Campbell Amstrong Bałtycki Nokturn Zdecydowanie źle się działo w Edynburgu pod koniec sierpnia. Tłumy ciągnące Princess Street, wlewające się i wylewa...
14 downloads
13 Views
1MB Size
Campbell Amstrong Bałtycki Nokturn
Zdecydowanie źle się działo w Edynburgu pod koniec sierpnia. Tłumy ciągnące Princess Street, wlewające się i wylewające na tę arterię prowadzącą do zamku, który wznosił się w lepkiej mgle niczym galeon, przyprawiały Jake’a Kivirannę o klaustrofobię. Roje amerykańskich i japońskich turystów goniących za okazją w sklepach, w których nic okazyjnego nie było, przygniatały go. No i w końcu pogoda: dżdżysto i nijako. Odkąd przedwczoraj dotarł do miasta, deszcz padał wolno i bezlitośnie. Nie mógł pozbyć się uczuda, że ma płuca zalane wodą. Spojrzał na starego timexa i stwierdził, ża ma jeszcze pół godziny do przyjazdu pociągu na dworzec Waverlzy. Ruszył w dół Rose Street słynnej edynburskięj ulicy barów, mijając z dala otwarte drzwi, przez które było widać całe rzesze pośpiesznie pijących klientów. Wybrał wreszcie pub, usiadł przy końcu lady, jedynym w miarę ustronnym miejscu, i zamówił gin. W lustrze za barem dostrzegł swoją twarz. Głęboko osadzone jasne oczy wywoływały lekki niepokój u każdego, kto w nie spojrzał. Nie miał zbyt wielu przyjaciół czy znajomych, nie licząc psychoanalityków i terapeutów, a i d nieliczni, gdy spotkali się z nim, zawsze znajdowali pretekst, by jak najszybciej pożegnać się. Było w nim jakieś napięcie, coś jakby z innego świata, coś co odstraszało potencjalnych przyjaciół. Nawet teraz, gdy siedział przy barze, jego wargi poruszały się nieznacznie jak wargi tych, którzy spędzali życie w całkowitej samotności i którzy rozmawiali tylko z głosami, słyszanymi na dnie swoich czaszek. Na lewym rękawic wojskowej kurtki koloru khaki miał naszywkę z twarzą Myszki Miki, a na prawym małą flagę amerykańską. Włosy ściągnięte brązową gumką tworzyły sztywny kucyk. Nosił rzadką brodę i wyglądał jak hippis-emeryt — relikt z innego czasu i miejsca. Przypadkowy obserwator pomyślałby zapewne, że jest zapóźnioną ofiarą kultu narkotyków, która wzięła w żyłę o jeden raz za dużo i nie udało się jej wrócić do normy, a teraz, biedactwo, telepała się po zwariowanym świecie, który sama wymyśliła. Lecz było w nim jednak coś więcej niż wrażenie człowieka nie z tego wymiaru. Coś z determinacji i przerażenia jak u potencjalnego świętego, który wyszedł z dziczy.Pociągnął kolejny łyk i spojrzał ponownie na zegarek Jeśli koleje brytyjskie przestrzegały swoich rozkładów jazdy, to mial jeszcze dwadzieścia pięć minut do przyjazdu pociągu na Waverłzy, peron trzeci. Wsunął rękę do kieszeni kurtki i dotknął broni. Była to argentyńska dziewięciostrzałowa Bersa 225. Kiedy przyniósł ją do pokoju, doznał radosnego, wręcz zmysłowego mrowienia, gdy przesuwał pałcami po lodowato błękitnej gładzi luty i magazynka.Dwadzieścia minut Wyszedł, nie dopijając drinka. Do stacji miał około dziesięciu minut piechotą, ale zdecydował, że pójdzie bardzo wolno. Na Princess Street spojrzał na zamek. Przypominał mu teraz jakieś dzieło, coś co natura wyciosała wiatrem w skale i stale to doskonaliła. Wzdłuż ogrodów na Princess Street flagi poruszały się smutno. Plakaty reklamujące taki to a taki festiwal były pomięte, ociekające wodą, obojętne. Sztuki awangardowe, pantomima,Mozart, koncerty kobziarzy i bębniarzy. Przed sobą zobaczył wejście na dworzec. Zatrzymał się. Był poszturchiwany ze wszystkich stron przez ludzi z parasolami i bagażami. Grupa chłopców ubrana w barwy miejscowej drużyny piłkarskiej przeszła obok, przepychając się i wydając jakiś bełkotliwy i denerwujący refren. Położył dłoń na kolbie i zbliżył się do stacji. Znowu znikąd pojawił się ten znajomy ból i zakorzenił się w jego głowie.Słyszeli sapanie lokomotywy, krzyki gazeciarzy i pisk hamulców kasztanowych autobusów. Dopiero teraz po raz pierwszy poczuł, że się denerwuje, że coś chwyta go za serce i że sztywnieje z zimna. To coś nie miało nic wspólnego z pogodą. Poprawił torbę na plecach, zatrzymał się przed stoiskiem z gazetami, rzucił okiem na nagłówki i ruszył dalej. Z kieszeni dżinsów wyjął broszurkowy przewodnik i udając, że go przegląda, kartkował, ale niewiele widział. “Edynburg był zawsze znany jako Ateny Północy”. Druk zdawał się rozmywać w oczach, słowa i zdania zmieniały się w strużki szarą cieczy. Odłożył książkę i zaczął schodzić w dół na dworzec. Ponownie dotknął broni. Wytarł ręką strugi deszczu z twarzy i palcami przeczesał wilgotny zarost Znowu wróciła nerwowość i drżenie, jakby kłoś włączył dodatkowy stymulator rytmu jego serca i ciała.
Musi nad tym zapanować. Żadnych wewnętrzych niepokojów. Wszedł na dworzec — miejsce niesamowitego bałaganu, spóźnionych pociągów, komunikatów z megafonów, sterty bagaży, rozrzuconych gazet Bagażowi stali wokoło jak niecierpliwi grabarze czekający na koniec pośmiertnego panegiryku, który słyszeli już miliony razy. Kiviranna szedł przez olbrzymi dworzec,oglądając perony. Głosy z megafonów przerażały go. Dziwne nazwy mówione dawnym akcentem. “lnverkeithing. Kirkcaldy. Kinghom”. Patrzył na tablicę odjazdów i przyjazdów.Ból pulsował pod czaszką. Czuł, że żuchwę ma sparaliżowaną Nienawidził tego uczucia, gdyż kiedyś powodowało ono irracjonalny, duszący lęk przed tym, że któregoś dnia zamknie usta i nigdy już ich nie otworzy. “To tylko zwykły lęk, Jake” Zawsze mu to mówili w różnych zakładach. I dawali proszki o słodko brzmiących nazwach, żeby złagodzić te lęki. Czasem to działało, czasem nie, a wtedy Jake przesiadywał bezsenne noce na krawędzi łóżka, owinięty w koc, dygocąc, wyobrażając sobie różne koszmary i słysząc niesamowite dźwięki napływające z wrogiej ulicy biegnącej pod oknem.Ruszył do wejścia na peron treeci. Kontroler spojrzał na niego, potem odwrócił wzrok. Znowu jankes i to z tych zabiedzonych. Studendak w średnim wieku zwiedza Europę w pięć i pół dnia Widział takich jak Jacob Kiviranna, “bitników” — tak o nich myślał — którzy przybywali tu z Amsterdamu z marihuaną w zelówkach, mieli sztywne oczka i mamrotali coś do siebie.Kiviranna omiótł wzrokiem peron pełen toreb pocztowych i kufrów. Podszedł do stoiska z gazetami i przerzucił kilka tytułów, potem obszedł halę dworcową i zatrzymał wzrok na tablicy przyjaz dów. Siedem minut zanim będzie mógł nareszcie pozbyć się zła, które właśnie sunęło po śliskich szynach ku Edynburgowi. * Pomimo potwornego kaca Frank Pagan czuł się całkiem znośnie ze swoim zadaniem eskortowania Aleksisa Romanienki do Szkocji. W zasadzie nie lubił jeździć pociągiem, gdyż nawet przedziały pierwszej klasy były zatęchłe i niewygodne. Poza tym widoki z okna na pewno nie zapierały tchu — ściany granitowych budynków, żałosne ogródeczki, potrzaskane szklarnie. Czasem jakaś twarz w mijanym oknie spojrzała na przejeżdżający pociąg, jakby był wydarzeniem tygodnia. Ale dzisiaj antypatia do pociągów opuściła go. Poprzedni wieczór spędził dość burzliwie. Raczej niespodziewanie dla samego siebie upił się wódką w hotelu Savoy w Londynie z Aleksisem Romanienką. Siedział teraz w milczeniu i był zdumiony rześkością swego kompana. Rosjanin byt już po pięćdziesiątce, a mimo to jego zdolności powrotu do normy po wlaniu w siebie takiej ilości wódki jak ubiegłej nocy, stawiały go wśród młodzieńców. Na wpół uśpiony rytmem jazdy Pagan spoglądał na siedzącego naprzeciwko Romanienkę, który rozprawiał o przyszłości przemysłu komputerowego w Związku Radzieckim. Silne, czerwone ręce żywo i swobodnie gestykulowały. Wzruszał ramionami, przewracał oczami, śmiał się jak energiczny młody człowiek, który nie umie usiedzieć długo w bezruchu, pełen dziecięcego, zaraźliwego entuzjazmu. Pagan próbował odtworzyć wydarzenia z ostatniej nocy. Zaczęło się od grzecznościowej wizyty. Tyle wiedział na pewno. Przyszedł do pokoju Romanienkj w Savoyu, by omówić plan ich podróży i szczegóły dotyczące bezpieczeństwa. Romanienko z typową dla wielu Rosjan zniewalającą gościnnością wyciągnął butelkę wódki, dwa kieliszki i zaproponował toast za zdrowie itMojego nowego przyjaciela ze Scotland Yardu, mojej ochrony, pierwszego brytyjskiego policjanta, którego mam przyjemność poznać”. Następne toasty były nieuniknione. Kiedy otworzyli drugą butelkę, Pagan miał wrażenie, że zna Romanienkę całe życie. Potem były serdeczne uściski dłoni, niedźwiadek, gorąca dyskusja o nowym celu i nowym duchu w Związku Radzieckim. “Ujrzysz zmiany, o jakich nawet nie śniłeś. Idą wielkie zmiany”, i wtedy Aleksis zrobił się tajemniczy jak komputer w
posiadaniu I informacji, na które Pagan nie wpadłby nigdy w życiu. Rozdajac uściski, mrugając porozumiewawczo, Romanienko sprawiał I wrażenie człowieka, który za chwilę wystrzeli z supertajną rewelacją. A jednak coś go powstrzymywało. “Wielkie zmiany,Wielkie niespodzianki. Patrz i czekaj .Zdawało mu się, że Rosjanin w którymś momencie płakał z j radości, toasty były coraz pełniejsze i odnosiły się do współstnienia, pokoju i przyszłości Rosji. “To będzie kraj, Pagan, dwudziestego wiekuł Tak, Ze średniowiecza w epokę komputerówł Tak, Po tysiąckroć tak,Wypijmy jeszcze raz za nową. Rosję, i za mnie, i za ciebie Frank, za naszą nową przyjaźń,, Potem chyba zeszli do baru, bo Romanienko nabrał ochoty, by następne toasty “Za przyjaźń” spełnić w towarzystwie dam. Pagan pamiętał jeszcze czerwoną twarz Romanienki przeglądającego lubieżnie gości przy barze i to, że w końcu zdołał ściągnąć ze stoika jakąś małomówną pannę,tańczył z nią między i stolikami, obejmując ją obiema rękami w pasie, a jego tubalny i śmiech głuszył skutecznie jej nieśmiałe protesty.Miał mgliste wspomnienia z jazdy taksówką, ale szczegółów j nie pamiętał. A teraz jasnooki i zniewalający Romanienko śmiał się, opowiadając jakąś historię opóźnień w przemyśle radzieckim w stosunku do Europy. Rosjanin znał mnóstwo dowcipów, głównie o niedostatkach w swoim kraju. Opowiadał je z wielką swadą, po angielsku może niezbyt poprawnie, ale czarująco, Oprócz Pagana i Romanienki w przedziale jechał jeszcze jeden pasażer. Nazywał się Danus Oates. Średni urzędnik z Foreign Office był młodym mężczyzną o dobrotliwej twarzy, mówiącym z wypielęgnowanym akcentem z Harrow lub Eton. i Dzisiaj występował jako pilot-przewodnik Rosjanina i nie kwapił i się zbytnio do rozmowy. Jego udział ograniczał się do uwag o ; pogodzie i krótkiego wykładu o historii Edynburga, który wygłosił, jakby połknął kasetę z nagraniem. W korytarzu jechał także facet ze Special Branch oraz milczący typ, prawdopodobnie z KGB, z radzieckiej ambasady. Ochrona Romanienki nie była zatem zbyt mocna. W gazetach nie pojawiły się żadne pogróżki ani symptomy wściekle antysowieckiej propagandy. Nie zauważono też wzrostu aktywności ugrupowań dysydencko-nacjonalistycznych. Romanienko był w końcu jednym z wielu przeciętnych urzędników, bez nazwiska, z nadbałtyckiego kraju. Jego ochrona była bardziej grzecznością niż koniecznością, ale Frank Pagan miał za zadanie dopilnować, by Rosjanin dotarł na festiwal, wysłuchał tego, czego chciał wysłuchać,tzn. symfonii Prokofiewa i następnego dnia wrócił cały do Londynu. Pagan odnosił się do tego zadania jak najpoważniej. —Czy zbliżamy się do Edynburga? — zapytał lekko podniecony Romanienko, patrząc przez okno. “Zupełnie jak chłopiec na pierwszym w życiu rejsie po morzu — pomyślał Pagan. — Wypieki na twarzy. Trochę za głośno mówi”. Oates odparł, ze dotrą tam za jakieś dziesięć minut Romanienko uśmiechną się, zapalił playersa i umilkł, zdaje się po raz pierwszy, odkąd pociąg ruszył z Londynu. Pagan patrzył przez okno. Było typowe, szare szkockie popołudnie: monotonne bezbarwne niebo, chmury nisko, a granitowe domostwa poplamione deszczem wyglądały ponuro i przygnębiająco. —Mogłoby nie padać — zauważył Oates. Do Szkocji najwyraźniej żywił uczucia Anglika z wyższych sfer. Była to kolonia, w której tylko dwie rzeczy stanowiły potencjalny temat do rozmowy, polowanie na kuropatwy i łowienie łososia. Rosjanin wzruszył ramionami. —Deszcz to dla mnie nie problem, przyjacielu. W Rosji znaleźć dobry parasol, to dopiero problem. Pagan uśmiechnął się i zamknął oczy. Romanienko i Oates rozmawiali o różach, których krzak Romanienko dostrzegł na którymś z podwórek. Oates nie odróżniał, co prawda, róży od rododendronu, ale wytrenowany w rozmowach o niczym, podtrzymywał temat z wytrawną swobodą. Wyszło na jaw, że róże to prawdziwy konik Rosjanina i rozprawiał o nich z prawdziwym entuzjazmem, a rękami pieścił przestrzeń wokół siebie, tok jakby dotykał płatków kwiatów. Najprawdopodobniej miał ładny ogród wokół swojej daczy gdzieś nad Bałtykiem. Wyjął portfel z kieszeni i pokazał Oatesowi kilka zdjęć. Oates jedynie uprzejmie potakiwał. Pagan stwierdziwszy,
że przydałoby się rozprostować nogi i sprawdzić czy skacowany krwiobieg jeszcze działa, przeprosił, wyszedł na korytarz, otworzył okno i zaczął delektować się chłodem deszczu na twarzy. Facet ze Special Branch, który cały czas stał na korytarzu, uważał Pagana za dziwaka. W jego rozumieniu Pagan nie należał do swoich. Jego ubiór — brązowa koszula, beżowy, nie zawiązany krawat, workowaty brązowy garnitur i płócienne brązowe espadryle — był nie na miejscu. Podobnie jak zachowanie — nie miał właściwego podejścia. Facet nazywał się John Downey. Czuł się urażony tym, że Paganowi powierzono ochronę Romanienki. Ilekroć pomyślał o Franku, tracił humor. Z typową dla pracowników zbiurokratyzowanych urzędów złośliwością, niektórzy ze Speciai Branch wręcz ucieszyli się, gdy Pagan bez sukcesu powrócił z USA, gdzie ścigał jednego z “pistolero” IRA. Znalazło się nawet paru, którzy w pubie “U Sherlocka Holmesa”, hucznie uczcili rozwiązanie sekcji antyterrorystycznej Pagana. Wieści, które dotarły do Pagana głosiły, że był to wieczór kipiący radością. Nie obchodziło go nic a nic co tzw. koledzy o nim myślą. Nigdy nie oddawał się uprzyjemnianiu życia innym i nie zamierzał zaprzątać sobie głowy opiniami tyle kretynów. W nawoskowanych wąsach Johna Downeya, jak i w całej jego twarzy było coś z oblicza przedstawiciela dawnego kolonialnego imperium brytyjskiego. Policzki miał wyciągnięte i zwiotczałe jak emerytowany fanfarzysta. —Planowałem coś lepszego na sobotę — powiedziałDowney. — Totenham gra u siebie z Arsenałem. Chciałem iść na Pagan nie podzielał tej ogólnobrytyjskiej namiętności do futbolu. Patrzył, jak światło dnia znika, gdy pociąg wjechał w tunel, potem ciemność odeszła, znowu w polu widzenia miał twarz Downeya. Downeyna chwilę przeniósł wzrok na siedzącego w przedziale Romanienkę. —Nie wygląda imponująco jak na pierwszego sekretarza — stwierdził. Pagan pomyślał, czy naDowneyu wywarłby wrażenie tatuaż sierpa i młota na czole Romanienki. Uświadomił sobie nagle, że wpatruje się w kropelkę, która przylgnęła do gęstych, nieprzeniknionych wręcz wąsów Downeya, i to co go rozbawiło. —To zawód jak inne — odparł. — Pomyśl o sobie jak o dostawcy. Rosjanin dostarczony do Edynburga,potem odstawiony do Londynu i wszyscy zadowoleni. Przez chwilę wydawało się, że Downeypodejrzewa ukrytą obelgę w tym porównaniu z dostawcą. Jednak znowu przybrał minę spryciarza. — Przynajmniej nie jest Irlandczykiem, no nie, Frank? Pagan uśmiechnął się lekko. Tacy jakDowney, kiedy uczepią się czegoś, to nie mogą puścić. Już wiele miesięcy Downey wracał do tematu Irlandii pod byle pretekstem. Pagan czuł cały infantylizm takiego zachowania, ale czuł także, że jest to pożywka dla jakiejś śmiesznej żądzy w głębi serca Downeya. “Co za życie ma facet — pomyślał. — Futbol i woskowanie tych cholernych wąsisk. Nie robi nic więcej poza wypowiadaniem tanich uwag pod moim adresem”. Zapewne, było to życie trudne. A może nie, może po prostu przerażająco proste. Wbrew sobie, wbrew postanowieniu, by nigdy nie odpowiadać na żałosne docinki, Pagan czuł nieodpartą chęć ręcznego odparowania Downeyowi.Wymagało to pewnej dozy energii, której ostatnio nie mógł niestety w sobie znaleźć. Poruszał się w głębokiej wodzie, jakby niesiony prądem, apatyczny i bezwolny.Śmierć “pistolero” z IRA uradowała paru facetów w Scotland Yardzie. Mogli przynajmniej głosić, że facet znany jako Jig nie stanowił już zagrożenia. Usiłowali nawet zrobić z Pagana bohatera, ale było to skazane na niepowodzenie, gdyż Pagan nie miał odwagi, by grać taką rolę. Poza tym kredyt wdzięczności, jeśli słowo kredyt jest tu odpowiednie, przypisano FBI. Wreszcie, nie było nic z bohaterstwa w śmierci irlandzkiego zabójcy i Paganowi pozostał po całej sprawie tylko niesmak. Po rozwiązaniu Sekcji irlandzkiej dawano mu różne dziwaczne roboty, głównie ochronę dygnitarzy z krajów afrykańskich i krajów Wspólnoty Brytyjskiej albo turystów z Europy Wschodniej jak Aleksis
Romanienko, którzy przyjeżdżali do Anglii załatwić co nieco i trochę pozwiedzać ten osobliwy, zielony kraj.Wpatrywał się w Downeya: —Raga. Nie jest Irlandczykiem. Uśmiech Downeya przypominał szramę na twara/. Lubił punktować Pagana, zwłaszcza gdy ten nie bronił się. — Przecież gdyby był, frank, nie daliby ci zbliżyć się do niego nawet na odległość kija. Pagan otworzył szerzej okno i deszcz uderzył Downeya w twarz, zmuszając do zmrużenia oczu i sięgnięcia do kieszeni płaszcza po chustkę. “Mały, ale punkt dla mnie” — pomyślał Pagan. Kłopot z ludźmi pokroju Downeya polegał na tym, że człowiek zniżał się do ich poziomu głupoty. Patrzył jak John Downey wycierał twarz chustką. Wilgoć zniszczyła wspaniały połysk i sztywność wąsów Downeya, które teraz kłębiły się nad jego górną wargą jak włochata larwa. —Przepraszam, John — powiedział Pagan — chyba masz ze sobą przybornik do woskowania. Szybko zamknął okno i wszedł do przedziału. Pociąg zaczął zwalniać, zbliżając się do dworca Waverlzy. Romanienko wyczekująco podniósł uarok: —Dojeżdżamy? —Za około minutę — odparł Pagan. —Wspaniale, wspaniale. Romanienko wstał, przycisnął neseser do nogi. Miał na sobie angielski płaszcz nieprzemakalny, włoskie skórzane pantofle, miękkie i lśniące. —Czy zaraz zobaczymy zamek? — zapytał. —Tak — odpowiedział Oates. Pagan patrzył na zbliżający się peron. Kiedy pociąg stanął, otworzył drzwi przedziału i wysiadł. Romanienko zszedł tuż za nim, a Downeyobok niego. Rosjanin głęboko wciągnął powietrze i powiedział, że dworce pachną tak samo na całym świecie, zaś Oates, który nie miał prawie żadnego doś wiadczenia z kolejami, zgodził się z nim chętnie. Posępny facet z ambasady radzieckiej szedł w niewielkiej odległości za nimi, rozglądając się na boki. Jego głowa obracała się na szyi jak dynia na grubej łodydze. Pagan przemierzył wzrokiem peron, obserwował wysiadających, witających, bagażowych ciągnących walizki, wyładowane worki pocztowe. Był zbyt duży ruch, by ogarnąć go w całości, Idąc jakieś dwa metry przed Rosjaninem, spojrzał w kierunku barierki wejściowej oddalonej około dwudziestu metrów. Za nią tłum był jeszcze gęstszy. “Cholerny festiwal — pomyślał. — 1 do tego ten mecz. To jest nie do opanowania”. Otoczenie nie było należycie izolowane i to go niepokoiło. Ale niepokój ostatnio trapił go dągle — uczucie bezpodstawnego lęku. Przypuszczał, że jest częściowo skutkiem jego nastroju w ogóle, jego niezdecydowania. Uczucie, że jego życie i kariera to dwa goniące bez celu i sensu kundle. —Rozumiem, że przy dworcu czeka na nas samochód — powiedział Oates. — Mamy obiad w hotelu George, najlepszym w mieście. Szef kuchni przygotowuje wyjątkowe danie z łososia, specjalnie na pana cześć. Pagan pomyślał, co ma znaczyć “wyjątkowe” w tym przypadku . Miał nadzieję, źe nie będzie to jakieś monstrum kulinarne jak łosoś w sosie malinowym z owocami kiwi gotowanymi bez skór. Nagle zatęsknij za frytkami i nfeą, jaką jadał w dzieciństwie, i zatłuszczonej gazety, najchętniej “The News of the World”, pełnej niesamowitych historyjek o pastorach sadystach. Poczuł nieodpartą chęć, by wyciągnąć Romanlenkę z tej masy oficjalnych spotkań i zgubić się z nim gdzieś w bocznych uliczkach miasta, w półmrocznych pubach, podwórkach i zaułkach, tam gdzie ludzie żyją prawdziwym życiem. “To właśnie tak jest naprawdę, Aleksis, tego nie znajdziesz w restauracji hotelu George”. —Musimy zwiedzić zamek zaraz po obiedzie — powiedział Romanienko. W jego głosie brzmiało autentyczne pragnienie, Coś ciągnęło go do zamku, —Ależ oczywiście — odparł Oates. Pagan spojrzał w kierunku barierki. Tłum kłębił się dookoła, Komunikaty z megafonów bębniły w powietrzu. W wyjściu, w pewnej odległości od barierki Pagan dostrzegł kwadrat szarego, deszczowego nieba. Ponure sobotnie, sierpniowe popołudnie w
najbardziej surowej stolicy Europy. Romanienko wpatrywał się w ogromny szklany dach dworca.Doszli do barierki, Pagan metr, półtora przed Romanienką i pozostałymi. I wtedy to się stało.Kiedy pociąg stanął, Kiviranna stał jakieś dwa metry za barierką. Z ręką zasłaniającą kieszeń z bronią zrobił krok, może dwa do przodu, przepychając się przez tłum. Dawne, ale czuł się niesłychanie samotny.Obserwował jak grupa z Romanienką zbliża się do barierki. W sumie pięciu ludzi. Romanienko rozmawiał z mężczyzną w płaszczu z wielbłądziej wełny i garniturze w prążki. Z jego lewej strony szedł mocno zbudowany mężczyzna z wąsaml, zaś przed Rosjaninem krótkowłosy facet w brązowym garniturze,który rozglądał się bacznie dokoła. Grupę zamykał mężczyzna, którego strój i fryzura jednoznacznie wskazywały, że jest on Rosjaninem, najprawdopodobniej z KGB. Nie spuszczając oczu z Romanienki, Kiviranna przeszedł za barierkę, Posunął się jeszcze dalej, wciskając się między bagażowego i grupkę dostojnych, starszych Szkotek z laskami i parasolkami. Starsze panie usiłowały nakłonić bagażowego do zajęcia się ich bagażem. Kiviranna wyciągnął pistolet z kieszeni i okrył go dłonią. Potrzebny byl jeden dobry strzał i to wszystko. Jeden celny strzał w Romanienkę. Podniósł broń.Odgłosy komunikatów z megafonów łomotały pod czaszką, a potem rozmyły się w serię bliżej nieokreślonych cech, W tej chwili nie był świadomy niczego prócz odległości między pistoletem a Romanienką. Na twarzy Romanienki, gdy zobaczył pistolet, pojawił się grymas przerażenia i niedowierzania. W daremnym odruchu obronnym podniósł teczkę przed oczy. Kiviranna wystrzelił prosto w serce Rosjanina. Tamten krzyknął i padł wypuszczając teczkę, która upadła tuż obok Przerażone strzalem gołębie zatrzepotały pod sufitem. Ktoranna zaczął biec, ale wysoki facet w brązowym garniturze, którego zaskoczenie nie trwało dłużej niż ułamek sekundy, chwycił go w pasie jak zawodowy rugbista powalił na ziemię. Szamocąc się z zamachowcem, rozbrajając go, nakładając kajdanki, Pagan słyszał i czuł za sobą cale zamieszanie. Wrzeszczące starsze panie, dwóch bagażowych biegnących w przeciwne strony, pojawienie się dwóch mundurowych policjantów, którzy natychmiast zaczęli odsuwać ciekawskich, także grupę kibiców piłkarskich, dła których ten obraz brutalności i przemocy tu na Waverley był niewątpliwie bardziej atrakcyjny niż to, co mogli zobaczyć na boisku. Strzelanina i zamieszanie. Tego Pagan nie lubił. Strzelanina i zamieszanie, którym nie zdołał zapobiec i to zirytowało go najbardziej. Zostawił skutego i leżącego twarzą do ziemi zabójcę, zlecając czuwanie jednemu z policjantów i odwrócił się ku Romanience, który leżał na plecach, z wciąż otwartymi oczami, nie jak ktoś porażony śmiercią, lecz będący w transie katatonicznym. W piersi Rosjanina ziała potworna rana, a Danus Oates powtarzał tylko: “O, Boże, Boże” głosem człowieka, który za chwilę dowie się, że zostanie zdegradowany w hierarchii Foreign Office. John Downey, jedyny, który wiedział jak się zachować w scenie morderstwa, napierał całym ciałem na tłum ciekawskich i klnąc odpychał widzów. Było w tym coś z szaleństwa i obłędu, które z reguły wyzwalają się na widok krwi. Tak właśnie zlatują się muchy żądne uczty ze świeżo zabitego dała.Frank Pagan miał strzec tego człowieka, ale zawiódł fatalnie i teraz Romanienko, ten jowialny, gadatliwy nowy przyjaciel, leżał martwy. “Do tego właśnie miałeś nie dopuścić, Frankł — pomyślał Pagan. — To miało być łatwe zadanie. Byle niańka zrobiłaby to znacznie lepiej i bez wysiłku”. A teraz wszystko wzięło w łeb i Pagan poczuł, że żołądek ściska mu się w supeł. Oates jak lunatyk sięgnął po teczkę Romanienki leżącą obok ciała.Facet z ambasady, który przez całą drogę nie powiedział słowa, teraz odezwał się: —Proszę teczkę — i zrobił krok w kierunku Oatesa, wyciągając rękę. Pagan wkroczył między nich. Zabrał teczkę Oatesowi i powiedział: — Zabieram ją. - Wręcz przeciwnie, panie Pagan — powiedział Rosjanin doskonałą angielszczyzną — to ja ją wezmę do naszej ambasady. W teczce mogą znajdować się oficjalne dokumenty będące własnością ZSRR. Prywatne i poufne. –Nawet gdyby byl tam plan pięcioletni dla cholernej Syberii — powiedział Pagan — zabieram ją. Zamordowano człowieka, a jej
zawartość może być pomocna w śledztwie. Jeśli okaże się, że nie. Zwrócimy teczkę.Oates mruknął coś o możliwym incydencie dyplomatycznym. Ostatnie słowa były chyba najgorszym bluźnierstwem w jego słowniku. Pagan trzymał teczkę mocno przy sobie. Rosjanin spojrzał na Oatesa: —Proszę wyjaśnić panu Paganowi.że teczka jest własnością radziecką. Proszę także wyjaśnić zasady prawa międzynarodowego. Oates zaciął się. Cały jego schludny świat nagle runął i teraz sprawiaj wrażenie człowieka, który nie wie niczego na pewno. Protokół dyplomatyczny, prawo międzynarodowe? Przez chwilę chyba nawet nie wiedział,jak się nazywa. Miał minę jak ktoś, kto w starości odkrywa, że byl adoptowanym dzieckiem. —Nie jestem pewien. To nie moja specjalność — to było wszystko co zdołał wykrztusić. Paganowi zrobiło się go żal. Staranne wychowanie i najlepsze. szkoły nie przygotowały Danusa Oatesa do widoku przemocy innego niż bażant zastrzelony ze śrutu przez gent lemana. —Zatrzymuję ją — uciął Pagan — i kropka. Rosjanin nie zamierzał ustąpić. Sięgnął ręką i próbował wyrwać mu teczkę. Pagan położył rękę na jego piersi i odepchnął go. Chwilę przepychali się, co mogło skończyć się poważną bijatyką gdyby nie to, że wokół roiło się zarówno od policjantów mundurowych,oderwanych od obowiązkowego sobotniego meczu, jak i tych po cywilnemu z Edinburgh Special Branch. Wyły syreny karetek pędzących na pełnym gazie w strugach deszczu. Przyciskając teczkę Pagan poczuł się wyczerpany tym,co się wydarzyło, a zarazem wściekły na siebie, że stal się winnym niewykonania zadania tak łatwego, jak zjedzenie bułki z masłem.Obok pojawił się wysoki, siwy mężczyzna z teatralnie nastroszonymi bakami. Przedstawił się jako inspektor Dalrymple z Edinburgh Special Branch. Poruszał się spokojnie, trochę melancholijnie i oglądał scenę zbrodni, tak jak zawodowy krytyk teatralny ogląda kiepskie przedstawienie amatorskie. Pagan wyjął legitymację i pokazał inspektorowi, na którym wywarta ona odpowiednie wrażenie. —Wielka szkoda, panie Pagan, że stało się to w naszym szacownym, starym Edynburgu. Okropnie zepsuje nam to reputację — popatrzył na dało, potem na skutego zabójcę leżącego bez ruchu. — Pomogę wam usunąć stąd zwłoki. Przynajmniej tyle. Nie zaśmiecać Edynburga, czyż nie? Nie odstraszać turystów, w końcu to nie Glasgow.Tu Dalrymple chrząknął znacząco, gdyż Glasgow w opinii edynburczyków było siedliskiem zbrodni i przemocy, co podkreślali aż do znudzenia. Strosząc potężne bokobrody, inspektor zaczął wydawać polecenia swiom ludziom. Sanitariusze, odwieczni towarzysze bólu i śmierci, zjawili się z noszami. Wkrótce miały zniknąć wszelkie ślady zbrodni. Tylko plamy zakrzepłej krwi i wspomnienie o morderstwie będą istnieć jeszcze jakiś czas. Pagan patrzył jak układają Romanienkę na noszach. Mogło się wydawać, że na tym w zasadzie koniec sprawy. Ale nie ostateczny, o czym Frank Pagan wiedział aż za dobrze. John Downeywynurzył się z tłumu i stanął obok. “Znowu ten sęp” — pomyślał Pagan. Downeywysmarkał głośno nos i z zainteresowaniem przyjrzał się chustce, groteskowo zafascynowany swoją wydzieliną. — Widzisz, Pagan — powiedział wkładając chustkę do kieszeni — ja na to mówię: Masz, babo placek — Zawsze podziwiałem twój bogaty zasób idiomów, John. Downeyuśmiechnął się, a w zasadzie brutalnie wykrzywił wargi. —Wdepnąłeś w niezłe gówno, Frank Romanienko to był zdaje się twój osesek, którego przypadkiem wylałeś z kąpielą. Komisarz będzie potrzebował więcej digitaliny, żeby to strawić, koleś. “Niezłe gówno — pomyślał Pagan. — Cale bajoro gnojówki”. Patrzył na Downeya.Chciał mu przyłożyć, tak żeby tamten zesztywniał. Oparł się jednak pokusie, nawet gdy zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu miesięcy pragnie czegoś naprawdę. A więc kołatał się w nim jeszcze jakiś duch, resztka ikiy. Pomimo całego chaosu wokół poczuł, że krew zaczyna krążyć szybciej, a
nerwy znowu pracują jak powinny, że wraca do życia. Może to jeszcze nie to, może za dużo w tym bałaganu, ale wyprostować to będzie musiał sam. W pewnym sensie był panem nieciekawej sytuacji jak człowiek, który odziedziczył dom, a potem okazało się, że razem z duchami. Typ z ambasady radzieckiej, który ocierał się o Pagana w nadziei, ze uda mu się wyrwać teczkę, powiedział: —Obiecuję ci Pagan, że jeśli nie oddasz teczki, to jeszcze się spotkamy. “Ta obietnica to chyba jedyna pewna rzecz w całym splocie niepewności” — pomyślał Pagan Odwrócił się i skierował do miejsca, gdzie skuty morderca leżał bez ruchu. Masywny mężczyzna, który stał na wałach zamku, miał na sobie czarny garnitur uszyty specjalnie na miarę przez krawca z Trzydziestej Drugiej Wschodniej Ulicy na Manhattanie. Starannie włożony na głowę kapelusz filcowy z podłużnym podwiniętym rondem doskonale pasował do całości. W twarzy jakby wykutej w skale dominował zniekształcony nos, Można by sądzić, że człowiek ów był kiedyś bokserem, ale czyste oczy nie miały nic z tępoty wyblakłych oczu byłych zawodników. Miał sześćdziesiąt lat, był muskularny i twardy — znak, że dużo ćwiczył i zawsze przywiązywał należytą wagę do kondycji. W przeszłości tylko dzięki żelaznej kondycji uratował życie. Swoje dało nosił z dumą. Ze srebrnej papierośnicy wyjął papierosa i przypalił go złotą zapalniczką firmy Dunhill, na której były wygrawerowane jego inicjały: M.K. Nie zaciągał się. Wypuścił chmurę dymu i spojrzał w dół na miasto, podziwiając refleksy świetlne na ciężkich deszczowych chmurach idące od zalanych światłem pomników. Deszcz, którego strugi jeszcze niedawno spływały na miasto, teraz zelżał do lekkiej mżawki. Niespodziewanie noc stała się piękna, wręcz majestatyczna. Mężczyzna nie mógł oprzeć się jej urokowi. Z daleka dobiegły dźwięki kobz. Muzyka ta była mu zupełnie obca, ale zdecydowanie i niezaspokojona tęsknota w każdym dźwięku wzruszyły go. Szkocja nie była jego ojczyzną, ale niewielka przestrzeń dzieliła go od rodzinnych ziem. Morze Północne po Skandynawię i Bałtyk, to żadna odległość Poczuł bolesny skurcz nostalgii. Uczucia, które kiedyś tak mocno i niszcząco nim szarpało. Teraz przyzwyczaił się z tym żyć, umiał nad nim panować. Chociaż wciąż tylko w pewnym stopniu. Bardzo często był zaskoczony tym, w jaki sposób nostalgia wpełza w niego i jak wygłodniały sęp rozdziera szponami serce. Zdusił nogą niedopałek. Dzisiejsza noc nie była nocą starych drapieżców. Nie była to także noc na wspominanie Estonii, której nie widział od 1949 roku, kiedy to został schwytany przez Sowietów i wrzucony do przepełnionego bydlęcego wagonu pociągu wiozącego na Syberię tysiące wyrzuconych z domów i wydziedziczonych dzielnych Łotyszy, mężnych Litwinów, nieprzejednanych i upartych łudzi, którzy chociaż przegrali bitwę, to pewnego dnia wygrają wojnę, bo mają oręż, którego ani Stalin, ani jego izeźnicy nie zdołali im wydrzeć. Mają nienawiść. Ruszył wzdłuż wału, gorąco pragnąc, Boże, jak gorąco pragnął, by przechadzać się teraz po bruku ulicy Pikk, obok klubu Mustpeade, przez Suur Rannavarav i dalej do portu w Tallinie, by popatrzeć na statki. Albo nie, obok średniowiecznej baszty Kiek-in-de-kók i statuy Lindy aż do Hirve Park, gdzie tyle razy spacerowali trzymając się za ręce, on i jego żona Ingrida, w letnią czerwcową noc, kiedy wydawało się, że ich gwiazda nie zajdzie nigdy. To był jego sen, marzenie o umarłym mieście, o wspaniałym ciele skąpanym w perłowym świetle. Ale nie chciał ulec naporowi wspomnień. Wiedział dokładnie jak Tallin z jego wspomnień zmienił się pod okupacją sowiecką. Rosjanie zburzyli historyczne, stare domy, przemianowali ulice i wznieśli te swoje przerażające betonowe pudła tak straszne, a typowe dla architektury komunistycznej. Sprawdził czas. Dochodziła dziewiąta Czekał od ponad godziny. Ale cóż znaczyła jedna godzina wobec czterdziestu trzech lat, które upłynęły od dnia, kiedy Rosjanie “oswobodzili” jego ojczyznę. Starzy jak on nauczyli się jednego — śpiewać cichym głosem: cierpliwości. Spojrzał na młodego człowieka stojącego obok. W jego błękitnych oczach odbijały się światła miasta.
—On już nie przyjdzie, Michaił — powiedział młody człowiek. Był niezwykle przystojny, chwiłami anielsko piękny, ale całkowicie nieświadomy doskonałości swojej urody, gdyż wygląd zewnętrzy nic dla niego nie znaczył. Kiedy wchodził do restauracji albo do innego pomieszczenia pełnego ludzi, wszystkie głowy odwracały się w jego stronę, serca zaczynały trzepotać, głównie u kobiet, o co zresztą wcale nie dbał. Jego chłód i obojętność tylko wzmacniały ogólne pożądanie Nie byl jedynie przystojnym, młodym mężczyzną — był jak urokliwa cząstka otoczenia, rzucająca wyzwanie i trudna do zdobycia. Michał Kiss odwrócił twarz od bratanka i wykonał bliżej nieokreślony gest potężną ręką. Zabijał tymi rękami. Kopal nimi groby i grzebał swoich martwych towarzyszy. —Jeśli nie przyjdzie, to musi mieć diablo ważny powód. —Na przykład? Michaił Kiss wzruszył ramionami. A kto to może wiedzieć? Trudno byio zorganizować spotkanie. Czasem coś się psuło, ktoś pomylił rozkład jazdy, zapomniał przestawić zegarek w innej strefie czasowej, samolot miał opóźnienie, pociąg stal pod sygnałem — tysiące przeszkód. W tym świecie nic nie było doskonałe z wyjątkiem zemsty, którą nosił w specjalnym miejscu na dnie serca. Pielęgnował ją i odżywiał jak niepowtarzalną roślinę. Była mu bardzo droga, a przysięgi wypowiedziane dawno temu wciąż żywe. Był człowiekiem, który ciągle oddychał atmosferą tamtych łat. Zbliżył się do młodego mężczyzny. Widział, jak mięśnie drgają temtemu pod skórą na policzkach, jak drobne kropelki deszczu osiadają na blond włosach opadających na kołnierz płaszcza. —Coś musiało pójść nie tak, Michaił. Michaił Kiss położył dłoń na jego barku i uścisnął go. Nie odpowiedział. Rzadko dopuszczał do siebie najgorsze myśli, chyba że nie pozostało nic innego. Pochopne wyciaganie wniosków to coś dla młodych i nieposkromionych. Młody mężczyzna, Andres Kiss, oparł się o kamienny parapet i spojrzał w dół, w ciemność otaczającą skałę, na której stał zamek. Nerwowo gładził chropowaty kamień. Być może ktoś czujący historię i upływ czasu mógłby teraz wyobrazić sobie kamieniarza kładącego ów blok w tym miejscu, setki lat temu. Może nawet spękaną skórę, twarz, skupienie w oczach i dziwiłby się jak echa; przeszłości rozbrzmiewają dzisiaj. Ale nie Andres Kiss. Jego świadomość historyczna liczyła czterdzieści lat. Odwrócił twarz i spojrzał na stryja Mam złe przeczucie — powiedział. — On chyba nie przyjdzie. Michaił Kiss zmrużył oczy, gdy podmuch wiatru wcisnął w nie kilka kropelek mżawki. Czuł dokładnie to samo co jego bratanek, czuł że coś poszło nie tak, że tam na dole, gdzieś wśród latam i neonów coś zupełnie nieoczekiwanego przytrafiło się Aleksisowi Romanience.
Zawidowo, Związek Radziecki Był to prosty, trzyizbowy dom na skraju Zawidowa i dwustu-kilometrowego obszaru lasów zaczynających się jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów od Moskwy. Otaczały go zewsząd drzewa i był prawic niewidoczny, dopóki ktoś nie zbliżył się na odległość około dwudziestu metrów. Prowadziła doń ubita , wiejska droga, pełna ubojów. Dimitrij Wołowicz z trudem prowadził samochód, omijając w ciemności zdradliwe nierów-i ności. Zatrzymał się kilka metrów od domu, wysiadł i otworzył I tylne drzwi. Z samochodu w ciemność zakłócaną słabym światłem jednego z okien domostwa wynurzył się pułkownik . Wiktor G. Jepiszew.Wsunął do ust palec i przez chwilę gmerał w nim w poszukiwaniu jakiejś upartej łupinki jabłka, które zjadł w drodze z Moskwy. Miał przyjemną okrągłą twarz jak dobry wujaszek Nie było w niej nic szczególnego,pasowała do całej , reszty. Na Zachodzie można byłoby wziąć go za maklera giełdowego albo licencjonowanego księgowego. Zachowanie i ; maniery dobrotliwego wujaszka wyćwiczył przez cale łata służby w szefostwie KGB. Nawet najzacieklejsi wrogowie czuli się rozbrojeni w jego obecności. Owi wrogowie to uwięzieni dysydenci polityczni, praktykujący chrześcijanie czy Żydzi tułacze, których zamiast do Izraela wysłał w przeciwną stronę, w dużo chłodniejsze okolice niżby chcieli. Wszyscy oni nazywali go .Wujaszkiem Wiktorem. Jednak jego imię wymawiali bez odrobiny życzliwości. Odwrócił się w stronę oświetlonego okna. Dobiegły go dźwięki ulubionej muzyki Greszki, muzyki zupełnie nieodpowiedniej dla rosyjskiej nocy. Zastanawiał się, co też ten stary człowiek widział w amerykańskich piosenkach country. Owo dziwaczne upodobanie pojawiło się, gdy Greszko wrócił pod koniec lat czterdziestych z półrocznego pobytu jako rezydent radzieckiej ambasady w Waszyngtonie. Jepiszew wszedł do domu, a za nim porucznik Wołowicz. Jako oficerowie KGB nie mieli żadnego oficjalnego powodu czy rozkazu, by składać wizyty Greszee, który rok temu został zdjęty ze stanowiska przewodniczącego KGB. Teraz po prostu nie istniał. W kołach rządzących był persona non grata, nawet jeśli byli tacy, którzy wciąż się go obawiali i z niecierpliwością czekali na wieść o jego śmierci. W drzwiach sypialni zjawiła się pielęgniarka. Była to niska, czarnowłosa Jakutka o orientalnych rysach i niewinnych pulchnych policzkach. Jepiszew nie ufał jej, mimo że swoje obowiązki wykonywała szybko i bezbłędnie. Mówiła bardzo słabo po rosyjsku, sprawiała wrażenie, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, iż Greszko może mieć gości, ale poza tym nigdy nic nie wiadomo. Pułkownik, który wszczepiał i rozwijał w innych poczucie paranoi nie chciał doświadczać czegoś podobnego na sobie. —Nie śpi — powiedziała. Jej fartuch był nienaturalnie biały, niemal fosforyzujący w słabym świetle. Jepiszew i Wołowicz skierowali się do sypialni. Muzyka wypełniała pokój, a dźwięki skrzypiec wydawały się Jepiszewowi boleśnie zgrzytllwe. Oświetlenie wnętrza stanowiła mała nocna lampka i c2erwono-zielone błyski wskaźników sterowania wieży stereo, którą Greszko kazał sobie sprowadzić z Danii. Twarz Greszki wynurzała się z denia. Niegdyś duża i okrągła przypominała Jepiszewowi rozgniewane słońce. Teraz o przezroczystej skórze, zmieniona była śmiertelną chorobą. Tylko oczy pozostały wdąż żywe i przenikliwe. Były świadectwem minionej władzy i energii. Koścista twarz w grze póltieni słabo oświetlonego wnętrza sprawiała niesamowite wrażenie. Kiedy się odezwał, nie pozostało już nic z dawnej ostrości głosu dowódcy, przed którym diżeli podwładni. Nowotwór toczył gardło i teraz, jeśli cokolwiek mówił, to z olbrzymim wysiłkiem, wydając z siebie głośny dychawiczny szept. Plastykowy cewnik podłączony do dała Greszki ginął w demności pod łóżkiem. Rurka była przezroczysta i co j akiś czas ukazywała brązową ciecz spływającą w dół. Resztki z żołądka albo samego żołądka. Jepiszew
zbliżył się do łóżka. Z całych sił próbował zignorować wszechobecny zapach śmierci otaczający starego człowieka Skupił się na okropną muzyce w nadziei, że to pomoże. Jakiś nosowy głos śpiewał:” As I walk along beside her up the golden stair, I know thzy’ll never take her love from me.” —Biedny Wiktorze — powiedział Greszko. — Nigdy nie podobała d się moja muzyka, prawda? Sterałeś się, nawet bardzo się starałeś, czy tak? Jepiszew poczuł, że znowu sztywnieje pod dężarem wzroku Greszki, jak wiele razy dotychczas. Gdyby kiedykolwiek miał w swym samotnym żyriu przyjadela, musiałby to być Władimir Greszko. Tyłko opiece Greszki zawdzięczał, że ocalał przed kaprysami i wściekłością Stalina, w czasach gdy dyktator rozpętał kolejną fazę prześladowań, a Jepiszew, dwudziestodwuletni wówczas mężczyzna, zaczynał swoją karierę. Młodzieńcza ambicja, jeśli dobrze rozumiał owe czasy, była jego jedyną ,.zbrodnią”. I wtedy osobista interwencja Greszki u wielkiego wodza uchroniła Jepiszewa od dalekiej podróży na Syberię. Pamiętał wdąż o tym i jego wdzięczność nigdy nie zmalała. Spłacał ów dług wdzięczności latami prawdziwej wierności Greszce. Greszko przywołał go ruchem białej dłoni: — Podejdź. Jepiszew usiadł na krawędzi łóżka. Był tak blisko generała, że zdawało mu się, iż na jego twarzy widzi śmierć. — Posłuchaj — powiedział starzec, chwytając nadgarstek Jepiszewa dłonią jak kościany pazur. — Posłuchaj muzyki. Jepiszew zamknął oczy i udawał, że słucha. „If tonight tbe sun should set On all my hopes and car es.” — Słyszysz, Wiktorze? Jepiszew spojrzał w oczy starca. Nie byl pewien, co ma słyszeć. — Ach, cóż — powiedział zniederpliwiony Greszko. — Jesteś jeszcze za miody. Za młody. Wydawało się dziwne, że pięćdziesięciopięcioletni Jepiszew czuł się młody i niedorosły w obecności Greszki niczym neofita wobec starszego mistrza. Nikt nie wiedział, ile lat ma Greszko naprawdę, prawdopodobnie osiemdziesiąt, osiemdziesiąt pięć. — Nawet nie wiesz jak to było, kiedy budowaliśmy koleje w latach dwudziestych. Bo i skąd masz wiedzieć? Te przestrzenie. I niebo, Wiktorze. Niebo bez końca. Jepiszew nie potrafił pójść tokiem myśli starca. Odkąd choroba ruszyła do ataku i Greszko został zwolniony, bardzo często zdarzało się, że nie wiadomo było do czego zmierza Pułkownik słyszał oczywiście o tym, jak zaślepiony pierwszymi sukcesami rewolucji bolszewickiej Greszko ruszył w tajgę za Swierdlowskiem, by układać linię kolejową. Ten okres swojego życia Greszko wspominał najczęściej i zawsze z lubością. — To wszystko jest w tej muzyce — powiedział Greszko. — W tej muzyce słychać brzmienie nieba bez końca I wiatru wiejącego przez równinę, Wiktorze. To właśnie słyszę. Nie rozumiem dokładnie siów, ale uczucia, zawsze i tylko uczuda. Dlaczego właśnie Amerykanie umieją uchwycić coś tak pełnego żalu? Jepiszew spojrzał na stojącego nieruchomo w drzwiach Wołowicza. Na prawo od niego znajdował się stojak do płyt, a w nim około setki różnych albumów. Jepiszew, który świetnie mówił po angielsku z łatwością odczytywał nazwiska. Hank Williams, Johnny Cash, Bill Monroe. Uśmiechnięci faceci w kowbojskich kapeluszach. Zastanawiało go, jak mogli tak się uśmiechać i produkować tak żałosne .tżwięki. Piosenka skończyła się i w pokoju zapadła cisza zakłócana jedynie szumem obracającej się płyty. —A co też porabia Miszka-Myszka, Wiktorze?—Greszko tak nazywa] nowego sekretarza generalnego, którego nienawidził do tego stopnia, że nawet nazwisko Gorbaczow nie chcialo przejść mu przez gardło. — Mów, co nowego? Znowu coś rozmontowuje? —Kazał aresztować szefa KGB w Krasnojarsku pod zarzutem korupcji. —W Krasnojarsku. To będzie Bielienko. Jeden z moich ludzi. —Właśnie. Greszko zdenerwował się niespodziewanie i zaczął machać rękami.
— Już niedługo a nie będzie nawet jednej instytucji, jednego przepisu, choćby jednego zwyczaju, którego by nie zaatakował i nie zmienił. Cale społeczeństwo zmieni się nie do poznania. Nie wątp w to, Wiktorze, a także w to, że pewnego dnia, raczej w bliższej niż dalszej przyszłości, te zmiany dosięgną także ciebie. Jak zwykle wejdziesz do swojego biura, lecz okaże się, że zmieniono meble, a ktoś kompletnie obcy siedzi tam, gdzie ty siedziałeś. I wyślą cię na przykład do Gorki, gdzie jeśli ci szczęście dopisze, będziesz regulował ruch na ulicy. A jeśli nie dopisze, pułkowniku Jepiszew… Ręce Greszki opadły na pościel i wyglądało jakby jedna z ostatnich iskierek życia zdawała się przygasać. Leżał bez mchu. Jepiszew widział już to nieraz w takiej czy innej formie i teraz czekał, aż iskierka znowu strzeli płomieniem. Wiedział, że strzeli. Zastanawiał się wciąż, dlaczego on i Wolowicz zostali wezwani tutaj, o tej godzinie. Nie śmiał ponaglać Greszki, który nie miał zwyczaju wyprzedawać się z informacji, dopóki nie wiedział dokładnie, co chce osiągnąć Starzec westchnął, obrócił twarz do łampki i Jepiszew zobaczył na gardle bliznę po nożu chirurga. —Do diabła z nim—wyszeptał Greszko.—Do diabla z nim i jego kumplami. — Spojrzał na Wołowicza: — Zamknij drzwi, Dimitrij. Wołowicz wykonał polecenie. Z zamkniętymi drzwiami pokój nabrał konspiracyjnego charakteru. Greszko zaczął mówić — Rosjanom potrzebny jest bat Nie potrzeba im jakiegoś szarlatana, który przychodzi i rozsiewa zwodnicze obietnice nowych swobód. Wybory ,Niezależna prasa ,Więcej w sklepach. Rosyjskiego ducha nie należy szukać w demokracji, nylonowych pończochach, zdrowych szczoteczkach do zębów i francuskich winachł Ludzie tego nie rozumieją. Nie chcą tego, bo niewiedzą, jak to się używa. A nawet jeśli omami ich myśl, że jednak chcą tego, to jeszcze nie są gotowił — przerwał i przez chwilę ze świstem łapał powietrze. Jego glos stał się przytłumiony, prawie niesłyszalny; — Czego ta nowa zbieranina nie rozumie, to to, że Rosjanie potrzebują strachu w życiu. Potrzebują srogości emocjonalnej. Stalin rozumiał to. Breżniew, ten leniwy drań, też to rozumiał, ł ja to rozumiałem przewodząc KGB. A ta banda. Zdaje im się, że mają czarodziejską różdżkę, a jak nią machną, to wszystko zmieni się w jednej chwili. Tylko że nie zdają sobie sprawy, że to nie Zachód. Demokracja nic jest naszym historycznym przeznaczeniem. Niepomyśłność, oto co zawsze spajało Rosjęł Z wielkim wysiłkiem Greszko uniósł się nieco I spojrzał na Wołowi cza. —Nastaw jakąś płytę, Dimitrij. Wolowicz wybrał jeden z albumów i nastawił płytę. Jakiś facet zaczął płaczliwym głosem śpiewać o życiu w więzieniu Folsom. Jepiszew chciał wstać i odsunąć się od tego cholernego głośnika, ale nie ruszył się. Nawet na łożu śmierci Greszko porażał ludzi, może nie z taką siłą jak kiedyś, ale Jepiszew nie zdołał się jej przeciwstawić Greszko oblizał ciemne wargi i wpatrzył się w sufit. Zdawał się słuchać nie tyle muzyki z głośnika, ile jakiejś melodii w swoim wnętrzu. Powoli odwrócił twarz do Jepiszewa i powiedział: — Romanienko nie żyje. A więc taki był powód nocnego wezwaniał Jepiszew zaniemówił na chwilę. To co Greszko powiedział tak otwarcie, załomotało mu w głowie. —Nie żyje? Jak to? — Zastrzelony na dworcu w Edynburgu jakieś sześć godzin temu. —Zastrzelony? Przez kogo? — Nic więcej nie wiem — odparł Greszko. — Dopiero przed dwiema godzinami dowiedziałem się o tym. Obrócił głowę i spojrzał na telefon przy łóżku, jakby ocźekiwał, że znów zadzwoni i poda więcej szczegółów. Dla Greszki telefon był zarazem błogosławieństwem i groźbą. Mógł dzięki niemu pozostawać w kontakcie ze swoimi sympatykami w całym kraju, ale wszyscy musieli tyć bardzo ostrożni, gdyż wciąż obawiali się podsłuchu i magnetofonów. Stworzyli zatem osobliwy kod, subjęzyk niedokończonych zdań, półpauz, elips i przeności, czego Greszko nie lubił. Zawsze wołał bezpośrednią, rzeczową rozmowę i nieskomplikowane porównania, Teraz wyglądało na to, że oprócz ukochanego stanowiska pozbawiono go także bezpośredniego sposobu porozumiewania się.
—Jakie może to mieć reperkusje dla nas? — zapytał Jepiszew. Greszko uśmiechnął się dziwacznym, wykrzywionym grymasem warg jak pacjent, któremu po ostrym ataku zaczyna przechodzić ból. Nagle jego twarz rozjaśniła się i przez chwilę wyglądał Jak dawny Gre szko, którego jedyną acz śmiertelną chorobą było sprawowanie władzy. Taki był Greszko. Mistrz, człowiek, który strzegł tajemnicy kodów dostępu do pamięci komputera z zazdrością alchemika, który dopiero co wymyślił receptę na produkcję złote. Człowiekzimnyjak tundra, z którego jedynej i prawdziwej miłości do KGB, wysysała krew zbieranina nowych wampirów z Kremla. —Najważniejsze dla nas jest to, czy wiadomość Romanienki nie wpadła w niepowołane ręce i czy dotarła do celu. A jeśli została przechwycona, to przez kogo? I co odczytał z niej przechwytujący. Nasz problem polega na tym, że nie mogliśmy mieć pełnej kontroli nad treścią wiadomości. Jedyny sposób, w jaki mogliśmy to osiągnąć wzbudziłby podejrzenia Romanienki, a to nie było warte ryzyka… — Greszko przeciągnął rękawem piżamy po ustach i kontynuował: — Wiemy, że Romanienko planował przekazanie wiadomości w Edynburgu. Wiemy także, że wiadomość ta była potwierdzeniem, że wszystkie składniki płanu są na miejscu i w pełnej gotowości. Nie znamy jednak zasięgu zawartych tam informacji. Czy był to jakiś zlepek słów? A może coś bardziej specyficznego? Czy zupełny laik byłby w stanie odczytać to i dowiedzieć się, co ma wydarzyć się w ZSRR za kilka dni? Czy była zakodowana? Oczywiście rozumiesz całą groźbę, Wiktorze. Ta wiadomość w niewłaściwych rękach to katastrofa dla nas wszystkich. Jepiszew milczał. W ciągu długich lat pracy z Greszką nauczył się, że generał nie zadaje pytań retorycznych. Nie miał czasu na sofizmaty. Zadając pytanie, żądał odpowiedzi. Prawidłowych odpowiedzi. Romanienko pojechał do Edynburga, aby dostarczyć wiadomość. Greszko chciał wiedzieć, co się z nią stało. Wiele zależało od ustalenia właśnie tego. Jepiszew złączył dłonie j i potarł jedną o drugą. Chyba na jego twarzy zarysował się cień niepewności, bo Greszko powiedział: — Jeszcze nie pokonałeś swoich obaw, Wiktorze, prawda? Nie jesteś do końca przekonany, tak? Generał sięgnął po małą buteleczkę na szafce nocną. Otworzył i sięgnął do ust. W środku znajdowało się słynne panaceum Breżniewa — nalewka spirytusowa na korzeniu waleriany aromatyzowana żubrówką. Greszko był pewien, że ta nalewka utrzymuje go jeszcze przy życiu. —Nie boję się, generale — odparł Jepiszew, ale nie jestem tego całkowicie pewien. —Każdy się czegoś boi, Wiktorze. Nie należy się tego wstydzić. Znam cię i wiem, co d teraz zaprząta myśli. Romanienko był wrogiem państwa. Spiskował przeciwko naszej ukochanej ojczyźnie. Zgadza się? A teraz skoro prosi się ciebie o uczestnictwo w takim samym spisku przeciwko państwu, któremu wiernie służyłeś przez większość swojego żyda, to przychodzą ri na myśl takie słowa, jak zdrada i bunt, nieprawdaż? Ale to tylko straszna plątanina myślał, Państwo, któremu służyłeś nie istnieje, pułkowniku. Rosję, którą kochałeś rozwalają na twoich oczach i jeśli czegoś się nie zrobi, i to szybko, rozwalą ją do końca. Greszko przerwał na chwilę i łapczywie chwycił kilka głębszych haustów powietrza. — Wiktorze — zaczął ponownie, a jego ręka znowu dotknęła nadgarstka Jepiszewa. Pułkownik niemal wzdrygnąj się po chłodnym dotyku. — Każdy cios w ten nowy reżim może go z powodzeniem rozbić i niech to będzie powodem przyszłej radości. Spisek Romanienki może tylko przyspieszyć koniec tych szarlatanów, którzy przejęli władzę. Wprowadzili pewne swo body. Powiedzieli mniejszościom, że będą respektować ich prawa, tak? Stworzyli klimat, w którym byle dysydencki kretyn uważa za swój obowiązek otwarte przeciwstawienie się państwu. Niech więc teraz odczują skutki tego, co zrobili z tym krajem. Im szybdęj zostaną wykopani ze stołków, tym lepiej. Jakimi środkami, nie ma najmniejszego znaczenia. — Greszko na chwalę przewal. — A najpiękniejsze jest to. że nie mają nic na Romanienkę w żadnym biurze KGB. Nic w żadnym komputerze. Żadnej poszlaki, że Romanienko był związany ze spiskiem. Obserwowaliśmy Romanienkę od wielu lat wiemy dokładnie, co planował, bo siedział u nas w kieszeni i nigdy
niczego nie podejrzewał, bo byliśmy ostrożni… Zaśmiał się upojony swoją dalekowzrocznością. Już po śmierci Breżniewa zauważył pierwsze zwiastuny zmian. Po odejściu nieszczęsnego Czernienki zajął się dokładnie usuwaniem pewnych informacji z teczek KGB. wiedząc, że nadejdzie dzień, kiedy bardzo mu się przydadzą. I dzień ten, pomyślał Jepiszew, przyszedł jak mściciel. — Czy jesteś ze mną, Wiktorze? Czy wciąż jesteś mi wiemy? —Nigdy nie byłem nielojalny, prawda? — odparł Jepiszew. —Zawsze jest jakiś pierwszy raz, pułkowniku. —Ale nie w naszym przypadku, generale. Jepiszewowi nigdy nie przyszło do głowy, że może zdradzić Greszkę. Nie tylko z powodu wdzięczności dla starego człowieka i zażyłości między nimi, ale głównie dlatego, że mieli wspólne poglądy. Jepiszew, podobnie jak Greszko, uważał, że ZSRR jest na drodze rozkładu. Jak gwiazda, którą nagle zmieniono trajektorię, kraj musi rozlecieć się pod ciśnieniem wewnętrznych napięć. Nowe prądy i wiatry pędzące przez kraj były zabójcze jak chmuiy radioaktywne Jepiszew, tak jak Greszko, wcale nie chciał oddychać takim powietrzem. — Zatem zgoda. Plan Romanienki bezwzględnie musi zostać zrealizowany do końca Może nie jest najlepszy, ale musimy się go trzymać, jeśli chcemy, by ten kraj był znowu taki jak kiedyś. Innymi słouy, ten plan musi się udać. Jepiszew wiedział już co dalej. Wiedział od chwili, gdy Greszko powiedział o zabójstwie Romanienki. — Po powrocie do Moskwy, jeszcze dziś, spotkasz się z Drukarzem — ciągnął Greszko. Zabrzmiało to jak rutynowe polecenie. Greszko nie miał już faktycznie władzy, ale zostało jej w nim tyle, że jak na wielkiego aktom przystało, potrafił utrzymać iluzję swojej mocy. — Gdy Drukarz przygotuje dokumenty, wyjedziesz — Greszko z trudem utrzymywał ręce w bezruchu. — Masz dość władzy. Nie potrzebujesz rozkazu na piśmie. Ustalisz, co stało się z wiadomością Romanienki. Jeśli trafiła we właściwe ręce, to nie mamy się czego bać, jeśli w niewłaściwe i powodzenie planu jest zagrożone, to wyeliminujesz zagrożenie. To proste, Wiktorze. Żadnych dwuznaczności. “Wyeliminować zagrożenie”. Jepieszew zastanawiał się przez chwilę, czy ma dość odwagi, by przyjąć to zadanie. Kędy był młodszy, przychodziło mu to z łatwością. Ale teraz, mimo że wciąż lubił przesłuchania i nie miał nic przeciwko przybijaniu pieczątek na wyrokach skazujących na więzienie i śmierć, nie był pewien czy potrafi zabić z bliska, kiedy słychać oddech ofiary, patrzy się jej w oczy i czuje jej strach. Miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Być może wiadomość Romanienki dotarła do celu, być może wszystko było dograne i na miejscu, a środki zapobiegawcze generała, aczkolwiek całkowicie zrozumiałe, są zbyteczne. Wstał i odszedł od łóżka. Spojrzał przez chwilę na Wolowicza, ale nie mógł stwierdzić, co tamten myśli. Mimo tylu lat współpracy nie był w stanie przeniknąć Wołowi cza. Czy Dymitr jest z nim? Wyniosły Greszko chyba był tego pewien, inaczej nie zdobyłby się na taką szczerość. Dymitr nie został wtajemniczony we wszytko, gdyż sam Greszko żądał, by porucznik ze względów bezpieczeństwa wiedział jak najmniej, jednakże wiedział dość, by rozumieć, w co jest wmieszany. —Nie jesteśmy sami — szepnął Greszko. — Są setki takich jak my. Kontakuję się z nimi. Wielu, którzy czują tak jak my, jest wciąż na wysokich stanowiskach. Ci ludzie są gotowi przejąć władzę. Niektórych znasz z nazwiska, innych w każdą chwili możesz wezwać zza oceanu. Wiesz, kogo mam na myśli. Jeszcze inni chcą na razie pozostać w cieniu. Mówię o tym, żebyś nie czul się tak… osamotniony. Jesteśmy zdecydowani poświęcić się tej samej sprawie. Wszyscy jesteśmy patriotami. Jepiszew podszedł do Wołowicza Poczuł lekki cytrynowy zapach włoskiej brylantyny. Okropne. Ale zawsze lepsze niż odór wokół łóżka Greszki. —To najbardziej patriotyczne zadanie, jakie kiedykolwiek a zlecono — kontynuował Greszko. — Jeśli ci to pomoże, możesz uznać siebie za kogoś z elity KGB. Pomyśl, jaką władzę mają inni z tej
elity, a są tak samo niezadowoleni jak my. Jepiszew myślami był już w drodze powrotnej do Moskwy i przy wizycie u Drukarza. Myślał także o dokumentach, paszporcie, biletach na samolot —I pamiętaj jedno, jeśli zaczną się kłopoty i twój powrót odwlecze się, chcę być dokładnie informowany. Dokładnie, nawet o pozornie najdrobniejszych sprawach. Nie dzwoń bezpośrednio tutaj. Wolowiez będzie łącznikiem. Codziennie. Ale miej trochę więcej optymizmu. Miejmy nadzieję, że wszystko idzie sprawnie, a nasze obawy są zbyteczne. Drzwi do sypialni otworzyły się. Weszła pielęgniarka, niosąc tacę z lekami. — Chcę odzyskać mojego pacjenta — powiedziała uśmiechając się radośnie. — Pora karmienia w 200 — stwierdził Greszko. Puścił dyskretnie oko do Jepiszewa, który szybko odwrócił się i wyszedł bez oglądania. Mgła, która zeszła z pól, oblepiła przednią szybę samochodu. Wolowicz prowadził bardzo wolno z włączonymi żółtymi światłami. Jepiszew siedział wtułony w tylne siedzenie. Od czasu do czasu gdy obłoki mgły to rzedniały, to gęstniały, mrużył oczy. — Czy w tym może być zdrada, Dimitrij? Wolowicz potrzył obojętnie przed siebie. —Nie myślę nawet o takich słowach. — To pomyśl teraz. Wolowicz wzruszył ramionami. — Moje rozkazy pochodzą do was, towarzyszu pułkowniku. Zawsze tak było. Jestem stworzeniem nawyków, a w moim wieku nie sposób zmienić przyzwyczajeń. Jeśli chodzi o to, czy jestem lojalny, odpowiedź brzmi: tak. Poza tym nie zajmuję się polityką. Jepiszew wyprostował się na siedzeniu i zamknął oczy, Polityka. Tu nie chodzi tylko o politykę. Jeśli Wolowicz chce to wszystko uprościć, to dobrze. Rzecz jednakże dotyczy czegoś poza normalną linią, rytuałami i osobistościami partyjnymi. Tu chodzi o walkę między dawnymi czasami a nowymi ł Jepiszew, który kochał swój kraj nie mniej żarliwie niż Greszko, wiedział po której jest stronie. Rysy i pęknięcia zdarzały się także kiedyś, ale system działał po swojemu, skutecznie i ludzie nauczyli się go akceptować. Jeśli byty jakieś niedomagania, to tylko chwilowe i nieuniknione, ponieważ droga do komunizmu nie była ani równa, ant nawet prosta. Wielka rewolucja nie wskazywała łatwej drogi. Jepiszew, członek partii z trzydziestoletnim stażem poprzedzonym gruntowną edukacją w Komsomole, znał prawdziwe cele rewolucji. Z pasją gorejącego miłością pretendenta do ręki, poświęcił życie służbie tej właśnie “pani”. Wybaczał jej słabości i wielbił wspaniałość. Czasem gdy rozmyślał o rewolucji, pojmował ją jako ciągły, niekończący się proces. Doświadczał wówczas niezywklego uczucia niepodważalnej celowości działania. Znajdował się w strumieniu historii. Cokolwiek uczynił, każde zadanie, które spełnił, nieważne jak wstrętne, zostało wyznaczone i określone przez siły, które obaliły Romanowych w 1917 roku. I teraz odrzucić to wszystko Otworzyć okno i wyrzucić stary system jak śmieć Zmienić cel rewolucji I to w jakim nieskromnym pośpiechu. Herezja to zbyt łagodne słowo. Wpatrując się w mgłę, westchnął. Nie miał wyboru. Musiał Iść z Greszką. Cokolwiek innego byłoby kompletną hipokryzją. Nie miało znaczenia, czy Greszko kierował się czystym patriotyzmem, czy tylko ponagleniami monstrualnego umierającego człowieka. Własne racje wystarczająco przekonały Jepiszewa. Byj patriotą, co słusznie zauważył Greszko, i nie znal innej drogi. Mgła zaczęła rzednąć. Jepiszew spojrzał na Wolowicza. —Będę dzwonił do ciebie do domu, Berlińskim kanałem. Jest najpewniejszy. Wołowicz wyłączył reflektory przeciwmgielne. Samochód nabierał szybkości. Między rzadkimi sosnami ukazał się srebrny półksiężyc. Pułkownik myślał o Romanience, pierwszym sekretarzu Komunistycznej Partii Estońskiej SRR, próbując wyobrazić sobie postać mordercy na dworcu. Kiedy pierwszy raz usłyszał od Greszki o organizacji zwanej Leśnym Bractwem, o jej związkach z bojownikami o wolność republik bałtyckich, a także otym, że jest ona motorem planu Romanienki, kiedy Greszko wyjaśniał cierpliwe potencjalne zyski z wykorzystania spisku przeciwko Miszce-Myszce i jego kumplom, Jepiszew w pierwszym odruchu nie uwierzył w realność przedsięwzięcia. Romanienko
był Estończykiem, Bałtem, a Jepiszew nie ufał absolutnie nikomu i niczemu, co pochodziło z krajów bałtyckich. Przed piętnastu laty urzędował dziewięć miesięcy w Tallinie, pacyfikując potencjalnych sympatyków nacjonalistów. Okazało się, że społeczeństwo ma charakter klanu, jest denerwująco butne i wyniosłe i chroni swoich członków przed wspólnym wrogiem, jakiego upatrywało w Rosji. Przypomniał sobie ulicę Viru, plac Centralny i park 5 Października. Ładne miasto, może trochę zbyt zachodnie. Jego mieszkańcy żywili zbyt mało szacunku dla obcych, ale panowała w nim miła atmosfera. Pogodą ducha i optymizmem tchnęło z kawiarni u Gnoma i Pod Pegazem jak nigdzie indziej w Związku Radzieckim. Nawet więcej niż pogodą i optymizmem. Nad Bałtykiem panowała dumna niepokomość. Spotykało się ją na Litwie i Łotwie. Strajki, dobrze zorganizowane akcje protestacyjne, różne ugrupowania rozprawiające o swoich sprawach i głośno śpiewające zakazane hymny. Odnosiło się wrażenie, że wszystkie trzy nacje nadbałtyckie wciąż wierzyły, że są niezależne od Rosji. Jeszcze teraz wielu nacjonalistów stawiało opór i szczerze nienawidziło za wchłonięcie ich tzw. republik do radzieckiej wspólnoty. Zachęcały do tego społeczności emigrantów, głów nie Ameryki. Pomyślał o klubach w Los Angeles, Chicago i Nowym Jorku, gdzie starsi panowie grając w karty czy domino, układali pełne gniewu listy do kongresmenów w obronie “więźniów sumienia” za “żelazną kurtyną”. Ale to wszystko było nieszkodliwe. Domino, karty, festiwale folkloru nie liczyły się. Sumienie, jak widać, było tanie. Teraz chodziło o coś więcej niż sumienie. Bałtowie po długim planowaniu zmontowali wreszcie spisek, który, jeśli wszystko pójdzie po myśli Greszki, ma wszelkie szanse powodzenia. I gdyby rzeczywiście się powiódł, spowodowałby nieopisaną wrzawę, uwalniając wszystkie niespełnione mniejszościowe nadzieje na samorządność i samostanowienie republik nadbałtyckich. Greszko liczył na coś w rodzaju apokalipsy — ludowe powstanie zapoczątkowane udanym spiskiem, spójne w swej symbolice, tłumy na ulicach, czołgi i żołnierze Armii Czerwonej walczący z ludnością Tallina, Rygi i Wilna, dezintegracja wpływów radzieckich w republikach satelickich — rozkład, który mógłby z powodzeniem rozszerzyć się poza granice ZSRR, do Polski, wschodnich Niemiec i Czechosłowacji— stan pełnej anarchii wymiatający z Kremla rządzącą ekipę zapaleńców. Rewolucja, która wypleni nieprawą liberalizację Politbiura, zastępując ją wariantem bardziej stabilnym w duchu socjalizmu. To czego Greszko chciał, to było “wczoraj”. Jepiszew włożył palec do ust i nareszcie zlokalizował łupinkę z jabłka, która od dobrą godziny tkwiła między zębami. Zbadał ją opuszkiem palca. Umiał spojrzeć na rzeczy w takim skupieniu, jak koroner oglądający niezwykłego trupa. Strzepnął łupinkę i westchnął, spoglądając na księżyc, który wyglądał teraz jak wydrążona pusta półkula. Poczuł lekki niepokój, ponieważ stał się obecnie osobą z rodzaju tych, których sam ścigał i niszczył przez całe swoje dotychczasowe życie. Stał się wrogiem państwa. Ale niepokój minął tak szybko, jak się pojawił i Jepiszew przyglądał się nawrotowi mgły, która ciężkim obłokiem przesłoniła znów księżyc. Kiedy pielęgniarka wyszła, Greszko został sam w zaciemnionym pokoju. Były noce, kiedy wściekle ataki bólu opierały się wszelkim środkom podawanym przez pielęgniarkę. Ale były też takie jak noc dzisiejsza, kiedy czuł się wolny od brzemienia choroby. Był spokój i bezruch, a nawet nadzieja na pnyszłość. Patrzył w okno. Noc była cicha. Tak cicha, jak Jego śmierć. Potrafił trzymać ją na dystans, zapobiec jej wejściu do pokoju. Był zbyt zajęty, zbyt ciekawy, by umrzeć teraz, poza tym nienawiść nie pozwoliłaby mu zagasnąć. Potrzebował jeszcze tyle życia, by doczekać tego chaosu i zniszczenia. Tylko pięć krótkich dni, jeśli plan bałtycki zrealizuje się według jego przewidywań. Był pewny, że Wiktor tego dopilnuje. Zwrócił myśli ku Jepiszewowi. Dobry człowiek, dobry komunista, może czasem zbyt zamyślony. Ale była w nim brutalność i zdecydowałby się na wszystko dla niego, dla Greszki. Czegóż zatem więcej trzeba? Najprawdopodobniej wyjedzie z węgierskim lub zachodnioniemieckim paszportem przez Berlin, podając się za turystę lub jak raz to już zrobił, za stroiciela fortepianów. Stroiciel fortepianów. Czasem Jepiszew naprawdę mial dobre pomysły. I
gdyby nie to, że pomysłowość należała do obowiąz ków zawodowych Jepiszewa, wzbudziłaby niekłamany podziw, zwłaszcza w zestawieniu z bezwzględnością i całkowitym oddaniem leninowskiej idei walki klas, co Greszko już od dawna traktował z dużą dozą nie ukrywanego cynizmu. Jednak o wiele ważniejsza od pomysłowości i wyobraźni była bezwzględna wierność pułkownika, którą Greszko sobie kupił i to nawet tanio, zwykłym kłamstwem jakoby Ziutek Stalin chciał usunąć Jepisze wa z KGB i partii. Stalin nie interesował się wówczas Jepisze-i wem. W gruncie rzeczy nawet nie słyszał o jego istnieniu, Greszko wymyślił więc bajeczkę, w której przedstawił siebie jako wybawcę, który osobiście interweniował u Stalina. Od tamtego czasu Jepiszew nigdy nie kwestionował rozkazów Greszki. Kłamstwo tak, ale koniecznie usprawiedliwione w systemie, gdzie władza zależała od sieci ślepych wierności ukutych lub podrobionych w dowolny sposób. Greszko uśmiechnął się. Rozkoszował się pomysłem puszczenia w ruch machiny zdarzeń, która zmieni kurs impenum na samozagładę. Zamknął oczy i wyciągając rękę dotknął obudowy telefonu. Wiedział, że przywilej posiadania telefonu nie był w jego przypadku przejawem czyjejś uprzejmości czy miłosierdzia. Telefon stal tu tylko po to, by można było podsłuchiwać jego rozmowy i rejestrować zamiary. Wiedział także, że czyniono jedynie symboliczne próby nagrywania jego rozmów. Zadzwonił do swojego dłużnika, niejakiego I. F. Martynowa, szefa Komitetu do Spraw Łączności w KGB, który, tak się dożyło, był klozeto-wym pederastą o niebezpiecznym upodobaniu do smukłych i ślicznych nastoletnich chłopców ze szkoły baletowej prcy teatrze “Bolszoj”. Greszko był w posiadaniu wybornych kąsków infor macji o Martynowie—tak wybornych, że Martynow, mężczyzna żonaty, o wielkich ambicjach politycznych, nie mógł za żadną cenę dopuścić, by wyszły na jaw. Trochę wzajemnego drapania po plecach, kilka bliżej nieokreślonych gróźb i Martyn ow przystał, by rejestrować niewielką cząstkę rozmów Greszki, cząstkę, którą Martyn ow osobiście wysterylizuje, a wszystko dla stworzenia pozorów. Mógł zatem Greszko korzystać swobodnie z telefonu, aczkolwiek nie do przesady. Mial haczyk na Martynowa, ale haczyk utrzymuje tylko tyle ile może, nie więcej. Z kolei rozmówcy Greszki, nieświadomi czarów redakcyjnych Martynowa, byli zawsze ostrożni. Emerytowany admirał z Mińska, były am basador w ONZ z Charkowa, partyjny boss wyrzucony niesławnie z Permu, emerytowany minister spraw zagranicznych, który dzwonił ze swej daczy w Stawropolu, były deputowany Rady Najwyższej w Mołdawii i wielu innych — wszyscy oni, niegdyś u władzy, teraz wiedli pustelniczy żywot przepełniony goryczą i desperackim pragnieniem odzyskania tego, co stracili. Byli także inni, którzy woleli pozostać anonimowi, gdyż chcieli utrzymać zajmowane wysokie stanowiska. Zastępca prezesa Rady Ministrów i ponad tuzin deputowanych ludowych, wiceprzewodniczący Rady Najwyższej, paru przedstawicieli KGB za granicą, liczna grupa etatowych wyższych członków pięciu różnych kierownictw — wszyscy zawdzięczali swój awans byłemu patronowi Greszki. Ci ostatni nie ryzykowali i nie telefonowali. Szmuglowali notld, przesyłali pozdrowienia przez odwiedzających Greszkę — lapidarne siowa poparcia, oddania, obietnic na przyszłość, pozornie niewiele znaczące, luźno sklecone zdania, które właściwie odczytane, nie zostawiały wątpliwości co do uczuć, jakie żywią do Miszki-Myszki i jego bandy. Była to podziemna sieć, pozornie bezkształtna, ale przez to mocna organizacyjnie, której sil dodawał opór wobec zmian i tęsknota za dawnym stanem rzeczy. I rosła z każdym dniem, zagarniając w swoje nid niezadowolonych, których pozycja została nadwątlona albo którym odebrano dawne przywileje. Rosła powoli, w tajemnicy, wciągając polityków, oficerów, urzędników, biurokratów, znikłych robotników. Miała rosnąć tak długo, jak długo będzie trwal wewnętrzny upadek Rosji. W przypływie olśnienia i miłości Greszko uprzytomnił sobie ogrom Rosji, wielkie równiny, jeziora i rzeki, i tajgę. Zaraz, jak to było w tej amerykańskiej piosence? “Od morza do lśniącego morza…” Zdolni tekściarze z tych Amerykanów.
Londyn Komisarz Scotland Yardu Martin Burr odsłużył dobrych parę lat w Royal Navy. Prawe oko stracił w czasie ostrej potyczki z U-bootem pod Scapa Flow w 1943 roku. Pusty oczodół zakrywała czarna przepaska. Zdrowe oko, zielone i nabiegłe krwią mierzyło świat ze znużoną inteligencją W komisarzu czuło się wytrawny dystans. Pagan szanował komisarza. Przynajmniej on nie był politykiem. Przede wszystkim tył on policjantem lojalnym w stosunku do tych, którymi dowodził. Chwile ojcowskiej władczości i autorytaryzmu należało wybaczyć, ze względu na olbrzymią odpowiedzialność na nim ciążącą. Utrzymanie pokoju i spokoju wśród tysięcy facetów, wielu znerwicowanych ciągłym stresem, kontrola ich celów i awansów zawodowych, wszystko to nie było łatwe. Komisarz kuśtykał po swoim olbrzymim biurze, wspierając ciężar ciała na orzechowej łasce, Kątem oka rzucał piorunujące spojrzenia na Pagana, który ledwie kilka godzin temu wrócił samolotem z Edynburga. Wciąż miał na sobie ten sam garnitur, tyleże nieco wymięty w czasie szarpaniny z zabójcą Romanienki. — Na pewno będzie protest — mruknął komisarz. — Bez wątpienia już teraz jakiś cholerny pierwszy sekretarz ambasady rosyjskiej napędza stracha ministrów spraw zagranicznych. Cholerne bolszewiki nie przepuszczą żadnej okazji do oficjalnej skargi, Frank. “Bolszewiki” — pomyślał Pągan. Oryginalne. Zauważył, że w biurze komisarza nie ma okien. Pokój oświetlało jedynie światło z jarzeniówek umieszczonych w osłoniętych niszach tak, że wszystkie przedmioty rzucały upiorne cienie. Komisarz usiadł i patrzył ponuro. Końcem laski dziobał dywan i przez chwilę przypominał Paganowi typowego angielskiego ziemianina. A było to wrażenie zwodnicze. W charakterze i postaci Martina Burra nie było nic sennie sielskiego. Za wyszukanymi wzorcami mowy wyniesionymi z najlepszych prywatnych szkół kryła się wnikliwa umysłowość i bezwzględna i determinacja. — Zobaczymy, co też tu mamy, Frank, zanim wyjdę z jakąś słodką bzdurą dla chartów z Fleet Street . Paganowi nagle zaczęło brakować okna, choćby skrawka widoku na zewnątrz, na miasto. To wnętrze przygniatało go, ; mimo wielu osobistych przedmiotów komisarza, jak choćby modele brytyjskich niszczycieli w butelkach leżące na jednej z półek. —Romanienko zostaje zastrzelony. Nie obwiniam ciebie, bo przecież nie ma się oczu dookoła głowy. Ale wiem, że zarówno prasa, jak i Rosjanie uznają nas za niekompetentnych durniów. Uważaj, chłopcze. Na pewno usłyszysz, że powinieneś był wykazać większą czujność. — Komisarz spojrzał na Pagana i wzruszył ramionami. — Już teraz niektórzy tak mówią, Jeśli Scotland Yard nie łapie złoczyńców, to robi to, co mu wychodzi najlepiej. Takie są plotki. I wierz mi, że siedzę teraz na szcącie I piramidy łajna niczym pieprzony faraon, który nie mając nic lepszego do roboty słucha skamlenia dworaków i zrzędzenia wróżbitów. Komisarz uśmiechnął się, a Pagan zastanawiał się, czy nie należałoby doszukiwać się współczucia w tym porównaniu. Czasem kiedy komisarz nie chciał, by oglądano prawdziwy wyraz jego twarzy, odwracał się od swojego rozmówcy tak, że tamten widział tylko przepaskę na oku i miał wrażenie, że rozmawia ze szczwanym piratem, który zdobył już połowę mapy prowadzącej do miejsca, gdzie zakopano dublony.
—Co do teczki, Frank, to zdaniem facetów z Whitehall, jest ona teoretycznie własnością Związku Radzieckiego, jako że Romanienko był przedstawicielem tego kraju. Dlatego też należy ją zwrócić. Jednakowoż nie będę się z tym spieszył. Nie jest wskazane być nadgorliwym w oddawaniu przysług Rosjanom, prawda? Pagan wpatrywał się w teczkę stojącą pod ścianą. Przed teczką leżała zawartość torby Kiviranny i broń, z której zastrzelił Romanienkę. Całość wyglądała żałośnie, ot, zaledwie kilka drobiazgów. Z niemałym trudem umysł Pagana kojarzył te rzeczy z zabójstwem w Edynburgu, zaledwie sprzed kilku godzin. Wszystko to byłoby jak z nieprzyjemnego snu, gdyby nie odgłos strzału, który jak uwięzione echo łomotał wciąż wewnątrz jego czaszki. —Ale najpierw — powiedział komisarz — zanim pogadasz z tym Kwiranną, przejrzyjmy jego bagaż. Pokuśtykał do torb;, oglądając kilka koszul, parę dżinsów, skarpetki, trykoty, przewodnik po Edynburgu, bilet kolejowy, dwieście dolarów, buteleczkę z wydanym na receptę seconalem i amerykański paszport Kiwranny. Pagan podniósł dokument i spojrzał na zdjęcie. Patrzył na niego facet o twarzy milczka i wykrzywionych ustach. Włos; ściągnięte do tyłu przylegały ciasno do czaszki. Kucyk był niewidoczny, gdyż zdjęcie zrobiono en face. —Wylądował na Heathrow trzy dni temu. To jedyny stempel. — Pagan przerzucał puste kartki paszportu jak ktoś. kto spodziewa się znaleźć rozwiązanie zagadkowego morderstwa bez konieczności brnięcia przez zaryglowane komnaty, zatrute wino tudzież inne niesympatyczne zmylki. — I gdzieś po drodze zdobył Bersę. — Skoro obecnie jest prawie niemożliwością — zgodził się komisarz — przemycić broń do jakiegokolwiek kraju, to wydaje się logiczne, że mial wspólnika, który mu ją dostarczył, No więc co to znaczy, Frank? I kimże, do cholery, jest Jacob Kiviranna? Członkiem zwariowanej grupy skrajnie prawicowej? I czy naprawdę spodziewał się, że po zastrzeleniu naszego radzieckiego przyjaciela uda mu się uciec? Na te pytania szukamy odpowiedzi. I to spada na ciebie, Frank. “A na kogo miałoby spaść” — pomyślał Pagan. Komisarz ciągnął dalej: — Ponadto, co było tak ważne w osobie Romanienki, że trzeba go było zabić? Z tego co wiem, był pierwszym sekretarzem partii komunistycznej w jakiejś sowieckiej republice nadbałtyc - kiej. Nie jest to stanowisko, na które co ambitniejszy towarzysz chciałby się wspiąć. Facet przyjechał tu tylko po to, by zaproponować jakiś kontrakt w sprawie komputerów. Na miłość boską, to chyba nie jest powód do zabójstwa. Pagan położył paszport obok rzeczy Kiviranny. Jego uwagę absorbowała teraz teczka Romanienki. Chciał otworzyć ją od razu, ale wiedział, że musi czekać na pozwolenie komisarza. Ten zaś jakby smakował co też jest wśrodku, chodził dookoła niej, raz nawet dotkną] jej laską. — Ciekaw jestem, czy w środku jest coś, co może zasugerować powody zabójstwa Romanienki — powiedział Burr. —Też jestem ciekaw. Burr zatrzymał się na chwilę, po czym polecił: — Zatem czyń honory domu, Frank Pagan podniósł teczkę. Była z dobrej brązowej skóiy. Nie miał klucąrka, ale zamek ustąpił pod presją noża do przecinania kopert z biurka komisarza. Wywrócił teczkę do góry dnem. Na biurko wypadły papiery, teczki, jakieś pisma po rosyjsku i schemat blokowy, który przypominał łabiiynt z książeczki dla przedszkolaków. Ponadto paczka playersów, aparat do golenia z wymiennym ostrzem, szczotka do włosów i koszula w oryginalnym opakowaniu kupiona na Burlington Arcade w Londynie. Była także zapieczętowana koperta bez adresu. Komisarz przejrzał papiery. — Wzruszająca składanka, Frank Poza czymś co wygląda na oficjalne dokumenty biznesmena, cala reszta to w zasadzie wszystko co przeciętny facet zabiera ze sobą na jednodniową delegację. Pagan rozłożył papiery na biurku. Nie znal rosyjskiego i nie po raz pierwszy, gdy napotykał nie znany sobie język, poczuł że został pozbawiony zdolności percepcji. Może mial przed sobą jakiś
skomplikowany kod. Zrobiło mu się smutno. W sumie lubił Romanienkę.Zawsze czul słabość do ludzi, którzy nie pławili się w zbytkach. Komisarz, którego znajomość rosyjskiego ograniczała się do słowa “niet” był również wyraźnie zakłopotany: — Zdaje się że musimy ściągnąć jakiegoś spryciarza z Foreign Office. W przeciwnym razie będzie to dla nas tylko bełkot. Osobiście wolałbym, żeby to przetłumaczyć zanim zwrócimy materiały Rosjanom. — Pociągnął nosem. — Ciekawe co jest w tej zapieczętowanej kopercie. Pagan podniósł kopertę i spojrzał na nią pod światło. Chciał otworzyć. Komisarz zapytał: — Otworzymy nad parą? A może po prostu nożem? Pagan skrzywił się: — Na żywca — powiedział i rozdarł kopertę. W środku była pożółkła kartka papieru z napisami w języku również obcym obydwu mężczyznom. Rozczarowany Pagan gapił się na dziwne słowa i wyblakły niebieski atrament, tak jakby C2ekal, że same odkroją przed nim swe znaczenie. Komisarz wpatrywał się w kartkę z nie ukrywanym zawodem. Nawet zbliżył nos do kartki i obwąchal ją. Pachniała stęchlizną wilgotnej komórki. —Co to za język? — zapytał. —Nie mam pojęcia — odparł Pagan. Wyłowił waokiem 2 kilka słów: Kalev, Eesti, tooma. Charakter pisma nie był zbyt wyraźny. Danus Oates, zdaje się, jest po trosze językoznawcą. — Ściągnijmy go tu — zaproponował komisarz. I — Jest gdzieś w budynku. Ostatnio widziałem go w stołówce, jak jak połykał valium. Zdarzenie w Edynburgu rozstroiło jego wrażliwą konstrukcję. “Zresztą tak samo jak moją — pomyśleli Pagan — chociaż jest o wiele mniej wrażliwa”. —Valium przyda mu się i to bardzo — mruknął komi-ł sarz — a tymczasem pogadaj z naszymi amerykańskimi przyjaciółmi na Grosvenor Square. Może mają coś o tym Kivirannie. Facet nazywa się Teddy Gunther. Ale najpierw zobacz, co uda ci się wyciągnąć z Kiviranny, chociaż z tego co o nim słyszałem to albo jakiś gbur, albo płochliwy jak panieneczka. Pagan ułożył papiery Romanienki w zgrabny stosik. —Co do Romanienki — dodał komisarz — to jeśli chcesz ustalić, czy było coś co robiło z niego odpowiedniego j. kandydata na potencjalną ofiarę zamachu, to pogadaj z facetem nazwiskiem Tommy Witherspoon. Ma jakieś układy w Foreign Office, chociaż prywatnie sądzę, że to tylko przykrywka. Zdaje się, że Tommy jest łącznikiem między Foreign Office a naszymi agentami wywiadu. Ten facet żyje i oddycha Rogą. Zadzwonię do niego i uprzedzę, że możesz chcieć go o coś zapytać. Pagan opuścił na chwilę wzrok na papiery Romanienki. Dobytek nieboszczyka. Szczątki jego życia. Życie, które zgaszono na jego oczach. Był przygnębiony, przecież mógł i powinien zapobiec katastrofie. Teraz nie pora na żal, ale czy w ogóle jest kiedyś na niego pora? Przypominał sobie wspólne godziny przy kieliszku, tubalny śmiech Rosjanina wypełniający pokój i te konspiracyjne teksty Romanienki: “Zobaczysz zmiany, Frank Pagan, o jakich nawet nie śniłeś. Nadchodzą wielkie zmiany”. Największą na razie zmianą było zamordowanie Aleksisa. Chyba ostatnia rzecz jaka kiedykolwiek przyszła Romanience do głowy. —A propos. Jeśli prasa zacznie dobierać ci się do dupy, to nie masz nic do powiedzenia. Zapamiętaj. — Komisarz przerwał na chwilę. — Cała sprawa to niezły bajzel. Ale bywałeś w gorszych, no nie, Frank? Pagan spojrzał na zużytą jarzeniówkę, która przygasała co jakiś czas. Potem ruszył do drzwi. —Może. Nie chce pan być obecny przy przesłuchaniu Kiuiranny? Komisarz potrząsnął głową: — Mówiłem już, że to teraz wyłącznie twoja sprawa. Tak czy owak, na pewno niebawem zjawią się tutaj Rosjanie. — Poprawił przepaskę. — 1 jeszcze jedno. Zmień ubranie jak tylko będziesz mógł. Wyglądasz jak wytarmoszony kocur. Jacob Kiviranna siedział w pokoju przesłuchań, pustym pomieszczeniu bez okien. Był tam stół i dwa niewygodne krzesła, Palił papierosa za papierosem i wypuszczając chmury dymu w sufit, bujał się na krześle, stukając oparciem o ścianę.
Rozwiązał kucyk i teraz włosy opadały mu luźno na ramiona. Posępny wyraz twarzy zakłócał jedynie lekki tik pod prawą powieką. Pagan miai wrażenie, że życie tego człowieka jest już zamkniętą księgą, w której gdyby ją otworzyć ponownie, znalazłoby się ponurą opowieść o odrzuceniu w dzieciństwie, samotnym dojrzewaniu, bezpłciowej dorosłości — serię obrazów niepowodzeń wzbudzających litość. Spojrzał na młodego policjanta w mundurze, który stal w kącie pokoju z rękami założonymi na piersiach, usiadł na przeciwko Khriranny i rzucił amerykański paszport na stół. Paszport otworzył się na stronie ze zdjęciem. Zastanawiał się nad etnicznym pochodzeniem nazwiska Kiviranna. —Jake czy Jacob? — zapytał. —Bez różnicy — odparł Kiviranna. Miał bezbarwny piaski głos. —Zacznijmy od najważniejszego, Jake. Dlaczego zabiłeś 1 Romanienkę? Kiviranna nie odpowiedział. Upuścił papierosa na podłogę i rozgniótł sfatygowanym trampkiem. —Bardzo ułatwisz mi życie, odpowiadając na moje pytania, Jake. Kiviranna zamknął oczy, położył ręce na stole i opuścił głowę. ; Z otwartych ust wydobyło się chrapanie. “Cholerny błazen” — pomyślał Pagan. Spojrzał ponownie na gliniarza stojącego w kącie. Wyglądał na dziewięciolatka. Każdy kolejny j rocznik rekrutów wyglądał młodziej niż poprzedni i Pagan, ; czterdziestojednoletni mężczyzna, czul się przy nich stary i zmęczony. — Może z innej beczki — zaproponował Pagan. — Gdzie zdobyłeś broń? Kiviranna otworzył jedno oko. Uśmiechnął się, ale dalej milczał, Miał brązowe zęby nieró wno osadzone w ciemnych dziąsłach. Pagan przyjrzał się wojskowej bluzie, Myszce Miki na jednym rękawie, amerykańskiej fladze na drugim. Spojrzał na bezkształtny zarost Patrząc na osobnika z gatunku jeśli już nie wymarłego całkowicie, to na pewno na wymarciu, miał uczucie, że przenika wzrokiem w przeszłość. Dzisiaj hippisi byli rzadkością. Czasem tylko ulicą przetoczyła się furgonetka z pacyfkami i ciepłymi hasłami na drzwiach i zderzakach. Równie rzadko skrajem chodnika sunęło sflaczałe czterdziestoletnie dziecko-kwiat. Nie spotykało się już grup i grupek. Kiedyś Pagan podziwiał ten styl, jednak do czasu, gdy zadomowił się tam brud i prochy. Przeszedł się po pokoju i zatrzymał przed drzwiami —Chciałbym pogadać z tobą, Jake — powiedział. — Jeśli sprawa jest prosta, jeśli po prostu nie lubisz Ruskich i uważasz, że dobry commie to martwy commie, to chcę żebyś to powiedział. Kiviranna zaciągnął się dymem. Paganowi zdawało się, że twarz przesłuchiwanego zareagowała, gdy wspomniał o Rosjanach. Zdecydował się pójść za tym otwarciem. —A propos, Jake, chcą ciebie. Mówiłem już o tym? Chcą z tobą pogadać. W tych okolicznościach, hm… trudno im się dziwić. —Kto mnie chce? Pagan wrócił do stołu i usiadł. — Sowieci. Chcą, żebym cię im przekazał. Upierają się przy tym i to bardzo. I nie jestem pewien, czy będę mógł temu zapobiec. —Pan chyba oszalał — zdenerwował się Kiviranna. — Nie ma mowy, żeby mnie przekazać. Pagan wzruszył ramionami. Niekiedy podczas przesłuchania przy odrobinie szczęścia można łatwo trafić w ten najbardziej czuły punkt. Na posępnej twarzy Kiviranny zamajaczył lęk — No, nie wiem. Zastrzeliłeś jednego z nich. To ich nie cieszy. Co do mnie, to również nie przepadam za tobą. Twoja kolej. Albo pogadamy, albo czeka cię krótka przejażdżka samochodem do ambasady radzieckiej, gdzie posadzą cię w ciemnym pokoiku, zaświecą w oczy żarową, no I gdzie nie wolno palić. Spotkasz pana facetów, których ubrania będą wyglądały jakby były trochę za ciasne, a których pięści wydają donośne odgłosy. Kiviranna wyprostował się. — Zastrzeliłem faceta na terytorium brytyjskim. Też znam prawo, człowieku. — Tylko tak ci się zdaje, Jake. Kiedy chodzi o coś tak delikatnego jak śmierć Rosjanina, sprawy się komplikują. Względy dyplomatyczne podnoszą główki, koleś. Nie wyk luczone, że rząd Jej
Królewskiej Mości jest winien Rosjanom jakąś przysługę, no i powiedzmy, że tą przysługą jesteś właśnie ty. Kiviranna oparł się całym ciałem o ścianę. — Jedną nogą przestąpię próg ich ambasady i jestem historią. Czasem przeszłym. —Dokładnie. To nie są optymistyczne widoki. — To jest pieprzona polityczna gierka. Tasują mnie jak pionka. — Pionków się nie tasuje. Chyba myślałeś o kartach. Pagan uśmiechnął się i przechylił nad stołem tak, że jego twarz znalazła się jakieś piętnaście centymetrów od twarzy tamtego. — Może jednak porozmawiamy, okay? Zacznijmy od moty’ wu. —Motywu? — Dlaczego zabiłeś Romanienkę? Forsa? Przekonania polityczne? Czy jeszcze coś innego? — To był pierdolony kutafon, człowieku. Zamurowało go. Spodziewał się górnolotnego żargonu politycznego, banału, jakim z wielkim upodobaniem przemawiają mordercy i terroryści w podobnych sytuacjach czy nadętej retoryki frazesów. Ale tego nie przewidział. Dobrą chwilę wpatrywał się w Kivirannę, zanim powiedział: —No, gdyby tyle wystarczyło do rozwalania ludzi, to zrobiłoby się pusto na ulicach. —Dobra. Sprzedał nas Rosjanom. Wystarczy? — Dokładnie jak to zrobił? —Nazywaj to po swojemu. Realizował politykę Kremla w Estonii. Całował w dupę każdego Ruska, kurwa, chyba nie wstawał z kolan. Kiedy przychodziły instrukcje z Moskwy, Romanienko wykonywał je pierwszy. Nieważne jakie instrukcje. Robił i kazał robić ich robotę. Był pieczątką Kremla. Nie miało znaczenia, że urodził się w Estonii. Był ich sługą do szpiku kości. I dlatego był zdrajcą. Pagan słuchał bezbarwnego głosu Kiviranny, potem podniósł paszport i przekartkowal. —Jesteś obywatelem USA, Jake. Dlaczego w ogóle interesował cię Rosjanin? Nie rozumiem, dlaczego mógł obchodzić właśnie ciebie. —Tam została moja rodzina — powiedział Kiwanna — kuzyni, ciotki, wujowie. “Zemsta? — zastanawiał się Pagan. — Czyżby chodziło o tak prozaiczny motyw?” — Czy Romanienko groził twojej rodzinie? Czy zrobił im coś? Kiviranna nie odpowiadał przez dłuższy czas. Zapalił następnego papierosa. Dym wypełnił małe pomieszczenie, aż stojący w kącie policjant zakasłał kilka razy. Kiwranna machnął ręką z papierosem i zaczął poważnie: —Nie musiał zrobić im niczego osobiście. Był komunistą i zdrajcą swojego narodu. To wystarczy. Mówmy o złu. Ja eliminowałem zło. 1 tylko to się liczy. Widzisz zło, niszczysz je. Im więcej zła zniszczysz, tym więcej zostanie dobra na świecie. I o to właśnie chodzi. Tylko i wyłącznie o to. To logiczne. ZŁ.O, Oto zjawiło się piękne melodramatyczne słowo, które obecnie rzadko słychać, chyba że ktoś chodzi na misteria sekt religijnych ekstremów albo porusza się w zwariowanych kręgach terrorystów, gdzie jest ono synonimem wszystkiego, co nie pochodzi od wybranego przez sektę boga lub racji głównego ideologa grupy. Pagan przyjrzał się ponownie twarzy Kiviranny. Czyżby ten osobnik o dzikich oczach i manierach faceta spędzającego długie godziny w bibliotece i gadającego do siebie przejechał trzy tysiące mil, by zamordować tylko dlatego, że wierzył, iż Aleksis Romanienko jest ZŁEM? Czy kierowała nim misjonarska gorliwość niesienia światu dobra i światła? Czy sam zaplanował zabójstwo? Czy chodził po ulicach całymi tygod niami, może miesiącami z umysłem pochłoniętym marzeniem o śmierci? Opętaniec, psychol, facet ze spluwą pojawia się ni stąd ni zowąd i zdobywa sławę rozwalając kogoś, kto jest częścią systemu politycznego, który jego zdaniem zasługuje na zniszczenie. “Eliminowałem zło”. Jake mściciel, wyrównywacz, po prawiacz, szalony anioł światłości. — Więc zniszczenie tego zła to był twój pomysł? Czy to chcesz mi powiedzieć? — Dokładnie. Odpowiedź nie uradowała Pagana. Nie było w niej ani słowa o tym jak Kiviranna wszedł w posiadanie broni. Ktoś zapewne przekazał mu broń już po przyjeździe do Anglii, a jeśli
jest dwóch ludzi, to jest już konspiracja i tu teoria o samotnym zabójcy bierze w łeb. Pagan miał przeczucie, którego nie mógł w żaden sposób logicznie wytłumaczyć, że Jake, choć samotny i w zasadzie poza zasięgiem, to jednak był z gruntu łatwowierną duszyczką ora2 że pomysł zabójstwa Romanienki został mu podsunięty. Nie doszedłby do tego sam, ktoś mu pomógł, ktoś go przekonał. — Skąd wiedziałeś, że Romanienko będzie w Edynburgu, Jake? — Chyba z gazety. — Amerykańskiej? — Chyba tak, nie pamiętam, Oczy Pagana zaczynały łzawić od dymu. Mało prawdopodobne, żeby któraś z gazet w USA wspomniała o wizycie Romanienki. Dla Amerykanina wiadomość, że bliżej nieznany sekretarz partii komunistycznej wybiera się w interesach na Wyspy Brytyjskie wcale nie była wiadomością. Jeszcze mniej prawdopodobne byłoby znalezienie informacji, że ów dygnitarzyna wybiera się przy okazji na festiwal do Edynburga. Zatem powstaje pytanie: skąd Jake wziął tę informację? Odpowiedź była tylko jedna: dostał ją od osoby lub osób, które dały mu broń. Pagan wstał z krzesła i przespacerował się po pokoju. — Wróćmy do broni. Skąd ją wziąłeś, Jake? — Kupiłem tu, w Londynie. Nie pamiętam gdzie. Pagan zakręcił się na pięcie i doskoczyl do stołu. — W tym kraju, Jake, nie wchodzisz do sklepu aby kupić spluwę. Tu się wypełnia formularz, czeka, policja dokładnie sprawdza każdy wniosek Jesteś w Anglii zbyt krótko, by nabyć broń legalnie. Kiviranna patrzył na blat stołu. Ręce trzęsły mu się, zacisnął dłoń na dłoni powstrzymując ich drżenie. — Potrzebuję czegoś — powiedział. — Zamieniam się w słuch. — W torbie mam leki. Potrzebuję ich. Pagan skinął w stronę młodego policjanta, który natychmiast wyszedł z pokoju. — Niemy, Jake? — Mam problemy, człowieku. Walczę z nimi. Pagan popatrzył współczująco. — Wracając do broni, Jake… Kiviranna zamknął oczy i przez chwilę kołysał się w przód i w tył. — No dobra. Dostałem to w Soho. Wszedłem do jakiegoś klubu, zapytałem paru facetów i jeden mi sprzedał. — Nadużywasz mojej cierpliwości, Jake. Tu się nie wchodzi tak po prostu do klubu w Soho, zwłaszcza gdy jesteś obcy, i nie kupuje od ręki pistoletu. Coś nie tak. Potrzebny jest kontakt. Pomyśl. Kiwranna milczał. Przeczesał palcami brodę. — Strasznie boli mnie głowa. Drzwi otworzyły się, wrócił policjant i wręczył Paganowi brązową buteleczkę. Ten położył ją na stole i turlał pod dłonią, przyglądając się niespokojnej twarzy Jake’a. — Opowiedz o spluwie, to dostaniesz pastylkę. — Dobra. Spluwa czekała w schowku bagażowym na dworcu, zaraz… jak on… King’s Cross? Chciał złapać butelkę, ale Pagan zakrył ją dłonią. — Skąd wiedziałeś, że tam będzie? Kto ci powiedział? Kto dał klucz od schowka? Kiviranna nie spuszczał wzroku z buteleczki w dlonł Pagana. Na jego twarzy malowała się tłumiona desperacja. Pagar. ściskając w dłoni pigułki, do których tamten w duchu wył, poczuł przypływ współczucia i niezadowolenie ze swojego okrucieństwa. — Pewien starszy facet Spotkałem go w Nowym Jorku. — Po prostu zaczepił cię na ulicy, tak? Powiedział: oto klucz, leć do Anglii, weź broń i zastrzel Romanlenkę? Kiviranna potrząsnął głową. — Skądś znał moje nazwisko. Zadzwonił do mnie. Spotkaliśmy się parę razy. Nie wiedziałem jak się nazywa. To wszystko.
— Dlaczego zwrócił się do ciebie, Jake? Co skłoniło go by wybrać ciebie? — Chyba słyszał o moich poglądach — Czy zaproponował pieniądze? — Tylko na wydatki. Nie zamierzałem brać pieniędzy za uwolnienie świata od Romanienki. — Kiyiranna wyglądał na dotkniętego tą sugestią. — Spotkaliśmy się parę razy. rozmawialiśmy, zgodziłem się. —Gdzie się spotykaliście? Kiviranna mówił teraz szczerzej. — W różnych miejscach, człowieku. Na Manhattanie, w Brooklynie, raz na Conzy Island obok wieży spadochronowej, innym razem na nabrzeżu w Brighton Beach. —Powiedz, jak się nazywał. — Nie wiem, przysięgam. Nie byl chętny by powiedzieć, a ja nie chciałem wiedzieć. Pagan zdjął przykrywkę butelki. —Dlaczego chciał, żebyś zabił Romanienkę? —Bo czul to samo co ja. —Opowiedz coś o tym tajemniczym panu. Pot lśnił na czole Kiviranny. — A co tu opowiadać. Gość około siedemdziesiątki. Mówił z twardym akcentem. Podniszczone ubranie. Nie wyglądał na tekiego co śmierdzi groszem. Ale chyba dostawał skądś pieniądze. W każdym razie na moje wydatki. Więcej nie pamiętam. —A nawet gdybyś pamiętał, to nie powiedziałbyś. Pagan potrząsnął buteleczką i kilka kapsułek wypadło na stół. Obejrzał je dokładnie, odczytał nazwę producenta wybitą na każdej kapsułce. — Powiedziałem wszystko. —Nie sądzę, Jake. Pagan popchnął jedną kapsułkę w stronę Kiviranny, który złapał ją i nerwowo wrzucił do ust. — Baw się dobrze. Jutro znowu sobie pogadamy. Może zdrowy, nocny sen poprawi ci pamięć. Wsunął buteleczkę i paszport do kieszeni, wstał i ruszył do drzwi. Dopadło go znużenie, ale wiedział, że będzie musiał znosić to u czucie jeszcze przez wiele godzin. —A jeśli nie będę miał nic nowego do powiedzenia rano? Co wtedy? — zapytał Kwiranna. Pagan odwrócił się, spojrzał na Jake’a i uśmiechnął się nieznacznie. Nie odpowiedzią], ale miał nadzieję, że jego półuśmiech całkowicie pozbawiony wesołości, zostanie odebrany jako nie wypowiedziana groźba. Zamknął drzwi, wszedł do toalety i pochylił głowę pod kranem. Letnia woda spływała po czole i powiekach. Pistolet w schowku bagażowym, bezimienny facet w Nowym Jorku, który wysyła Jake’a do Anglii — może to wszystko rzeczywiście jest proste, nic więcej niż zwykle zabójstwo polityczne zaplanowane pizez anonimowego wspólnika i dokonane przez Jake’a, który jak przez dziwaczne okulary widział świat w kategoriach: czarno-białe, dobro-zło. Może to rzeczywiście wszystko. Pozostał jednak w myślach Pagana ciemny zakątek, zakątek, w którym złożone problemy leżały jak nie zapalone świetlówki czekające na dopływ prądu. Tam mieszkało natchnienie Pagana, jego wewnętrzny policjant, osobisty inspektor, który rzadko zadowalał się prostymi rozwiązaniami i szczerze nienawidził ciemności. Nienawidził także zagadek, takich jak zapieczętowana biała koperta bez adresu, którą Aleksis Romanienko miał w teczce.
Londyn Kiedy Frank Pagan zjawił się na spotkanie parę minut po wpół do dziewiątej, Thomas MacLehose Witherspoon, absolwent college u St. John w Oksfordzie, gdzie uzyskał dyplom z wyróżnieniem w dziedzinie nauk politycznych, spacerował ze swoimi spanielami po Green Park Był to wysoki mężczyzna z tak potężnym jabłkiem Adama, jakby coś utkwiło mu w tchawicy. Ubrany w granatową marynarkę klubową z herbem na kieszonce, białą flanelową koszulę i takież spodnie, wyglądał jak zawodnik z meczu krykieta. Potężną czaszkę zdobiły gładko uczesane, miękkie włosy. Czystej krwi spaniele z rodowodem, Lord Acton i Gladstone, baraszkowały, całkowicie ignorując Tommy’ego Witherspoona, gdy wołał je po imieniu. Kiedy zaczął mówić ostrym głosem, w jego oddechu było czuć lekki zapach porto. Paganowi przyszło na myśl, że chyba oderwał Toma od uroczystej kolacji, sprawiając mu tym niezły kłopot. Witherspoon podniósł ułamaną gałąź i zawołał na psy. —Niesforne łapciuchy — powiedział. Pagan pomyślał, że zdrowy kopniak mógłby przywrócić psom posłuszeństwo, ale nie powiedział tego. Witherspoon rzucił gałąź w powietrze i śledził wzrokiem, aż spadła. —A więc to ty jesteś ów znany Frank Pagan, hę? Słyszałem o twoich irlandzkich wyczynach. Pagan nie odpowiedział. Zastanawiał się tylko, kiedy wreszcie przestaną kojarzyć go z Irlandią. Przez chwilę oglądał niebo, podziwiając jak sierpniowe słońce, chyJąc się ku zachodowi, połyskiwało między gałęziami pełnymi zielonych liści. Londyn wciąż zdumiewaj go soczystością zieleni. — Straciłeś Romanienkę—Witherspoon mówił znudzonym głosem. — Cholerna niedbałość z twojej strony. Podrażniony tonem i zachowaniem Witherspoona Pagan chciał ostro zaripostować, ale oparł się pokusie. Wciągnął nosem powietrze i poczuł zapach spalin, który psuł nastrój letniej radości, a płuca słowików wypełniał substancjami rakotwórczymi. — Co mogę dła ciebie zrobić? — zapytał wreszcie Witherspoon. —Co pan wie o Romanience? — Czy to pytanie nie jest już bez znaczenia, Pagan? Facet nie żyje, z tego co wiem, zabójca jest pod kluczem i nie widzę w czym teraz informacje o Romanience mogłyby okazać się pomocne. “Co to za nieznośny typ” — pomyślał Pagan. — Jest jeszcze parę rzeczy, które chciałbym wyjaśnić, to wszystko. — Aha, wyjaśnić. Prowadzisz prywatne śledztwo, tak? W palącej sprawie? —Prywatne? — Stare dobre ego. Duma policjanta. Nie możesz strawić, że artystycznie spieprzyłeś robotę, więc musisz węszyć tu i tam, żeby zrobić wrażenie, że nie jesteś tak całkiem do niczego, no nie? — głos Witherspoona przepełniony był zimnym szyderstwem. Pagan czuł, jak coś oślizłego i lodowato zimnego okręcało mu się wokół serca. Może rzeczywiście wszystko sprowadzało się do niezaprzeczalnego faktu, że — jak John Downeyujął to z okrutną szczerością, a Tom Witherspoon powtórzył jak echo —- spieprzył robotę. I może rzeczywiście teraz bawił się w przewracanie kamyków i robił wrażenie, że jest zajęty, gdyż im bardziej był skrupulatny, tym lepiej się czuł. Był to żałosny obraz, ale Pagan miał nadzieję, ie nieprawdziwy. Znów wróciły słowa Aleksisa mówione w pijanym widzie- “Wielkie zmiany. Wielkie niespodzianki”. Przypuszczał, że wielkie zmiany odnosiły się do przebudowy w ZSRR, ale wielkie niespodzianki? Co też Aleksis chciał dać do zrozumienia poprzez te konfidencjonalne “oczka*’ i kuksańce? “Pata i czekaj” — powiedział wtedy Romanienko. Czekaj na co? Jedną z cech śmierci jest to, że zostawia kłopotliwe pauzy i pytania bez odpowiedzi.
— Proszę pana, Romanienkę zastrzelono, a mnie potrzebne są informacje o nim i jego przeszłości — w glosie Pagana zadźwięczała stanowczość — znak, że robi się niecierpliwy. Witherspoon ziewnął: — No więc, Pagan, jeśli to ma cię uspokoić, podrzucę ci parę rzeczy. Romanienko był pierwszym sekretarzem KPZR w Estonii. Rodowitym Estończykiem. Niech owa wspanala nazwa urzędu nie robi na tobie zbyt wielkiego ważenia. Stawianie na czele kolonii autochtona jest powszechnie stosowaną praktyką w Rosji. Faktyczną władzę sprawuje drugi sekretarz, zawsze z centralnej Rosji, człowiek radziecki, warany i zatwierdzony przez Kreml. Romanienko był po prostu jeszcze jednym figuran-tem, władcą tytularnym, symbolem, łapówką na otarcie łez. Tacy jak on są w całym imperium rosyjskim. Łotwa, Litwa, Gruzja, Armenia. Są w każdej z piętnastu tak zwanych republik autonomicznych, od za śmieszny eufemizm pojęcia “kolonie” Związku Radzieckiego, Chodzi o to, żeby miejscowych utrzymać w spokoju, a dysydentów w bierności, gdyż na czele de nomine stoi ich człowiek. Rzecz jasna, to tylko cholerne mydlenie oczu. Faceci typu Romanienki nie mają zbyt wiele do powiedzenia w kwestii realnej władzy. Nawet nie mogą się wysmarkać bez oficjalnego polecenia z Kremla, oczywiście pod warunkiem, że w ostatniej pięciolatce wyprodukowano dość chusteczek. — Witherspoon zaśmiał się ze swego dowcipu. — Skoro Romanienko był tak mało ważny, to dlaczego ktoś chciał go zabić? — zapytał Pagan. —O, to wcale nie zagadka — odparł Witherspoon lekko i bez namysłu. — Weź pod uwagę taką rzecz. Poza granicami ZSRR działają grupy, nazwijmy je malkontentów na wygnaniu, które mają dobrą pamięć i wciąż żywią zdumiewająco cAębokie urazy i żale. Romanienko byłby oczywistym celem dla kopniętego zwolennika któregoś z drugorzędnych ugrupowań, ponieważ grał w drużynie Rosjan, panów i władców. Zatem facet staje się swołoczą numer jeden, która sprzedaje swój kraj Moskwie. Rozumiesz? Pagan poczuł się zawiedziony. Spodziewał się, że w tym czym Witherspoon uraczy go, będzie więcej treści, a tymczasem on po prostu powtórzył po swojemu, z rezerwą, to co Khńranna powiedział wcześniej. — No, ale dorzućmy trochę drew do ognia, Pagan. Biorąc pod uwagę obecne zmiany w Rosji — przyszłość pokaże, csą one li tylko 2mianą dekoracji — da się zauważyć wzrost tendencji narodowościowych w różnych koloniach sowieckich. Litwini organizują wiece niepodległościowe. Łotysze zbierają p odpisy pod petycjami. Kazachowie na placu Czerwonym powiewają własną fiagą. Biorąc pod uwagę takie właśnie pojmowanie swobód i wolności, które nota bene wkrótce mogą okazać się całkowicie iluzoryczne, znaczna część ugrupowań “na wygnaniu” zaczyna odczuwać, że oto nadszedł czas, by wesprzeć z zewnątrz ruchy narodowościowe wewnątrz Związku Radzieckiego. Nadążasz? Pagan zauważył, że spaniele wracają z wywieszonymi języka mi. Witherspoon pogłaskał je i dal każdemu jakiś przysmak z plastikowej torby. —Dobre pieski — powiedział do swoich czworonogów tonem pochwały, jakim zazwyczaj mężczyzna zwraca się do ą/nów, kiedy są jeszcze bardzo mali. — Chce pan powiedzieć, że zabójstwo Romanienki może być sygnałem dla facetów tam, w Rosji, że w walce o niepodległość nie są sami. Że mają poparcie na Zachodzie. Witherspoon uniósł brew. —Właśnie. I to wszystko, o co chodzi w całej sprawie. Na twoim miejscu nie szukałbym szkieletów w szafach i trupów w zamurowanych piwnicach. Jeśli tak dę bawi szukanie tajemnic tam gdzie ic h nie ma, to prosę, Śmiało. Ale na twoim miejscu dałbym sobie spokój z policyjną dumą przyznał że nie byleł dość czujny, podziękował swojej szczęśliwej gwieździe, że zabójca działał na tyle po amatorsku, że dał się złapać, usiadł gdzieś w spokojnym miejscu i spłodził raport Pagan zignorował protekcjonalny ton Witherspoona. Po amatorsku. Tak właśnie Kivranna zastrzeli] Romanienkę. Bez karabinu z lunetą, bez prób odwrócenia uwag, bez zaplanowa nej drogi odwrotu. Natchniony amator, który uważa, że Romanienko to tylko brudna plama do usunięcia. Czy Witherspoon ma rację? Czy to nie owo urażone ego dawało znać teraz, gdy zawiódł
jako ochrona kogoś, kogo zdążył nawet polubić? Czy ta zabawa w detektywa nie wynika z podrażnionej próżności? — Na mnie pora — stwierdził Witherspoon, przypinając psom smycze. — Chyba na coś się przydałem. Nie oglądając się na Pagana odszedł, starając się utrzymać w dyscyplinie spaniele. Pagan kiedy został sam w sercu Green Park, wrócił do kontemplacji zachodu słońca i zapadania ciemności. Był to jeden z tych zachodów, gdy nawet szelest liści zamiera, a następująca po nim cisza zwiastuje, że nadchodzą tajemnice nie do rozwikłania. Kiedy; wreszcie słońce zaszło, zostawiając nad Londynem lśniącą mosiężnym blaskiem łunę, Pagan ruszył w stronę Mayfair. Zastanawiał się nad tożsamością osoby z Nowego Jorku, która wysłała Jake’a Kivirannę z misją, Czy człowiek ów istniał naprawdę, czy był tylko wytworem wyobraźni zabójcy. I znów wróciło przeczucie, że w tej sprawie chodzi o coś więcej niż sugerowały to powierzchowne dowody, ale o co. Było już zupełnie ciemno, gdy Pagan dotarł do ambasady amerykańskiej na Grosvenor Square. Całą drogę od Green Park przebył pieszo przez ulice Mayfair, pogrążony w bezcelowych rozmyślaniach. W amerykańskiej warowni tylko kilka okien było oświetlonych. Oprócz wartownika w mundurze Marines i paru facetów pełniących nocną służbę o charakterze ściśle tajnym — prawdopodobnie szyfrantów z CIA — miejsce było wymarłe, wręcz upiorne. Wartownik, przystojny Murzyn, który mówił z akcentem z Alabamy spodziewał się Pagana i wprowadził go do budynku, gdzie w hallu czekał na nich mężczyzna nazwiskiem Theodore Gunther. Gunther byl niski i miał nastroszoną czuprynę włosów ściętych na niedbałego jeża. Nosił okulary z grubymi szklarni i prążkowany garnitur, który pod wpływem wilgoci wewnątrz budynku wisiał na nim nieporządnie. Podał rękę na powitanie i spojrzał na niechlujną marynarkę Franka, ale byj zbyt dobrze ułożony, by wygłosić jakiś komentarz na ten temat. Pagan tylko usiadł, poczuł jak demon snu wpełza na peryferie jego myśli. —Kiepska sprawa w Edynburgu — powiedział Gunther. Pagan przytaknął. Bardzo kiepska. — Martin Burr wspominał coś o paszporcie do sprawdzenia —dokończył. Pagan wyjął dokument z kieszeni. Gunther zaczął kartkować paszport, szukając Bóg wie czego. Przyjrzał się fotografii Kiviran - ny, a następnie niczym koneser sprawdzający bukiet wina, podniósł paszport do nosa i obwąchał. Potem, trzymając między kciukiem i palcem wskazującym, zgiął go lekko w taki sposób jak bibliofil sprawdzający autentyczność egzemplarza z pierwszego wydania książki. —Wydaje się na sto procent dobiy. Nie widzę podróbek. Nawet pachnie jak trzeba. Czasem papier z fałszywego paszportu pachnie inaczej. Wątpię czy jest sfałszowany. Ale, jeśli trzeba, zatrzymam go i zbadam dokładniej. —Bardzo proszę — powiedział Pagan, spoglądając w głąb korytarza, skąd dochodziło przyćmione światło. —Zdaje się, że chodzi ci o cos więcej niż sprawdzenie paszportu Kiviranny. Chcesz dowiedzieć się czegoś o przeszłości faceta. Czy należał do jakiejś organizacji, czy FBI ma go w swoich rejestrach, czy ma coś na sumieniu. —Cokolwiek d wpadnie w ręce — odrzekł Pagan. — Facet twierdzi, że ma wspólnika w Stanach. Może będziesz mógł rzucić więcej światła na tożsamość tego tajemniczego pomocnika. Może jest ich więcej. Nie potrafię na razie stwierdzić, czy Kiuiranna mówi prawdę, czy karmi nas bzdetami, które wymyśla na poczekaniu. Gunther zdjął okulary i przetarł oczy. —Zrobię, co się da. To przyjemność przydać się czasem sojusznikom. Możesz na mnie liczyć, Frank Gunther uśmiechnął się po raz pierwszy tym szczerym, otwartym, amerykańskim uśmiechem, który wszelkie oficjalne stosunki zamienia na bycie po imieniu, wszak nie ma miejsca na sztywność i formalność w historycznie ugruntowanych przyjaźniach. —Powiedz mi, Frank, co to za typ ten Kiviranna? Jak go odbierasz? Pagan wzruszył ramionami.
—Na pewno nie znalazłbyś go na liście gości na proszony obiad, tyle mogę powiedzieć. Nie zdziwi mnie, jeśli trafisz na ślady choroby umysłowej lub narkotyków. Wydaje się, że jest bardziej nieszkodliwy niż podstępny, ale to wątpliwe pochlebstwo. Mam wrażenie, że facet wychodzi częściej na obiad niż jada w domu. Pagan opuścił głowę na oparcie fotela. Z niechęcią myślał, że musi wstać i wrócić ulicami Mayfair. Gunther wyjął paczkę miętusów z kieszeni i położył sobie jednego na języku. — Smutna sprawa, ale w Stanach jest od groma grup i grupek upatrujących w komunizmie wroga numer jeden całego wolnego świata. W większości są zupełnie nieszkodliwi, Bogu dzięki, ale czasem jakaś zwariowana rvtoa wymknie się przez oko sieci. Być może czymś talom okaże się Kńriranna. Zwariowana rybka, która wymknęła się przez dużą dziurę. Pagan podniósł się z wygodnego fotela. Kątem oka obserwował wartownika, jego odprasowany mundur, wyglansowane do lustrzanego połysku buty, lśniący daszek nisko opuszczony nad nosem. —Odezwę się, jak tylko będę mógł — powiedział Gunther, —Będę zobowiązany. Pagan przeszedł przez hall, Gunther ruszył za nim zabawnym krokiem, jakby w stawach biodrowych miał wstawione sztuczne panewki. Wyszli przed budynek ambasady i zatrzymali się na schodach. Pagan popatrzył w kierunku Grosvenor Square. Ten zakątek Londynu stał się prawie kolonią amerykańską. Nie wiedział ani wtedy, ani później co nagle zwróciło jego uwagę w brudnożółtym volkswagenie garbusie, który właśnie skręcał w lewo. Może chmura spalin, które pojazd ciągnął za sobą jak ciemną kitę. Może grzechotanie obluzowanej rury wydechowej albo przeraź-liwy pisk niesprawnych hamulców. A może śliczna twarz kobiety za kierownicą, która rzuciła mu przelotne spojrzenie gdy sfatygowany wóz znikał na zakręcie, pozostawiając za sobą ohydny smród. Gunther wyciągnął rękę na pożegnanie. Uścisnąwszy ją, Pagan poczuł, że była sflaczała jak łapa zwierzęcia i nieprzyjem» j nie wilgotna. —Zacznę zaraz od telefonów—zapewnił Gunther.—Kilku facetów tzzeba będzie poderwać z łóżek. —Co uczyni cię sławnym — zauważył Pagan. —Bardziej interesują mnie odpowiedzi, Frank, niż wygrywanie słownych potyczek — Gunther znów uśmiechnął się owym esensjonalnym uśmiechem przyjaźni angta-amerykańs- kiej. Pagan zszedł ze schodów, przeciął Grosvenor Square i wzrokiem w strumieniu pojazdów szukał taksówki. Gdy dochodzi} do przeciwległego końca Grosvenor Square, odwrócił się, spojrzał na ciemny gmach ambasady i zobaczył jak Theodore Gunther wchodzi do budynku. Chwilę później w oknie na ł drugim piętrze rozbłysło światło. Pagan spojrzał do góry i zobaczył den Gunthera przesuwający się za szybą. Wreszcie zdołał przywołać taksówkę. Strach obudził Kivirannę w ciemnej celi. Choć po ciele spływał pot, dzwonił zębami z zimna, dłonie trzęsły się nieustannie. Usiadł na krawędzi pryczy owinięty szczelnie kocem. Bal się bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Czy to uczucie przerażenia - sprawiło, że jest mu tak potwornie zimno? Jaka szkoda, że nie miał więcej swoich pigułek. Ta, którą połknął w czasie przesłuchania, już dawno przestała działać i teraz czul się jak ostatni sterany łach. Całkowicie zdezorientowany, z najwyższym wysiłkiem kojarzył, gdzie się teraz znajduje. Zamknął oczy i zaczął kołysać się w przód i w tyl. Powoli przypomniał sobie twarz starszego mężczyzny, który dał mu kluczyk od schowka, bilet na samolot i kopertę z pięcioma setkami zielonych. Przypomniał sobie także okulary, które tamten miał na czubku długiego nosa ora2 wystrzępione mankiety, ale to wszystko. Kiedy rano przyjdzie Frank Pagan i zapyta o nazwisko starszego faceta, to na pewno nie uwierzy, że Kiwranna nie zna ani jego, ani jego nazwiska, bo nigdy o to nie pytał. Mógł wskazać miejsca, gdzie się spotykali, mógł pokazać nabrzeże i dom na Manhattanie, gdzie stary mieszkał, trasę spacerów po Conzy Island, nawet swoje mieszkanie bez wygód w Wiosce. Stary przyszedł tam raz. Ale nigdy w życiu nie poda nazwiska. Zdarzają się sytuacje, kiedy nie chcesz znać nazwiska, kiedy najważniejsza jest
dyskrecja. A Pagan nie wierzy i nie uwiera. Odda go Rosjanom bez zmrużenia oka. A tamci wsadzą go na pokład samolotu Aeroflotu do Moskwy i to będzie koniec. Kiviranna otworzył oczy i zaczął rozglądać się po malej celi. Z trudem ustalił położenie drzwi i żarówki pod sufitem. Nie, nie ma mowy żeby trafił do Rosji. Pod żadnym pozorem. Nigdy. Co z nim tam zrobią? Przesłuchają, skatują, a w końcu postawią pod kamiennym murem i rozstrzelają. Jego wyobrażenie o Sowietach zostało ukształtowane przez opowiadania krewnych mieszkających w Stanach, którzy przeżyli czasy stalinowskiej masakry. Dobrze pamiętali masowe egzekucje i głód, a nawet pogłoski o ludozerstwie w latach trzydziestych. Jeszcze dzisiaj opowiadali przerażające historie o tym, jak imigranci znikali ze swych domów w Nowym Jorku i byli przemycani do Rosji przez KGB. A potem przepadali bez wieści. Wstai i wciąż owinięty kocem, zrobił kilka kroków. W kącie była umywalka i pojemnik na papierowe ręczniki. Puścił gorącą wodę, w jej strumieniu umieścił ręce i trzymał je tak długo, aż zaczęły drętwieć. To tylko jeden z rodzajów bólu. To mógł wytrzymać, ale Sowieci znają sposoby zadawania takiego bólu, ze agonia jest dla ofiary wybawieniem. Nie, nie pojedae do Rosji. Nie rozstrzelają go za morderstwo Romanienki, zresztą to nie było morderstwo, lecz czyn moralnie uzasadniony. Przecież stary powtarzał to na każdym spotkaniu. “Romanienko nie zasługuje, by żyć. Spójrz, co zrobił swoim. To kanalia, nie człowiek Jest dobre określenie na niego. On jest ZŁEM. Sprzedał nas wszystkich. Zabij go, a twoje imię przejdzie do historii jako imię bohatera”. Kiviranna wrócił na pryczę. Zawsze pociągała go myśl zostania bohaterem. Ściągnął materac na bok i spojrzał na metalową ramę i sprężyny. Drżącymi rękami dotknął ramy. Słony pot ściekał mu z czoła. Przymknął podrażnione solą oczy. Odszedł krok od łóżka i wpatrzył się w żarówkę. Myśl, która przyszła mu do cAowy, była jasna i logiczna. Pochylił się nad łóżkiem i położył dłoń na łączach między sprężynami. Były z cienkiego drutu. Jasne i logiczne Był zaskoczony, że nie wpadł na to wcześniej. Zrozumiał, że w swoim kłopotliwym, samotnym i brutalnie monotonnym życiu, w zimnym świecie, gd zie ludzie w większości nie wiadomo dlaczego stronili od niego, osiągną} szczyt, zabijając monstrum zwane Romanienką. Zdawało mu się, że stoi na górze, a w dole przed nim rozciąga się krajobraz jego życia— bezsensowne roboty, kilka odsiadek za drobiazgi, miesiące hospitalizacji w instytucjach bez okien, gdzie robili mu zastrzyki i poddawali najprzeróżniejszym upokarzającym testom, niezręczna miłość z kobietą, która nim wzgardziła i wyśmiała go. Krajobraz ten ciągnął się aż po horyzont. Kiwranna zrozumiał, że cała jego dotychczasowa egzystencja była tylko cholernie bezsensowną stratą czasu. Dopóki nie zabił Romanienki. A jakie życie czeka go teraz, gdy wspiął się tak wysoko? Wzdrygnął się pod kocem. Uklęknął i zaczął rozplątywać łączenia sprężyn. Nie pojedzie do Rosji. Na pewno nie pojedzie.
Fredericksburg, Virginia Duży, biały dom zbudowany w styłu neokolonialnym znajdował się na wąskiej, tonącej w zieleni uliczce na skraju Fredericksburga. Poprzedni właściciel, Australijczyk, który zbił fortunę na druku informatorów o wyścigach konnych sprzedał go w 1985 roku człowiekowi nazwiskiem Galbraith, który dał do zrozumienia, źe właśnie wycofał się z wielce lukratywnego biznesu — produkcji dla potrzeb lotnictwa i kosmonautyki. I nazwisko, i kariera tego ostatniego były zmyślone. Cała posiadłość, siedem zadrzewionych akrów, za okrągły milion dolarów zmieniła właściciela tak szybko i gładko, że zaskoczony Australijczyk migiem zgarnął pieniądze i przeniósł się do Boca Raton. Pod rządami nowego właściciela w budynku stojącym nieco z dala od sąsiednich posiadłości poczyniono istotne zmiany, Zamontowano stalowe okiennice, czuły i precyzyjny system j ochrony oraz doprowadzono kilka nowych linii telefonicznych, Tego ostatniego zadania nie powierzono jednak firmie telekomunikacyjnej Bell and Co. W uprzednio przebudowanym pomieszczeniu na piętrze znalazł tokum komputer matka. Wszystkie pomieszczenia przemalowano na kolor muszli ostrygi. I Wokół domu posadzono dorosłe drzewa a ponadto, ponoć dla ij zapewnienia intymności i prywatności, wzniesiono trzymetrowy i ceglany mur zwieńczony drutami pod napięciem. Właściciel, Mr Galbraith, niesamowicie gruby facet ze słabością do wszystkiego co angielskie, łącznie z krykietem, naleśnikami i papierosami Cravena rzadko dawał sąsiadom sposobność oglądania siebie. Czasem jego twarz mignęła za przydymioną szybą majestatycznego bentlzya. O drugiej nad ranem czasu wschodnioamerykańskiego dwie godziny po tym, jak Pagan opuścil gmach ambasady amerykańskiej w Londynie, pod bramę pogrążoną w ciemności posiadłości podjechało beżowe BMW. Brama rozsunęła się, samochód ruszył łukowym podjazdem i zatrzymał się tuż przed budynkiem. Kierowca nazwiskiem Iverson wysiadł i wszedł po schodach. W szczelinę przy drzwiach frontowych włożył laminowany kartonik. Po chwili został wpuszczony. Będąc w środku, bez wahania skierował się do drzwi prowadzących do podziemia. Iverson był mężczyzną o jasnoniebieskich oczach za masywnymi powiekami i o podbródku jakby wyciosanym w kamieniu. Włosy miał ścięte tak krótko, że prześwitywała przez nie błękitnawa skóra. Dobiegał pięćdziesiątki, ale całkowity brak zmarszczek i jakiejkolwiek emocji na twarzy sprawiały, że nie sposób było zgadnąć ile naprawdę ma lat Była w nim surowość i bezwzględne podporządkowanie raz wybranemu celowi. Zszedł po schodach sztywnym krokiem człowieka, który większość życia spędził w bliskim kontakcie z wojskiem. Galbraith siedział na brązowej skórzanej sofie. Był boso, ubrany w luźną, jego zdaniem najwygodniejszą, szatę podobną do mnisiego habitu. Pociągnął łyk kawy z maleńkiej filiżanki, odstawił ją na blat stołu z przydymionego szkła i w znużonym geście powitania podniósł pulchną dłoń podobną do oskubanego kurczaka. — Siadaj — powiedział z bostońskim akcentem ale u-stawionym tak, by sugerować, że pochodzi zza Atlantyku. — Witaj w “Wiadomościach ze świata. Iverson usiadł. Zaczął przyglądać się monitorom. Część przekazywała obraz z otoczenia domu, część rozbłyskiwała co chwila nowymi danymi z komputera matki. Dane, na ogól kodowane, dotyczyły tras lotów myśliwców amerykańskich wykonujących zadania NATO w różnych częściach Europy. Na ekranach pojawiały się aktualizowane informacje o ruchach wojsk w Europie Wschodniej i Związku Radzieckim, o kursach okrętów bojowych i łodzi podwodnych radzieckiej Floty Bałtyckiej, parametry orbit radzieckich satelitów szpiegowskich, lokalizacja stacji radarowych i wiele innych, z globalnego punktu widzenia, mniej istotnych danych. Galbraith ze swojej piwnicy miał pogląd na cały świat. Był jak gruby pająk w środku elektroniczną sieci, którą nici oplatały cały glob. Całymi godzinami wpatrywał się w bezustanny potok informacji płynących z szybkością światła z satelitów i współpracujących komputerów. Iverson wpatrywał się w monitory, spoglądając co jakiś czas na
twarz Galbraitha, w której oczy były ledwie szparkami między poduchami białego ciała powiek. Ważący ponad sto pięćdziesiąt kilo Galbraith oddychał głośno, jakby zasysał ilość powietrza wystarczającą dla trzech ludzi, ów głośny oddech był jednym z jego argumentów w dyskusji ze Specjalną Komisją Kongresu ds. Operacji Wywiadowczych na temat funduszów na zakup posiadłości we Frede - ricksburgu. “Powietrze w Waszyngtonie, panowie, staje się zbyt ciężkie do swobodnego oddychania. Osłabia zmysły i przytępia umysł, świeże powietrze* to lepsza sprawność i zdrowszy, szczęśliwszy personel. Także oszczędności, niższe opodatkowanie, tańsze przedmioty codziennego użytku i zakwaterowanie”. Wielkość siły przekonywania Galbraitha dorównywała wielkości jego talii. Niewielu polityków lubiło się z nim spierać. Jeszcze mniej było takich, którzy domagali się uznania swoich racji, ale było też kilku żądnych jego krwi. Ci ostatni bez wyobraźni nazywali siebie, z odcieniem dumy, moralistami i czekali na sposobność, by zmiażdżyć grubasa, przyłapując go kiedy jeszcze będzie miał krew na rękach po jakiejś tajną, acz brudnej operacji. Ci wywodzili się z najbardziej konserwatywnych stanów, a za nimi ciągnął się zapach staiych Biblii i wilgotnych ambon. Ci sami ludzie czerpali z kiesy obdarowujących kazania w telewizji. Byli to głupcy, ograniczeni umysłowo pseudokaz* nodzieje, jednak nie należało ich nie doceniać. Dzierżyli władzę, która mogła uderzyć w najczulsze miejsce całego wywiadu, czyli w kartoteki. No i czekali ze schowanymi szponami, aż Galbraith popełni publicznie faux pas albo wplącze się w aferę szpiegowską. Ale nawet ci najbardziej krytyczni i podejrzliwi nie zdawali sobie sprawy, że Galbraith odłącza się od DIA (Centrali Kontrwywiaduj i tworzy całkowicie odrębną jednostkę w swoim sanktuarium wśród drzew sennej Vtrginii. Wtajemniczeni nazywali to GIA — Galbraith’s Intelligence Agency. Kiedy ostatecznie zatwierdzono fundusze, Galbraith przeniósł cale centrum komputerowe ze stolicy, zaś większość jego personelu pozostała w dotychczasowych kwaterach. Zabrał ze sobą jedynie garstkę najwyższej klasy specjalistów w przetwarzaniu i interpretacji danych komputerowych. Wyselek cjonował tę garstkę osobiście. Ludzie ci widzieli świat przez ten sam pryzmat co Galbraith, tzn. przez rozwinięty instynkt samozachowawczy w służbie “mądrego i uświadomionego” patrioty. Według Galbraitha istniał jeszcze patriotyzm “pogranicza”, który uważał za coś prymitywnego i grubiańskiego jak bezwarunkowy odruch robaka. Filozofia Galbraitha opierała się na jednym prostym założeniu i nie potrzebowała ani defilad ku swej czci, ani wsparcia związków strzeleckich. Założenie to brzmiało: tylko nieprzerwane istnienie Stanów Zjednoczonych jako pierwszego supermocarstwa było gwarantem istnienia świata w ogóle. — Dobrze, że jesteś. Gary, chociaż o tej porze. Papierosa? Pchnął po stole w stronę Iversona paczkę Craven A. Tamten odmówił. Galbraith pilotem wyłączył monitory. Iverson zauważył brak elektronicznego brzęczenia w pomieszczeniu. — Oto piękny przykład — zaczął Galbraith — ograniczeń l współczesnej techniki. Kiedy tak sobie siedzimy w ślicznym domku i możemy śledzić wszystko, choćby nawet parę radośnie i kopułujących pingwinów na Antarktydzie, to jednak nie udało się jeszcze osiągnąć czegoś, co pozwoliłoby przewidzieć ludzkie zachowanie. Innymi słowy, gdy już zdaje nam się, że panujemy nad sytuacją ni stąd, ni zowąd wyskakuje jakiś idiota ł rozwala całą układankę. — O jakim idiocie pan mówi, sir? j Galbraith wstał. Szata spływała po nim jak opadający namiot, Podszedł do szafki, otworzył ją, wyjął paczkę angielskich biszkop - ; tów czekoladowych zalecanych na dobre trawienie I nadgryzł I jeden. Po chwili z wyraźnym obrzydzeniem wrzucił napoczęte I ciasteczko do kosza. — Znowu zalecili mi dietę, Gary. Chyba dostanę hyzia. Z ‘ polecenia ni mniej, ni więcej tylko naczelnego lekarza z Białego Domu. Facet przemawia głosem jak sam Pan Bóg. “Panie i Galbraith, powiedział, w panu mieszka bardzo smukła osoba i pragnie wAść. Albo ją pan wypuści, albo pan umize”. Smukła, uważasz. Czy ja wyglądam jakby siedziało we mnie jakieś nie * wiadomo co i
chciało się wyrwać na wolność? Iverson nie odpowiedział, gdyż nie znał sztuki podtrzymywania luźną rozmowy. Lata w służbie odarły go ze wszelkich ludzkich wdzięków. Byl sprawą, biznesem w najczystszej postaci. Z niemałym wysiłkiem uśmiechnął się spoglądając na grubasa, J Otyiość Galbraitha była jego znakiem firmowym jak buźka f Myszki Miki na gumie “Donald”. W wielu restauracjach dla elity waszyngtońskiej a szczególnie w tych, gdzie jadali ci z samej góry, niejeden gość potrafił po mistrzowsku naśladować pokraczny chód Galbraitha, co ten przyjmował zawsze dobrotliwie i z pobłażaniem. Ale żaden z parodystów nie byl w stu procentach pewien, z czego Galbraith żyje, ten zaś podsycał ową niepewność zachowaniem pełnym dezaprobaty dla samego siebie. Czynił się nawet ofiarą swoich słonych dowcipów. Powiedział kiedyś Iversonowi: “Moja tusza to moja zasłona. I to przed niejednym”. —Mówił pan o jakimś idiocie, sir — powtórzył Galbraith. —Zgadza się. Galbraith wrócił na sofę i zapadł się w nią. W obecności Iversona czuł się dobrze, gdyż Gary był człowiekiem bez skrywanych emocji, bez neurozy czy niezbadanej głębi. Chwilami uważał, że Iverson jest reliktem z czasów Eisenhowera, kiedy żadne cienie nie zakłócały amerykańskiej psyche, kiedy chłopak sąsiadów był normalnym chłopakiem sąsiadów, a nie jakimś ćpunem C2y psycholem. Iverson wzbudzał w nim uczucia pozytywnej tęsknoty za starymi dobrymi czasami zimnej wojny, kiedy wszystko było jasne i proste. — Mówię o idiocie — kontynuował Galbraith — który rąbnął naszego przyjaciela Vabadusa i tym samym zagroził powodzeniu “Białego Światła”. — Rąbnął? Galbraith pobladł nagle. — Vabadus nie żyje, Gary. Został zastrzelony przez kogoś, kogo nie znamy. Iverson przeszedł od razu do kluczowego dla siebie punktu: — Przed czy po spotkaniu? — Przed, niestety. Gdyby po, nie miałoby to w ogóle znaczenia. Wiedzielibyśmy, że wszystko jest dopięte. — Galbraith najwyraźniej zirytowany, zacisnął w pięść pulchną dlofi. — I jak wiem, stary poczciwy Scotland Yard już się tym zajął, co może dla nas oznaczać kłopoty. — To oczywiste — zgodził się Iverson.— Przy odrobinie szczęścia może nie wpadną na to, o co chodzi. Może przeoczą. Jednak z drugiej strony… — Z drugiej strony Scotland Yard może się zrobić zbyt dociekliwy. — Dokładnie tak, Gary. Chyba nie bardzo możemy powiedzieć naszym brytyjskim sojusznikom w czym rzecz, prawda? Nikt ich w zasadzie o niczym nie informuje obecnie, więc po co budzić lewka z zasłużonej drzemki i opowiadać mu o “Białym świetle”? Galbraith wyprostował się i westchnął. Przez chwilę obracał w myślach nazwę “Białe Światło”. Był to wewnętrzny kryptonim operacji bałtyckiej. Galbraith ochrzcił ją imieniem “Białe Światło” na pamiątkę swojej jedynej podróży po republikach nadbałtyckich w szczytowym okresie chruszczowowskięj “odwilży”. Pomijając dość przygnębiający socjalistyczny nieład w stolicach bałtyckich, najbardziej utkwiła mu w pamięci niezwykła długość nocy i niebo tchnące osobliwą białą jasnością. — Co w takim razie robimy? — zapytał Iverson. Galbraith wpatrzył się w niego i rzekł: — Jedyną rozsądną rzeczą wydaje się, żeby mieć na oku, i to dokładnie, całą sytuację w Londynie, a jeśli zacznie się wymykać spod kontroli, jeśłi, powiedzmy jacyś ludzie z Yardu zrobią się zbyt… dociekliwi… cóż, wtedy będziemy zmuszeni popełnić czyn niegodny. Iverson dokładnie wiedział, co znaczą te ostatnie słowa i wolno skinął głową: — Co wiemy o zabójcy? Galbraith wyjął z kieszeni złożoną kartkę i podał Iversonowi. — Znamy nazwisko. Zapisałem je tu. — Czy mam zbadać jego przeszłość? — zapytał, wpatrując się w nazwisko na kartce. — To najważniejsze.
Galbraith nacisnął guzik w pilocie i dwa tuziny ekranów ponownie ożyły. Wpatrywał się w jeden — ten na którym wyświetlano listę myśliwców przeważnie F-16, przydzielonych NATO i opisy ich zadań na dziś, Wskazując ręką ów ekran dodał: —Przynajmniej ten punkt w całej sprawie nie powinien być kłopotliwy. —To łatwiejsza część — zgodził się Iverson. —Uwielbiam żeglowanie, Gary. Uwielbiam, gdy wszystko działa jak należy i każdy kawałek stuka o to. o co powinien. To jakbyś układał kostkę Rubika na słuch. — Galbraith stuknął w pilota. — Ale nie znoszę myśli, ze komuś ze Scotland Yardu mogłoby się przytrafić coś złego. Czasami jednak korzyści własne muszą stanąć przed uczuciami. Gary. Taki jest ten dzisiejszy świat. Gdybyż było na odwrót… Ale my, tu w mateczniku, jesteśmy przecież realistami. Iverson zgodził się z tym. Właśnie tę zgodność Galbraith tak bardzo lubił u Gary’ego. Podziękował mu i odprawił, Słyszał kroki Gary’ego na schodach i odgłos zamykanych drzwi. Gdy został sam. patrzył nieobecnymi oczami na swój czarno-biały świat elektroniczny. Myślał o Vabadusie. Czuł się tak jakby stracił przyjaciela, chociaż nigdy w życiu tamtego nie spotkał. Vabadus po estońsku oznacza wolnośĆ. Byl to bardzo odpowiedni pseudonim dia świętą pamięci Aleksisa Romanienki.
Londyn Mieszkanie Pagana na Holland Park było bardzo zaniedbane jak typowe mieszkanie mężczyzny wiodącego żywot samotnika. Przebywając w nim, Pagan stale miał wrażenie, że jest późno, ciemno, a słońce nie jest w stanie przebić się przez firanki. Po wejściu do livingroomu nalał sobie szklankę glenliveta. Obrzucił wzrokiem otaczający go nieporządek. W butelce po mleku ldsla biała substancja. Trzy kromki wyschniętego chleba leżały na stole. Sok pomarańczowy w szklance zdążył stać się hodowlą penicyliny. Pagan zamknął oczy i posmakował drinka. Kiedy była tu Roxanne, wszystko wyglądało inaczej. Teraz została otchłań żalu, w którą nie chciał się znów pogrążyć. Na wspomnienie o nieżyjącej żonie był w najlepszym razie odrętwiały, a w najgorszym czuł rozdzierający ból. Samotność ciążyła mu potwornie i wciągała go w swój ponury krąg. Wszedł do sypialni, zastanawiając się ile czasu upłynęło odkąd ostatni raz zaniósł kwiaty na grób Roxanne. Chyba kilka tygodni. Swego czasu chodził do tego przygnębiającego miejsca codziennie i wpatrywał się w nagrobek, jakby silą woli chciał sprawić, by nieżyjąca kobieta wstała z zimnego grobu i by mógł ją znowu kochać. Usiadł na brzegu nie posłanego łóżka i zapatrzył się w szklankę. Zastanawiał się czy zaczyna być mu lepiej, czy znalazł już spokojne miejsce, w którym zamknąłby na klucz jak w depozycie lub w schowku, cały żal. Trzy miesiące temu usunął z nocnej szafki fotografię Roxanne, ale jakimś dziwnym sposobem, ona wciąż tam była i czasem myślał, że chyba zawsze będzie. Ponownie zaniknął oczy, próbując odwrócić myśli od dnia Bożego Narodzenia, w którym jego żona zginęła na zatłoczonej londyńskiej ulicy podczas eksplozji bomby rzuconej przez jakiegoś zwariowanego irlandzkiego terrorystę. Wiedział na pewno, że życie bez Roxanne pozostanie na zawsze puste i pozbawione emocji. Świadomość tego czyniła go jeszcze bar dziej samotnym. Świat bez Roxanne zmalał, skurczył się. Bolesne wspomnienia przygnębiały go. Wstał, poczłapał do wieży stereo, wziął płytę i włączył urządzenie. Bo Diddlzy śpiewał stary kawałek “Mona”. Rytmiczna muzyka podziałała jak środek znieczulający. Podkręcił wzmacniacz i pozwolił, by hałas wypełnił pomieszczenie. Najprostsza terapia. Po chwili zaczął chodzić po pokoju. “Rozważmy prostsze sprawy nie związane z miłością i żalem. Rozważmy ów akt przemocy na dworcu Waverlzy. Kiedy to było? Czy naprawdę zaledwie parę godzin temu?” Muzyka zamilkła, w mieszkaniu zapadła cisza. Pagan ponownie napełnił szklaneczkę. Może to coś innego, coś więcej niż zranione ego kazało mu widzieć zagadkę w zdarzeniu w Edynburgu. To samo kazało mu szukać nie istniejących zdaniem Tommego Witherspoona ukrytych czeluści i zakamarków. A może w jego życiu podobnym do życia gupika błąkającego się po akwarium nastąpił wreszcie punkt zwrotny. Może to tylko przelotne złudzenie tajemnicy. Było to jednak bardziej intrygujące niż dotychczasowe ogłupiające zajęcia Wrócił myślami do teczki Romanienki i kiedy zastanawiał się czy Danus Oates skończył tłumaczenie listu, zaskoczył go dzwonek do drzwi Podszedł do domofonu i włączył go. Kobiecy głos, zniekształcony przez przestarzałe urządzenie zapytał: — Pan Pagan? — Przy aparacie — to wszystko na co zdobył się w odpowiedzi. — Wiem, że jest późno, ale chciałabym zobaczyć się z panem. Amerykański akcent. Pagan obrzucił wzrokiem mieszkanie. Jakże, na miłość boską, mógłby wpuścić do tego chlewa kogokolwiek, a zwłaszcza kobietę? —Nazywam się Kristina Vaska. Oczywiście pan mnie nie zna. —Czy to nie może poczekać? Mam za sobą długi dzień i jestem zmęczony. —Rozumiem i doceniam. Ałe to naprawdę bardzo ważne. Dotyczy Aleksisa Romanienki. —Proszę wejść. Drugie piętro. Nacisnął brzęczyk otwierający drzwi wejściowe i prawie natychmiast rzucił się do porządkowania stołu w jadalni. Ledwie zdołał zanieść do kuchni butelkę z mlekiem i szklankę z hodowlą penicyliny, kobieta zastukała do drzwi.
Miała około trzydziestu lat. Kiedy weszła do środka, Pagan skojarzył, że była kobietą, która jechała żółtym volkswagenem po Grosvenor Square. Uderzyła go barwa jej oczu. Ciemnobrązowe, prawie czarne i jakby całkowicie bez blasku. Jednak dostrzegł w nich delikatne srebrne błyski. Cudowny podbródek i kształtna szczęka świadczyły o wytrwałości i nieustępliwości. Ciemne, bardzo krótko ścięte włosy przylegały miękko do głowy. Nie miała makijażu. Była ubrana w białą lnianą bluzę, niebieskie dżinsy, na ramieniu niosła pękatą torbę. —Gosposia zachorowała—powiedział, sądząc że powinien wytłumaczyć się z całego bałaganu. Zobaczył okruchy na poplamionym obrusie i pod nosem przeklął nagłą nerwowość, jaka go zaatakowała. Miał wrażenie, jakby w sypialni siedział duch Roxanne Pagan, pełen niechęci do kobiety, która weszła do ich mieszkania. Poczuł się jak winowajca. “Nie, co to za cholerna bzdura — pomyślał. — Trzeba z tym skończyć. Duchy żyją własnym życiem. A żywi mają przeżyć swoje. Tylko dlaczego to takie trudne?” Kobieta wyciągnęła rękę. Pagan uścisnął ją trochę za mocno. Miała chłodniejszą dłoń niż on. — Przepraszam, że o tak późnej porze — powiedziała. Pagan gestem wskazał krzesło i Kristina.usiadła. Zauważył, że była smukła, a jej ciało poruszało się z wdziękiem instrumentu, na którym grała całkowicie nieświadomie. Zdążył odzwyczaić się od towarzystwa w swoim mieszkaniu do tego stopnia, że nawet nie zaproponował czegoś do picia. Poza tym skoro był pod wrażeniem jej zjawienia się tu i skoro zdążył się jej przyjrzeć uważnie, musiał zapytać o coś znacznie poważniejszego. — Czy zazwyczaj śledzi pani ludzi? Uśmiechnęła się. — Czy uwiera; pan, że na Grosvenor Sąuare znalazłam się dokładnie o tej samej porze co pan, przypadkiem? — Mówili, że kiedyś wierzyłem w różne dziwne rzeczy, ale w to nie uwierzę. — Chciałam porozmawiać z panem. —Dlatego mnie pani śledziła? Skinęła potakująco głową, uśmiechając się., A więc to przez ten uśmiech” — pomyślał. Zawsze jak frajer szedł za zwodniczym uśmiechem. Poczuł od razu, że Kristina Vaska nie była kobietą na którą mógłby się długo złościć. Stawiało go to w niekorzystnym emocjonalnym położeniu, bowiem stracił jeden z dotychczas skutecznie działających oręży, mianowicie zewnętrzne objawy rozdrażnienia, błysk irytacji w oku, coś co sprawiało, że łudzie obawiali się go, czując, że może być niebezpieczny. — Śledziłam pana odkąd wyszedł pan ze Scotland Yardu. Całą drogę, aż dotąd. Potem zdenerwowałam się. Jeździłam wokoło jakiś czas. A potem, niech tamł — wzruszyła ramionami — zebrałam całą odwagę i zadzwoniłam do drzwi. Doszłam do wniosku, że nie mam nic do stracenia. “Uparta w dobrym stylu” — pomyślał Pagan, ale w jego umyśle zrodziło się niepokojące podejrzenie. — Będę zgadywał — zaczął — chodzi o materiał. Chce pani wydobyć opis wydarzeń w Edynburgu od naocznego świadka nazwiskiem Frank Pagan. Rozczaruję panią, skarbie, ale nie gadam z prasą. Kristina wpatrzyła się w Pagana. Jej spojrzenie było tak chłodne jak dłoń podczas powitania. —Nie mam nic wspólnego z prasą, panie Pagan. Pagan milcząj przez chwilę. Był po prostu zakłopotany. Bawił się obrusem, przesuwał okruchy to tu, to tam. Puste gesty. —Wspomniała pani o Romanience — zaczął wreszcie. — Czy chce mi pani coś powiedzieć? — Może najpierw ja zapytam. A co pan wie o nim? Jak przystało na przesłuchującego, Pagan nie lubił, kiedy zadawano pytanie jemu. —Niewiele. —Co pan wie o kraju, z którego pochodził? —O Rosji? Potrząsnęła przecząco głową. — O Estonii, panie Pagan. —Wiem tylko, że to część Związku Radzieckiego…
—A według kogo? — ton jej głosu tył ostiy. Wiedział, że tak będzie. Wiedział, w co się pakuje i teraz czuł, że ulegnie temu. Zaraz wyjdzie z niej lekko stuknięta dama, natchniona i napastliwa, która dumna ze swego politycznego kręgosłupa wielkim głosem oznajmia to wszem i wobec. Niepotrzebna jej mównica robiona przez cieślę — buduje ją zawsze sama ze swoich przekonań. Jako osoba z gruntu apolityczna, nie licząc lekko lewicowych skłonności z czasów gdy miał dwadzieścia parę lat, Pagan czul się źle w towarzystwie fanatyków. Z dotychczasowego doświadczenia wiedział, że są albo niebezpieczni, albo obłąkani, a nierzadko jedno i drugie. Mieli zwyczaj nadawania światu kształtów odpowiadających ich politycznym oczekiwaniom. Jego zdaniem, fanatycy to najbliżsi krewni terrorystów. —USA nie uznaje Estonii za część terytorium ZSRR — powiedziała. — Pański kraj również nie. Jeśli chodzi o stanowisko USA i Wielkiej Brytanii, to Związek Radziecki bezprawnie zaanektował trzy narody bałtyckie w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, po dwudziestu latach ich niepodległego bytu. Pagan chciał się wtrącić, ale było to niemożliwe. —Pretekstem była, Rosjanie nie wchodzą w subtelności, konieczność obrony Bałtyku przed zagrożeniem nazistowskim. Kiedy zaczęła się wojna, Niemcy odepchnęli Rosjan od Bałtyku, ale tylko na krótko. W czterdziestym czwartym Rosjanie wrócili po to, co zostawili jako wielcy wyzwoliciele Estonii, Litwy i Łotwy. Kristina przerwała na chwilę i wtedy Pagan zauważył w jej oczach gniew i głęboko zakorzenioną w duszy urazę. Wstała i obeszła pokój, a Pagan, urzeczony ową nie dającą się zdefiniować harmonią ruchów, śledził ją wzrokiem. —Rzecz w tym, panie Pagan, że świat zna bardzo dobrze ^rodnie hitlerowskie. Wie co się działo z Żydami w Europie. Ale jeśli chodzi o sowieckie zbrodnie na Bałtach, to ludzka ignorancja doprowadza mnie do szału. Mam na myśli masowe deportacje ludności bałtyckiej na Syberię. Setki tysięcy ludzi z trzech odrębnych krajów posiadających własny język i kulturę. Odcięto ich od korzeni i wyrzucono z ojczyzny. Jeśli mieli szczęście i przeżyli koszmarną podróż w bydlęcych wagonach, to trafiali do obozów pracy, gdzie większość i tak umierała To straszniejsze niż najstraszniejszy horror, panie Pagan. To po prostu ludobójstwo. I to nadal trwa Po dziś dzień. Może nieco subtelniej, ale ciągle. Zajmuje się tym KGB. KGB pilnuje, by każda grupa czy warstwa społeczna w krajach bałtyckich była rusyfikowana, to taki subtelny eufemizm dla słowa “eksterminacja”. Zatrzymała się i spoglądała na niego. Czul się, jakby dostał drewnianą palą w sam środek czaszki. Po chwili wróciła do przerwanego wątku, mówiąc jak wypierano z użycia języki ojczyste, jak umiera kultura, jak telewizja nadaje tylko po rosyjsku, jak młodzi ludzie byli wcielani do armii sowieckiej i wysyłani do Afganistanu na wojnę, której nie chcieli i na której im nie zależało, wojnę w imieniu systemu, którym pogardzali. Opowiadała jak rozrzucano Bałtów po różnych częściach Związku Sowieckiego, a każdy, kto podniósł głos skargi, zazwyczaj znikał na zawsze. Od Kristiny emanowała energia, jakby połe siłowe. Pagan, któremu w odpowiedzi nic rozsądnego nie przychodziło do głowy, gdyż został zawstydzony z powodu nieznajomości wydarzeń ostatnich lat, czuł się zakłopotany i niepewny. Kristina luki w jego wiadomościach odebrała zapewne jako całkowity brak wrażliwości. Zaczął zastanawiać się nad jej przeszłością. Mówiła z amerykańskim akcentem, ale ciekaw był jak przedstawiała się jej historia rodzinna? —Przykro mi — powiedziała. —Przykro? —Przykro, że pan niewiele o tym wie. No i źe tak wskoczyłam na pana. Nienawidzę robienia wykładów. —Tak jak ja nienawidzę słuchania wykładów — odparł Pagan, ale czuł, że go to intryguje. Spotkał w życiu wśród Europejczyków bardzo wielu wygnańców. Polacy, Węgrzy, nieszczęśliwi emigranci zakładający kluby i klubiki na przedmieściach Londynu, organizujący jakieś festyny, czasem pisujący do gazet.
Ale teraz chodziło o to, że nie uważał krajów nadbałtyckich za kraje z wyrazistą tożsamością narodową, jak np. Polska, Węgry czy Czechosłowacja. Bezmyślnie i odruchowo zakładał, że są one nieodłączną częścią Związk u Radzieckiego, a jeśli w ogóle je dostrzegał, to chyba tylko gdzieś na skraju świadomości. Nigdy go to nie zainteresowało wystarczająco, aby zechciał dokładniej prześledzić ten problem. Czasem przeczytał gdzieś coś o zamieszkach studenckich na Litwie. Od czasu do czasu przeglądał informacje o petycjach kierowanych do ONZ przez ludzi o nazwiskach niemożliwych do wymówienia. Wszystko to jednak przyjmował obojętnie. Zrozumiał, że było to niewybaczalnie prostackie z jego strony. Nie należało także szukać u-sprawiedliwienia w tym, że gliniarze raczej nie słynęli z zainteresowań wykraczających poza poletko ich działania, zwykle nieduże, o ściśle wytyczonych granicach, gdzie znali wszystkie posunięcia najmniejszego nawet robaka. — Ludzie zapominają — powiedziała Kristina — i to jest poważny problem. Jeśli wyrządzone zło nie zostanie naprawione od razu, staje się status quo i ludzie nie myślą o tym więcej. To łatwe. I człowiek jest zadowolony z siebie. —Ja jestem z siebie zadowolony. — A do tego kompletny ignorant. I to mnie złości — rozejrzała się po pokoju. — A mieszka pan jak prosię. To mnie jeszcze bardziej złości. Pagan uśmiechnął się. Przygniatająca szczerość zniknęła, a jej miejsce zajęła niemal frywolna lekkość. W rysach twarzy, która jeszcze pized chwilą pałała determinacją, pojawiły się oznaki wesołości, pogody i ciepła. —Nie bywam tu często — mruknął niepewnie. — Nie powiem, żebym pana obwiniała. — Spojrzała przez drzwi do kuchni, które niestety zapomniał zamknąć. — A tam chyba jest ktoś pochowany. Założę się, że w nocy pan nie śpi i słyszy jak ktoś przestawia rzeczy w lodówce. Pagan zamknął drzwi do kuchni. —Zdaje się, że przyszła pani porozmawiać o Romanience. —Ale pan potrzebował podbudowy historycznej. —Co też mi pani dostarczyła. —Jeszcze nie skończyłam z tłem, panie Pagan. — Tak też myślałem — jęknął. “Edukacji Franka Pagana ciąg dalszy — pomyślał. — Tak to jest”. Kristina podeszła do okna i przesunęła dłonią w dół po brzegu firanki. Potem pozwoliła ręce opaść swobodnie i odwróciła się twarzą do niego. —Nie wiem, jak bardzo jest pan poważny, panie Pagan. Nie wiem też jak bardzo serio mnie pan odbiera. Chwilami wydaje się pan trochę nonszalancki. Może taki ma pan styl— Słucham pani — odparł Pagan — i to bardzo poważnie. —Chyba nie słyszał pan nigdy o człowieku nazwiskiem Norbert Vaska? Potrząsnął przecząco fcową: —To pani krewny? —Mój ojciec. W pokoju nagle zapadła cisza. Spokój nocy otulał dom od zewnątrz, a ciemność kładła się na oknach jak nieruchomy kadr. Kristina, która w sekundę potrafiła się przeistoczyć z natchnionego zapaleńca w przekornego komentatora spraw domowych, uległa kolejnej przemianie. Jej wzrok był nieobecny, obcy i wiedział, że tego na co w tej chwili patrzy, na pewno nie ma w jego pokoju. —Mój ojciec był wykładowcą na politechnice w Tallinie Był dobrym inżynierem. Przynajmniej byt lepszym inżynierem niż komunistą. Nie wierzył w system. Miał określony status społeczny i materialny. Samochód, ładne mieszkanie, lodówka. Tu na Zachodzie, to wszystko jest oczywiste. W przeciwieństwie do niektórych ojciec nie mógł dłużą żyć w pokrętnym i jadowitym systemie dającym bogactwo tylko uprzywilejowanym.
W sześćdziesiątym szóstym wstąpił do organizacji zwanej Estoński Ruch Demokratyczny, która nawiązała kontakty z podobnymi grupami na Łotwie i Litwie. Spojrzała na niego, jakby chciała się upewnić, że słucha jej uważnie. On zaś pomyślał jak posępnie Kristina teraz wygląda. — Został redaktorem gazety “Głos Niezależnej Estonii”. Pociągało to za sobą duże ryzyko. Może zdoła pan sobie wyobrazić. Oprócz tego, że pisał do gazety i rozprowadzał nakład, ojciec musiał jeździć do Rygi i Wilna. Jak straszne to musiało być dla niego. Te spotkania z ludźmi podziemia, gdzieś o świcie w czyimś mieszkaniu grupka męż czyzn rozmawia szeptem, o tym jak pozbyć się sowieckiego okupanta. Często próbuję wyobrazić sobie te sceny i zawsze czuję ten sam chłodny lęk. Oto człowiek na stanowisku gotów zaryzykować wszystkim co posiada w imię przekonań osobistych. Spojrzała na Pagana, jakby chciała upewnić się, czy słucha. —KGB aresztowało go czternastego kwietnia siedemdziesiątego drugiego roku. Pamiętam dokładnie. Pukanie do drzwi po północy. Niewinnie brzmi, ale ileż w tym grozy, panie Pagan. Lud zie jak pan czy ja nie muszą z tym żyć. Trzech ludzi zabrało ojca. Bez nakazu. Komu zresztą jest potrzebny ten cholerny świstek, jeśli przychodzą ci z KGB. Wywrócili mieszkanie do góry nogami. Matkę i mnie zostawili Przez trzy miesiące nie miałyśmy żadnych wieści o ojcu. Wsadzono go do więzienia specjalnegoł Przerażające określenie. Nie widuje się tam nikogo, z nikim nie rozmawia, nie ma nic do czytania Siedzi się w pokoju bez okien i nie wie, co się dzieje, bo nikt nic nie mówi. Po trzech miesiącach dowiedziałyśmy się, że został skazany na dożywotnie więzienie w miejscowości Perm. To jedno z tych miejsc, o których mówi się instytut psychiatryczny. Na pewno pan słyszał. Pagan odparł, że tak i że przykro mu z powodu jej ojca. Ale zastanawiaj się do czego to wszystko zmierza, jak połączyć punkty, jaki związek istnieje między Romanienką a opowieścią Kristiny. — Po jakimś czasie został przeniesiony do obozu pracy aż za krąg polarny. A potem, bez żadnego uprzedzenia, wydalono mnie i matkę z kraju i odprawiono do Helsinek. Bez słowa wyjaśnienia. Nic. Przyjechał po nas samochód, kazano spakować niezbędne rzeczy, ale nie więcej niż dwie walizki. Dano paszporty i papiery, z których wynikało, że zostałyśmy pozbawione obywatelstwa radzieckiego, co specjalnie nie zmartwiło nas. Miesiąc później wyjechałyśmy z Helsinek do Stanów. Dwunastego września siedemdziesiątego drugiego roku przyjechałyśmy do Nowego Jorku. Mam głowę do dat, panie Pagan. Są takie, które na dobre utkwiły mi w pamięci. Na przykład ojca nie widziałam od kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. To długo. Zbyt długo. Przeszła przez pokój. Idąc, prawie otarła się o Pagana, ten zaś poczuł, ze coś zadrżało w powietrzu i w nim. “Jakiś prąd czy co” — pomyślał. Cokolwiek zresztą to było, zaskoczyło go. — Wiem, że będzie to bohaterstwo — powiedziała — ale zaryzykuję z pańską kuchnią. Zaschło mi w gardle. Potrzebuję wody. Otworzyła drzwi do kuchni. Pagan usłyszał najpierw odgłosy płukania szklanek, a potem uderzania o szkło kostek lodu. Wróciła po chwili i uśmiechnęła się: — Wie pan, istnieje taki proces jak rozmrażanie lodówki. W pańskiej biały niedźwiedź czułby się jak w raju. Usiadła, pociągnęła łyk wody. — Nigdy nie byłem dobry z fizyki. Nie znam zasady działania lodówki. — Do tego nie potrzeba Einsteina — odparła, potrząsając szklanką. Pagan zmienił kłopotliwy temat i zapytał: — Czy miała pani wiadomość od ojca? — Przebywa w miejscu, do którego poczta nie dociera, panie Pagan. Nie wiem dokładnie gd2ie. Według ostatnich wiadomości, jakie do nas dotarły, był w obozie pracy w pobliżu Murmańska na Syberii. Ale to było ponad rok temu. Według mojego informatora, był ciężko chory. Miał zapalenie płuc i nie podawano mu lekarstw. W obozach pracy na Syberii nie ma skarg na niewłaściwe leczenie.
— W gazetach ciągle piszą—zauważył Pagan — że znacznie poprawiło się traktowanie więźniów politycznych w Związku Radzieckim. —Ależ tak, jeśli ktoś jest na przykład znanym fizykiem albo ma wpływowych przyjaciół na Zachodzie. Ale nie w przypadku byłego wykładowcy na politechnice wTallinie. Norbert Vaska nie ma pleców. Jest po prostu jeszcze jednym zapomnianym więźniem, jeszcze jednym numerem z tysięcy numerów. Upłyną wieki, zanim ludzie tacy jak mój ojciec będą mogli zostać zwolnieni na podstawie programu amn estii dla politycznych. Żeby w Rosji przeprowadzić jakąkolwiek, choćby najprostszą zmianę, trzeba czekać latami. Jest bardzo wielu, którym system odpowiada. Oni nie chcą zmian i to za żadną cenę. — Dopiła wodę i odstawiła szklankę na stół. — I tu nareszcie dochodzimy do Aleksisa Romanienki. Pan już zapewne zaczynał wątpić? —Niezupełnie, ale prawie. Nie potrafił określić przyczyny lekkiego napięcia, jakie go ogarnęło. Mial dziwne przeczucie, że to, do czego zmierza Kristina Vaska skomplikuje mu życie. Przyglądał się, jak sięga do przepastnej torby. W tej chwili zadzwonił telefon. Pagan wyciągnął rękę rozzłoszczony, że ktoś przerywa mu słuchanie opowieści w najciekawszym momencie. Przez chwilę chciał nawet cofnąć rękę i słuchać dalej opowieści Kristiny, ale w końcu podniósł słuchawkę. Usłyszał niecierpliwy głos komisarza: —Maty Oates wpadł chyba na coś, co może cię zainteresować, Frank. Sugerowałbym, żebyś rzucił to, co tam robisz albo tego, z kim to robisz, zebrał się szybko i zjawił tutaj. Jestem w trakci e osaczania jednego nieszczęśliwego rosyjskiego dyplomaty i nie wiem, jak długo uda mi się go bajerować. —Zaraz będę — powiedział Pagan. Kiedy Martin Burr mówił, “sugerowałbym”, należało odebrać to jako rozkaz do natychmiastowego wykonania. Weź ten swój wyrywny amerykański wozik i umówmy się, że właśnie zniesiono ograniczenia szybkości, dobra? Będę za dziesięć minut. I to nie żarty. Poza tym, oprócz przekładu Oalesa jest jeszcze coś w rodzaju niespodzianki, Pagan odłożył słuchawkę. .Jasna cholerał Dlaczego Martin Burr ma lęki? dziwne wyczucie czasu? Spojrzał na Kristinę, klóra patrzyła wyczekująco. Zastanawiał się, jaką niespodziankę miał komisarz. Przykro mi, ale właśnie zostałem wezwany przez szefa. To jakbym dostał depeszę od samego Pana Boga. Bogom nie każe się czekać. Końcową sekwencję ustawię na stop klatce, panie Pagan. Jak się z panią skontaktować? Wzruszyła ramionami. — Nie zrobiłam rezerwacji w hotelu. Znowu ten uśmiech. Uśmiech, który zmienia całkowicie twarz, dodaje blasku oczom, rozwiewa zastygłą posępność. — Mogłabym zaczekać tu. To znaczy, Jeśli to panu nie przeszkadza i nie sprawi większego kłopotu. —Nie wiem, kiedy wrócę. — Mnie się nie spieszy, Pagan poczuł się potwornie skrępowany. Wskazał ręką na sofę. To się rozkłada i jest łóżko. Jeśli potrzebne będą koce, to są w sypialni. W myślach zobaczył, Jak la kobieta wchodzi do Jego sypialni i obraz ten wydal mu się dziwny i drażniący Jak pejzaż wiszący ukosem na ścianie. Dam sobie radę. Niech się pan nie przejmuje, panie Pagan.Zawahał się na moment w drzwiach. Było oczywiste, że ona wyczuwa jego zakłopotanie i że ją ono bawi. Proszę nigdzie nie wychodzić, Jestem bardzo ciekawy reszty opowiadania. Będzie bardzo ciekawa, zaręczam. Otworzył drzwi, ale wahanie nic opuściło go. To wszystko było dla niego bardzo zdumiewające i cudowne zarazem. Kobieta w jego mieszkaniu, bardzo atrakcyjna kobieta, czekająca na Jego powrót z niedokończoną opowieścią, która ma związek z tragedią w Edynburgu. Dlaczego Martin Burr nie zaczekał jeszcze kilku minut z tym telefonem? Pagan nie znosił Azerwanych opowieści. Proszę się nie bać, Może mnie pan tu spokojnie zostawić. Słowo honoru, że nie wyniosę żadnych sreber. Zresztą chyba są teraz w zlewie. Za brudne, żeby je
ukraść. Pagan uśmiechnął się. Nie myślałem o srebrach. Założę się, że i tak nie ma pan sreber. Wygląda pan na faceta, który posługuje się sztućcami jednorazowego użytku. - Mów mi Frank. A jeśli chcesz znać tę najprawdziwszą prawdę, to jadam rękami.
Wyspa Soaremu,Bałtyk Zaczynało świtać, gdy pułkownik Jewgienij Uwarow wyszedł ze swojej kwatery i ruszył przez betonowy kompleks obiektów. Szedł w cieniu anten radarowych, które cicho i niestrudzenie obracały się w pierwszych promieniach poranka. Cokolwiek ruszalo się w przestrzeni nad Bałtykiem było śledzone przez potężne radary, które przesyłały sygnały do jednopiętrowego budynku, celu spaceru Uwarowa. Pułkownik wszedł do pomieszczenią, w którym rząd zielonych ekranów wyświetlał sygnały odebrane przez anteny. Większość ekranów była jednak wygaszona. a technicy wpatrujący się w pracujące monitory byli znudzeni jak ludzie, którzy pozostają w ciągłej czujności zbyt długo, by zajęcie to podniecało ich jeszcze. Uwarow pomyślał, że jego podkomendni są właściwie więźniami zielonych ekranów, skazanymi na nieustanne i beznadziejne obserwowanie sygnałów radarowych. Idąc przez obszerne pomieszczenie, Uwarow zatrzymywał się przy niektórych ekranach, sprawdzając jak radzą sobie nowi kursanci. Doszedł do swego biurka w końcu saii i usiadł na niewygodnym krześle. Na blacie biurka nie było nic. Tu w ogóle nie można mieć osobistych, prywatnych przedmiotów. Fotografie żony i dzieci trzymał w biurku. Co jakiś czas otwierał szufladę i patrzył na nich. Wypełniało go wtedy uczucie oddania, wdzięczności i miłości. Wystarczyło, że spojrzał na kochane twarze, mimo że sztywne, pozowane, w nierzeczywistych kolorach. by utwierdzić się w przekonaniu, że podjęte działania są słuszne. Zdarzało się czasem, że chwytał go lęk tak wielki, że wydawało się niemożliwe, by inni nie dostrzegali tego w jego twarzy. Zdarzało się też, że ów lęk ustępował miejsca rozpaczy. Spędził w wojsku piętnaście lat, a za kilka dni miał to wszystko izucić. Było to jak zly sen. koszmar w którym widział siebie jako muchę w szczękach pająka. Żona z dwojgiem nastoletnich dzieci mieszkała w Moskwie. Widywał ich tylko wtedy, gdy dostał urlop, a nie zdarzało się to często. W zeszłym roku, kiedy żona poważnie zachorowała, poprosił o urlop okolicznośc iowy, ale nie dostał. Byl rozgoryczony odmową. Poświęcił tek dużo, tyle życia wiernie służąc, a teraz odmówiono takiej skromnej prośbie. Winien temu był system i jego metody, które nie uwzględniały ludzkich potrzeb. Poczuł wtedy, że odmówiono mu czegoś więcej niż urlopu okolicznościowego. Odmówiono mu człowieczeństwa. A jego rodzina derpiała tyłe czasu zupełnie bez sensu. Rok temu. “Ileż zmieniło się w tak krótkim czasie” — pomyślał. Ziewnął. Ostatnio źle sypiał. Wstał, przeszedł się po pomieszczeniu, obejrzał operatorów pTzy ekranach i wyszedł. Słyszał jak za drutami ogrodzenia szumią fole Bałtyku. Kilka mew hałaśliwie zatrzepotało skrzydłami. Ta przygnębiająca wyspa, najeżona obiektami wojskowymi, wyrzutniami, lądowiskami i przechwytywaczami rakiet balistycznych pogłębiała jego rozgoryczenie. Bardzo rzadko trafiała się możliwość choćby krótkiego wyjazdu na stały ląd, lecz nie dłużej niż na dwanaście godzin, najczęściej do Tallina. Było to zawsze zbyt krótko, by zobaczyć się z rodziną. Po każdym powrocie z Tallina, ładnego średniowiecznego miasta z własnym kolorytem i żydem, Uwarow potrzebował kilku dni, aby pokonać w sobie rozgoryczenie i nerwowość. Spojrzał w niebo. Sześć Migów 27 lecących w szyku przebiło się przez chmury i zniknęło nad stałym lądem. “To robi wrażenie” — pomyślał. Demonstracja władzy i siły. Poczuł się nagle mały i nieważny, a zadanie, którego się podjął wydawało się przerastać jego możliwości. Nie podoła, nie wytrzyma, nie ma dość energii. Ale nie był przecież sam w tym przedsięwzięciu. Byłi inni, oficerowie jak on, gotowi przystąpić do działania o wyznaczonej godzinie. Tak przynajmniej mówił człowiek, z którym spotkał się kilka razy w Ted linie. A jeśli to było kłamstwo? Sadystyczna zabawa w sprawdzenie jego lojalności?
A jeśli człowiek z Tallina był funkcjonariuszem bezpieki do ujawniania potencjalnych wywrotowców i malkontentów, tych słabych, którzy nie byli całkowicie oddani systemowi? Poczuł, że cos chwyta go za serce.Ruszył z powrotem w kierunku niskiego szarego budynku, pizechodząc pod antenami. Często nie mógł oprzeć się uczuciu, że jest skazany na dożywotni pobyt w tym przeklętym miejscu, na wieczne rozkazywanie ludziom wpatrującym się bez końca w zielone ekrany w oczekiwaniu na sygnał o zagrożeniu z przestworzy. To straszna perspektywa. Nie do zniesienia. Otworzył drzwi, przeszedł przez pokój do swojego biurka, usiadł i zaczął przeglądać raporty o ruchach samolotów NATO z dnia wczorajszego. Nic szczególnego, jak zwykle wyliczenie lotów, ćwiczebnych bombardowań poza wodami terytorialnymi. Rutynowe badanie wody Bałtyku. Odsunął się z krzesłem od biurka i wrócił myślami do fotografii w szufladzie. Przypomniał sobie znów to, o czym nie chciał więcej myśleć Brązowa koperta ukryta pod deskami podłogi w mieszkaniu jego rodziny w Moskwie. W kopercie były trzy amerykańskie paszporty i pięćdziesiąt tysięcy dolarów USA w drobnych banknotach. Dostał to wszystko od człowieka z Tallina. Wiedział tylko, że tamten miał na imię Aleksis.
Londyn Niespodzianka, o której wspominał Martin Burr przygniotła Pagana, a nawet przyprawiła o mdłości. Stał nieruchomo w drzwiach celi Kiviranny, zaś komisarz kuśtykał w środku, stukając laską o podłogę. —Pomysłowy drań — warknął Burr. Trzeba mu to przyznać Pagan przestąpił próg i pomyślał, że cela jest stanowczo za mała dla trzech osób, nawet jeśli jedna jest martwa. Jacob Kiviranna leżał w poprzek pryczy. Materac stał oparty o ścianę. Z oprawki pod sufitem zwisał luźno długi kawał drutu, którego drugi koniec leżał obok ust Kiviranny. Wykręcona z oprawki żarówka leżała na podłodze. Kiviranna miał oczy zamknięte, a w okolicy ust i nozdrzy czarne ślady po oparzeniu. Koc, w który był owinięty przesiąkł moczem. W celi, gdzie wentylacja niedomagała, cuchnęło przypalonym mięsem. — Wymontował sprężyny z ramy, rozprostował je cierpliwie, połączył w długi drut, wsadził sobie jeden koniec do ust, a drugi w oprawkę — objaśnił Buti i powiódł wzrokiem po zwisającym z sufitu drucie. Pagan spojrzał na trupa i odwrócił się. Wyszedł na korytarz, a komisarz za nim. Przez dłuższą chwilę Pagan wpatrywał się w milczeniu w perspektywę korytarza, starając się wyobrazić jak Jake wkłada drut do ust. układa go na wilgotnym języku, potem staje na ramie łóżka, wykręca żarówkę i wciska drugi koniec drutu w oprawkę. Zrobiło mu się niedobrze. Reagował na samobójstwo zawsze tak samo. Uważał je za cholernie bezsensowną stratę. Co go popchnęło, jakie szaleństwo, jakie lęki przyszły do Jake’a w mroku celi i doprowadziły do tego co zrobił? Przez chwilę milczeli obydwaj, po czym Burr zaproponował: — Chodźmy do biura. Napijemy się czegoś i zobaczymy, co też wyprodukował Oates. Po chwili wahania Pagan ruszył za komisarzem w stronę windy. Pomyślał, że wszystko zrobiło się nagle czyste i klarowne. Zbyt klarowne. I zabójca, i ofiara byli martwi, a w tej sytuacji, jeśli Jake mówił prawdę, pozostawał tylko tajemniczy wspólnik w Stanach, który mógł spokojnie rozpłynąć się w cieniu, tak samo jak z niego wyszedł. Mógł pozostać tajemniczym nieznajomym na zawsze, jeśli Ted Gunther nie trafi na jakiś ślad. Pagan wszedł do windy przepełniony nagle wściekłością na KKirannę. Zamknął oczy, gdy kabina ruszyła w górę. To co Kiviranna mógł mieć jeszcze do powiedzenia, przepadło na zawsze. W skromnie umeblowanym biurze Burra było dusznięj niż zwykle. Pagan podniósł kartkę, którą komisarz położył na biurku. Wpatrywał się w nią tępo, wciąż widząc Kiyirannę, którego obraz jakby wżarł się w siatkówkę oka. Jednym haustem wypił nalany przez komisarza kieliszek drambuie i odstawił na stół. Wiedział, że trunek ten należało sączyć powoli, ale nie był w nastroju do delektowania się czymkolwiek. —Poezja, fragment wiersza. Dlaczego Romanienko wiózł te kilka linijek wiersza w zapieczętowanej kopercie? Rozumiem, że ktoś podróżuje z tomikiem poezji, jeśli, powiedzmy chce jakoś zabić nudę podróży albo zasnąć z książką w ręku. Ale zupełnie nie pojmuję, po co ktoś wozi Idlka wersów w zapieczętowanej kopercie. Pagan studiował wzrokiem kartkę pokrytą niezbyt czytelnym, akademickim pismem Dan usa Oatesa. Tu i ówdzie słowa zostały przekreślone, a ich odpowiedniki starannie wypisane na marginesie. Oates musiał mieć nielichą przeprawę z tym tłumaczeniem. W nawiasach podał także bliskie synonimy: ,Ale wkrótce nadejdzie dzień (jutro,kiedy zapalą się wszystkie pochodnie, a płomienie rozświetlą mrok i uwolnią (rozwiążą, dosłownie: przetną więzy ramię (ramieniaj przykutego do potężnej skały. Kalev wróci do domu i przyniesie szczęście (zadowolenie, wolność?j ludowi Nowej Estonii”. Odłożył kartkę na biurko. Nie był wielkim znawcą poezji, ale sądził, że potrafi odróżnić dobry wiersz od kiepskiego. —Coś zostało pominięte w tym przekładzie — powiedział wreszcie.
—Zgadzam się, że jest to przesadzone. Ale to wycAąda na bardzo patriotyczną strofę, a te przecież z reguły są nadęte — komisarz skubnął brzeg przepaski.—Tylko kto to jest ten Kalev? I dlaczego Romanienko wiózł właśnie ten wiersz? Poza tym koperta wygląda, jakby woził ją od półwiecza. Papier niemal rozlatuje się. I jeszcze jedna dziwna rzecz. Oates twierdzi, że to zostało napisane w języku, o którym w życiu nie słyszałem. Liwski. Dziś prawie wymarły. Zdaniem Oatesa ma on wiele wspólnego ze współczesnym estońskim i trochę z łotewskim. Pagan wziął ponownie do ręki wiersz. Z trudem zbierał myśli. —To może być wiadomość, którą Romanienko miał komuś dostarczyć. Może miał spotkać się w Edynburgu z kimś, kto odczytałby te wersety właściwie. Nie nosi się czegoś w zaklejonej kopercie, nie mając zamiaru przekazać tego komuś innemu, prawda? — Raczej nie — przyznał komisarz. —Może to być równie dobrze jakiś szyfr. —Myślałem już o tym. Ale jeśli to szyfr, to jak dotrzeć do klucza? Poza tym szyfry to nie nasza działka. Przez chwilę Pagan poczuł, jak jego umysł zaczyna ogarniać senność. —Co jeszcze przetłumaczył Oates? Komisarz wskazał na niewysoką stertę kartek z boku: —Jedyną niezwykłą rzeczą jest ten wiersz. Poza tym jakieś dane techniczne i trochę korespondencji między Romanienkąa człowiekiem nazwiskiem George Newby, dyrektorem fabryki mikroprocesorów w Basingstoke, którzy najwyraźniej pilotował transakcje Romanienki. —Jeśli Romanienko miał się z kimś spotkać w Edynburgu, to z kim? I co ów ktoś zrobił, kiedy Romanienko nie zjawił się? Wzruszył ramionami i odszedł? Im więcej myślę o Aleksisie, tym bardziej mi się on wymyka. Położył wiersz na biurku, ale nie przestał na niego patrzeć. Zamyślił się. Kalev. Imiona tego typu nosili pozaziemscy bohaterowie komiksów jego dzieciństwa Kalevł Cesarz Saturnał Pan Mądrości Wszechświatał FVzydałoby się teraz odrobinę tej mądrości wszechświata. Przestał wpatrywać się wkartkę. Samym patrzeniem nie znajdzie się odpowiedzi. Komisarz toczył orzechową laskę po biurku. — Żeby było ciekawiej, na dole czeka na mnie zniecierpliwiony skurwysynek z sowieckiej ambasady nazwiskiem Malik. Przyszedł po teczkę. Zdaniem Foreign Office, teczka z zawartością ma wrócić do Rosjan. Natychmiast. Musiałem się wznieść na szczyty sztuki czarowania, zanim tu dotarłeś. A jeśli zaraz nie oddam im wszystkiego, Malik złoży formalny protest w Foreign Office, a to będzie przykre. Pagan wstał i zrobił parę kroków po pokoju. — Czy zamierza pan zwrócić wiersz? Komisarz uśmiechnął się uśmiechem wytrawnego figlarza. — Zdaje się, że Rosjanie mają i tak niezły pasztet, więc chyba nie warto zanudzać ich kawałkiem kiepskiego wiersza. A jakby ktoś pytał, to my nic nie wiemy o żadnym cholernym wierszyku. Pagan dostrzegł coś radośnie konspiracyjnego w twarzy zwierzchnika. Zawsze lubił w komisarzu to, że sprytnie i po cichu podejmuje ryzyko przeciwstawienia się mocniejszym i możniejszym niż on. Pagan złożył starannie kartkę z tłumaczeniem ora2 rozlatujący się oryginał, włożył je do koperty i wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Komisarz zgarnął pozostałe kartki do szuflady, podniósł słuchawkę i rzucił w nią parę zdań. Nie minęła minuta, gdy do pokoju wszedł Malik. Był to niski mężczyzna z potężnymi, krzaczastymi brwiami i twarzą jak skalisty cypel. Miał na sobie lekki płaszcz skrojony w konseiwatywno-burżuazyjnym stylu. Pagan zauważył faiyzeuszowski wyraz twarzy. Malik był stroną obrażoną, ofiarą podstępnych wybiegów kapitalistycznych stróżów prawa, czyli owej zmory zwanej kapitalizmem, o czym był dogłębnie przekonany. W razie potrzeby, będzie grał rolę poszkodowanego. Brwi mu drgnęły, gdy zobaczył teczkę. — Czy panowie są gotowi zwrócić teczkę? — zapytał rozkazującym tonem w doskonałej angielszczyźnie.
— Wrócił nam nareszcie rozum i rozsądek — odparł Pagan. Malik lekko zbity z tropu, spojrzał na Pagana, nie bardzo wiedząc, jak zareagować na tę drwinę. Komisarz wtrącił: — Pan Pagan chce powiedzieć, że może pan zabrać teczkę. Jest do pańskiej dyspozycji, panie Malik. Malik chwycił teczkę i przycisnął do piersi. — Wasze metody pozostawiają wiele do życzenia. Nie dosyć, że nie zdołaliście ochronić ważnego dyplomaty radzieckiego przed utratą życia, to jeszcze konfiskujecie własność Związku Radzieckiego, przetrzymujecie bez żadnych powodów przez dwanaście godzin. Komisarz starał się złagodzić napięcie, robiąc przymilną minę i wydając uspokajające dźwięki. Pagan czuł doskonaJe, że to tylko gra Za chwilę przejdzie do wyrazów współczucia. Pagan oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. Malik poklepał teczkę dłonią; — Wystąpimy także z oficjalną prośbą o przesłuchanie zabójcy Romanienki. I oczywiście prześlemy to właściwymi kanałami. Pagan i Burr milczeli. Komisaiz po chwili powiedział: — Obawiam się, że to nie będzie możliwe. — Gzy chcecie odmówić oficjalnej prośbie? — Nie mam wyboru. — A to dlaczego? Burr wyjaśnił co się stało. Malik z niedowierzaniem kręcił głową: — Najpierw dopuszczacie do zabójstwa Romanienki, potem umożliwiacie przestępcy, by uszedł sprawiedliwości, popełniając samobójstwo. Jaką organizacją pan kieruje? — Nie podoba mi się ten ton — odparł Burr — nie umożliwiliśmy, jak pan to nazwał, Kvirannie samobójstwa. — Samobójstwo — zauważył Malik. — Jakież to wygodne dla was. Zabójca nie odpowie już na pytania, a odpowiedzi mocAyby dla was być kłopotliwe. Czy jest pan pewien, że on zrobił to sam? — Co pan insynuuje? — zapytał Burr. Twaiz zsiniała mu z gniewu. — Jego śmierć oszczędza wam kłopotliwego procesu publicznego. Oszczędza wam także przykrości wynikających z przesłuchania zabójcy w charakterze świadka, kiedy to mógłby stać się żywym dowodem waszej nieudolności w sprawach ochrony urzędników radzieckich. Kto wie? Może nawet zachęciliście nieszczęśnika do przejścia w zaświaty. — Jest pan bezczelnym intrygantem — warknął Burr, wbijając koniec laski w dywan. Wspaniały gest z trudem powstrzymywanej wściekłości. Zraniono jego zanysł gry fair, ale czegóż mógł spodziewać się po bolszewiku? Oni mieli swoje reguły gry urągające mentalności przyzwoitego człowieka. Malik ruszył w stronę drzwi, przyciskając teczkę do boku. — Dobranoc, panie komisarzu. Burr warknąi coś pod nosem. O ile Rosjanin pysznił się swoją pomysłowością i rozsądkiem, o tyle on, Martin Buit nie miał najmniejszego zamiaru przestrzegać dobrych manier. Zresztą, jego zdaniem, bolszewicy nie zasługiwali nawet na zwykłe uprzejmości. Drzwi zamknęły się za Malikiem. — Niezły kawał sukinsyna—bąknął Burr.—Słyszałeś kiedy coś równie bezczelnego? Sam tupet faceta jest przerażający. Komisarz usiadł i odetchnął. Był przygnębiony. — No a teraz, kiedy powiedziano i zrobiono co trzeba, co jeszcze mamy? — Mamy Kaleva. — Kimkolwiek jest — Burr zauważył ponuro. Pagan pomyślał o Kristinie i o tym jak bardzo jest ciekaw końca jej opowieści. — Może uda mi się dowiedzieć — powiedział. — Miejmy nadzieję, Frank Nie lubię poruszać się po ciemku — odparł Burr, wpatrując się w lampę na biurku. Pagan zgodził się z nim. Też nie chciał błąkać się w ciemnościach, których sam nie wybrał. Przypomniał sobie Aleksisa, pijanego, roześmianego, sypiącego dowcipami, tańczącego z opierającą się partnerką w półmrocznym bazze w Savoyu — człowieka tryskającego radością i energią. Ale teraz stało się jasne, że istniał też inny Aleksis —
dyskretny, milczący, skrywający siebie przed wzrokiem ciekawskich. Jaki by zresztą nie był, doszło do morderstwa, samobójstwa, a wreszcie zjawiła się kobieta, której niedokończona opowieść czekała na Pagana w jego mieszkaniu. “Aleksisie — zaczął w myślach Pagan — może i byłeś tylko drugorzędnym bonzem partyjnym w jakiejś podrzędnej sowieckiej kolonii, ałe jaki był twój cel?”
Zawidowo, ZSRR Usłyszawszy warkot silnika samochodowego za oknem, Władimir Greszko odwrócił twarz do okna i ujrzał jak złotawe promienie budzącego się dnia wciskają się przez szyby. Budząc się rano był zawsze lekko zaskoczony, że przeżył kolejną noc. W ciągu ostatnich tygodni wiele rozmyślał o nieuchronności Śmierci, Nie wierzył w życie pozagrobowe. Co począć z wiecznością, czym ją wypełnić? Knuć przeciwko towarzyszom? Założyć marksistowską partię kadrową w niebie i wywołać rewolucję? Nawracać anioły na leninizm, a Boga zastąpić komunizmem? Podniósł głowę, poprawił poduszki i brzegiem kołdry przykrył plastikową rurkę. Obleśne cmoknięcie aparatu napełniło go obrzydzeniem. Drzwi do sypialni otworzyły się. Jakucka pielęgniarka przestąpiła próg, nerwowo nacierając małe ręce w fałdy białego fartucha. Za nią stanął generał Ołski. Olski we własnej osobie. Na widok nowego szefa KGB zmęczona krew w żyłach Greszki zaczęła krążyć szybciej. Był ciekaw, co też sprowadza Stefana Olskiego z Moskwy tutaj, do tej zapadłej dziury. Olski miał na sobie ciemny garnitur w drobne prążki. Greszko uważał go za gryzipiórka i urzędasa, człowieka bez polotu, bezbarwnego biurokratę typowego dla nowej generacji. Był protegowanym Miszki -Myszki i członkiem najściślejszego kierownictwa partii. Kiedy Greszko kierował organami bezpieczeństwa państwa, Olski był zwykłym zastępcą członka KC. Poparty przez sekretarza generalnego awansował błyskawicznie i spektakularnie. Miał czterdzieści jeden lat i został najmłodszym szefem KGB w historii tej instytucji. To pogłębiło niechęć Greszki, który pełnię władzy osiągnął w dniu swoich sześćdziesiątych pierwszych urodzin. — Dobrze wyglądasz — powiedział Olski. Greszko przez chwilę milczał. Ilekroć wyobraził sobie Olskiego zajmującego jego biuro, siedzącego na jego krześle, cały kipiał ze złości. Wiedział, że Olski kazał zmienić wystrój pokoju. Obrazy starych mistrzów zwrócono do magazynów, a na ich miejsce powieszono mapy i wykresy. Słodki Jezuł Mapył Zmodernizowano linię telefoniczną i zamiast ukochanych sześciu aparatów Greszki założono jeden, do tzw. konferencji telefonicznych. Codziennie jakieś zmiany. Codziennie coś znikało. — Jak tylko może wyglądać umierający. Próbujesz być uprzejmy, Stefanie. Olski podszedł do łóżka. W domu Greszki był po raz pierwszy. Chociaż informowano go o stanie zdrowia starca, to jednak nie byl prą/gotowany na to, co zastał, zwłaszcza na fetor zalegający pokój. Mieszające się odory ludzkich odchodów i środków dezynfekujących, odór śmierci. Zrobił krok w stronę okna i wyjrzał. Ostatnio zaczął golić głowę, żeby wyglądać poważniej. Pogładził dłonią czaszkę. Żona błagała go, by pozwolił odrosnąć włosom. Mówiła, że nie chce budzić się każdego ranka i znajdować na poduszce obok olbrzymie jajo. Ładnie tu—zauważył—zieleń, świeże powietrze. Bardzo ładnie. Po co Olski przyjechał naprawdę? Dlaczego lak wcześnie? Greszko studiował wzrokiem twarz generała.Jeszcze nie znaczona życiem — pomyślał. — Czy taka twarz mogłaby kogoś przestraszyć? Do kierowania organami państwowymi potrzebna jest prezencja. Trzeba umieć wzbudzać bojaźń”, Jeśli Olski miał prezencję, A może nawet charyzmat, to taki, którego Greszko nie rozumiał i nie wyczuwał. W dodatku był, o zgrozo, abstynentem, To bardzo pasowało do kampanii antyalkoholowej rozpoczętej przez MiszkęMyszkę AJe sekretarz generalny nie zdawał sobie sprawy, ze wódka jest paliwem Matki Rosji. Zabrać wódkę, zmniejszyć jej produkcję i wywindować cenę ponad możliwości natiywcze przeciętnego robotnika, to jakby oderwać dziecko od sutka w czasie karmienia. W tej nowej bandzie nie było takich, którzy potrafili wyczuć czym bije serce tego kraju, tak jak czul to Władimir Greszko syn biednego chłopa z obwodu stawropolskiego. Cóż ci ludzie mogli wiedzieć o walce z ostrym klimatem i klęską głodu w latach trzydziestych?
Przecież to w większości jajogłowe studenclakl, wychowane na owocach rewolucji, której zdobycze chcą teraz zaprzepaścić. Niewdzięcznicy. Na myśl o Olskim Greszko wściekał się, Dobijała go poza tym jesaae Jedna sprawa. Tuż przed brutalnym usunięciem go ze stanowiska, Greszko wszedł w posiadanie informacji obciążających Olskiego. Rzekomo Inwestował na zachodnioeuropejskim rynku walutowym, rzecz jasna pod fałszywym nazwiskiem i przez fikcyjne spółki. Jeśli Informacje te są prawdziwe, to jakiż z Olskiego komunista? Greszko bardzo żałował, że nie zdołał przedstawić tych materiałów członkom Polibiura, które niewątpliwie byłoby bardzo przygnębione wieścią o prokapitallstycznych knowaniach towarzysza Stefana, ale zanim podjął decyzję, było już za późno. Zatrzaśnięto mu wszystkie drzwi przed nosem. Jeszcze dziś słyszy ten głos. “Byłeś zbyt wolny, staty — pomyślał. — I zbyt zadowolony z siebie’’. Wciąż miał te Informacje. Może nadejdzie dzień, kiedy się przydadzą. «Jedną z wielu sprawdzonych mądrości życiowych było to, żeby nigdzie niczego nłe wyrzucać. Olski odwrócił się od okna i uśmiechnął. Miał ciemne oczy, wydatne kości policzkowe i szerokie, ładne usta. —Zdaje mi się, że tu można czuć się samotnym. Na szczęście masz bardzo wielu przyjaciół, Władimirze, —Poszczęściło mi się — przyznał Greszko. “Do czego zmierza Olskl?” — starzy towarzysze nie całkiem zapomnieli o mnie. —Niektórzy są bardzo oddani. Przebywają olbrzymie odległości, by mnie odwiedzić. –I złożyć wyrazy szacunku, Stefanie. Dla Olsklego Greszko zawsze był śliski I podstępny. A jednak stary pryk roztaczał wokół siebie jakiś dziwny urok, co Olski przyznawał niechętnie, gdyż nigdy nie należał do wielbicieli metod, jakimi Greszko sprawował władzę, czyli autokratyzmu, konspiracji, władczości. Słyszał, że w Politbiurze nazywano starego Król Władimir i nie było to przezwisko żartobliwe. Greszko władał KGB jak monarcha. Był to jego dwór z dworzanami zabiegającymi o łaski 1 knującymi intrygi pałacowe w atmosferze nieufności i podłości. U podstaw tych metod rządzenia tężał strach i paranoja, które z drugiej strony stanowiły o wierności wielu podwładnych wobec Greszki. To niepokoiło Stefana Olskłego. Nie miał zamiaru kierować KGB tymi metodami. Wierzył we współpracę między wydziałami, w politykę otwartych drzwi. Koncepcje te były bardzo niechętnie akcep towane przez starą gwardię, która mamrotała pod nosem i narzekała na każdą, nawet najmniejszą zmianę, a zdarzało się także, że mówiono otwarcie l głośno, Iż za generała Greszki wszystko było inaczej. Zmienić KGB będzie bardzo dęźko. —Czy i ty przyjechałeś z tego powodu? Oddać twoje ostatnie wyrazy szacunku? —Niezupełnie. Rzecz w tym, że niektórzy twoi goście… niepokoją mnie, Władimirze. —Tylko nie mów, że i mnie szpiegujesz — powiedział Greszko, śmiejąc się i udając przerażenie. Wiedział dobrze, że leśnicy pracujący w okolicach Zawidowa informowali Moskwę o tym kto i kiedy przyjechał i dokąd odjechał. Za swojej kadencji dostawał informacje od tych samych ludzi, którzy teraz służą Olskiemu. —Docierają do mnie raporty. Pogłoski to gołębie pocztowe. —A co pan usłyszał, generale? —Niektórzy z waszych przyjaciół mają bardzo nostalgiczne skłonności. Niektórzy należą do pewnych organizacji, Władimirze, które nazywają Wspomnienie albo Lata Minione, a których członkowie to ludzie o niebezpiecznych ciągotach pragnący powrotu do tego, co byio. Weterani wojny, dyrektorzy fabryk, członkowie partii. Znajdują nawet chętnych słuchaczy w KC. To są zawalidrogi, Władimirze, kurczowo uczepione przeszłości. — Nie odpowiadam za sympatie moich przyjaciół. Ludzie zmieniają się bardzo wolno, Stefanie. Daj im czas. Prędzej czy później przywykną do tej nowej Rosji, którą tworzycie. — W głosie Greszki zabrzmiała ostra ironia, szczególnie gdy wypowiadał słowa: tej nowej Rosji. — A ty? — zapytał Olski. — Przyzwyczajasz się do tego?
— Ja umieram — odparł Greszko. — Nie mam już czasu, by się do czegoś przyzwyczaić. Olski milczał przez chwilę. Stary dobrze grał tę scenę, uśmiechał się i gadał jak niewiniątko, ale Olski był ostrożny. —Chodzą słuchy o spisku, Władimirze. Słyszę o tym w Moskwie. Słyszę za często. — Spisekł — Greszko wybuchnął szczerym, pełnym śmie chem. — Posłuchaj, Stefan. Kilku starych przyjaciół zbiera się to tu, to tam. Rozmawiają o dawnych czasach, piją wódkę, wzruszają się, czasem któryś uroni Izę. Gdzie w tym jest konspiracja? Jedną 2 pierwszych prawd, które musisz sobie przyswoić jest to, że Moskwa ma tajną fabrykę pogłosek. Moja rada, drogi towarzyszu, nie słuchaj. A jeśli musisz, to słuchaj wybiórczo. Olski wrócił do okna. Był szefem zaledwie pięć miesięcy i do reorganizacji systemu bezpieczeństwa państwa nie potrzebował konspirujących twardogłowyeh, betonu i konserwy, dla których największym wodzem ludzi radzieckich był zbrodniarz Stalin. Pogłoski, szepty, cienie — czasem odnosił wrażenie, że zza zamkniętych drzwi dochodzą go głosy rozmów, które milkną, gdy tylko podejdzie do drzwi. Odwrócij się do Greszki. Nawet teraz gdy umierał, roztaczał wokół siebie aureolę władzy. Nie wolno zapomnieć, że Greszko wciąż ma przyjaciół na wysokich stoikach, że zbliżając się do niego, trzeba wciąż zachowywać wielką ostrożność. —Czy po to przyjechałeś? Ostrzec mnie przed moimi towarzyszami? Atmosfera w pokoju zgęstniała. Olski bardzo chciał wyjść, wsiąść do samochodu i kazać odwieźć się do Moskwy. Obiecał żonie Sabinie, że pójdą do teatru “Sowremiennik” na współczesną sztukę. Z jakichś powodów, może dlatego, że tchnęły niczym nie skrępowaną swobodą, sztuki współczesne, eks perymentalne podniecały ją. To podniecenie przynosiła potem do ich sypialni. —Jest jeszcze jedno — powiedział. —Mów śmiało. —Przeprowadziłem inwentaryzację akt, Władimirze. Danych komputerowych. Spraw bieżących. “Inwentaryzacja”, Gresiko pomyślał, że to tak ponuro typowe dla biurokraty Olski ego, który chce, by organa bezpieczeństwa wyglądały jak szuflada z męską galanterią. — I? — Jedna kartoteka jest niepełna. Nie muszę d chyba przypominać, jaka to poważna sprawa. — Nie musisz mi o niczym przypominać. — Greszko pomyślał o dokumentach, które zniszczył i poczuł dreszczyk napięcia — Urzędnicy i obsługa komputerów to notoryczni niechłuje. Któryś musiał zrobić jakiś idiotyczny błąd Olski przez chwilę nie odpowiadał. — Udało nam się ustalić, że brakująca część dotyczyła kogoś nazwiskiem Aleksis Romanienko, pierwszego sekretarza w Tallinie. Ten, kto wymazał zawartość pliku, zapomniał wymazać nazwisko i numer z centralnego katalogu. “Cholerne komputery” — pomyślał Greszko. Tak naprawdę nigdy nie rozumiał współczesne} techniki. Zastanawiał się, czy powinien się tym przejmować. Czy miało jakieś znaczenie to, że Olski dowiedział się o usunięciu kartoteki Romanienki? Chyba nie. Dopóki nie dowie się, co to tyły za informacje, dopóty nie ma się czym przejmować. — A skąd pewność, Stefanie, że kartotekę zlikwidowano? Zdarzają się przecież przekłamania i komputery niszczą swoje banki pamięci. Tak słyszałem. — To prawda — odparł Olski. — Ale w tym konkretnym przypadku została data usunięcia zapisu. Komputer zapamiętał tę datę automatycznie, a nie zrobiłby tego, gdyby nastąpiło przekłamanie. A to skłania mnie do wniosku, że materiał ten został usunięty celowo. — Przez kogo? Olski potrząsnął głową — Nie mam pojęcia. Myślałem, że może ty rzucisz nieco więcej światła na tę sprawę. Miałeś bezpośrednią kontrolę nad kartotekami, kiedy ta jedna zginęła.
— Jeden plik z setek tysięcy? Chyba żartujesz. Nie słyszałem o tym facecie. Jak on się nazywał? —Romanienko. Greszko patrzył wzrokiem pełnym niedowierzania. — Ależ doprawdy, Stefan. Czyż jedna brakująca kartoteka jest aż tak ważna? Cóż to za straszne ceregiele, że sam szef KGB rozstrzyga tę sprawę osobiście? Olski podszedł do drzwi i otworzył je. Spojrzał na pielęgniarkę, która mieszała coś w rondlu na kuchence. Odwróciła się spojrzała mu w twarz i wróciła do mieszania. — Nie byłoby w tym nic wielkiego, ale Romanienko został wczoraj zamordowany. —Zamordowany? — W tych okolicznościach brakująca kartoteka to uderzająco dziwny zbieg okoliczności. Greszko położył obie ręce na kołdrze. — Teraz rozumiem twoje zakłopotanie. — Postukał się dłonią w skroń. — Nazwisko nic mi nie mówi, ale jeśli coś sobie przypomnę, na pewno dam ci znać. Moja pamięć jest jak krnąbrny pies. Nie chce wrócić, kiedy ją przywołuję. Ale spróbuję. Obiecuję, że spróbuję. — Będę zobowiązany—mruknął Oiski. Minęła długa chwila, zanim spojrzał na zegarek. — Muszę wracać do Moskwy. —Naturalnie. —Do widzenia, Władimirze. Wychodząc, Olski spojrzał na twarz Greszki. W cieniu przypominała enigmatyczną twarz pokerzysty. Chociaż nie całkiem. Przez chwilę błysnęło w niej pewne rozbawienie i radość, zupełnie jakby Greszko cieszył się, że płata komuś tęgiego figla. Olski nie miał złudzeń co do niechęci Greszki. Wyszedł z domku i zatrzymał się na chwilę pod rozłożystym dębem, który dawał dobrą osłonę przed porannym słońcem. Wsłuchał się w brzęczenie much, usłyszał krakanie gawronów, gdzieś z oddali dobiegało rżenie konia. Spojrzał na samochód, zastanawiając się czy przychodząc najpierw tutaj nie popełnił błędu Zwykła próżność. Czyżby chciał pokazać staremu, że kierownictwo organów bezpieczeństwa państwa spoczywa w silnych młodych rękach, że minęła epoka starych metod, a nowe pokolenie dokonuje wielkich zmian? Czy chciał zrobić wrażenie, a może zaniepokoić schorowanego starca? Czy nie dlatego wspomniał o konspiracji i o tym co wiedział o przyjaźniach Greszki? Jednak nie docenił byłego szefa, który najmniejszym gestem nie zdradził, że obchodzą go wciąż knowania i niezbyt lojalni znajomi. Umierający człowiek stał ponad zwyczajnymi lękami. Odszedł od drzewa i skierował się do samochodu. Jeszcze raz spojrzał na domek. “Nie”—pomyślał. To właśnie brak kartoteki kazał mu przyjechać z Moskwy właśnie tu, brakująca kartoteka, do której dostęp mógł mieć tylko Władimir Greszko albo ktoś osobiście przez niego upoważniony. “To dziwne — myślał — ale przecież stary nie zadał nawet jednego pytania na temat zabójstwa Romanienki. Nie interesowało go ani miejsce, ani czas, żadne szczegóły, choćby czym posłużył się zabójca i czy został już ujęty. Dokładnie nic. Albo starego zupełnie nie obchodzi ta cała sprawa, albo znał już szczegóły z innego źródła. A jeśli to drugie jest prawdą, to kłamał mówiąc, że nie słyszał nigdy o żadnym Romanience”. Wsiadł do samochodu, wyprostował się na siedzeniu i zamknął oczy. Nie mógł pozbyć się uczucia, że Greszko z typową dla siebie przebiegłością bawił się z nim w ciuciubabkę przemilczeń i wykrętów przez ponad pół godziny. Poczuł się sfrustrowany jak trener, który wprowadzając nowe zasady gry, spotyka się ze zdecydowaną kontrą starych graczy przywiązanych do dawnych zasad. Dziesięć minut po odjeździe Olskiego Greszko zapytaj przez telefon: — Czy Jepiszew wyjechał? —Tak jest, towarzyszu generale. Pięć godzin temu. Pierwszym odlatującym samolotem — zameldował Wołowicz. Greszko odłożyj słuchawkę i spojrzał na Ścienny kalendarz. Zostały cztery dni. Westchnął i zatęsknił za cygarem, których zabronił mu lekarz. Próbował zadowolić się ściskaniem małej gumowej piłeczki, którą trzymał w szufladzie nocnej szafki. Był to kiepski
substytut bogatego dymu tytoniowego wciąganego z lubością do płuc. Na Boga, jakże chciało mu się cygara. Z pogardą odrzucił piłeczkę i otworzył butelkę ze specjalną miksturą. Pociągnął łyk, pomyślał o Olskim i uśmiechnął się. Jakże fascynujący był widok nowego szefa próbującego łowić ryby w wodzie za głębokiej dla niego. “Utrzymuje pan kontakty z niewłaściwym towarzystwem, generale Greszko. Brakuje jednej kartoteki, generale Greszko. Proszę podetrzeć mi pupę, generale Greszko”. Zaśmiał się głośno. Bardzo chciałby przygwoździć Olskiego, ukrzyżować tego na łyso golonego parweniusza, popatrzeć jak dynda na wietrze i schnie jak wiązka wilgotnych szczap. “Cztery dni”. Zakorkował butelkę. Wiedział, że tyle na pewno będzie żył.
Londyn Mieszkanie Pagana, zdaniem Kristiny, wyglądało zabawnie. Spacerując wolno po pokojach stwierdziła, że nieporządek jest tutaj swoistym prawem natury i obejmuje całe wnętrze, od nie posprzątanej sypialni do łazienki, w której farba zaczynała schodzić płatami ze ścian, a niedbale rzucone ręczniki i skarpetki tworzyły pokaźną, nieregularną piramidę. Ale, o Jezu, coś chwytało za serce w tym nieprządku, coś, co wbrew jej naturze, budziło w nią matczyne odruchy opiekuńcze. Nie bardzo mogła uwierzyć w szczerość swoich odruchów. To przyszło za szybko. Do licha, jeśli Pagan nie potrafił sam zatroszczyć się o swoje życie domowe, dlaczego niby miałaby sądzić, że zrobi to za niego? Już dość dawno zarzuciła przekonanie, że najbardziej przywiązuje się do mężczyzny, który wymaga opieki. Są jak niedbali chłopcy, nie potrafią sobie radzić sami, ale do licha, wcale jej ta bezradność nie pociągała. I tak była już trochę pod wrażeniem Pagana, zwłaszcza jego niezdecydowania. Nie potrzebował pomocy od uroczej niezaradnej. W sypialni odkryła srebrny medalion zwisający na cienkim łańcuszku z abażuru. Na rewersie były inicjały R.P. Przez chwilę wodziła po nich palcem. Ktoś na P. Na pewno Pagan. Rozwiązanie zagadki czekało w szufladzie nocnej szafki. Znalazła tam fotografię kobiety o inteligentnej twarzy. Dołem biegł napis: “Kochanej Roxanne, w trzecią rocznicę ślubu, wrzesień 83”. Odłożyła zdjęcie zastanawiając się, co stało się z żoną Pagana, po której została tylko fotografia w szufladzie i medalionik zwisający z abażu ra. Podeszła do szaty i otworzyła ją. Zobaczyła kilka garniturów i płaszczy na wieszakach. Było to jedyne schludne miejsce, kącik czystości Pagana. W porównaniu z całą resztą, szafa tyła oazą porządku. Wiszące w przezroczystych workach foliowych garnitury i płaszcze były w dobym gatunku, miały modny krój, a niektóre sportowe płaszcze wyglądały wręcz ekstrawagancko. Było tam także kilka koszul w dziwaczne wzory jak spod pijanego malarza kubisty. Bez wątpienia Pagan był trochę próżny, starając się dotrzymać kroku modzie. Na podłodze szaty stały buty, w większości mokasyny, bez sznurowań, starannie ustawione w rzędy. Zamknęła szafę, usiadła na brzegu łóżka i przez otwarte drzwi sypialni patrzyła na livingroom, gdzie pod ścianą stały ułożone w pokaźny stos płyty. Po wyjściu Pagana przejrzała jego zbiór, ponieważ ciągle wierzyła, że można sporo dowiedzieć się o człow/ieku na podstawie jego gustów muzycznych. Postanowiła sprawdzić tę teorię na kolekcji Pagana. Była to przeważnie muzyka, którą nazywała łomotaniną. Prawie każda płyta to rock’n roll—od klasyki typu Little Richard i Jeny Lee Lewis do nowszych, zupełnie jej nie znanych zespołów, jak “Thurston Harris and the Sharps” czy “Freddy Bell and the Bellboys”. Czego więcej mogła dowiedzieć się o Paganie z jego płyt poza tym, że lubił głośną prostotę i nałogowo pogrążał się w potężnej, wręcz śmiertelnej nostalgii? Wstała i przeszła do livingroomu. “Klucz do świata mężczyzny” — pomyślała. Muzyka. Stare plakaty na ścianach: “Rolling Stonns” na Wemblzy i Fats Domino w Palladium oraz jakby powieszone inną ręką, może ręką nieobecnej Roxanne, obrazki przedstawiające sceny z żyda dziewiętnastowiecznej utsi angielskiej. Zgiełk przeciwstawiony sielance. Podeszła do okna, rozsunęła firanki i spojrzała w dół, na ulicę. Po przeciwną stronie byl cichy skwerek, od jakich roi się w Londynie, ciemna zadrzewiona przestrzeń poza zasięgiem światła latami. Lekka nocna bryza poruszała nieznacznie gałęzie drzew. Kristinę wyobraziła sobie, że borsuki i polne myszy dawno wyparte stąd przez miasto, wyszły właśnie na żer. Wróciła na sofę, położyła się i zamknęła oczy. Kiedy usłyszała kroki Pagana na schodach, a potem odgłos klucza w zamku, usiadła. Wszedł do pokoju z wyrazem twarzy jakby trafił przez pomyłkę do cudzego mieszkania. Kristinę bawiło i jego skrępowanie, i to jak wpływała na niego jej obecność na jego terytorium.
— No i jak tam bóg? — zapytała. — Miota się. — Sądziłam, że bogowie nie dają się łatwo ponieść. — Niecierpliwią się, gdy coś jest nie tak w ich posiadłościach. Pagan miotał się dokładnie tak jak Martin Buir. I tak jak Burr, miai wrażenie, że w jego posiadłości coś jest nie tak. Częściowo było to wynikiem niespodziewanego wejścia kobiety w jego życie. Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu zmian, których mogła dokonać p od jego nieobecność Wszystko było jak przedtem. A co miałaby w końcu przestawiać? Mebłe? To śmieszne. Chyba nawet nie podniosła się z sofy, gdy go nie było. Bawił się jakimiś głupimi myślami, nie wiedząc nawet dlaczego. — Jesteś zbyt zmęczony by wysłuchać reszty? — Najpierw spójrz na to. Wyjął wiersz z kieszeni i podał jej. Na chwilę ich dłonie zetknęły się. Czytała z powagą. — Znam to lepiej w oryginale — powiedziała. Coś drgnęło w jej glosie. — KULL SS KALEV JOUAB KOJU, OMA LASTEL ONNE TOOMA, ETPOLVE UUEKS LOOMA. Dawno nie recytowałam po estońsku. Jeszcze dawniej nie czytałam tego wiersza. Pagan nigdy wżyciu nie słyszał estońskiego. Przypominał mu trochę fiński, który dyszał raz czy dwa razy i wydał mu się zbyt mroźny, by mógł być miodoplynny. Spojrzał na Kristinę. Zacisnęła powiela, spod których dwie łzy spłynęły po policzkach. Poczuł się bezradny. Co miał teraz zrobić? Podejść, objąć i przytulić? Nie wiedział jak się zachować. —Przepraszam — szepnęła. —Już dobrze. Niedobrze. Nie lubię płakać. Nie lubię tęsknić za domem i nie znoszę łez. — Otworzyła oczy i zmusiła usta do uśmiechu. Sięgnęła do torebki, wyjęła chusteczkę i przycisnęła do powiek. Pagan patrzył w milczeniu. Bardzo chciał wziąć jej ręce w swoje. —Przynieść coś do picia? — zapytał. —Nie, już w porządku. —Na pewno? —Na pewno — uśmiechnęła się blado i wpatrzyła w wiersz. — Nie czytała Kaleuipoeg od dzieciństwa. — Czy możesz wyjaśnić mi treść? —Wziął się ze starej legendy. Kalevipoeg był synem Kaleva. Kalev, założyciel królestwa Estonii, był synem boga Taaiy. Według legendy bogowie zachwycili się prawością charakteru Kalevipoega. Oddęli mu nogi przy kolanach a pięść wtopili w skałę okalającą wrota do piekła. I on tam jest do dziś. Pilnuje, by nie wrócił ZŁY. —Bogowie mają bardzo dziwne sposoby okazywania wdzięczności — powiedział Pagan, zastanawiając się czy ta lekkość w jego słowach jest na miejscu w tej chwili. - Więc Kalevipoeg jest swego rodzaju bohaterem narodowym. — Symbolem dobra, — I ma wrócić, kiedy zacznie być naprawdę źle? — Tak, ale wątpię czy w ogóle wróci. Było wiele okazji, on nie wrócił do dzisiaj. Chyba nie chce się pokazywać. Bogowie są notorycznie niewiarygodni. — Mają swoje rozkłady jazdy, to wszystko. Kristina kolejny raz przebiegła wzrokiem wiersz. Jej ręka drżała lekko. — Zdaje się, że Romanienko miał to ze sobą Frank? Po raz pierwszy nieśmiało wymówiła jego imię. Pagan nie mógł oprzeć się wrażeniu, źe Kristina wypowiada bardzo osobiste słowo. Skinął głową. — Powstaje pytanie, dlaczego woził to ze sobą? Było to napisane w języku liwskim i schowane w zaklejonej kopercie.
— Chyba potrafię rozjaśnić tę tajemnicę. — Jak? — Opowiadając ci o człowieku, z powodu którego tu jestem. Byłam już prawie przy końcu, kiedy nam przerwano. Mam mówić dal€5? — Słucham — Pagan zrobił się niecierpliwy. Wzięła głęboki oddech. — Okay. Doszłam prawie do miejsca, w którym powinien pojawić się Romanienko. Ale najpierw jedno pytanie. Czy słyszałeś kiedyś o organizacji zwanej Bractwo Leśne? Potrząsnął przecząco głową. — Bractwo walczyło z okupacją sowiecką do pięćdziesiątego drugiego, może pięćdziesiątego trzeciego roku. Mieli tylko kilka karabinów i wiele odwagi, ale wykończyły ich dopiero sowieckie represje na rolnikach dających Bractwu żywność i schronienie. Rozwiązali się. Część stracono, część uwięziono, paru uciekło. Mój ojciec, który wstąpił do Bractwa mając szesnaście lat, odrzucił broń i zdołał wsłiznąć się w normalne życie, co zwłaszcza z jego pogladami nie było łatwe. Sądzę, że wierzył w możliwość kontynuowania walki metodami politycznymi. Nie opowiadał o tym okresie życia zbyt często, chyba rozumiesz. Raz czy dwa coś mu się wymknęło, kiedy zrobił się zbyt ulewny albo kiedy sobie wypił, ale nigdy nic konkretnego i tylko w obecności najbliższej rodziny. Pagan patrzył na nią. Głębia jej oczu, usta może trochę na pozór zbyt wydatne, mimo to właśnie doskonale pasujące do twarzy, delikatne łuki rzęs. Chyba tylko najwyższej klasy portrecista lub poeta mógłby oddać cale jej swoiste piękno. Nie był ani malarzem, ani poetą więc poprzestał na patrzeniu w zachwycie. —Pokażę ci coś, Frank. Otworzyła portfelik, wyjęła małą popękaną czarno białą fotografię z kryzowanym brzegiem i podała Paganowi. Zdjęcie przedstawiało dwu bardzo młodych mężczyzn, prawie chłopców. Sylwetkę jednego dokładnie na pół przecinało pęknięcie w emulsji W samych koszulach bez marynarek stali pod rozłożystą gałęzią. Obaj trą/mali w rękach karabiny. Rysy twarzy były zamglone jak zwykle na starych fotografiach. Z postaci bila twardość i powaga, a usta wykrzywiał sztywny uśmiech, jak gdyby fotograf sterroryzował ich zmuszając, by się uśmiechnęli, mimo że nie mieli na to ochoty. —Ten po lewej to mój ojciec. Pagan przyjrzał się twarzy Norberta Vaski i nie dostrzegł żadnego podobieństwa rysów między ojcem i córką. —Mężczyzna po prawej… — zaczęła i przerwała. Pagan podniósł wzrok i czekał. —Nie poznajesz go, Frank? Zaskoczony pytaniem spojrzał jeszcze raz na fotografię. Jakim cudem miałby rozpoznać bałtyckiego powstańca sprzed co najmniej czterdziestu lały, żołnierza zapomnianej wojny, która toczyła się, gdy on miał ledwie pięć łat? — Przyjrzyj się dokładnie. Gdzieś w mglistym zakamarku jego pamięci błysnęło światełko i prawie natychmiast zgasło. — Poddaję się. — Mężczyzna po prawej to Aleksis Romanienko. — Romanienko? — Pagan znów wpatrzył się w zdjęcie. Czas zdążył zatrzeć podobieństwa między mężczyzną z karabinem a tym zamordowanym w Edynburgu. Byłi podobni, ale nieznacznie. — Jesteś pewna? — Ponad wszelką wątpliwość — powiedziała zdecydowanie. — Słuchaj, Kristina, to się robi zbyt zagmatwane. Mówisz mi, że Romanienko, pierwszy sekretarz partii w Estonii był kiedyś partyzantem i wałczył przeciwko Sowietom? Że był członkiem Bractwa? — Tak właśnie było. Położył zdjęcie na dywanie. Twarz Romanienki patrzyła na niego. Dopiero teraz dostrzegł w niej przekorę, opór, wyzwanie z przeszłości,
— Potrzebuję czegoś więcej — powiedział cicho. Wstała i podeszła do okna. Rozchyliła firanki i spojrzała na skwerek. — Aleksis Romanienko był jednym z najlepszych przyjaciół mego ojca. Nawet kiedy zaczął piąć się w górę w partii, był wciąż przyjacielem Norberta Vaski. Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych często nas odwiedzał. Przestał przyjeżdżać po aresztowaniu ojca. Wychwycił w jej glosie lekkie napięcie. — W jaki sposób Romanienko zrobił karierę partyjną? Odwróciła się od okna. —Wymazał swoją przeszłość, Frank Stworzył nowego siebie, fałszując zapiski i dokumenty. Wiesz chyba jak wojna rozrzuciła ludzi po całej Rosji. Miliony łudzi deportowano w inne rejony. Zamieszanie, ogólny rozgardiasz, niedokładnie prowadzone rejestry, dokumenty zniszczone w czasie bombardowań, spalone metryki i dowody tożsamości. Ktoś tak sprytny jak Romanienko nie mógł nie skorzystać z takiej okazji. Przerwała. Wydawało się, że jest gdzieś daleko, jakby opuszczona i zapomniana. “Czasem ma bardzo subtelną twarz” — pomyślał Pagan. —Żył w ciągłym strachu przed zdemaskowaniem. Tak samo jak mój ojciec, który jednak nie mógł już dłużej działać w tym systemie. Ale Romanienko tak. —Działać w czy przeciwko? — zapytał Pagan. — I tak, i tak. Nazywa się to podwójne życie. Aleksis mógł być sekretarzem partii i wierzyć w prawo republik nadbałtyckich do niepodległości. I potajemnie robił wszystko, by cel ten osiągnąć. Pagan przypomniał sobie, jak Romanienko zasłaniał pierś teczką na stacji, jaki mial wyraz twarzy, kiedy padł strzał. Skurczona grymasem przerażenia twarz człowieka, który nagle wchodzi w koszmarny sen i widzi jak pasmo lęków z ostatnich trzydziestu lat życia wyrasta przed nim w postaci pistoletu mordercy. “Podwójne życie”—pomyślał Pagan. A więc teki był tajemnicą/ świat Aleksisa, jego ukryte zakamarki. Myśl, że Aleksis działał przeciwko systemowi sowieckiemu sprawiła Paganowi przyjemność. —Wobec tego możemy założyć, że ci z KGB odkryli prawdę oRomanience i zastrzelili go. Zanim skończył, zauważył, że to strasznie szablonowe, za bardzo w porę. W swojej pracy nieraz przekonał się, jak proste rzeczy nagle okazywały się bardzo zwodnicze, jak korytarze otwierały się w następne korytarze, jeszcze bardziej pogmatwane niż poprzednio. Choćby taki Kiviranna. Amerykanin, który przebywa pięć tysięcy kilometrów, by zastrzelić Romanienkę. I ma tajemniczego wspólnika, który organizuje broń w Londynie. Czy Klviranna może być częścią rosyjskiego szatańskiego planu pozbycia się Romanienki o dwu twarzach? Wynajęty morderca, sprowadzony zza oceanu? Czy to ma oznaczać postępowanie zgodne ze starą maksymą, że nie kala się własnego gniazda? Zarzucił to rozumowanie i nie dlatego, że było zbyt oczywiste. Pomysł, że KGB zwerbowało Kiwrannę też byt niedobry. Jake zrobił na nim wrażenie faceta, z którym żadna organizacja nie chciałaby ryzykować. Nie należało wykluczyć, iż Jake mógł być wykorzystany przez KGB, nie zdając sobie z tego sprawy, co z kolei stawiało Paganowi następne kłopotliwe pytanie. Spojrzał na Kristinę i powiedział: — Moje wątpliwości co do odpowiedzialności KGB za śmierć Romanienki są takie. Otóż, dlaczego pozwolono mu wyjechać ze Związku Radzieckiego? Jeśli chłopcy z KGB chcieli go załatwić, to czy nie byłoby spokojniej zrobić to gdzieś u siebie? Jakaś droga na odludziu, wypadek samochodowy z daleka od ciekawskich oczu. Dlaczego robić sobie całą masę kłopotów, rozwalając faceta na stacji w Edynburgu? Ale jeśli to nie KGB, to w takim razie KTO? Kristina nie odpowiedziała. Patrzyła w okno, za którym nad Londynem wstawał świt w kolorze zamglonej perły. Pagan też spojrzał w okno, ciesząc się ciszą i spokojem poranka. Po chwili odwrócił się do Kristiny. —Może Romanienko zmienił poglądy z biegiem lat. Może miał już dość zwodzenia i zdecydował się zostać lojalnym sługą partii. A wobec tego, mógł zostać zabity przez tych, od których odszedł.
— Był to w sumie kiepski wątek, ale pogrążony w spekulacjach Pagan, snuł domysły jeden po drugim. — Wątpię, żeby Romanienko zmienił pana — sprzeciwiła się Kristina. — Nie zapominaj, że Aleksis należał do Bractwa. Tamte więzi nie znikają ot, tak sobie. Bractwo to ludzie, którzy nigdy nie wybaczą Sowietom mordu na ich narodzie. I cały czas są ze sobą w kontakcie, Frank. “Bractwo — pomyślał Pagan. — Jeśli nawet istniało, to czymże może być dziś, jak nie grupką starzejących się facetów żyjących marzeniami? Czy może to być coś innego niż zupełnie nieszkodliwy klubik, gdzie gra się w brydża, między jednym i drugim ginem nuci patriotyczne pieśni, a stetryczali faceci pomarszczonymi rękami wznoszą toasty za wierność?” — Okay.Nawet jeśli ten zestaw jest wciąż w formie.to co każe tak święcie wierzyć, że Romanienko miał z nimi coś wspólnego? — Ten wiersz. — A, o naszym przyjacielu Kalevie. — Właśnie. — Oświeć mnie, Kristina. Najdokładniej jak potrafisz. Uśmiechnęła się: — To bardzo proste. Wiersz ów miał bardzo specyficzne znaczenie dla grupy ojca w Bractwie. Oprócz bardzo patriotycznej treści zawierał także tajną wiadomość. Każdy kto go przeczytał, od razu wiedział, o co chodzi, co oznaczają te linijki. Zielone światło, Frank. Te linijki oznaczają: NAPRZÓD. Wszyst ko jest na miejscu i gotowe do wykonania zadania. — Jakiego zadania? — Postawionego przez plan. — Jaki plan? — Nie wiem, o jaki chodzi tutaj. Mogę jedynie przypuszczać, że chodzi o jakieś akcje przeciwko Sowietom. Biorąc pod uwagę reguły Bractwa, ich stosunek do Rosjan, cóż innego mogłoby to być? , Akcja przeciwko Sowietom”. Pagan wpatrzył się w pustą szklankę. Ciągłe zbijanie z tropu zaczynało go nużyć. Chociaż Kristina wyjaśniła parę spraw, to inne zrobiły się przez to jeszcze bardziej niejasne. Czy przekazanie wiadomości przez Aleksisa łącznikowi w Edynburgu było częścią planu, o którym rozmyślał przedtem? Czy spotkanie miało nastąpić na zamku? Czy dlatego Aleksis wykazywał tak wielką chęć zwiedzenia tego miejsca, że ktoś czekał tam na niego w ponurej fortecy? I czy ten człowiek, to widmo, przeczytawszy natchnione strofy, w których brzmiały echa partyzanckiej wojny, wiedziałby dokładnie, co należy zrobić? Czul, że coraz bardziej odsuwa się od sedna sprawy. Odpływa bezwolnie ze wstecznym prądem fal na niebezpieczne wody. Głębokie wody — pomyślał. — I coraz ciemniejsze — Jeśli wiersz jest wiadomością, a Aleksis posłańcem, to kto miał być odbiorcą? — zapytał. Kristina nie potrafiła odpowiedzieć. Pagan przetarł oczy. Potrzebował światła nowego poranka, nowego dnia. Potrzebował odpoczynku dla mózgu, który ciążył jak bezkształtna masa ołowiowa pod czaszką. Spojrzał w półotwarte drzwi do sypialni i zastanowił się, czy zdoła zasnąć. Wzruszył ramionami. —Może porozmawiamy przy Śniadaniu? Śniadanie. Nie by} pewien czy w domu jest coś innego niż stare płatki ryżowe i skwaśniałe mleko. —Czy to zaproszenie, bym została? —Jeśli sofa nie jest niewygodna. —Sofa jest wygodna, Frank Zdawało mu się, że wymówiła jego imię jakoś tęsknie i przeciągle, jakby chciała by wyczytał coś w tonie jej głosu. — Przyniosę koce. Wszedł do sypialni, pogrzebał w szafie i zaniósł dwa koce do livingroomu. Kristina zdjęła buty i masowała palce u nóg. Położył koce i patrzył jak rozciera swoje ciało długimi miękkimi ruchami. Podniosła twarz i uśmiechnęła się.
—Jestem ci wdzięczna za gościnę, Naprawdę. Pagan wrócił do sypialni i zamknąj drzwi. Słyszał, jak Kristina chodziła po pokoju i zastanawiał się czy też śpi nago. Wpatrywał się w sufit. Czasem udawało mu się zasnąć z nie rozwiązanym problemem. We śnie przychodziła jego muza i budził się, mając gotowy sposób pokonania przeciwności. Ale teraz nie wierzył, że przyjdzie do niego. Podejrzewał, że jego muza, która tak lubiła tajemnicze sprawy, porzuciła swoje lokum niczym nieszczęśliwy lokator. Wyciągnął rękę i wyłączył światło. Ale nie mógł wygasić ze swej pamięci obrazu tej kobiety. Im dłużej o niej myślał, tym więcej pojawiało się drażliwych wątpliwości. Wygodnie byłoby wziąć Kristinę Vaska taką, jaka jest i jak o tym mówi. Mieć pewność, uwierzyć, że ta gniewna córka człowieka uwięzionego i znisz - czonego przez nieludzki system weszła w jego życie tyłko dlatego, że chce mu pomóc. Pagan niechętnie brał cokolwiek takim, jakie było z wyglądu. Nawet jeśli miało śliczne oblicze jak Kristina. Zrzucił buty i próbował wyciszyć umysł, a ten wciąż uparcie szemrał jak słyszana z oddali bystra rzeka. Była 12.25, kiedy W. G. Jepiszew wszedł do kościoła rzymskokatolickiego w Fulham. Wilgotne powietrze wewnątrz lgnęło do skóry jak flanela. Usiadł w ławce z tyłu i patrzył nieobecnym wzrokiem na ołtarz. Boleści we oczy figury Maryi Dziewicy patrzyły w dół. Za nią w cieniu wisiał duży krucyfiks. Rzędy świec w szklanych kloszach tworzyły błyskające wysepki światła. Tu i tam klęczeli suplikand, klęczeli i robili znak krzyża przed posągiem, inni poklękali na jedno kolano, przechodząc przed ołtarzem. Jepiszew odbierał ten widok jak obraz bezguścia i sentymentalizmu. Tajemnica chrześcijaństwa rozpuszczona w tanich świecach i obrazach. Czy to wszystko co tkwi w religii? Czy ludzie naprawdę znajdowali tu nadzieję i duchowe wsparcie? Zastanawiał się, czy siła wiary leżała w fundamentalnej prostocie cyk lu grzech—odkupienie. Wyprostował się w ławce. Czoło mial lepkie od potu. Nawet lekki podmuch poruszający płomyk świec był ciepły i wilgotny. Nie odczuwał niepokoju, raczej coś w rodzaju zakłopotania. Mimo wielu lat przesłuchiwania wierzących, rozgryzania ich dusz nie zbliżył się ani na krok do zrozumienia ich wiary. Wiedział, że wiarą która wykraczała poza granice rozumu, była dla nich wielkim dokonanym postępem. Jak kustosz będący w posiadaniu nie zidentyfikowanego dzieła sztuki jest urzeczony jego tajemnicą, tak Jepiszew był zafascynowany istotą chrześcijańskiego poświęcenia. Otarł pot z czoła. Robiąc to, bardziej wyczul niż zobaczył jak Aeklsis Malik wsuwa się do lawy obok niego. Szybko zdjął okulary i schował do kieszeni. —Dlaczego wybrałeś to miejsce? — zapytał Malik. — Mam wypaczone poczucie humoru. — Zauważył teczkę i chcąc przejść od razu do konkretów powiedział: — Zdaje się, ze to Romanienki? Malik przytaknął. — Zgadza się. — Po chwili dodał: — Ale wiadomość zniknęła. Jepiszew nie odzywał się dłuższą chwilę, wachlując ręką. —Kto ją zabrał? Malik przeszedł na szept, jakby każde jego słowo i każdy ruch były podsłuchiwane i śledzone. —Chyba możemy być pewni, że zrobiono to w Scotland Yardzie. Albo komisarz, albo policjant nazwiskiem Frank Pagan, któremu, zdaje się, komisarz przekazał całą sprawę. Poza tym w Edynburgu był jeszcze facet nazwiskiem Danus Oates. To ktoś w rodzaju językoznawcy i jeśli chcieli tłumaczenia wiadomości Romanienki, to na pewno on je zrobił. Jepiszew masował powieki. Był zmęczony podróżą do Berlina, a potem do Londynu. W drugim samolocie podano jajka na ostro, które teraz płonęły żywym ogniem w jego żałądku. — Musimy ustalić, co zawierała wiadomość. General chce mieć sto dwa procent pewności, że nic nie pokrzyżuje jego planów, Aleksiej. Jepiszew patrzył na kobietę w średnim wieku, która przyklęknęła przed ołtarzem. Z denia wynurzył się ksiądz i zaczął rozmowę, kręcąc się wokół kobiety jak wielki czarny nietoperz.
—A morderca? Co o nim wiadomo? — zapytał. Malik wepchnął chusteczkę do kieszeni. U Jepiszewa, z którym współpracował już wiele razy, denerwował go sposób stawiania pytań. Były zawsze bezpośrednie, wygłaszane takim tonem, że pytany czul się jakby zdawał egzamin ustny, a na każde pytanie istniała jedna prawidłowa odpowiedź. — Morderca jakimś sposobem zdołał odebrać sobie życie kilka godzin temu. Ta wiadomość zaskoczyła Jepiszewa. —W areszcie? — W areszcie — potwierdził Malik. — Ależ nieostrożni strażnicy — wycedził Jepiszew i przenosząc wzrok w przód nawy, zauważył witraż przedstawiający śmierć Chrystusa. — Czego się dowiedziałeś o nim? —Niewiele. Nazywa się Jacob Khiranna. Amerykanin. — Z typowym bałtyckim nazwiskiem? Działał sam? — Tak sądźmy. Według informacji z naszej misji dyplomatycznej na Manhattanie, zabójca nie należał do żadnej grupy dysydenckiej w Stanach i z całą pewnością nie miał powiązań tu w Anglii. Malik, który pełnił funkcję doradcy ambasadora (nota bene liberała dopiero co zainstalowanego przez nowy reżim moskiewskij, miaj bardzo rozległą sieć informatorów w całym Zjednoczonym Królestwie. Była to bogata zbieranina pijaków, homoseksualistów, odludków, pomyleńców, ofiar szantażu, wiecznych włóczęgów, wygnańców i fantastów żyjących z zapomóg opieki społecznej i żądnych romantycznych przygód szpiega. Budował tę sieć bardzo długo i większość informacji, jakie docierały do niego były jak najbardziej wiarygodne. Jeśli zatem powiedział, że Kiviranna nie miał powiązań w Anglii, oznaczało, że stwierdzone to jest i sprawdzone dokładnie. —To może się przydać — powiedział Maiik, wyjmując z kieszeni i podając Jepiszewowi kartkę i zdjęcie. — Nie udało mi się zdobyć zdjęcia Oatesa, jedynie adres. Ale za to mam zdjęcie Franka Pagana. Adres jest na odwrocie. Jepiszew wsunąj kartkę do portfela i rzucił okiem na zdjęcie. Podobizna Pagana nie była zbyt wyraźna. W oczy rzucała się jedynie pociągła twarz o zdecydowanych rysach. Twarz twarda, a jednak jakaś niewidoczna aura wokół sugerowała, że facet ma poczucie humoru i traktuje siebie poważnie tylko do pewnych granic. Odłożył zdjęcie. Niecierpliwił się i chciał wyjść z kościoła, który działał na niego irytująco. Było to przecież miejsce wyznawania wspólnej wiary i Jepiszew, który miał niewiele wspólnych poglądów z innymi, poczuł się niezręcznie. Wstał i zapytał: —Czy przyniosłeś też drugą rzecz, której potrzebuję? Malik odpowiedzieli, że ma w samochodzie. Wyszli z kościoła. Popołudniowe niebo zasnuły chmury i było duszno. Malik przyjechał przeciętnym wynajętym samochodem. Pojazd z rejestracją korpusu dyplomatycznego przed kościołem katolickim w robotniczej dzielnicy Fulham za bardzo zwracałby uwagę. Kiedy obydwaj wsiedli, Malik otworzył schowek, z którego wyjął pistolet, nowiutki Randałł z tłumikiem, Chwilę ważył w dłoni z podziwem, po czym schował do kieszeni płaszcza. Położyj dłoń na ramieniu Malika: —Bardzo mi pomogłeś, Aleksiej. Malik uśmiechnął się: —Jesteśmy po tej samej stronie, Wiktorze. Mamy ten sam ceł. To co się teraz dzieje w Rosji… — Malik przerwał, szukając właściwego określenia—jest takie nierosyjskie. Nie odwróciwszy się, ruszył wzdłuż chodnikiem. “Po tej samej stronie, Wiktorze. Ten sam cel. Listy uwierzytelniające rewolucji”. Zatrzymał się na rogu koło sklepu spożywczego. Z portfela wyjął kartkę z adresem, zapamiętał i podarł na strzępy. Odwrócił zdjęcie Pagana, zakodował w pamięci adres i przedarł fotografię na czworo. Starannie wrzucił wszystko do kosza na stupie latami ulicznej.
Moskwa Generał Stefan Iwanowicz Olski i jego żona zajmowali przestronne mieszkanie na Wzgórzu Lenina na obrzeżach Moskwy. Był to nowoczesny dom, pełen zachodnich urządzeń, z jasnym wystrojem typowym dla skandynawskich wnętrz. Znajdował się przy ulicy niedostępnej dla większości moskwian, strzeżonej przy wylotach przez umundurowanych milicjantów. W przeciwieństwie do większości żon rosAskich mężów na stanowiskach, Sabina Olska była wtajemniczona we wszystkie problemy zawodowe męża i często dyskutowała z nim. Częściej jednak słuchała, wiedząc, że jej prawdziwa siła tkwi właśnie w słuchaniu. Była ambitna i wyobrażała sobie, że nadejdzie dzień, kiedy szef KGB zostanie sekretarzem generalnym. Leżała teraz w sypialni, słuchając jak mąż puszcza wodę w łazience. Był wczesny wieczór. Zjedli razem lekką kolację i mieli zamiar kochać się, jak zwykle w każdą niedzielę. Napięty plan zajęć męża sprawiał, że czas spędzony wspólnie był cenny dla obojga i otoczony najwyższą czcią, czego Sabina pilnowała z pieczolowi tością Była szczupłą kobietą o długich czarnych włosach i szerokich ustach. Przednie zęby wystawały nieco, ale dla męża czyniło ją to jeszcze bardziej pociągającą. Wyszedł z łazienki w jedwabnym szlafroku. Gdy doszedł do łóżka, Sabina przekręciła się na bok. sięgnęła do węzła, rozwiązała. Z wyrazu jego twarzy czytała, że intensywnie myślał, że coś go głęboko niepokoiło. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami, opierając się o poduszkę. Miała wspaniale uda. Przed wyjściem za mąż tańczyła w balecie Kirowa, a i teraz nie zaniedbywała ćwiczeń. Olski gładził jej nogę odruchowo, jakby nieświadomie. Z patery na nocnej szafce wzięła jabłko i głośno odgryzła kęs. —No więc, ten stary pryk Greszko wytrącił cię z równowagi? —Czy wyglądam na zdenerwowanego? — Powiedzmy, że raczej na zbitego z tropu. Przecież to schorowany starzec zagrzebany w wiejskich pieleszach. Dlaczego szef KGB zamartwia się z jego powodu? Ołski zamknął oczy. W sypialni miał żółtego kanarka w klatce, który teraz zaczął swoje trele. General wsłuchiwał się przez chwilę, czując delikatny podmuch wiatru kołyszącego firanami. Ukochana żona, swawolny wietrzyk, śpiew ptaka — czego więcej trzeba do szczęścia i radości? Tylko dlaczego jest to teraz tak nieosiągalne. Otworzył oczy i przejechał dłonią po ogolonej czaszce. Sabina kręciła stopami, potem podniosła wysoko swe długie nogi i rozłożyła szeroko. —Fakt numer jeden, Greszko usuwa kartotekę Romanienki albo wydaje polecenie usunięcia, na jedno wychodzi. Fakt numer dwa, Romanienko zostaje zamordowany. Fakt numer trzy, Greszko wchodzi w układy z ludźmi o nieskrywanej niechęci do sekretarza generalnego i jego programu. Sabina dobrze znała ten gatunek, o którym teraz wspomniał jej mąż, a zwłaszcza żony tego gatunku — bezpłciowe, cienkouste, wysłużone kwoki pędzące żywot widma w cieniu mężów. Na jej twarzy pojawił się wyraz czystego obrzydzenia rzuciła z niesmakiem. —To bezzębne i zramolałe gówna. —Ale mogą kąsać dziąsłami, najdroższa. Miał uczucie, że czegoś tu brak, że coś wymyka mu się między palcami, że jest jakaś luka w logicznej sekwencji, tyle że nie był pewien co i gdzie. Zestawił trzy niezależne fakty, z których nie dało się wyciągnąć wniosku. Myślał o tym, jak przejął ster w KGB w czasach wielkiej przebudowy społecznej, o wspaniałych przemówieniach sekretarza generalnego, które miały zdynamizować społeczeństwo radzieckie. Rzeczywistość jednak była o wiele trudniejsza, a praktyczne implikacje bardzo złożone. W samym KGB stara gwardia wciąż wierna Greszce używała sobie do woli, czyniąc grymaśne uwagi. Odnosiło się wrażenie, że słowa: nowy, nowa, nowe działały na tych twardogłowych repów, jak słońce na wampiry. Zmiany były walką. Długim i mozolnym zmaganiem się w marszu pod górę.
Czasem nie można było ani wprowadzić ich na siłę, ani wymóc. Trzeba tyło uciekać się do pochlebstw. Czasem wystarczyło poczekać cierpliwie, aż stary gwardzista umrze albo odejdzie na emeryturę. Cierpliwość i upór — te dwie cechy cenił w sobie najbardziej. Wziął dłoń żony w swoje ręce i podniósł do ust. Pieścił kostki nosem, ale pozostał nieobecny duchem. Sabina patrzyła na twarz męża. Kochała go bardzo i była dumna z roli, jaka jej przypadła. W c zasie swojej kariery baletowej w zespole Kirowa wielokrotnie była na Zachodzie. Podziwiała tamten świat nie tylko za pełne sklepy, eleganckie restauracje, modnie ubranych ludzi spacerujących po wspaniałych ulicach. To co ją urzekło to, nie znajdowała lepszego słowa, duch Zachodu. Znajdowała go w gazetech i książkach, w kinach i teatrach, a w długich nocnych rozmowach z przyjaciółkami — radosną wolność i zapierającą dech lekkomyślność. Świat wyboru, świat praktycznie bez granic. Związek Radziecki, do którego zawsze wracała, działał na nią przygnębiająco jak widok uśpionej bestii w posępnych barwach. Ale teraz się to zmienia, tu dodano żywszego koloru, tam trochę przypraw, a Stefan, jej mąż, był jednym z łych, która/ pomagali w przemeblowaniu. Pocałowała go w głowę bardziej z wdzięczności niż z Subieżności. Chciała żyć w nową Rosji, nie takiej jaką stworzyli ci starzy tępacy, którzy jeszcze dziś utrudniają Stefanowi życie nieuczciwą grą i przestarzałymi dogmatami. Na nocnym stoliku rozdzwonił się telefon. Olski podniósł słuchawkę i usłyszał po drugiej stronie głos swego osobistego adiutanta pułkownika Czebrikowa, nudnego młodego mężczyzny, którego gjównymi zaletami były bezwzględna wierność i niezbyt wygórowane ambicje. — Parę godzin temu aresztowano człowieka nazwiskiem Jewenko — powiedział pułkownik. — Znaleziono przy nim fałszywą walutę. — Jewenko? — zapytał Olski. — Czy powinienem znać to nazwisko? — Być może nie, towarzyszu generale. Był zamieszany w kilka afer fałszerskich. Ostatnio specjalizował się w produkcji fałszywych dokumentów. Bardziej znany jako Drukarz. — No i? — Olski patrzył jak żona wstaje z łóżka, podchodzi do okna i balansuje na jednej nodze. Podmuch wiatru odwinął szlafrok, odsłaniając uda, — No więc, on ma jakieś informacje, towarzyszu generale. — Jakie informacje, pułkowniku? —Chce je przekazać tylko wam. 1 to pod warunkiem, że… obejdzie się pan z nim łagodnie. Informacje te dotyczą osoby, w sprawie której poleciliście mi sporządzić raport z myślą o ewentualnym przeniesieniu lub zwolnieniu ze służby. To jeden z ludzi Greszki. Pułkownik Wiktor Jepiszew. —Będę za dwadzieścia minut, pułkowniku. Szybko odłożył słuchawkę. Wstał z łóżka, przeszedł przez sypialnię, chwycił Sabinę w ramiona i pocałował w usta. Potem, odsunął się od nią. —Czy chcesz żebym czekała? Mimo iż odpowiedział, że chce, by czekała, cały czas myślał ile czasu zabierze jego druga miłość, ta nieskończenie bardziej wymagająca i bardziej skomplikowana niż Sabina, ta, na którą mówią Matka Rosja.
Brooklyn, Nowy Jork Andres Kiss szedł szybko nabrzeżem w Brighton Beach. Blond włosy poruszały się nieznacznie w lekkich podmuchach wiatru. Mimo wyraźnego pośpiechu, szedł z wdziękiem. Ci, którzy mijali go, odwracali głowy pod wrażeniem jego sylwetki. W jego pośpiechu nie było nic niezręcznego czy kanciastego. Nawet jeśli przypominał plamę, to bardzo subtelną, o gładkich opływowych kształtach. Miał na sobie trzyczęściowy ciemnobrązowy jedwabny garnitur i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Nigdy nie znosił krępowania szyi krawatem. Zatrzymał się na chwilę, obrzucając wzrokiem tłumy niedzielnych spacerowiczów, które wyległy na nabrzeże wdychać ozon. Starzy Rosjanie, wśród nich wielu Żydów, siedzieli w drzwiach swoich sklepów i rozmawiali albo grali w karty. Z różnych miejsc dochodziła różnorodna muzyka — dźwięki bałałajki z magnetofonu, rock’n roli z potężnego przenośnego stereo na ramieniu przejeżdżającego deskorolkarza, smętne zawodzenia radzieckiego pieśniarza z lat pięćdziesiątych wydobywające się ze sfatygowanych głośników na stolikach pokątnych sprzedawców pirackich nagrań przemyconych ze Związku Radzieckiego. Tu i ówdzie toczyła się zażarta dyskusja o polityce, o kierunku zmian w społeczeństwie radzieckim lub o niesprawności Błękitnego Krzyża i Błękitnej Tarczy. Starsze panie prowadziły pieski na spacer w słonecznym powietrzu. Widok ów był mu tak dobrze znany, że nie zaprzątał sobie nim głowy, nie myślał o otaczającej go mieszaninie kultur, nacji i języków. Doszedł do zamkniętych drzwi pomieszczenia, które w złotych latach nabrzeża było sklepem z hotdogami. Pobliska Conzy Island była wówczas oazą spokoju i cieszyła się sławą idealnego miejsca do wypadów rodzinnych, zaś obecnie jest rajem dla ćpunów i meneli. Witryna sklepiku wyglądała obskurnie, a wyblakłe litery były prawie nieczytelne. Kiss sięgnął do kieszeni spodni i wyjął klucz, który otrzymał od starszego jegomościa dopiero parę tygodni temu. Obrzucił spojrzeniem nabrzeże i włożył klucz do zamku. Ostrożności nigdy za wiele. Brig hton Beach a zwłaszcza potężna społeczność imigrantów ze wschodniej Europy była wylęgarnią plotek. Stare, przygarbione kobiety z torbami zakupów przystawały na rogach ulic i trajkotały, przesłaniając usta rękami. Działały sprawniej niż najlepszy telegraf. Poza tym kręciły sie tu szumowiny z tak zwanej Radzieckiej Misji Dyplomatycznej na Manhattanie i penetrowały okolicę, zbierając informacje o tym, co kto powiedział. Dane te natychmiast przekazywano do Rosji, gdzie wykorzystywano je do wywierania presji na pozostałe tam rodziny imigrantów. Andres nienawidził KGB z całego serca. Przekręcił klucz i wszedł do ponurego pomieszczenia. Zamknął za sobą drzwi. W jego nozdrza wdarł się przesiąknięty wilgocią zapach — mieszanina trocin i pleśni. Rzadko docierało tu słońce. Kiedy powoli przyzwyczaił oczy do półmroku, dostrzegł kontury archaicznej lodówki bez drzwi i kilka sfatygowanych krzeseł. Na ścianie wisiało stare menu. Hot-dog kosztował wtedy piętnaście centów, napój piątkę. - To nazywasz punktualnością? Po to nosisz to cacko na ręku? Dochodzący z mroku głos mówił z twardym akcentem. Andres dostrzegł Carla Sundbacha wynurzającego się zza lodówki. W przytłumionym świetle, któremu udało przedrzeć się przez brudne okno, Sundbach wyglądał krucho. Był ubrany w stare futro z szopa. Począwszy od pierwszego września aż do końca marca, bez względu na temperaturę, zawsze je nosił. Miał szczupłą, kanciastą twarz i okulary zawieszone na wyświechtanym rzemyku biegnącym wokół chudej szyi. Był jednym z najbogatszych ludzi w Brooklynie, może nawet w całym stanie Nowy Jork, ale był tak oszczędny, że największy skąpiec stawał się przy nim hojniejszy niż organizacja dobroczynna. Podszedł bliżej i spojrzał na Andresa. —Nie wiesz która godzina, tek? — Chwycił nadgarstek Andresa i postukał paznokciem w tarczę zegarka.
— Chłop trzydzieści dwa lata i nie wie która godzina. Nawet kiedy nadchodzi katastrofa. Andres wysunął rękę i powiedział: — Spóźniłem się dziesięć minut. I co z tego? —I co z tego? A może właśnie świat rozlatuje się na kawałki, a ty “co z tego”? —Nic się nie rozlatuje, Carl. — Mam inne wieści, synu. Złe wieści. Dojdziesz moich lat, to zaufasz przeczuciu. A to co ono mówi, nie jest dobre. Wiesz co myślę? Źe to koniec. Skończyło się. Cała sprawa zostaje odwołana. Co, w sumie, może nie jest aż tak złe. — To beznadziejnie głupi pomysł. Nic nie zostaje odwołane. Nie ma mowy, Carl. Nie teraz. — W Szkocji zdarzyło się coś strasznego. Człowiek nie żyje, na miłość boską. —Wiem, Carl. Właśnie wróciłem z Edynburga. Pamiętasz? W obecności Sundbacha robił się niecierpliwy. Z dużym trudem przychodziło mu stosować się do rady Michaiła Kissa: “Okazuj mu szacunek, Andres. To stary czfbwiek, ale kiedyś był prawdziwym wojownikiem”. Andres wykrzywił usta w uśmiechu, który rozjaśnił jego urokliwie posępną twarz. Wróciły anielskie rysy cherubinka, który był kiedyś radością i maskotką całego nabrzeża, obcałowywany przez “babuszki”, głaskany przez nastoletnie pannice urzeczone jego urodą. Złotowłosy łamacz serc trzymał się zawsze mocno ręki wuja Michaiła. —Nie braliśmy pod uwagę morderstwa, Andres. Futro Sundbacha zionęło naftaliną. Starzec patrzył w stronę okna, z trudem rozróżniając wyblakły napis na szybie. Niektórych liter brakowało. Zniszczyła je pogoda i wandale. B ROOK YNS BEST H T DOGS, ROO BE R. Swego czasu, w przypływie fantazji chdał ponownie otworzyć swój sklepik na nabrzeżu, ostatecznie jednak zniechęcił się do tego pomysłu. Dobre czasy już minęły. Teraz szczeniaki kopały piwo i snuły się po nabrzeżu i j pod nim, zostawiając pogięte puszki i zużyte prezerwatywy ł przypominające rozgniecione ślimaki. Mimo to nie sprzedawał sklepiku. Przychodził tu czasem, zwykłe w niedziele i Andres odwoził go do domu. Ze swego mieszkania we Wschodniej Dzielnicy dojeżdżał pociągiem. Siadywał w kącie za lodówką i wspominał czasy, kiedy sam wszystkiego doglądał. Zdawało mu się nieraz, że słyszy dzwonek przy kasie. Zadrżał. Było mu ciągle zimno, nawet na słońcu. Andres podszedł do drzwi, otworzył je i zaciągnął się morskim powietrzem. Kiedy wyszli na nabrzeże, trzymał starca za łokieć Co jakiś czas Carl kłaniał się znajomym lub uchylał kapelusza przed kobietą, która wpadła mu w oko. Lubił myśleć o sobie jako o wielkim kobieciarzu, seeiikukutt, łowcy spódniczek. Powoli doszli do bocznej uliczki, gdzie Andres zaparkował swojego jaguara. Otworzył drzwi i patrzył jak Sundbach wsiada. —Powinieneś jeździć amerykańskim wozem — powiedział Carl, gdy jechali Brighton Beach Avenue, mijając rosyjskie delikatesy i apteki. — Anglicy już nie potrafią robić dobrych samochodów. Zawsze tak samo. Ciągłe narzekania, ciągłe grymasy. Andres spojrzał na witrynę księgami Black Sea, przed którą paru facetów opartych o rowery sprzeczało się o coś. “Polityka” — pomyślał Andres. O co mogli się spierać? Uważał, że spory i i dyskusje były bezcelowe. Gadaniem nic się nie osiąga. Potrzebna i jest inna mowa. Mowa czynów. i Opuścił szybę. Odór naftaliny zatykał mu nos. j —Miałem angielski wóz w Tallinie — zaczął Sundbach. — Rover. Zanim weszli Rosjanie. Potem, jak przyjechali nie można było dostać części ani benzyny. Wtedy Anglicy umieli robić dobre wozy. Przejechałem nim ładnych parę tysięcy kilometrów. Z Kahuli do Narva. Do Tartu. Mu jumal, jakie piękne było Tartu. — Westchnął głęboko. — Kiedyś wierzyłem, że zobaczę jeszcze stary kraj. Teraz — Sundbach nieznacznie machnął ręką — nie jestem już taki naiwny. Mógł tak wspominać i gawędzić bez końca. Pewnie za chwilę po raz kolejny opowie, jak zjadł heeńngas hapukoorega, czyli śledzia w kwaśnej śmietanie w przydrożnej restauracji i zatruł się tak mocno, że niejednego zwaliłoby to z nóg, ale nie jego, a może opowie jak w czterdziestym dziewiątym Bractwo
wysadziło w powietrze sowieckie magazyny amunicji koło Haapsalu. Miał tak doskonałą pamięć, że z łatwością przywoływał każdy najdrobniejszy szczegół, każdą błahostkę. Pamiętał jakie chmury były na niebie tego a tego dnia, jakiego koloru oczy miał ktoś, kogo kiedyś spotkał. Snując swoje opowieści, Carl Sundbach robił wręcz encyklopedyczne dygresje i wstawki, bogato i precyzyjnie objaśniając wszystko. “Do diabła — pomyślał Kiss — jeśli z biednego bałtyckiego emigranta ktoś się wydźwignął na jednego z najbogatszych ludzi w kraju, jeśli jest się właścicielem sieci moteli i barów szybkiej obsługi, jeśli jest się właścicielem wielu nieruchomości na Brighton Beach, to zasługuje się chyba na luksus ulegania nostalgii”. Andres wiele razy słyszał historię sukcesu materialnego Carla. Zadecydował o tym upór, bezwzględność i ambicja. Słyszał też jak Sundbach niszczył swoich konkurentów. Wciąż jeszcze czuło się, że to skała nie człowiek —Jeszcze go zobaczysz, Carl. Sundbach pokręcił głową: —Próbuję być realistą, chłopcze. —Ale mówisz jak defetysta. —Jest jakaś różnica? Andres nawet nie próbował odpowiadać na retoryczne pytanie Sundbacha. Skręcił w Inteiborough Parkway w kierunku Long Island. Przejechali obok tablicy z napisem: Harry S. Truman’s Motorway. Na bezchmurnym niebie zalśnił mały, srebrny, dwusilnikowy Piper. Andres nagle zatęsknił za kabiną pilota i z sentymentalizmem spoglądał za połyskującą maszyną. Zza zasłony przeciwsłonecznej wyjął okulary i założył. Lubił przyćmione słońce. Zbyt duże natężenie jasności mogło u-szkodzić oczy. Kiedy służył w lotnictwie, wielu jego kolegów zawieszono w lataniu z powodu uszkodzonego wzroku. Nie zamierzał ryzykować choroby oczu, gdyż nie było dla niego nic piękniejszego niż wzbić się w przestworza. Nie istniało nic, co mogłoby pokonać tę jego namiętność. Nic. Ani seks, ani narkotyki. Czuł się nieskończenie wolny tam, trzydzieści tysięcy stóp nad ziemią. Jedyne co wywoływało dreszcze niepokoju to uparta grawitacja, myśl że kiedy zawiodą silniki i będzie pędził w dói na złamanie karku, będzie przykuty do kabiny. Czasem także, jakby zamknięty we wspaniałym miejscu między życiem a śmiercią, wyobrażał sobie ów upadek i był zafascynowany. Wbić się w ziemię z szybkością tysiąca dwustu kilometrów na godzinęł Tak należy odejść. Jak lotnik. W Glen Cove Andres dojechał zadrzewionymi uliczkami do domu w największej posiadłości na Long Island. Był to stary, olbrzymi budynek z kopulami i wieżyczkami, przed którym siał się trawnik przystrzyżony tak nienagannie, jakby uczynił to wytrawny fryzjer a nie kosiarka. Do wejścia prowadził żwirowy podjazd. Zaparkował obok czarnego mercedesa. Otworzył drzwi samochodu i spojrzał w górę na front domu. Ciemnozielona markiza wisiała na werandzie. Sundbach, który jak zawsze przedrzemał większą część drogi, otworzył oczy: —Jesteśmy na miejscu? — zapytał ochryple. —Jesteśmy na miejscu — potwierdził Kiss. W atrium na tyłach domu, skąd przez szklane ściany roztaczał się widok na olśniewająco barwny różany ogród, Michaił Kiss nalewał herbatę 2e srebrnego dzbanka do wykwintnych porcelanowych filiżanek, które w jego olbrzymich dłoniach wyglądały jak z kompletu dla lalek. Robił to bardzo powoli i i delikatnie, jak człowiek pochłonięty rytualnym zajęciem. Pod* j niósł wzrok, gdy Carl Sundbach i Andres weszli do pokoju. Pomyślał jak głębokie przeciwieństwa stanowią—młodzieniec i stary wojownik, teraźniejszość i przeszłość, siła i słabość. Nie można zapominać jak ściśle łączy się teraźniejszość z przeszłością, ile sobie nawzajem zawdzięczają. Bez tej historycznej świadomości wszystko, w czym tkwili i co planowali byłoby jedynie a ktem wandalizmu czy bezsensownego terroru, który zawsze przerażał go. Sundbach sięgnął po filiżankę, wlał trochę koniaku i wciągnął nosem opary. Andres, odmówiwszy herbaty, patrzył na ogród. Łagodny podmuch wiatru wpadł przez otwarte drzwi, wnosząc do pokoju delikatny zapach róż. Michaił Kiss, zwolennik szybkiego przechodzenia do rzeczy, zapytał.
—To tragiczne wydarzenie w Edynburgu, czy wpływa na nasze plany? Sundbach nie ukrywał zaskoczenia: —Masz zwyczaj zadawania pytań w niewłaściwej kolejności. Twoje pytanie nie jest tym, które ja zadałbym najpierw. Najważniejsze pytanie nasuwa się samo. Dlaczego zabito Romanienkę? Potem następne. Kto go zabił? Zmęczony podróżą z Anglii, podczas którą nawet nie zmrużył oka, Kiss uznał pytanie Sundbacha za nieistotne. Natomiast Carl włożył grube tysiące dolarów w to przedsięwzięcie i uznał, że nabył tym samym prawo do zadawania dowolnych pytań. —To nie jest najważniejsze, Carl. —Nie jest najważniejsze? — zapytał Sundbach. — To proszę, mów, skąd ten wniosek —Czy w ogóle ma znaczenie, kto albo dlaczego zabił Aleksisa? Prawdopodobnie jakiś szajbus zwariowany na punkcie broni. Co ja mam teraz zrobić? Zatrzymać wszystko? Wysłać wiadomości, że wszystko zostaje odłożone? Czy wiesz, jak bardzo byłoby to teraz skomplikowane? — Nie znoszę skomplikowanych rzeczy. Mów o prostych. Zawsze. — Nic nie jest proste. Zbyt długo trwało zmontowanie tego wszystkiego i nie mogę teraz rozebrać całej układanki, nawet gdybym chciał. Sundbach zdjął futro. Wklęsła klatka piersiowa sprawiała wrażenie, że ginie z niedożywienia. Spocił się nieznacznie. — Ale jeśli zabójca wiedział, do czego zmierza Aleksis. Powiedzmy, że wiedział wszystko, co można wiedzieć. Wyobraź to sobie. Przynajmniej spróbuj, A teraz powiedz, że nie widzisz konsekwencji. —Tylko przestraszony człowiek obawia się konsekwencji, których nie jest w stanie przewidzieć, Carl. —Nie cierpię, kiedy mówisz tak, jakbyś dopiero co przeczytał księgę stuprocentowo pewnych prognoz — odparł Sund* bach. — A teraz posłuchaj. Aleksis został zamordowany, bo ktoś dokładnie wiedział, w co wmieszany. A to oznacza, że cały plan weźmie w łeb. Wybacz, ale to dla mnie za duże ryzyko. Miało to być ściśle tajne. Ciągle uprzedzałem, że to zbyt złożone, by dało się utrzymać w tajemnicy. Mówiłem: uprościć. Skrócić i uprościć. Ałe ty wiedziałeś lepiej, prawda? Twoje plany musiały być wspaniałe. Michaił Kiss wstał, odwrócił się od Sundbacha I popatrzył na ogród. Zawsze wzruszały go róże. Przypomniał sobie jak był dumny Romanienko ze swojego ogródka przy domu nad Piritą. Mówił wtedy: “To moja chłopska natura. Jeśli niczego nie hoduję, to zdradzam swoje serce i cząstka mnie umiera”. Trochę teatralne, ale Aleksis miał to we krwi. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych Kiss i Romanienko aktywnie uczestniczyli w walce zbrojnej przeciwko Rosjanom. Różnili się w poglądach ne wiele spraw jak zwykle ludzie toczący przegraną bitwę, ale mieli wiele wspólnego, przede wszystkim umiłowanie ziemi i głębokie przywiązani e do Bractwa, Kiss przypomniał sobie jak chłodną wiosną pięćdziesiątego pierwszego Aleksis zasiał nagietki na lesistym stoku na północ od Kuusiku. Brudny, toczony wszawicą, niedożywiony, stojący w obliczu śmierci z rąk sowieckich patroli Aleksis wysiał cenne nasiona z chwytającą za serce troskliwością ogrodnika, który będzie czekał, aż wyrosną kwiaty. Przypomniał sobie także, jak Sundbach, wówczas wymlzerowany jak oni i dobiegający czterdziestki, powiedział, że gdyby z nasion wyrosły karabiny, to siałby je dniem i nocą, ale ponieważ wojna to nie konkurs ogrodniczy. więc dajmy spokój. Drwina nie zaniepokoiła Aleksisa. Chciał wnieść coś swojego, jakąś namiastkę nadziei w ich beznadziejne położenie. Bo też było beznadziejne. W ciągu dnia Rosjanie palili zabudo wania i zabijali rolników pomagających Bractwu. Okrucieństwo patroli rosło, z dnia na dzień przybywali nowi żołnierze i więcej broni. Bractwu zajrzały w oczy klęska i głód. I właśnie wtedy Romanienko wysiał nagietki. Kiss, mimo upływu lat, dokładnie pamiętał ów gest optymizmu i nadziei. Dawnie było teraz pomyśleć, że Aleksis nie żyje. To tak jakby próbować wyobrazić sobie wnętrze próżni. Był bliżej z Romanienką niż ktokolwiek inny z Bractwa. Teraz wzruszyło go inne wspomnienie. Oczy zwilgotniały i coś
ścisnęło go za gardło. Przypomniał sobie Kaleuipoeg i dzień ich rozstania, kiedy wygłodzeni, bez broni, padający ze zmęczenia, otępiali w przegranej walce postanowili rozwiązać oddział. Dał wówczas Romanience kartkę z ręcznie napisanymi czterema wersami poematu. Napisał je po liwsku, czyli w jednym z języków ugrofińskich, które studiował na uniwersytecie w Tartu. Tajna pamiątka pobitych wolnomularzy. pamiątka w języku prawie wymarłym, zaszyfrowane memento walki, która wygasła. Roma - nienko powiedział wtedy: “Jeśli powstaniemy, to ten papier będzie jedynym prawdziwym hasłem”. Przechowywał arkusik przez te wszystkie lata. Byl on dla niego bardziej symbolem zmartwychwstania niż pamiątką przegranej sprawy. Waśnie ten arkusik Kiss miał otrzymać na walach zamku w Edynburgu w noc, kiedy 2ginął Aleksis. Te same cztery wersy starego poematu patriotycznego, które znaczyły, że nadszedł czas odrodzenia. Miał być ostatnią pieczęcią, gwarancją od Romanienki, że wszystko jest w pełnej gotowości. Michaił Kiss przypomniał sobie swój wstrząs i żal, gdy usłyszał w telewizji o zabójstwie Romanienki. Powstał niespodziewany dylemat spowodowany tą Śmiercią: kontynuować, czy jak przekonywał Sundbach, zapomnieć o sprawie. W pierwszym odruchu chciał zrezygnować. Szybko zrozumiał, że gdyby teraz odwołał operację, to resztę życia spędziłby żałując tego. A cóż może być bardziej przerażającego niż pogrążenie się w starczej zgorzkniałości? Kompozycja była zbyt staranna, zbyt piękna i skomplikowana, by tak po prostu odłożyć ją i zapomnieć. Nie wsłuchiwał się zbytnio w gderanie Sundbacha. Kłopot z nim polegał na tym, że cały swój wigor i męskość zużył dochodząc do fortuny w Ameryce. A z bogactwem przyszła ostrożność i konserwatywny pogląd na życie. Spojrzał na mego zdziwiony, że ten wciąż zastanawia się dlaczego przystał na plan, wkładając w to masę pieniędzy, dając łapówki i załatwiając paszporty dla wszystkich, którzy będą musieli uciekać z Rosji po tym co miało nastąpić. Dlaczego nie wystarczyło zwykłe zabójstwo? Dlaczego nie chdeli zadowolić się sprzątnięciem kogoś z “wierchuszka? Wreszcie Carl wyczerpany długą przemową zamilkł i wytarł ślinę z kącików ust Kiss, który także sporo zainwestował w zakup broni, powiedział: —Zabójstwo w dzisiejszych czasach jest niczym. Byle pomyleniec ze spluwą może wyjść i zastrzelić kogo chce i nawet nie trafi na pierwsze strony gazet. Nigdy, przenigdy nie rozważaliśmy zabójstwa, nawet spektakularnego. Sundbach zacisnął kościste ręce na stole. — Słuchaj, jeśli ruszycie teraz, mimo ostrzeżenia o niebezpieczeństwie, to tym samym podpiszecie wyrok śmierci na wszystkich zwUpanych z operacją, łącznie z nami, jeśli te szumowiny z KBG, z Misji Dyplomatycznej dowiedzą się o nas. Spokojnym głosem, powstrzymując rosnące zniecierpliwienie, Andres Kiss wyjaśnił: — Michaiłowi chodzi o to, że sprawa zaszła za daleko, żeby teraz cokolwiek zmienić. Wszystko jest na miejscu i w gotowości. Jeśli mamy ruszać to teraz. W przeciwnym razie, dajmy sobie spokój raz na zawsze. — Nie zgadzam się, Andres. Nie wszystko jest na miejscu. Nie mamy jednej, najważniejszej rzeczy. Wiadomości od Romanienki. Nie wiemy, czy mial nam powiedzieć gramy, czy też może: karty w tas. A skoro nie wiemy, to moim zdaniem przegrywamy. Straciliśmy tylko czas. Powiemy sobie, że warto było to przeżyć jak piękny sen i wycofać się. Andres uśmiechnął się swoim najpiękniejszym uśmiechem. — Dła mnie to nie jest sen, Carl. Rzeczywiście nie był to sen. Andres widział w myślach zakończenie planu tyle ras/, że miał on dla niego charakter dokonany. W pewnym sensie, przeżył własną przyszłość. Sundbach dotykał palcami rzemyka od okularów. — Powtarzam, wycofujemy się teraz. Jeśli się nie uda, może zginąć wielu ludzi. Posłuchajcie mnie Może Aleksis chciał nam przekazać, żebyśmy zrezygnowali. Może coś nawaliło w planie. Skąd możemy mieć całkowitą pewność? Andres wstał.
— Szkoda że nie jesteś hazardzistą, Carl. Może wtedy zdałbyś sobie sprawę, że jest pięćdziesiąt szans na to. że Aleksis wiózł dla nas potwierdzenie. — Zaryzykowałbyś? — zapytał Sundbach. — Ja tak — z powagą odpowiedział Andres. Sundbach spojizał na Michaiła Kissa: — A ty? — Bez wahania. — Obaj zwariowaliście. Co się z wami dzieje? Zakochaliście się w tragedii? Co do mnie, to cholernie nie uśmiecha mi się kłaść głowy pod topór. Samobójstwo nie jest moją opcją. I nie chcę ponosić odpowiedzialności za śmierć innych. W pokoju zapadła kłopotliwa cisza. Sundbach westchnął nigdy wymazać z pamięci. Ilekroć stawał mu przed oczami, krew stygła w żyłach, a nienawiść do Sowietów rosła, jeśli w ogóle można nienawidzieć jeszcze bardziej niż nienawidził. Michaił wiedział, że pewnym sprawom nie sprostał. Nie udało mu się stworzyć pełnej osobowości młodego człowieka. Wymknęła się ta trudna do nazwania cecha; serce albo człowieczeń stwo. Jako Istota ludzka Andres był tylko z grubsza uformowany, Jego urok fizyczny był tylko osłoną niewyrobienia intelektualnego I emocjonalnego. Miał pewien wdzięk, ale nienaturalny, jakby pożyczony. Przypominał wtedy kogoś, kto próbuje mówić obcym językiem, którego nie zdążył się jeszcze dobrze nauczyć. Nie nawiązał nigdy bliższych stosunków z kobietami, preferując szybkie, przypadkowe i niezobowiązujące przygody w ciemnych miejscach. Wstąpił do lotnictwa mając osiemnaście lat i zaczął błyskawicznie piąć się po szczeblach wojskowej drabiny. W wieku trzydziestu jeden lat został majorem i latał na F-16 w służbie NATO. Rok później w swoje urodziny zwolnił się z wojska. US Air Force nie mogło zaoferować mu niczego więcej. Życie Andresa było sumą jego kariery wojskowej i odziedziczonej nienawiści do Rosjan. “Suma wytrawiona w żelazie — myślął nieraz Michaił — trwała i niezmienna”. Właśnie to żelazo zdecydowało, że w planach Bractwa mial odegrać ważną rolę. To samo żelazo uniemożliwiało, by kochaj i był kochany. Michaił Kiss często winił siebie za to, że wychował nie pełnego człowieka, który czuje i rozumie, lecz jedynie destrukcyjny oręż Bractwa. Wstał zza biurka. —Carl czeka na ciebie. Andres stal w oknie. Jego włosy lśniły jak złoto w promieniach słońca. Przywykł być posłuszny stryjowi. Czasem jednak sądził, że Michaił zbyt ufa ludziom. Chciał teraz powiedzieć, że Carl nie powinien był odejść tak po prostu, że stary człowiek, który odwrócił się od Bractwa powinien zostać zobowiązany do milczenia, ale równocześnie wiedział, że Michaił będzie usprawiedliwiał go sentymentalnymi argumentami o wspólnej walce i historii. Dlatego nie oponował. Nigdy nie spierał się z Michaiłem, a swoje obiekcje chował dla siebie. Ludzie tacy jak Michaił i Carl Sundbach irytowali go swoimi tęsknotami i wiarą w zażyłoś ci. Podszedł do drzwi, otworzył je, spojrzał na schody i stanął. Widząc wahanie Andresa Michaił powiedział: —Zaufaj mi. Carl będzie milczał. Andres odwrócił się i spojrzał na stryja spokojnie jak zwykle. Potem wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Zszedł po schodach na werandę. Sundbach siedział w samochodzie. Okulary błyszczały w słońcu. Odwrócił nerwowo głowę i powiedział: —Co też dę zatrzymało? Już miałem wysiać ekspedycję poszukiwawczą. Andres ruszył w stronę samochodu. Ręce zacisnął w pięści, aż pobielały.
Fredericksburg, Wirginia —Uwielbiam, kiedy ci faceci kształtują świat wyłącznie według swoich wyobrażeń, nie biorąc pod uwagę niewygodnych rozwiązań. Spółka Kiss and Kiss rusza do boju, żeby nie wiem co. Chcą wygłosić dla świata oficjalne oświadczenie o tym zasranym zakątku Europy, który rąbnęli Sowieci, o którym pół świata w życiu nie słyszało, a drugie pól naigrawa się serdecznie, bo tu już się nic nie odstanie. Uwielbiam ich poświęcenie. Grubas, który mial w prawym uchu igłę do akupunktuiy, umieszczoną przez wychwalanego pod niebiosa w całym Waszyngtonie lekarza z Filipin, sięgnął ręką l pogładził metalową kulkę. Mówiono, że to hamuje łaknienie. Z rosnącą irytacją pocierał kulkę przez pól minuty, po czym zanurzył dłoń w pudełku czekoladek i powiedział: —Wystarczy tych cholernych starożytnych terapii rodem z Dalekiego Wschodu. Wepchnął czekoladkę do ust, sięgnął do magnetofonu i cofnął taśmę do miejsca, gdzie głos Andresa Kissa mówił: “Dla mnie to nie jest sen, Carl”. —O właśnie — powiedział Galbraith — to mój ulubiony fragment Widzę nawet ten płomień w oku chłopaka. Jego głos aż dygoce. Szczerze mówiąc, to dobrze, że Sundbach się wycofał. Nie mogłem się jakoś do niego przekonać. Za bardzo lubi wiśniówkę. Miałem przeczucie, że w końcu się wykręci. Siedzący tyłem do monitorów Iverson słuchał już Carla: “Co do mnie, to cholernie nie uśmiecha mi się kłaść głowy pod topór”. Rozmowy w domu w Glen Cove były nagrywane od ponad roku. Galbraith traktował je jak coniedzielną radiową sztukę w odcinkach. —On cię martwi, Gary? —Kto, Sundbach? — Iverson zmarszczył brwi i wanszyl ramionami. Galbraith potwierdził skinieniem głowy. Tego ranka zamiast obszernej szaty miał na sobie ciemny garnitur z błękitnym goździkiem w klapie. — On niepokoi młodego Kissa. Tyle można stwierdzić. —Młody Kiss martwi się wszystkim. Kiedy służył w lotnictwie, martwił się o awans. Nie istniało dla niego nic ważniejszego od nauki latania. Był tym, który w całej historii lotnictwa spędził najwięcej godzin w symulatorze F-l 6. Martwił się o wyniki testów sprawnościowych. Martwił się o swój wzrok. To osobowość przymusowa. Jest perfekcjonistą. —I dlatego go mamy — powiedział Galbraith. W pudełku odszukał prostokącik z truskawką pośrodku, swoją ulubioną czekoladkę. Włożył ją do ust, drugą ręką zamknął i odsunął pudełko. Przynajmniej próbował. — Ale widzisz, Sundbach mnie martwi. Nie podoba mi się, że stary odszedł od stołu w tej fazie gry. Wyłączył magnetofon po słowach Michaiła:,Zaufaj mi. Carl będzie milczał”. Przeszedł się po pokoju. Iverson przyglądał mu się. Jak na grubasa poruszał się dość gładko, jakby płynął na poduszce powietrznej. Wreszcie wrócił na sofę, usiadł i spojrzał na zegarek. —Za pięć minut mam spotkanie przy herbacie na dachu. Jest jeszcze coś, zanim wyjdę? Iverson wyjął notanik i przerzucił kilka kartek. —Tak. Nic nowego z Londynu. Sprawą zajmuje się gliniarz nazwiskiem Frank Pagan, ale nic więcej nie wiem. —Pilnuj tego dalą. —Nie mam nic nowego o Kiyirannie oprócz paru drobiazgów, typu gdzie chodził do szkoły, gdzie się urodził, parę odsiadek za naruszenie porządku publicznego i czynną napaść fizyczną. Lada chwila będę wiedział więcej.
—Czynna napaść? To brzmi obiecująco. Trzeba się dowiedzieć, czy zabójca Vabadusa był zwykłym psycholem, czy czymś jeszcze. Wyciągnij, co się da., I dopilnuj, żeby wszystko co znajdziemy o Kivirannie dotarło do Scotland Yardu. Trzeba zadbać o to, by Pagan był zajęty czymś na uboczu. Z tym że zawsze uzgadniasz treść ze mną, dobrze? — Garbraith wstał. — Przy okazji zrobimy sobie przysługę, mając oko na Carla Sundbacha. Na razie tylko głośno myślę, ale zastanawiam się, czy nie okaże się konieczne popełnienie czynu niegodnego w przypadku Sundbacha. Nazwijmy to wstępnym studium wariantów możliwych. Nie chcę widzieć krwi na twoich rękach, Gaiy. Galbraith zamyślił się. Od pewnego zdarzenia, kiedy to pracownik kontrwywiadu (nigdy nie używał słowa “agent”, było zbyt teatralnej został zatrzymany w drodze na Kubę z teczką zawierającą półtora miliona dolarów dla pewnych osób bardzo zainteresowanych wysadzeniem Fidela ze stoika, o czym rozpisały się później ga2ety i periodyki, Galbraith zrobił się hiperost-rożny i nadwrażliwy w sprawach swojego oddziału. Wypracował nową strategię polegającą na wykorzystywaniu ludzi z zewnątrz wszędzie gdzie się dało, zwłaszcza kiedy trzeba było zrobić jakieś świństwo. Problem nie polegał na tym, że popełniono łajdactwo, ale, ie dano się złapać. — Możesz wybadać Andresa i sprawdzić czy nie dostaje gorączki na myśl, że Sundbach może być niebezpieczny. W końcu nie chodzi o to, byśmy zrobili coś niekoniecznego, jeśli stary jest naprawdę nieszkodliwy. Iverson zgodził się z tym. Idąc do wejścia, Galbraith zatrzymał się. — Czy sądzisz, że młody Kiss może cokolwiek podejrzewać? Po chwili namysłu Iverson zdecydowanie pokręcił głową. — Naprawdę nie sądzę, żeby miał dar percepcji pozazmys-łowej. Galbraith zamyślił się na chwilę. Pogładził główkę igły i powiedział: —Jedno czego żałuję, to to, że ci Bałtowie są tak diablo sentymentalni. To moje jedyne zmartwienie. Od początku nie podobał mi się pomysł z wierszem w zaklejonej kopercie. Dla nich to jak relikwia. Dla mnie tylko przejaw naciąganych tęsknot, w dodatku zupełnie nieprzydatnych. Rozumiem dlaczego Bractwo używa starego hasła w takiej formie, ale czy nie byłoby, do cholery, prościej gdyby Romanienko po prostu zadzwonił do Kissa, kiedy obaj byli w Londynie. — Przerwał i spojrzał pożądliwie na pudełko czekoladek. — Ale w końcu kimże jestem, by wtrącać się w rytualne zabiegi facetów, których cele podziwiam i popieram całym sercem? Jeśli uznali, że tak należy postępować, to jakież mam prawo krytykować. Tak czy owak, Gary, nie chciałbym, byś odniósł wrażenie, że nie jestem wdzięczny Bałtom. Wręcz przeciwnie, ich sprawa jest dla mnie święta. Czymże byłoby bez niej “Białe Światło’? Śmiejąc się, Galbraith wyszedł z piwnicy. Zaczął sapać z wysiłku. Wjechał windą na dach, który przerobiono na ogródek otoczony pancernymi szybami. Trzy czasze anten cicho przeglądały niebo. Wokół roztaczał się malowniczy widok na zielone wzgórza Fredericksburga. Galbraith doszedł do środka dachu, ocierając się o różne krzewy i kwiaty. Rosły tam rozłożyste akacje, tropikalne pnącza, karłowaty granat rodząc/ niejadalne owoce. “Trochę tego za wiele” — pomyślał. Kiedy poprosił o zrobienie ogrodu, o trochę zieleni poprawiającej estetykę dachu, nie wziął pod uwagę ambicji ogrodnika, który najwyraźniej nie uważał siebie za rzemieślnika od strzyżenia krzewów, lecz za “architekta krajobrazu i terenów zieleni”. W dzisiejszym świecie łapacz szczurów był technikiem deratyzacji, a hydraulik konsultantem do spraw wodno-kanalizacyjnych. Na środku dachu ukryto angielski stół do herbaty. Srebrny dzbanek, porcelanowe talerzyki, chrupkie bułeczki, konfitura, tartinki z ogórkiem. Przy stole siedzieli dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach. Senator John Crowe z Teksasu i senator Holly z Iowa. Obydwaj byli wyższymi członkami Senackiej Komisji Spraw Zagranicznych. John Crowe był w Waszyngtonie od tak dawna, że zaczęto mówić, iż był konsultantem pierwszego projektu budowy Białego Domu. Był to wymizerowany mężczyz na o postawie karawaniarza. Kiedy Galbraith patrzył na pergaminową twarz o tysiącu zmarszczek,
przypominała mu piaski Morza Martwego. Senator Hol|y byt młodszy, z brzuchem jak piłka. Uśmiech opuszczał jego twarz zapewne tylko we śnie. Galbraith nazywał go w myślach Wesoły Holly, mimo iż było coś złowróżbnego w jego ciągłym uśmiechu. — Te kanapki nie mają za cholerę skórki — wycharczał Crowe gardłowym głosem, który często przedrzeźniano. Galbraith usiadł. Crowe peszył go zawsze. Jako członek Senackiej Komisji Spraw Zagranicznych i Senackiej Komisji Budżetu Wojskowego miał władzę, która czyniła zeń posępną, mroczną jak widmo postać. Przypominał Galbraithowi karykaturę postaci Wuja Sama w jednym z agresywnych lewicowych filmów o wojnie wietnamskiej. —Snobuję się na Anglika — powiedział Galbraith. Crowe skinął głową i dołożył tartinkę na talerzyk. Galbraith nalał herbaty i dostrzegł, że górna warga Crowe’a lekko zadrżała. Miał coś woskowatego w rysach twarzy, jakby dopiero co zanurzono go w stopionej stearynie. Senator Joseph Holly wziął nóż, zgrabnie przeciął bułeczkę i otworzył ją. Jedną połówkę posmarował konfiturą. Mówił przez nos, a jego głos dobywał się gdzieś zza uszu. —A więc na to idą pieniądze podatników. — To tylko winieta — odparł Galbraith. — Pieniądze idą zupełnie gdzie indziej, panie senatorze. — Wy pijawki, wiecie jak wydawać — uśmiech nie opuszczał twarzy Holly’ego. — Utrzymanie bezpieczeństwa dla demokracji na świecie kosztuje więcej niż sprzątanie sklepu, panowie — glos Gal* braitha był prawie serdeczny. Nie znosił zawiłości fiskalnych, wyrywania grosza po groszu, prowadzenia rachunków, słowem tego do czego sprowadzały się jego oficjalne stosunki z Waszyngtonem. —Koszty są już bardzo duże i rosną — powiedział Crowe. — Tylko na razie — zgodził się Galbraith. Holly zjadł kęs bułeczki. Odpędził pszczołę, która zaczęła krążyć blisko słoiczka z konfiturą. Pszczoła jednak wróciła i weszła pod talerzyk. Holly zapytał: —Czy ta rozmowa jest nagrywana? —Jest to jedyne miejsce, gdzie nie nagrywamy — odparł Galbraith. Rzeczywiście mówił prawdę, gdyż nie nagrywał ich rozmowy. Mógł to zrobić w każdej chwili, naciskając dyskretnie guziczek pod stołem, ale nie musiał tej rozmowy mieć w swojej taśmotece. —Dobrze. — Zaczął Holly. — Ani senator Crowe, ani ja nie chcemy się wtrącać, pamiętaj o tym Galbraith. Chcemy wiedzieć czy operacja prcebiega planowo. Nie informowałeś nas, a twoje milczenie to już bezczelność, Galbraith. Crowe wpadł w słowo: —Nie gryzie się ręki, która dę karmi. I uważaj, bo daliśmy d swobodę po to, żebyś robił co ci się żywnie podoba Grasz w chowanego z nami czy co? Galbraith uniósł brwi: . —Mogę tylko błagać o wybaczenie. Nie mam żadnego wytłumaczenia, panowie. — Stukał palcami po stole i obserwował nieznaczny ruch talerzyków. Rozumiał, że Crowe i Holly przyjechał do Fredericksburga, by dodać sprawie powagi. Ich sprzymierzeńcy też wywierali nadsk na nich. W grupce tej znajdowało się dwu generałów, trzech kongresmenów oraz kilku przemysłowców. Wszyscy chdeli wiedzieć jak sprawy idą. Ponadto Crowe był nominalnie dyrektorem DIA (kontrwywiad, a Holly jego tytularnym asystentem, chociaż, de facto, żaden nie wtrącał się w rutynowe zajęcia agencji. “Czy gołąb wystartuje”? — oto pytanie, na które chdeli uzyskać odpowiedź. Po to przyjechali do Fredericksburga. Galbraith uśmiechnął się. Z nalanej twarzy biła pewność. — Panowie senatorzy, wszystko przebiega zgodnie z harmonogramem. Żadnych kruczków, żadnych klap, żadnych nieprzewidzianych zdarzeń. Maszyna działa nawet teraz, gdy siedzimy sobie wśród zieleni. Crowe przechylił się nad stołem. — Jestem rad, że to dyszę, Galbraith. Bardzo rad. Ostatnio kiepsko śpię. Chyba jakieś zmartwienia. Bardziej odpowiadał mi świat kiedyś. Stary świat A to co się teraz dzieje… — Crowe zarzucił ten
wątek. Pogrążył się w ponurym milczeniu i obracał w palcach plasterek ogórka, który spadł z kanapki. — Nam wszystkim bardziej odpowiadał, panie senatorze — powiedział Galbraith. — Był łatwiejszy do przewidzenia. —O tak, z pewmością — w/trącił Holly. —I zrównoważony — dodał Galbraith. Crowe niespodziewanie powrócił do przerwanej myśli i dodał: —Staczany się do pieklą po równi pochyłej. Galbraith patrzył jak pszczoła wychodzi spod talerzyka Holly’ego. — Sądzę, że zamierzamy ten spadek powstrzymać, senatorze Crowe. Crowe podniósł woskowatą twarz. Galbraith dostrzegł, że jedno oko starszego pana zasnuła jakaś półprzezroczysta zasłona. — Jednym z dzisiejszych problemów są ludzie. Ludzie niedorośli do stanowisk. Karły i miernoty, Galbraith. Galbraith przytaknął, a Crowe ciągnął dalej: — Nie mam na myśli wyłącznie Waszyngtonu. Myślę również o drugiej stronie. Jak trudno zastąpić dzisiaj Breżniewa czy Andropowa. A już za interregnum Czemienki zrobił się chlew. Rany boskie, wiązaliśmy takie nadzieje z Greszką, zanim zachorował i go wywalili. To byl podły sukinsyn, prędzej zaufałbym żmii, ale wiedział co robi. Mówię wam, gdyby ten facet prowadził interes tam, to nam tutaj byłoby o wiele lepiej. Nie byłoby tylu krętactw, takiego czarowania. Greszko nie tracił czasu na drobiazgi. Galbraith odgiyzł kawałek bułki z agrestową konfiturą Byja kwaśna i lekko się skrzywił. — Greszko odpowiadał mi pod jednym względem. Nie można było mu ufać, ale można było zawsze na niego liczyć. — Cholera, takł — zgodził się Crowe. — Co dychać u starego drania? —Żyje. Jak mi się zdaje — odpowiedział Galbraith. Panowie senatorzy nie muszą wiedzieć więcej. Zdaniem Galbraitha, tajemnica sukcesu tkwiła w umiejętnej obsłudze kurka z informacjami. Trzeba wiedzieć, ile wypuścić a ile zatrzymać. Co do polityków, wśród których walutą była plotka, to należało zatrzymać jak najwięcej, a wypuścić co najwyżej cienką strużkę, która ugasi pragnienie. Nie wolno odkręcać kurka do oporu. Galbraith dokończył herbatę i wytarł palce w serwetkę. — Mogę śmiało stwierdzić, panowie, że status quo zostanie przywrócone przed upływem tygodnia. Crowe miał szczęśliwą minę. Holly’emu uśmiech nie schodził z twarzy, przynajmniej do chwili kiedy wstał gwałtownie i uderzył w kark otwartą dłonią. — Cholera — krzyknął. — Ucięło mnie, draństwo. Na środku dłoni pobzykiwała zmiażdżona, ale wciąż żywa pszczoła. Galbraith cmoknął współczująco. — Ale przynajmniej odczuwa pan niejaką przyjemność wiedząc, że napastnik jest śmiertelnie ranny, panie senatorze. Czyż nie byłoby cudownie, gdyby polityka działała zgodnie z zasadami symetrii?
Londyn Danus Oates zajmował trzypokojowe mieszkanie kolo Sloane Sąuare w dzielnicy Knights Busridge. Pozostałymi lokatorami domu były dwie stare, trochę zdziwaczałe siostry, które hodowały ary w olbrzymich klatkach. Mieszkał tu też emerytowany zarządca plantacji kawy w Kenii z twarzą o fakturze wolowej skóry nadmiernie wyschniętej w ostrym słońcu. Był to spokojny dom, w którym Danus Oates poruszał się nie zauważany. Dobrze urodzony, dobrze wychowany i aż do wczorajszej tragedii w Edynburgu, przekonany, że pędzi bardzo jednostajny żywot Miał dobre perspektywy w Foreign Office, przynajmniej tak mówiono, oraz szczerą nadzieję, że pewnego dnia pójdzie w zawody ze swoim ojcem Geoffrzyem Oatesem, ambasadorem jej królewskiej mości w Norwegii. Jak wielu patriotycznie nastawionych ludzi oddanych służbie państwowej, nie był i nadmiernie ambitny, nie cierpiał na przerost wyobraźni i był po j prostu zadowolony z żyda. ] Jedyną wyjątkową rzeczą był jego talent do języków, których jj opanowanie przychodziło mu z niewytłumaczalną łatwością, co było tym dziwniejsze, że w historii rodu Oatesów nie znano podobnego przypadku. Oprócz języka handiu i dyplomacji, j francuskiego, niemieckiego i rosyjskiego znal doskonale grecki (klasyczny i współczesnyj, hiszpański, włoski i szwedzki. Czytał i pisał w dwóch z trzech języków bałtyckich — po estońsku i łotewsku w górnym dialekcie. W wystarczającym stopniu rozumiał także powiązane z nim języki archaiczne, czyli liwski i dolnoniemiecki. Znał powierzchownie ukraiński dialekt karpacki, trochę lepiej węgierski, sprawnie radził sobie z mołdawskim wariantem rumuńskiego. Obecnie z kaset będących w posiadaniu Foreign Office uczył się ottomańskiego tureckiego, osmanli. Często śnił w obcych językach. Tłumaczenie liwskiego tekstu w Scotland Yardzie zajęło mu kilka godzin. Wrócił do mieszkania około szóstej rano w niedzielę. Był lekko odurzony po dwudziestu miligramach valium, które zażył, chcąc uspokoić nerwy. Nic dziwnego, źe gdy tylko złożył głowę na poduszce, zasnął snem sprawiedliwego. Śnii dziwny sen o deklinacji estońskiej odpowiednika słowa “ziemniak”. Ziemniak to w mianowniku kartuI, w dopełniaczu kortuii, w narzędniku kartuliga, a w miejscowniku kartulU. Długi sen, w którym pojawił się też mianownik liczby mnogiej kartuli, został brutalnie przerwany przez dłoń zatykającą mu usta. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą obcą, ale uprzejmą twarz. Nie mógł oddychać w silnym uścisku ręki obcego. Zaspany umysł, rozbudzony niespodziewanym szokiem, rozważał różne możliwości: albo ma właśnie miejsce włamanie rabunkowe, albo zaraz zostanie zgwałcony, albo intruz o łagodnej twarzy jest szaleńcem, który za chwilę poderżnie mu gardło brzytwą. Kopał nogami ł próbował wyrwać głowę z uścisku, ale mężczyzna, mimo że wyglądał na starszego, był zaskakująco silny. — Zasada jest prosta. Ja zadaję pytańie, pan odpowiada szczerze. Jasne, panie Oates? Oates wściekłe zamrugał oczami. Nieznajomy cofnął rękę i Oates mógł wreszcie nabrać powietrza. Dotleniony mózg wyzwolił odruch buntu. Co też, u diabła, ten facet robi w jego mieszkaniu? Kto do jasnej cholery upoważnił go do zakradania się do cudzej sypialni? Oates, który miał na sobie piżamę w czarno-czerwone paski — prezent gwiazdkowy od Fiony, jego narzeczonej — wstał z łóżka, ocierając się o intruza. — Dokąd pan idzie? — zapytał obcy w angielszczyźnie z wyraźnym obcym akcentem. Oates nie odpowiadając, szedł w kierunku telefonu stojącego w kącie sypialni. Chciał wezwać policję. Już prawie sięgał do telefonu, kiedy poczuł rozdzierający ból między łopatkami, który wstrząsnął kręgosłupem, podpływając w górę i ugrzązł na dnie czaszki jak bryjka rozważonego węgla. Zwalił się na podłogę i jęknął. Spojrzał na mężczyznę, który stał nad nim, kręcąc głową w geście pożałowania.
— Proszę traktować mnie poważnie, panie Oates. Niech pan mnie nie zmusza, żebym pana znowu uderzył. Oates poruszył lekko głową. Przemoc przerażała go. Jak kiedyś w Harrow, gdy jako chłopiec często padał ofiarą okrutnych żartów, wyjąkał: —Czcz-czego p-p-pan ch-chce? —Współpracy — odparł nieznajomy. Kucnął obok Oatesa, który był sparaliżowany, nie wiadomo czy ze strachu, czy od cios u. — Zdaje się, że robił pan ostatnio jakieś tłumaczenie, panie Oates. ,Ą więc ten pieprzony kawałek po liwskuł To o to chodził” — pomyślał Oates i poczuł pewną ulgę. upewniając się, że facet nie jest wcale zbiegłym wariatem. Spojrzał we współczujące brązowe oczy pab2ące w skupieniu. — Co dokładnie pan tłumaczył? —D-d-dokumenty, p-p parę listów. —Tylko? —B-był także wwiersz. Nie sądził, że to mu może zaszkodzić. W końcu dopiero zapowiadał się na dyplomatę, a jeśli sprawa była z gatunku “płaszcza i szpady”, to nie chciał z niej ani kawałka. — Proszę opowiedzieć mi o nim, panie Oates. Oates poczuł się bezpieczniej. Był teraz na znanym sobie gruncie. — Były cztery linijki wiersza. Napisane w liwskim, nie bardzo zrozumiale. Czy pan wic coś o tym języku? Przybysz pokręcił głową. — Nie mam czasu na dyskusje akademickie, panie Oates. Treść wiersza, proszę. Tylko o to mi chodzi. — Chciałem jedynie zwrócić uwagę na to, że wiersz został napisany w języku, którym prawie nikt już nie mówi. Było w nim kilka słów ze współczesnego estońskiego, ale pozostałe słownictwo typowe liwskie. Z tego co zrozumiałem, w wierszu była mowa o kimś imieniem Kalev, który jakoby miał wrócić szczęście Estonii. —Kalev? Oates potwierdził skinieniem głowy. Z trudem zdołał usiąść. Ból złagodniał, rozszedł się. Potarł ręce, w których czuł dziwne mrowienie. — Czy pana zdaniem wiersz był czymś w rodzaju kodu? — Kodu? — Oates zmrużył oczy. — To nie moja specjalność. — Scotland Yard nie zwrócił wiersza do ambasady radzieckiej. Czy wie pan dlaczego? Oates przypomniał sobie, jak te osobliwe cztery linijki zaintrygowały Burra i potrząsnął przecząco głową. —Nie jestem ekspertem do spraw pracy Scotland Yardu. — Czy Frank Pagan jest w posiadaniu wiersza? Oates powiedział, że najprawdopodobniej, ale nie jest pewien, bo po przetłumaczeniu materiały oddał komisarzowi, który miał przekazać sprawę Paganowi. Komisarz nie dałby wiersza nikomu innemu, bo, jak powiedział, nie chce, żeby zaczęły krążyć plotki, dlatego krąg wtajemniczonych jest bardzo mały. Ale, na miłość boską, Oates nie był niczego pewien, nawet tego cholernego wiersza nie zrozumiał. Teraz żałował, że pojechał do Edynburga. Wciąż dręczyło go wspomnienie Romanienki, mówiącego, że wszystkie dworce cuchną tak samo, huku wystrzału oraz Pagana rzucającego się na zamachowca. Jego mózg był jak wielkie pudło, w którym wszystko grzechotało. Powoli przeszedł do klęku, ale zachwiał się, nie mogąc odzyskać równowagi. Obcy pomógł mu wstać i dojść do łóżka. Oates usiadł na skraju materaca. Wciąż kręciło mu się w głowie. Czerwone paski na piżamie zdawały się falować. Ten mężczyzna musiał mieć siłę bawołu, skoro tak skutecznie zwalił go z nóg. Spojrzał na przybysza, który rozglądał się po sypialni, po ścianach, na których wisiały dziewiętnastowieczne obrazy przedstawiające konie — scheda po rodzinie. Po chwiłi nieznajomy podszedł do okna i wyjrzał. Patrzył na spokojną niedzielną ulicę, samochody, pub “U Lorda Byrona” na przeciwległym rogu. Oates przygryzł dolną wargę. Milczenie obcego niepokoiło go. Oates nie mial mu nic więcej do
powiedzenia, nie miał pojęcia, dlaczego wiersz nie został zwrócony Rosjanom. Zatem był bezużyteczny dla nieznajomego, który jeśli jest rozsądny, zrozumie to i pójdzie sobie. Oates modlił się o to. —Gdybym nie znał tego języka, nie brałbym wcale w tym udziału — Oates wysilił się na krótki, nerwowy śmiech, który zabrzmiał jak dziewczęcy chichot — A co do wiersza, to za cholerę nie mogłem rozgryźć jego sensu, ale nie mogę mówić w imieniu Pagana. Może on coś z niego zrozumiał. Plótł tak dalej i cały w nerwach wylewał z siebie potoki słów. Nieznajomy odwrócił się i uśmiechnął. Jego uśmiech zmroził Oatesa. Kilka kropel deszczu spływało po szybie. Na chwilę przyciągnęły uwagę Oatesa, który pomyślał, że są takie banalne, takie zwyczajne. Wszystko w tym pokoju wydało mu się nagle zwyczajne i tuzinkowe, pokój, łóżko, piżama w paski, sprzęty. Wszystko było prozaiczne z wyjątkiem pistoletu w ręce nieznajomego, który Oates zauważył, gdy tamten odwrócił się od okna, ale dopiero teraz dotarło to do jego świadomości. Opóźniona rekcja. Dopiero teraz doznał olśnienia, jakby kometa przecięła ciemność jego jaźni. —Ch-chwileczkę. N-nie użyje p-pan t-tego. Język przysechł mu do podniebienia, pod okiem szalał nerwowy tik. Nieznajomy podszedł do łóżka. Zdawał się coś rozważać. Cokolwiek to było, Oates był pewny, że miało związek z jego przyszłością, która nagle wydała mu się niepewna i krucha. Poczuł lufę w dołku pod uchem. Zdawało mu się, że broń tyka jak zegarek odmierzający ostatnie godziny. Zamknął oczy i spróbował przełknąć ślinę. —P-p… — ale słowo “proszę” nie chciało mu wyjść z gardła. Obcy zbliżył się jeszcze bardziej. Oates czuł jego oddech na policzku, czuł zapach broni, zapach metalu i oliwy. Otworzył jedno oko i z tej perspektyuy pistolet wydał mu się nierealnie ołbrzymi. —Czy to wszystko co pan wie, panie Oates? —Absolutnie wszystko — zdołał wyszeptać Oates. Pistolet odsunął się od jego szyi i Oates poczuł uglę. Uczucie to trwało zaledwie ułamek sekundy. Nieznajomy oddał strzał w głowę Oatesa, który spadł z łóżka i przetoczył się po podłodze. W. G. Jepiszew poczuł niewielki żal, ale nie spojrzał na ciało. Włożył broń do kieszeni płaszcza i cicho wyszedł. Z daleka dobiegł go krzyk ptaka. Pomyślał o Greszce, który teraz jest sam jak ptak, jak sędziwy myszołów z podwiniętymi skrzydłami, zamkniętymi oczami i szponami zawsze gotowymi do ataku. Zszedł szybko po schodach i znalazł się na ulicy. Nad pokrytymi wilgotną dachówką domami w Knights Bridge płynęły chmury. Było ponure niedzielne popołudnie. W ołowianoszarym powietrzu czuło się nadchodzącą jesień. Doszedł do zaparkowanego wynajętego forda i odjechał, patrząc jak deszcz spływa po przedniej szybie. Był pewien, że Oates mówił prawdę. Kimże był jak nie niewinnym przechodniem, wypadkiem w historii? Pozostawienie Oatesa przy życiu nie wchodziło w rachubę, choć Jepiszew myślał o tym. Był przekonany, że zanim wyszedłby z budynku tamten już informowałby Scotland Yard o tajemniczym nieznajomym i o pytaniach, które zadał. “Wiersz — pomyślał Jepiszew. — Kilka linijek poezji. Jeśli to kod? Może to coś prostego, coś co Pagan zdoła rozgryźć. Coś co zawiera daty, miejsca i czas. Szczegóły spisku Bractwa?” Zaparkował samochód pod drzewem na cichej bocznej uliczce. Uszczypnął się w czubek nosa. Był to jego charakterystyczny znak skupienia. Instrukcje Greszki byty jasne. “Wyeliminować zagrożenie”. Jepiszew nie zajmował się rozróżnianiem zagrożenia realnego od potencjalnego. Oba były tak samo groźne. Jakie znaczenie miało to, czy wiersz zawierał kod. Wujaszek Wiktor, który zbyt długo żył w świecie zagrożenia miał swoje określenie na ten rodzaj eliminacji. Zwał ją eliminacją prewencyjną. Frank Pagan i Kristina Vasko wyszli z mieszkania i szli przez park wąską alejką między ociekającymi szczodrzeńcami i wawrzynami, obok pustych drewnianych ławek Pagan obudził się z bólem głowy i nieodpartą chęcią spaceru w deszczu. Chciał wyjść z mieszkania, odciąć się na chwilę od telefonów z Fleet Street. Wszyscy jak jeden mąż chcieli jego opisu jako naocznego świadka morderstwa w Edynburgu.
Kristina postanowiła towarzyszyć mu i teraz szła obok ubrana w jego płaszcz deszczowy. Był na nią za obszerny. Rękawy zwisały poza końce palców, a lamówka znaczyła ślady na mokrej trawie. W za dużym płaszczu wyglądała na wątłą jak dziecko, ale Pagan wiedział, że jest to wątłość pozorna. Obejrzał się i zatrzymał wzrok w miejscu, gdzie alejka rozwidlała się. Miejsce wyglądało na odosobnione. Alejka wiodła obok altany — prostej drewnianej konstrukcji z ławkami. Było pusto i pachniało wilgotnym drzewem i mokrym mchem. Kristina zatrzymała się przy altance. —Jak długo pędzisz chaotyczny żywot kawalera? —Byłem kiedyś żonaty. —Co się stało? —Zmarła. Tylko jedno słowo. “Zmarła”. Chciał zostawić temat w tym miejscu. Krótko, lapidarnie, bez dociekań. Nie chciał znowu wracać do tych bolesnych wspomnień. Obejrzał cały skwer. Oprócz ich dwojga w pobliżu była starsza kobieta w dziwacznym plastikowym płaszczu i kapeluszu. Mocowała się z niesłychanie grubym i niesfornym dałmatyńczykiem —Przepraszam. — To nie jest rzecz, o której lubię mówić. — Ruszył obok altanki. — Porozmawiajmy raczej o Kristinie Vaska. —Znam ciekawsze tematy. Co chcesz wiedzieć? — Gdzie mieszkasz? Co robisz? Uśmiechnęła się. —Mieszkam w Nowym Jorku. Jestem badaczką. — Badaczką czego? — Pagan nie lubił nieprecyzyjnej terminologii, a słowo “badacz” mogło oznaczać konsultanta finansowego, doradcę do spraw zarządzania albo członka parlamentu. —Załóżmy, że jakiś pisarz albo organizacja potrzebuje informacji. Przychodzą do mnie, mówią o co chodzi, a ja szukam. Dużo czasu spędzam w bibliotekach. Chcesz dowiedzieć się czegoś o Sargonie Wielkim, królu Akkadu? Nie wesz jaki jest habitat mangusty królewskiej? Potrzebujesz wiadomości o życiu i wierzeniach Ashanti? Przychodź do mnie — spojrzała na niego, lekko pochylając głowę. — Oprócz tego zbadałam także nieodpłatnie, z własnej inicjatywy sprawy Bractwa, co wcale nie było łatwe, bo literatura jest bardzo skąpa. Pagan starał się wyobrazić, jak ściąga zakurzone woluminy z pólek w ciemnych bibliotekach, ale nie uzyskał wyraźnego obrazu. — Co cię sprowadziło do Anglii? —Czy to przesłuchanie, Frank? Potrząsnął głową. Czyżby już tak dawno nie prowadził zwyczajnej rozmowy, że zapomniał jak to się robi? Czy w jego glosie było coś co sugerowałoby, że każdego o coś podejrzewa? —Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Siła przyzwyczajenia. —Zdaje się, że w twoim fachu ciągle myślisz, że wszyscy ukiywają jakieś motywy, więc nie ufasz nikomu. Włącznie ze mną. Wkradam się w twój mały świat, ja, kopalnia informacji, źródło intryg, a ty nie wiesz dokładnie kim jestem i co mną kieruje. A jeszcze bardziej denerwuje cię fakt, że zjawiam się wtedy, kiedy zjawia się Romanienko i siedzisz w jakimś dziwnym zbiegu okoliczności, którego jako glina nie możesz przełknąć. Zgadza się? Pagan przyznał w duchu, że Kristina bardzo trafnie określiła stan jego umysłu. Podniósł mokry kawałek gałęzi, cisnął w powietrze i patrzył jak spada. —Kiedy dostaję informacje, lubię wiedzieć jak najwięcej o źródle. — Zabrzmiało to bardziej defensywnie niż chciał. —To całkiem logiczne — odpowiedziała Kristina. Wyprzedziła go, zeszła z alejki i zaczęła iść między wilgotnymi krzewami. Poszedł za nią i spostrzegł, że jej mokre włosy przylegają do głowy. Najbardziej prowokujący seksualnie był dla niego widok kobiety wychodzącej spod prysznica albo z morskiej kąpieli, kiedy mokre wiosy przylegały do ciała. Pierwotny nieład i przypadkowość
działały na niego najbardziej. Kiedy Kristina rozchyliła gałęzie krzewu, a deszcz spływał jej po włosach i twarzy, odczul rozbudzone zmysły. Kristina stanęła, odwróciła się do niego i uśmiechnęła. Podniosła ręce w geście poddania —Okay. Masz mnie, Pagan. To ja jestem łącznikiem. Ja miałam się spotkać z Romanienką w Edynburgu. Miał mi przekazać wiersz. Jestem kurierem Bractwa. Proszę nie wsadzaj mnie do więzienia. Nie chcę się zestarzeć w celi. Miej trochę miłosierdzia w sercu. Chwyciła klapę jego płaszcza i potrząsnęła nim. Zaśmiał się głośno i zdziwił jak brzmienie śmiechu przedarło się przez jego niepokój. Puściła go, odwróciła się i poszła dalą między drzewami. Szedł za nią, mrużąc oczy przed deszczem. Zatrzymał się między dwiema akacjami, których gałęzie dotykały ziemi. Z tego miejsca, tajnego serca parku, nie było widać domów wokół. Było to miejsce intymne, zielona wyspa dryfująca w mokre popołudnie i Pagan poczuł chęć, żeby wyciągnąć rękę i dotknąć kobiety, chociaż końcami palców musnąć jej usta. Opanował się nie bez trudu. Starła kroplę z powiek i rzęs i uśmiechnęła się. —Tak naprawdę, to prawdziwy powód jest bardzo prozaiczny, Frank. Przyjechałam tu, bo miałam nadzieję, że uda mi się porozmawiać z Romanienką. Przeczytałam gdzieś, że Sowieci interesują się zakupem komputerów w Anglii i że wysyłają Romanienkę. Przyszło mi do głowy, ze moż e mógłby, używając swoich wpływów, pomóc w uwolnieniu ojca. Nie bardzo wiedziałam jak zaaranżować spotkanie, bo przecież KGB jest wszędzie, ale pomyślałam, że warto spróbować. Niestety, nie miałam okazji. Poszłam do hotelu, ale on już wyjechał do Edynburga. Zdecydowałam zaczekać, aż wróci. Resztę znasz. Pagan słuchał w milczeniu. Wciąż coś było dla niego niejasne. —Dlaczego chcesz mi pomóc? Dlaczego trudzisz się opowiadaniem o Romanience i Bractwie? Altruizm? A może coś przeoczyłem? —Niczego nie przeoczyłeś. Masz trochę sterany umysł, to wszystko. Nie oczekujesz pomocy od ludzi. Ja nie mam żadnych ukrytych motywów, Frank. Usłyszałam w telewizji o zabójstwie i pomyślałam, że może potrzebne ci będą informacje, których nigdzie nie zdobędziesz. I oto jestem. To wszystko. Zrobił krok w jej stronę. Przeczesała palcami mokre włosy. Pagan poczuł tęsknotę. “Erotyzm w deszczu” — pomyślał. Gorączka zmysłów pod mokrym drzewem. Była czarująca w za dużym płaszczu, kobieta i dziewczynka. Szybko dała nurka pod gałęzią, wychodząc z zasięgu jego rąk i ruszyła do wyjścia z liściastego zaułka. Pagan był zaskoczony swoimi uczuciami, które Kristina prawdopodobnie wyczytała w jego oczach. Stąd ten jej pośpiech. Czy powinien czuć się teraz zakłopotany? Zakłopotany, że się odsłonił? Wracali alejką w milczeniu. Pagan patrzył na puste trawniki, mokre klomby. Niebo wiszące nisko nad głową potęgowało osamotnienie i pustkę tego miejsca. Stara kobieta z grubym dalmatyńczykiem oddaliła się. Dobiegało ich tylko dalekie szczekanie psa. — Możesz sobie przypomnieć, gdzie wyczytałaś o Romanience? Roześmiała się, jakby jego podejrzliwość była powodem jej rozbawienia. — Jesteś nieoceniony, Frank. Co za różnica gdzie? — Jestem ciekaw, to wszystko. Zamknęła oczy i zamyśliła się. — W “The Economist”. Wydanie amerykańskie. Jeszcze jakieś pytania? Pagan patrzył na drewnianą altankę. — Chyba nie. — Zdałam test? — A był jakiś test? — Od chwili kiedy przestąpiłam twój próg. Zbliżali się do altanki. Pagan spojrzał w kierunku ciemnych okien swojego mieszkania. Zasłony były wciąż zaciągnięte Na ulicy parkowały rzędem samochody. Kristina miała całkowitą rację. Sprawdzał ją cały czas i jeszcze nie skończył. Mimo że
go pociągała, nie zamierzał był nieostrożny. Młodszy wariant Paga-na, młode “ja”, być może byłoby bardziej romantycznie nieostrożne i chętne podzielić się tajemnicami serca, ale czterdziestojednoletni Pagan przekroczył dawno linię rozdzielającą ślepy żar od powściągliwości. — Wracajmy — powiedział. — Chcę się napić. W. G. Jepiszew siedział w samochodzie, słuchając cicho pracującego silnika. Obserwował jak Pagan i kobieta szli przez skwer w stronę ulicy. Obecność kobiety nieco zmąciła jego spokój. Nie spodziewał się, że Pagan może nie być sam. Z nieokreślonego powodu zakładał, że żyje samotnie jak on. Na chwilę Pagan 1 kobieta zniknęli za altaną w środku skweru, potem zjawili się znowu i zatrzymali by zamienić parę słów. Ich głowy pochyliły się ku sobie. Jepiszew dopatrzył się intymności w tym geście. Zastanawiał się czy byli kochankami. Próbował sobie ich wyobrazić, de to było jak smak egzotycznej potrawy, której nie jadł od dawna, chociaż jeszcze pamiętał zwodniczy aromat. Coś zaniepokoiło go w kobiecie. Wydawała mu się znajoma. Było to uczucie podobne, kiedy szukając słowa masz je już na końcu języka, a nie możesz go wypowiedzieć. Sądził, że już ją gdzieś spotkał. Był pewien. Pagan i kobieta zbliżyli się do wyjścia. Szli jakieś pół metra od siebie i wrażenie intymności zniknęło. Jepiszew wsunął dłoń do kieszeni z pistoletem. Drugą rękę oparł na klamce i patrzył na spokojną, zmoczoną deszczem ulicę. Jak babskie gderanie wracało do niego przeświadczenie, że kiedyś w przeszłości spotkał tę kobietę. Wpatrywał się w jej twarz, częściowo zasłoniętą podniesionym kołnierzem płaszcza. Była śliczna. Zrobiła jakiś gest ręką, odrzuciła głowę do tylu i zaśmiała się z czegoś, co Pagan powiedział. Jepiszew nacisnął klamkę. Byli teraz jakieś sto metrów od kamiennego murku otaczającego skwer. Kobieta patrzyła na jego samochód, a Jepiszew podniósł dłoń do ust i zakasłał. Kim ona jest? Gdzie ją przedtem spotkaj? Miał pewien sposób na przypominanie. Trzeba było odtworzyć scenerię miejsca, kolor tapety, zasłon, a potem zestawić z nim zapamiętaną twarz. “Tallin” — pomyślał. Czuł, że to musiało być w Tallinie. “Schody, rower oparły o ścianę na podeście, otwarte drzwi do dużego mieszkania, umeblowane pokoje”. Już prawie wiedział. Ale pamięć zachowuje się czasem jak niedostrojony telewizor obraz faluje, łamie się i śnieży. Cholera. Pagan i kobieta byli zaledwie pięćdziesiąt metrów od niego i przyspieszyli kroku. Chcieli schronić się przed deszczem. Jepiszew odbezpieczył broń i pogładził ją. Wyjdzie z samochodu, podejdzie do Pagana z bronią w ręce, a reszta pójdzie gładko. Odzyska tajemnicze wersety Romanienki, które Pagan ma najprawdopodobniej w mieszkaniu, a może nawet przy sobie, a potem pozbędzie się obojga, nawet tutaj, na ulicy, jeśli będzie musiał. “Dziewczyna z warkoczem, w żółtej wzorzystej sukience, gołe nogi w sandałach, plącz dziecka…” Pagan i kobieta dochodzili do wyjścia. Na chwilę zniknęli za gęstą kępą drzew, potem zjawili się ponownie. “Płacz dziecka…” Właśnie w tym momencie dotarło to do niego, po całych latach, echo z dalekiej przeszłości. Teraz widział wyraźnie. Widział twarz dziewczynki i splot warkocza. Krzyczała i drapała wściekłe jego ręce, kiedy pewnego chłodnego ranka ponad piętnaście lat temu wyprowadzali jej ojca z mieszkania w Tallinie. Piętnaście długich lat. W jaki sposób Frank Pagan wszedł w życie córki Norberta Vaski? Odwróciła twarz w stronę jego samochodu. Mokra od deszczu blada twarz, czarne włosy, szerokie usta. Jepiszew nie był pewien czy mówi, że go poznała. Czy przypomniał się jej ów chłodny poranek kiedy miała dwanaście może trzynaście lat. Coś zmieniło się nagłe w jej twarzy. Chwyciła Pagana za rękę i pociągnęła przez ulicę. Biegnący Pagan w rozwianym płaszczu wyglądał na zdumionego. Jepiszew, którego precyzja wyczucia czasu osłabła na skutek niespodziewanego ruchu tamtych dwojga, już miał wyjść z samochodu, kiedy poczuł bliskość czarno-białego psa sadzącego długimi susami w jego stronę. Nakrapiany olbrzym o wadze około stu kilo, a za nim kobieta w plastikowym płaszczu. Pies zobaczywszy Jepiszewa wysiadającego z samochodu, ruszył wariackim pędem przywitać się z całą psią serdecznością, z błyskiem w oczach i ogonem siekącym powietrze jak bicz. Jepiszew zatrzasnął drzwi i patrzył jak psie monstrum ośłiniło szybę, po czym zrezygnowane i zirytowane odeszło.
Cholerni Anglicy i ich zwierzaki. Pagan i Kristina zniknęli wewnątrz budynku. Ciemnobrązowe drzwi zamknęły się za nimi. Jepiszew zaklął i spojrzał w górę na okna. Czy poznała go? Jakże inaczej można wytłumaczyć jej zachowanie, ten gorączkowy pośpiech? Odjechał mijając dalmatyńczyka, który zadarł nogę przy ścianie. Spojrzał jeszcze raz na dom Pagana i wyjechał z wąskiej uliczki zastanawiając się, co przywiodło Kristinę do tego policjanta i jakie znaczenie może mieć to, że go rozpoznała. Pagan nalał whisky do dwu szklaneczek i jedną podał Kristinie. Milczała, słuchając szumu de szczu za oknem. Patrzył jak upiła trochę, potem podszedł i pogładził jej chłodną rękę. Kristina drżała. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Kobieta w plastikowym płaszczu głaskała swego nakrapianego psa. Ani śladu po nieznajomym, który tak przeraził Kristinę. Kristina podeszła do sofy i usiadła. Dłuższą chwilę siedziała w bezruchu. —Nazywa się Jepiszew — powiedziała cicho, prawie szeptem. — Niektórzy nazywają go Wujaszek Wiktor i to wcale nie z sympatii. Usiadł obok. Chciał sięgnąć po jej dłoń, ale nie zrobił tego. — Skąd masz pewność? —Bo cholernie ciężko zapomnieć twarz oficera KGB, który aresztował mojego ojca. Nie wątpił, że się bała. Mógł to wyczytać z jej oczu. Ale niepokoiło go coś innego—zbieżność kolejnych ech z przeszłości, pojawianie się kolejnych aktorów starego melodramatu, którzy nagle tutą odżyli. Wujaszek Wiktor i Norbert Vaska. KGB i Bractwo Leśne. Jakby ktoś wyretuszował fotografię, którą teraz, odświeżoną i wyraźną rzucono mu brutalnie przed oczy, zmuszając by na nią patrzył. Pomyślał, że jego życie, ostatnio bardzo spokojne, zaczyna kluczyć różnymi objazdami, nad czym niestety nie miał żadnej kontroli. — Dlaczego KGB miałoby przysyłać tu kogoś? Po co wysyłać kogoś, by mnie śledził? — Śledził? Nie wydaje mi się, żeby Wiktorowi Jepiszewowi chodziło o cos tak niewinnego, Frank. To nie jest zajęcie dla niego. Jeśli przysłano go tu, to w znacznie bardziej niegodziwych zamiarach niż śledzenie ciebie. —Chce mnie usunąć — bardziej stwierdził niż zapytał. — Ryzykowne twierdzenie. —Zaryzykuj inne. Powiedz dlaczego. — Nie wiem. Zobaczymy co mamy. Romanienko wlezie wiadomość, której nie dostarcza. Zakładamy, że była przeznaczona dla kogoś z Bractwa. Powiedzmy, że jej treść jest potwierdzeniem hasła do rozpoczęcia działań według planu — planu akcji przeciw Sowietom. Wiadomość ta wpada w twoje ręce. —A Jepiszew chce ją odebrać. —Prawdopodobnie. — I chce mnie wyciszyć. —Tak. — Dla mnie to się nie trzyma kup«/. Jeśli KGB przypuszcza, że wiem coś o spisku antyradzieckim, logiczne wydaje się, że zapytaliby mnie bezpośrednio. “Frank, towarzyszu drogi, co wiecie o tym tam Bractwie?” To byłaby normalna koncepcja, nie, przysyłać kogoś, żeby mnie zabił i żebym przedtem jeszcze zdążył narobić w spodnie ze strachu. Wydaje się to trochę nielogiczne. Po chwili milczenia Kristina powiedziała: — Jest jeszcze jedna możliwość. KGB już wie, co zamierza Bractwo. Nie chcą jednak, żebyś ty się dowiedział. — Z czego wynika, że KGB sypia z Bractwem w jednym łóżku, prawda? —To niemożliwe. Prawdopodobieństwo, że Bractwo współżyje słodko z KGB jest mniej więcej takie jak prawdopodobieństwo znalezienia filii Komitetu Obrony Praw Człowieka w Moskwie.
—Mam następne pytanie Od czego należałoby zacząć, gdyby ktoś chciał poznać plany Bractwa? Potrząsnęła głową podeszła do okna. Palcem rysowała cienką spiralę na szybie. Pagan podszedł do niej i spojrzał na skwer ponad jej ramieniem. —Nie wiem nic więcej — powiedziała. — Kiedy badałaś sprawy Bractwa, czego się dowiedziałaś? —Badałam ich przeszłość, Frank i to było bardzo trudne. Z ich teraźniejszością jest jeszcze trudniej. Nie ogłaszają zapisów, nie umieszczają w gazetach informacji o spotkaniach, nie prowadzą kampanii promocyjnej. —Gdybym chciał odnaleźć kogoś z Bractwa, gdzie miałbym zacząć poszukiwania? —O Jezu, szkoda że nie mam żadną gotowej odpowiedzi. Tak naprawdę to wylądowali w różnych zakątkach na całym świecie. Australia, Nowa Zelandia, Skandynawia. Może jacyś są w Londynie. Ale głównie jechali do Stanów, do Chicago, Los Angeles, a szczególnie do Nowego Jorku, na Brooklyn. Wielu z nich kiedy przyjechali, byli bardzo młodzi. Potem pozakładali rodziny i jak większość Amerykanów, którzy się trochę dorobili, przenieśli się na przedmieścia. Jak mówiłam, nie ogłaszają w gazetach swoich adresów. — Ale skoro badałaś ich, to musisz znać jakieś nazwiska. Spojrzała na Pagana jakby zadał pytanie, które całe życie wprawiało ją w zakłopotanie. —To nie byli głupcy, Frank. Nie walczyli pod własnymi nazwiskami. Mieli nommes-deguerre, by w razie wpadki ich rodziny nie cierpiały. Rozwiązując się, nie zostawili po sobie żadnych śladów. Bardzo długo starałam się wytropić któregoś z nich. Nieuchwytni, to za słabo powiedziane. Szukałam odnośników do ludzi, którzy działali pod pseudonimami jak na przykład Rebane — lis. Ktoś nazywał się Kotkas — orzeł, jeszcze inny Hunt—wilk. Nigdy nie trafiłam na najmniejszy nawet ślad, kto się kryje za tymi pseudonimami. Naprawdę się starałam, wierz mi. Z wyjątkiem Romanienki, nie trafiłam na żadne prawdziwe nazwisko. Już ci mówiłam, Frank. Jeśli istnieją jakieś źródła, teksty, zapiski, metryki to są praktycznie niedostępne, więc po pewnym czasie masz dość i poddajesz się. Jeśli członkowie Bractwa zadali sobie tyle trudu i bólu, by ukryć się, to jakież ja mam prawo pójść i wAaźyć drzwi do czyjegoś domu? I pytać? Więc przestałam. Zrezygnowałam. Pagan milczał. Wpatrywał się w przestrzeń między drzewami. Przypomniał sobie, jak zapragnął jej tam na skwerze. Poczuł znów przypływ tęsknoty za schronieniem i ostoją co mogła zapewnić mu Kristina. Spojrzał na subtelny cień na jej karku. “Nie, nie teraz — pomyślał. — A może nigdy.” Zastanawiał się, jak by to było kochać się z nią. Długą chwilę ciszy odmierzał tylko deszczowy metronom. Odwróciła się od okna i powiedziała: —Jepiszew przeraża mnie. Przerażał mnie, kiedy byłam dzieckiem i przeraża teraz. Wciąż pamiętam, jak poklepał mnie po chowie i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Wciąż mam przed oczami jego i jego zbirów zabierających ojca. I ciągle widzę uśmiech tego sukinsyna. —Myślisz, że cię rozpoznał? —Mam niedzieję, że nie. Pagan pomyślał o pistolecie, który trzymał pod łóżkiem w pudelku po butach. — Tutaj jesteśmy bezpieczni — powiedział. — Jak długo, Frank? Nie odpowiedział. Myślał o kimś tam, na deszczu. O kimś kogo przysłano z Rosji. O człowieku, którego zamiary jeszcze bardziej potęgowały ogólną gmatwaninę. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął oryginał wiersza. Patrzył na niebieskie litery na popękanym arkusiku. Wyblakłe słowa, wyblakły papier — obcy bardziej niż sam język.
Wyspa Soarema, Bałtyk Pułkownik Jewgienij Uwarow ćwiczył podpis, który widział tysiące razy. Pisał wolno jak terminując; fałszerz. Ilekroć zapisał kartkę do końca, przyglądał się jej wnikliwie, po czym gniótł aż uzyskał malutką kuleczkę. Potem szedł do łazienki i spłukiwał ją w klozecie. Pewnego dnia, kiedy wypił trochę za dużo gruzińskiego wina zaczął sobie wyobrażać tajne laboratorium, gdzie wszystkie kulki wyłowione z szamba i wysuszone badała specjalna sekcja komisarzy KGB do spraw ścieków i była zdziwiona, że ktoś zapełnia kartki podpisem SJr. Tikunow, a potem wyrzuca do klozetu. Zdrętwiała mu ręka. Założył nakrętkę na pióro, zwinął arkusz w kulkę nie większą od orzecha i odwrócił twarz od lampy stojącej obok leżanki. Wstał, założył bluzę i wyszedł z kwatery. Minął pokój wypoczynkowy, umeblowany po spartańsku — czarno-biały telewizor i trzy wyścielane krzesła. Przypomniał sobie jak kiedyś jeden z techników, Samów, zmontował prowizoryczną antenę telewizyjną i przez trzy noce odbierali fiński program. Powiew z innego świata ożywiał to beznadziejnie ponure miejsce. Programy amerykańskie, skandynawskie, nawet trochę pornografii. Oglądali to w tajemnicy, aż ktoś doniósł o antenie, a Sarnowa przeniesiono. Była pełnia. Nakładające się na Księżyc anteny radarów stwarzały złudzenie, ża na tarczy powstały nowe pęknięcia i szczeliny. Uwarow doszedł do brzegu, wyją] kulkę i rzucił w fale, przez chwilę patrzył na lśniącą srebrzyście wodę i myślał o żonie i dzieciach. Pół mili od brzegu kotwiczył krążownik rakietowy “Kirów” Ruszył w kierunku centrum kontroli, w którym pracowały ekrany radarów i komputery. Dwa z czterech komputerów nie działały od paru dni, mimo że z Moskwy przybyła ekipa konserwatorów. Faceci byli kłótliwi, komputerów nie potrafili uruchomić, ciągle sprzeczali się, zganiając winę jeden na drugiego. Komputery zawieszały się kiedy chciały, bo były to kiepskie kopie sprzętu japońskiego ale z wadą fabryczną. Miały być wycofane z pracy i zastąpione nowymi, ale wszystko opóźniało się. Uwarow wszedł do centrum, poczuł martwe zatęchłe powietrze, spojrzał na zielone ekrany i siedziących przed nimi ludzi w mundurach. Na wodach Bałtyku panował spokój. Zamienił kilka gzecznościowych zdań z technikami. W ciągu ostatnich miesięcy raczej trzymał się na uboczu. Nie widział przyszłości w zawiązywaniu nowych przyjaźni. Podszedł do swojego metalowego biurka i usiadł. Udawał, że pracuje, przegląda papiery, ale w rzeczywistości intensywnie studiował instrukcję obsługi komputerów przysłaną z Ministerstwa Obrony. Skrypt wydrukowano w ograniczonej liczbie egzemplarzy, do których dostęp mieli tylko oficerowie w stopniu od pułkownika wzwyż. Zawierał on instrukcje współpracy przez interfejs komputer ów w tej bazie z innymi komputerami w punktach obrony powietrznej w sektorze Bałtyku i z samą Moskwą. Czytał przez jakiś czas, potem zamknął skrypt i włożył do szuflady, gdzie trzymał fotografię swojej rodziny. Wstał zza biurka i z założonymi do tyłu rękami przeszedł wzdłuż rzędu konsoli. Zatrzymał się przy ścianie. Tam gdzie powinno być okno wisiał olbrzymi portret Lenina. Uwarow poczuł, że się dusi, jakby został zamknięty w pomieszczeniu bez powietrza. Skóra paliła go i poczuł tępy ból w głębi czaszki za oczami. Nerwy, to tylko nerwy. Ostatnio żył w takim napięciu, że reakcje organizmu nie dziwiły go specjalnie. Spojrzał na twarz Lenina i odwrócił się. Ekrany radarów były bez życia. Wszystko tutaj było bez życia. Uwarow nagle zatęsknił za śmiechem dzieci i dźwiękiem pianina, na którym grała jego żona. Doszedł do biurka, oparł się o nie i skrzyżował ręce na piersi. Kilka metrów obok na ściernie wisiała tablica rozkazów. Odwrócił się wtę stronę wpatrując się w instrukcje, rozkazy, zmiany rozkazów i zmiany zm ian rozkazów. Przychodziły tego całe stosy z Moskwy, a wszystkie były podpisane przez głównodowodzącego Radziec kich Sił Obrony Lotniczej — wiceministra SP. Tikunowa. Uwarow oddychał głęboko. Próbował odprężyć się. Ogrom sprawy, w której brał udział przyprawiał go o bicie serca, a tętno wariowało. W ubiegłym tygodniu poprosił lekarza o
coś na sen, ale tamten nie był zbyt chętny do zapisania tabletek, więc nie nalegał. Na co zda się w papierach notatka: “Cierpi na bezsenność”. Ktoś zrozumiałby ją jako oznakę słabości i mogłoby skończyc się serią testów psychiatrycznych, ostatnio bardzo modnych. A on nie mial ani czasu, ani ochoty zostać przedmiotem badań. Na biurku zadzwonił telefon. Uwarow aż podskoczył porażony nagle intensywnym sygnałem. Sięgnął po słuchawkę i przyłożył do ucha. Z szumów i trzasków na linii domyślił się, że to zamiejscowa. Męski głos zapytał: — Pułkownik Uwarow? — Przy aparacie. —Dzwonię z polecenia Aleksisa.
Moskwa Porucznik Dimitri Wołowicz zaparkował samochód. Starannie zamknąl drzwi i zdjął wycieraczki z przedniej szyby, żeby ktoś się na nie nie połakomił. Spojrzał w perspektywę spokojnej uliczki biegnącej od Dworca Ryskiego do osiedla Sadowoje Kolco, gdzie zajmował jedno z sześćdziesięciu mieszkań w nowym budynku z brązowej cegły otoczonym świeżo posadzonymi drzewkami. Mieszkania w tym budynku przydzielono tym, którzy mieli “blat”, czyli byli na tyle wpływowi, by dostąpić zaszczytu mieszkania w jakim takim komforcie. Jako średniej rangi oficer KGB po wielu latach wiernej służby Wołowicz miał prawo otrzymać jakieś ‘j napiwki. Jednym było dwupokojowe mieszkanie o powierzchni użytkowej 132 m , nieco więcej niż przewiduje ustawa. Drugim darem byl czarny żiguli. W radzieckich realiach Wołowicz uchodził za osobę znaczącą. Nie miał zbyt wielu ambicji poza lojalnością wobec organów bezpieczeństwa państwowego, co praktycznie oznaczało wierność swojemu bezpośredniemu zwierzchnikowi, pułkownikowi Wiktorowi Jepiszewowi. Ta wierność wydawała mu się kłopotliwa. Kłopotliwa nie w kategoriach spisku antypaństwowego, lecz w kategoriach prze-Uwania. Musiał przecież przyznać, że jego życie nie było w sumie takie złe. I chciał je takim zachować. Już prawie wchodził do budynku, gdy zorientował się, że wzdłuż krawężnika podjeżdża długi ciemny samochód. Tylne drzwi otworzyły się. Ruszył w ich stronę, walcząc z przerażeniem, które zaległo mu w gardle twardą bryłą. — Wsiadaj — usłyszał głos ze środka samochodu. Wgramołił się do ciemnego wnętrza. Nie potrafi} w pierwszej chwili dostrzec niczego z wyjątkiem niewyraźnego zarysu sylwetki siedzącej w dalszym kącie. Wiedział czyja to sylwetka. —Zamknij drzwi, Dimitri. Zrobił to. Samochód, którego kierowcy nie było widać przez mocno przyciemnioną szybę, ruszył natychmiast. — Którędy najchętniej jeździsz po Moskwie, Dimitri? Wołowicz oblizał wargi. Nie był w stanie myśleć. Wpabywał się w ocienioną postać i powiedział: — Zawsze lubiłem jeździć do parku Archangielskoje, towarzyszu. — “Jestem niewinny — myślał. — Powtarzeg to sobie”. Oddychał głęboko ale cicho wiedząc, że generał Olski obserwuje go. Generał sięgnął do przycisku w drzwiach i powiedział: — Kierowco, zawieź nas do parku Archangielskoje. Jedź przez Piętrowo Dalnije. Wołowicz spoglądał przez zabarwione szyby. Zobaczył hotel “Sowietskaja” i stadion Dynama. Zdawało mu się, że widzi wszystko nie swoimi oczami. Z całych sił starał się nie zdradzić lęku czy zaniepokojenia, ale było to trudne. Kątem oka dostrzegł hoteł “Aeroflot” i stację metra na ulicy Alabijskięj, ale te obrazy docierały z innego świata. Jego świat, który nagie zwinął się i skurczył, był przykuty do tego samochodu i siedzącego obok mężczyzny. Kiedy mijali rozświetlony mimo wczesnej poiy wieżowiec “Hydroprojektu” Olski powiedział: —Co za wstrętna budowla. Wołowicz, który nie miał własnego zdania w tej sprawie, przytaknął. Samochód wjechał w tunel, za którym zaczynała się trasa do Archangielskoje. — Dobrze że mam sposobność porozmawiać z tobą — powiedział Olski. — Czasami człowiek na moim stanowisku traci \ kontakt z podwładnymi. j Wołowicz marzył o kropli wody, wódki, czegokolwiek. Powierzchnia jego języka była jak wyschnięta skórka brzoskwini. — Jak długo pracujesz z pułkownikiem Japiszewem? — zapytał generał. Wolowi cza ogarnęła panika. Olski nie wspominałby nazwiska Wiktora, gdyby nie zmierzał do czegoś katastrofalnego. — Około dwudziestu lat. — Jesteście blisko z sobą, jak rozumiem? Wołowicz siedział bez ruchu. Myślał jak odbierze go Olski, czy widać oznaki paniki, czy zdradza go coś — krople potu nad górną wargą, może jakiś tik. — Pracujemy razem — zdołał wydobyć z siebie.
— Mam pytanie. Nastąpiła długa pauza. Wołowa cz wciąż patrzył przez okno. Samochód znajdował się gdzieś w pobliżu zbiornika Kimki, ale Wołowicz nagle stracił orientację. — Gdzie jest Jepiszew? Było to pytanie, którego z lękiem oczekiwał. — Niestety, towarzyszu generale, pułkownik nie informuje mnie o swoich zamiarach. — Wygląda, że nikt nie wie, gdzie on jest. To bardzo dziwne. Wiem, że mój poprzednik dawał Jepiszewowi wolną rękę, ’ rozumiem, że byłi blisko… jak nauczyciel i jego uczeń. Ale faktem i jest, że nie mam wytłumaczenia dla nieobecności Jepiszewa. Nie ma go w pracy, ani w domu, a sekretarka nic nie wie. Wołowicz przypomniał sobie opowieści o żonie generała, plotki o jej wyczynach seksualn ych, kiedy jeszcze tańczyła w balecie. Widział ją nawet raz czekającą na męża w zaparkowanym samochodzie. Oszłamiająco piękna kobieta. — Bardzo chciałbym pomóc, generale. Olski zmienił nagle temat. — W naszym kraju trwa przebudowa, Dimitri. Musimy mieć otwarte umysły. Musimy być czujni i na tyle mocni, by otwarcie mówić o swoich brakach i niedociągnięciach. Operacja na taką skalę nie przebiega bezboleśnie. Ale wielu, nawet tych, którzy w zasadzie zgadzają się, a jednak polemizują wytykając zbyt duże tempo zmian, będzie musiało się dostosować albo przepadną. Olski wymówił słowo “przepadną” delikatnie, prawie miękko. Wołowicz nigdy nie słyszał, by wymówiono to słowo z taką groźbą. — Pewni ludzie należą do innej epoki — ciągnął generał. — Są jak dinozaury. Na przykład mój poprzednik, niewątpliwy patriota, przeżył się już. Nie był w stanie przestawić się na nowe myślenie. Czy Jepiszew też jest dinozaurem? Wołowicz nie wiedział co powiedzieć, ale Olski nie czekał na odpowiedz. Mówił dalej: — Potrzebujemy łudzi elastycznych, Dimitri, ludzi, która/ potrafiązmienić przestarzałe poglądy i pracować dla pieriestrojki i dla własnego rozwoju, rzecz jasna. Czy widzisz siebie takim? “Dla własnego rozwoju” — pomyślał Wołowicz. Spodobało mu się to określenie. — Staram się mieć otwarty umysł, towarzyszu generale. — Właśnie o to chodzi. Olski nacisnął przycisk i kazał kierowcy stanąć. Po zalewie pływały żaglówki. Wołowicz przypomniał sobie, że’gdzieś tu jest ośrodek sportów wodnych. — Czy według twoich informacji, Dimitri, Jepiszew jest w Wołowicz wykonał nieokreślony ruch palcami. Przecież już powiedział, że nie wie gdzie jest Wiktor. — Nic mi nie mówił, że wybiera się za granicę, towarzyszu generale. —Kiedy widziałeś go ostatnio? Pytanie to oplotło go jak zdradliwy wir w rzece. —Chyba tydzień temu. — Tydzień — Olski zdawał się analizować tę odpowiedź. Miał nieprzeniknione rysy, a ogolona wspaniała ^owa dodawała aż za dużo powagi. — A czy, również według twoich ocen, Jepiszew kontaktował się w tych dniach z generałem Greszką? Kolejny mocny dos. Wołowicz zawahał się. — Nie sądzę — odpowiedział. Olski uśmiechnął się: — Dziękuję, Dimitri. Bardzo miło nam się rozmawiało. Czy będzie to dla ciebie duży kłopot, jeśli zostawię cię tutaj? Wołowicz pomyślał ile stąd kilometrów do jego mieszkania i czy jeździ tu jakiś autobus albo metro. Od wielu lat nie jeździł środkami miejskiej komunikacji. —Ależ skąd, towarzyszu generale. No bo co miał odpowiedzieć? Że “to kurewstó kłopot, towarzyszu generale’? Otworzył drzwi i wysiadł. Patrzył za czarnym samochodem, aż zniknął w głębi ulicy. Zdawał sobie sprawę, że to kłamstwo nie ostoi się długo, jeśli generał pomyśli uważnie. Kiedy samochód wyjechał na autostradę Wolokołamską, generał opuścił szybę oddzielającą go od kierowcy — pułkownika Czebrikowa i pochylił się w jego stronę. —To ten — powiedział pułkownik, nie odwracając się. — Jesteś pewien?
— Absolutnie, towarzyszu generale. Porucznik Wołowicz odwiedził generała Greszkę w Zawidowie wczoraj wieczorem w towarzystwie pułkownika Jepiszewa. Spotkanie trwało około godziny. Olski wyprostował się. Patrząc przez okno rozmyślał nad kłamstwem Wołowicza. Otóż miał zagadkę. Jak z bezładnej kupy różnych elementów ułożyć spójną całość? Wolowicz i jego pułkownik, tajemniczy Wiktor Jepiszew odwiedzają Greszkę późnym wieczorem. Trzy godziny po spotkaniu Jepiszew udaje się do przestępcy nazwiskiem Jewenko w Moskwie. Jewenko zwany Drukarzem sporządza paszport zachodnioniemiecki, na nazwisko Grunwałd. Jepiszew zabiera fałszywy paszport i wyjeżdża. —Wierzysz w to, co mówi Drukarz? —Jest przyparty do muru, generale. Każde wsparcie jest dla niego dobre. Przestępstwo walutowe to nie żarty. Ma w perspektywie dwadzieścia lat ciężkich robót, może pluton egzekucyjny. Poza tym miał zdjęcia i pieczęć. Olski zamknął oczy i przypomniał sobie wizytę w “pracowni” Drukarza. Ohydne pomieszczenie w piwnicy bez okien, cuchnące chemikaliami i barwnikami. Właśnie tam Jewenko, mały obskurny człowieczek z najczarniejszymi paznokciami, jakie Olski widział kiedykolwiek i poplamionymi atramentem rękami, sporządził paszport z fotografią Jepiszewa, którą zrobił tego samego dnia wczesnym rankiem. Sfałszował paszport zachodnioniemiecki. Wycisnął oficjalną pieczęć RFN. Pieczęć tę pokazał Olskiemu jako ostateczny dowód, że mówi prawdę. Pracownia Jewenki była prawdziwym skarbcem. Były tam oficjalne pieczęcie z różnych krajów, paszporty in blanco z Turcji, RFN i Malty, trzy czyste legitymacje Interpolu, jedna FBI i jedna irlandzkiej Gardy. Można było odwiedzić Jewenkę i po dziesięciu minutach wyjść z innym nazwiskiem, nawet z legitymacją policyjną z innego kraju. —Więc dokąd udał się tajemniczy Herr Grunwald? — Pracujemy nad znalezieniem odpowiedzi, towarzyszu generale. Olski otworzył oczy. —Co przypomina wam Wolowicz, pułkowniku? Czebrikow milczał przez chwilę. —Rybę. —Mnie osobiście coś bardziej glizdowatego. —No to węgorza. —Blisko. Zawieźcie mnie do domu. Olski zasunął szybę. Lubii to uczucie izolacji na tylnym siedzeniu samochodu. Byio to miejsce, gdzie mógł spokojnie myśleć w samotności. Nie zdążył nacieszyć się tym luksusem, gdyż w samochodzie zadzwonił telefon. Olski natychmiast podniósł słuchawkę. Z drugiej strony dochodził głos majora szefa stacji komputerów KGB. — Zdaje się, że znaleźliśmy to, czego szukacie, towarzyszu generale. Olski podziękował, odłożył słuchawkę i poinformował kierowcę o zmianie kierunku jazdy. Londyn Było już prawie demno, deszcz przestał padać, a wiatr ucichł. Pagan zadzwonił do Tommyego Witherspoona, ale nie zastał go. Ktoś bardzo oficjalnym głosem poinformował, że w nagłych wypadkach pan Witherspoon jest osiągalny w swoim klubie na Picadilly. Wspomniał także, że dzisiaj jest niedziela, pora wypoczynku pana Witherspoona, wobec czego należy dokładnie przemyśleć czy niepokojenie go jest uzasadnione. Pagan odłożył słuchawkę. Zajrzał do sypialni. Kristina leżała plecami do niego, półokryta kocem. Położyła się mówiąc, że jest zmęczona. Nie był pewien czy śpi. Cicho wszedł do środka. Odwróciła twarz i zmrużyła oczy przed światłem, które wpadło z livingroomu. “Kobieta w moim łóżku — pomyślał — kobieta, której prawie nie znam, ale bardzo atrakcyjna”. Osobliwe spostrzeżenie. Usiadł na skraju materaca. —Muszę wyjść na chwilę. — Chcesz, żebym została? — Nie chcę, żebyś odeszła. —Nie podoba mi się, że będę sama, Frank. A jeśli Jepiszew wróci? Pagan wątpił w to. Do tej pory Jepiszew mógł dojść do wniosku, że mieszkanie Pagana jest ostatnim miejscem, gdzie może teraz
pójść, bo jeśli Kristina Vaska rozpoznała go, to Pagan na pewno odpowiednio się zabezpieczył. Może nawet przyszło mu do głowy, że wokół domu kręcą się zamaskowani policjanci gotowi do akcji, gdyby się pokazał. —Załatwię dla ciebie jakąś ochronę — sięgnął pod łóżko i wyjął pistolet z pudełka. Włożył go do kabury, którą przypiął tak, że wisiała z tyłu, prawie na lędźwiach. — Ale nie sądzę, by byl na tyle nieostrożny, żeby tu wracać. Patrzyła z powątpiewaniem. Podniósł słuchawkę aparatu stojącego przy łóżku, wybrał numer lokalnego posterunku policji i poprosił sierżanta Crowley’a Kiedy sierżant zgłosił się, Pagan władczym głosem pracownika Special Branch poprosił o postawienie wozu patrolowego przed swoim domem. Crowley żywił typowe uczucia zwykłego gliniarza wobec ludzi z tej formacji, czyli niechęć przeciętnego człowieka do arystokraty. Tak czy owak, przystał na prośbę Pagana. Frank odłożył słuchawkę. — To na razie wystarczy. — Jak długo cię nie będzie? —Godzinę, może dwie. Spojrzał na nią z góry. Potem pochylił się i odruchowo pocałował w czoło. Nie wydawała się tym zaskoczona. Chwyciła jego dłoń i spojrzała mu w oczy. “Nie, nie tutaj” — pomyślał. Odsunął się od łóżka, wysuwając dłoń z jej ręki. —Wróć szybko. Przeszedł przez pokój do okna i stał tam, dopóki nie zobaczył, że wóz patrolowy zatrzymuje się pized domem. Wrócił do sypialni. —Jak wyjdę, zasuń rygiel w drzwiach. —Uważaj na siebie, Frank. Usiadła i odgarnęła włosy z czoła. Wyglądała zachwycająco. Długą chwilę stał oczarowany jej urokiem. Zaskoczony swą reakcją szybko wyszedł z mieszkania. Kiedy był na ostatnim schodku, usłyszał szczęk zamykanego rygla. Wyszedł ostrożnie, spojrzał na wóz patrolowy, na twarze dwóch młodych gliniarzy i skierował się do swojego camaro. Ciemny skwer po drugiej stronie, rozświetlone okna, nieruchome drzewa. Wszystko znajome i bliskie, ale świadomość istnienia człowieka nazwiskiem Jepiszew sprawiła, że nagle wszystko to przygniatało go niepokojąco. Tom Witherspoon śmiał się przeciągle i lekceważąco: Hoo, hoo, ho. Paganowi kojarzył się ten śmiech z bogactwem. Jeśli można śmiać się nosem, to robił to właśnie Witherspoon. Mial na sobie czarną marynarkę, białe spodnie i stary krawat w barwach szkoły, której Pagan nie rozpoznawał. Tom pasował do tego miejsca, do starych mebli, delikatnych abażurów, portretów zasłużonych członków klubu, trudnego do określenia klimatu starych pieniędzy i wczorajszych imperiów, — Wspominam Jepiszewa. a pan dostaje ataku histerii — powiedział Pagan. który czuł się bardzo nieswojo w atmosferze zaszczytów, w większości niezasłużonych, a przekazywanych z ojca na syna za pomocą tzw. więzów krwi. Witherspoon pił maderę. Plamki na wargach wskazywały, że wchłaniał alkohol przez większą część dnia. Na wpół pijany wydawał się jeszcze bardziej wyniosły, a o wiele mniej sympatyczny niż podczas spotkania w Green Park. Alkohol wyzwalał jego najgorsze cechy — górnolotne maniery i kanciaste, niezachwiane zadowolenie z siebie. — śmieję się. Ale z pewną dozą współczucia. —Współczucia? —Jeśli to naprawdę ten Jepiszew, jak uparcie twierdzisz, to współczuję ci, staży-To twardy zawodnik, że użyję ameiykaniz-mu. Bardzo byłoby mi nie na rękę, gdyby Jeppi myszkował po moim ogródku. “Jeppi — pomyślał Pagan. — A więc Tommy Witherspoon jest aż tak blisko ukrytych w szafach szkieletów”. Utrzymywanie rzeczy w tajemnicy na Whitehałl, wędrówki sekretnymi k orytarzami tak wpływają na człowieka, Z Witherspoona zrobiły pompatycznego i protekcjonalnego filistra.
—Powiedz, co wiesz, Tommy, ja wysłucham, wstanę i powlokę się w mrok. Witherspoon pociągnął łyk madery i zmarszczył brwi. Kiedy przemawiał, robił to bezceremonialnie jak ktoś przywykły myśleć, że jego słowa to najczystsze perły, a audytorium to stado wieprzy. — Są tacy, którzy mówią że Wujaszek Wiktor jest stworzeniem KC. Niektóra/ spierają się, że nawet gdyby nie istniał in corpore, to KC wymyśliłoby go. Facet z umysłowością Jepiszewa, którą można trafnie porównać do umysłu neandertalczyka, mógł zostać stworzony przez ścisłe gremium poprzedniego Politbiura. Jeśli d faceci chcieli uzyskać modelowego komunistę, Marksensteina, chyba łapiesz o co chodzi, to dożyliby i zespawali kogoś na kształt Wujaszka Wiktora, który kupił całą marksistowsko-leninowską banialukę hurtem na wagę. Witherspoon pochylił się nad stolikiem. Pagan zauważył, że postawił łokieć w cienkim krążku wina, który pozostał po mokrym dnie kieliszka Witherspoon kontynuował: —Wujaszek kręci się od dość dawna tu i tam. Z reguły załatwia brudne sprawy, co zleca mu wkrótce “nieodżałowany”, a może już nawet opłakiwany generał Greszko. —Wyczytałem gdzieś, że Greszko przeszedł na emeryturę — wtrącił Pagan, przypomniawszy sobie artykuły o generale, który władał KGB, mimo iż rządy się zmieniły. Pragmatyczny, przebiegły, jeden ze starej gwardii. —Przejście na emeryturę to zgrabny rosyjski eufemizm na wylanie kogoś na zbity pysk. Jepiszew tańczył, jak mu stary zagrał. Niektóre kayuałki nie były zbyt przyjemne, Pagan. —Na przykład? Witherspoon skinął na kelnera i kazał napełnić kieliszek. — Greszko zlecił mu zadanie wyplenienia i wyciszenia na wieczne czasy wszystkich, którzy podnieśli głos przeciwko systemowi. Wujaszek wykonał zadanie z autentycznym fanatyzmem. Morderstwa, szantaże, deportacje do obozów pracy bez możliwości przebaczenia. Wujaszek jak z rogu obfitości sypał pomysłami, aby wyciszyć dysydentów. Spisał się świetnie. Jest odpowiedzialny w ten czy inny sposób za tysiące istnień. Liczba uwięzionych jest nie do określenia. —Rzeźnik —O, cóż za ujmująca prostota policyjnego myślenia. Mój drogi Pagan, nie możesz tak po prostu przykleić facetowi jednej ze swoich nalepek. Rzeźnictwo to tylko część z repertuaru Jepiszewa. Posłuchaj jak ja to rozumiem. Jepiszew ma coś z kameleona. Wtapia się w otoczenie. Zmienia barwy. Ma swój urok, aczkolwiek naturę nieludzką. Jest to facet w rodzaju tych, którzy uśmiechają się do ciebie przepraszająco, zakładając ci garotę na szyję. To więcej niż rzeźnik. Ma dużo krwi na rękach, niezaprzeczalnie, ale też ma system wierzeń i wartości, które usprawiedliwiają wszystko co robi. Kiedy ostatnio słyszałeś o rzeźniku, który zabija krowę, gdyż zdarzyło jej się nie podzielać poglądów i filozofii tegoż rzeźnika? Pagan nie lubił, gdy Tom nie pozwalał mu dojść do głosu. Witherspoon zmuszał go, by czuł się jak dziecko, które uczy się alfabetu. —W jakiej sytuacji jest teraz, gdy Greszkę odstawiono? —Któż to wie? Wujaszek Wiktor jest ze starego obozu, Pagan. Czy przetrwa nowy reżim, o to można robić zakłady. Może nowi chłopcy będą chcieli wmieść go pod dywan, bo jest pozostałością z dawnych czasów, a więc kłopotliwy. Ale jeśli biega sobie po naszym pięknym i zielonym kraju, jak mówisz, to zdaje się, że znów ma zadanie do wykonania. Pagan rozejrzał się. Za oknami było ciemno, zapalały się latarnie Picadilly. — Muszę jednak przyznać, że strasznie trudno jest mi uwierzyć, że Jepiszew jest tutaj. —Chciałeś powiedzieć, że trudno ci uwierzyć w to, że o tym nie wiedziałeś, Tommy. Witherspoon utkwił pijany wzrok w Paganie i z chłodnym grymasem powiedział: —Nikt inny niż Greszko nie mógł go tu przysłać. Gdyby obecni pracusie z KGB mieli coś brudnego do zrobienia w Londynie, to wydaje mi się; że przysłaliby kogoś młodszego, kogoś kogo nie znamy.
— Czy możliwe zatem, że to Greszko go wysiał? Czy to możliwe, żeby Jepiszew zjawił się tu w sprawie oficjalnie nie prowadzonej przez nowe kierownictwo KGB? Witherspoon wyraźnie zamroczony alkoholem i z pijacką mgiełką w oku powiedział: — Wszystko jest możliwe, Pagan. Greszko miał potężną sieć wpływów, a to nie rozpada się po kilku miesiącach. Bardzo wielu facetów wcale nie jest oczarowanych nowymi twarzami na Kremlu, nie zapominaj. W moim ogólnym odczuciu opór starych nie jest zorganizowany. Przypomina bardziej chóralne pojękiwanie. Ale też nie widzę zbytnio Jepiszewa stającego w szeregu obok umierającego Greszki. — Jeśli nie Greszko go wysłał i jeśli Jepiszew jest kłopotliwy dla KGB, to kto mu dał rozkaz? Wybrał się sam, z własnej woli? — Jak już ci próbowałem przybliżyć rzeczy, Pagan, intencje Rosjan są często zbyt mroczne do przeniknięcia przez zachodnie umysły. Zwłaszcza przez umysł policjanta. Gliniarze są świetni, kiedy wlepiają mandaty za przekroczenie szybkości, ale, śmiem twierdzić, wpuszczeni do świata subtelnej polityki, stają się bezradni jak dzieci. Pagan wstaJ. Zastanawiał się jak długo jeszcze zdoła ścierpieć Witherspoona, zanim zrobi coś zdecydowanie niekulturalnego. —Jest gdzieś jego zdjęcie? Witherspoon zaśmiał się, aż do łez. — Boże, nieł Zdjęcie Jepiszewał Znam wielu ludzi, którzy oddaliby całą swoją roczną pensję za podobiznę Wujaszka Wiktorał Zdjęcie Jepiszewał Doprawdy, Pagan. Co ty sobie wyobrażasz? Myślisz, że KGB przysyła nam regularnie kartoteki swoich bonzów. Boże, Boże, Boże. Pagan położył ręce na krawędzi stolika. Miał jeszcze jedno pytanie. Odczekał, aż śmiech Witherspoona ucichnie. — Czy znasz nazwisko Norbert Vaska? —Nie, a powinienem? — Zwykła ciekawość. Pagan zaczął się podnosić. Nie mógł odmówić złośliwej pokusie i biodrem uderzył w stolik tak, że szklanka Witherspoona przewróciła się, a część madery spłynęła mu na spodnie. — Oj, oj — jęknął Pagan lekko zaślepiony swoją małostkowością. To było coś więcej niż odegranie się na Tomie Witherspoonie. Ujawniła się ogólna frustracja z powodu kłębiących się pod jego czaszką pytań dotychczas wciąż bez odpowiedzi. Witherspoon wstał szybko: — Doprawdy, Pagan, co z ciebie za niezdara — powiedział i przyłożył chusteczkę do krocza. — Przepraszam, Tom, naprawdę. Witherspoon patrzył na niego ostro. — Zrobiłeś to celowo? — Za kogo mnie uważasz? Witherspoon położył czerwoną od wina chustkę na stole. — Zaraz ci powiem, Pagan. Uważam cię za kogoś, kto spadł z ligi. Za kogoś kim Wujaszek Wiktor nie zaspokoiłby nawet pierwszego głodu przy śniadaniu. Mam dla ciebie propozycję. Zostaw to wywiadowi. Niech chłopcy z MI 6 radzą sobie z tym. Ty jesteś druga liga, steny. — Pięknie patrzeć jak robisz się obrzydliwy, Tom. Uważaj, bo cię skreślę z listy członków klubu za nieumiejętność obchodzenia się ze swoimi gośćmi. — Gośćmi? Ja cię tu nie zapraszałem, Pagan. — Gdybyś zaprosił, Tom, nie przyszedłbym. Pagan odwrócił się i ruszył do wyjścia. Kiedy spojrzał na salę, kelner właśnie biegł do Witherspoona ze ściereczką. “Jak zwykle — pomyślał. — Klasy służące sprzątają bałagan po panach”. Zastanawiając się, czy ten zwapniały system w ogóle kiedyś się zmieni, wyszedł na Picadilfy — Półtorej godziny po wyjściu Pagana Kristina leżała z zamkniętymi oczami w ciemnej sypialni. Przypominała sobie jak Pagan patrzył na nią — wtedy w parku i potem, tuż przed wyjściem z mieszkania. Spojrzenia te nie budziły wątpliwości. Frank Pagan, który lubił myśleć o sobie, że rozgrywa partię, trzymając karty przy orderach, któremu zdawało się, że idzie przez
świat umiejętnie skrywając swoje uczucia, odsłonił się. Było w nim jednak coś, co ją pociągało. Połączenie zadowolenia z siebie i braku szlifu, szorstkości i gładkości. Przypominał jej kamień, który kiedyś znalazła nad Piritią — osobliwy kamień jakby stopiony z dwóch różnych części Po jednej stronie gładki i szklisty, po drugiej szorstki, chropowaty, nieprawdopodobny amalgamat, mały paradoks natury. Tak właśnie widziała Franka Pagana Nie miała zamiaru go polubić. Nie przyjechała tu. by przywiązać się do kogoś. Zastanawiała się, jakim byłby kochankiem. Wyobrażała sobie, że uczciwym, bez wykrętów, spokojnym i rozważnym. Usiadła i spojrzała na zegar. Była dziesiąta Rozebrała się, rzuciła ubranie na podłogę i skierowała do łazienki. Przechodząc, spojrzała na drzwi i odruchowo sprawdziła rygiel. Miała być bezpieczna. Nie było sposobu, by Jepiszew dostał się do środka. Ale skoro Jepiszew nie mógł przejść przez drzwi, to jej przeszłość również nie mogła przez nie wyjść. Koszmar przybrał wyraźne kształty tu w Londynie, po piętnastu latach i tysiąc kilometrów od miejsca, gdzie się zaczął. Wyobrażała sobie twarz ojca, ale nie zawsze obraz był wyraźny. Zdarzały się też chwile paniki, kiedy nie mogła przywołać wspomnień. Czuła wtedy, że zapada się, a wspomnienia rozsypują się. Zamknęła oczy, wyobraziła sobie ręce Norberta Vaski, mocne i twarde, długie palce odgarniające kosmyk włosów z twarzy córki albo chwytające ją w pasie i podnoszące do góry. Tak, jego palce, ale twarz? Widywała ją tyłko przelotnie jak ściemniający się hologram. Gdy odsunęła zasłonę, odkręciła kran i ustawiła temperaturę wody, usłyszała telefon. W pierwszym odruchu chciała go zignorować, jednak owinęła się ręcznikiem, weszła do pokoju i podniosła słuchawkę. —Rezydencja Franka Pagana — powiedziała. Mężczyzna po drugiej stronie przedstawił się jako Martin Burr i powiedział, że musi pilnie rozmawiać z Frankiem Paganem.
Ryga, Łotwa Trzy wojskowe ciężarówki z włączonymi reflektorami przetoczyły się ulicą Suworowa w stronę rzeki Daugawy. Było ciemno, a zakryte pojazdy poruszały się z iluzorycznym pośpiechem typowym dla wozów wojskowych. W rzeczywistości ich prędkość nie przekraczała sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Przejechały przez rzekę i ujechały w dzielnicę Rygi zwaną Pardugawa, rejon przemysłowy rozrastającego się miasta. Minęły zaniedbany park i stary cmentarz, za którym ciągnęła się dzielnica fabryk i magazynów. Część zakładów była nowa, ale dalej w głębi dzielnicy fabryki były bardziej zniszczone. Samochody minęły pokazowy zakład, ulubione miejsce oficjalistów z lnturistu i partyjnych szefów, i wjechał w o wiele mniej atrakcyjną część składów, fabryk i placów, wszystko z początku stulecia. W powietrzu dominował zapach pleśni i rdzy, którego nie roz[ prószyła nawet słona bryza wiejąca znad Zatoki Ryskiej. Samochody wjechały w węższe ulice starego miasta. Uliczki, które pamiętały jeszcze dorożki wiozące właścicieli z fabryki do fabryki. To tutaj przepełnieni nienawiścią i odrazą ludzie planowali w podłych manufakturach rewolucję. Wygasiwszy światła, samochody zatrzymały się w ślepej j uliczce, którą miejscy geodeci pomijają w swoich planach. Mijały . długie minuty i nikt nie wysiadał z samochodów. Parkowały koło walącego się budynku, który kolejno mieścił wytwórnię okiennic, potem sznurowadeł, fajek, obiektywów. Jeszcze cztery lata temu na krótko stal się salą prób dla wyjętego spod prawa zespołu rockowego “Gułag”. Dzisiaj opuszczony przez wszystkich, niszczał. Wreszcie otworzyły się drzwi i wysiadł mężczyzna z latarką. Błysnął dwa razy i zgasił. Kierowcy w mundurach armii radzieckiej wysiedli i ruszyli szybko do budynku. Zaraz też z bud samochodów zaczęli wychodzić żołnierze — kilku kaprali, sierżant, major i pułkownik. We wnętrzu starej fabryki znajdowała się piwnica, do której prowadziły chybotliwe schody z trudem trzymające się ściany. Mężczyzna z latarką schodził pierwszy, ostrzegając idących za nim żołnierzy. Piwnica oświetlona tylko jedną karbidową lampą była pełna rupieci pozostałych po poprzednich właścicielach — kawałków sznurka, piatów potłuczonego szkła, cybuchów do fajek, łyżeczek bez uchwytów i zawiasów do okiennic. Stało tam także trzydzieści drewnianych skrzyń i to właśnie one były obiektem zainteresowania grupki mężczyzn. Mężczyzna z latarką odrzucił wieko jednej skrzyni, a mężczyźni w mundurach oświetlani żółtoniebieskim światłem stanęli wokół niej. Broń. Amerykańskie M-16, szwajcarskie Sig-Amt, belgijskie FN-ki, karabiny automatyczne leżały bezładnie. W innych skrzynkach była broń ręczna — browningi, colty, lugery i amunicja. Jedna skrzynia zawierała granaty, inna automaty UZI. Można było odnieść wrażenie, że ktoś nabył tę broń na różnych najciemniejszych bazarach i rynkach międzynarodowego handlu bronią. Mężczyźni nie ukrywali zadowolenia. Wprawdzie wiedzieli, że ta ilość broni jest niewystarczająca wobec ogromu czekającego ich zadania, ale była ona znakiem poparcia z zewnątrz, a to ich ucieszyło i wzruszyło. Poczuli się mniej samotni. Męzczyzna z latarką znany jako Marcus ponaglił resztę. Nie chciał zostawać w tej piwnicy dłużej niż to konieczne Im szybciej skrzynie zostaną zabrane, tym lepiej. Jego zdenerwowanie udzieliło się pozostałym. Mężczyźni w mundurach szybko i cicho wynieśli skrzynie z piwnicy i załadowali do samochodów. Operacja trwała może pięć minut i samochody były gotowe do drogi. Jeden kierował się do Tallina, drugi do Wilna. Trzeci miał najkrótszą drogę do przebycia — do odosobnionego miejsca w lesie wokół Kemeri, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Rygi. Pożegnanie trwało tyłko kilka chwil, chociaż wszyscy wiedzieli, że mogą się już nigdy nie spotkać. Były uściski dłoni, strzępy uśmiechu, klepnięcia po plecach. Pomimo swobodnych gestów czuło się ponurą atmosferę nieuchronności losu. Czekała ich niebezpieczna podróż, a później kto wie, może śmierć. Nie mieli przed nią żadnych obaw. Nawet wtedy gdy nerwowe
wzajemne pokpiwanie umilkło i zapadła cisza brzemienna świadomością powagi czekającego ich przedsięwzięcia. Samochody ruszyły i jechały w konwoju kilka mil aż do brzegu rzeki, gdzie się rozdzieliły. Trzy razy w ciemności błysnęły reflektory — .sygnał, który mógł znaczyć równie dobrze “powodzenia” jak “żegnajcie”. Jechały każdy w swoją stronę obok wystaw sklepowych, nieoświetlonych biur, uśpionych domów. Przejeżdżały przed oczami milicjantów, którzy jeśli nawet byli uważni, mogli jedynie zobaczyć ciężarówki wojskowe spieszące do wykonania zadania bojowego, a w wysokich szoferkach twarze umundurowan ych mężczyzn. Nikt nie mógł wiedzieć, że ciężarówki te zostały skradzione wiele tygodni temu, że ich ładunek był nielegalny, a tablice rejestracyjne fałszywe, że dokumenty przewozowe były podrobione, a mężczyźni we wnątrz wcale nie byli żołnierzami, lecz grupą dysydentów w skradzionych mundurach. Byli tam dezerterzy Bałtowie z armii radzieckiej w Afganistanie, kilku studentów uniwersytetu w Wilnie, kilku bojowców pamiętających ostatnie dni Bractwa oraz kilku, którzy odsiedzieli wyroki za przekonania polityczne w sowieckich więzieniach. Nikt z zewnątrz nie mógł przypuszczać do czego ma być użyta broń z ciężarówek ani też nie mógł wiedzieć, żeza kilka dni może polać się krew.
Manhattan Ubrany w szary wioski garnitur i filcowy kapelusz Michaił Kiss szedł Fifth Avenue. Była 22.00 i noc zdążyła już rozproszyć wilgoć po parnym dniu. Kierując się do Columbus Circle, który właśnie wyrósł przed nim, spojrzał na ślubną obrączkę. Nie zdejmował jej od czterdziestu lat i patrząc na nią doszedł do wniosku, że zrosła się z rdm, była jakby częścią jego samego. Mimo upływu wielu lat wciąż rozdzierała mu serce. Czas nie zatarł wszystkiego, wręcz przeciwnie. Niektóre wspomnienia rozrastały się i nasilały zamiast maleć. Twarz Ingridy przepływała przed nim, śliczna, ukochana tw/arz. Poczuł staiy ból, tnący żal jak okruch ostrego szkła w sercu. Wracał do dnia, kiedy zginęła od sowieckiej kuli. Zacisnął mocno powieki, gdy zatrzymał się przed czerwonym światłem. Nie widział jak umarła. Obraz jej śmierci poskładał z plotek i pogłosek. Było to na początku lat pięćdziesiątych. Zabrano ją ciężarówką razem z innymi kobietami, których mężowie byli podejrzani o działalność w partyzantce przeciwko imperium sowieckiemu. Wywieziono na łąkę za miastem Paide w środkowej Estonii. Potem kazano im ustawić się w szeregu, a ukryty w zaroślach KM otworzył ogień. Kiss wciąż zastanawiał się, czy śmierć była dla niej zaskoczeniem, czy też może wiedziała co ją czeka, zanim padły strzały. Jakie to może mieć znaczenie, do cholery? Miał przed oczami obraz, który nie chciał odejść, obraz twarzy Ingridy zwróconej ku chłodnemu estońskiemu niebu, strużki krwi płynącej z kącika ust i tłustą muchy, wścieklej i ohydnej, żywej, siadającej na jej usta. “Ingrida, mu suda, mu hing. Ma tunnen puudust sinu jarele. Ingrida, moje serce i duszo. Brak mi ciebie”. Jeszcze długo po przyj eździe do Stanów, przez Niemcy, ‘ widział w myślach, jak spotyka tego, co strzelał. Przypadkiem, na ulicy, w sklepie, gdziekolwiek, i za każdym razem rozdzierał tamtego na strzępy, odcinał mu członki włókno po włóknie. Z biegiem lat fantazja ta zaczęła przjAierać inne formy. W końcu strzelający tylko wykonywał rozkazy. A ten kto mu je wydał zrobił to, bo otrzymał instrukcje z Kremla. Dlatego jednostki nie są winne. To system, z gruntu zły i skorumpowany, który rządził zza grubych murów Kremla był wszystkiemu winien. Więc Michaił Kiss skierował wyobraźnię na inne tory. Minął Lincoln Center, idąc pod zapalonymi lampami, potem skręcił w wąską uliczkę, gdzie się zatrzymał. Może to nie było nic więcej niż trak latami, może zdawało mu się, że coś zauważył w ocienionych drzwiach, ale nagle zaczął się bać. Spojrzał na drogę, którędy szedł. Zdawał sobie sprawę ze źródła tego uczucia, uczucia, które tkwiło w nim samym, w zwojach nerwów, iż jakiś tutejsi agent KGB mógł go śledzić. A jeśli Carl Sundbach miał rację i cała sprawa jest przegrana? A jeśli Romanienko wiózł wiadomość o odwołaniu akcji, bo coś poszło ile? “Starzejesz się — pomyślał. — Zaczynasz mieć starcze myśli, głupie i bojaźiiwe”. Nie chciał rozważać motywów zabójstwa Romanienłti. Zabójcą Romanienki mógł być ktokolwiek. Jakiś rozczarowany emigrant przygłup z pistoletem, szalenia: z ambicjami politycznego męczennika. Nie chciał dopuścić myśli, że coś mogło nie udać się w całym przedsięwzięciu. Ruszą według planu. On i Romanienko stracili zbyt dużo czasu, spajając potajemnie poszczególne ogniwa — od fińskiego biznesmana, który woził listy Kissa do Helsinek do radykalnego obrony praw człowieka z Tartu, który zostawiał każdą wiadomość w starym wiatraku w Muzeum Architektury Drewnianej przy ulicy Vabaohumuuseumitee, trzy kilometry od Tallina, skąd przejmował je zaufany współpracownikł dostarczał Romanience. Czasem w chwilach zwątpienia Kiss zastanawiał się czy nie przeoczył czegoś, czy nie było jakiegoś punktu, zdradliwego łącza, kogoś, kto ujawniał treść listów KGB. Ale ponieważ operacja nie została przerwana, a Romanienko nie został aresztowany Kiss zakładał, że siatka nie była spenet rowana. Doszedł do następnej uliczki i strach minął tak szybko jak się pojawił. Znajdował się w okolicy Fordham University, gdzie na bocznych ulicach wyrastały kosztowne bloki mieszkalne. Mógł iść krótszą drogą, ale nigdy nie szedł dwa razy tą samą trasą. Przeciął Amsterdam Avenue
i wszedł do środka starego budynku. byłego domu towarowego przekształconego obecnie na studio i mieszkania. Wszedł na trzecie piętro. Zapukał do drzwi na końcu korytarza, które otworzył mężczyzna znany Kissowi jako Iverson. Miał około czterdziestki, ale brak zmarszczek, brak ożywienia na twarzy uniemożliwiały prawidłowe odgadnięcie wieku. Kiss nie pamiętał, by Iverson kiedykolwiek uśmiechał się lub marszczył brwi. Było w nim coś przerażającego, jakby w ogóle nie doznawał żadnych uczuć. Kiss nazywał go w myślach: Ku/m kala. czyli zimna ryba. W pokojach nie było żadnych mebli. Biała wykładzina na podłodze, lśniące białe ściany odbijające światło z ukrytych lamp. “To dziwny lokal — pomyślał Kiss — czysty, bez najmniejszej plamki, a jednak chyba nigdy nie był zamieszkały”. Zakładał, że Iverson wykorzystuje go tylko na te spotkania. Zdjął kapelusz i wytarł dłonią wilgotne czoło. To puste mieszkanie doskonale pasowało do osobowości Iversona. — Ruszamy czy nie? — zapytał Iverson. “Zawsze od razu do rzeczy” — pomyślał Kiss. Zawahał się chwilę. Podszedł do okna, przez które widać było ciemną rzekę. Jasnożółta barka płynęła w dół. “Ruszamy czy nie?” Odwrócił się i spojrzał na Iversona. —Ruszamy. ,A więc stało się. I nie ma odwrotu”. —Dostał pan potwierdzenie? —Tak — skłamał Kiss. —Nigdy nie zwątpiłem. Kiss uśmiechnął się. Czuł gwałtowny przypływ ulgi, jakby kojąca ból substancja rozchodziła się po jego dele. Amerykanie nazywali to “być na haju” Prawie czuł jak dotyka sieci, którą stworzył, a które rozciągały się przez lądy i morza aż do Moskwy. Kanałami tej sieci płynie teraz zastrzyk adrenaliny. Czuł jak każda nić i każde ogniwo, które mozolnie łączył całymi latami nagle wskakiwały na swoje miejsce i zajmowały pozycję bojową pod wpływem jednego impulsu. Iverson stał sztywno, opierając się o ścianę. Nawet garnitur w prążki, który miał na sobie, był przeciętny i bez wyrazu. Był facetem chciwie zabiegającym o prozaiczność. — Pana zadaniem jest dopilnować, by nasz człowiek znalazł się w Norwegii. Tam my przejmujemy sprawę. Kissowi zdawało się, że pierwszy raz słyszy w głosie Iversona cień emocji. — Nareszcie ruszyło. Wie pan, Kiss. czuję coś dziwnego. Jechał pan kiedyś na rollercoasterze? To coś w tym rodzaju — powiedział Iverson i pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech. Tak nieznaczny jak chmurka z atomizera. Kiss rozumiał, że Iverson, który albo jest oficerem lotnictwa. albo nim był kiedyś—tego nie chtiaj wyjaśnić—bal się Rosjan. Ale Kiss, którego pole widzenia ograniczało się teraz do trzech krajów o łącznej powierzchni sześćdziesięciu tysięcy mil kwadratowych i liczbie ludności ośmiu milionów nie był zainteresowany motywami Iversona. To Andres, który utrzymywał różne kontakty z ludźmi z US Air Force przyprowadził Iversona półtora roku temu, mówiąc, że to człowiek, na którym można całkowicie polegać i że zapewni niezbędne usługi. Ta rekomendacja wystarczyła. Czy Iverson działał sam, czy reprezentował grupę o poglądach zbliżonych do jego, tego Kiss nie wiedział, choć czasami miał uczucie, że Iverson jest tylko czyimś rzecznikiem. Ale bez jego pomocy cały plan znacznie by się skomplikował, lub wręcz okazał nierealny. “Osobliwy zestaw — pomyślał Kiss. — Stary partyzant znad Bałtyku i tajemnicza postać z wojskowymi koneksjami, która znalazła sposób na osłabienie przerażającego reżimu”. —No, to chyba więcej się już nie zobaczymy — odezwał się Iverson. Wycisnął rękę, którą Kiss potrząsnął. Jego uścisk był zimny. —Nagemiseni — powiedział Iverson. — Do widzenia. Kiss był wzruszony, że Iverson nauczył się tego słowa po estońsku. —Ćwiczyłem. —Wypadło bardzo dobrze — powiedział Kiss, idąc do drzwi. Odwrócił się i powiedział: — Head aega — co również znaczyło: do widzenia.
—Jeszcze jedno — dodał Iverson. — Nie znamy się. Nigdy nie rozmawialiśmy. To mieszkanie przestaje istnieć, gdy pan wyjdzie za próg. Jeśli kiedykolwiek pod jakimś pretekstem będzie pan tu chciał przyjść a wierzę, że nie zrobi pan tego, spotka pan zupełnie obcych ludzi. A jeśli ktoś kiedykolwiek zapyta mnie o pana, to ja nie wiem, kim pan jest .
Londyn Pagan przelotnie spojrzał na ciało Oatesa i odwrócił się. Piżama zdążyła nasiąknąć łowią. Martin Burr, który przyjechał do Londynu najszybciej jak mógł z głębi hrabstwa Sussex, gdzie spędzał weekendy jak typowy wiejski szlachcic, patrzył na ciało z żalem. —Cholerny wstyd — powiedział do Pagana i przeciął powietrze łaskąw geście posępnej frustracji. — Niechże wreszcie przyjadą z kostnicy i zabiorą dało. Przejdźmy obok. Pagan wyszedł z sypialni za komisarzem. Burr usiadł w fotelu, oparł podbródek na lasce i w zamyśleniu patrzył w otwarte drzwi wejściowe. Na podeście w korytarzu stał umundurowany policjant a troje sąsiadów—dwie wymizerowane kobiety i mężczyzna o twarzy jak wysuszona skóra wołowa, który odkrył ciało, składając Oatesowi sąsiedzką wizytę — usiłowało dosięgnąć wścibskim wzrokiem wnętrza mieszkania. Czynili to z upiornym entuzjazmem typowym dla ludzi, dla których widok zbrodni ma coś z widowiskowego meczu piłki nożnej. —Zamknij te cholerne drzwi — poprosił Burr. Kiedy przyszli do mieszkania Oatesa, Pagan zrelacjonował komisarzowi czego dowiedział się o Jeplszewie od Kristiny. Burr wysłuchał w milczeniu. Teraz Pagan powiedział: — Myślę, że Jepiszew przyjechał tutaj, bo dowiedział się, że Oates robił tłumaczenie. Interesowało go, co znalazł. Odpowiedź brzmi: niestety niewiele, kilka linijek wiersza w dziwnym języku. No bo 1 co też mógł powiedzieć biedny Oates? Może to, że ja mam ten wiersz, kto wie? Zacierając po sobie ślady jak skrupulatny zawodowiec, Jepiszew zabił go. Aja jestem następny na liście, bo również miałem styczność z wierszem. —To cholerstwo jest jak śmiertelny wirus — mruknął Burr ze złością. — Dotykasz draństwa i masz wszelkie szanse, by zejść z tego świata. Był szczerze wstrząśnięty i morderstwem, i obecnością mordercy z KGB w Londynie, a także faktem, że jego włości spługawiła międzynarodowa intryga polityczna. Lubił życie spokojne lub przynajmniej logiczne, uporządkowane i bez najmniejszych przecieków. Pagan włożył ręce do kieszeni. —Jeśli to wirus, to działa bardzo osobliwie. Nie udało mi się dotąd rozgryźć, dlaczego KGB miałoby chcieć załatwić kogoś takiego jak ja czy Oates. Z pewnością sądzą że coś wiem i nie podoba im się to że wiem, cokolwiek by to nie było. Ale w czym tkwi ów wielki sekret? Jeśli Bractwo obmyśla akt terroru przeciwko Rosjanom, to dlaczego KGB chce zniszczyć tych, którzy mają na to dowody? Chyba że samo KGB jest bezpośrednio zamieszane w spisek albo przynajmniej nie chce, by się nie udał. —To raczej dziwny tok rozumowania, Frank. Pagan przytaknął. Chodził po pokoju nerwowym krokiem. Przypomniał sobie, co mówił Witherspoon o walce między starym a nowym reżimem, o tym że Jepiszew nałeży do obo2u Greszki, podobnie jak inni byli magnaci władzy, których w wielkim pośpiechu odstawiono na boczny tor. Była to zwodnicza myśl, błystka na przynętę, ale to co odsłaniało się przed nim przypominało elementy walki o władzę, brudne aspekty tej walki, wałki, z której za Zachodzie mało kto zdawał sobie sprawę. Obracał to w myślach i już mial powiedzieć komisarzowi, gdy ten zapytał: —Ta pani Vaska… Czy jej informacje są wiarygodne? —Z początku miałem kilka wątpliwości. — Ale teraz już nic masz? — Nie jestem pewien. — Me chcesz jej uwierzyć. Wydaje mi się, że to co mówi o Bractwie i udziale Romanienki jest prawdą. Wierzę też w to, że przyjechała tu w nadziei spotkania się z Romanienką w sprawie ojca. I jestem pewny, że nie pomyliła się, rozpoznając Jepiszewa. Livingroom Oatesa wypełniały gustowne antyki.
Na jednej ścianie wisiała fotografia przedstawiająca go w słomkowym kapeluszu jako piętnastoletniego ucznia z Harrow. świeża twarz, pucołowate policzki, sama niewinność. Pagan zatrzymał się pned nią i pokręcił głową. Nic w szczerej, pulchnej twarzy nie zwiastowało tak ponurego końca. Mial mieć słoneczne życie i spokojnie, niespektakulamie wpinać się po drabinie awansu w Foreign Office. Burr milczał przez chwilę. — Jeśli to co ona mówi o Jepiszewie, jest prawdą to zdaje mi się, że sprawa do nas nie należy, Frank. Nie sądzę, byśmy mieli dalej się tym zajmować. Jeśli Jepiszew jest z KGB, to my skończyliśmy grę. Pagan poczuł nagły przypływ irytacj.. —Oddajemy sprawę? Czy to pan chce powiedzieć? Burr zmarszczył brwi. — Nie sądzę, żebyśmy oddawali, Frank. Raczej zabierają ją nam. Istnieje pewien rodzaj występku, któ ry nam nie podlega, Frank. Nie jesteśmy przygotowani do takich spraw. Możesz wypruć z siebie flaki, ale prędzej czy później staniesz przed faktem, że wywiad i tak ją przejmie. Nie ma sposobu, żęty to obejść, niestety. Poza tym jeśli dobrze rozumuję, to nasz przyjaciel Witherspoon już nadał komu trzeba o Jepiszewie. —Poczciwy stary Tom. —Zrobił to, co uważał za swój obowiązek. —Pewnie. “Frank, powinieneś wiedzieć, że tak się stanie — pomyślął Pagan. — A cóż innego mógł zrobić Tommy, jeśli nie pobiec do swoich kolesiów \ z radością poinformować ich, że oto Wujas2ek Wiktor objawił się w Anglii, a jakiś niekompetentny policjant prowadzi sprawę?” Nawet słyszał glos Witherspoona, okrutny szept a może fałszywy śmiech, kiedy trajkocze ze swoimi kumplami z wywiad u. —Mam zapomnieć o Jepiszewie, o to chodzi? —Frank, nie zmuszaj mnie, bym podniósł glos. ftóbuję ci wyjaśnić jak sprawy stoją. Niech to będzie lekcja realizmu. —Ja mogę zapomnieć o Jepiszewie, komisarzu, ale czy on zapomni o mnie? Mam coś, czego on bardzo chce. Niech pan nie zapomina. Burr potrząsnął głową. —A, tek. Spodziewam się, że przekażesz wywiadowi wiersz razem z tłumaczeniem, gdy zwrócą się do ciebie, a zrobią to na pewno. A potem wymaż tę cholerną sprawę z pamięci. —Panie komisarzu, jeśli Jepiszew zastrzelił Oatesa, to w moim słowniku nazywa się to morderstwo. Guzik mnie obchodzi czy Jepiszew jest z KGB, czy z organizacji dobroczynnej. Dla mnie to morderca. A sprawa robi się coraz bardziej osobista, sir, gdyż zabójca ten ma na mnie namiar. Pan zaś chce, żebym przekazał to jakimś typom, co nazywają siebie wywiadem. Dla mnie, prywatnie, to duży błąd w nazewnictwie. Tak czy owak, Jepiszew będzie wierzył, że mam to, czego on szuka, obojętne czy oddam to, czy nie. Komisarz przesunął ręką po twarzy. —Czasami twoja uparta drażliwość mnie przeraża. Pagan wiedział, że źle to rozgrywa, że niewiele brakuje by komisarz, jego jedyny sojusznik w Yardzie, zraził się do niego na dobre. Wziął kilka głębszych oddechów, wdech nosem, wydech ustami. Według podręcznika jogi miało to działanie relaksujące. Ale ani błogostan ducha, ani ćwiczenia oddechowe nie złagodzą jego frustracji — Mnie to również złości — powiedział po chwili komisarz. — Wiedz o tym. Żałuję, że nie ma innej drogi. — To proszę zostawić mi sprawę. — Nie mogę nic zrobić. Chciałbym, żeby było na odwrót, ale prędzej czy później, Frank, zaczną naciskać mnie d, których nie muszę chyba nazywać po imieniu. A ja będę się im grzecznie kłaniał. Ci faceci wiedzą, który guzik nacisnąć i kiedy. — Mógłbym pracować z nimi — zaproponował Pagan. Bunr uśmiechnął się. — Sama myśl, że mógłbyś w ogóle z kimkolwiek pracować jest dość zabawna. — Mógłbym spróbować. Komisarz potrząsnął głową.
— Do jasnej cholery, jak cię mam przekonać? Wywiad nie lubi zwykłych policjantów. ł na tym koniec Pagan otworzył karafkę z koniakiem stojącą na antycznym stoliku. Nalał sobie trochę. Musi być jakieś rozwiązanie, coś co komisarz zaakceptuje. Ale Burr, choć narzekał na upór Pagana, sam też był chyba nieustępliwy. Powstał skomplikowany węzeł. Pagan nie wiedział jak go rozwiązać. Czuł tylko, że został odsunięty na bok i wcale mu się to nie podobało. Komisarz sięgnął do karafki i nalał sobie. Wrócił na fotel i obracaj kieliszek w ręce. — Lubię cię, Frank, może dlatego, że sądzę, że masz serce na właściwym miejscu. Nawet gdy byłeś w dołku, nigdy nie kwestionowałem ani twego serca, ani prawości. Ale to… — komisarz zamaszyście machnA ręką — ta bajka o bałtyckiej klice, którą sprzedaje ci dziewczyna, to zjawienie się Jepiszewa i martwy komunista w Edynburgu, wszystko razem, mój drogi kolego, nie jest wyłącznie twoją pogmatwaną własnością, niestety. Rozumiemy się? — Być może — powiedział Pagan i dopił kieliszek. Koniak tylko trochę zmniejszył jego wewnętrzne napięcie. Burr mlasnął. — Chodźmy na powietrze, Frank. Nie chcę być tutaj, kiedy przyjdą ci z kostnicy i daktyłoskopiarze. Powagę śmierci redukują do zwyczajnego zajęcia, a to dla mnie gorszące. Pagan podążył za komisarzem po schodach obok gulgocących sąsiadów. Na zewnątrz panował półmrok. Burr stanął pod latarnią i oparł się o laskę. Było cicho i spokojnie wokoło jak na porządnej, cichej i sennej ulicy. — Jest ładna? — zapytał nagle komisarz. — A co to ma do rzeczy? — Touche, Frank Chcę tylko powiedzieć, że zgodnie z prawem ludzkiej natury, która jest nota bene zawsze zagmatwana, mężczyzna zwykle odwraca głowę za ślicznym buziakiem. Ty odwróciłeś się? — Raczej nie. — Pilnuj się. Temat zakończony. — Komisarz uśmiechnął się. — A co do tego Bractwa, ile wie ta młoda dama? — Mniej niżbym chciał. — To jednak ciekawe. Paru starszych facetów po tylu latach spiskuje przeciwko Rosjanom. Ciekawe o co im chodzi. No i ten cholerny Kiviranna. Kto go wysłał, żeby zabił Romanienkę? Za dużo pytań bez odpowiedzi, Frank. Pagan wyczul w komisarzu ciekawość. Nawet jeśli zamierzał przekazać sprawę Jepiszewa wywiadowi, to wciąż intygowala go i to chyba bardziej niż byłby skłonny przyznać. “Staiy glina — pomyślał Pagan. — Z policyjnym nosem. Tajemnice. Gwałtowny wypływ adrenaliny”. Martin Burr był wyraźnie pobudzony. — Tylko głośno myślę, rozumiesz Frank. Ale jeśli Jepiszew ugania się za tym świstkiem, to musiał wiedzieć, że Romanienko mial go przy sobie wyjeżdżając. Rozsądne założenie? Pytanie: jeśli wiersz był aż tak cholernie ważny, że Oates musiał zginąć, t o dlaczego w ogóle pozwolono Romanience wyjechać z nim. Odpowiedź: KGB chciało, żeby go dostarczył na miejsce. To chyba też rozsądne? A z tego wynika, że Romanienko albo z premedytacją, albo zupełnie nieświadomie pracował dla KGB. — Albo przynajmniej dla niektórych ludzi z KGB — zauważył cicho Pagan. Z wyraźnym zamyśleniem w oczach Burr patrzył w światło latami nad ich głowami, gdzie ćmy kłębiły się i furkotały, rozbijając o żarówkę. — Czyżbyś zakłada] istnienie frakcji w tej czcigodnej organizacji, Frank? To pudlo z robactwem, przyjacielu. — Nie wiem dokładnie co zakładam — odparł. “Pudło z robactwem”—pomyślał. Kopnął kamyk i słuchał jak stuka na wąskiej uliczce. Burr jeśli mial przekazać sprawę innym, to gryzł się tym stanowczo za mocno.
— Szkoda że oddajemy sprawę, Frank. — Szkoda, to za słabo powiedziane — odparł Pagan. Nie do pomyślenia żeby miał się z tego wycofać. Jakże komisarz mógł tego oczekiwać od niego? Burr spojrzał na zegarek. W tym momencie na ulicy pojawiła się taksówka. Zatrzymała się przy słupie, gdzie stali. Wysiadł Ted Gunther, pracownik ambasady amerykańskiej. Zapłacił za kurs i samochód odjechał. Mial na sobie garnitur założony na pasiastą piżamę, która wystawała z rękawów i kiedy wszedł w krąg światła latami spojrzał na nich przepraszająco. — W Yardzie powiedzieli, że tu mogę was znaleźć — zamrugał oczami za grubymi szkłami. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w niczym. — W niczym co nie może zaczekać — powiedział komisarz. Gunther podrapał się w głowę. Wyrwano go z łóżka, by popędził do komisarza. Krótko ostrzyżona czupryna była miejscami spłaszczona, a w dużych oczach błyskały ogniki podniecenia. Nawet trochę sapał. —Właśnie dostałem materiał o Kivirannie, o który prosiliście i pomyślałem, że zechcecie to mieć jak najszybciej. Pociągnąłem parę sznurków i zadzwoniłem do paru dłużników. —Zerwałeś paru szmondaków do roboty w niedzielę — sprecyzował Pagan. —Mniej więcej. Przesłałem pytanie zaraz po naszej rozmowę, trochę podzwoniłem. — Gunther wyjął plik kartek z kieszeni płaszcza i podniósł do światła. —Może przeczytam co mam. Otóż Khóranna mieszkał w Brooklynie… —Brooklynie? — zapytał Pagan. Przupomnial sobie, że Kristina mówiła, że niektórzy członkowie Bractwa osiedlili się w Brooklynie. To go pobudziło, a jego zainteresowanie wzmogło się. —W Brooklynie — kontynuował Gunther tonem człowieka, który nie znosi, gdy mu się przerywa. — Nie miał rodziny. Najwyraźniej przemycili go krewni znad Bałtyku, kiedy byl jeszcze niemowlakiem. Krewni już nie żyją. O rodzicach nic nie wiadomo. Pracował dorywczo jako cieśla, często zmieniał pracę i zawsze żądał zapłaty w gotówce. Gotówkę trudno wyśledzić, za to łatwo nie zadeklarować na granicy, co znaczy, że Kiviranna z daleka omijał rachmistrzów z biura podatkowego. Innymi słowy, przez całe dorosłe życie nie płacił podatków. W rzeczywistości mógłby w ogóle pozostać nie zauważony przez władze administracyjne, gdyby nie wyroki sądowe. Najpierw odsiedział pięć dni w siedemdziesiątym trzecim za zakłócenie porządku publicznego. — A konkretnie? — zapytał Pagan. Gunther odczytał z kartki: —Obsikał samochód z rejestracją dyplomatyczną należący do radzieckiej misji na Manhattanie, a potem próbował wedrzeć się do budynku misji. —Nie lubił Rosjan — powiedział Pagan cierpko i spojrzał na twarz komisarza. Była bez uyrazu, ale Pagan miał przeczucie, że coś innego wirowało pod czaszką Burra, nawet kiedy Gunther recytował biografię Kiyirrany. —Taki kamikadze — zauważył Pagan, Gunther odpędził ćmę. —Dostał pięć miesięcy za tę eskapadę i został poddany badaniom psychiatrycznym. Badania wykazały, że Khńranna jest kimś w rodzaju odludka, nie bywa, nie nawiązuje przyjaźni, czuje się gorszy. “Do przewidzenia — pomyślał Pagan. — Zabójcy są z reguły odludkami. Nie są osobami towarzyskimi czy bywalcami”. —W roku osiemdziesiątym był wmieszany w narkotyki. Przymknięty za posiadanie heroiny. Zwolnienie warunkowe, kołęjne badania. Potem pizez cztery lata zachowywał się normalnie, aż do czasu kiedy stworzył związek z pewną kobietą. Zdawało mu się, że stworzył, bo pani była innego zdania. Kiviranna miał obsesję na jej tle. Kiedy dała mu kosza, podciął sobie żyły. Został skierowany na badania i leczenie w klinice psychiatrycznej przy granicy stanu Nowy Jork, gdzie postawiono diagnozę: schizofrenia. “Schizofrenia. Co dalej?” Pagan zaczynał się niecierpliwić. W tym co usłyszał nie było nic na tyle ważnego, by Gunther zjawiał się tutaj o północy. Nic godnego
uwagi. Dlaczego Gunther nie zaczekał z tym do rana? “Gorliwy sojusznik Wrzuca garnitur na piżamę i pędzi prze2 mroki nocy”. Nagle pomyślał o Kristinie w jego mieszkaniu, o wozie patrolowym na ulicy i zapragnął znaleźć się z powrotem w domu z tą kobietą. Jakieś dziwne drżenie narastało w nim. —Zwolniony w osiemdziesiątym piątym usiłował skontaktować się z tą kobietą, ale został ponownie odtrącony. Potem napadł na ambasadora radzieckiego w ONZ. Udało mu się przedostać do środka budynku ONZ. Czekał na przyjście ambasadora i zadał mu dos nożem sprężynowym. Rany były powierzchowne, na szczęście. Dostał dwa lata. Wyszedł pięć miesięcy temu. — Gunther złożył kartki. — To tyle, panowie. Pagan wciągnął nosem nocne powietrze. Wiedział, dlaczego ta opowieść nie zadowoliła go. Brakowało w niej mglistej postaci, która była wspólnikiem Kiviranny, osoby, która wysiała Jake’a za ocean do mokrego od deszczu szkockiego miasta z pistoletem w garści. Relacja Gunthera była jedynie ogólnym zarysem biografii, beznamiętnym streszczeniem, bez szczegółów, bez najważniejszej postaci. —Bardzo nam pomogłeś — powiedział Burr. Pagan mruknął jakieś dziękuję, chyba dlatego, że wypadało. Wciąż nie mógł uwolnić się od myśli, dlaczego Gunther teraz tu przyjechał do nich z tymi wiadomościami. Brzmiało to wszystko troch ę fałszywie, tylko nie wiedział dlaczego. Wyglądało na to, że Gunther otrzymaj rozkaz od swego zwierzchnika, by dostarczyć tę szczątkową informację. “Mały prezencik dla Yardu od kumpli z Ameryki — pomyślał Pagan. — Najczystszy odruch łaskawości”. Nie, to tylko jego mózg niedomaga. Wszyscy trzej milczeli dłuższy czas. Lekki podmuch wiatru poruszył gałęzie drzew. Burr wyjął cygaretkę i zapalił, osłaniając płomyk dłonią. Uśmiechnął się do Gunthera i zapytał: —C2y znamy nazwisko tej kobiety, która potraktowała Jake’a tak bez serca? —Nie mam tej informacji — odparł Gunther. — A możesz to ustalić? —Chyba tak. Raczej bez kłopotu. —Mm — Burr odrzucił ledwie zapaloną cygaretkę. Dziob* nął chodnik końcem laski i odwródł się do Pagana, który wiedział co oznacza “mm” komisarza. Oznaczało decyzję, krok, który ma zamiar zrobić, «Je dopiero po obowiązkowym przestudiowaniu czynności określonych protokołem. Pagan pojął to w lot i czekał na ciąg dalszy słów komisarza. —Jest takie ładne słowo, pasujące do Kiviranny — jeleń. Ktoś go wykorzystał do zabida Romanienki. Ktoś wykorzystał jego bezgraniczną nienawiść do Sowietów. Powiedzmy, pokierował nim, chociaż Kiviranna nie potrzebował zbyt wielu wskazówek. Pytanie, które sobie zadaję brzmi: czy gość, który wysłał Jakea, by zabił Romanienkę wiedział, co wiózł Aleksis? Czy taki był powód, dla którego chciał śmierd Romanienki? Czy chdał, by wiadomość nie dotarła do adresata? A jeśli to ostatnie jest prawdą, to skąd w ogóle wiedział, że Romanienko coś wiezie? Burr spojrzał w światło lampy i przyglądał się samobójczemu tańcowi ciem. Potem powiedział: —Czy rozumiesz do czego zmierzam, Frank? Paganowi zaczynało coś świtać w mózgu, ale nie miał pewności czy to właściuy trop. “Ale z debie szczwany drań, Martin” — pomyślał, ałe nie powiedział nic. Burr wyszczerzył zęby. Spojrzał na Gunthera, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jego obecności, a potem przeniósł figlarne spojrzenie na Pagana. — Może będę musiał przekazać Jepiszewa innej ekipie, Frank. Ałe nie muszę przecież przekazywać Kiviranny, prawda? W końcu jest martwy. A wywiad nawet nie zaklnie z jego powodu. Uważam, że Kiviranna, który popełnił morderstwo, to nasz ptaszek i tylko nasz. W końcu nie byl to jakiś krwawy zbir z KGB, lecz pospolity morderca, a tacy są naszą specjalnością. Komisarz przycisnął opaskę końcami palców. —Jesteśmy więcej niż upoważnieni do zbadania pizeszłości Kiviranny, Frank. Przyjrzenie się jego zagadkowemu życiu to nasza sfera. Nikt nie zabierze nam tej sprawy. I kto wie, może w jego
przeszłości znajdziemy coś, co wyjaśni pewne problemy, które teraz zbijają nas z tropu. Może nawet dowiesz się czegoś o tym dawnym towarzystwie. Jak ono się nazywa? “Cholera, przecież doskonale wiesz jak” — pomyślał Pagan. —Bractwo Leśne komisarzu. Gunther dyskretnie odsunął się parę metrów poza zasięg kręgu światła, jakby wyczul, że tego fragmentu rozmowy nie powinien słuchać Wreszcie do Pagana dotarły zamysły komisarza. Nie był nimi zachwycony. — Odsuwa mnie pan na bok, a to zostawia pole do popisu wypadowi. A równocześnie oferuje mi pan kość, na której może jeszcze zostało trochę mięsa. Przynajmniej tyle, bym miał co przeżuwać jakiś czas. — Spostrzegawczy z ciebie gość, Frank — zgodził się Burr. — Jak już mówiłem, może znajdziesz coś, co zaskocą/ nas wszystkich. —Pan chce i mieć, i zjeść to ciastko. Powinien pan zostać politykiem. —Prędzej poderżnąłbym sobie gardło — Burr spojrzał na Gunthera. — No, jaka pogoda w Nowym Jorku o tej porze, Ted?
W. G. Jepiszew stał w ciemności na środku skweru. Deszcz przestał padać, choć powietrze było wilgotne. Światło paliło się tylko w kilku oknach domów wokół skweru. W oknach mieszkania Pagana za grubą zasłoną świeciła lampa. W gałęziach opodal zatrzepotał ptak albo nietoperz. Jepiszew szedł pod drzewami, zbliżając się do ulicy i patrząc na rozświetlone okna oraz na wóz policyjny parkujący wciąż w tym samym miejscu od kilku godzin. Rozróżnił sylwetki dwóch policjantów w środku. Jeden palił papierosa, a jego ręka zwisała za oknem. Jepiszew szedł przy kamiennym murku. Tego wieczoru, kiedy pierwszy raz zobaczył Pagana z kobietą, wrócił do hotelu w Bayswater, gdzie miał wstrętny pokój z widokiem na zarośnięte podwórze. Długo leżał w łóżku, rozważając sprawę obecności Kristiny Vaska. Wniosek, do którego doszedł był prosty; jeśli Pagan nie wiedział przedtem nic o Bractwie, to teraz na pewno wiedział już coś, dzięki uprzejmości panny Vaska. Czy wiadomość zawierała jakiś kod? Czy Kristina Vaska umożliwiła Pagan owi wgląd w sprawy Bractwa? Najważniejszym pytaniem było: jak głęboko Vaska była wprowadzona w sprawy Bractwa? Czy wiedziała o planie? A jeśli nie o całym, to o jakiej jego części? Czy wiedziała wystarczająco dużo, by mogła zniszczyć cokolwiek? A nawet jeśli nie wiedziała, to czy on, Jepiszew mógł aż tak ryzykować? Spekulacje te były całkowicie bezowocne. Nie rozwiązał żadnego z tych problemów. Rozwiązanie nie leżało w dalszym bezcelowym przemyśliwaniu. Odpowiedź leżała gdzie indzią — w działaniu. Jepiszew doszedł do ulicy, spojrzał w górę na oświetlone okno, potem na wóz patrolowy. Stal nieruchomo, wtapiając się w otoczenie jak jeszcze jeden nieruchomy den. Zobaczył czerwony żar papierosa za szybą a potem iskierkę, gdy niedopałek wyleciał przez okno. To proste. Podejdzie do samochodu. Nie będzie w tym przecież nic nadzwyczajnego. Wyszedł spod gałęzi. Wsunął rękę do kieszeni płaszcza i zacisnął palce na pistolecie. Zatrzymał się, dostrzegłszy blask płomienia zapalonej zapałki. Dobiegi go głos: “Mówię jej, nie, że nie chcę więcej bachorów”. Potem zapadła cisza. Szedł dalej. Był jakieś dwadzie* ścia pięć metrów od samochodu. Wyjął pistolet i trzymał przy sobie tak, że zasłaniały go fałdy płaszcza. Zauważył, że jeden z policjantów obserwował go. Jepiszew widział jego twarz w pólświetle latarni. Z otwartego okna uniósł się obłok dymu. Jepiszew zawołał: — Maxwell Maxwell — i szedł dale], aż znalazł się kił-j kadziesiąt centymetrów od samochodu. —Maxwell .Tutaj Chodź do mnie.I Policjant z papierosem zapytał: —O co chodzi? Jepiszew zatrzymał się przy oknie samochodu, opuścił głowę i zajrzał do środka. Było ich tylko dwóch, nikt nie chował się na i tylnym siedzeniu. — Zginął mi kot — powiedział. Zastanawiał się czy brzmi to przekonująco. — Brązów; kociak z białymi łapkami. Bardzo charakterystyczny. Nie sposób go nie zauważyć. Policjant z papierosem odwrócił się do kolegi: I —Widziałeś jakiegoś kota, Alf? Tamten potrząsnął głową. —Niestety. Jepiszew wzruszył ramionami. Uśmiechnął się przepraszająco, jakby wstydził się, że zabrał cenny czas dwu stróżom prawa i porządku. Szybko podniósł pistolet i oddał dwa strzały do środka. Policjant bliżej Jepiszewa wypuścił papierosa i osunął się na bok, a jego głowa oparła się na piersi kolegi. Alf, ten młodszy opuścił głowę jakby drzemał. Plama krwi rosła na koszuli w okolicy serca. Jepiszew odszedł od samochodu i przeszedł żwawo przez ulicę, kierując się do domu Pagana. Wszedł po schodkach i zatrzymał się przy brązowych drzwiach. Sprawdził zamek. Był to prosty mechanizm, nie stawiający raczej oporu. Wystarczy trochę poruszać scyzorykiem. Będzie w środku, wejdzie po , schodach, do mieszkania, gdzie być może Pagan i ta kobieta są teraz w łóżku i kochają się. “Dwa szybkie strzały — pomyślał Jepiszew. — Ostatni orgazm”. Wyjął scyzoryk, otworzył jedno z dziesięciu ostrzy, cienkie i krótkie i wepchnął do zamka. Obracał powoli, nasłuchując zwalniania zapadek Po chwili usłyszał cichy szczęk i drzwi drgnęły. Trącił je
łokciem. Przed nim był ciemny hall i schody. Nie od razu wszedł. Wystrzegał się ciszy i braku światła. Odłożył nóż i ponownie wyjął pistolet W hallu rozchodził się zapach zatęchłego wilgotnego powietrza. Miał zrobić tylko kilka kroków naprzód i wejść po schodach. Zawahał się jednak, gdyż instynkt podpowiedział mu, że coś tu nie jest tak, ale nie był pewien co. Nie poruszył się. Dopiero gdy usłyszał podjeżdżający samochód, odwrócił wzrok i zobaczył światła reflektorów. Wiedział na pewno, że Pagana nie było w domu. Wyszedł gdzieś, zostawiając kobietę pod ochroną policji, a teraz wrócił. Jepiszew usłyszał trzask drzwi i zobaczył jak Pagan wysiada z amerykańskiego samochodu, idzie szybko chodnikiem. Nagle zatrzymał się, jakby zapomniał czegoś. Odwódł się. Przeszedł przez ulicę do wozu patrolowego. Jepiszew obserwował, jak Pagan pochyla twarz do okna samochodu policyjnego. Podniósł pistolet, gdy Pagan, oszołomiony widokiem zastrzelonych policjantów odwrócił twarz w stronę domu. W tej chwili Pagan pomyślał po pierwsze, że za chwilę ktoś strzeli do niego z otwartych, ciemnych drzwi po przeciwległej stronie wąskiej uliczki, po drugie, że ten sam ktoś zdążył już odwiedzić jego mieszkanie. Pagan rzucił się na ziemię, przetoczył po betonie skręcając ciało tak jak palący się człowiek próbuje zdusić płomień i wtoczył się pod tył samochodu. Kiłka centymetrów od jego twarzy podniósł się obłoczek betonowego pyłu wyrzuconego uderzeniem pocisku. Skulił się jeszcze bardziej. Sięgnął po broń. W jego pozycji między rurą wydechową a podłożem szybkie wykonanie takiego manewru wymagało nie łada wysiłku i sprawności. Wreszcie wygrzebał rewolwer i wystrzelił dwa razy. Strzelał z bardzo ostrego kąta, trafił w kosz na śmieci na chodniku. Strzały :’ zabrzmiały głośno, a ich echo odbiło się od domów i przetoczyło ulicą. Przeciwnik oddał kolejny strzał. Pagan usłyszał jak kuła wbiła się w oponę, która natychmiast osiadła, a samochód przechylił się, przez co Paganowi zrobiło się jeszcze bardziej niewygodnie. Okna na całej ulicy otwierały się jedno za drugim, zapalano światła, a wściekle głosy wyrwanych ze snu miotały j przekleństwa. Pagan wypełzł spod samochodu, gdy tamten zaczął uciekać. W przyćmionym świetle latami Pagan przez chwilę dojrzał żółtawą twarz mężczyzny, który skierował się do ciemnego skweru, przeskoczył murek i zniknął między drzewami. Pagan wstał i chciał ruszyć w pościg, ale przypomniał sobie o Kristinie Ruszył szybko do domu, wbiegł po schodach, zastał drzwi zamknięte, załomotał, usłyszał szczęk otwieranego rygla i zobaczył ją stojącą w progu. MusiaławAść spod prysznica, była w jego starym szlafroku, włosy ociekały jeszcze wodą. —Myślałem… — zaczął. Ulga, którą odczuł była jak narkotyk — Co myślałeś? — zapytała. Pagan objął ją i przytulił. Jej mokre włosy dotykały jego policzka. Pragnąl jej z mocą, która go zdumiewała. Czuł, że ona to odwzajemnia, czuł jej przyspieszone tętno, czuł ciepło jej oddechu. Wiedział, że wystarczy zsunąć dłoń pod szlafrok. Zrobił krok w tył. Pomyślał o dwóch młodych policjantach w wozie patrolowym. Leżeli blisko siebie, prawie w intymną pozie, jaką tylko śmierć potrafi skomponować. Dwaj młodzi gliniarze. Zamordowano ich z powodu wydarzeń, o których nic nie . wiedzieli, z powodu czegoś, co nigdy nie powinno wejść w ich życie, z powodu wypadków w historii, których nie byli świadomi. Strata, cholerna stratał W geście wściekłości Pagan zacisnął dłonie tak mocno, że aż zbielały kostki. Podszedł do okna. Wokół wozu patrolowego zgromadził się już spory tłumek — Tam jest dwóch młodych policjantów. Obaj nie żyją. Rękodzieło Wujaszka Wiktora. Kristina zamknęła oczy i przygryzła wargę. Pagan objął ją delikatnie.
Trenton, New Jersey Na początku lat pięćdziesiątych było to czynne lotnisko US Air Force, lecz teraz wykorzystywano je jedynie czasem do szkolenia pilotów i obsługi naziemnej. W trzech olbrzymich hangarach położonych trzydzieści kilometrów od centrum Trenton stały samoloty wróźnych fazach demontażu. Pod okiem instruktorów młodzi ludzie spawali, zgrzewali i badali tajniki obwodów elektrycznych. Nieco na uboczu, za ogrodzeniem z drutu kolczastego stał czwarty hangar. Był mniejszy od pozostałych, a znajdował się w nim symulator F-16. Andres Kiss stał z rękoma na biodrach i nieco aroganckim, pewnym siebie wyrazem twarzy. Zawsze do wielkich prób sprawdzenia jego umiejętności odnosił się co najwyżej z pogardą. Odgarnął blond kosmyk z czoła i uśmiechnął się do Gary Iversona, który wyjął pasek ciemnej tkaniny z kieszeni i machał nim. Wiedział dobrze, że Kiss bez trudu zaliczy test “na ślepo“, ale Galbraith, o którym Andres Kiss w życiu nie słyszał, musiał mieć pewność. Grubas dostrzegał każdy szczegół jak sokół swoją zdobycz j nie tyło sytuacji, żeby cokolwiek przeoczył. Kiss wspiął się do symulatora, który był regularną kabiną myśliwca F-16. Przyjrzał się rozkładowi tablic, które znał tak, że mógłby w każdej chwili narysować je z pamięci. Wziął przepaskę z ręki Iversona, zasłonił starannie oczy i zawiązał z tyłu głowy. W kabinie nie było miejsca dla dwóch, więc Iverson z konieczności stal na platformie przytwierdzonej do symulatora, skąd mógł oceniać wyniki testu. — To nie jest konieczne — powiedział Kiss. — Zrób to dla mnie, Andres. Kiss poprawał opaskę. Uważał Iversona za warunek konieczny w realizacji planu Bractwa. Bez niego cala operacja byłaby tylko tęsknym marzeniem paru starszych panów. Iverson wniósł do planu element realizmu w postaci myśliwca, którego nie mogliby zdobyć w żaden inny sposób. On i Iverson cofnęli się pamięcią do czasów, kiedy Andres zaczynał naukę pilotażu myśliwca, a Gary był jego instruktorem. Kiss był najpilniejszym i najbardziej utalentowanym uczniem Iversona. Ciągoty młodego Kissa do latania były wręcz nienaturalne. Na ziemi za to Andres nie był mężczyzną, z którym miałoby się ochotę spędzić wieczór. Włóczęga po barach z Kissem była jak ćwiczenia z nudy towarzyskiej, nawet dla kogoś tak bez ikry jak Iverson. Ale kiedy wsiadał do samolotu ulegał cudownej metamorfozie, jakby nagle spłynęła na niego nieziemska jasność i lekkość, której nie okazywał na ziemi. Kiss rozmasował palce jak krupier przed rozdaniem kart. — Start — powiedział. — Ręczny przełącznik nadbiegu — zadysponował Iverson. Kiss przesunął rękę do lewej konsoli i dotknął przełącznika. Uczynił to bez najmniejszego wahania. — Przełącznik zakresów. Kiss uśmiechnął się, sięgnął do prawą konsoli i przesuwając palcami nad wyłącznikiem rozmrażacza dotknął żądanego przycisku. — Główny sygnalizator awarii. Andres kiedy miał zawiązane oczy, polegał całkowicie na obrazić wewnętrznym, który byl wyraźniejszy niż ten widziany normalnie. Było tak, jakby w jego mózgu znajdowała się podświetlona mapa pulpitu. Dotknął kontrolki znajdującej się na środku deski. — Wskaźnik ciśnienia oleju. Kiss odnalazł go w prawej części deski. Wszystkie elementy zlecane przez Iversona odnajdywał bezbłędnie i bez wahania. Mogę już zdjąć to cholerstwo? — zapytał. Iverson zgodził się. Kiss odwiązał przepaskę i oddal lver-sonowi. Potem wysiadł z symulatora. Chwalę stali w milczeniu, przytłoczeni ogromną przestrzenią hangaru. Przez małe okienko w dachu świeciło poranne słońce. W hangarze Kiss odczuwał bojaźń taką jak gorliwy chrześcijanin w ogromnej katedrze. Iverson zwinął prawą dłoń w pięść i spojrzał na stary pierścionek lotnika, który nosił na serdecznym palcu.
Kupił go dwadzieścia lat temu w lombardzie. Pierścionek miał chyba pięćdziesiąt lat i dawał Iversonowi poczucie ciągłości i trwania, poczucie przynależności do ekskluzywnego klubu. Pfóypomniai sob ie polecenie Galbraitha, by wysondowć Andresa w sprawie Sundbacha. Rozluźnił pięść i uśmiechnął się do Andresa. — Kiedy wczoraj rozmawiałem z twoim wujem, odniosłem wrażenie, że jest… niespokojny. — Starzeje się, Gary. To wszystko. Na starość ludzie robią się jękliwi. Iverson wrócił myślami do wczorajszego spotkania w Glen Cowe. —To nie był zwykły niepokój. Miałem wrażenie, że coś przede mną ukrywa. To znaczy, chyba nie macie kłopotów, co? Czy jest coś, o czym mnie się nie informuje, Andres? Andres zaprzeczył. Nigdy nie był pewien, ile Galbraith wie o Bractwie ani też jak dalece zgłębił istotę planu. Zakładał, że Iverson nie wszedłby do gry bez dogłębnego sprawdzenia planu. Tylko jak głęboko zaszedł w swoich penetracjach? Czy wiedział o Romanience i całej sowieckiej c2ęści planu? Czy wiedział o niedostarczonej wiadomości? Obie strony zachowywały wstrzemięźliwość i tajemnicę — to był jedyny właściwy układ. Bezpieczeństwo bardzo często zależy od tego czego się nie wie. Czasami jednak z tego powodu pojawiało się napięcie. Kiss nie wiedział dla kogo pracował Iverson? Wiedział jedynie, że jakiś czas Gary był w Pentagonie, ale nie byl pewien czy jeszcze tam pracuje. Dlaczego tak chętnie udostępniał F-16? Istnieje koleżeństwo i przyjaźń z wojska, ale to chyba zbyt mało, by dawać komuś okazjonalny prezencik w postaci bardzo drogiego myśliwca. Najprawdopodobniej Kiss zacząłby badać te kwestie, gdyby miał inną naturę, gdyby był bardziej skłonny do rozważań. Koniec końców, Iverson załatwił samolot którym Kiss bardzo chciał polecieć. Czy liczyło się coś innego? Przypadkowe spotkanie na pokazie lotniczym w Atlantic City dwa lata temu, odnowiło ich dawną znajomość. Zaangażowanie Iversona w odbudowę dawnej wojskowej przyjaźni zaskoczyło Andresa, ale również pochlebiało. Iverson zapraszał go na kolacje i cocktail-party. Nawet urządzali tzw. czwóreczki ze ślicznymi panienkami. Przyjaźń przerodziła się wkrótce w więź wzajemnego zaufania. Którejś nocy Kiss zaczął mówić o Bractwie i Michaile, o przegranych sprawach i powrotach. Opowiadał bez konkretów, bardzo ogólnie Iverson zainteresował się tym. I tak się zaczęło, z początku niewinnie, aż F-ló Iversona stał się osią całego planu, a on sam tajemniczą gwarancją sukcesu. — Pozwól, że będę bezpośredni, Andres — powiedział Gary — niektórzy moi przyjaciele, nazwisk nie mogę podać, intensywnie rozmyślają o jednym z waszych. — O kim? Iverson zawsze podziwiał u Kissa jego chłód i umiejętność pomijania ważkich i niepokojących spraw, jak chociażby wczorajsza sprzeczka w Glen Cowe czy zabójstwo Romanienki. — O Sundbachu. Niepokoi nas. — Sundbach? — Kiss odczuł ulgę. Przez chwilę bał się, że Iverson poruszy sprawę morderstwa Romanienki, że powiadomi go że to przeszkoda, która zdenerwowała jego mocodawców i że ich poparcie zaczyna słabnąć. Ale jeśli nie wspomniał o Romanience zaraz po zabójstwie, to chyba dlatego, że nic wtedy nie wiedział o roli Aleksisa w całym przedsięwzięciu. Zatem nie orientuje się w całym planie dokładnie. — Nie prą/puszczałem, że w ogóle słyszałeś o Sundbachu. Chyba węszyłeś tu i tam. — Nie wszedłem w ten interes bez uprzedniego rozpoznania, Andres. — Gdybyś jeszcze powęszył, dowiedziałbyś się, że Sundbach już w tym nie jest —Nie jest? — Od wczoraj. —Nie jest ? Jak to nie jest? — Wycofał się.
— Zaraz, czegoś nie rozumiem. Po prostu odszedł? Wyszedł z pokoju? Cześć, miło było was poznać? Po długiej chwili milczenia Kiss powiedział, — Waśnie tak. Iverson obserwował plamę oleju na podłodze. Z sąsiedniego hangaru dobiegł ryk silnika przegazowywanego przez rozentuzjazmowanych terminatorów. — Jestem trochę zaskoczony, Andres. Tym że odszedł. Robi się zbyt gęsto, przyjacielu, a stary Sundbach… — Iverson przerwał. — Powiem bez ogródek, Andres. Po pierwsze, Sundbach trochę za bardzo lubi wiśniówkę. Po drugie, starszy facet po kielichu może być niedyskretny. Po trzecie, niedyskrecja nie może być tolerowana, zwłaszcza w tej fazie planu. Po czwarte, on dużo wie… —Michaił mówi, że jest niegroźny. Może Michaił się nie myli. Kto wie? Może zna Sundbacha lepiej niż inni. Chcę ci tylko powiedzieć, że moi przyjaciele nie są zadowoleni, że ten facet wie aż tyle. —Kiss studiował bacznie twarz Iversona, zastanawiając się, czy potrafi w niej wyczytać coś, czego tamten nie może powiedzieć, a co, pomiędzy przyjaciółmi, rozumie się bez słów. Czy był znowu sprawdzany? Czy wspomnienie sprawy Sundbacha było sprawdzeniem jego uczuć tak jak test w symulatorze byl sprawdzeniem jego umiejętności? A może chodzi o coś więcej? Czy proszono go w tej chwili o przejaw własnej inicjatywy i wykonanie zadania, którego Iverson nie chciał nazwać wprost? Za dużo niuansów i niejasności. Kiss czul się jakby patrzył w zamglone lustro. —Ludzie którzy przeżyli czas swojej przydatności mogą być niebezpieczni — zauważył Iverson. — Chociaż czasami nie bawią się w kpiny. Grzebią w swoich ogródkach i uprawiają coś, czego nie zjedzą. Czy Sundbach jest taki? —On nie ma ogródka — odpowiedział Kiss. —Nie ma ogródka—powtórzył jak echo Iverson. Ruszył do drzwi hangaru, otworzył je i wyjrzał na betonowe połacie pasów startowych, popękanych i poprzerastanych zielenią. — No, może znajdzie jakieś zajęcie dla zabicia czasu. —Może — przytaknął Kiss.
Manhattan Była pierwsza po południu, kiedy Pagan wylądował na lotnisku Kennedy’ego. Spodziewał się, że ktoś z policji nowojorskiej przejmie go. Martin Burr zorganizował kontakt, ale nikt się nie zjawił. Było parno. Jadąc taksówką w kierunku Manhattanu, Pagan siedział przy otwartym oknie z zamkniętymi oczami i delektował się podmuchanił wiatru, które delikatnie owiewały jego spoconą twarz. “W taką pogodę można się utopić’’ - pomyślał. Widok Manhattanu, miasta które podziwiał, które wyrzucało łudzi na ulicę i zmuszało do życia w ciągłym ruchu jak naelektryzowanc cząstki materii, nie zmniejszył przygnębiającego uczucia osamotnienia. Cztery duże szkockie w samolocie i nieobecność Kristiny, która nie mogąc anienić rezerwacji, została w Londynie i miała przylecieć dopiero jutro, spotęgowały to uczucie. Wciąż miał przed oczami ten sam obraz - ona z mokrymi włosami w szlafroku frote i dwaj martwi policjanci w samochodzie na ulicy. Otworzył oczy, patrzył na przedmieścia, równo ułożone domki otoczone równo przystrzyżonymi żywopłotami. Znów przypomniał sobie swoje przerażenie, kiedy zajrzał do wozu patrolowego i miał zapytać: “Czy coś się stało?” gdy zobaczył, że obydwaj policjanci są martwi. Burr dowiedziawszy się o śmierci policjantów wpadł w pognębienie. Pagan nie pamiętał komisarza w tak ponurym nastroju. Ciała szybko zabrano, samochód odholowano. ale nie na tyle szybko, by zawiadomieni przez okolicznych mieszkańców chłopcy z Fleet Street nie zdążyli zjawić się na miejscu zbrodni. Martin Burr był zmuszony zaimprowizować konferencję prasową, w czasie której raz załamał mu się głos i raz zamilkł, próbując ukryć uczucia. Nie, nie wiedział kim jest zabójca. Nie wiedział również dlaczego samochód stał przed domem Pagana ani też jakie mieli zadanie. Były to oczywiste kłamstwa, które nie na długo zadowolą zachłannych gryzipiórków. Później, kiedy byli sami w biurze komisarza, Burr powiedział: “Nie gryz się tym, Frank, to nie twoja wina”. Zmagał się z tym poczuciem winy i nie wierzył, że uda mu się je pokonać. Tamci dwaj żyliby, gdyby nie zadzwonił do komisariatu, prosząc o postawienie straży przed swoim domem Żyliby. Pagan patrzył tępo przez okno i czuł się tak samo podle, jak Burr kilka godzin temu w Londynie. Był także zniechęcony. Wykopano go z samego centrom zdarzeń jak notorycznego wagarowicza ze szkoły. “Leć pierwszym samolotem, Frank. Trzymaj się z daleka, zwłaszcza od tego szaleńca. Zostaw go Ml 6 Zdobądź co się da o Kivirannie i wracaj”. Pagan nie zdołał powstrzymać się od uwagi, że wysyła go po coś, co mógłby załatwić każdy myślący gliniarz z Nowego Jorku. Byłoby prościej zlecić komuś z miejscowych przeprowadzenie rozmowy z kobietą, która odtrąciła Jake’a Kivirannę. Według informacji z ostatniej chwili, od zawsze pomocnego Teda Gunthera nazywa się Rose Alexander, mieszka w Brooklynie. “Teleks, komisarzu, nie kosztuje dużo”. Bunr puścił te słowa mimo uszu. Pagan spojrzał na zachmurzone niebo. Myślał o Brooklynie. Był tu już kiedyś i nie bardzo miał ochotę wracać znów. Burr zaproponował, żeby zamieszkał w tej dzielnicy, ale w tym Pagan nie ustąpił. Zarezerwował sobie pokój w Warwick. Był nie najlepszej klasy, ale dieta wystarczyła na zapłacenie rachunku. “Dobrze, mieszltaj gdzie chcesz, Frank, bylebyś nie miał kłopotów”. Myślał znów o Kristinie. Przed wyjazdem zamówił pokój w spokojnym hotelu w Kensington, daleko od jego mieszkania. Zawiózł ją tam okrężną drogą, odprowadził do przytulnego pokoju umeblowanego w dobrym angielskim stylu, idealnego miejsca do odpoczynku. “Spójrz na zasłony — powiedział — czy może zdarzyć się coś złego w pokoju, gdzie są tak bajeczne zasłony?” Roześmiała się, ale tak jak on wciąż była spięta i przygnębiona śmiercią policjantów. “Będzie bezpieczna przynaj - mniej przez jedną noc — pomyślał teraz. — Jutro przyleci do Nowego Jorku”. Tęsknił za nią. To nowe uczucie w jego życiu. Dotychczas brakowało mu tylko zmarłych. Wysiadł z taksówki przed Warwick, na Zachodniej Czterdziestej Piątej Ulicy, zanurzył się w klimatyzowanym lobby, gdzie szybko załatwił formalności meldunkowe i pojechał do
swojego pokoju na szóstym piętrze. Stanął pizy oknie, wpatrując się w niebo nad Manhattanem. Znowu wróciły niedawne wydarzenia. Szukał w myślach powiązań i zbieżności, starał się to poukładać w jakąś całość. Usiadł na brzegu łóżka i nabazgral na kartce z bloku: KMranna. Jepiszew. Bractwo Leśne. Romanienko. Potem rysował strzałki łączące jedno nazwisko z drugim, aż kartkę pokryła plątanina linii jak skomplikowana sieć pajęcza. “Frakcje”. Wrócił do tego terminu, a także do koncepcji, że wewnątrz KGB grupa łudzi, duża czy mała, aktywnie popierała Romanienkę i plan Bractwa. Śmierć w Edynburgu i niedostarczenie wiadomości przez Aleksisa skierowały plan Bractwa na drogę pełną objazdów. Poczuł nagle dreszczyk jak zawsze, gdy doznawał olśnienia. “Zgoda — pomyślał — trwa walka o władzę w KGB, może nawet w samym Biurze Politycznym, ale co z tego?” Jeśli to prawda, to jest to tylko szeroki kontekst dla spraw dotyczących jego. Realia i układy polityczne w Moskwie były mu tak dalekie jak planeta Mars. Było tak, jakby ktoś zatrząśł kremlowskim drzewem i kilka dziwnie oznaczonych liści spadło mu na płaszcz. Ale to wszystko. Mógł zbadać liście najbardziej skrupulatnie, ale nigdy nie uzyska obrazu układu gałęzi w koronie dizewa. Westchnął, oddarł kartkę z bloku i wrzucił do kosza. W tej chwili ktoś zapukaj do drzwi. Pagan wstał i otworzył. Stal w nich mężczyzna niskiego wzrostu w muszce w kropki luźno zwisającej z kołnierzyka. Miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. Przypominał pracownika naukowego uni wersytetu o nieco bojaźliwym spojreeniu spowodowanym nadmiarem wiedzy. Na głowie sterczała mu kępa rudych włosów. —Frank Pagan? Jestem Klein z policji nowojorskiej. Max wszedł do pokoju, a Pagan zamknął za nim drzwi. Muszka nie pasowała absolutnie. Jakiż glina z Nowego Jorku nosi takie rzeczy, na miłość boską? A zielone laty też nie harmonizowały z brązową marynarką. Zauważył także, że tamten ma skórzane sandały na bosych nogach. ..Dziwak — przemknęło mu przez myśl. Jak ten osobliwy typ z miną profesora pasował do ,macho’ nowojorskiej policji? A może najeżał do jakiegoś specjalnego oddziału? Sekcji odmieńców?” Wyobraził sobie duży pokój, w którym siedzą podobni do Maxa Kleina mężczyźni ani nie wyglądający, ani nie czujący jak policjanci, raczej jak wyrzutki, karły i dziewice, którzy zgubili drogę w labiryncie policyjnego dnia. Uścisnął rękę Maxa. —Fajnie, że przyszedłeś. —Miałem cię przejąć z lotniska — powiedział Klein — ale wyszło mi z głowy. To u mnie normalne. Pagan usiadł na łóżku, patrząc na Kleina, który drapał się w stopę między paskami sandałów. —Mam tu dla ciebie adres — Klein przerwał drapanie i zanurzywszy rękę w kieszeni maiynarki, wyciągnął kupę kartek, wymięte notatki, kilka banknotów dolarowych, zapałki i kawałek bandaża. Położył wszystko na podłodze, zsunął się na kolana i zaczął przerzucać. “Zorganizowany facet, nie ma co” — pomyślał Pagan. —Mam dużo dobrych chęci — powiedział Klein. — Na przykład ciągle mam chęć kupić portfel i poukładać w nim to wszystko. Tylko nigdy nie mam czasu. Było w nim coś dziecinnego, kiedy tak klęczał na dyuranie. Na jego dobrodusznej twarzy malowała się delikatność. — O, jest — Klein wygładził kawałek papieru — Rose Alexander. Pagan wziął go i przyjrzał się. Był tam adres w Brooklynie i numer telefonu. Poza tym na karteluszku były także jakieś litery, skróty, daty i gryzmoły w kształcie nosów, ust i oczu, wszystkie i narysowane dość wprawną ręką. —Co robisz w policji? Max wepchnął wszystko z powrotem do kieszeni i dźwignął się na fotei. — Nie podpadam w zasadzie pod żadną nazwę. Teraz robię w fałszerstwach w Brooklynie. Ale przyjąłem się jako plastyk. —Plastyk? “Przysyłają mi plastyka, dobre” — pomyślał Pagan.
— Rysuję twarze — Klein zamrugał rudymi rzęsami. — Robię portrety pamięciowe z opisów świadków. Tak, wiem. Wiem co myślisz. Mówisz teraz do siebie, że oto wcisnęli mi faceta, którego talenty nie na wiele się przydadzą i —No… — Pagan wzruszył ramionami. I Klein nerwowo bawił się muszką. — Może uspokoi cię to, że naprawdę wiem, jak się ruszać po Brooklynie. Tu się wychowałem i chodziłem do szkoły. To mój teren. Więc może nie skreślaj mnie dlatego, że nie jestem jakiś bystrzacha co ma dziesięć stóp wzrostu boso i bez kapelusza. Pagan uśmiechnął się. — Coś powiedzieli? | — Powiedzieli, że jakiś komunistyczny oficjel został zastrzelony w Szkocji przez faceta z Brooklynu i że jesteś tu, by sprawdzić 1 przeszłość mordercy, która ich zdaniem jest dość tajemnicza. “Tajemnicza” — pomyślał Pagan. —Mam tu służbowy samochód, jeśli jesteś gotowy. Pagan włożył marynarkę i buty. —Jestem gotowy. Trzymając przy piersiach torbę z zakupami, Carł Sundbach przeszedł Trzecią Ałejąw kierunku Dwudziestą Dziewiątej Ulicy, gdzie znajdowało się jego mieszkanie. Szedł zwinnie między samochodami, sądząc że zgubi faceta, który go śledził. Oczywiście nie pokaże, iż wie, że ktoś chodzi za nim. Tamten nie byl zbyt bystry, a Carl miał nosa do takich spraw. Lata na wzgórzach i w lasach Estonii urobiły w nim pewne umiejętności, których nie zapomniał do końca, a jedną z nich było przeczude, sygnał, który mówił mu kiedy jest obserwowany. Odwródl się i kątem oka dostrzegł faceta średniego wzrostu w demnoniebieskim garniturze. Dotarł do chodnika i ruszył pospiesznie w stronę Dwudziestej Dziewiątej. Wszedł do domu, szybko zamknął za sobą drzwi i wyjrzał przez wizjer. Nie zauważył nikogo. Podążył na drugie piętro, gdzie znajdowało się jego czteropokojowe mieszkanie. Z trudem łapiąc oddech, wszedł do środka, zaryglował drzwi i dęźko usiadł na krześle w kuchni. Wypuścił torbę z zakupami. Cielęcina, nogi wieprzowe, seler i cebula, z których przyrządzało się su/i mięso w galarecie, wszystko wysypało się na podłogę. Odchylił głowę do tyłu, głośno oddychając przez otwarte usta i zamknął oczy. Pierwszy raz zobaczył tamtego dopiero dziś rano, kiedy wyszedł po gazetę. Potem, ledwie dziesięć minut temu wyczul jego obecność między półkami w supermarkede. Facet tek nie pasował do reszty kupujących, że od razu go zauważył. Wyglądał jak laps, jurjas. Udawał, że szuka czegoś na półkach z produktami rolnymi, dotykał porów i cukinii ale było to bardzo kiepskie przedstawienie Sundbach otworzył oczy. “Kto kazał go śledzić?’ Oto jest pytanie. Wstał trochę chwiejnie i przeszedł do livingroomu. Pokój był umeblowany w stylu, który można określić “emigre”. Krzesła i sofy kupił od handlarzy Bałtów w Nowym Jorku. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające budynek uniwersytetu w Tartu, kościół Oleviste oraz akwarela Tallina z 1816 roku pędzla A. Schucha. Pod nimi stała półka z resztkami rodowej porcelany ocalałej z pogromu. W porządku stały dzbanki do herbaty, mosiężne tabliczki oraz pokaźny zbiór estońskich książek i literatury podziemnej przemycanej przez łata znad Bałtyku. Na jednej ścianie wisiały amerykańskie zdjęcia. Przedstawiały Sund - bacha z wpływowymi osobistościami USA. Byl więc Sundbach wymieniający uścisk dłoni z Robertem Kennedym podczas fatalnej kampanii prezydenckiej, wktórej utopii spore pieniądze. Kennedy obiecał wówczas, ze umieści sprawę bałtycką w swoim programie. Kula szaleńca położyła kres tym marzeniom. Dalej — Sundbach z gubernatorem Rockefellerem w czasie układania kamienia węgielnego pod nowy hotel w Albany, Sundbach z zasmuconym Ramszyem Clarkiem na zebraniu przedwyborczym Partii Demokratycznej w 1973 roku. Były także zdjęcia w towarzystwie gwiazd estrady i kina, jak Wayne Newton, Liza Minelli i Robert Goulet, zrobione w czasie obiadów dobroczynnych. Wisiały też podziękowania różnych szpitali, którym Carl przekazał spore sumy. Ta swoista galeria ukazywała życie imigranta w Ameryce, była opowieścią o jego sukcesie, majątku a także o jego życiu wśród wybranych. Carl był dumny z tego, co osiągnął w nowej ojczyźnie. Swoje marzenia
realizował ciężką pracą, wigorem i chłodną determinacją. Podniósł ciężką, czarną słuchawkę starego telefonu stojącego na sekretarzyku z żaluzjowym zamknięciem i wykręcił numer Michaiła Kissa w Glen Cove. Po piątym sygnale Kiss odebrał. —Kazałeś mnie śledzić, Michaił? — Śledzić? — powtórzył Kiss z niedowierzaniem. —Mężczyzna w ciemnoniebieskim garniturze. Chodzi za mną wszędzie. Kiss zaśmiał się delikatnie. —Dlaczego miałbym cię śledzić, Carl? Sundbach otworzył środkową szufladę biurka. Wewnątrz leżał stary rewolwer i album ze zdjęciami w skórzanych zdobionych okładkach. Otworzył 1 patrzył nieobecnym wzrokiem na zdjęcia. — Chcesz mieć na mnie oko, upewnić się, że nie wydam. 2e nie rozmawiam z nieodpowiednimi ludźmi i nie chodzę do nieodpowiednich miejsc. Kiss znowu zaśmiał się. — Daję ci słowo, że nikogo za tobą nie wysyłałem, Carl. Obrażasz mnie takim podejrzeniem. —Więc kto to jest? Kto go wysłał? Kiss przez chwilę nie odpowiadał. —Tylko misja sowiecka przychodzi mi do głowy. Nie — odparł szybko Sundbach. — Iwana wyczuwam na pięć mil. On nie był ubrany jak ktoś z misji, Michaił. Nie jest Rosjaninem, chyba że zaczęli się lepiej ubierać. Kto to jest? Jeśli nie ty, to Ido go wysłał? —Może ci się tylko zdaje. — Kuradi perseł—zaklął po estońsku z taką łatwością, jakby nigdy nie wyjeżdżał z ojczyzny i myślał tylko w oj czystym języku. — Nie zdaje mi sięł — Posłuchaj. Kupiłeś ostatnio ładną posiadłość w Kzy West Pojedź tam na parę tygodni, odpręż się.Dziękuję za radę. Będę pamiętał — powiedział Sundbach i odłożył słuchawkę. Chwilę siedział, nie zdejmując z niej ręki. Potem wstał, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Na tarasie przed domem po przeciwnej stronie paru wyrostków podawało sobie butelkę wina w brązowej papierowej torbie. Ani śladu mężczyzny w ciemnoniebieskim garniturze. Floryda, na litość boskął Zakup w Kzy West był jedynie ucieczką od podatków. Nie miał ochoty lecieć tam i siedzieć w ostrym słońcu z ludźmi, którzy przeżyli już swoje życie i nie mieli nic innego do roboty Jak tyć i opalać się. Już mial się odwrócić, gdy zobaczył tego w niebieskim garniturze jak przeszedł właśnie kolo tarasu, zatrzymał się, powiedział coś do wyrostków i odwrócił twarz w stronę okien mieszkania Sundbacha. Carl spuścił koronkową firankę i odsunął się od okna, z trudem łapiąc powietrze. Jeśli to nie Kiss go wysłał, to, do cholery, kto? Sundbach usiadł, otworzył szufladę w biurku, wyjął stary rewolwer i zważył w dłoni. Zetknięcie dała z chłodnym metalem uspokoiło go nieco. Włożył broń z powrotem do szuflady, zamknął ją i rozejrzał się beznamiętnie po pokoju. Wtedy właśnie uderzyła go ta myśl. Przyszła nagle jak piorun w spokojną letnią noc — ten człowiek na ulicy, człowiek, który go śledził mógł mleć jakiś związek z morderstwem w Edynburgu. Ale jak to możłiwe? Nacisnął powieki pałcami, westchnął. Poczuł lekki niepokój. Musi usiąść spokojnie i przemyśleć wszystko, krok po kroku, szukając szczegółu, który mógł przeoczyć.
Brooklyn Samochód Kleina, stary model dodge’a, odrapany i podziurawiony przypominał kawał szwajcarskiego seia na czterech kółkach. Klein prowadził nieudolnie, sztywno trzymając kierownicę. Nie mial w sobie nic z nowojorskiej pogardy dla pieszych i znaków drogowych. Zwalniał przed pasami i uważnie obserwował światła. Gdy dojechali do Brooklynu było już po szóstą. Nad Sheepshead Bay zza chmur przeświecało blade słońce. —To tutaj — powiedział Klein. Była to ulica starych i szarych domów czynszowych. — Kiedyś była to dobra dzielnica, aż trudno uwierzyć. Mieszkałem kilka przecznic stąd. Myślałem, że to dzielnica dla bardzo bogatych. Kiedy szedłem tą ulicą czułem się jak ostatni obszarpaniec. Pagan nie wiedział, gdzie się teraz znajdują. Nie potrafiłby określić ich położenia. Może gdyby uważniej obserwował trasę, którą wiózł go Klein. Wysiadł, stanął na chodniku i patrzył jak Klein wydostaje się zza kierownicy. —Numer 643, mieszkanie 7. Dziupla, którą szukamy. Pagan ruszył w stronę wejścia do kamienicy. Klein szedł za nim sprężyście i sąfoko. W korytarzu rozchodziła się woń smażonego jedzenia. Dwa roweiy stały przymocowane do kaloryfera. Pagan obszedł je i zatrzymał się u podnóża schodów, które wiodły przez półmrok na piętro. Ruszył do góry, a Klein za nim, Numer siedem był na drugim piętrze. Pagan zapukał do drzwi Otworzyła kobieta około czterdziestki o miłej powierzchowności, ubrana w niebieskie dżinsy i długą luźną bluzkę. Patrzyła trochę nieobecnym wzrokiem, jakby przerwali jej kontemplację własnego wnętrza. Miała długie, ciemne włosy z przedziałkiem na środku. Na ręce pobłys kiwała luźna metalowa bransoletka, na której Pagan dostrzel znaki zodiaku, krzyże celtyckie i inne symbole K/ein machnął odznaką. —Pani Rose Alexander? Skinęła głową i odgarnęła długi kosmyk ufosów z twarzy. —Na to wygląda — odpowiedziała. — Ten pan — tu Klein skinął głową wstronę Pagana — chce zadać pani kilka pytań. Kobieta odwróciła twarz do Pagana. — Kim pan jest? Pagan odpowiedział. Pokazał legitymację, w którą wpatrywała się dłuższą chwilę. Długo dotykała laminowanej powierzchni legitymacji i Pagan odniósł wrażenie, że wzięła za dużo ostatnim razem i jeszcze nie całkiem wróciła do siebie. Pieściła legitymację jakby był to miłosny list do ukochanego. Pomyślał, że czterdziestoletni ćpun wygląda raczej anachronicznie. Rose Alexander była więźniem swoich czasów, uciekinierem z końca łat sześćdziesiątych. Prosta luźna bluzka, niebieskie dżinsy pokryte latami w kolorze tęczy, symbole pokoju zwisające wokół nadgarstka. — Scotland Yard — powiedziała. — Przebył pan kawał drogi. —Możemy wejść? — zapytał Klein. —Bardzo proszę — otworzyła szeroko drzwi. Na ścianach wisiały plakaty z purpurowych czasów psycho-delii — trójwymiarowy Jimmi Hendrix w neonowych kolorach, Bob Dylan jako zwiastun art nouveau, Beatlesi w mundurkach a la “Sergeant Pepper”. Pagan przypomniał sobie te czasy, ten świat kurtek a la Nehru, rozpromienionych guru, aromatycznych świec domowego wyrobu i kojących piosenek Donovana. Na stole przed elektrycznym kominkiem tliło się nieodzowne kadzidełko w nepalskim mosiężnym uchwycie. Napełniało pokój przyprawiającym o mdłości zapachem patczuli. Rose Alexander usiadła po turecku na podłodze. Przypaliła papierosa zapałką, zaciągnęła się trzymając dym w płucach długo jak narkoman. Jej małe usta zdradzały napięcie. —Będę zgadywać. Ponieważ nie złamałam żadnego znanego mi przepisu, zatem przyszliście tutaj pogadać o Jakeu Kivirannie. Pagan zastanawiał się, czy echa wydarzenia na dworcu Waverlzy zdążyły dotrzeć do tutejszych gazet Nawet jeśli tak, to wątpliwe czy Rose skulona w swoim
małym światku śledziła na bieżąco wydarzenia wielkiego świata. Raczej po prostu spodziewała się, że kiedyś nadejdą wieści o Jakeu, wrócą jak zły szeląg. —Zastrzelił człowieka w Szkocji — powiedział Pagan. —Zdarza się. —Nie wygląda pani na zaskoczoną. “Jest dziwnie spokojna” — pomyślał Pagan. Rose Alexander spojrzała na niego chłodno. Przez chwilę wyobraził ją sobie, jaka mogła być kiedyś. Młoda, na luzie, może piękna, albo będąca na “hąju” w Woodstock, długie włosy spływające na ramiona, wystrzępione nogawki dżinsów nad bosymi stopami, znaki zodiaku wymalowane na aole i policzkach. — Jeśli nie wyglądam na zaskoczoną, to znaczy że nie jestem — powiedziała. — Pan go zna? — Spotkaliśmy się przelotnie… — Pagan zawahał się. Urwał zdanie i nie bardzo chciał dokończyć. — Nie wiem, czy pani wie, że popełnił samobójstwo. Może tylko jakiś cień przemknął po jej twarzy, lecz wciąż nie wyglądała na poruszoną. — Niech pan nie myśli, że jestem zimną suką. Ale z tego co pan powiedział, nie zaskoczyło mnie absolutnie nic. Nie jestem zdumiona tym, że kogoś zabił ani rozdarta wiadomością, że popełnił samobójstwo. Pagan spojrzał na Kleina, który bawił się lampką o przezroczystej podstawce wypełnionej rozszerzającą się cieczą. Wielkie różowe bańki unosiły się jak w transie hipnotycznym. Rose Alexander zapaliła następnego papierosa. Pagan usiadł w plecionym krzesełku, które natychmiast przybrało kształt jego ciała i oplotło ściśle. — Musiałam zdobyć sądowy nakaz, żeby powstrzymać go od zbliżania się do mnie, Nie raz, lecz dwa razy. Wymuszał, bym przyjmowała jego załoty, kiedy nie miałam na nie ochoty. Jake stał się dla mnie koszmarem. Pagan, którego nie bardzo ciekawiły obsesje Jake’a na punkcie tej kobiety, chciał skierować rozmowę na inne tory. Chciał dowiedzieć się, czy Rose wiedziała coś o jego podróży do Anglii, czy wiedziała coś o człowieku, który So wysłał w tę fatalną podróż? Rose miała jednak inny zamysł. Kiedy spotkałam go pierwszy raz, zrobiło mi się go żal — zaczęła. — To było w jakimś barze na Brighton Beach Avenue. Patrzył zagubionym wzrokiem. Miałam wtedy lekkiego kręćka na punkcie zagubionych. Ja się upiłam, a on zakochał się do szaleństwa. Dla większości Judzi byłby to zwykły drobiazg jak przeziębienie. Wypocisz się i przechodzi. Ale nie dla Kiviranny. Jego uczucie do mnie było przeogromne. Kwiaty, karty, prezenty, wiersze. Na początku było to bardzo miłe, ale z czasem przejada się. Próbowałam mu to powiedzieć, odsunąć go delikatnie. Naprawdę delikatnie i grzecznie. Ale są ludzie, do których po prostu nie trafia Jednym z nich był Jake Kiviranna. Słyszał tylko to, co chciał usłyszeć. Reszta się nie liczyła Pagan spojrzał na Kleina. Przeglądał kolekcję płyt. Stare dobre nazwiska błyskały z okładek. The Greatful Dead, Jefferson Airplane. Big Brother and the Holding Company. To już prawie historia. —Jake nie chciał odejść — kontynuowała. Pomyślałam, że skoro nie dam rady odsunąć go łagodnie, to należy spróbować terapii życiowej. Chodziłam z innymi facetami i miałam nadzieję, że wyczuje o co chodzi, ale jedyne co poczuł, to chęć, by mnie stłuc. I zrobił to. Dwa, może trzy razy. Kilka złamanych żeber, trzy zęby, przecięty język. Mogło być gorzej. Stłukł mnie, a potem obsypał kwiatami. To się zrobiło kurewsko nudne. Musiałam pójść do sądu po oficjalny zakaz. Wtedy podciął sobie żyły. To by} chory sukinsyn. Przysłał mi wiersz napisany własną krwią. Niech pan pomyśli, podciąć sobie żyły i jeszcze mieć czas na napisanie wiersza, zresztą kiepskiego. Pagan milczał, zastanawiając się, czy Rose dobiegła już do końca swych wynurzeń. Zdusiła niedopałek, spojrzała na pierścionki na palcach, odchyliła głowę i patrząc w sufit, powiedziała: —Nie chciałam go zranić. Pan rozumie. — Wierzę pani — powiedział i wydobył się z objęć krzesła, które zatrzeszczało gdy wstawał.
—Kiedy widziała go pani ostatni raz? —Parę miesięcy temu. —W jakich okolicznościach? — Czekał na mnie na ulicy pewnego wieczoru. Jak to miał w zwyczaju zresztą. Lubił mnie szpiegować. Lubił przyłapywać mnie z innymi. — Czy mówił, że wyjeżdża? Czy wspominaj o podróży za granicę? Uśmiechnęła się. — Kłopot z nim polegał między innymi na tym, że nigdy nie było wiadomo czy pieprzy bzdury czy nadaje na poziomie. Czasem mówił gwałtownie jak nawiedzony, czasem spokojnie. Ale ze sposobu mówienia i zachowania nie można było wywnioskować, czy buja w obłokach, czy też jest na ziemi. Chyba go wtedy nie słuchałam, panie Pagan. Nie chciałam, żeby się kręcił koło mnie. Nawet po sądowym zakazie wciąż wydzwaniał i chciał się spotkać. Tak naprawdę, to bałam się go. Pagan miał w pamięci obraz KMranny, gdy zobaczył go w celi w Londynie. Ramy po oparzeniu. Śmierć przez porażenie prądem przygotowana i zadana z cierpliwością szaleńca, śmierć, która była prosta i wstrętna Po chwili milczenia zapytał: —O czym mówił na waszym ostatnim spotkaniu? — Coś zupełnie bez sensu. Powiedział, że zamierza podnieść oficjalny głos protestu przeciwko komunizmowi. Miał świra na punkcie tego, jak Rosjanie zamordowali jego rodziców i dziadków w jednym z tych śmiesznych państewek, które od dawna nie istnieją. Zawsze mówił, że musi coś z tym zrobić. Wcale się nie cieszyłam z tego spotkania, panie Pagan. Pan wybaczy, jeśli coś pominęłam. Gadał jak wariat. Chciałam uciec od niego jak najprędzej. —Czy mówił coś jeszcze? O przyjaciołach, znajomych? Roześmiała się. — O przyjaciołach? Nie mial żadnych, panie Pagan. Przyjaźń była poza jego zasięgiem. Czy można zaprzyjaźnić się z kimś, kto jednego dnia jest słodziutki jak cukierek, a następnego staje się niebezpiecznym szaleńcem. Chciałby pan mieć przyjaciela Charliego Mansona? Pagan był zawiedziony. Jeśli to okaże się ślepy zaułek, jeśli Rose A]exander nie wie nic o żadnym znajomym Kiviranny, to może spokojnie spakować manatki i zabierać się do domu. —Proszę się zastanowić. Wszystko może być ważne. Po chwili zadumy powiedziała: — Okay. Coś mam. Ostatni raz gdy go spotkałam poprosił o podwiezienie. MiaJ się zjawić gdzieś o określonej godzinie. Facet z którym był umówiony mial bzika na punkcie punktualności. Pamięta pan, jak mówiłam, że chciałam uciec od niego jak najszybciej. Powiedziałam, że go podwiozę w to miejsce. I zrobiłam to. Wtedy widziałam go ostatni raz. —Dokąd go pani zawiozła? —Na nabrzeże w Brighton Beach. Zapaliła kolejnego papierosa i trzymała go w dłoni trzepoczącej jak raniony ptak. Rozmowa o Kiyirannie jednak ją zdenerwowała. — Czy mówił z kim ma się spotkać? Wolno potrząsnęła głową. — Nie. Po prostu miał się spotkać z tym kimś na nabrzeżu, to wszystko. Dopiero teraz zauważył, że kobieta ma piegi na nosie i policzkach. — Ale żadnego nazwiska. — Żadnego. Pagan spojrzał na Kleina, który również mial zawiedzioną minę. — Może mówił coś na temat tego mężczyzny, z którym mial się spotkać? Wydmuchnęła długą smugę dymu i przez chwilę Paganowi zdawało się, że jest znów zamroczona i nieobecna. — Przykro mi. Pełna zaćma. Zresztą, nawet gdyby coś mówił, to chyba wymazałam to z pamięci. Albo w ogóle niczego takiego nie usłyszałam. Pagan był rozczarowany. Chwilę stał w całkowitym bezruchu, patrząc na obraz grzyba w barwach sepii — zapewne dzieło ćpuna, raczej złowieszcze. — Jeśli będę chciał o coś zapytać, skontaktuję się z panią. Dziękuję tymczasem. — Tak. Pewnie — powiedziała bezbarwnie. Wyszli z mieszkania. Pagan schodził czując, że Rose Alexander stoi w drzwiach.
— Przypomniałam sobie coś — jej głos odbił się echem po klatce. — Niewiele, ałe może. Nigdy nie wiadomo. Pagan zatrzymał się i zawrócił. Kobieta stała z rękami w kieszeniach, opierając się o futrynę. Wydęła wargi trochę prowokująco, ale robiła to całkowicie nieświadomie. — Jak mówiłam, to pewnie nic takiego. — Uśmiechnęła się jakby z żalem, że może to być błahostka. — Jake mid się spotkać z tym facetem w jakimś staiym sklepiku na nabrzeżu. Mówił o tym po drodze. Może go to bawiło, ale nie wiem. Tak po prostu przyszło mi to do głowy. Nie pytałam o więcej, bo mnie to nie interesowało. Pagan podziękował jeszcze raz. Wjszedl i skierował się do samochodu. Usiadł na miejscu obok kierowcy, a Klein wgramolil się za kierownicę. —Przyszła mi nagle ochota zaczerpnąć morskiego powietrza. —Załatwione. Klein prowadził dodge’a w kierunku Brighton Beach Avenue. Ani on, ani Pagan nie zauważyli groszkowego buicka, który jechał kilka pojazdów za nimi. Dyskretny wóz dla każdego kto bardziej ceni sobie anonimowość niż podziw ogółu dla swojego dobrego smaku. Jechał za nimi, zachowując stałą odległość przez całą drogę do Brighton Beach.
Fredericksburg. Virginia Galbraith spożywaj na dachu samotną kolację, na którą składały się hinduskie potrawy przyrządzone przez szefa kuchni jednej z bardziej znanych waszyngtońskich restauracji, a dostarczone do Virgin» specjalnym samochodem. Zjadł ryż ze szpinakiem dekorowany szafranem, krewetki, ogórkowe raita z mimozą, pastę z wiórkami kokosowymi, rodzynkami i kardamonem. Był w złym humorze. Odsunął talerz, wyprostował się, odbiło mu się lekko, po czym wpatrzył się w czasze anten, w tajemnicze niebo, które przeglądały i analizowały. Rzucił serwetkę na pusty talerz, wstał, wszedł do środka i zaczął schodzić do podziemia. Soki trawienne wydawały bulgotliwe odgłosy. Hinduski posiłek zalegał w nim niespokojnie. W takim nastroju nie powinien był jeść, zwłaszcza nic ostro przyprawionego. Stęknął siadając na sofie przed ekranami i spoglądał na nie niecierpliwie. Nie odwrócił twarzy, gdy wszedł Iverson. Bębnił palcami po kolanie, co Gary Iverson odebrał jako objaw nerwowego wyczekiwania. Znający od lat przyzwyczajenia Galbraitha, lver - son wiedział, że rozmowę zaczyna zawsze grubas. Każde jego pytanie zostałoby teraz całkowicie zignorowane. Galbraith zwinął pulchną dłoń w pięść przypominającą piąstkę rubensow skiego cherubinka i zaczął bardzo apatycznym głosem: —Jestem zaniepokojony, Gary, Chcesz wiedzieć dlaczego jestem zaniepokojony, Gaiy? Iverson mruknął coś bez znaczenia, Galbraith trzasnął pięścią w stolik, aż popielniczka podskoczyła. —Od czego zacząć? A tak od naszego podwórka, może być? Przedyskutujmy nasze niedociągnięcia. Dwie godziny temu dostarczono mi treść rozmowy Sundbacha z Michaiłem Kissem. Wydaje się, że Sundbach zauważył naszego człowieka. Jeden z naszych, profesjonalista, został namierzony przez starego faceta z nie najlepszym wzrokiem i mocno sfatygowanym refleksem. Stary Sundbach nakrył naszego człowieka. Gary. Iverson spojrzał przelotnie na jeden z ekranów, akurat wyświetlający komunikat NATO podający rozkład morskich manewrów strategicznych — białe symbole na czarnym tle. —To niekompetencja, Gary — ciągnął Galbraith. — Nie będę tego tolerował. Oto teraz Sundbach niepokoi się tym, kto kazał go śledzić. Przesadzam. Gary? Czyżbym słyszał, że tak właśnie myślisz? Zastanów się. Sundbach wie, że jest obserwowany. Nie wie, kto go obserwuje. To starszy człowiek, może się przestraszyć, a wtedy co zrobi? Iverson potrząsnął głową. Galbraith zerwał się z sofy, powodując wibracje i ruch pyłków kurzu. —Rozważam tylko różne możliwości, Gary. Zawsze tak robię. Oto jedna, która utkwi ci w gardle. Sundbach, przerażony, stary człowiek, zdecyduje się zastrzelić Śledzącego. To wcale nie jest niemożliweł Zamieszanieł Nasz współpracownik zabity na ulicył Wstyd i hańba, Gaiy. Interwencja miejscowej policji. Inspektorzy od zabójstw. Dziennikarzeł Horrorł Scenariusz ten wydal się Iversonowi maio prawdopodobny, ale nic nie powiedział. Widział już podobne reakcje u Galbraitha w sytuacjach, w których, jak sądził, reputacja zawodowa agencji była w niebezpieczeństwie albo groziło zdemaskowanie planu. Robił się jeszcze bardziej wrażliwy, kiedy dotyczyło to jego ukochanego planu “Białe światło”. Zapadła cisza. Galbraith uwielbiający analizowanie możliwych zachowań ludzkich dla samej przyjemności analizy, wrócił na sofę. usiadł, a mnisia szata rozsunęła się odsłaniając niesamowicie owłosione, białe uda. —Zabiera tego niekompetentnego łapsa z ulicy, Garył Wyślij pajace. Był to wewnętrzny kryptonim dla ekipy wyjątkowo zdolnych i za ciężkie pieniądze wyszkolonych pracowników, którzy w agencji wykonywali bardzo różne, ale zawsze tajne zadania. Czasem wzywano ich. by stworzyli zasłonę dymną albo małą dywersję. Powodowali kraksy samochodowe, wyłączali alarmy, rozpalali ognie, rozwalali linie telefoniczne, fałszowali dokumenty, blokowali systemy komputerowe. Występowali jako agenci ubezpieczeniowi, zmywacze okien, szwajcarscy
bankierzy czy włoscy adwokaci. Kiedy zachodziła potrzeba specyficznej obserwacji a zwykły wywiadowca byłby zbyt odsłonięty, posyłano po pajace. Byli to ludzie niezwykle pomysłowi i trochę aroganccy jak na specjalistów pierwszej klasy przystało. Gatbraith wprowadził koncepcję pajaców parę lat temu i już wiele razy wykazali swą przydatność - Byli dumni, ze bardzo rzadko stosowali przemoc fizyczną. Ich świat to świat pantomimy, złudzeń, błysku i huku kiedy trzeba albo spokojnego aktorstwa, kiedy mogło być skuteczniejsze —Wysondowałeś Andresa? — zapytał Galbraith. —Tak. —Cytuje Michaiła. Michaił wierzy, że Sundbach będzie się zachowywał bez zarzutu. — Andres zgadza się z tym? — Do pewnego stopnia. — Ale nie całkowicie? Iverson wzruszył ramionami. —Trudno powiedzieć. Respektuje zdanie Michaiła, przynaj mniej zewnętrznie, ale mam uczucie, że postępowałby inaczej, gdyby wuja nie było w pobliżu. —Jak inaczej? Zrobiłby krzywdę Sundbachowi? —Może. Andres jest nieprzystępny, nieodgadniony. Spoglądasz na jego twarz i myślisz: “Oto mój książę, wybawca”, a potem jakiś dziwny błysk w jego oczach i już wiesz na pewno, że go straciłeś. I nie wiadomo dokąd odszedł. —Nie pozwól mu zrobić głupstwa. Gary. Tylko to się liczy. Jutro o dziesiątej wieczorem ma być n a pokładzie samolotu do Norwegii. Jesteśmy blisko celu, zbyt blisko, żeby coś się nagle nie udało. — Galbraith potarł igłę od akupunktury tkwiącą w uchu. Miała przynosić ulgę w stresie. Na razie zawodziła na całej linii. — Przejdę teraz do innej sprawy, chyba trochę bardziej psującej nam szyki. Chodzi o kochany, stary Londyn, Gary. Wygląda na to, że pułkownik Wiktor Jepiszew z KGB kręci się, siejąc spustoszenie tu i ówdzie. Zastrzelił dwóch policjantów na służbie, ałe jego prawdziwym celem jest Frank Pagan, który właśnie dziś przyleciał do Nowego Jorku. Oczywiście, kazałem go śledzić. Módlmy się, by śledzący okazał się kompetentny. Trzeba żeby Pagan miał w czym grzebać w związku ze sprawą Kiyiranny i nie zaszkodził przy tym nam. ale doprawdy nie mogę znieść, że Jepiszew zostawia za sobą tyle żałoby w Londynie. Galbraith przerwał. Nagle uświadomił sobie jak delikatna i precyzyjna jest równowaga między częściami tego mechanizmu, jak niewiele potrzeba, wystarczy lekki powiew wiosennego wiatru i cały mechanizm diabli biorą na zawsze. Spoczywała na nim wielka odpowiedzialność i byj zdecydowany wywiązać się do końca. Przyszłość ludzkości, nawet jeśli wśród jej przedstawicieli znajdowały się tysiące osobników zasługujących na pogardę, to nie jest błahostka. Odchrząknął i spojrzał na ekrany. —Naprawdę nie wiem, o co chodzi Greszce, ale chyba czas, byśmy się dowiedzieli. Zgoda? —Tak. GaJbraith zlożyl palce w “wieżyczkę” i przytknął do dolnej wargi w geście kontemplacji. Lubię gładkie powierzchnie, Gaiy. Porcelanę. Jedwab. Niektóre kamienie. Szkło. Lustra. Lubię powierzchnie gładkie, bez najmniejszych rys. Nie cierpię papieru ściernego. A teraz czuję, że za paznokcie dostał się brud. Nie lubię tego uczucia, Gary. Galbraith opuścił ręce wzdłuż tułowia i powiedział: — Pora by Ted Gunther pokazał, że nie bierze pieniędzy za darmo, nie sądzisz?
Zawidowo, Związek Radziecki Poranek był piękny, więc jakucka pielęgniarka, która wierzyła w zbawienne działanie wczesnego wstawania i rześkiego powietrza o świcie nawet dla śmiertelnie chorego, wywiozła Greszkę na wraku do ogrodu. Siedział tam teraz w cieniu starego dębu otoczonego sosnami i leśnymi kwiatami. Wszystko co go otaczało nie stanowiło dla niego żadnego ukojenia, lecz raczej sielankowy koszmar. Mimo iż pochodził ze wsi i czasem tęsknił za ziemią, przeistoczył się w człowieka z miasta, którego denerwowało ćwierkanie ptaków. Odprowadził wzrokiem pielęgniarkę do domku i posłał jej groźne spojrzenie. Odłączony od plastikowej rurki samej w sobie obrzydliwej czul się jak ktoś, komu wyszarpnięto pępowinę. “Dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut, nie więcej”. Powiedziała, jakby obdarowywała go bezcennym upominkiem. “Przyroda— pomyślał Greszko —jest bardzo niehigieniczna. Małe stwory przeżuwały jeszcze mniejsze. Mrówki pędziły z kawałkami larw w szczękach. Dzikie zwierzęta 1 ptaki załatwiały się gdzie popadło”. Uwielbiał tundrę, wielkie obszary romantycznego odosobnienia i nieprzeniknionej tajemnicy, ałe kiedy siedział wśród wysokich drzew i intensywnej zieleni dusiła go klau strofobia. Zamknął oczy. Otworzył je po chwili, słysząc nadjeżdżający samochód. Odwrócił twarz w stronę duktu prowadzącego do domku i patrzył wyczekująco. Pomyślał, że Wołowicz jedzie z wiadomościami od Wiktora, ale kiedy rozpoznaj kształty ziła, wiedział, że wizytę składa mu generał Ołski. Obserwował, jak Olski wysiada z długiego, czarnego wozu i przechodzi przez dziurę w płocie, zawadzając rękawem swojego eleganckiego garnituru o krzak jeżyny. Patrzył jak łysa czaszka schyla się pod gałęziami. Po chwili Olski szybkim, sprężystym krokiem szedł przez gęstą trawę w jego kierunku. Miał na nosie te okropne, zdaniem Greszki, burszytnowe okulary przeciwsłoneczne. Szklą złapały promienie porannego słońca i świeciły jak dwa miedziaki wciśnięte w oczodoły. —Jak się dziś czujesz, Władimirze? — zapytał Olski. —Bez zmian, Stefanie. Jestem taki jakim mnie zastałeś ostatnim razem. Dwie wizyty w tak krótkim czasieł Jestem zaszczycony. Olski obszedł wózek, zatrzymując się nagle za plecami Greszki. “Niedorzeczna technika” — pomyślał Greszko. Czy miał odwrócić głowę, by spojrzeć na tego gnojka? Czy to miało go postawić w niewygodnym położeniu? Zachciało mu się śmiać. Co do techniki i mowy ciała na przesłuchaniach — to on mógłby napisać o tym książkę. —Porozmawiajmy, Władimirze — powiedział Olski. — Popchnę cię. —Jak sobie życzysz. Olski popychał wózek przez gęstą trawę troszeczkę za szybko, jakby chciał już na wstępie swej wizyty zdenerwować Greszkę. Skierował się w stronę sosen, gdzie podłoże było nierówne i wózek podskakiwał jeszcze bardziej. Wreszcie zatrzymał się, wyrównał oddech i usiadł, opierając się o pień sosny. Urwał długie źdźbło trawy i wsadził do ust. — Podoba ci się tu? — zapytał Olski. — To zielone więzienie? A jak myślisz? — Są gorsze miejsca. Wladimirze. — Oczywiście, że są. Olski patrzył w stronę domku. — Masz przyzwoite lokum, własną pielęgniarkę… Mogłoby być o wiele gorzej. Przynajmniej słońce świeci i jest ciepło. Greszko uśmiechnął się. W słowach Olskiego kryła się nie wypowiedziana groźba, mała alu zja do jego możliwości i mocy. Greszko wiedział, że ostatnie dni mogą stać się prawdziwym koszmarem. Może zostać usunięty z tego miejsca i wysłany w zatłoczonym wagonie na daleką północ. “Czy mam narobić ze strachu? A może kiwać głową i bić pokłony z wdzięczności?” — Przejdź do rzeczy, Stefan. Umierający nie mają czasu na rozważania. Ołski milczał przez chwilę. — Gdzie jest pułkownik Jepiszew? “Ależ oczywiście. Jepiszew”. Greszko odpowiedział:
— Sądzę, że za swoim biurkiem. Chyba że go przeniosłeś, co nie byłoby bardzo rozważne. Olski zdjął okulary. — Dokąd go wysłałeś? — Wysłałem? Zapominasz, towarzyszu generale, że ja nie mam już władzy. — Był tutaj. Wiem to z całą pewnością. Był tutaj z porucznikiem Wołowiczem. Mogę śmiało założyć, że dałeś mu instrukcje. Olski przypatrywał się jak dzięcioł przylgnął do pnia sosny i ze wspaniałą zaciekłością zdobywał śniadnie. Widziano Jepiszewa i Wołowicza w tym miejscuł Cóż, ryzyko jakich wiele. Drzewa mają tu uszy, za każdym źdźbłem trawy był mikrofon. — Biorę dużo leków, Stefanie. Dużo Ipię. Zdarza się, że tracę poczucie czasu. Czasem przychodzi ktoś z wizytą, a ja nie pamiętam, że tu był. A przyjeżdża wielu, nawet nie mogę policzyć swoich przyjaciół. —Odpowiedz, Władimirze. Po co Jepiszew i Wołowicz przyjechali tu? Dokąd wysłałeś Wiktora? Greszko zastanowił się, czy w jakiś sposób nie zmuszono Wołowi cza do mówienia. Ale gdyby Dimitri zaczął mówić, wówczas Olski nie przyjechałby tutaj zadawać pytań. Gdyby Olski naprawdę cokolwiek wiedział, zachowywałby się inaczej. Wówczas natychmiast, może nawet brutalnie, Greszko zostałby zabrany z tego miejsca. Poza tym, dlaczego Wołowicz miałby mówić o czymś co obciążałoby również jego? Jego sytuacja była niewiele korzystniejsza niż Jepiszewa, ale nie był chyba głupcem, kiedy chodzi o życie. Olski założył okułaiy. —Czy zaprzeczasz, że Jepiszew i Wołowicz złożyli ci wizytę? Greszko uśmiechnął się mimo nagiego bólu, który przeorał mu brzuch. Taki ból, nigdy nie wiadomo kiedy nadejdzie, wnikał w końcówki nerwów jak sztyle t w stary papier. — Jak mogę zaprzeczyć czemuś, czego nie pamiętam? W obecności starego Olski czuł się dziwnie spięty, chociaż wiedział, że nie musi się denerwować. Sabina ciągle przypominała mu o jego autorytecie: “Wielki Boże, jesteś Szefem KGB, nie musisz się obawiać absolutnie nikogo, najdroższy”, Oczywiście miała rację, ale w postawie Greszki było coś takiego, coś związanego z jego życiem, legendą i to coś czasami rozstrajalo Olskiego. Greszko chodził po tych samych schodach i stał na tych samych trybunach co Stalin, Chruszczów, Bułganin i Malenkow — najwybitniejsze postacie w historii ZSRR. Greszko był w samym centrum tak długo, że jego odejście wytworzyło próżnię, która dla wielu obywateli radzieckich przyzwyczajonych do jego widoku w czasie państwowych uroczystości była po prostu nienaturalna — jakby księżyc zapomniał wzejść. —Najpierw tracisz dane z komputera — powiedział Greszko —potem jednego z twoich pułkowników. Gdybym to ja kierował… —Ale nie kierujecie, towarzyszu generale. —Kiedy kierowałem, towarzyszu generale, panowałem nad wszystkim, nad zadaniami dla kluczowych pracowników, nad kodami wejściowymi do komputerów. Mnie nic się nie wymknęło — Greszko z wysiłkiem podniósł głos. — Wiedziałem kto, co i gdzie robił o każdej porze dnia i nocy. Ja tym żyłem, towarzyszu generale, dwadzieścia pięć godzin na dobę i osiem dni w tygodniu. Nie przychodź tu i nie oskarżaj mnie, że dałem jakiś rozkaz Jepiszewowił Wiesz, że nie mam aż tyle władzy. — Greszko strzelił palcami. — Gdybym miał, to kręgosłup tego kraju byłby ze stali Olski stał milcząc. Miał jeszcze kilka atutów w ręku, ale chciał nimi zagrać w odpowiednim momencie. Był przygotowany na tę tyradę, więc spokojnie patrzył jak na wargach starego pojawiają się białe kropelki Śliny. Greszko dostał długiego ataku kaszlu i zgięty wpół wycierał usta rękawem. Dostrzegłszy krystaliczny śluz na rękawie swetra Greszki, Olski odwrócił na chwilę twarz. Paroksyzm minął i stary siedział cicho z pobladłą twarzą. Olski odsunął się od wózka. Stojąc tyłem do starego, powiedział:
— Wczoraj aresztowano człowieka nazwiskiem Jewenko, generale. Greszko czuł, jak pali go w piersi, a płuca stają w ogniu. Zamknął oczy. Zdawało mu się, że tysiące wściekłych os bzyczy w jego głowie. “Jewenko” — pomyślał. — Bardziej znany jako Drukarz — dodał Olski. — Przestępca specjalizujący się w fałszowaniu dokumentów, paszportów, nawet rubli. Aresztowano go, podejrzewając o kombinacje z walutą. Rutynowe aresztowanie, ale miało jeden ciekawy aspekt: okazało się. że Drukarz ma cos do powiedzenia w sprawie zachodnioniemieckiego paszportu na nazwisko Grunwald. Greszko zadrwił: — To fascynujące, mów dalej. — Grunwald, zdaniem Drukarza, to w rzeczywistości nasz towarzysz Jepiszew. — Doprawdy?—Greszko nie zdradzał żadnego napięcia. — A ty wierzysz temu kryminaliście? — Był przyparty do muru. I gotów pójść na wymianę. Tacy jak on zwykle nie kłamią, wiedząc co może ich czekać. Greszko podjechał kawałek, — Przypuśćmy, tylko przez chwilę, że ten przestępca mówi prawdę, chociaż, czego zapewne jesteś świadom, generale, przestępcy rzadko mówią prawdę. Wiktor mógł potrzebować falsziAyego paszportu dla celów rutynowych. Działa w bardzo ciemnych rejonach, infiltruje podziemne grupy i organizacje, wiec mógł potrzebować fałszywego dowodu, jakiejś osłony. — To możliwe — przerwał Olski. — Mam jednakże potwierdzone informacje, że człowiek z tym paszportem opuścił Związek Radziecki na pokładzie samolotu do wschodniego Berlina. Tam pizesiadł się na samolot do Londynu. — Do Londynu? A po cóż Wiktor miałby lecieć do Londynu? —zapytał Greszko. — To bardzo wątła hipoteza. Jaki macie dowód, że mężczyzna nazwiskiem Grunwald to Jepiszew? — Zdjęcie w fałszywym paszporcie. Tak twierdzi Drukarz. — A wy mu wierzycie? — Greszko dodał z odrobiną sceptycyzmu, co zabraniało jak nagana starego mistrza skierowana do swego ucznia. Olski nie odpowiedział. — Czy wysłałeś Wiktora do Londynu, Władimirze? — Dlaczego miałbym go tam wysyłać? Dlaczego w ogóle miałbym go gdzieś wysłać, na Boga? Poza tym. nie mógłbym go wysiać za granicę bez zgody jego zwierzchnika. Olski patrzył gdzieś między drzewami. Wiedział, że Jepiszew ma wolną rękę w sprawie wyjazdów ze Zwitku Radzieckiego. Ten przywilej dal mu jeszcze Greszko. Przypieranie starego do muru było trochę patetyczne. Nawet smutne, chociaż na smutek Olski nie mógł sobie pozwolić. Zastanawiał się dlaczego nie podelektować się tą chwilą. — Towarzyszu generale, podczas poprzedniej wizyty wspominałem o brakującej kartotece człowieka nazwiskiem Aleksis Romanienko. Greszko przekrzywił głowę jak stara papuga i słuchał. “Co teraz? Co ten parweniusz Olski chce skojarzyć?” Olski powiedział: — Mówiłem, że kartotekę usunięto z rozmysłem, ale szczęści e uśmiechnęło się do nas. — Szczęście? — W rzeczy samej. Udało się nam odtworzyć brakujące dane z kartoteki rezerwowej, którą sporządził przezorny pracownik. — Z kartoteki rezerwowej?—zapytał Greszko. Nie pomyślał o tym. Nie przyszło mu do głowy, że ktoś z pracowników wykaże się taką sumiennością i powieli dane. Olski kontynuował: — To fascynujący materiał. Wydaje się, że Romanienko utizymywał kontakty z wywrotową organizacją działającą i w kraju, i za granicą, znaną jako Bractwo Leśne. Muszę wobec tego założyć, Władimirze, że skoro te dane istniały kiedy ty byłeś szefem, to na pewno wiedziałeś o nich.
— Nigdy o tym nie dyszałem. Nic mi to nie mówi. Greszko pochylił się do przodu. Cholerny ból wrócił i utrudniał koncentrację. Oczy nabiegły Izami i łapczywie chwytaj powietrze, “Kopie, kartoteka rezerwowa”. Był ciekaw, który przeklęty urzędas to zrobił. Ale winien przede wszystkim był on sam, Greszko, który nie do końca rozumiał zawiłości nowego systemu komputerowego. Była to dla niego łamigłówka, przed którą czul autentyczną bojaźń. —Daj spokój, zdrajca taki jak Romanienko, człowiek na stanowisku, a ty o nim nie słyszałeś? Ty, wszechwiedzący szef organów bezpieczeństwa? Doprawdy, generale. Chyba wam nie uwierzę. Greszko odparł spokojnie, jakby w ogóle nic go nie zaskoczyło. — Oczywiście, jakiś ograniczony urzędas, niechlujny kretyn zapomniał zwrócić mi na to uwagę. A może w czasie wymiany sprzętu te dane gdzieś przeoczono. ~ Olski zaśmiał się cicho, z niedowierzaniem. —Ale wy nigdy niczego nie przeoczyliście, generale, prawda? I z pewnością nie zatrudnialiście kretynów. Greszko słuchał dzięcioła. Równie dobrze ten długi, ostry dziób móA walić teraz w jego korę mózgową. Zamilkł jak ktoś, kto nieoczekiwanie stracił figurę na szachownicy, osaczony i wzięty skoczek, brutalnie zabity goniec. Olski kontynuował: —W dniu zabójstwa Romanienki, Jepiszew złożył ci wizytę. Następnego dnia zniknął, posługując się fałszywym paszportem. Poleciał do Londynu. Skąd ten pośpiech? By zwiedzić Anglię? Nieodparte pragnienie ujrzenia opactwa westminsterskiego, generale? A może jest inny powód, który wymaga jego obecności tam, po zamordowaniu Romanienki? A oto kolejna nowość. BAy szef KGB. wszystkowidzący i wszechwiedzący generał Greszko przyznaje, że nic nie wiedział o działalności wywrotowej Romanienki. I chce żebym w to uwierzył. — Olski podniósł palec do ust i mówił kpiącym szeptem, udając zaskoczenie. — A może generał Greszko mial swój cel, by pozostawić Aleksisa Romanienkę na wysokim stanowisku partyjnym? O to chodzi? Greszko machnął ręką. —Jesteś nagrzany jak balon, Olski. To prawdziwy cud, że nie unosisz się nad tymi cholernymi drzewami. —Czyżby generał Greszko byl zamieszany z Romanienką w działalność wywrotową? Czy to aż takie proste? A może to jakieś wyraźniejsze echo konspiracji, o której dągle słyszę? —Na twoim miejscu byłbym ostrożny, Stefan. Greszko zobaczył, że Jakutka wychodzi z domu i kieruje się w ich stronę. Niosła tacę z lekami. Poczuł ulgę na jej widok Olski spojrzał na pielęgniarkę. Stuknął palcem w tarczę swojego zegarka i powiedział: —Oczywiście będę z tobą w kontakcie, Wladimiize. Wiem jak bardzo jesteś ciekaw wyników śledztwa. Odwrócił się i poszedł do samochodu, zręcznie omijając jeżynowy krzew, o który poprzednio zaczepij. Greszko odprowadził go wzrokiem. Patrzył jak wsiada i usłyszał warkot uruchamianego silnika. —Pora na lekarstwo, towarzyszu generale — powiedziała pielęgniarka. Greszko patrzył za odjeżdżającym samochodem, aż zniknął wśród drzew. Poczuł jak pielęgniarka wkłada mu tabletkę do ust Połknął i słuchał oddalającego się warkotu silnika, dopóki nie zagłuszyło go bzyczenie owadów. .Kartoteki rezerwowe” — pomyślał. Urzędnicza obsesja posiadania duplikatów. No i dobrze. Zacisnął powieki i skupił się, zastanawiając jaki zrobiłby następny ruch będąc generałem Spryciulą Ołskim. “Co zrobisz, Stefan?” Odpowiedź przyszła od razu: “Przycisnąłbym Wolowicza. Wycisnąłbym z niego cały sok jak z cytryny”. “Ile Wołowicz wie? Nie znaj szczegółów planu Bractwa, ale wiedział dosyć, by przysporzyć olbrzymich kłopotów”, Greszko patrzył w słońce jakby chciał je ściągnąć za horyzont. Kartoteki rezerwowe i duplikaty. On też miał swoją kartotekę rezerwową, kartę którą zagra, gdy sytuacja dojrzeje do tego. A to czy dojrzeje, zależy tylko od niego. Uśmiechnął się do pielęgniarki. Ta przyglądała mu się bacznie. —Dlaczego się śmiejecie, towarzyszu generale?
—A dlaczego by nie? —Potrzebujecie czegoś. Wtedy się uśmiechacie, towarzyszu generale. Kiedy jestem wam potrzebna. Greszko wzruszył ramionami, odwracając twarz od czer-wonopomarańcz owego słońca. —Możliwe — odpowiedział. Tallin, Estonia Pułkownik Jewgienij Uwarow wysiadł z łodzi motorowej w porcie w Tallinie tuż po suńcie i szedł pieszo aż do pomnika Syreny. Znalazł ławę w kępie krzewów i usiadł. Udawał, że z zainteresowaniem patrzy na pomnik stojącą kamiennej kobiety ze skrzydłami. Przeczytał na tablicy, że pomnik wzniesiono ku czci załogi statku “Rusałka”, który zatonąj w Zatoce Fińskiej w 1893 roku. Co jakiś czas odwracał się, spoglądaj na brzeg i port, gdzie maszty i kominy statków stały gęsto obok siebie. Nie potrafił uspokoić dręczącego go zdenerwowania. Wstał, obszedł ławkę, przesunął wzrokiem po brzegu, wciąż niespokojny. Od chwili gdy odebrał telefon na Saaremie żył jakby z daleka od siebie. Nie spal. Nie zjadł śniadania, nawet nie napił się herbaty. Wstał kiedy jeszcze nie zelżał chłód nocy, przed wschodem słońca i zszedł do loda kursującej wahadłowo międzyTalłinem a wyspą. Przewożono na niej pocztę i prowiant. Wszedł na pokład. Nikt nie zapytał o dowód czy przepustkę. Obliczył, że może przebywać poza bazą sześć do siedmiu godzin, zanim jego nieobecność zostanie zauważona, chociaż praktycznie mogła się wydać w każdej chwili, zwłaszcza gdytoy ogłoszono alarm. Uważał jednak, że zamaskował słę najlepiej jak mógł, informując swojego adiutanta, chyba największego lenia w całej stacji, że musi pojechać służbowo do Kuressaare w południowej części wyspy. Patrzył w morze i rozmyślał czy postąpił właściwie przychodząc lu, czy przypadkiem nie wpadł w pułapkę, która może kosztować go życie. Potraiil to sobie wyobrazić — zdemaskowanie, hańbiący sąd wojenny, publiczne poniżenie i kara śmierci. A co z zoną i dziećmi? Napiętnowani, skazani na koszmarne życie w świecie, gdzie wszystkie drzwi zamknęły się przed nimi. Wrócił na ławkę, usiadł, zapalił papierosa. Rozmówca po drugiej stronie wymienił imię Aleksisa i powiedział, że spotkanie jest bardzo ważne. Nie przedstawił się i teraz Uwarow, którego serce tłukło jak oszalałe, bardzo żałował, że spotkaj człowieka imieniem Aleksis, że przyjął od niego paszporty amerykańskie i olbrzymią sumę dolarów. Ale Aleksls tak przekonywał, że nie sposób było odmówić. Czarowne życie w wolnym świecie, przyszłość dla dzieci, miejsce gdzie człowiek może się rozwijać i iść do przodu własnymi siłami, jeśli tylko chce. AJeksis namalował obraz świata, o którym z pasją marzyła WaJentina: “Wolność, Jewgienij. Warto zaryzykować” Usłyszał trzask zamykanych drzwiczek, a następnie kroki na kamiennych schodach. Podniósł twarz w chwili, gdy w polu widzenia zjawił się tamten. Głos w telefonie mówił: “Czytam .Sowietskaja Estonija’. Zawsze noszę przy sobie egzemplarz”. Uwarow zauważył egzemplarz “Sowietskoj Estoniji” złożony pod pachą mężczyzny. Wciągnął głęboko powietrze do płuc i poczuł jak oczy mu wilgotnieją. Mężczyzna podszedł do ławki, usiadł i trącił zwiniętą gazetą nadgarstek Uwarowa. Pułkownik poczuł Jakby dostał cios w żołądek, gdy spojrzał na praybysza. Był w mundurze majora. Dobiegał chyba pięćdziesiątki i miał gęste wąsy zakrywające górną wargę. Uwarow zacisnął dłoń na krawędzi ławki. — Niech pan nie wierzy we wszystko co pan widzi, pułkowniku — odezwał się mężczyzna. — Mundur jest pożyczony. Uwarow zatkał usta dłonią. Mężczyzna uśmiechnął się i dotknął uspokajająco jego ręki. — Nie wygląda pan najlepiej, pułkowniku. Może mały spacer przywróci panu rumieniec. Uwarow wstał. Tamten wziął go pod rękę i ruszyli obok pomnika w kierunku parku Kadriog. W słońcu stojącym nisko nad portem zakotwiczone statki rzucały różne dziwaczne cienie. —Naucz się odprężać, Jewgienij. Uwarow zatrzymał się. Stanął pod drzewem, zapalił papierosa i z wielkim wysiłkiem próbował się uśmiechnąć- “Odpręż się — pomyślał. — Powiedz jak. Pokaż”. — Mów mi Marcus.
— Marcus — powtórzył Uwarow. — Podejrzewasz pułapkę, przyjacielu. Czy zjawiłbym się w takim mundurze, gdyby to była pułapka? Byłbym po cywilnemu, próbując prawda? Starałbym się uśpić twoje podejrzenia. Uwarow zrobił drżący ruch ręką, a mężczyzna imieniem Marcus, który sprawiał wrażenie znudzonego, uśmiechną się. — Wszyscy podejrzewacie, że za chwilę zostaniecie aresztowani. Każdy z was czuje to samo, kiedy nawiązuję kontakt Uwarow spojrzał w stronę portu. Pasmo czarnego dymu unosiło się wolno nad jednym z kominów. “Każdy” — pomyślał. — Ilu bierze w tym udział? — zapytał. — W regularnych siłach zbrojnych niewielu, dwudziestu. może nawet mniej — odpowiedział Marcus en lunatycznie. — Iłu poza armią, trudno oszacować. Patrioci przychodzą i odchodzą. Jednego dnia są ich tysiące, drugiego ledwie setki. Za to liczba najemników jest w zasadzie stała. — Mówisz ogólnikami — powiedział Uwarow. Nie uważał siebie za najemnika. Brnął przez ten cały koszmar tylko ze względu na rodzinę. Nie miał na celu Aida fortuny na Zachodzie. — Tak trzeba. Marcus spojrzał na ciemną chmurę dymu. Miał twarz usianą bliznami po ospie. To dodawało jego rysom twardości. — Dlaczego ty nawiązujesz kontakt? Gdzie Aleksis? — Jego rola zakończona, przyjacielu. Uwarow chwycił go za nadgarstek. — Moja rodzina… — W doskonałym zdrowiu, Jewgienij. — Na pewno? Marcus przygładził wąsy. — Tęsknią do ciebie i do wolności. Uwarow poczuł, że jego napięcie nieco zelżało. Wyjął chusteczkę z kieszeni i wytarł nos. Na wspomnienie o rodzinie oczy zaszły mu łzami. W geście sympatii Marcus położył mu dłoń na ramieniu. — To już wkrótce, Jewgienij-Już niedługo. Teraz słuchaj uważnie. Z oczywistych powodów nie mogłem przekazać ci ostatnich instrukcji przez telefon. Gdy tylko wykonasz zadanie zlecone przez Aleksisa, będzie czekała na ciebie mała łódź motorowa przy nabrzeżu waszej bazy. Będzie wyglądała jak normalna łódź wojskowa z jedną tylko różnicą. Nie będzie na niej bandery. Będzie czekać na ciebie dokładnie pięć minut Po dotarciu na pokład, łódź zabierze cię do Hango w Finlandii. — A moja rodzina? — Twoja rodzina będzie w Helsinkach o wiele godzin wcześnieł niż ty w Hango. Będą bezpieczni, obiecuję. — Pojadą sami? — Oczywiście. Ale mają paszporty. Opuszczą Rosję przez Leningrad. Uwarow w zasadzie spodziewał się, że wiedzie razem z żoną i dziećmi, ale to było przecież nierealne. Jeśli, rzecz jasna, chce dołączyć do nich, to musi wykonać zadanie postawione przez AJeksisa, w przeciwnym razie u grzęźnie na terenie Rosji, gdy jego rodzina będzie już bezpieczna w Finlandii. — A jeżeli coś nawali? Marcus zacisnął kciuki i pokazał dłonie Uwarowowi. — Jeżeli każdy z nas wykona swoje zadanie bezbłędnie, to nic nie nawali. — “Jeżeli” to najdziwniejsze słowo ze wszystkich Marcus odsunął się nieco. — Panuj nad nerwami Nie daj się ponieść. Uwarow chciaJ jeszcze zatrzymać Marcusa. Bliskość innej bratniej duszy sprawiała, że czul się pewniej, bezpieczniej. W Helsinkach, przyjacielu. Żona i dzieci. I dalsze pięćdziesiąt tysięcy dolarów — dodał, po czym odszedł między drzewami, nie odwracając się. Uwarow patrzył za nim. .Jeżeli—pomyślał.
—Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Jeżeli pozostali anonimowi konspiratorzy odegrają swoje role dokładnie i o wyznaczonej godzinie. Jeżeli. Ilu wojskowych bierze w tym udział? Według Marcusa dwudziestu, a może mniej. Bardzo mała grupka. Im mniejsza grupka, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że coś nawali”. Ta ostatnia myśl była nieznacznym pocieszeniem. Męzczyzna zwany Marcusem doszedł do miejsca, gdzie zaparkował swojego nie rzucającego się w oczy czarnego moskwicza. Z tylnego siedzenia wziął ciemny płaszcz, założył go i usiadł za kierownicą. Odjeżdżając, spojrzał w kierunku portu na postać Jewgienija Uwarowa. Prawdziwe nazwisko Marcusa brzmiało Antonn Sepp i jeszcze do niedawna był sierżantem armii radzieckiej w Afganistanie. Skierował samochód ku średniowiecznej części Tallina. Jechał wzdłuż ulicy Toompea, od której odchodziły wąskie uliczki wijące się wśród pochylonych w różne strony starych domków. Mimo wczesnej pory natknął się na spacerujących turystów, wszędobylskich Japończyków z aparatami fotograficznymi, kilku Amerykanów, których zawsze można poznać po ubiorze i protekcjonalnym spojrzeniu taksującym oryginalność oglądanego miejsca, oraz paru Finów, którzy spędzali tu burzliwe, pijackie weekendy. Za dnia turyści zwykle buszowali po sklepach z pamiątkami lub po ulicach Techniki i Gagarina, gdzie znajdowały się sklepy za waluty wymienialne. Chodzili także po muzeach, a wieczorem syci historii zasiadali w podziemiach hotelu Viru, by obejrzeć wystawiane w psuedozachodnim stylu przedstawienia kabaretowe pełne wymuszonego śmiechu. Marcus odczuł wyraźną ulgę, gdy wreszcie wyj echał z dzielnicy bloków mieszkalnych, wokół których piętrzyły się góry piachu i cementu, a tylko czasem mignęło pojedyncze, rachityczne drzewko. Były to przygnębiające dzielnice, zwłaszcza jeśli je porównać z ciekawą i bogatą architekturą średniowiecznego Tallina. Jednak ludzie zasiedlali te monotonne pudla z prefabrykatów. Zostawił miasto daleko za sobą i ujechał w bogatą zieloną okolicę, rozświetloną promieniami wschodzącego słońca. Zjechał z głównej szosy jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Tallina i skręcił w wąską drogę wijącą się wśród sosen, między którymi można było dostrzec łąki i połyskującą taflę wąskiego jeziora. Przez około pięć kilometrów samochód trząsł i kołysał na wybojach, po czym droga skręciła gwałtownie i ukazały się budynki starego gospodarstwa. Białe ściany i zamknięte okiennice stwarzały wrażenie, że miejsce to Jest nie zamieszkane. Jednak świeże Siady opon przed głównym budynkiem świadczył o czyjejś tu bytności. Na jednej z przybudówek dach zastąpiono brezentową płachtą, pod którą garażowały trzy pojazdy; szar, czteromiejscowe volvo, mały zaporożec i wojskowa ciężarówka, która poprzedniego dnia wróciła z Rygi. Marcus zaparkował moskwicza i wszedł do budynku. Musiał się mocno schylić, gdyż stropy były niskie. Całe umeblowanie pokoju, w którym się znalazł stanowił stół i cztery toporne krzesła. Zdejmując płaszcz, usłyszał dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia szczęk magazynka wkładanego do broni W drzwiach stanął młody człowiek z M-16 gotowym do strzału. — Spokojnie, chłopcze — powiedział Marcus. Uśmiechnął się, usiadł przy kuchennym stole i zrobił skręta. Na jego twarzy malowało się zmęczenie. Patrol jak młody człowiek podchodzi do stołu i starannie opiera karabin o nogę krzesła. Młodzieniec zaczął bębnić palcami po stole. Był gotowy do wałki i o niczym innym ostatnio nie myślał. Marcus przyglądał mu się, chociaż myśli jego powędrowały ku Aleksisowi Romanience. Po rozdzieleniu zadań i określeniu funkcji Aleksis miał dopilnować, żeby zwerbowani przez niego wojskowi nie zawiedli w ostatnim momen cie oraz by mieli zabezpieczoną trasę ucieczki. Zadanie to odpowiadało Aleksisowi, gdyż wymagało częstych wyjazdów, a on, dygnitarz partyjny, mógł jechać wszędzie, nie prosząc nikogo o zgodę. Teraz gdy Romanienko nie żył — chodziły słuchy, że został zastrzelony — Marcus musiał przejąć to zadanie. Spadło na niego nieoczekiwanie, nie był przygotowany do takich działań. Jako dezerter z Afganistanu nie miał swobody poruszania się. Czuł się wdąż bardzo skrępowany. Jego podstawowym zadaniem było dopilnować, by broń przemycona z USA na Litwę dotarła do
wszystkich grup oraz by wszystkie oddziały ruszyły o godzinie 0. Był już wyczerpany odgr>waniem szarpiącej nerwy roli Aleksisa. Trzydzieści cztery godziny. Wyprostował się na krześle, zaciągnął papierosem i spojrzał na młodego, którego twarz, pod maską niewinności kryla zaciekłość i ponurą determinację. Miody, który nazywał siebie anarchistą, spędził dwa lata w armii radzieckiej w Chabarowsku nad chińską granicą, a drugie dwa w więzieniu wojskowym za rozpowszechnianie ulotek o separatystycz-no-nacjonalistycznęj treści, domagających się uznania suwerenności Bałtów, Gruzinów, Ormian, Kazachów i innych nacji uciemiężonych przez Rosjan. Nad Bałtykiem było wielu takich jak on, młodych, odważnych, zdecydowanych na wszyst ko patriotów, którzy czekali na znak. Marcus zdusił niedopałek. Myślał o swoich ostatnich wjazdach — do Rygi, Haapsalu i Moskwy — i o końcowych ustaleniach z ludźmi, których kupił Romanienko. Wszyscy oni przypominali Uwarowa, bali się, byli trochę oporni, a jednak byli skłonni porzucić kraj i system wojskowy, który przerażał i ośmieszał. Byli niecierpliwi. Dostrzegali przemiany w Związku Radzieckim, ale tempo tych przemian nie zaspokajało ich ambicji. Paru miało poglądy sprzeczne z filozofią systemu. Inni mieli żale i skargi, że system jest nieuczciwy, że nie dba o człowieka, nie przyjmuje głosów najbardziej wyważonej krytyki. Urazy niektórych ciągnęły się od łat. Były starsze niż żywiący je ludzie. Sięgały czasów prześladowań stalinowskich, kiedy d ziadkom i pradziadkom odmówił praw do życia system polityczny, który — mimo starannej kosmetyki — nie był w stanie ukryć wewnętrznego barbarzyństwa. Niektórzy z tych ludzi nie mogli pogodzić się z tym, że załamały się ich kariery, żony były niezadowolone, rodziny niekompletne, a tęsknota za nąjbliż-szymi stawała się koszmarem. Kilku miało bardzo materialne podejście — marzenie stworzone przez mamiące kolorem i bogactwem zachodnie czasopisma. Jednak wszyscy podzielali pogląd, że są niewinnymi więźniami a jedyne światełko nadziei, jeśli w ogóle istniało, było bardzo słabe i odlegle. Nikt nie znal istoty planu, choć spekulowali dużo na ten temat. Jeśli doszli do jakichś wniosków, to nie dzielili się z nikim. Aleksis wybrał tych ludzi po mistrzowsku. Uderzył w głęboko zakorzenione urazy, stare żale i lęki, Stworzył zespół najwyższej klasy specjalistów, którzy ulegli strumieniowi pieniędzy, paszportów i obietnic Sterował tymi ludźmi także za pomocą ich rodzin, zapewniając paszporty dla żon i dzieci, a także organizując ich wyjazd z Rosji w przeddzień akcji, tym samym przykuwając wykonawców do całego planu. Marcus był przekonany, że plan Aleksisa był jedyny w swoim rodzaju i wyjątkowo przenikliwy. Nie mógł się nadziwić, ileż cierpliwości i energii musiał wykazać Aleksis, montując tę siatkę. Był pełen podziwu dla jego mądrości i taktu. Podziwiał mistrzostwo w organizowaniu każdego tajnego spotkania, zważywszy źe wokół panowała atmosfera lęku, braku zaufania i niepewności. Skręcił następnego papierosa. Do pokoju weszła dziewczyna, około dwudziestoletnia blondynka o jasnoniebieskich oczach. Miała na sobie amerykańską bluzę wojskową, spodnie khaki i czarny podkoszulek. Była boso. Usiadła, kładąc stopy na szorstkim blacie i przecierając oczy. “Przecież to jeszcze dziec ko —pomyślał Marcus — ale ma za sobą półtora roku w szpitalu psychiatrycznym za redagowanie i kolportaż pism krytykujących politykę rusyfikacyjną władz. Poddawano ją elektrowstrząsom, których pozostałością byl tik w jednym oku”. Marcus znał ją jako Ermę. Było coś między nimi, coś nie do końca spełnionego. Byli sobie bliscy. Wzięła tytoń z jego kapciucha, zrobiła skręta i paliła w milczeniu. Też była niespokojna i podniecona. Marcus położył dłoń na jej dłoniach. —Nie przyspieszysz czasu — powiedział łagodnie. Spojrzała na niego tak, jakby ten truizm dotknął jej godności. Za paskiem spodni tkwił automatyczny colt. Dziewczyna przesunęła dłonią po kolbie pistoletu. Marcus poczuł cały jej dziewczęcy zapal i pragnienie walki. Nie potrafiła zapanować nad tymi uczuciami. —Miałam sen. —Zły czy dobry?
— Śniło mi się, że kiedy nadszedł czas i zaczęliśmy, ulice były puste. Chłopak prychnąl pogardliwie. — Sny to bzdury. Marcus wstał i rozprostował ramiona. Chciał pójść na górę i spróbować się zdrzemnąć, by uspokoić nieco myśli. Ostatnio miał z tym kłopoty. Zamykał oczy i próbował rozluźnić się, ale wtedy zaczynały wracać obrazy z przeszłości. Stoi na suchym skalistym terenie w żółtej spiekocie, w ustach pełno kurzu, oczy pieką niemiłosiernie. Trzech Afgańczyków klęczy parę metrów dalej. Są odwróceni tyłem, z rękami związanymi na plecach, sznury wrzynają się w dała. Ktoś z boku, jakby spoza pola widzenia, wpycha mu do ręki rewolwer, który bierze, rozumiejąc, co musi teraz zrobić. Wiatr targa zawoje na głowach Afgań czyków. Z daleka dobiega wycie odpalanych rakiet “Strzelaj” — słyszy. Podnosi rewolwer i strzela w głowy tamtych. Padają do przodu, twarzą w piach, a wiatr szalejący między załomami skal. targa ich ubrania. To wspomnienie — zawsze ten sam obraz bólu, którego nie przegonią nawet egzorcyzmy. Bral udział także w innych akcjach. W bombardowaniu wsi, wysadzaniu mostów i dróg, ale to wszystko było niczym w porównaniu z hańbą i grozą egzekucji trzech partyzantów Waedł na górę. Nienawidził tych wspomnień, ale nade wszystko nienawidził Rosjan za to, że w ogóle je stworzyli. Londyn Działając według starej zasady, że człowiek będący w ciągłym ruchu zostawia za sobą bardzo pogmatwane ślady, Jepiszew wprowadził się do hotelu Earl’s Court kilka przecznic za stacją metra. Nie był to luksusowy zakątek, ale miał niewątpliwą zaletę —stał na obrzeżach plątaniny wąskich uliczek dzielnicy handlowej, przez co nie rzucał się w oczy. Wynajął pokój na ostatnim piętrze, jeden z niewielu z prywatnym telefonem. “To kosztuje ekstra — powiedziała recepcjonistka najwyraźniej zadowolona z ekstrawagancji nowego gościa, którą hotel mógł zaspokoić. — Ale jest to wielka wygoda”. Jepiszew leżał w łóżku i patrzył w okno. Na zewnątrz nie było jeszcze zupełnie jasno. Rozważał sprawę telefonu do Dimitrija Wołowicza. Co miałby mu powiedzieć? Zrezygnował, szczególnie że wiązałoby się to z dość długą i zawiłą procedurą łączenia z Moskwą. Wszystko tylko po to, aby rzucić w słuchawkę kilka suchych i mało treściwych zdań? Greszko może zaczekać. Myśl o swojej przewadze i władzy nad Greszką teraz, gdy był jego oczami, uszami i mózgiem w obcym kraju sprawiała przyjemność. Postanowił podelektować się tym nowym uczuciem. Poza tym ostatnio zaczynał mieć wątpliwości, czy to przedsięwzięcie, które zmusiło go do przebycia tylu kilometrów i wplątania się w morderstwo miało patriotyczny charakter. Raczej przypominało tworzenie epitafium dla schorowanego starca, który chciał zapisać się w ludzkiej pamięci jako zbawca Rosji. Może Greszce wcale nie chodziło o dobrobyt narodu, lecz jedynie o to, by na jego grobie wypisano dytyramb wdzięczności. Jepiszew wstał, zrobił kilka skłonów l energicznych przysiadów. Podszedł do okna, otworzył je i oddychał głęboko. Kiedy zadzwonił telefon, słuchawkę podniósł po drugim sygnale, wiedząc, że to może być tylko Aleksij Malik, gdyż on jeden wiedział, gdzie go szukać. —Jestem w hallu — usłyszał Malika. Jepiszew odłożył słuchawkę i wyszedł z pokoju. Kiedy znalazł się w foyer, kwadratowym pomieszczeniu, w którym pachniało starymi dywanami I zakurzonymi firankami, oprócz Malika stojącego przy oknie w pomieszczeniu nie zauważył nikogo, nawet recepcjonistki. —Przejdźmy się — zaproponował Malik. Ruszył do drzwi i otworzył je. Niebo nad Earl’s Court miało barwę mleka. Szli w milczeniu, zatrzymując sę jedynie na chwilę przed kioskiem z gazetami, których nagłówki krzyczały o brutalnym morderstwie na dwóch policjantach. Malik przyglądał się gazetom, kręcąc głową. —Anglicy bardzo nie lubią, kiedy ich policjanci zostają zabici, Wi ktorze — powiedział. — To dotyka bardzo czułego miejsca w ich psyche. Jepiszew nie odpowiedział. Nie obchodziło go. jak Malik odbiera społeczeństwo angielskie. Odszedł od witryny, z której biły w oczy ostre
sformułowania na temat morderstwa, ogólnego zepsucia, prawa i porządku oraz konieczności usunięcia łuk w prawodawstwie dotyczącym posiadania broni. Malik zrównał się z nim. — Miałem spotkanie z dwoma ludźmi z wywiadu brytyjskiego, Wiktorze. Zadzwonili do ambasady i domagali się pilnej rozmowy. —I? — Twoje nazwisko wymieniono kilka razy Wygląda na to, że podejrzewają ciebie o te zabójstwa. —Bzdury. —Jak uważasz — Malik spojrzał w niebo. — Zaprzeczyłem, ze w ogóle wiem o twoim istnieniu. Cóż w końcu mogę wiedzieć o personelu KGB, Wiktorze? Jepiszew zatrzymał się na rogu Earl’s Court Road. Patrzył na ludzki potok wlewający się na stację metra. Odwrócił się i spojrzał na Malika. —Oczywiście chcesz wiedzieć, skąd przyszło im do głowy moje nazwisko? —Jestem dekaw. Wyczarowali je sobie jak królika z cylindra? Czy też wzięli je, ot tak, znikąd? —Wywiad brytyjski nie jest znany z percepcji pozazmyslowej, Aleksieju. — Jepiszew, który nie lubił pokazywać się na głównych ulicach, ruszył w kierunku zaułków. — Wyjaśnienie jest bardzo proste. Opowiedział Malikowi o Kristinie Vaska i o spotkaniu przed domem Pagana. Skręcili w spokojną uliczkę biegnącą wśród drzew. Ciszę na chwilę zakłócił przytłumiony turkot ze stacji metra. — To niedobrze — po długiej chwili odezwał się Malik. — Zwykła pomyłka w identyfikacji. W końcu jak mogłaby cię rozpoznać po tylu latach? Jak wrócą ci z wywiadu jej królewskiej mości, a wrócą na pewno, powiem im, że zbadałem sprawę i że jedyny oficer operacyjny KGB nazwiskiem Wiktor Jepiszew spędza zasłużony urlop na Krymie albo coś w tym guście, wobec czego nie może być teraz w Anglii. —To będzie dobre tylko do momentu, kiedy uruchomią swoją siatkę w Moskwie. A jeśłi S2ef dowie się, że mogę być w Londynie… Nie musiał kończyć. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego jak delikatny jest to układ. —Będę bardzo przekonujący, Wiktorze. Jepiszew nagle zirytował się. Nie wykonał zadania, z którym przyjechał, nie zapewnił bezpieczeństwa dla planu bałtyckiego, a do tego pojawił się bardzo niewygodny związek Pagana i Kristiny Vaska. Czuł się odsłonięty, zagrożony i uwikłany w niepotrzebne komplikacje. Wspomnienie o wczorajszym pojedynku na ulicy również nie poprawiło mu humoru. Pagan poruszał się zbyt szybko, a pod samochód wcisnął się tak błyskawicznie, że nawet nie miał czasu dokładnie wycelować. Przynajmniej wie na przyszłość, że Pagan ma wysoce rozwinięty instynkt samozachowawczy. Malik spojrzał na zegarek. — Zjadłbym jakieś śniadanie. Chodźmy gdzieś na kawę. Wziął Jepiszewa pod łokieć i poprowadził łagodnie w stronę Earl’s Court Road. Jepiszew szedł niechętnie. Dotarli do kafejki kilka przecznic od stacji metra. Było to bardzo ruchliwe, zadymione miejsce prowadzone przez Turków. — Dlaczego tutaj? — zapytał Jepiszew. Czuł się źle w zatłoczonym pomieszczeniu. — Chcę cię komuś przedstawić. — Przedstawić? Komu? — Jepiszew zaniepokoił się. Malik dostrzegł wolny stolik i pociągnął Jepiszewa za sobą. Jepiszew powtórzył pytanie, ale Malik zatopił spojrzenie w poplamionym tłuszczem i niechlujnie wypisanym na maszynie menu i zdawał się go nie słuchać. — Komu? — powtórzył Jepiszew po raz trzeci. — Przyjacielowi — odparł Malik. — Chcesz kawy? Grzankę? Jajka? — Przyjaciele powinni mieć nazwisko—warknął Jepiszew ze złością. — Nie lubię być przedstawiany komuś bez uprzedzenia, Aleksiej. Nie lubię, jak coś mi spada na głowę. Malik energicznie pokręcił głową na znak, że niczego nie knuje. -Mówię o sojuszniku, Wiktorze. Bardzo ważnym sojuszniku. Jepiszew chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Malik nagle wstał i machnąj ręką
na powitanie. Jepiszew odwrócił się do drzwi i spojrzał na pizAjysza. Mężczyzna uśmiechnąj się. Nosij okulary z grubymi szkłami i lekki garnitur. Przepychaj się między stolikami i kelnerkami, które balansowały tacami z wprawą artystów cyrkowych. Doszedł do ich stolika i odsunąj krzesło. Uścisnął dłoń Malika. Jepiszew wyraźnie niezadowolony z gry Malika i pojawienia się nieznajomego rzucił tylko przelotne spojrzenie i odwrócił głowę. — Wiktorze — powiedzieli Malik. Jepiszew spojrzał ponownie na przybysza. Zobaczył okrągłą, trochę sflaczałą twarz, zapiętą koszulę, sportową marynarkę w prążki i włosy ostrzone na jeża. — Wiktorze, chcę d przedstawić jednego z naszych najlepszych przyjaciół. Przybysz uśmiechnąj się serdecznie. —Gunther — przedstawił się. — Ted Gunther. Zapadła długa chwila ciszy, podczas której Jepiszew obserwował twarz Amerykanina. Istniał pewien typ twarzy, którymi nigdy się nie interesował. Taką właśnie twarz miał Gunther — przejrzystą i wyraźną. Pora wygaśnie kilka spraw — powiedział Gunther zacierając ręce jak wytrawny dyplomata próbujący rozluźnić nerwową atmosferę spotkania. — Ostatnią rzeczą, która nas interesuje to nieporozumienie, zgadza się? Jepiszew milczał, wpatrując się w Amerykanina.
Brighton Beach, Brooklyn Bylo Już ciemno i wschodził księżyc, kiedy Frank Pagan i Max Klein wysiedli na nabrzeżu w Brighton Beach. Pachnąca potem, olejkiem do opalania i smażonym jedzeniem gorąca noc oblepiała Pagana jak jakieś wilgotne monstrum wypełzłe z wody. Szli wolno do końca nabrzeża, dryfując w tłumie między wrotk arzami, deskorolkanaml, rowerzystami, starszymi parami trzymającymi się za ręce, chłopcami kopiącymi puszki i po-trącającymi się, by zwrócić uwagę dziewczyn. Kipiące ożywienie i ruch, lepkie powietrze, ocean prawie bez ruchu. Ociekając potem, Pagan oparł się o barierkę i patrzył na wodę. —Witamy na Brighton Beach — powiedział Klein i machnął ręką w stronę gwiazd, jakby były częścią Brooklynu. Pagan studiował waokiem okna i drzwi rzędu sklepików po przeciwnej stronie nabrzeża. Tu i ówdzie sprzedawano napoje i hot-dogi, ale bardziej intrygowały go miejsca bez napisów na szybach. Przez otwarte drzwi przepastnych pomieszczeń można było dostrzec ludzi, przeważnie starszych, grających w karty albo pochylonych nad szachownicami. W ciemność sączyła się tęskna i smutna słowiańska muzyka. Pagan był pod wrażeniem, chociaż nie rozumiał ani słowa z tego, co śpiewano. —Kiedyś były tu sklepy — wyjaśnił Klein. — Przeważnie z pamiątkami. W paru sprzedawano jakieś tiuste jedzonko. Stopniowo przejęli je imigranci, przeważnie Rosjanie, ale można tu spotkać Mołdawian, Ukraińców i Łotyszy. I niedobrze jest się pomylić. W niedzielę to istna wieża Babel. Gadają po rosyjsku, litewsku, gruzińsku—do wyboru, do koloru. Mała amerykańska Odessa. Pagan odsunął się od bariery i Klein ruszył sprężyście za nim. Co jakiś czas słabiutki podmuch litościwej bryzy odsuwał macki wilgoci, ałe tylko na krótko, po czym wracały i stawały się jeszcze bardziej dokuczliwe. Pagan zatrzymał się przed otwartymi drzwiami jednej ze świetlic. Wewnątrz mężczyzna w średnim wieku ubrany w luźny garnitur tańczył z potężną kobietą w okularach w różowej oprawce i z kokiem żółtych włosów na głowie. Grano jakiś jazz z początku lat pięćdziesiątych. —Ci, którzy przybyli do Ameryki z Rosji trzymają się ra2em. To jakaś silą przyzwyczajenia. Przyjechali z krajów, gdzie roiło się od kabli, nawet sąsiad był potencjalnym informatorem KGB. Chcę przez to powiedzieć, że tu się nie wchodzi tak po prostu i nie zadaje pytań. Jeśli jakaś grupa Bałtów zawiązała sprzysięże-nie w niezbyt chwalebnym celu, a tak mówiłeś, to na pewno nie trąbią o tym na dachu. Pagan odszedł od drzwi. —Rose Alexander wspomniała o jakimś starym sklepie. —Wybieraj — Klein wskazał trzy lub cztery od dawna nieczynne sklepy. Na jednych były metalowe żaluzje, drzwi innego zamknięto na kłódkę, na jednym wisiała kartka “Do wynajęcia” z nazwiskiem pośrednika handlu nieruchomościami. Pagan czuł atmosferę przemijania, powolnego niszczenia, odchodzenia w przeszłość. Kiedyś na pewno było tu ładnie, ale teraz przypominało mu to chylące się ku upadkowi nadmorskie kurorty w Anglii. Zrobił parę kroków, próbując wyobrazić sobie Kivirannę idącego po tych samych deskach nabrzeża. Jest ciemno, łącznik czeka gdzieś w cieniu, może w jednym z nieczynnych sklepów. Jake posuwa się chyłkiem naprzód, dbając, by nikt go nie zauważył. Pagan składał ten obrazek, jakby chciał zmusić ducha Kiviranny. by zjawił się tu i teraz i prowadził go do celu. Próbował odgadnąć tamtą rozmowę: “Nazywa się Romanienko… Musisz go zabić… To klucz do skrytki, gdzie znajdziesz broń”. Czy Jake zapytał, dlaczego ma zabić Romanienkę? Czy zadał sobie aż tyle trudu? “Wiezie coś, co nie może dotrzeć do adresata, Jake. Tyle ci wystarczy”. Jake kiwa głową na znak, że zrozumiał. Ale najprawdopodobniej odbyło się to inaczej. Wystarczyło, by łącznik powiedział Jake’owi, że świat byłby o wiele lepszy, gdyby taka zdradziecka kreatura. “commie” Romanienko opuściła go i to wystarczyło Jake’owi. Pagan podszedł znów do barierki, oparł się i patrzył na taflę wody, w której
księżyc odbijał się, tworząc długą, leniwie kołyszącą się na fali kolumnę srebrzystego światła. Odwrócił się do sklepów. —Chyba nie będzie kłopotu z ustaleniem nazwisk byłych właścicieli — powiedział do Kleina. Klein odparł, że to tylko kwestia pogrzebania w aktach. Dwa, trzy telefony, trochę gmerania w papierach. Pagana interesowało, jak długo może to potrwać. Klein z nieukrywanym podziwem dla pracowitości Pagana odparł, że może to być pierwsza z porannych spraw jego biura. Pagan wyczuł lekką ironię w tych słowach i uśmiechnął się. Patrzył na ciemne witryny. Na niektórych widniały wyblakłe, częściowo zatarte litery, lekko połyskujące w świetle lamp na nabrzeżu. ROO BEERS H T DOGS. C T ON CANDY. Niekompletne hasła w przemyślanej krzyżówce. Poczuł ogarniające zmęczenie. Spojrzał jeszcze ra2 na księżyc, pomyślał o Kristinie i poprosił Kleina, by odwiózł go do hotelu. Wrócili do miejsca gdzie Klein zaparkował samochód. Po raz kolejny, czy to ze zmęczenia, czy z powodu ciemności, żaden nie zauważył samochodu, który znów podążał za nimi aż do Manhattanu. Tym razem nie tył to groszkowy buick, lecz ford, model z 1983 roku, też nie wyróżniający się spośród strumienia innych aut. Groszkowy buick pojechał w kierunku budynku, gdzie mieszkała Rose Alexander. Londyn W hotelu w Kensington Kristina obudziła się, wstała szybko, weszła do łazienki, ochlapała twarz zimną wodą i umyła żęły;. Ubrała się, spakowała walizkę i usiadła na krawędzi łóżka. Do odlotu z Heathrow zostały jeszcze trzy godziny. Sprawdziła bilet i włożyła go z powrotem do portfełika. Siedziała nieruchomo. Pod drzwi wsunięto poranną gazetę, ale nie miała ochoty, by wstać i podnieść ją. Z miejsca gdzie siedziała widziała tylko część nagłówka: Dwaj policjanci zastrzeleni w… Tyie zdołała odczytać. Odwróciła twarz. “Tamci dwaj nie żyją, bo Frank Pagan poprosił, by jej pilnowali. To świat krwi, w którym ciągle giną ludzie“. Myśl ta była nie do zniesienia, tkwiła w świadomości jak głaz w samym środku czaszki. Wstała i zakryła dłońmi twarz, jakby chciała ukryć łzy. Ale nie płakała, nawet jeśli chciała. Podniosła słuchawkę telefonu stojącego przy łóżku i zamówiła rozmowę z panią Evi Vaska w Nowym Jorku. Czekając na połączenie, przypomniała sobie stary aparat telefoniczny w saloniku matki, pokoje jak pudełka, krzywe schody biegnące wzdłuż półek zatłoczonych kruchymi figurkami z porcelany, szklanymi reniferami, kryształowymi kaczkami i fajansowymi gnomami i elfami, których ciągle zdawało się przybywać jakby rozmnażały się w ciemnościach. Wyobrażała sobie, że słyszy cichy szelest koronkowej nocnej koszuli, gdy matka schodzi ze schodów. Z tego domu, u podnóża gór Adirondack, Evi Vaska pisała błagalne listy do kongresmenów, senatorów i posłów w sprawie uwięzienia Norberta Vaski. Prowadziła niestrudzoną kampanię, która jak sądziła, wróci wolność jej mężowi. “Niestrudzona — pomyślała Kristina. — I przegrana”. —Halo? — głos Evi Vaska dochodził z daleka. Przez chwilę Kristinę kusiło, by odłożyć słuchawkę bez słowa. Wahała się. — Mamo. — Kristinał — Podniecenie zapierało dech Evi. — Jesteś jeszcze w Anglii? — Tak Kristina znów wyobraziła sobie dom, setki miniaturowych figurek, które potęgowały klaustrofobię, wąskie korytarze, ciasne schody i niskie sufity. Nawet ogród, dzika orgia zieleni, przygniatał dom, izolując go od reszty świata. Czasem myślała, że dom i ogród były kopią umysłu jej matki, miejsca pełnego nieożywionych figurek i zamętu. — Czy są jakieś wiadomości, Kristina? — Porozmawiamy, gdy wrócę do domu, mamo. Przyjadę do deble na weeken d, do Adirondacks. Starała się powstrzymywać rosnące zniecierpliwienie. Żałowała, że zadzwoniła. Westchnęła. Nie miała dość odwagi na tę rozmowę. W ogóle nie miała odwagi. — Nie spotkałaś Aleksisa? Czy to chcesz mi powiedzieć? Kristina? Więc nie masz wieści o ojcu? To chcesz pizede mną ukryć? Kristina odłożyła słuchawkę. Podeszła do okna, przydsnęła czoło do szyby i patrzyła w dól na ulicę. Poczuła się nagle jak ofiara historii, raniona przez siły z dalekiej
przeszłości — siły, które jednych zabiły a innych, jak Evi Vaska żyjącą w enklawie wymyślonego przez siebie świata, doprowadziły do obłędu. Lzy nabiegły do oczu, ale mimo potężnego dławienia w gardle i stalowych obręczy zadskających się wokół serca, nie płakała. “Trzeba zachować godność. Godność w zemście, nie w żalu”. Yirginia Beach Bywały dni kiedy Galbraith odczuwał nieodpartą potrzebę wyjechania z domu we Fredericksburgu, zwłaszcza kiedy zaczynał cierpieć na dość osobliwą odmianę gorączki “telewizyjnej” i musiał oddalić się na kilka godzin od ekranów i nie kończącego się przekazu danych. Taką ilością informacji jaka przepływała przez jego dom można było zadławić się na śmierć. Wsiadał wtedy do limuzyny i kazał wieźć się do Cape Hatteras, Wiliamsburga albo Richmond. Tego wtorkowego ranka wybrał Virginia Beach — miasto chwalców, chiromantów, wróżących z fusów, masażystów, wędrujących guru, bujających w obłokach, uzdrowicieli wiaiy, stawiających kabały, astrologów i wielu innych ekscentryków. Na niego to miasto miało odświeżający wpływ. Podczas ostatniej tu wizyty kazał odczytać swój horoskop zdziwaczałemu astrologowi. Uczynił to z nudów. Wróżbita wyjawił, że znaki na niebie układają się w konstelacje dalekie od sprzyjających. Galbraith dowiedział się, że Wenus przesłoniła Księżyc, a brak powiązań z ziemskimi znakami w/skazuje na nagły zwrot w myślach. Wysłuchał tego jako steku bzdur, kiwając posępnie głową. Odrzucił ofertę ukazania swoich przedziwnych wcieleń. Jedno wcielenie to już więcej niż trzeba. Każde następne byłoby niewątpliwym masochizmem. Jadąc na tylnym siedzeniu daimłera, patrzył na ocean, a w zasadzie na jego fragmenty, które przeswityvaly między wieżowcami hoteli. Hanek był słoneczny, morze spokojne, a żagle na jachtach płynących do zatoki Chesapeake zwisały smętnie, czekając na wiatr. Przyglądał się ulicom, letnim atrakcjom kurortu, leniwie spacerującym w słońcu kobietom i mężczyznom w bermudach, dzieciom w śmiesznych czapeczkach, rzędom przyczep i budek przybyłych tu z odległych stanów. “Wspaniały urlop po amerykańsku” — pomyślał. Jemu też przydałby się urlop. Nie licząc krótkiego wypadu do Monaco cztery lata temu, który de facto był podróżą służbową, nie miał urlopu od czternastu lat. Nawet ten krótki wyjazd do Virginia Beach był tylko pozornie przejażdżką za miasto. Cokolwiek robił, wszystko miało swój cel. Na określenie “bez celu” nigdy sobie nie pozwolił. Szofer, Murzyn zwany Lombardy, skręcił z Równej arterii przelotowej w boczne uliczki z coraz gęściej rosnącymi drzewami. Pełne wdzięku wierzby pochylały się nad strumykami i stawami. Była to dzielnica bogatych. Większość domów w stylu wiktoriańskim ozdobionych mosiądzem i witrażami tchnęła ociężałym klimatem odkurzonej z pietyzmem przeszłości. Daimler zanurzył się w zielony zaułek. Lombardy zatrzymał samochód przed domem starannie ukrytym wśród drzew. Otworzył drzwi, Galbraith ześliznął się z siedzenia i sapiąc, potoczył do wejścia. Pchnął drzwi i wszedł do żółtego długiego przedpokoju prowadzącego do pokoi w kolorze żonkili. Znalazł się w świecie żółtych kanap i krzeseł, żółtych abażurów, żółtych dywanów, gdzie nawet lustra były zabarwione na żółto. —Bardziej podobałoby mi się na czerwono — mruknął. U podnóża schodów zjawił się człowieczek w kimonie. —Czerwień to wściekłość — powiedział. Jego czarne włosy były nasączone żelem. Przylegały do czaszki po obu stronach przedziałka biegnącego przez środek głowy. —A żółć to gorycz, rzekłbym. —Żółty to kolor wiosny I odrodzenia, Galbraith. To kolor czystej myśli. —Ale także żółtej febry i tchórzostwa Tamten pochylił głowę. Mial orientalne rysy, wydatne kości policzkowe i uA,jatkowo długie palce. —Kolor i harmonia, Galbraith. W naszym zagonionym świecie nie ma czasu na zaplanowanie swojego otoczenia. Szybko jesz, szybko garbaciejesz, szybko czytasz i szybko myślisz. Jakież to n iegodne. Ewangelia według Ronalda MacDonalda.
—Jak mam ochotę odpocząć wąchając cholerne kwiatuszki, Charlie, to czytam Thoreuau. Mam inne sprawy na głowie. - Galbraith podszedł do okna i zwolnił nacisk zasłony, która podskoczyła do góry. światło z zewnątrz zmniejszyło monotonię wnętrza. — Czy masz coś przeciw? — A gdyby tak? —Zignorowałbym dę. — Galbraith doszedł do kanapy I położył się na brzuchu, zamykając oczy. — Boli tu i tu powiedział, wskazując kilka punktów w okolicy lędźwi. Charlie wyciągnął mu koszulę ze spodni i zbadał wskazane punkty. Byi znakomitym masażystą, który wybierając spośród licznych technik orientalnych tylko najlepsze i dokładając trochę wschodniej magii, zdobył najlepszą i najbogatszą klientelę w okolicy. Zawsze udawało mu się podreperować Galbraitha na parę miesięcy. —Jesteś za gruby. Nic dziwnego, że boli. — Nie przyjechałem fu, żebyś mnie obrażał, Charlie, Napraw mnie. I daruj sobie pieprzenie o siódmym wzgórku rozkoszy i sześciu punktach smoka, które zwykle wciskasz tym durniom. Podreperuj mnie, tylko tyle. Charlie nacisnął na podstawę kręgosłupa, aż grubas jęknął. — Nosisz drugą osobę, Galbraith. Do tego potrzebne są dwa serca. Masz dwa serca, grubasie? Galbrallh zamknął oczy. Zaczął odczuwać przyjemne fale odprężenia rozchodzące się w górę i w dół kręgosłupa, gdy czarodziejskie pałce Charliego wykonywały swoją pracę. Na chwilę zapomniał o troskach, poddając się powolnemu dryfowaniu w hipnotyczny sen. Czasem musiał uciec od natłoku spraw, które miał zanalizować, od nacisków świata zewętrznego, od olbrzymiego ciężaru odpowiedzialnych zadań, których wciąż przybywało I które były coraz bardziej skomplikowane Władza, z czego zdawał sobie sprawę, to przeładowana ozdobami konstrukcja zachodzących na siebie Won i bionek tworzących warstwy, które nawet jego wprawiały w zakłopotanie, a bywało, że denerwowały. W ostatnich tatach przekonał się, że nie jest w stanie udźwignąć wszystkiego sam. Musiał zdawać się na innych. Było to koniecznością. Należało dopilnować, by odpowiedzialne zadania przydzielano właściw/m osobom. Jeśli czegokolwiek obawiał się to jedynie wykrycia jego “niegodnych postępków”. “Słodki Jezu, nie— myślał. — Iluż kongresmenów, młodzików o buźkach tchnących świeżością, którzy uważali się za bystrych i dociekliwych przedstawi cieli społeczeństwa, za rzeczników praw obywatelskich czeka, by rzucić dę jak sfora {»ów, które wyczuły, że pieniądze podatników przeznacza się na jakieś potajemne rozgrywki”. Nagłe Charlie powiedział: — Twój pracownik jest tutaj, Galbraith. Zostawiam was. Przed wyjściem Charlie owinął odsłoniętą dolną część dala Galbraitha ręcznikiem w kolorze ochry. Grubas odwrócił twarz i zobaczył wyraźnie zakłopotanego Ivetsona na środku pokoju. Prawie zapomniał, że umówili się tutaj. — Usiądź — mruknął Galbraith. Gdyby miał więcej takich jak h/ereon — rzetelnych, sumiennych, lojalnych i przebiegłych—mógłby mniej jeść \ lepiej spać. Smukły, wypoczęty Galbraithł Iverson przyciągnął żółte krzesło w pobliże leżanki i usiadł. Przyleciał z Nowego Jorku helikopterem do Norfolk, a potem samochodem tutaj. Czasem zdawało mu się, źe większość życia spędził w ruchu niczym trybik w prywatnej maszynie Gałbraitha, tłukąc się między Fredericksburgiem, Waszyngtonem, New Jerszy, Manhattanem i Norfolk. —Zakosztowałeś już specjałów Charliego? Iverson potrząsnął głową. — Przypomnij mi, żebym ci sprezentował jeden na gwiazdkę. —Galbraith odwrócił się na plecy. — Facet wystawia doskonałe certyfikaty jednorazowego użytku. Jedno podtarcie i do klozetu. Polecam ci, Gary. Poza tym jest to naprawdę dyskretne miejsce. Charlie rozumie jak trzeba cenić prywatność. Iverson rozejrzał się po pokoju. Nie lubił żółtego. Spojrzał na odsonięty kwadrat okna i ucieszył się, widząc coś zielonego ocierającego się o szybę.
— Dziś rano Frank Pagan i jego pomagier Max Klein szperali w papierach dotyczących pewnych nieruchomości wzdłuż nabrzeża w Brighton Beach. — Naprawdę? A po co? — Galbraith usiadł. — Poszli na nabrzeże wczoraj po rozmowie z Rose Alexander. — Ą tej niedobrej znajomej Kiviranny. Pamiętam jej nazwisko z twojego raportu. I to ona wysłała ich na Brighton Beach? Iverson przytaknął, Galbraith zamknal na chwilę oczy. Zdarzało się, że przewidywał nadciągające kłopoty jak przeciętny śmiertelnik słyszy grzmoty nadchodzącej burzy. Pewne zależności w tej sprawie bardzo go zaniepokoiły. — Wiemy co im sprzedała, Gary? — Przeprowadzono małe dochodzenie. Gałbraith zmarszczył brwi. Pod słowem “dochodzenie” mogło ukrywać się mnóstwo różnych grzechów. —Łagodne dochodzenie, mam nadzieję. —Była chętna do współpracy, Niczego nie ukrywała. Powiedziała nam dokładnie to co Paganowi, czyli że Jake Kiyiranna krótko przed wyjazdem do Londynu miał spotkanie z kimś, na nabrzeżu, w jednym z tych starych sklepów. —O Boże mój — jęknął Gałbraith — chyba nie przypuszczasz, że chodzi tu o zwykły zbieg okoliczności? Pytanie to zadał tonem bardzo ironicznym. Zbieg okoliczności Gałbraith traktował tak Jak ateista Boga, czyli “Do przyjęcia”, jeśli byłeś na tyle naiwny by uwierzyć, a jako niedorzeczność, jeśli przez chwilę pomyślałeś o tym dokładniej. Wstał, zapiął spodnie i odrzucił ręcznik. —Rozumiesz do czego to zmierza? Iverson przytaknął. Szybko dostrzegł potencjalne komplikacje. Gałbraith podniósł palec i powiedział: —Jake idzie do starego sklepu na nabrzeżu. Carl Sundbach wie także, że Romanienko ma przyjechać do Edynburga — zrobił przerwę, przeszedł kilka kroków po pokoju i bardzo wolno powiedział: — Sundbach mówi Kh/irannie… jedź do Edynburga… zastrzel Romanienkę. — Ale dlaczego? —Właśnie, dlaczego? Dlaczego angażuje się finansowo w plan Bractwa tylko po to, by zablokować całą operację przy pomocy wynajętego pistolero? Czy widzisz w tym jakiś sens? Zapadło dłuższe milczenie, które przerwał Gałbraith. —Wiemy, że ten plan nie podobał się Sundbachowi. Chryste, on się przecież z nimi pokłócił. To przecież jest na taśmie z ostatniego spotkania w Głen Cove. Ale czy nie podobało mu się to aż tak bardzo, żeby chciał wszystko zniszczyć? A kiedy pojął, że nie da rady zatrzymać rozpędzonej machiny Kissa, wycofał się. — Stracił ducha. —Może zaczął się bać. Lękami starego faceta. Wiek i strach to diabelska kombinacja. Całkowicie nie do rozgryzienia. — Galbraith pogrążył sie na chwilę w myślach. — Ale mnie niepokoi ten Pagan, który zaczyna krążyć zbyt blisko płomienia świecy. Nie chcę, żeby się przypiekł, Gary, chyba że to okaże się konieczne. A jeśli będzie to konieczne, to chcę, żebyśmy trzymali się od tego z daleka. Z bardzo daleka. Iverson powiedział niezbyt radosnym głosem: —To może być konieczne, sir. — To znaczy? —Mam wiadomość z Londynu. — I? Iverson starał się pozbierać myśli. Zauważył dzbanek z zimną wodą. Wstał, nałał do szklanki i wrócił na miejsce. — Zdaje się, że Frank Pagan podróżuje ostatnio w bardzo interesującym towarzystwie, sir. Towarzyszy mu córka byłego członka Bractwa, który przepadł gdzieś na Syberii parę lat temu.
Zakładam, że młoda dama nazwiskiem Kristina Vaska dostarczyła Paganowi informacji o Bractwie. Nie wiemy dokładnie jakich, ale Pagan może dojść do pewnych wniosków. Wie coś o Bractwie, prawie odnalazł Sundbacha, słowem sytuacja najeżona niebezpieczeństwami. Galbraithowi spodobało się to sformułowanie. Cenił Iversona między innymi za to, że nawet kiedy mówił ogólnie, robił to bardzo precyzyjnie. Ale uwagę jego zaprzątał obecnie Frank Pagan, który miał przecież działać na peryferiach całej sprawy. Rzeczywiście zaczynało się robić nieprzyjemnie. —A więc Wiktor Jepiszew goni jak w amoku i chce wyciszyć potencjalne zagrożenie — mówił, szczypiąc się w dolną wargę. —Najwyraźniej — zgodził się Iverson. — Jego podstwowym zadaniem było dopilnowanie bezpiecznego przebiegu akcji i żeby wiadomość od Romanienfd nie została rozszyfrowana… —Rozszyfrowana? — Zdaje się, że Greszko powiedział Jepiszewowi, że wiadomość może zawierać jakiś kod, który w niepowołanych rękach… GaJbraith pizerwal mu. Jego szczęka pracowała wściekle, a oczy omal nie wyszły z orbit Rzadko wpadał we wściekłość, ale gdy to już się stało, jego widok budził przerażenie. Iverson patrzył jak zahipnotyzowany na erupcję temperamentu zwierzchnika. —Cały Greszkoł Nieważne co powiesz temu staruchowi, możesz próbować coś wbić w ten barani łeb, a i tak zawsze przerobi to po swojemu w tej stetryczałej mózgownicy i wywinie jakiś numer. Przecież wiedział, że nie było żadnego kodu. Powiedziałem mu to osobiście. Powiedziałem, że nie ma tern nic tajnego ani utajnionego, niczego co wymagałoby jakiejś analizy. To najzwyklejsza wiadomość i nic nie znaczy dla nikogo spoza Bractwa. Ale nie, nie, nieł Ola niego to za mało. Cały cholerny Greszkoł Nie ufać nikomu, zwłaszcza przyjaciołom, a już szczególnie amerykańskim przyjaciołom. Zawsze patrzył na świat przez pryzmat podejrzeń. Zawsze zakładał, że ten obok coś knuje. Prawdopodobnie pomyślał, że próbuję mu podrzucić atomówkęł Albo nawet spuścić kilka atomówek na jego ukochane toiy kolejowe. Słodki Jezuł — Galbraith kręcił ^ową. — Nie musiał wysyłać Jepiszewa do Londynu. Nie potrzebował faceta siejącego spustoszenie. Miał po prostu zostawić to wszystko w spokojuł Ale tego zdaje się nie zrobił nigdy w całym swoim pieprzonym życiu. Nie był w stanie zostawić czegokolwiek w spokojuł Nawet “Białego Światła”ł Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Galbraith podszedł do stojącego w rogu starego pianina. Było pokrte żółtym lakierem. Usiadł i zagrał kilka taktów St James Infirmary Blues. Przerwał nieco odprężony i patrzył melancholijnie na klawisze. Myślał o lecie w Monaco w osiemdziesiątym czwartym, o leniwych porankach na plaży, wystawnych kolacjach w Les Lucioles i La Couletta, wspaniałym apartamencie w Hotel de Paris na Place du Casino, białym słońcu i błękitnym morzu. Przypomniał sobie wieczory w Grand Casino, spacery po bajecznie zielonych ogrodach i salach gry. Opuścił ręce nad klawiaturą, rozmyślając o tym jak Wladmir Greszko podróżujący incognito pojawił się w Monaco dopiero trzeciego dnia. Wszystkie ich spotkania odbyły się w ustronnych pomieszczeniach — ciemnych barach, pokojach hotelowych i cichych restauracjach. Pierwsze rozmowy były pilnie strzeżone i nader ostrożne. On i Greszko mieli pozornie niewiele wspólnego ze sobą. Bo cóż mogą mieć wspólnego? On, absolwent najlepszych uczelni, z bogatej rodziny, z szefem KGB, który był grubo ciosanym chłopem, bardziej sprytnym niż inteligentnym? Jedyną powieścią jaką Greszko przeczytał w życiu była Zbrodnia i kara. Galbraith z kolei uwielbiał Henry’ego Jamesa. Był zakochany w kwiecistych sformułowaniach i doskonale przedstawionych realiach w powieściach Jamesa, zatem cóż mogło go zafrapować w kłębowisku zdarzeń, w którym głównym wątkiem było nikczemne morderstwo skołatanego i antypatycznego studenta na osobie łichwiarki? To takie ponure i takie rosyjskie. Jedynie co ich naprawdę łączyło to sposób patrzenia na świat Właściwie określona równowaga sił między supermocarstwami, proces odprężenia przerywany latami bardzo chłodnych stosunków dwustronnych, status quo, które promowało
antypatie narodowościowe i gwarantowało ciepłe i serdeczne stosunki między producentami broni a ich akcjonariuszami I bankami. Obaj byli przywiązani do takiego stanu rzeczy, obaj wiedzieli, że nadchodzą zmiany, których jednakowo nienawidzili. Właśnie nienawiść do 2mian, nowych podziałów i erozji w ich strefach upływów przywiązała ich do siebie z siłą niezwykłą dla ludzi o tak różnej przeszłości. Nie był to łatwy związek. Jego początki miały miejsce w 1983 roku na międzynarodowej konferencji na temat terroryzmu w Genewie. Zdawkowa notka wsunięta pod drzwiami pokoju, kilka suchych rozmów telefonicznych w następnych miesiącach, w wyniku których doszło do tajnego spotkania w Monte Carlo. Greszko powiedział wtedy: “Wypadam z gry, Galbraith. Nasz powszechnie uwielbiany sekretarz generalny chce całkowicie zmienić strukturę rzeczy. Chce stworzyć Rosję, której nie uznam ani ja, ani ty. Rosję, której nigdy nie zrozumiemy. Bardzo niebezpieczne miejsce dla takich jak my… bo nie dowiesz się jakie stanowisko zajmie Ameryka, gdy Rosja aż tak się nie zmieni. Ja też się nie dowiem. A wszyscy ci, z którymi załatwiłeś tyle spraw i znacie się prawie jak łyse konie trafią do rzeźni jak przystało starym, wysłużonym chabetom. Stare, wysłużone chabety zastępuje się młodymi zdrowymi ogierami, które żywią się inaczej. Pomyśl o tym, Galbraith”. W słonecznym Monte Carlo przedyskutowali co należałoby zrobić, by zachować na świecie porządek, do którego przywykli, by świat był bezpieczny i dawał się kontrolować. Nie kończące się rozmowy, rzeczowe i wyczerpujące, dwie doły bez snu, chwile podniecenia przeplatane chwałami przygnębienia i goryczy, za dużo kawy, za dużo wódki. Potrzebny był plan. Dobry plan, od którego mogliby się trzymać z daleka, a jednocześnie brać w tym udział. Potrzebowali planu, który nawet jeśli nie powiedzie się, to nie stanie się kukułczym jajem w ich szacownych gniazdkach. Miały upłynąć dwa lata, zanim nadarzyła się okazja. Było nią odnowienie przyjaźni z wojska między Andresem Kissem i Gary Iversonem. Wdąż jednak istniała wzajemna nieufność między Galbraithem i Greszką. Co prawda z biegiem lat brak zaufania zmniejszył się znacznie, ale wciąż istniał. Galbraith uderzył molowy akord, który odbił się echem od ścian. Gdyby Greszko ufał mu choć odrobinę, to nigdy nie wysłałby Jepiszewa do Londynu. Stary piernik wyobrażał sobie zapewne, że cos się przed nim ukrywa, ze Amerykanom znowu chodzi o jakieś łotrostwo, że wiadomość zawiera zaszyfrowane szczegóły, których on mial nie znać, wreszcie że ktoś chce sypnąć piachem w oczy starego człowieka. A przecież nikomu nie wolno było zadrwić z generała Władimira Greszkił Galbraith uderzył jeszcze kilka akordów, potem zagrał refren ze standardu Nobody knouts you when you’re down i odwrócił się do Iversona: — Jepiszew jest wciąż w Londynie? — Tak. — Tylko głośno myślę rozumiesz? Ale może nam się przydać. — Przydać się, sir? — Chce Pagana, prawda? — Tak. — A Pagan jest tu i zaczyna być kłopotliwy… Gary Iverson wołno skinął głową. — A Jepiszew w Londynie — powiedział Gałbraith cicho. — To przecież tylko dobry rzut kamieniem. G/en Cove, Long Island Michaił Kiss odpoczywał na leżaku w zalanych słońcem ogrodzie. Miał ciemne okulary, bawełnianą koszulkę i szorty w kolorze khaki, które odsłaniały muskularne nogi, mocno zarośnięte siwymi włosami. Spojrzał na zegarek. Było parę minut po jedenastej. Za jedenaście godzin Andres wejdzie na pokład samolotu SAS na lotnisku Kennedy’ego. Jedenaście krótkich godzin. Michaiła nagle ogarną} niepokój. Usiadł prosto, spojrzał na dom. W atrium dostrzegł sylwetkę Andresa. Był opanowany, tak chłodny i spokojny jakby czekająca go podróż była wyjazdem w celach turystycznyc h. Spokój Andresa nie uspokoił go. Może z powodu tego strasznego snu, który napełnił go przerażeniem. W tym śnie siedział z
Carlem Sundbachem i Aleksisem Romanienką w bardzo dziwnej restauracji, gdzie nie było sztućców, menu ani kelnera. Trzej mężczyźni siedzieli w ciszy, którą zakłócały dalekie, dziwne dźwięki muzyki, jakie istnieją tytko we śnie 1 wtedy, zupełnie znikąd, padł na stół cień postaci, ale Michaił Kiss nie podniósł wzroku na przybysza. Wstał z leżaka i pomyślał: “Sny nic nie znaczą. Sny nie zwiastują przyszłości”. Skierował się do domu. Wszedł do atrium, gdzie Andres przeglądał kolorowe czasopismo. Michaił nalał wody do szklanki, wypił szybko, po czym usiadł, zdejmując okuiaiy. —Jak się czujesz? — zapytał, —A jak mam się czuć? Michaił wzruszył ramionami. —Przed tobą ważna noc. Sądziłem, że… —Noc jak inne — odparł Andres kartkując czasopismo. “Noc jak inne”. Michaił Kiss ubolewał, jak szorstki i nieprzyjazny stał się Andres od dnia odejścia Sundbacha, jak daleki i pełen rezerwy, jak zamknięty w sobie. “Dla mnie to nie jest noc jak inne, Andres. Żytem z tą myślą wiele lat. Oddychałem nią Spałem z nią i pieściłem. Przebyłem tysiące kilometrów, by ją urzeczywistnić. Nawet gdy wydawała się nie do zrealizowania, wciąż parłem naprzód”ł Chciał to wszystko powiedzieć, ale zrezygnował, nie znajdując słów, które oddalmy jego uczucia. Andres uśmiechnął się, widząc dziwny wyraz twarzy stryja i pomyślał, że starzy mężczyźni są czasem jak dzieci. Poklepał dłoń Michaiła. — Nie ma się czym martwić, Michaił. Wszystko pójdzie zgodnie z planem… Ale w myślach dodał: “Zwłaszcza teraz, skoro mam konkretny pomysł”. Michaiła zasępiła i nieomal przeraziła ta pewność w głosie Andresa, mimo że zawsze był pewny siebie. Sprawiał czasem wrażenie całkowicie obojętnego, jakby uważał siebie za wybranego, czrodziejską istotę, pięknego młodzieńca strzeżonego przez bogów. Nie zaznał w życiu cierpienia. Michaił szukał choćby najdrobniejszej oznaki niepewności w jego doskonalej twarzy, oczach i ustach, choćby śladu zadumy, refleksji, uczucia, ale na próżno. Andres zamknął pismo i odłożył je. ów pomysł przyszedł mu do głowy w Trenton w czasie rozmowy z Iversonem. Wiedział już, co zrobić z Sundbachem. Właściwie to Iverson poinstruował go, co zrobić. Czyż Gary nie powiedział wszystkiego? Wprawdzie nie uczynił tego wprost, ale przecież musi dbać o własną skórę i stołek. Nie mógł przecież przyjść i powiedzieć: “Zrób to, Andres”. Ale też nie zostawił choćby cienia wątpliwości: “Sundbach jest groźny, dłatego też…” Andres wstał, spojrzał stryjowi w twarz i powiedział: — Muszę wyjść na chwilę. Michaił wyczuł coś obcego w głosie tamtego: — Wyjść? Teraz? Andres przytaknął. — Wrócę na długo przed tym jak zawieziesz mnie na lotnisko. Nie denerwuj się. Michaił wstał. — Nie powienieneś nigdzie wychodzić, zwłaszcza dzisiaj. Powinieneś zostać w domu i odprężyć sie. Andres odwrócił sfę, a Michaił wychodząc za nim dodał: — Nie rozumiem, co jest aż tak ważne, że musisz wyjść. Andres nie odpowiedział. —Co jest tak ważne, że musisz wyjść teraz, dzisiaj? Powiedz na litość boską? Andres otworzył drzwi i odwrócił się. —Zaraz wrócę, Michaił. Kiss usłyszał warkot na podjeździe. Stał bc2 ruchu jeszcze długo, kiedy odgłos samochodu ucichł w oddali. Wrócił do atrium, usiadł, zapalił papierosa i zamknął oczy. Poczuł znów dziwny dreszcz narastającego wciąż lęku. Znów wrócił ten sen. Cień na białym obrusie i niesamowita muzyka. Widział siebie jak wreszcie podnosi głowę i spogląda w oczy mężczyzny, który doszedł do stołu i stal nad nimi bez słowa. Kiss wstał i wyciągnął rękę na powitanie. Tamten nie mówił nic, nie wykonał żadnego ruchu, lecz obdarzył wszystkich jedynie nieznacznym uśmiechem. Ta twarz. Ten uśmiech. Norbert Vaska wrócił po tylu latach. Manhattan Z czterech nie zajętych sklepów na nabrzeżu w Brighton Beach dwa najeżały do potężnej spółki hipotecznej z New Jerszy, jeden do dwóch braci przebywających w domu rencistów w
Manhassett, a ostatni do spółki Sundbach Inc., której biura znajdowały się na dolnym Manhattanie. Pagan zdecydował, że najwygodniej będzie zacząć od sprawdzenia adresu na Manhattanie, a skończyć, jeśli zajdzie taka potrzeba na spółce z New Jerszy. Pojechali z Warwick przez tonący w poludniowym słońcu Manhattan. Był wspaniały letni dzień. Powietrze było cudownie czyste, wiał lekki wiatr, nie było wilgotno, a pojedyncze chmurki na błękitnym niebie bardziej zwiastowały nadejście wiosny niż jesieni.Gdy przybyli pod adres na Manhattanie, ukazał Im się zaniedbany dom z piaskowca, w którym wydzielono trzy, może cztery osobne mieszkania. Na framudze drzwi była tablica z przyciskami, obok których widniały wyblakłe nazwiska lokatorów. Pagan odnalazł przycisk obok kartki z bardzo wyblakłym nazwiskiem Carl Sundbach SpojrzaJ na Kleina, który powiedział, że wydaje mu się to cokolwiek podejrzane jak na adres korporacji i nacisnął guzik. Po dłuższej chwili za szybą w drzwiach ukazała się twarz mężczyzny, który patrzył na Pagana i Kleina, niedowierzająco. —Kim jesteście? Czego chcecie? Pagan wyjął legitymację i przyłożył ją do szyby, a starzec nałożył okulary i przysunął się, by lepiej widzieć. Kłeln zrobił to samo ze swoją odznaką, ale tamten wci0p nie otwierał. — Czego chcecie ode mnie? —Zadać kilka pytań — powiedział Pagan. —No to śmiało. Pytajcie. Pagan zniecierpliwiony, że musi krzyczeć przez zamknięte drzwi powiedział: —Będzie o wiele łatwiej, jeśli pan nas wpuści. Carl Sundbach patrzył na gliniarzy. Zjawienie się ich, zwłaszcza tego ze Scotland Yardu, wprawiło go w zakłopotanie, wręcz w popłoch. Jeśli ktoś przebył szmat drogi z Londynu, to musi to mieć związek z Kiviranną. Przyszło mu do głowy, że ten który go śledził na ulicy i w sklepie też był gliną. Przez krótką chwilę Sundbach odczul nieodpartą chęć wpuszczenia ich i opowiedze nia wszystkiego. Pagan przycisnął twarz do szyby. —Tylko kilka pytań. Zajmie to nie więcej niż pięć minut Sundbach zastanawiał się. czy zwlekając z otwarciem drzwi nie wzbudza podejrzeń, czy też może lepiej wpuścić ich, porozmawiać spokojnie i odprawić z niczym. Herbata, trochę gościnności Tak powinien postąpić ktoś, kto nie ma nic do ukrycia. Skrywanie się za zamkniętymi drzwiami było chyba dużym błędem. —Zgoda. Pięć minut — Otworzył drzwi i odwrócił się w stronę schodów, zanim Pagan i Klein weszli. — Tędy proszę. — Wyjął klucz, otwonyl drzwi t zaprosił policjantów do środka. — Panowie pijają na służbie? Mam tu gdzieś niezłe wino jugosłowiańskie. Odmówili obydwaj. Pagan rozejrzał się po mieszkaniu, po dziwiając olbrzymią liczbę przeróżnych przedmiotów, ciężkie zasłony, półki z książkami, mnóstwo obrazów na każdej ścianie i kątkiem jednej, zarezerwowanej dla zdjęć przedstawiających starego 2 różnymi osobistościami. Pagan miał wrażenie, że znalazł się w innych czasach gdzieś na przełomie wieków. Woń pleśniejących papierów i kurz wypełniały ten pokój. Sundbach wyjął korek ze wspanialej szklanej karafki i nalał sobie kieliszek ciemnoczerwonego wina. Kielich ten. powiedział z twardym akcentem, należał do wuja ostatniego cara, generała Aleksleja Aleksandrowicza. Dalej przeszedł na wymianę zdawkowych grzeczności. Pagan podszedł do półek i przyjrzał się tytułom. Większość w obcym języku. L’Bntente Baltique. Die Nationalen Minderheiten Estlands. Broszury, masa broszur, powiązana w paczki sznurkiem albo gumką. Wszystko w jakimś nieznanym języku, Odszedł od półek i patizył na obrazy, podczas gdy Sundbach z dumą objaśniał Kleinowi, najwyraźniej bardzo zainteresowanemu, okoliczności w jakich powstały niektóre zdjęcia. — To na przykład arobiono w czasie kampanii wyborczej Bobbyego. Młody człowiek, bardzo energiczny. Zbierał fundusze na jego kampanię. Widzi pan autograf na zdjęciu? Proszę spojrzeć: .Mojemu przyjacielowi. Carlowi”. A to tutaj, razem z Peny Como, w czasie otwarcia nowego oddziału pewnego szpitala w Brooklynie. Wydaję czasem pieniądze na cele dobroczynne.
Ameryka była dla mnie dobra. Pagan zatrzymał wzrok na sztychu z 1652 roku autorstwa jakiegoś Meriana. Przedstawiał miasto otoczone murem obronnym i wieżami. Według mosiężnej tabliczki na ramie był to Tallin. Na innych sztychach widniały zamki, smukłe statki w porcie i kościoły. Wszystkie były oprawione w ramy, wszystkie miały wizytówki i wszystkie przedstawiały widoki starej Estonii. “Bingo” —pomyślał Pagan. Carl i Jake Kiviranna to przecież krajanie. Ale to było zbyt łatwe zbyt niepewne. Jeśli nie będzie można udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że to Sundbach wysłał Kivirannę za ocean, jeśli zebrane dowody nie przekonają sędziego i prokuratora, to choćby Carl Sundbach bez przerwy powiewał estońską flagą ze swojego okna, i tak nie da się tego powiązać z morderstwem w Edynburgu. Carl nałal drugi kielich wina. Nowojorski glina nie wydal mu się niebezpieczny. Typowy Amerykanin, na którym osobistości i przywódcy zawsze robią wrażenie. Zdaje się że byl stałym czytelnikiem “People”. Niepokoił Sundbacha wysoki “Inglane”. Szukał zdobyczy, mierząc wszystko spokojnym, nieprzeniknionym wzrokiem. Szare oczy były chłodne i nieodgadnione. Rozgrzany winem Sundbach nabrał pewności siebie. Niechże pytają i idą. Nie miał niczego do ukrycia. Usiadł za biurkiem. —Czym dokładnie jest Sundbach Enterprises? — zapytał Pagan. —Kilka hoteli, parę lokalnych gazet, trochę nieruchomości tu i tam — odparł Sundbach. — Pan zarządza sam? Sundbach uśmiechnął się. — Obecnie nie. Sundbach Enterprises jest częścią większej korporacji zwanej Van Meer Industries, a ta z kolei wchodzi w skład czegoś jeszcze większego, zdaje się że IBM. Dla mnie to zbyt skomplikowane. Nie mam z nimi nic wspólnego poza odsetkami. — Jest pan właścicielem starego sklepu na nabrzeżu? — zapytał Pagan. — To własność pana czy korporacji? Sundbach pociągnął łyk wina. “Stary skłep. Wiedzą o nim pomyślał. — I co z tego? To żadna tajemnica”. —Mój. Trzymam go dla siebie. —Z powodu? Sundbach wstał i z lekkim rumieńcem na policzkach wskazał na oprawiony w ramki banknot jednodolarowy wiszący nad biurkiem. — Oto powód, przyjacielu. Przyjrzyj się. To jest pierwszy dolar zarobiony przez moją firmę w tym kraju. Zarobiony w sklepie na nabrzeżu. Więc zatrzymałem sklep. Sentymenty. Pan rozumie? Pagan przytaknął. —Kiedy przyjechał pan do Ameryki? —Na początku łat pięćdziesiątych. — Czy interesował się pan polityką byłej ojczyzny? — zapytał Pagan. —Byłej ojczyzny? —Estonii — Pagan wskazał dłonią na sztychy. — Wybaczy pan, ale nie wydaje mi się, żeby taki kraj istniał. Kiedyś tak, istniał i byl piękny, ale teraz nazywa się Estońska Socjalistyczna Republika Radziecka, a niedługo nawet i tego nie będzie. — Sundbach uśmiechnął się smutno. — Mówi pan, że ma jakieś pytania, panie Pagan. Może przejdziemy do rzeczy? Pagan odwrócił twarz w stronę starego. “Teraz rzut przez biodro, Frank”. —Czy zna pan człowieka nazwiskiem Jacob Kiwranna? Sundbach potrząsnął głową To blef. Tamten na pewno błefuje. A zresztą nawet gdyby ktoś naprawdę widział go z Kiviranną, to czy to jest jakiś dowód? —Nie znam tego cdowieka. Ktoś pana źle poinformował, Pagan zbliżył się do Sundbacha. Poczuł zapach wina z ust starego. —Kiviranna zastrzelił człowieka nazwiskiem Aleksis Romanienko. Sundbach odwrócił dłonie. Na twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Zastanawiał się, jak skojarzono go z osobą Jake’a. “Czy ten perse Kiviranna wygadaj się? Ale co mógł im powiedzieć?” Sundbach bardzo starannie ukrył
swoją tożsamość przed Kiviranną, który nota bene wcale nie byl ciekawski. Ich pietwsze spotkanie miało miejsce w sklepie na nabrzeżu. Udał wtedy, że włamuje się do cudzego sklepu, chcąc pokazać Khnrannie, źe stoi ponad prawem. Zachowywał się jak anarchista, czyli ktoś komu Jake zaufałby bez zmrużenia oka, Carl Sundbach odhrząknął. —Aleksis jak? Będzie pan dalej sypał nazwiskami? —Tylko tymi dwoma — odparł Pagan. Sięgając po wino, Carl zakołysał krzesłem —Bardzo chętnie pomagam policji, panie Pagan. Uważam, że robią wspaniałą robotę, a tak niewielu im dziękuje. Ale pan mnie zaskoczył. Nie znam tych, o których pan mówi, A co do strzelania, cóż miałbym niby o tym wiedzieć? Jestem emerytowanym biznesmenem, nie gangsterem, Pagan milczał i studiował twarz Sundbacha. Nalewał sobie spokojnym ruchem trzeci kielich. Pagan zaczął chodzić po pokoju, zajrzał przez otwarte drzwi. Obejrzą] sypialnię z olbrzymim łóżkiem i baldachimem, dużą łazienkę ze staromodną wanną i kuchnię ze staroświeckim czarnym piecykiem. Poczuł zapach kamfory. Wyobrażał sobie wnętrza szaf, pełne ubrań 1 kulek naftaliny. Zdawał sobie sprawę, że Sundbach może być niewinny. Może mowtł prawdę, może nie wiedział nic o zabójstwie w Edynburgu, ale coś go niepokoiło, podpowiadało. Zatrzymał się, oparł o ścianę i skrzyżował ręce na piersiach. “To jest tutaj. Wszystko czego szukasz jest w tym pokoju. Zmuś sukinsyna do mówienia, Frank”. —Opowiedz mi o Bractwie, Carl. “Bractwoł Skąd ten angielski glina wiedział o uendlus? Jak na to wpadł?” Sundbach powoli sączył wino. Był najczystszą esencją spokoju i pogody ducha. —O czym? —Powiedz dlaczego chciałeś zniweczyć plan Bractwa, Carl? Po co kazałeś Jake’owi zabić Romanienkę? Jesteś z KGB? Czy tak? Dostałeś rozkaz z Rosji? A może stąd, z misji radzieckiej? Sundbach jakby zaskoczony prychnął winem przez zęby i wybuchnął śmiechem. Zwrócił się do Kleina: —Czy pański angielski kolega jest może na jednodniowej przepustce z zakładu psychiatrycznego o złagodzonym rygorze? Czy nie musi przypadkiem meldować się punkt szósta z powrotem? Pagan doszedł do biurka jednym szybkim krokiem i pochylił się nad Sundbachem, który nie poruszył się. —Czy KGB przysyła ci instrukcje, Carl? Czy mówi, w którą dziurę wleźć, a którą wyleźć ? W tym przypadku ta dziura to zabójstwo Romanlenki. Nakłaniasz go do tej roboty, bo wiesz dobrze, źe facet ma nierówno pod sufitem, jest czubkiem, czyli idealnym typem na politycznego mordercę. A ty nie brudzisz sobie rączek. Zawsze delikatne i czyste, prawda, Carl? i Sundbach poczuł nieodpartą ochotę wykrzyczenia jak bardzo się myli, jak, mimo słusznych wniosków końcowych, pogmatwał 1 całą resztę, ale to oznaczałoby wyjawienie prawdy o Bractwie, czego nie zamierzał uczynić. “Pozwólmy tej chwili minąć. Niech oskarżenia wybrzmią i zapadnie cisza.Skończył pan, panie Pagan? —Skończyłem. — Dwaj moi bracia zginęli między czterdziestym piątym a czterdziestym dziewiątym, powiedział Sundbach. Gniew prawie odebrał mu glos. — Zamordowani przez KGB, A pan oskarża mnie o współpracę właśnie z KGB. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Nie chcę was tu widzieć. Wyjdźcie. Zaraz! Pagan podszedł do drzwi. Zatęsknił za świeżym powietrzem, słońcem i wiatrem tańczącym po ulicach. W tym mieszkaniu trudno było oddychać, chyba że jak Carl Sundbach, oddychało się powietrzem z dawnych dni. Otworzył drzwi, wyszedł na podest, a za nim Klein. Sundbach z karafką w jednej, kieliszkiem w drugiej ręce patrzył na nich przez pokój. — Prędzej bym umarł niż pracował dla KGB. Taka jest prawda. Pagan zamknął drzwi, zatrzymał się na chwilę na mrocznym podeście, po czym odwrócił się i zszedł na dół. Wsiedli do samochodu. Stali kilka metrów od wejścia do domu Sundbacha. Pagan patrzył w okna mieszkania starca.
— Chyba rozwścieczyłeś faceta — odezwał się Klein. — Postawiłeś na złego konia, kiedy wymówiłeś te trzy magiczne literki KGB. Pagan odkręcił szybę i zwiesił rękę przez okno. Nie wątpił w szczerość reakcji Sundbacha na wspomnienie KGB. — Zgadam się. AJe czuję, ze facet kłamie co do całej reszty. PomyJilem się tylko co do kontaktów z KGB. — Ale jeśli tek, to dla kogo on pracuje? Pagan milczał przez chwilę, wpatrując się w zasłony w oknie starego jakby czekał, że wyjawią mu prawdziwą odpowiedź. —Może dla siebie.— A motyw? Pagan nacisnął gaiki oczne opuszkami palców. — Kto wie? Może nie do końca zgadzał się z planem Bractwa. A to znaczy, że znal go dokładnie. — Czyli albo sam jest członkiem Bractwa, albo ma dobrą wtyczkę. — Właśnie Klein rozwiązał muszkę, której dwa paski opadły mu na piersi. — Co teraz? — Chyba pozwolimy mu pokisić się trochę w tym sosie, a potem wrócimy i przyciśniemy go. Max Klein był ciekaw, co Pagan miał na myśli mówiąc: “przyciśniemy go”, ale nie zapytał głośno. Wyjął fajkę ze schowka, przypalił i samochód wypełnił się aromatycznym dymem. Pagan tymczasem obserwował ulicę. Dostrzegł grupkę dzieci przed sklepem spożywczym, paru facetów przekazujących sobie butelkę i furgonetkę monterów telewizyjnych. Z zaparkowanego na rogu jaguara wysiadł młody mężczyzna o jasnych włosach opadających na ramiona i zaczął iść ulicą obok pijących i grupki dzieci. W białej bawełnianej marynarce i luźnych spodniach, wyglądał jak ktoś, kto skręcił w niewłaściwą ulicę, jakby znalazł się na tej ulicy przypadkiem, dlatego też Pagan obserwował go. Mężczyzna szedł prosto do domu Sundbacha, wszedł po schodach, nacisnął dzwonek i czekał. Pagan zauważył, że do drzwi podchodzi Sundbach, otwiera je i miody człowiek wchodzi do środka. Carl widać było nie ucieszył się tą wizytą. Ciekawa para, stary człowiek w sfilcowanym swetrze i młody mężczyzna o wyglądzie fotomodela w ubraniu z najdroższego sklepu. Co może ich łączyć? Pagan spojrzał na Kleina, który również dostrzegł gościa Sundbacha. Dziwaczny zestaw — powiedział Klein, Wyjął z kieszeni notatnik i zapisał numery Jaguara. Notatnik był wypchany luźnymi kartkami I kartełuszkaml. Payan wyprostował się na siedzeniu. Damy im dziesięć minut. Potem wrócimy na górę po fajkę, którą zostawiłeś w mieszkaniu Carla. —Koniecznie - - powiedział ochoczo Klein, Andres Kiss uĄ/pli kieliszek ohydnego jugosłowiańskiego wina. W tym niesłychanie zagraconym mieszkaniu byi tylko raz. Odstawił kieliszek na stół I uśmiechnął się do Carla, który sączył swoje wino. Chociaż Sundbach uśmiechał się uprzejmie, był zaskoczony, nawet zaniepokojony wizytą Kissa. Dzisiaj ruszacie bardziej stwierdził niż zapylał.—Nicsię nie zmieniło? Andres spojrzał na swój pusty kieliszek i pomyślał, że musi go umyć zanim wyjdzie. — Plan nie uległ zmianie, Carl. Sundbach czuł działanie alkoholu. Wrażenia docierały do jego zmysłów jak przez ciąg filtrów. Zostaniesz bohaterem, Andres. Osobiście uważam, że istnieją inne opcje. Andres uśmiechnął się. Wsunął rękę do spodni. — Na przykład jakie? Sundbach wznjszył ramionami. Przypomniał sobie teraz spotkania z tym szaleńcem KMranną; w nocy na nabrzeżu, na dworcu Pcnn, popołudniowy spacer po Metropolitan Museum of Art. Było Ich pięć, może sześć. “Zastrzelisz Romanlenkę, Jaka. Tylko to chodzi. Będziesz bohaterem”, Jake KM ranna, kolejny palant,z kompleksem bohatera, nawet nie zadawał pytań. Romanlenko był komunistą, sprzedawczykiem i tylko to się liczyło. Zasłużył na śmierć. logiczne i naturalne. Z KM ranną nie było kłopotów. Rzecz jasna, sprawy przybrałyby na pewno Inny obrót, gdyby Jake wiedział, że ma strzelić do jednego z filarów antysowieckiego spisku nad Bałtykiem. “Jeden z filarów…” Carl Sundbach był przygnębiony. Podjęcie decyzji o zabójst wie nie przyszło mu łatwo. On i Aleksis walczyli ramię w ramię wiele lat, nie zawsze się lubili i nie zawsze byli zgodni, ale ufali sobie wzajemnie, byli zależni od siebie. Plan Bractwa
zdaniem Sundbacha realny, ale z biegiem lat coraz mniej wierzył w możliwość powodzenia, wcale nie dlatego, że zacierały się wspomnienia z dawnej ojczyzny i malała ważność sprawy. 1 nie z powodu zmęczenia życiem I osłabieniem poczucia obowiązku. 1o właśnie nowe wieści, Inne (głosy docierające ze Związku Radzieckiego sprawiły, że zaczął rozważać czy droga obrana przez Bractwo jest słuszna, czy też nie należałoby przesunąć realizacji planu przynajmniej do czasu aż skrystalizują się sprawy w Rosji i zostanie wytyczony dokładny kierunek przemian. Ten kierunek może okazać się słuszny, ale też i nie. Należało jednak podjąć ryzyko, zwłaszcza wobec faktu. Iż konsekwencją planu Bractwa może być masowa rzeź l to nie tylko w krajach bałtyckich. Sundbach znal Kissa na tyle dobrze, że wiedział, iż nigdy nie zdoła go przekonać, by dal Kremlowi szansę. Kiss chciał zrealizować plan za wszelką cenę, więc AJeksis musiał umrzeć. Musiał umrzeć, bo nic innego nie było w stanie zmusić Michaiła Kissa do odwołania akcji. Zginął niepotrzebnie. Obydwaj Kis sowie byli zdecydowani, bardziej niż kiedykolwiek, by rozpocząć akcję. Zwłaszcza ten młodszy, przerażający chłopak o żółtych włosach l twarzy amanta, który miał serce z kamienia. Zadałem pytanie, Carl. - istnieje rozwiązanie mniej destrukcyjne. To właśnie chciałem powiedzieć. Jestem realistą. —Słucham cię. — Ty nie słyszysz jak bije serce, synu. Jesteście głusi, ty i Michaił. Nie chcecie tego słyszeć. Sundbach podniósł karafkę, ale była pusta. —Opowiedz jak bije to serce, Carl. Jestem bard2o ciekaw. Carl chodził po pokoju niepewnym krokiem. — Tam wiele się zmienia. Czas tego planu już minął, Andres. Trzeba schować przemoc głęboko. — Czy naprawdę wierzysz w to co mówisz? — Posłuchaj mnie — Sundbach położył kościstą dłoń na nadgarstku Andresa. — Nie możemy odzyskać kraju takim jaki był. Ale coś możemy odzyskać. Możemy odzyskać pewną niezależność i prawo do samostanowienia, ale pozostając w tym systemie. Może to nie jest pełna niepodległość. Nie taka jak była. Ale to najlepsze, co możemy zyskać w tej chwili. Wy jesteście przegrani, synu. Wasza droga to romantyczny bzdet w najczystszej postaci. Nie zawsze miałem o tym takie zdanie. Ale teraz jestem gotów dać szansę nowemu reżimowi. Andres potrząsnął głową. —Dałeś się nabrać na to pieprzenie o wielkich zmianach? —One są możliwe. Powoli, rzecz jasna, ale możliwe. — Słowa to najtańszy towar. Rosjanie mogą gadać o wzniosłych zamiarach do znudzenia. A ty, po tym wszystkim OD nam zrobili, jesteś gotów im zaufać? — Do pewnego stopnia. —Mózg ci rozmiękczyło, Carl. — Słuchaj — powiedział Sundbach. — Spróbuj być cierpliwy. Nie ruszajcie z tym idiotycznym planem. Wiele zmienia się na łepsze w starym kraju. Będzie więcej swobód. Niech nowy system chociaż spróbuje. A jeśli zawiedzie, to wrócicie do planu. —W twoim świecie, Carl, nawet krowy mogą fruwać. Sundbach usiadł w staiym, szarym fotelu ze skóry. — Jesteś niemożliwy, Andres. Co ty wiesz? Nawet siedząc tutaj widzę, że masz mleko pod wąsem. — Chcesz, żeby nam się nie udało, prawda? Chcesz, żeby to wszystko rozleciało się w drobny mak. Sundbach nie odpowiedział. “Po co zadawać sobie trud i tracić kolejny oddech? Jutro, nad Bałtykiem, Andres poczuje, co to prawda”. —Co czułeś, kiedy zastrzelono Romanienkę, Carl? Zadowo-ł lenie? — To niewłaściwe słowo. — A jakie jest właściwe? Po chwili milczenia Sundbach odpowiedział:
— Sądziłem, że nadejdzie czas, by rozważyć wszystko spokojnie, od początku. Dlaczego uciekać się do przemocy? Dlaczego sięgać do tak drastycznych sposobów, kiedy można spróbcwać inaczej? Andres zbiżył się do fotela. Sundbach odwrócił twarz i patrzył w głąb pokoju. Andres zacisnął pal ce na długim kawałku jedwabistego materiału ukrytego w kieszeni. “To nie potrwa długo — pomyślał. — Minutę, może trochę dłużej”. Spojrzał w wyblakłe oczy starego człowieka i dostrzegł w nich nerwowość. Dotknął lekko ramienia Sundbacha. — Słuchasz Rosjan i zdaje się, że słyszysz coś nowego. Ale to nie jest nic nowego. Ta sama śpiewka, tylko inny wykonawca, I to ; nie jest melodia wolności, Carl. Nie zmieniono słów w piosence. ‘ Jedyne co się zmieniło to twoja kondycja psychiczna. — Mówiłem tylko, żeby dać im spróbować Odłożyć… — Niczego nie będziemy odkładać.Sundbach zaczął podnosić się z fotela, ale Andres łagodnie popchnął go w dół. Nie był to gwałtowny ruch, ale Sundbach odczuł to jako pierwszą banalną potyczkę nadchodzącej wojny. Spróbował ponownie, lecz Andres znów go posadził. Sundbach, który zawsze trochę obawiał się tego młodego człowieka, chociaż tylko w sensie abstrakcyjnym, zdziwił się jak szybko strach przybiera konkretną postać. — Kiedy Aleksis zginął, sądziłeś, że odstąpimy od planu — powiedział Kiss. — Tego właśnie chciałeś. Sundbach nie odzywał się. Czuł przemoc wokół siebie, przemoc, która poraziła całe mieszkanie. Widział ją w zimnych oczach Andresa i pozbawionym radości uśmiechu. “Tyle piękna, a brak serca”. — Sądziłeś, że gdyby Aleksis zginął, Michaił straciłby zapał i zrezygnował. Sundbach zamknął oczy. Huk wystrzału na dworcu odbijał się echem w jego głowie. Nie uważał, że popełnia błąd, każąc zabić Romanienkę. Ale nie udało się, poniósł porażkę i to za bardzo wysoką cenę. Andres wyjął pasek materiału z kieszeni i przyłożył to warg Sundbacha. — Co to jest? — Carl odsunął pasek od ust — A jak myślisz? —Pończocha. Nylonowa. — Trafiłeś, Carl. — Michaił cię tu przysłał. Przystał, żebyś mnie zabił. Ogarnięty paniką Sundbach chciał się wydostać z fotela, ale celny cios Andresa w twarz zamroczył go na chwilę. Poczuł jak pończocha owija mu się na szyi, zaczął kopać nogami. Trafił Andresa w policzek. Poderwał się z fotela i ruszył do drzwi. Andres dopadł go, przycisnął do futryny, wsunął rękę pod bodę i wykręcił twarz starego w swoją stronę. Sundbach złapał powietrze i wbił rozcapierzone palce w czoło Andresa drapiąc i rozdzierając skórę. Zaskoczony nagłym bólem Kiss zwolnił na chwilę uścisk i Carl zdołał uchwycić klamkę. Ale zanim zdążył ją nacisnąć, Andres uderzył pięścią w tył głowy. Carl osunął się na podłogę i jęknął. Kiss uklęknął i okręcił pończochę wokół szyi Carla, który jeszcze próbował bronić się, uderzając pięściami. —Na litość boską, Andres. Andres skrzyżował końce pończochy. Zacisnął je, słysząc jak Sundbach charczy i wymachuje ramionami, próbując zatkać mu usta dłońmi. Wstrzymał oddech i zaciskał coraz mocniej. Wreszcie Carl znieruchomiał. Jego szyja uwięziona w śmiertelnej opasce zwisała pod dziwnym kątem. Kiss wstał, łapiąc oddech. —Chyba już czas. Pagan wysiadł, zatrzaskując za sobą drzwi. Zrobił krok w stronę domu Sundbacha wiedzą:, że Klein wydobyta się zza kierownicy, kiedy kątem oka dostrzegł, że furgonetka mechaników TV rusza z chodnika. Być może w innych okolicznościach zachwyciłby go kunszt kierowcy. Zauważył gwałtowne wejście furgonetki w kontrolowany poślizg i niedozwolony skręt na ulicy jednokierunkową. Samochód podskoczyj na krawężniku i zmiótł uliczny hydrant z którego trysnął potężny gejzer wody. Stojąc na śr odku jezdni, Pagan patrzył jak furgonetka kontynuuje dzieło zniszczenia, wbijając się w bagażnik samochodu Kleina. Wysiadający właśnie
Klein został wyrzucony z impetem do przodu i padł twarzą w potok wody lejącej się obficie. Pagan podbiegł na chodnik, schylił się nad Kleinem, który zdążył usiąść, choć był wciąż oszołomiony. —Cholera — mruknął — czy to piorun? Furgonetka za znakiem firmy Rtvoli’s TV and Radio Repair odjechała na wstecznym biegu od roztrzaskanego dodgea. Zatrzymała się gwałtownie tylnymi kołami na chodniku i z piskiem opon ruszył prosto na Pagana, rozbijając plastikowe worki ze śmieciami i wyrzucając w powietrze chmurę obierek, ości i raczących się nimi much. —Jezu Chryste—Pagan na pól oślepiony wodą rzucił się w bok. Ześlizgną} się po kilku stopniach prowadzących do jakiegoś mieszkania w piwnicy i zdążył odwrócić głowę, gdy furgonetka popędziła ulicą. Wstał i wrócił na chodnik. Furgonetka znikała za rogiem, zostawiając za sobą błękitny obłoczek spalin. Podszedł do Maxa. —Wszystko w porządku? —Będę żył. Pomógł mu wstać i spojrzał na połyskującą kałużę wody w miejscu, gdzie stal zaparkowany jaguar. “Sprytnie — pomyślał. Na medalł” Spojrzał w stonę okien Sundbacha i przeszedł go dreszcz niepokoju. —Chcesz ścigać furgonetkę? — zapytał Klan. Pagan spojrzał na jego mokre, przylizane do czaszki rude włosy. —Wracamy do Carla.
Wyspa Saarema, Bałtyk Pułkownik Jewgienij Uwarow szedł między rzędami komputerów i konsoli, obok surowego portretu Lenina. Spojrzał w stronę swojego biurka, potem na ścienny zegar. Nie mógł już dłużej tego odkładać, nie teraz. Sprawdził czas na zegarku i znów spojrzał na ten na ścianie. Wciąż grał na zwlokę, opóźniając nadejście chwili, której nie da się cofnąć. “Palenie mostów — pomyślał. — Wszystkich”. Ruszył w stronę biurka. Nagle zjawił się przed nim technik dyżurny Agarbekow. Zaskoczyło to pułkownika, tamten musiał to zauważyć, bo przyglądał mu się dziwnie. — Konsola numer osiem nie działa, towarzyszu pułkowniku —zameldował. Dlaczego zawraca mi głowę głupim drobiazgiem? — zastanowił się Uwarow. —Znacie instrukcje, Agarbekow? Agarbekow zawahał się. —Postąpiłem zgodnie z nimi, towarzyszu pułkowniku, de to nic nie dało. Sprzętu nie naprawiono. Pamiętacie? Uwarow dotknął dłonią policzka. Zdenerwował się, słysząc rodzaj wymówki w głosie podwładnego. A może mu się tylko zdawało? Przecież od wielu tygodni pracował wśród zwykłych rzeczy odmawiających posłuszeństwa i pamięć zaczynała mu szwankować. Myślami był już gdzie indziej, nie w teraźniejszości, lecz w najbliższej przyszłości. Spojrzał na Agarbekowa, dwudziestojednolatka z Kijowa, o białej twarzy i z kosmykiem czarnych włosów stale opadającym na czoło. —Źle się czujecie, towarzyszu pułkowniku? — zapytał Agarbekow. Uwarow potrząsnął giową. —Czuję się świetnie, Agarbekow. Mam tyłe spraw na głowie. Nie mogę zajmować się drobiazgami. Wykonać instrukcję po raz drugi — powiedział ze zniecierpliwieniem. Zastanawiał się, czy Agarbekow wyczuwa napięcie w jego zachowaniu. Uśmiechnął się i usiłował zrobić wrażenie, że jest spokojny. Położył dłoń na ramieniu technika i zażartował: — Instrukcje opracowują w Moskwie tylko w jednym celu, Agarbekow. Nie piszą ich, by ci pomóc, lecz by sprawdzić twoją pomysłowość w obchodzeniu ich. Nie wiedziałeś? — Podejrzewałem, towarzyszu pułkowniku. Uwarow doszedł do biurka. Usiadł i znów spojrzał na zegar ścienny. Był świadomy, że Agarbekow obserwuje go z głębi pokoju. Czy ten niewinny żart zaniepokoił Agarbekowa? Czy w ogóle mógł zaniepokoić? Przecież to tylko zwykły dowód sympatii dia technika, który ugrzązł wplątaninie reguł, przepisów i instrukcji będących częścią żołnierskiego tycia. Uwarow zamknął oczy i zastanawiaj się, czy Agarbekow jest z KGB, czy nie został tu przeniesiony, by obserwować ludzi na wyższych stanowiskach. Otworzył oczy. Ani śladu Agarbekowa. “KGBł Widzisz ich wszędzie. Wyobrażasz sobie, że są wszędzie, w każdym miejscu”. Otworzył środkową szufladę i po cichu arkusz z tekstem napisanym na masa/nie. Przebiegi wzrokiem słowa, mimo że znał je na pamięć. Spojrzał na górę arkusza, gdzie grubą czcionką wypisano: Z biura wiceministra. Wziął długopis, ale ręka drżała. Zdołał to opanować dopiero po dłuższej chwili. U dołu strony starannie napisał: S.F. Tikunow. Wstał, przeszedł do tablicy rozkazów i przyczepił arkusz. Oddychał z wysiłkiem. Spojrzał na kartkę i przyszło mu na myśl, że fałszerstwo to jest tak naiwne i dziecinne, że każdy może je wykryć, a szczególnie operatorzy, którzy czytają dokładnie wszystko, co pojawia się na tablicy. Pot zalewał mu twarz. Ruszył niepewnym krokiem do biurka. Przeszedł obok komputerów. Dwa wciąż nie działały. Otaczała je plątanina drutów, przewodów i płytek. Spojrzał ponownie na zegar. O północy rozkaz, który powiesił na tablicy zostanie przekazany z komputera w tym obiekcie — głównej stacji radiolokacyjnej — do pozostałych mniejszych placówek. Jego stacja była swego rodzaju urzędem pocztowym do przekazywania wszystkich rozkazów wiceministra do poszczególnych punktów na wybrzeżu Bałtyku. Usiadł. Miał świadomość, że Agarbekow obserwuje go z drugiego końca olbrzymiego pomieszczenia. Biała twarz młodego Ukraińca była pozbawiona wyrazu i poruszała
się w migotliwym świetle jarzeniówek jak balon, “Nie gap się na mnie” — pomyślał Uwarow. W tej samej chwili Agarbekow odwrócił się i zniknął za rzędami ekranów. Uwarow poczuł się dawnie zmieszany. Spojrzał na tablicę rozkazów. Chociaż nie mógł niczego odczytać z tej odległości, miał uczucie, że kartka, którą przywiesił wyróżnia się na de innych, że litery są zbyt duże. Wyobrażał sobie, że widzi to wyraźnie: Rozkaz numer 09 06. Rutynowa kontrola stanu technicznego sprzętu — 16.00 — 17.00, środa, 6 września. Wstał. Przez chwilę kusiło go, by zdjąć kartkę, zanim ktoś ją przeczyta, ale przecież podjął decyzję 1 nie ma już odwrotu, zwłaszcza że jeden z operatorów stal przed tablicą i czytał nowy rozkaz. Oczekując, że fałszerstwo zostanie odkryte właśnie teraz i tutaj, odczul olbrzymią ulgę, gdy tamten odwrócił się i odszedł bez najmniejszego śladu zdziwienia. Uwarow uAszedl z budynku. Zaczął drżeć. Noc była bardzo chłodna. Wsłuchał się w lekki szum przypływu, myśląc o dalekich wodach za horyzontem. , Jutro przez jedną, krótką godzinę obrona wybrzeża Bałtyku zostanie pozbawiona swoich oczu, a tym samym stanie się podatna na cios”. Manhattan Pokój Pagana byl nijaki jak wszystkie pozornie nic zamieszkane pokoje hotelowe na całym świecie, Gdy wszedł, zdjął marynarkę i koszulę zmoczoną wodą z hydrantu. 2 wewnętrznej kieszeni wyjął podłużną, wilgotną brązową kopertę i położył na stoliku przy łóżku. Położył się w poprzek i utkwił wzrok w suficie. Był znużony nawałem wydarzeń. Podróż, frustracja, samotność, morderstwo. Mniej więcej spodziewał się, co zastanie w mieszkaniu Sundbacha, prawie to odgadł, ale nie byl przygoto wany na widok Carla z nylonową pończochą zaciśniętą na gardle. Stary człowiek leżał na środku pokoju jak jeszcze jedna groteskowa i bezużyteczna pamiątka znad Bałtyku, Potłuczone okulary, sztuczne zęby rozdeptane na dywanie. Zabójca, kimkolwiek byl, wspomagany przez jakiegoś kamikadze z furgonetką, zniknął bez śladu. Pagan poszedł do łazienki, oblał twarz zimną wodą, wrócił do sypialni i włączył radio. Brakowało mu dźwięków w pokoju. Wyszukał stację, która grała stary kawałek Sea Crulse Frankle Forda. Podszedł do okna i spojrzał na Manhattan. Przesłonięte spalinami słońce miało barwę więdnącego żonkila. Wiatr gonił po ulicach i cichł na szerokich alejach, Przycisnął czoło do szyby. Ponieważ okazało się, ze firma Rivoli’s 7V and Radio Repalr nie istnieje, najważniejszą sprawą było czy Max Klein znajdzie coś konkretnego, sprawdzając numery jaguara, Max przeprowadził krótkie dochodzenie, zaraz gdy odkiyli zwłoki. Zdołał ustalić, że jaguar był własnością wypożyczalni samochodów na Long Island i został wynajęty przez firmę Rikkad łnc., której biuro mieściło się w Merrick. Nie wynajęła go żadna konkretna osoba, lecz firma. Kiedy Kłcin dodzwonił się tam, automatyczna sekretarka poinformowała go, że Rikkad Inc. wchodzące w skład Piper Industries było tego dnia nieczynne i podziękowała za telefon. Piper Industries na New Płatz nie udzieliło żadnych informacji o Rikkad Inc. zaproponowało, by Klein próbował jutro rano. Odwrócił się od okna. Podejrzewał, że jeśli Klein odkrył coś to na pewno ugrzęźnie w labityntach struktury własności w korporacjach. Obowiązki z tytułu własności są tam tak rozdzielone i tak wspaniale zachodzą na siebie, że w zasadzie kiedy przychodzi do rozstrzygnięć formalnoprawnych albo spraw podatkowych, to nigdy nie wiadomo co jest czyje i kto ma płacić. Klein zdecydował się poszperać w kartotekach Biura ds. Korporacji, a Pagan, który potrzebował odrobiny spokoju w samotności, wrócił piechotą do Warwick. Rozmyślał, co zmieniła śmierć Sundbacha. Kilka faktów, parę powiązań, które przypominały wagoniki doczepione do pociągu zmierzającego donikąd. Mial nadzieję, że Sundbach okaże się ścieżką prowadzącą do Bractwa, ale maleńkie światełko zgasło, a ścieżka wiodła w ślepy zaułek pogrążony w ciemnościach. I skoro nie zbliżył się do Bractwa, to również nie zbliżył się do ich planów. Odszedł od okna, wziął do ręki kopertę ze stolika i usiadł ru brzegu łóżka. Gdy usłyszał ciche pukanie do drzwi, wstał 1 poszedł otworzyć. Ujrzawszy Krislinę, poczuł ogarniające go podniecenie, Pan Frank Pagan? — zapytała 2 uśmiechem. Ten sam. Weszia, zamykając za sobą drzwi I usiadła na łóżku. Chciałam być wcześniej, ale poszłam do mieszkania u zostawić rzeczy. 1 Tak bardzo jej pragnął, że zapomniał, iż
dziewczyna ma i-przecież swoje życie. Mieszkała w tym mieście, “idziesz tą drogą ł pomyślał i zaraz zaczniesz zadawać sobie stare wylęknione J pytania. Czy jest ktoś jeszcze? Rywal? A może więcej niż rywal?” j - Nawet nie wiem, gdzie mieszkasz - powiedział. j Róg Osiemdziesiątej Szóstej i Amsterdam. ł - Jak lot? zapytał i poczuł się zawstydzony lym pytaniem, j “Jak lot? Padało w Anglii? Czy w samolocie podali żylastego ił strogonowa na obiad?” } Jego talent do plecenia idiotyzmów wprawił i ją w za-1 kłopotanie. W pokoju zapadła długa cisza. Wąski pokoik hotelowy przypominał dźwiękoszczełne pomieszczenie dryfują- { ce łagodnie nad kipielą Manhattanu, Pagan zrobił krok w stronę ii łóżka. - Do diabła z lotemł Nie chcę rozmawiać o samolotach I i bagażu. To bzdury. Usiądź obok mnie. Chcę. zapomnieć o bzdurach. ; Usiadł i sięgnął do jej dłoni. Splotła swoje i jego palce. Od lat , żaden gest nie był dla niego tak intymny. —Spójrz na mnie, Frank. Na miłość boską, ja cała drżę. “Jakże jest inna niż Roxanne pomyślał. Roxanne była ’i namiętna, lecz mniej bezpośrednia. Z pewną rezerwą. Nie dążyła ; do zaspokojenia otwarcie. Dotyk, gest były jej medium, jakby nie :j dowierzała mowie słów”. Kristina nie była aż tak subtelna, ale nie mniej podniecająca. Położyła się na plecach i podwinęła nogi. Była cisza i spokój najpiękniejszego oczekiwania Przypomniał ł sobie jak szli razem przez park. Wilgotne szczodrzeńce i , wawrzyny, mokra kora drzew, krople deszczu na płaszczu. Zapach perfum. Gwałtowny przypływ namiętności i nagła chęć wtargnięcia w świat tej kobiety. Wyciągnęła rękę przed siebie I roześmiała się. To Idiotyczne. Trzęsę się jak pensjonarka. Pocałował ją. Ciepło i ufność z jakim oddała pocałunek sprawiły, że też zadrżał. Rozpiął jej bluzkę i przesunął ręką po piersi, Odchyliła głowę do tylu. Doznał jednego z tych wzniosłych uczuć, które wracają po wielu latach, nawet gdy wygaśnie namiętność. Obraz, który natychmiast rozjarza się w pamięci, wspomnienie Innych spotkań, nieuchronne porównanie. Był spragniony kobiety, tej kobiety, a własne podniecenie zaskoczyło go. W swej nagości była doskonała. Przesunął dłonią między jej piersiami, w dÓl na brzuch i uda. ~ Teraz - powiedziała — teraz, Frank. Jej głos był cichy i matowy. Kochała się mówiąc i szepcząc, czasem jego imię, czasem słowa, które w innych okolicznościach brzmiałyby prostacko i wulgarnie, ale teraz działały jak c2ary. Czasem wydawała jakieś dźwięki wprost do jego ucha, które doprowadzały go do szaleństwa. Pogrążył się cały w miłosnym akcie. Zanurzył się gdzieś ponad Bractwem, ich poezją i dawnymi wojnami, ponad Jepiszewem i strzelaniną na dworcu. Zanurzył się tam. gdzie nie docierał wrzask i tajemnica, gdzie jedyną prawdą była ta kobieta i uczucie, które z nią dzielił. Kochali się wolno. Każde starało się by: hojniejsze niż partner. Chcieli odkryć siebie i dotrzeć do granic, które nie istniały. Odkrywali kolejne nieograniczone uroki miłości, które Pagan przez lata samotności już dawno zapomniał. Kiedy skończyli. Pagan oparł się na łokciu i spojrzał na nią. Z zaskoczeniem poczuł, że znowu jej pragnie. I to zaraz, natychmiast, Moskwa Władimir Greszko czuł obecność śmierci na tylnym siedzeniu samochodu, jakby była trzecim niewidzialnym pasażerem. Od czasu do czasu spoglądał przez okno na ciemniejący krajobraz — równiny pól i drzewa, zapalające się tu i ówdzie światła w gospodarstwach. Przeważnie oczy miał zamknięte i wsłuchiwał się w siebie. Słyszał daleką muzykę, kilka czarownych nutek wygranych na fujarce. To była pieśń śmierci. Ścisnął gumową kulkę, którą nosił w kieszeni płaszcza. “Pociecha w rzeczach trwałych” — pomyślał. Jakutka jechała bardzo ostrożnie, starając się jak najłagodniej pokonywać wyboje. Od czasu do czasu rzuciła jakąś uwagę o szaleństwie tej wyprawy, ale generał nie słuchał jej. Opatulony w palto, które kazała mu włożyć, spoglądał przez okno. Obserwował nowe budowy i rusztowania, pryzmy cegieł zaśmiecające krajobraz. Budowano nowe osiedla, których ohydne bloki przypominały Greszce nagrobki z cmentarza olbrzymów. Coś w tym jednak było, jakaś myśl, do której powinien wrócić. Coś symbolicznego i ironicznego, co go bawiło. I miało coś wspólnego ze śmiercią olbrzyma. “Nie. Nie teraz. Nie dzisiaj”. Tereny budowy ustąpiły wykończonym już blokom, ponurym i bez życia. Jakutka
oznajmiła, że są na obrzeżach Moskwy. Poczuł przypływ energii, którą Moskwa zawsze go hojnie obdarowywała. To było jego miasto. Tutaj dochodził do władzy. Znał te ulice i podwórka, znał przestępców, konfidentów i szpiegów, wiedział gdzie “pracują” cinkciarze, gdzie kupuje się broń i pozbywa skradzionych samochodów. Znał dziwki i alfonsów, ambasadorów i biurokratów, polityków i gangsterów. Dła niego nie było rzeczy nie do zdobycia w Moskwie. Mógł mieć wszystko. Dolary, rzadkie dzieła sztuki, broń. Moskwa dla niego miała wszystko, czego chciał albo potrzebował. Kontrolował to miasto ze swojego biura na placu Dzierżyńskiego i rozumiał je jak nikt inny. Ale dzisiaj Moskwa, do której wracał, to nie jego Moskwa. Odebrano mu ją, przejęli ją uzurpatorzy, którzy wymietli jego starych, dobrych przyjaciół gdzieś do wiejskich chat i nadmors kich wilii, by tam gnili przez resztę życia śniąc o tym, jak odzyskać utraconą władzę. Patrzył na budynki, które były mu bliskie. Centralne Muzeum Rewolucji przy ulicy Gorkiego, hotel Mińsk, teatr Jermołowa. Poprosił, aby zatrzymali się na chwilę. Odkręcił szybę i wciągnął powietrze. Jakże inne niż ten wiejski smród, którym musi teraz oddychać. Po chwili ruszyli. Podał dziewczynie adres, pod który miała go zawieźć i usadowił się wygodnie. Był podniecony, ożywiony swoim powrotem, który choć zaczął się spokojnie, bez rozgłosu, zakończy się zupełnie inaczej, jeśli sprawy potoczą się po jego myśli. Zamknął oczy i przypomniał sobie Jepiszewa. Wiktor nie odezwał się do Wołowicza, do którego Greszko dzwonił kilka godzin temu. Zdenerwowany Wołowicz był bardzo zdawkowy. Rozmowa była krótka i enigmatyczna. Bez wątpienia Wołowicz był lojalny wobec Wiktora, aie to przecież tchórz. Nawet jeśli nie znał całego zasięgu planu Bractwa, to i tak wiedział na tyle dużo, że gdyby został przyciśnięty do muru, zaczęłyby się poważne kłopoty, Brak wiadomości od Wiktora niepokoił Greszkę. Albo nie miał nic do przekazania, albo coś mu się przytrafiło. Tak czy owak Olski zwrócił uwagę na jego nieobecność, a to było już bardzo niebezpieczne. Otworzył oczy i znów wyjrzał przez okno. Jechali Komsomols-kim Prospektem w stronę Wzgórz Lenina. — Skręć w prawo — polecił. Samochód wtoczył się w wąską uliczkę gęsto wysadzaną drzewami, przez które z trudem przebijało światło latarń Po obu stronach stały przestronne domy zbudowane w ostatnim czterdziestoleciu. Miały dachy kryte miedzianą blachą. Byfy otoczone starannie utrzymanymi ogródkami. Chociaż w ciągu ostatnich dwudziestu lat w wielu z nich wydzielono mniejsze mieszkania, wciąż uznawano je za najpiękniejsze w całej stolicy. Nie były to domy dla zwykłych śmiertelników. —Tułaj — powiedział Greszko, wskazując dom ukryty wśród drzew. Pielęgniarka wjechała na podjazd. Greszko zapiął palto i wysiadł. Jakutka podeszła, by mu pomóc, ale odprawił ją machnięciem ręki. Do tego domu musiał wejść sam, bez niczyjej pomocy i do diabla z bólem, osłabieniem i dziurą w żołądku. Wciąż jeszcze była w nim duma i ogień w żyłach. Nie zamierzał sprawić nikomu satysfakcji oglądania go utykającego i wspartego na ramieniu pielęgniarki, mimo że bolało przejmująco. —Wracaj do samochodu i czekaj — zadysponował. Chwiejnym krokiem wszedł po schodkach do drzwi i zadzwonił. Nikt nie otwierał. Nie zadzwonił ponownie, Wszedł przez nie zamknięte drzwi, znalazł się w przestronnym hallu, z którego wiodły schody na górę. W drugim końcu hallu pojawił się Nikołaj Bragin. Mial na sobie luźny trzyczęściowy garnitur, a jego zmierzwione włosy sterczały na wszystkie strony. Była to fryzura charakterystyczna dla kogoś, kto ciągle drapie się w głowę. Na końcu nosa miał okulary i palił papierosa. —Witaj, Władimirze — powiedział, Uścisnęli się krótko, — Ile to, co? Aż dwa lata? — Ale wygląda, że całą wieczność. — Nie potrafisz żyć bez Moskwy, hę? — Chcę pociupdać — Greszko mrugnął porozumiewawczo. — Ostatni raz, Bragin roześmiał się.
—I uważasz, że wszystkie piękne schowały się akurat tutaj? —N iezaprzeczalnie. Bragin zaprowadził go do obszernego gabinetu urządzonego na wzór dziewiętnastowiecznego salonu. Usiedli na sofie przy kominku, który był bogato zdobiony rzeźbami orłów wypatrujących zdobyczy. Prawdopodobnie trafił tu z jakiegoś szlacheckiego domu. Greszko czuł bogactwo, którego spora część miała wartość historyczno-muzealną. ikony na ścianach, starodruki na półkach, srebrny tulski samowar stojący na stoliku zdobionym pozłacanym motywem akantu, —Herbata? — zaproponował Bragin. ~ Jestem już w tym wieku, że tylko wódka mi służy, Nikołaju. —Dostaniesz wódki. Bragin wstał, wyjął butelkę z szafki i nalał dwa kieliszki, które wydały się Greszee śmiesznie małe. Wychylił swój, nalał drugi i wiał w siebie równie szybko jak pierwszy. Wódka była wyśmienita — aż krew zabulgotała w żyłach. — A teraz powiedz, Władimirze, co cię sprowadza do Moskwy? Twój telefon był bardzo zdawkowy. Greszko nalał trzeci kieliszek i wlał do ust. Pochylił się nad stołem. “Chryste, jak boli”. Zatrzymał płyn na chwilę w ustach zanim przełknął. Zadziałało tak jak powinno. Otępiło system nerwowy i ból wydawał się odleglejszy, bardziej znośny — Przychodzę tu jako umierający. Dlatego to co powiem. |jowinno zostać odebrane w świetle całkowitej bezinteresowno ści konającego człowieka. Nie mam żadnych osobistych porachunków. Przyjmij to do wiadomości. Bragin wyglądał na zakłopotanego, Greszko nie chcąc u-chodzić w oczach tamtego za pijanego, odsunął pusty kieliszek. Za dużo wódki i za s2ybko to pewna katastrofa. W dodatku na pusty żołądek, jeśli to co mu zostawili chirurdzy — nie wiedział ile, może pól, może ćwierć tego organu — można było w ogóle nazwać żołądkiem. —Istnieje spisek — powiedział cicho Greszko.—Z udziałem sil bezpieczeństwa. — Spisek? Greszko potwierdził skinieniem głowy i dodał: —Zanim przedstawię dalsze informacje, z góry uprzedzam, ^e nie mogę podać, z jakiego źródła pochodzą. —Oczywiście. —Wiem, że wy, dziennikarze, słyszycie to zdanie na okrągło. Przerwał i spojrzął na dno kieliszka. Nikołaj Bragin, redaktor dziennika “Izwiestia” został dziennikarzem w połowie lat pięćdziesiątych, a obecnie był jedną z najwybitniejszych postaci radzieckiej prasy, miał też dostęp do najwyższych dostojników i najważniejszych gabinetów w państwie. Przez wiele lat stąpał na palcach po ścieżce wytyczonej przez partię. Swoją renomę budował nieskomplikowanym schlebianiem, a nie śmiałym piórem. Jego artykuły działały lepiej niż środki uspokajające, których nota bene radziecki przemysł farmaceutyczny nie wyprodukował zbyt wiele. Drukował to, co kazała partia. Określenia “dociekliwe” czy “badawcze” dziennikarstwo nie istniały w jego słowniku. Grubym ołówkiem skreślał wszelkie ironiczne, ba zupełnie nieszkodliwe sformułowania. A potem w ciągu ostatnich dwu lat, patrzcie i podziwiajcie, cudowne przeistoczenie. Opublikował długi i bardzo krytyczny artykuł na temat działań rządu w sprawie zanieczyszczenia wód jeziora Bajkał. Potem trzyczęściowy reportaż o korupcji w sądownictwie. Jak abstynent, który poznawszy smak wina dopiero pod koniec życia postanawia nadgonić wszystkie lata posuchy, tak Bragin odrodził się dzięki swobodom hojnie rozdawanym przez Kreml. Zamienił gruby ołówek na rapier, rzucił klapki od trzydziestu lat ograniczające jego pole widzenia. Widział siebie jako bohatera prasowego, obrońcę praw maluczkich przed słoniowatą niezdar - nością urzędów centralnych. Było zatem zupełnie naturalne, że Greszko zwrócił się właśnie do niego. Jeśli pojawiła się jakaś forma świętej jawności i otwartości w prasie, to dlaczego z niej nie skorzystać? Dlaczegóż by nie wypróbować jej? Odwrócić przeciwko poplecznikom?
Skierować przeciw sobie samej? Dlaczego by nie dać jej trochę amunicji i zobaczyć, jak się wykończy sama? Pełna wolność, uważał Greszko, to także wolność samozniszczenia. — Pewne grupy w silach bezpieczeństwa biorą udział w spisku przeciwko nas2emu krajowi, Nikołaju. — Czy zechciałbyś dokładniej? — Według mojego rozeznania, generał Olski, szef KGB. zaufany urzędnik państwowy na bardzo odpowiedzialnym stanowisku, jest zamieszany w spisek, który pewne odłamy dysydenckie za granicą organizują w celu dokonania przewrotu w naszym kraju. Bragin milczał prze2 chwilę. — Jaki charakter miałby mieć ów przewrót, Władimirze? — Tego niestety nie wiem. — Mówisz ogólnikami. Greszko wyciągnął rękę przez stół i położył dłoń na nadgarstku Bragina. — Posłuchaj mnie teraz, Nikołaju. Generał Olski działając sprzecznie z interesami państwa, wysłał swojego emisariusza, pułkownika Jepis2ewa, by nawiązał kontakt z bałtyckim ugrupowaniem, którego celem jest oderwanie pewnych republik od Związku Radzieckiego. Ugrupowanie to, o czym zapewne wiesz, od dawna działa na terenie kraju. Szubrawcy, malkontenci, łajdaki. Bałtycka szumowina. Bragin wyjął pióro z kieszeni i skreślił kilka słów w małym notesie, po czym spojrzał na Greszkę. —Wysuwasz bardzo poważny zarzut pod adresem szefa KGB. Czy możesz to udowodnić? —Zaginęły pewne kartoteki w KGB. Kartoteki te obciążają Olsłdego, gdyż niedwuznacznie wiążą go z elementami wyjętymi spod prawa w krajach bałtyckich. Musiał je zniszczyć, usiłując ukryć swoje przestępstwa. Wiktor Jepiszew również zaginął. GdAfoyś zapytał Olsłdego o miejsce pobytu Jepiszewa, za - przeczyłby, że cokolwiek wie. To jui jest okolicznością obciążającą. Od kiedy to, na miłość boską, szef KGB nie zna miejsca pobytu jednego ze swoich pułkowników? Kiedy ja kierowałem KGB, zawsze wiedziałem, gdzie są moi oficerowie. We dnie czy w nocy. Zawsze wiedziałem. Bragin przypalił następnego papierosa od tego, którego jeszcze nie skończył. Miał palce demnopomarańczowe od nikotyny, a przód kamizelki zabrudzony popiołem. Jego ciemna twarz znikała co chwila za chmurami dymu. —To za mało, Władimirze. Jeśli zacznę zadawać pytania, by potwierdzić twoją historię, ludzie powiedzą, że kierowany osobistą niechęcią do Olskiego wymyśliłeś to wszystko, by go zdyskredytować. Greszko potrząsnął głową. — Spodziewam się tego. Ale może rozjaśni całą sprawę jego odpowiedź na pytanie, dlaczego parę dni tanu przyjechał do mnie aż z Moskwy. — A dlaczego przyjechał? Greszko nabrał powietrza w płuca. — Chciał uzyskać moje poparcie dla spisku. Bezskutecznie, zresztą. Z tego co wiem, próbuje potajemnie zyskać przychylność byłych wpływowych postaci, które, powiedzmy, nie są już u władzy, ale za to zawsze gotowi powrócić na wezwanie. Ludzie, na których mógłby oprzeć nowy rząd. Olski chce zdyskredytować obecną ekipę i zastąpić ją inną. Ze sobą, rzecz jasna, jako sekretarzem generalnym partii. Oto jego cel. 1 zamierza go osiągnąć p rzy pomocy reakcyjnych sił zarówno tych wewnątrz kraju, jak i tych z zewnątrz. Greszko, który zaczynał już charczeć, wyjął z kieszeni chusteczkę i przytknął ją do ust — Generał Olski jest bardzo szanowany przez Politbiuro — powiedział Bragin. — Wchodzisz na minę. — Przywykłem do tego. — Kłopot w tym, Władimirze, że na razie mam na dowód tyłko twoje słowa. Kto może udowodnić, że Olski konspiruje? Czy są jakieś dokumenty? Konkretne dowody? Przykro mi to mówić, ale dzisiaj twoje słowa nie mają już tej wagi, Władimirze. Potrzebuję czegoś więcej, żętym mógł się tym zająć poważnie. Nie mogę przecież szwendać się, zadając kłopotliwe pytania, kiedy nie mam
przekonujących podstaw. Greszko wyprostował się. Serce waliło jak oszalały kafar uwięziony w jego klatce piers iowej. Z trudem przełknął ślinę, a skórę miał amną i wilgotną. Czy to już? Czy to nadchodzi śmierć? Zamknął oczy. Jakże mógł odejść teraz nie przygwoździwszy tego drania Olskiego? Zaczął dygotać i schował drżącą rękę pod stół. — Podać ci wody, Władimirze? Greszko odmówij. Otworzył oczy i chcąc uspokoić ręce, zacisnął je na krawędzi stołu. — Pozwól, że zapytam, Nikołaju, czy generał Olski jest dobrym komunistą? Czy jest ideologicznie pewny? — Tak sądzę. — Nieprawda — zaprzeczył Greszko. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni palta, które dusiło go i dążyło niezmiernie, i wyjął kilka arkuszy fotostatowych. Przesunął je z pogardą ku Braginowi. — Oto twój dobry komunista, Nikołaju. Oto twój ideologicznie pewny Olski. Bragin podniósł arkusze, a Greszko uśmiechnął się. To chyba ta chwila, jedna z najlepszych chwil w życiu. Obserwował jak Bragin przegląda materiał i pomrukuje, czytając. Kiedy skończył, nie podniósł wzroku. — Sto szesnaście tysięcy funtów szterlingów w spółce waluto wej pod patronatem Courts Bank w Londynie, trzysta trzydzieści tysięcy dolarów w truście prowadzonym przez Wells Fargo Bank w Kalifornii, sześć milionów franków szwajcarskich zdeponowanych w Credit Suisse wZurichu, kopie umów, kwity depozytowe. Masz przed oczami najżywsze dowody działalności dobrego komunisty, towarzysza Olskiego, Nikołaju. Bragin podniósł wreszcie wzrok znad dokumentów. —To, oczywiście, fotokopie. Jeśli interesują cię oryginały to możesz je znaleźć w sejfie numer jedenaście, dziewięćdziesiąt pięć w podziemiach oddziału Westminster Bank na Oxford Street w Londynie. —Praca domowa na piątkę, Władimirze. —Miałem kiedyś doskonałe źródła. Zapadła długa cisza. Bragin wstał. Greszko złożył dokumenty i zostawił na stole. —To duża niespodzianka — stwierdził Bragin. — Tak też myślałem—zauważył Greszko. — Przyznaję że te papiery nie są dowodem na powiązanie Olskiego z jakimkolwiek wywrotowym ugrupowaniem. Ale na pewno stawiają pewne niepokojące pytania co do osoby generała. Jeśli potrafi tak swobodnie i po dyletancku parać się kap italistycznym przedsiębiorstwem i folgować sobie w systemie, którego jawnie nienawidzi, cóż, kto wie, do czego może być zdolny? I jak zgromadził taką masę pieniędzy? — Biorę tę sprawę — powiedział Bragin z niewielkim wahaniem w głosie. Greszko wstał. Już nie chwiał się na nogach. — Co zamierzasz dalej, Nikołaju? — Nie wpada się jak bomba w tak delikatną materię, Władimirze. — Zdawało mi się, że dziennikarze mogą poruszać się swobodnie w tych czasach. Sądziłem, że masz mandat, by pisać o zgniliźnie w systemie, Nikołaju. Bez względu na to gdzie się pojawi. Bragin przesunął grubymi palcami po włosach. — Mamy oczywiście więcej swobody, ale nie dostaliśmy licencji na wyważanie drzwi. Nie niszczymy reputacji podłymi metodami. Jeśli Olski jest winny, to sprawa wyjdzie na światło dzienne. Greszko podszedł do drzwi, zatrzymał się i odwrócił. — Chcesz przez to powiedzieć, że potrzebne ci będzie upoważnienie partii na zbadanie moich informacji. Cay tak? — Niezupełnie — odparł Bragin. — Gdybym jednak zdołał zgromadzić materiał podparty niepodważalną dokumentacją, partia mogłaby chcieć sprawdzić dowody przed wyrażeniem zgody na opublikowanie, zwłaszcza w sprawie takiej jak ta. — Innymi słowy, partia wciąż mówi co macie drukować? Bragin zdecydowanie pokręcił głową.
— Władimirze, mam teraz więcej swobody niż kiedykolwiek w swojej karierze. Ale pewne delikatne sprawy trzeba zawczasu wyjaśnić, to wszystko. — Mówimy o cenzurze? — Cenzura? Nie użyłbym tego słowa. Wyszło z mody. Greszko otworzył drzwi, — Zostawiam ci ten materiał. Oczywiście mam swoje kopie. Nie odprowadzaj mnie.—Zatrzymał się i odwrócił.—Kiedy już napiszesz ten artykuł, upewnij się, źe podałeś w nim prawdziwe źródło informacji. —Nie zapomnę, Władimirze. Greszko otworzył drzwi. W jednej chwili staj się rześki i wesoły. Zatrzymał się na stopniach i wciągnął głęboko powietrze. Po chwili ruszył pewnie do samochodu. Jakutka siedziała za kierownicą. Usiadł obok niej i kazał się zawieźć do hotelu Moskwa na Prospekcie Karola Marksa, na drugie umówione spotkanie tej nocy. Przez całą drogę nucił coś pod nosem. Nie miał złudzeń, że Bragin może zredagować materiał tak jak uzna to za stosowne. Ale Greszko zrobił coś o wiele bardziej nieskomplikowanego. Zasiał ziarenko nieufności, które zdys kredytuje Olskiego. A może nawet więcej. Kiedy dokładnie jutro zrealizowany zostanie plan bałtycki, kiedy ujawni się zasięg spisku, kiedy błazny z obecnego Politbiura zostaną zmiecione ze stołków przez olbrzymią falę rozczarowania, upokorzenia i gniewu społeczeństwa, Greszko był pewien, że Bragin nie zapomni, kto go ostrzegł. I kiedy nadejdzie czas, by prześledzić jego karierę, szczegółowo przebadać jego życie i pracę, choćby nawet za sto lat, to będą o nim mówić jako o tym, który ujawnił zdradę na najwyższym szczeblu władzy, który odkrył korupcję w samym sercu sil bezpieczeństwa. Radziecki święty kanonizowany przez historię. A czyż nie o to właśnie chodzi, gdy zbliża sią gorzki koniec? O reputację? Miejsce w układzie? Dobre imię? Samochód zatrzymał się przed hotelem. Greszko wysiadł, każąc Jakutce czekać. Wchodząc do hotelu, spojrzał na odźwiernego. Tamten rozpoznawszy go, nawet nie próbował zatrzymać starego mężczyzny okutanego w palto, gdy ten skierował się do foyer. Greszko wszedł na trzecie piętro. Pokój, w którym się znalazł był ponury, trochę odrapany. Futryny i okna wymagały malowania, a tapety były wAłakłe. Na środku pokoju przy stoliku do kart siedział miody mężczyzna w koszuli w kratę i niebieskich dżinsach. Palił papierosy marki Capstan. Zmięte opakowania walały się po pokoju. Greszko uśmiechnął się i pomyślał: “Oto moja polisa ubezpieczeniowa”. Mężczyzna nazywał się Thomas McLaren. Wstał. W obecności byłego szefa KGB poczuł się trochę wylękniony. Był szyfrantem w ambasadzie brytyjskiej. Greszko przyłapał go kiedyś w sytuacji, oględnie mówiąc niedwuznacznej. Ten żonaty mężczyzna został uwiedziony przez oficera KGB imieniem Tamara Była to smutna historia, ponieważ McLaren zakochał się w tej kobiecie, a ona odwzajemniała jego uczucia Oczywiście związek ten nie mógł trwać długo. Zrobiono zdjęcia ich miłosnych igraszek w pokojach hotelowych, na łąkach i w wynajętych mieszkaniach. McLaren zrozumiał, że został wmanewrowany w tę sytuację. Powiedziano mu, żeby był cierpliwy i że któregoś dnia ktoś zechce skorzystać z jego pomocy. Oto nadszedł ten dzień i ten ktoś. Greszko usiadł przy stoliku, zaś McLaren stał, nie wiedząc jak ma się zachować. — Przejdę od razu do rzeczy—powiedział Greszko.—Dam panu pewne dokumenty. Pan dopilnuje, by dotarły do rąk najpoważniejszych dziennikarzy wpańskiej ojczyźnie. — Wyjął z kieszeni kopie tych samych dokumentów, które zostawił Braunowi i położył na stoliku. — Dotyczą one działalności generała Olskiego, szefa KGB. Mężczyzna wyciągnął rękę, ałe Greszko powstrzymał go. —Przeczyta pan po moim wyjściu. Teraz nie ma na to czasu. Przerwał, gdyż nowy atak bólu rozsadzał mu piersi i podchodził do gardła. Zakręciło mu się wgłowie. Milczał, czekając aż ból minie McLaren, czarnowłosy mężczyzna o wystraszonym spojrzeniu ofiary szantażu — strach nie opuszczał go od chwiii kiedy ujawniono, że Tamara jest agentką RGB — obserwował bacznie Greszkę.
—General Olski, osobiście wybrany przez sekretarza generalnego na stanowisko szefa KGB jest głęboko zamieszany w międzynarodowy spisek mający zniszczyć obecny rząd. Dobiy dziennikarz powinien zadać sobie liczne pytania. Czy naprawdę sekretarzowi generalnemu zabrakło przezorności i dalekowzro - czności, gdy awansował tę perfidną osobę? A skoro Olski jest zdrajcą, to czy w Politbiurze nie ma ich więcej? Czy sekretarz generalny nie dokonał jeszcze innych, nazwijmy to, niezbyt trafnych nominacji? Czy rzeczywiście jest tak mało przewidujący i krótkowzroczny, że można go z łatwością wystrychnąć na dudka? —O jakim spisku pan mówi, generale? —Dowie się pan wkrótce wszystkiego. Proszę jedynie o zapewnienie dostarczenia tych papierów do wiarogodnych źródeł. I dopilnować, by nie pominięto mnie jako tego, który dostarczył wam te informacje. Musi pan także wskazać swoim kolegom dziennikarzom, że ze wszystkich sił i na wszystkie sposoby starałem się ostrzec kierownictwo o korupcji, ale zostałem zignorowany. Próbowałem wielokrotnie, zawsze z tym samym skutkiem. Cała prasa światowa opublikuje tę historię. Nowa Rosja rozpada się na kawałkił Wszystkie śmiałe obietnice giną w płomieniach podłości i zdradył To pyszne nagłówki, hę? Zmęczony Greszko zamilkł i patrzył badawczo na McLarena. —Niech się pan uspokoi. Odpręży. Tu nie ma podsłuchu. Jeszcze mam trochę wpływów, McLaren. Zanim przyszedłem, dopilnowałem, żeby było bezpiecznie. McLaren odetchnął z ulgą. Wziął papiery, które dał mu Greszko i spojrzał na nie. Generał wstał. — Plroszę spełnić moją prośbę, a wszystkie kompromitujące pana zdjęcia i negatywy zostaną zniszczone. Rozumiemy się? McLaren zrozumiał. Greszko ruszył do drzwi. Na chwilę stracił siły i musiał przytrzymać się klamki, żeby nie upaść. Wyszedł na korytarz i skierował się do windy. Szedł wyprostowany, z całym dostojeństwem, jakie zdołał w sobie zebrać. Jadąc windą, pomyślał, że to był bardzo udany wieczór, Jeśli ta historia nie wyjdzie na jaw, tu, w Związku Radzieckim, to na pewno ujrzy światło dzienne gdzie indziej. Szepty i pogłoski niesione sprzyjającym wiatrem będą przenikały z powrotem do Rosji. Najpierw ciche i spokojne, potem coraz głośniejsze i ostrzejsze, nie pozostawiające żadnych wątpliwości. Po zwycięstwie spisku bałtyckiego Olski zostanie zdjęty, a Politbiuro oczyszczone z kompanów Miszki-Myszki, którzy chcieli przerobić Rosję na obsceniczną hybrydę w połowie tylko rozumnego socjalizmu i nie zaspokojonych ciągot kapitalistycznych. “Podłe miejsce, koszmarna kraina zróżnicowanych poglądów, wierceń, nacji i narodów” — myślał Greszko, idąc do samochodu. A on po raz kolejny zrobił wszystko co w jego mocy. by przywrócić swojej ukochanej ojczyźnie prawość i dobre imię.
Manhattan Pagan wstał z łóżka i spojrzał na Kristinę. Z uniesionym kolanem i drugą nogą wyciągniętą na łóżku odsłaniała wspaniałe tajemnice swojego łona i była bardzo pociągająca. W tej cudownej i ulotnej jak wszystko co piękne, chwili Pagan nie wiedział co powiedzieć, bojąc się, że słowa mogą zepsuć nastrój i to co nawiązało się między nimi. Idąc do okna, zakładał szlafrok Popołudniowe powietrze wciąż było mgliste i rozkołysane wokół strzelistych wieżowców Manhattanu, ale na ulicach w dole panował już typowo nowojorski półmrok. Odwrócił się. Patrzyła na niego. Wrócił na łóżko, usiadł i delikatnie położył dłoń na jej ręce. —Zaskoczyłeś mnie, Frank. —Siebie też zaskoczyłem. Przeciągnęła się leniwie zamykając oczy. Nie spodziewała się, źe tak bądzie. Nie oczekiwała takiego przypływu uczuć, nie wyobrażała sobie ogromu jego pożądania. Była cały czas pod wrażeniem jego namiętności i zrozumiała jak bardzo musiał być samotny. Zdumiewała ją także własna odpowiedź na jego pożądanie. Rozbudził w niej to, czego starała się wyprzeć. Pagan schylił głowę i dotknął ustami grzbietu jej dłoni. Jakież to dziwne dać się wciągnąć w romans. O ileż prościej byłoby ograniczyć się do zwyczajnego seksu bez zobowiązań. Jeden raz, krótkie szaleństwo, cisza i amnezja. Ale stało się jasne, że Kristina Vaska, której prawie nie znal, poruszyła w nim te zakątki, do których Bóg wie od jak dawna nikt nie dotarł. Podniósł głowę. . —Chce mi się pić. Wezwać obsługę? —Miałam wrażenie, że dopiero co tu była. Uśmiechnął się, sięgnął po telefon i zamówił kawę i kanapki. Odłożył słuchawkę i przypomniał sobie o brązowej kopercie. Nie chciał brać jej do ręki, nie chciał pamiętać o Carlu Sundbachu i całym świecie za ścianami pokoju. Podniósł ją jednak, ale nie otwierał od razu. Trzymał w palcach jak coś brudnego i i skażonego. Denerwował się na myśl, że ma poprosić Kristinę o przyjrzenie się tym zdjęciom i bardzo żałował, że musi to zrobić Pocałował ją, położył dłoń na jej policzku i przyszło mu na myśl, ł że w tej chwili jest cudownie delikatna i krucha. —Chcę ci coś pokazać — powiedział cicho. — Znowu ten ponury ton, Frank. Już go słyszałam i wcale mi się nie podoba. Co mam zrobić? —Mam tu kilka starych zdjęć — otworzył kopertę i wysypał izdjęcia na łóżko. — Zanim zaczniesz je oglądać, zapytam czy nazwisko Sundbach coś ci mówi? Pomyślała chwilę i potrząsnęła przecząco głową. — I jeszcze jedno. Zanim weźmiesz te zdjęcia do ręki, chcę cię uprzedzić, że na niektórych jest twój ojciec. —Ojciec? Potwierdził skinieniem głowy. —Znalazłem te zdjęcia w mieszkaniu człowieka nazwiskiem Carl Sundbach, którego właśnie zamordowano. Sięgnęła po zdjęcia. Były tylko trzy. Pagan patrzył jej przez ramię. Wszystkie były podobne do siebie. Jakby zrobiono je w odstępie kilku minut, jedno po drugim. Podobne i dobrze znane. Pierwsze przedstawiało trzech mężczyzn w ciepłych kurtkach na tle zimowego lasu. Każdy trzymał karabin. Jeden miał ładownice przewieszone przez pierś. Na drugim zdjętiu byłi również uzbrojeni mężczyźni, ale jeden z nich był nowy — widocznie znienił fotografującego. Na ostatnim zdjędu jeszcze inna permutacja trzech mężczyzn. Ten sam zesztywniały las w tle. “Zrobione bardzo szybko — pomyślał Pagan. — Pospieszna pamiątka z wojny, uchwyconej przez rotacyjnego fotografa. Broń i czterej potężni, zmęczeni mężczyźni. Broń i zmęczenie. I atmosfera braterstwa broni, jakby ci czterej byli gotowi umrzeć za wspólną sprawę”. Na dwu zdjęciach Norbert Vaska i Aleksis Romanienko stali obok siebie i wyglądali dokładnie tak jak na zdjęciu,
które Kristina pokazała Paganowi parę dni temu. Na trzecim zdjęciu nie było Norberta Vaski, a młodzieńczy Romanienko stal w środku. Pagan podniósł to właśnie zdjąde i powiedział: — Ten z lewej to Carl Sundbach. W środku Romanienko. Czy spotkałaś kiedyś tego mężczyznę z prawej strony? Potrząsnęła głową. —Nigdy. “Szkoda pomyślał. Istniała pewna szansa. że gdyby zdołała rozpoznać czwartego, moglaby naprowadzić go ślad Bractwa. Romanienko I Sundbach nie żyli, Nortel Vaskin był na Syberii. Pozostawał więc tytko ten czwarty, potężny ze złamanym nosem i wysokim czołem, Czy jeszcze żyje? To nic, to Bractwo na zawsze pozostanie tym czym było dotychczas, czyli zamkniętym kręgiem”. Sundbacha też nigdy nie widziałam. Kim on był? Pagan wszedł do łazienki, nalał szklankę zimnej wody, wrócił do pokoju i usiadł na łóżku. Był związany z Bractwem, również doprowadził do zabójstwa Romanienki, Najprawdopodobniej odkryto jego czyn i został zlikwidowany. Kto go zabił? Pagan wzruszył ramionami. Mogli opisać domniemanego zabójcę, podać markę i numer samochodu, ale to na wiele się przyda, Jak dotąd, młody człowiek wspomagany przez bardzo pomysłowy departament,to może oznaczać, że Bractwo werbuje nowych ludzi. Kristina gladziła dłonią zdjęcia. Dotknęła twarzy ojca opuszkiem palca, zebrała je i wsunęła do koperty. -A więc Sundbach zdradził Bractwo. Na to wygląda potwierdził Pagan. “Zdrada”. Wstała i poszła do lazienki, Zamknęła drzwi, usiadła na wannie i przechyliła głowę na bok. Siedziała tak przez dłuższy czas, obracając w myślach to słowo. Było to ostatnie słowo jakie usłyszała od ojca. Zapamiętała jego twarz w dniu kiedy go zabrali Słyszała je ciągle, nie kończącą się litanię szeptów odbitych echem. Zastanawiała się, czy jest skazana na słuchanie tyr h słów przez resztę życła, czy też może ł-rank Pagan sprawi, że ucichną raz na zawsze. Otworzyła drzwi, Pagan podszedł do niej i przytulił mocno, Dobrze mi z tobą Frank. Chcę, żebyś to wiedział. - I zdaje mi się. że wzajemnie — odpowiedział lekkim, beztrosklm tonem, który absolutnie nie odzwierciedlał jego uczuć. Niestety, w grach miłosnych był amatorem. Raz już przegrał i nie sądził, że zniesie kolejną porażkę. Zaczynał odczuwać pierwsze ciepło poważnego uczucia. Rozległo się pukanie do drzwi. Pzypuszczal, że to pokojowa. Kiedy otworzył, ujrzał zdenerwowanego Maxa Kleina. - Musimy pogadać. - Moment. Zamknął drzwi i obejrzał jeszcze raz wspaniały nagość Kristiny. Było zbrodnią przeciwko naturze przykrywać takie ciało, ale ją prosił, żeby się ubrała. Zebrała swoje rzeczy, weszła do łazienki i puściła wodę, Przez jej szum usłyszał Jak śpiewa Ara you ionesonw tonlyht? Miała dobry, silny glos, ałe nie znała tekstu, Wpuścił Kleina do pokoju.
Moskwa W mieszkaniu Wołowicza dzwonił telefon. Podniósł słuchawkę po trzecim sygnale, Z szumów I trzasków zorientował się, że połączenie Jest z bardzo daleka. Nie zdziwił się zatem, słysząc głos Jepiszewa, - - Będę się streszczał — powiedzlał Jepiszew. - Bardzo słabo słyszę, Wiktorzel Powiedz mu to.,. — glos Jepiszewa zamilkł na kilka sekund ,,.powody, by sądzić, że plan jest w niebezpieczeństwie… - - W niebezpieczeństwle? Powiedz staremu, że chyba mogę zabezpieczyć na czas .. Jak poważne jest zagrożenie? — …nic słyszę… —Wiktori Wiktori Połączenie urwało się. Odłożył słuchawkę i stał chwilę bez ruchu. Miał dłoń mokrą od potu. Rozejrzał się po pokoju. Proste, funkcjonalne skórzane fotele, sterty książek i gazet na stole, stare zdjęcia rodzinne na ścianach. Prawie bezszelestnie ruszył do kuchni, zrobił herbatę i rozważał sprawę dostarczenia wiadomości staremu. Ta cholerna podróż do Zawidowa ze strzępem informacji. 1 ryzykoł O jakie zagrożenie chodzi? Staiy na pewno zapyta, a on nie potrafi odpowiedzieć. Zaniósł herbatę do pokoju i usiadł wygodnie w fotelu. Lubił to mieszkanie i lubił swoich sąsiadów. Na przykład teraz słyszał jak dziewczyna z góry, Katierina Ogorodnikowa ćwiczy na pianinie. Słodkie dźwięki płynęły w powietrzu. Mozart. Bardzo zdolne dziecko z tej małej. I jakie śliczne Córka dyrektora zakładów chemicznych i tłumaczki pracującej w którymś ministerstwie. Lokatorcy tego domu byli ludźmi o dość wysokim statusie społecznym i to bardzo podobało się Wolowiczowi. Nie miał zbyt wielkiej ochoty wychodzić teraz, w nocy i jechać do Zawidowa, ale wiedział, ze musi to zrobić, gdyż jego obowiązkiem było informować Greszkę o każdym telefonie od pułkownika. Odstawił pustą filiżankę na stół i wszedł do sypialni po płaszcz. Zapinając guziki, westchnął. Włożył klucz do kieszeni i przeszedł przez pokój do wyjścia. Otworzył drzwi, wyszedł na klatkę i odwrócił się, by je zamknąć. Przestraszony cieniami, które poruszyły się za jego piecami upuścił klucz. Brzęk klucza na podłodze dotarł do jego uszu z daleka jakby z dna bardzo głębokiej studni. Odwrócił się w stronę deni. Było ich dwóch. Mundury kaprali KGB. Nie rozpoznał żadnego, ale ich widok nie zaniepokoił go. Byli niżsi stopniem. Spojrzał na klucz, który połyskiwał w świetle lampy. —Towarzyszu poruczniku — powiedział pucołowaty kapral z grubymi wąsami a la Stalin. — Ma pan rozkaz nie opuszczać mieszkania dziś wieczorem. — Rozkaz? Czyj rozkaz? Wołowicz starał się nadać swojemu głosowi niecierpliwy i urażony ton. Był ciekaw, czy zabrzmiało to dostatecznie przekonująco. “Rozkaz” — pomyślał. Bardzo mu się to słowo nie podobało. — Otrzymaliśmy instrukcje, towarzyszu poruczniku — powiedział ten sam kapral. — A kto je wydał? Pokażcie dokumenty. Pokażcie papiery. Jeśli nie ma, to zejść mi z drogi Ze schodów dobiegł jakiś odgłoś. Stuk butów na linoleum. Wołowicz spojrzał w tamtą stronę. Wyrosła przed nim postać, której twarz nabrała wyraźnych kształtów, dopiero gdy tamten wszedł w krąg światła. — Porozmawiajmy, Dimitrij. Wołowicz z łomoczącym sercem cofnął się do ściany. Patrzył jak generał Olski w pełnym umundurowaniu schylił się, podniósł klucz, włożył w zamek i obródł. Drzwi otworzyły się. Ty pierwszy — powiedział generał.
Manhattan Gary Iverson stał w pustym mieszkaniu mieszczącym się niedaleko uniwersytetu Fordham, czując wokół siebie biel ścian i wysokiego sufitu. W nie umeblowanym mieszkaniu nie byio cieni i ilekroć tu przebywał miai wrażenie, ze jest pacjentem przygotowywanym do operacji. Zza ściany dobiegał glos mężczyzny rozmawiającego z kimś przez telefon. Po chwili glos ucichł i drzwi do przedpokoju otworzyły się. Iverson spojrzał na idącego w jego stronę mężczyznę. Miał nieciekawą twarz, może miłą ale na pewno nie taką. którą się zapamiętuje. Gdyby ktoś kazał Iversonowi zamknąć oczy i opisać tego mężczyznę, byłoby to bardzo trudne zadanie. —Dodzwonił się pan? — zapytał uprzejmie Iverson. —Okropne połączenie. Prawie nic nie słychać. —To fatalnie. Iverson wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął dwie butelki jakiegoś napoju. Napis na etykietce głosił, źe jest to jeden ze składników koktajlu “moskiewski muł”. Bardzo na miejscu. Podał jedną butelkę gościowi. — Żałuję, ale nie ma tu nic mocniejszego, pułkowniku — powiedział. Jepiszew otworzył butelkę, przełknął i skrzywił się. Podszedł do dużego okna i spojrzał na rzekę połyskującą cytrynowożółtym blaskiem w promieniach zachodzącego słońca. Przedtem był w Steinach dwukrotnie, pierwsz y raz jako pracownik ochrony radzieckiej misji dyplomatycznej i drugi, gdy miał ^badać działalność drugiego ambasadora ZSRR przy ONZ, którego podejrzewano, że jest zbyt podatny na zachodnie wphAvy, przez co stanowi potencjalne zagrożenie bezpieczeństwa interesów. Ameryka, a właściwie ta niewielka część, którą zdołał zobaczyć spodobała mu się. Wiedział, że tym razem również nie zobaczy zbyt wiele. Iverson wmusił w siebie łyk napoju. Potem uśmiechnął się sztucznym, pseudourokliwym uśmiechem i powiedział: — Witamy w Ameryce. Iverson cedził nawet uśmiech, gdyż to mieszkanie zawsze go krępowało. Wiedział doskonałe, że Galbraith zaszyty w podziemiach rezydencji we Fredericksburgu słuchał wszystkiego co się tu dzieje. Dzisiaj był szczególnie spięty. Galbraith dowiedziawszy się o śmierci Sundbacha z rąk nieobliczalnego Andresa Kissa, był bardziej niż słonny wybuchnąć złością. A kiedy grubas się złościł, naprawdę robiło sią nieprzyjemnie. W.G. Jepiszew odwrócił sią od okna. Nie ochłonął do końca po niespodziewanej podróży, której nie przewidział. Skąd jednak miał się wziąć amerykański samolot, jeśli nie od Amerykanów? Dopiero gdy Malik przedstawił mu w Londynie człowieka nazwiskiem Gunther, uświadomił sobie zasięg działania drugiej strony. Jakie agendy, ambasady amerykańskie były w to wmieszane? Jak daleko w najwyższe sfery biznesu, armii i Bóg wie czego jeszcze, plan ów sięgał. “Tu chodzi o coś znacznie więcej niż .wiemy ty i ja, Wiktorze — powiedział Malik. — Udział Amerykanów nie zaczyna się i nie kończy na osobie zastępcy ambasadora USA Sięga o wiele dalej i wyżej. Biorą w tym udział najbardziej wpływowe osobistości USA..” Dla Jepiszewa stało się boleśnie oczywiste, że Greszko ukrywaj przed nim pewne fakty, ale to nie powinno było go zaskoczyć czy bytować. Greszko zrobij to co zawsze robił tak dobrze. Zatajał informacje, żonglował nimi przekazując jedną porcję jednemu, drugą komu innemu, ale pełny przegląd chowaj wyłącznie dla siebie. Podstępny Greszko, mistrz iluzji i kuglarstwa, twórca własnej legendy, zbawca Rosji. “Miłość i nienawiść” — pomyślał Jepiszew. Greszko wywoływał u innych skrajne reakcje i uczucia. Jepiszew, który dotychczas sądził, że staiy darzy go specjalnymi względami, poczuł niechęć do Greszki. Stary wykluczył go. A mimo to właśnie tu tkwiła moc Greszki i prawdziwa istota wierności Jepiszewa. Jepiszew palił się do wykonania rozkazów Greszki i ukontentowania starego z taką samą silą co zwykle. “To jakaś magia — pomyślał. — Czary”. Chociaż znajdowali się kilkanaście tysięcy kilometrów od siebie, czuł rękę starego tak, jakby stal przy nim. Spojrzał na Iversona i zapytał: — Dlaczego tu nie ma mebli?
— To miejsce spotkań. Nikt tu nie mieszka. — U nas w Związku Radzieckim w takim mieszkaniu żyłAfoy dwie rodziny. Iverson wzruszył ramionami i dopił drinka-. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Miał scenariusz napisany przez Galbraitha i nie chciał wprowadzać poprawek Odstawił pustą butelkę na ladę i powiedział: — Porozmawiajmy o Franku Paganie, pułkowniku. — I o dziewczynie. — Oczywiście. Iverson przeszedł w drugi koniec pokoju, oddalając się tym samym od mikrofonu, który był umieszczony, w wyciągu nad kuchnią. Wiedział, że czuły mikrofon i tak zarejestruje jego słowa, lecz bardzo przypadła mu do gustu myśl, że Galbraith będzie musiał wreszcie wytężyć słuch. Nie wiedział, że cale to miesz kanie jest jednym wielkim aparatem podsłuchowym, ściany . nasątzono specjalną substancją, która wzmacniała każdy dźwięk i przekazywała do superczulych receptorów w suficie, nawet westchnienie, szept, dotknięcie ust chusteczką, cichy bąk. Galbraith słyszał wszystko w odległym Fredericksburgu. Iverson oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. Nie mógł wiedzieć, ile ma wspólnego z kagiebowcem Jepiszewem. Nie mógł wiedzieć, ze obaj służyli kaprysom autorytarnych władców — twardym ludziom, którzy zazdrośnie strzegli swoich dominiów, nie tolerowali intruzów i wścibskich i nie ufali nikomu. Iverson i Jepiszew, obaj posłuszni, obaj lojalni, obaj patrioci, obaj byli tylko prozaicznymi oglądaczami w korytarzu krzywych luster jakim jest polityka i intryga międzynarodowa. —Według naszych źródeł — powiedział Iverson — Pagan i ta dziewczyna przebywają w hotelu Warwick na Manhattanie. Pagan, najprawdopodobniej na skutek informacji uzyskanej od dziewczyny oraz domysłów co do zaszyfrowanej treści wiadomości Romanienki, zaczął krążyć bardzo blisko Bractwa. Dzisiaj po południu byliśmy zmuszeni interweniować w pewnej sytuacji… “W sytuacji, którą mogłem przewidzieć ale nie przewidziałem” — pomyślał. Iverson bawił się w myślach słowem “zaszyfrowana”, podziwiając przebiegłość Galbraitha. Spojrzał na zegarek i kontynuował: —Nie muszę chyba tłumaczyć jak brzemienne w skutkach byłoby wtrącenie się Pagana i Kristi ny Vaska w bieg sprawy na tym etapie. Jest jeszcze trzecia postać: nowojorski policjant Max Klein, który współpracuje z Paganem. Sam pan rozumie, że sytuacja jest bardzo delikatna. —Ale rozwiązanie bardzo proste, Iverson. Iverson zawahał się. — Tak jak pan mówi, puJkowniku, rozwiązanie jest bardzo proste. — Więc co was powstrzymuje? Iverson przeszedł po pokoju do miejsca, gdzie sączące się przez okno światło słońca padło na jego twarz i zmrużył oczy. — Potrzebujemy pańskiej pomocy, pułkowniku Jepiszew. Jepiszew nie był specjalnie zaskoczony tą prośbą. Przecież nie dostał wizy i biletu pierwszej klasy na najbliższy lot do USA, żeby odgrywać turystę, Od samego początku, czyli od chwili gdy Gunther podstemplował mu paszport w swojej ambasadzie i powiedział, że Pagan i dziewczyna są teraz w Nowym Jorku, wiedział że potrzebują jego pomocy. “Prowadzą poszukiwania”. Tak to ujął, mając przy tym zagadkowy wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć więcej. Jepiszew wiedział, czego oczekują od niego Amerykanie. — Nie chcecie pobrudzić sobie rąk. — Sytuacja jest delikatna — odparł Iverson. Jepiszew wyjrzał przez okno. Rzeką płynął holownik, mały brudny stateczek wypluwający z komina chmury dymu. — Zabójstwo nowojorskiego policjanta — ciągnął Iverson — nie mówiąc już o facecie ze Scotland Yardu, nie jest tym, co robimy z wielkim entuzjazmem. Pan zaś nie musi… — Iverson nie skończył zdania — Nie uśmiecha mi się zabijanie — powiedział Jepiszew. — Nikomu się nie uśmiecha. Jepiszew wyglądał na rozbawionego.
— A pańscy zwierzchnicy mogliby mieć wyrzuty sumienia. — Wyrzuty sumienia to pewne — zauważył verson. — Ale chodzi o coś więcej. Oni boją się niepotrzebnych komplikacji. Nie podoba im się zbytnio myśl, że potrójna eliminacja może skalać ich dobre imię, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Boją się duchów — powiedział Jepiszew z nutką szyderstwa w głosie. —Można to tak nazwać. Duchów z kongresu. Duchów z prasy. Jesteśmy krajem ciekawskich wampirów, pułkowniku. To część ceny, jaką płacimy za wolność i demokrację. “Punkt dla mnie — pomyślał Iverson. - A dlaczego nie, do cholery?” Nienawidził komunizmu i komunistów. Nie podobało mu się z jaką łatwością ten typ Jepiszew znalazł się w Stanach. Nie był też zbytnio szczęśliwy z powodu zmowy między USA i Związkiem Radzieckim. Ale to nie on pisał scenariusz. To Galbraith był twórcą, on zaledwie aktorem w dramacie. Przynajmniej miał tę przewagę, że wiedział jak zakończy się ta scena i z przyjemnością myślał o małym samolocie lecącym w ciemnościach nad pasmem gór Adiroundacks… Zatrzymał ten strumień myśli. Antycypowanie zdarzeń być może było przyjemne i zabawne, ale, jak Galbraith stale powtarzał: “Przyszłość to działka wróżbitów, Gary. My zwykli śmiertelnicy musimy wykorzystać chwilę obecną”. —Pańscy zwierzchnicy nie są chyba wystarczająco mocni — stwierdził Jepiszew — skoro pozbycie się trzech mało ważnych ludzi przysparza im aż tylu zmartwień. — Są silni, pułkowniku. Ale także są przekonani, że dyskrecja jest jedyną drogą pozostania silnym. —Dlaczego zatem robić za nich brudną robotę, skoro mogą znaleźć do tego innych? Iverson przytaknął. — Dostał pan rozkaz od swojego zwierzchnika, pułkowniku. O ile dobrze wiem, miał pan wyeliminować wszelkie zagrożenia dla planu. Po to przyjechał pan tu. do Ameryki. Takie jest pańskie zadanie. Proste i logiczne, prawda? Dostanie pan wszystko co potrzebne. Po pomyślnym zakończeniu pańskiej misji zostanie pan przewieziony do RFN. Wróci pan do Rosji wykonawszy zadanie i obie strony będą zadowolone. Może pan Uczyć na dałeko idącą pomoc z naszej strony. Możemy również udostępnić panu naszych ludzi. Do pewnego stopnia, oczywiście. —A do jakiego? — Do momentu kiedy mogą powstać podejrzenia co do ich udziału. —Podejrzenia duchów, których tak się boicie? —Właśnie. Jepiszew patrzył jak holownik znika z pola widzenia Żółtawo połyskująca rzeka była pusta. Słońce wisiało nad budynkami fabryki na drugim brzegu. Przed oczami przesunęła mu się twarz Greszki. Przypomniał sobie fetor w pokoju starego, woń śmierci sączącą się ze ścian jak wilgoć. —Czy mam gwarancje? — Żelazne — odparł Iverson. — Niech pan pamięta. Skoro generał Greszko miał tyle zaufania, że zaproponował współpracę więc… Jepiszew przemyślał to. Jeśli Greszko zaufał tym ludziom, to on nie mial powodu postąpić inaczej. Zaufanie Greszki. Rzadko kto mógł się nim cieszyć, a nikt nie cieszył się pełnym zaufaniem starego. Jeśli więc zawarł układ z Amerykanami, to zapewne dlatego, że perspektywa korzyści z niego płynących była zbyt atrakcyjna, by ją odrzucić. W pokoju zapadła długa cisza, którą w końcu przerwał Iverson: — Może pan liczyć na nasze poparcie aż do końca — Pagan i dziewczyna są pod obserwacją? — zapytał Jepiszew. —Stałą — odparł Iverson. — My nie chodzimy spać.
Moskwa — Herbaty, generale? — zapytał Wołowicz, ale język miał jak kołek. Patrzył jak Stefan Olski przeszedł do jednego z foteli, usiadł, założył nogę na nogę i zdjął C2apkę. —Raczej nie. —To żaden kłopot. Olski podniósł otwartą dłoń do góry. —Powiedziałem nie, Dimitrij. Wołowicz zatrzymał się w drzwiach do kuchni. Ból rozsadzał mu czaszkę. — Podoba mi się tu — poiedział Olski.— Tobie chyba również. Dobry punkt Przyjemne pokoje. —Mieszkanie jest bardzo wygodne, generale. Olski milczał przez chwilę. —Wybierałeś się gdzieś, kiedy przyjechałem. Wołowicz, którego umysł nagle stał się podobny do zjeżdżonego lodowiska — plątaniny gładkich kawałków i lodowatych głębi, nieznacznie skinął głową. — Na spacer. Taka nocna przechadzka — zdobył wydobyć z siebie. Olski przez chwilę nie odzywał się. — Kilka minut temu odebrałeś telefon od Wiktora Jepiszewa. Połączenia dokonano przez centralę KGB we wschodnim Berlinie. Wywołanie dotarło ze Stanów Zjednoczonych. Moi ludzie 2 podsłuchu są w piwnicy tego budynku. Czy to cię zaskakuje? “Telefon na podsłuchu”. Wołowicz widział się w tym kosz marze i, jak to z koszmarami bywa, nie widać było ani końca ani zwiastuna ulgi. — Wiktor Jepiszew wspomniał o zagrożeniu dla planu, Dimitrij. — O jaki plan chodzi? —Plan? —Nie graj ze mną. Nienawidzę gier. Wolowicz potrząsnął głową. Upierać się długo to bezcelowe, ale przecież ma poparcie. Może tylko na krótko, ale ma. —Nie rozumiem, o czym mówicie, towarzyszu generale. — Wiem, ze i ty, i Jepiszew byliście u Greszki w ubiegłą sobotę. Wiem też, ze Jepiszew wyjechał z kraju następnego dnia. Wiem, że wszyscy bierzecie udział w jakimś bałtyckim spisku. Nie każde mi tracić czasu i nie obrażajcie mojej inteligencji, poruczniku. —Nie mam nic do powiedzenia. Olski wstał i przeszedł się po mieszkaniu. — Żyjesz sobie spokojnie i wygodnie, Dimitrij. Dobre mieszkanie, samochód, niezbyt wyczerpująca praca. Ryzykujesz utratę tego wszystkiego. Dlaczego uważasz, że musisz osłaniać Greszkę i Jepiszewa? Czy wyobrażasz sobie, że oni osłanialiby ciebie, gdyby role się odwróciły? Wolowicz pojął całą logikę tego pytania, ale nie odpowiedział. Spuścił głowę jak skarcony uczniak. Słyszał jak Olski chodzi po pokoju, ale nie patrzył. Generał przeszedł raz tak blisko, że Wolowicz poczuł jego oddech na karku i słodkawy zapach płynu po goleniu. — Podziwiam twoją wierność, Dimitrij. Rozumiem twoją potrzebę ch ronienia zwierzchników. Wolowicz milczał. — Ale czasem stara lojalność musi ustąpić nowej. Tak jak stare systemy muszą ustąpić pola nowym, gdyż to jest warunkiem postępu — Olski przerwał na chwilę. — Nie pochwalam niektórych metod mojego poprzednika. Przyznaję, że dawały one szybkie wyniki, aie w piwnicach na Łubiance jest wilgoć. Nie odpowiadają mi Łubianki zupełnie. To zbyt średniowieczne. Zbyt brutalne. Mamy koniec dwudziestego wieku i barbarzyńskie metody Greszki wyszły z mody. Zdecydowanie bardziej wolał-bym, gdybyśmy tę sprawę załatwili między sobą w cywilizowany sposób… Olski usiadł ponownie. Spojrzał w ciemności za oknem, które nieznacznie rozjaśniała lekka poświata rzucana przez uliczną latarnię. Lekki wietrzyk zaszeleścił liśćmi na młodym drzewku. Przeniósł z powrotem wzrok na Wołowicza. W pewnym sensie było mu go żal. —Powiedz mi o istotcie spisku.
— Nie znam jej — powiedział Wołowicz, podnosząc twarz i patrząc na generała. —Nikt ci nic nie powiedział? Mam w to uwierzyć? —Nikt mi nic nie powiedział. Właśnie tak. —Jeśli wiem masz matkę, Dimitrij. —Tak. — Wykorzystałeś swoje wpływy, żeby została przyjęta do sanatorium dla pracowników KGB nad Morzem Czarnym. —Wielu tak robi. — Nie będę się z tym spierał. Ale wykorzystałeś swoje wpływy w niewłaściwy sposób, prawda? Niektórzy mogą to uznać za nadużycie władzy. A nawet przekupstwo. — ftzekupstwo? — I w takim przypadku twoja matka będzie musiała się przenieść — Ona jest chora, towarzyszu generale. —Przecież są szpitale. — Gdyby była w szpitaju, nie żyłaby jui od dawna. Wołowicz rzucił okiem w kierunku kuchni. W czajniku zaczynała wrzeć woda. Wyobrazi] sobie jak cierpiącą na nieuleczalną rozedmę matkę, zabierają z jasnego, przewiewnego pokoju w sanatorium i przewożą do obskurnego szpitala państwowego w jakiejś ponurej mieścinie, gdzie prawie nie ma opieki, brakuje lekarstw, a pielęgniarki są opryskliwe. —Zrób sobie herbaty, Dimitrij. Przyda d się. Wołowtcz przełkną] ciężko. —Powiedziałbym, gdybym wiedział, towarzyszu generale Ale nie wiem. Nie wtajemniczali mnie. —Musisz mieć jakieś pojęcie. —Z tego co wiem, Romanienko wiózł wiadomość dla łącznika w Anglii. Został zastrzelony, wiadomości nie przekazał, a Jepiszewa wysiano, aby zapewnił bezpieczeństwo planu. Olski zaczynał odczuwać zmęczenie. Przez cale popołudnie rozsyłał agentów do wszystkich ważniejszych miast w krajach nadbałtyckich, do Rygi, Wilna i Tallina. Wysłał setki ludzi z rozkazem, by działali dyskretnie i zachowali powściągliwość w rozmowach. Dysydentów, malkontent ów i dewiantów politycznych zgarnięto bezszelestnie, przesłuchano spokojnie i odesłano do domów. Mieszkania przeszukano, przejrzano dokumenty i kartoteki. W wyniku całej operacji natrafiono na parę ciekawych spraw, ale żadna nie wiązała się ze spiskiem bałtyckim. U jednego muzyka w Wilnie znaleziono powielacz, żydowski pisarz z Tallina miał pokaźną ilość obcej waluty. W mieszkaniu ryskiego lekarza znaleziono schowek z heroiną, a w litewskim mieście Valmiera pewien profesor fizyki zgromadził kilkaset cennych ikon. Kiedy indziej Olski byłby bardzo zadowolony z wyników akcji, ale nie dziś. Nie posunął się nawet o krok w kierunku prawdy. — Na pewno macie jakieś spostrzeżenia, poruczniku. Greszko i Jepiszew posługiwali się nieraz bardzo enigmatycznym językiem, którego on nie był w stanie przeniknąć. — Tylko kilka — powiedział Wolowi cz. — Tak naprawdę to ja nigdy nie chciałem znać szczegółów. — Konspirowano przeciwko własnej ojczyźnie i nie chciałeś znać szczegółów? —Pracowałem z pułkownikiem Jepiszewem dwadzieścia lat. —I jesteście bliskimi przyjaciółmi. —Tak. —I nie mogłeś sprawić mu zawodu. —Właśnie tak, towarzyszu generale. Olski westchnął. —Opowiedz o swoich spostrzeżeniach. Wolowicz odstawił filiżankę.
— Z tego co wiem, spisek ma na celu dokonanie zamachu terrorystycznego wewnątrz Związku Radzieckiego. —Ale nie w republikach bałtyckich? —Nie sądzę, towarzyszu generale. —Gdzie w Związku Radzieckim? Wedy? — Nie wiem. —Moskwa? Leningrad? Kijów? — Przysiągam, że nie wiem. — Jaki zamach? Bomby? Morderstwa? — Chyba chodzi o jakiś samolot Atak nastąpi z powietrza, ałe to tylko moje przypuszczenie. — Z powietrza? —Tak, towarzyszu generale. — Ale to przecież niemożliwe — powiedział Olski chyba trochę za szybko. Od czasu gdy zwariowany zachodnioniemiecki nastolatek zdołał naruszyć przestrzeń powietrzną kraju i wylądował na Placu Czerwonym wzmocniono obronę powietrzną. Słyszał ostatnio, że jest nie do przebycia, ale zdawał sobie sprawę, że “nie do przebycia” to Jedno z iluzorycznych określeń, w któryeh lubują się wojskowi, —Tak też myślałem — przytaknął Wolowicz. — Przykro mi, ale nic więcej nie wiem. Zapadła nieprzyjemna dla obu cisza. Olski chodził po pokoju i oglądał książki i płyty. Wziął ze stołu egzemplarz “Trudu” i przerzucił kilka kartek. Wierzył Wołowiczowi, bo rozumiał, ze takiego pionka jak on nie dopuszcza się do tajemnic. Jeździł samochodami, przekazywał wiadomości, pośredniczył, zbierał tu i ówdzie informacje, ale nie odgrywał ważniejszej roli w całości planu. Greszko, który na stare lata zrobił się jeszcze bardziej pazerny jak wygłodniały kocur, napewno dopilnował tego. —Co będzie ze mną, towarzyszu generale? — Zostajesz w areszcie domowym do odwołania. Będziesz odbierał telefony jak zwykle, a jeśli zadzwoni ktoś z biura I powiesz, że złapałeś grypę czy cokolwiek. Poza dreszczami i gorączką jesteś całkowicie sprawny. —A kiedy minie grypa? Olski nie odpowiedział. Wyszedł z mieszkania i stanął w I korytarzu. Spojrzał w dół, dostzzegł cień pułkownika Czebrikowa, który czekał w hallu. Olski zszedł po schodach, łając i siebie za to, że szukał źródeł tej całej bałtyckiej historii w r niewłaściwych miejscach. Dysydenci, pisarze, marzyciele. Żydzi, starający się o wizy wyjazdowe. Zbadał wszystkie kręgi potencjalnych podejrzanych, a powinien szukać zupełnie gdzie indziej. Samolot. Jacy ludzie i na jakich stanowiskach mogli ułatwić przeprowadzenie zamachu, napaści na Związek Radziecki i powietrza? Odpowiedź była oczywista. W grę wchodzili ludzie na poważnych stanowiskach i bardzo wyczuleni na wszelkie próby wtrącania się do ich sfer działania, słowem ludzie z dowództwa obrony powietrznej kraju. Przeszedł przez halł do miejsca, gdzie stal Czebrikow. Młotty pułkownik zasalutował, gdy tylko znalazł się w zasięgu wzroku generała. Wzywano was przez radiotelefon, towarzyszu generale. Z Kremla. Towarzysz sekretarz generalny chce was widzieć Pilnie.
Manhattan —Przepraszam, nie wiedziałem, że nie jesteś sam — powiedział Klein, wchodząc do pokoju i słysząc śpiew Kristiny w łazience. Bawił się muchą wgroszki. Usadowił sią wygodnie w jednym z dwóch foteli. Jego sposób wchodzenia do pokoju, miękko i w sandałach, przypominał ruchy emeiytowanego złodzieja kotów, który jest ciągłe zakłopotany swoją nałogową ukradkowością. Nawet rozwichrzona czupryna miała w sobie coś ukradkowego, jakby przy pierwszym podmuchu wiatru chdata coś szepnąć konfidencjonalnie. —Nic się nie stało — powiedział Pagan. Nie miał czasu na wyjaśnianie obecności Kristiny. Mógł oczywiście opowiedzieć historię o represjach w Związku Radzieckim, o człowieku, któremu zniszczono rodzinę wiele lat temu i o tym, ze Norbert Vaska jest uwięziony gdzieś na Syberii, ale nie widział potrzeby zapoznawania Kleina z tymi sprawami ant z okolicznościami poznania Kristiny. Szum piysznica umilkł, ale Kristina nie wychodziła, a w łazience panowała cisza. Klein spojrzał na drzwi do łazienki i wyjął jakieś papiery z kieszeni marynarki. Jak wszystko cokolwiek nosił przy sobie i te kartki były wymięte, poplamione i musiał je rozprostować na stole. —Czy wiesz, jak łatwo założyć korporację w tym kraju, Frank? Bardzo łatwo, mówię ci. Prawnik spisuje umowę inkorporacyjną, płacisz facetowi od trzystu do tysiąca dolarów, rejestrujesz się w komisji do spraw korporacji i już.Jeśli nie jesteś znanym przestępcą, zostajesz prezydentem własnej korporacji w ciągu paru minut. No, bułka z masłemł Pagan przechylił się nad stołem, by przyjrzeć się papierom rozprostowanym pizez Kleina. —Te papiery są dowodem autentycznego geniusza budującego korporacyjny labirynt. — Przesunął plik fotokopii w stronę Pagana. —Carl Sundbach zarządzał spółką Rikkad Inc. —A więc to on wynajął jaguara? —Niezupełnie — odparł Klein. — Przekazał prawo własności Rikkad innej spółce, a mianowicie Pi per Industries produkującą paski klinowe do odkurzaczy, ale pozostał przewodniczącym rady nadzorczej Rikkad. Rikkad dostarcza artykuły papiernicze do hoteli. Był nie tylko przewodniczącym Rikkad, ale również naczelnym dyrektorem wykonawczym Piper Industries, więc sprzedał spółkę sobie samemu. Wielka financera zbija mnie z tropu, więc nie pytaj o strategie podatkowe, bo d nie odpowiem. — Do czego to prowadzi, Max? — Już dochodzimy — Klein przerzucił jeszcze kilka kartek. — Spójrz na to. Piper Industries wchodzi w skład Sundbach Enterprises, które pięć lat temu sprzedano nikomu innemu jak Rikkard Inc. Wąż połyka własny ogon, a Carl kłamał, mówiąc, że sprzedał spółkę komuś innemu. Jeśli przyjrzysz się uważnie nazwiskom urzędników zawiadujących spółkami zauważysz, że stale powtarzają się dwa nazwiska. Carla i niejakiego Michaiła Kissa, który jest dyrektorem finansowym wszystkich trzech spółek. — Ale kto do cholery wynajął tego jaguara? — O odpowiedź należy poprosić Kissa, prawda? Jeśli jest dyrektorem finansowym, to musi wiedzieć o tym, ile wpływa, a ile i wypływa z kasy. A skoro wynajęcie jaguara kosztuje około ośmiu patyków rocznie plus ubezpieczenie w agencji na Long island, sprawdziłem to, Frank, to nie jest to suma, którą można przeoczyć.Zawiłości spółek, Śmieszne papiery, twór, który połyka samego siebie. Gdy Pagan patrzył na papiery,Kristina wyszła z łazienki. Lekko zakłopotany, przedstawił jej Kleina. Kristina z prawdziwym urokiem towarzyskim, którego nie zdążył jeszcze u nią zauważyć, uścisnęła dłoń Kleina, skupiła na nim całą swoją uwagę, jakby to on był teraz dla niej najważniejszy. Klein był uszczęśliwiony. Pagan nie mógł nadziwić się z jaką swobodą Kristina zamieniła kilka zdań z dopiero poznanym Kleinem i z jakim wdziękiem przeprosiła, że przerywa
rozmowę. Podeszła do okna, odwróciła się do nich plecami, prosząc by nie zawracali sobie nią głowy. Max Klan zaprotestował ochoczo, mówiąc że w ten sposób mogłaby mu przeskadzać cały tydzień. Pagan patrzył na nią, na wąską tabę opasaną paskiem, na wilgotne włosy połyskujące w promieniach zachodzącego słoń-ca. Był urzeczony jej wdziękiem i spokojną elegancją. —Mam tu adres Kissa — powiedział Klein. Otworzył notes i odszukał kartkę. Pokazał ją Paganowi. któremu sam adres niewiele mówił. — Mieszka w Gien Cove, na Long Island. Telefon nie jest zastrzeżony. Mogę go zdobyć, jeśli chcesz. —Nie. Wolę pojechać osobiście. — Teraz? — Dlaczego nie? Kristina stanęła za Paganem, czułym gestem położyła mu rękę na ramieniu. —Zaczekam tu na debie, jeśli chcesz, Frank. Pagan wstał. Spojrzał prosto w jej ciemne oczy. Dostrzegł w nich sympatię, głębię i ciepło. Zorientował się, że poza Roxanne nikt na niego tak nie patrzył. Pocałowała go lekko w policzek i powiedziała: —Uważaj na siebie.
Moskwa Gabinet sekretarza generalnego KPZR znajdował się w Pałacu Zjazdów na Kremlu. Był pomalowany w odcieniach brązu i oświetlony przez punktowe lampy, których światło łagodnie oświetlało masywne biurko. Gabinet, choć przestronny, był skąpo umeblowany. Okno zasłaniały grube brązowe kotary, a pod ścianami panował półmrok. Sekretarz generalny był w średnim wieku—najmłodszy przywódca Związku Radzieckiego od czasu rewolucji. W przeciwieństwie do swoich bombas-tycznych poprzedników nie nosił medali. Jego styl sprawowania władzy można było określić jako swobodny, bezpośredni, ale oszczędny. Czul się bardzo dobrze w kontaktach ze zwykłymi obywatelami. Często wychodził na ulice, przechadzał się wśród robotników, ściskał tyle rąk, że czasem swoje miał posiniaczone, słuchał skarg i narzekań i obiecywał, że to się zmieni. Jego była ta nowa Rosja, nowe społeczeństwo, które brnąc przez obszary nie oznaczone na żadną mapie musiało wiele wytrzymać, by nie zrazić do siebie i odizolować starego społeczeństwa. Balan* sowanie i wyważanie musiało przebiegać bardzo delikatnie i było zagadką, której rozwiązanie zajmie wiele lat. Sekretarz generalny był zdecydowanym i nieugiętym człowiekiem. Przez większą część swojego życia brał udział w rozrywkach partyjnych, więc potrafił skłonić opinię partyjną, by popierała jego drogę. Potrafił być cierpliwy w pracy ze starymi działaczami, tymi markotnymi ludźmi, którzy osobiście znali Lenina i przeżyli pogrom stalinowski. Potrafił wykorzystać swój i urok osobisty, gdy spotykał się z tępym uporem, a gdy urok zawodził, wiedział że najlepszym sposobem pozbycia się ,jdeo-logicznie wstecznych” jest wysłanie ich do jakiejś “obłast, gdzie otrzymywał i wspaniałe tytuły i godności, ale nie mieli żadnej władzy. Potrafił stosować perswazję, kiedy musiał powściągnąć swoich niecierpliwych zwolenników, którzy chcieli gonić do przodu. Potrzebował ich umiejętności i poświęcenia, ale nie gwałtownych temperamentów. Podnosząc wzrok znad arkuszy papieru zawierających roboczy zarys przemówienia, które2a dwanaście godzin miał wygłosić do Prezydium Rady Najwyższej w Pałacu Zjazdów, założył nasadkę na wieczne pióro i spojrzał na siedzącego przed nim generała Ołskiego. To przemówienie, Stefanie, jest być może najbardziej zuchwałe z dotychczasowych — stuknął piórem w arkusze na biurku. — Niektórzy pewnie nazwą je nierozważnym, inni śmiałym, a cała reszta zwykłą herezją. Twardoglowi marksiści powiedzą, że jestem zbyt miękki wobec zachodniego kapitalizmu, który jest antytezą komunizmu. Tak zwani demokraci uznają, że cofam się chcąc ugłaskać marksistów i resztki stalinowców, którzy doprowadzili naszą gospodarkę do ruiny. Chcę by bezrobocie stało się częścią radzieckiego życia. Zły robotnik powinien zostać zwolniony, inni powinni ubiegać się o jego pracę. Czyż nie jest to absolutnie normalne? Stara; będą mnie łajać, mówiąc że w społeczeństwie socjalistycznym nie może istnieć bezrobocie. A wojskowi, już widzę, razi ich apopleksja, kiedy ogłoszę, że w ciągu najbliższych dwu lat chcę zmniejszyć wydatki wojskowe o dwadzieścia procent. Jednym trochę zabiorę, innym trochę dołożę i mam nadzieję, to się wyrówna. Sekretarz zdjął okulary. Była druga w nocy i czuł się zmęczony. Spojrzą} na rząd telefonów na biurku. Bezpośrednio przed gabinetem znajdowała się główna sala, w którą odbywały się zjazdy partii od 1961 roku, czyli od wbudowania Pałacu Zjazdów. Budynek był imponujący. Znajdowało się w nim osiemset pokoi i sala bankietowa, która mogła pomieścić kilka tysięcy ludzi. Nie było to jednak ulubione miejsce sekretarza na Kremlu. O wiele lepiej czuł się w przestronnych pokojach rodziny cesarskiej, w Sali Tronowej z różnymi tronami i koronami władców, czy też w Sali Złota i Srebra, gdzie znajdowały się przepiękne świeczniki, kielichy, pierścienie, kolczyki i wizerunki świętych. Przedmioty te pobudzały cichą tęsknotę za dawną Rosją, lecz wielu uważało, że to dziwne upodobanie jak na postępowego sekretarza generalnego. Był bardzo oczytany i znał doskonale historię Rosji. Za swoje korzenie uważał to, co było wielkie w historii, a za cel stawiał to, co będzie wielkie w nowej Rosji.
Uwolnić tego ospałego, śpiącego w błotach swojej brudnej przeszłości niedźwiedzia jakim jest Rosja i pozwolić mu żyć. Olski, którego osoba sekretarza napawała bojaźnią, patrzył nad biurkiem, Gdy spotykali się na stopie towarzyskiej, przy drinku czy czasami przy kartach, czuł się znacznie lepiej, ale kiedy spotkanie miało charakter służbowy, nie mógł zdobyć się na swobodę. — Godzinę temu rozmawiałem z Nikołajem Braginem — powiedział sekretarz. — Na jego usilną prośbę. Był bardzo zaniepokojony. Otworzył szufladę, wyjął kilka fotokopii jakichś papierów i przesunął je po biurku w stronę Olskiego, który przeczytał je wolno raz, potem drugi, Ozeci. Usiłował powstrzymać drżenie ręki. —Jestem zobowiązany pokazać ci je, Stefanie. — To fałszerstwo — powiedział spokojnie Olski. — Gdzie towarzysz sekretarz je zdobył? — Czy byłbyś zaskoczony tym. że dostarczył je Braginowi Greszko, próbując zainteresować go skandalami i korupcją w Biurze Politycznym? Olski westchnął. — Nie jestem zaskoczony. — Według słów Greszki obecnie przygotowywany jest spisek przeciwko państwu. Powiedział Braginowi, ze frakcje bałtyckie biorą w nim udział i twierdził… — sekretarz przerwał, szukając odpowiednich słów — że jesteś w to również zamieszany, Stefanie. Twierdził także, iż pewien pułkownik KGB, Wiktor Jepiszew został wysłany z twojego polecenia za granicę, by wziąć udział w spisku. — Czy muszę odpowiadać na te absurdalne oskarżenia? Sekretarz uśmiechnął się. Był to ten najbardziej znany i najczęściej fotografowany uśmiech na świede. — Sam brak podstaw do wszczęcia oficjalnych działań nie zadowala mnie. Stefanie. Czy znasz istotę tego tak zwanego spisku? — Jeszcze nie, ale jestem blisko. Sekretarz 2ebrał dokumenty i ułożył je w równy słosik. — Greszko jest jak odyniec. Dostaje furii, kiedy jest ranny— powiedział sekretarz. — Zawsze miałem dla niego trochę uznania. Może to zabrzmi okropnie, ale kiedyś opowiadał zajmujące historie. — Urok dinozaura — powiedział Olski. Sekretarz zakołysal się na krześle. — Ciekaw jestem, jak mu się teraz żyje. Jak to jest zostać nagłe pozbawionym władzy i wysianym na zieloną trawkę. — Traci głowę. Nie potrafi odróżnić rzeczywistości od fantazji powiedział Olski. — Dawny Greszko nie posunąłby się do czegoś tak absurdalnie śmiesznego. Biec do gazety ze sfałszowanymi dokumentami? On dostaje bzika, —Bzika, czy nie, ale twierdzi, że ma kopie tych dokumentów, Stefanie. Niepokoi mnie to, że może je przekazać ludziom, którzy mają mniej skurpułów i są bardziej gadatliwi niż Bragłn. Na przykład zachodni dziennikarze. Ktoś w zachodniej ambasadzie. Mógłbyś to sprawdzić, Sekretarz zamilkł na chwilę. Nie podoba mi się, że Greszko może zacząć chlapać na prawo i lewo o tych papierach, obojętne czy są one fałszywe, czy nie. Cala moja administracja stanie przed zarzutem korupcji. Jak by to wyglądało, gdyby w zagranicznej prasie ukazały się artykuły o tym, jak szef KGB prowadzi spekulacje na kapitalistycznych lynkach? To, że historie te są fałszywe, nie ma znaczenia. Ludzie wierzą w to, co czytają, Stefanie. A potem wieści zaczynają trafiać do nas przez “Głos Ameryki” albo stacje skandynawskie. Zanim się zorientujemy, zostaniemy skompromitowani przez plotki i pomówienia, Tu nie chodzi tylko o podłość ze strony Greszki, Stefanie. To dotyczy nas wszystkich, wpływa na naszą pozycję w kraju. Na opinie ludzi, od najmniejszego robotnika do KC, a my potrzebujemy poparcia. Jak największego poparcia. Jakakolwiek słabość, podejrzenie o korupcję wewnątrz, nie muszę chyba mówić, ile to nas może kosztować. Ołski nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie docenił Greszki, ale nie on pierwszy. Stary go upokorzyj, a jego pozycja została zagrożona. Twarz zalał mu rumieniec gniewu. Myśl, że
zaatakowano jego reputację w najbardziej szkodliwy sposób, rozzłościła go. Zachował zewnętrzny spokój, gdyż wybuch emocji w obecności sekretarza generalnego byłby nie na miejscu. —Jego lekarze spodziewali się, że umrze wiele miesięcy temu — powiedział Olski. — Czytałem ich raporty. Nikt nie oczekiwał, że będzie żył tak długo. —Wyrósł z twardego pokolenia. Faktem pozostaje jednak, że wciąż żyje i szkodzi. Twój problem, Stefanie, to upewnić się, że szkoda nie jest groźna. —Jak mam to osiągnąć? Sekretarz generalny zdjął nasadkę z pióra i zaczął redagować przemówienie. Wyglądało jakby zapomniał o Olskim. Po chwili przerwał pisanie i spojrzał na szefa KGB. —Postępuj tak, jak uznasz za stosowne, Stefanie. Olski nie bardzo wiedział jak zinterpretować słowa sekretarza. —W tym kraju jest bardzo wielu takich, którzy chcą nas zniszczyć, Stefanie. Greszko jest w awangardzie naszych wrogów. To są także wrogowie postępu. Dlatego też Ich działania są przeciwne interesom partii. Ale ty jesteś szefem KGB, Dlaczego prosisz mnie o radę? Olski wstał. Obrócił czapkę w ręku. Podnosząc wzrok, trafił wprost w smugę światła z punktowej lampy. Zmrużył oczy. — A ten domniemany spisek? — zapytał sekretarz. — Czy szef KGB może również się nim zająć? Olski wyszedł poza krąg światła i stanął w cieniu. Wydało mu się, że usłyszał nutkę ironii w glosie sekretarza. — Zajmę się Greszką i jego cholernym spiskiem — powiedział, a ponieważ nie podniósł głosu, zabrzmiało to bardzo gniewnie. —Masz charakterł — pochwalił sekretarz. — I dlatego dostałeś to stanowisko, Stefanie. Charakter. Olski ruszyl ku drzwiom. Przyszedł mu do głowy pomysł jak wykorzystać porucznika Wolowicza, Tak.Tak trzeba. Tego właśnie nauczono cholernego Wolowicza”. Myśl ta sprawiała mu przyjemność, choć z drugiej strony był przygnębiony, że będzie musiał stosować metody swojego poprzednika. Ale teraz była to już walka o życie, w której wszystkie reguły przyzwoitości zostają zawieszone. — Jedno pytanie, Stefanie. Olski zatrzymał się, odwrócił. — A te dokumenty są sfałszowane, prawda? —Tak. Sekretarz generalny spojrzał na fotokopie I dodał: Ale bardzo zręcznie.
Okolice Tallina, Jasfonto Był chyba środek nocy, kiedy dziewczyna imieniem Ernia weszła do pokoiku Marcusa na poddaszu, wśliznęła się do śpiwora. Objęła ramieniem śpiącego mężczyznę, by go obudzić. Marcus nie zdążył jeszcze dobrze zasnąć, dryfował gdzieś w ciemnościach, w półśnie. Pogładziła palcami jego jądra, dotknęła członka i poczuła, że sztywnieje. Siła własnej kobiecości sprawiała jej przyjemność, Marcus obudził się. Od Jakiegoś czasu czekał, że przyjdzie więc nic byl zdzlwony jej obecnością. Dotknął Jej piersi. Były delikatne i lekkie jak u nastolatki. Przesunąj dłonią w dół. Miał spękane ręce, było mu wstyd, gdyż poczuł, ze dziewczyna wzdrygnęła się lekko. Usiadła na mm okrakiem i kołysała się niewidoczna w ciemnościach pokoiku. Ciemność wyostrzyła zmysły Marcusa Czul mleczny zapach kobiety i delikatne ciało pod palcami. Bardzo długo nie miał kobiety i ona to wyczuła. Oboje jednoc ześnie wpłynęli na falę najwyższego uniesienia. Zadygota la, przygryzając dolną wargę, by krzykiem nie obudzić innych śpiącach w tym domu. Zdawało się jej, że przez dało przebiega feeria kolorowych świateł. Zsunęła się z niego i położyła obAk, trzymając go za rękę. Boję się, Marcus. Tak naprawdę to jestem przerażona. —Wszyscy się boimy — szepnął. — Udajemy tylko, że nie. bo tak trzeba. Ale gdzieś na dnie… okazuje się, ze wszyscy jesteśmy tacy sami. —Czy umrzemy? Marcus milczał, słuchając szeptu owadów, Czasem w liściach pobliskiego drzewa zatrzepotał ptak, a lekki wiatr zaszumiał w starych okiennicach. Spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka. Była druga., A więc, to dziś”. Nie chdal, żeby to było dziś, chciał uciec od tego dnia, oszukać czas. Może mógłby pobyć z tą dziewczyną trochę dłużej. Kalendarz zdarzeń nie przewidywał jednak zmian. W Estonii, na Litwie, Łotwie i w Moskwie. Oto dzień, do którego przygotowywali się od dawna, przez cale lata tajemnic i strachu, euforii i przygnębienia, wiaiy i paranoicznej nieufności. Wsłuchał się w tykanie zegarka, po czym odwrócił go tak, by nie złościła tarcza i wskazówki. Objął dziewczynę ramieniem. Drżała. Spojrzał w okno i zobaczył rogalik księżyca żeglujący za girlandą chmur. Dzisiaj był bardziej spięty niż zwykle. Tak samo jak pozostali z grupy: młody, Erma i starszy Bruno, którego nerwowe chrapanie dochodziło ze strychu. Bruno walczył z Rosjanami od 1945 roku. Wszyscy jednakowo niecierpliwili się w tym cichym i wilgotnym miejscu. Powodem większego niepokoju Marcusa było co innego, Kiedy wciągu dnia wybrał się do T allina po zakupy, wyczuł to od razu na ulicach. Zmiana, zatruta atmosfera. Zobaczył kilka samochodówKGB w centrum miasta, oficerów na ulicach. Stało sią dla niego jasne, że KGB przeprowadza właśnie jeden z okresowych nalotów na miasto, węsząc za ludźmi, których nazwiska figurowały w rubrykach “notoryczny chuligan” lub “podejrzany o przestępstwo”. Jednak tym razem KGB poruszało się jakby ukradkiem, co wydało mu się dziwne. Nie widział nikogo w kajdankach, nikogo nie wciągano ani nie wpychano do samochodu. J akby w rozkazie z Moskwy nakazano działać dyskretnie, spokojnie i bez wzbudzania zamieszania. Ale to psuło synchronizację działań. Ostatnią potrzebną rzeczą była znaczna koncentracja sił KGB w mieście i Marcus zastanawiał się, czy nie ma to związku z ich planowaną akcją. “Strach” — pomyślał. Słuchał nocy i dźwięków jakie niosła. —Chcę walczyć, ałe nie chcę umierać — powiedziała dziewczyna. —Nikt nie chce umierać. — Widział jej twarz w srebrnym świetle księżyca i pomyślał, że jest piękna, a świat jest okrutny. Kiedy indziej, w innych realiach, mogłaby teraz kochać i być kochaną, żyć normalnym życiem, mieć męża, dzieci… —Posłuchaj — powiedział, — Jeszcze możesz odejść. Nikt cię nie potępi. Masz przed sobą życie. —Jakie życie, Marcus? Celne pytanie. Nie umiał na nie odpowiedzieć. Życie pełne prześladowań i ciągłego lęku. Życie, w którym niewiadomo, kto i kiedy cię śledzi ani co i kto rozpowiada o tobie
za twoimi plecami. Mógł jej to wszystko powiedzieć. Wsunął się ze śpiwora, podszedł do okna i wyjrzał na podwórko. —Prawie żadne — odpowiedziała sobie samej. — Zamknąć gębę na kłódkę, pilnować swego i nie widzieć niczego, to piwie jak śmierć. Marcus patrzył na przybudówkę, gdzie stały samochody. Zobaczył coś albo mu się tylko zdawało. Coś obcego, czego nie powinno tu być. “Nie, nie zdawało się”. Chłodne koło żółtego światła latarki błysnęło i zgasło, Odwrócił się do dziewczyny i przyłożył palec do ust. Ubrał się szybko, polecił jej zrobić to samo, obudzić natychmiast pozostałych i karać im rozstawić się bezszelestnie po domu. .,Z bronią — dodał. — Bezwzględnie”. —Co zobaczyłeś? — zapytała. Marcus wziął do ręki karabin i przeciął ręką powietrze na znak by się pośpieszyła. Wbiegła z pokoju, a Marcus podszedł do okna i wyjrzał ostrożnie. Znów zobaczył błysk latarki i usłyszał szmer odsuwanej plandeki. W słabym świetle księżyca dostrzegł ludzkie kształty—trzech, może czterech mężczyzn. Skrzypnięcie podłogi na strychu, kroki Bruna na schodach i ostry głos obudzonego chłopaka: “Co do…” Dziewczyna musiała chyba zatkać mu usta. Kiedy Bruno wszedł do pokoju, Marcus odwrócił się. Bruno miał w jednej ręce pistolet, a w drugiej karabin marki Browning Magnum. Poruszał się wyprostowany, z piersią do przodu jak stary wojownik gotów odnowić całą nienawiść do odwiecznego wroga. —Podwórko — szepnął Marcus. - Trzech, może czterech. Nie jestem pewien. Bruno podszedł do okna i wbił wzrok w ciemność. Nerwowo oblizywał spierzchnięte usta. Marcus też patrzył w mrok i nagle dostrzegł jak z przybudówki wychodzi ktoś z latarką, a za nim dwóch innych. W świetle księżyca Marcus zauważyj, że są w mundurach KGB, bardzo młodzi, prawie chłopcy. — Strzelamy stąd? — zapylał. Poczuł zapach mazidla, którym Bruno co wieczór nacierał ciało, przekonany, że utrzymuje go ono w dobrej kondycji. — Mida ratem seda parem — odparł Bruno. — Im prędzej, tym lepiej. Trzy postacie zbliżały się do frontowych drzwi domu. Marcus wiedział, że zapukają, ale tylko raz, a potem wyważą drzwi. Mieli prawo użycia siły w każdych okolicznościach, chociaż tutaj nie musieli mieć nakazu, gdyż cztery pojazdy ukryte pod brezentem io bardzo niezwykłe, podejrzane. To wystarczało. Erma i młody weszli do sypialni. Anarchista miał M-16 przewieszone przez pierś lufą do przodu, a Erma uzi, który wydawał się zbyt duży w jej dłoni i automatycznego colta za paskiem, Z jej twarzy bila zaciekłość. Z przestraszonej dziew czyny, która niedawno kochała się z Marcusem nie zostało śladu. Anarchista wyglądał przez okno. Marcus wyczuwał w nim zdecydowanie i chęć do strzelaniny, do walki. —Jeszcze nie — szepnął Marcus. — W pobliżu mogą być inni. Musimy mieć pewność —Czekać? — Anarchista podniósł broń do strzału, lecz Marcus złapał za lufę. Kąt byi zbyt ostry, gdyż tamci stali blisko drzwi. Chłopak musiałby wychylić się, prawie zwiesić się z okna, a wtedy byłby zupełnie odsłonięty. —Idź na szczyt schodów — polecił mu Marcus. — Jak wejdą, steelaj. Stamtąd lepiej trafisz. Chłopak wyszedł z pokoju, a za nim Bruno, którego pragnienie wałki było równie mocne jak młodego. Marcus został przy oknie, patrzył i zastanawiał się czy odgłosy strzelaniny nie ściągną innych, jeśli byli w pobliżu. Uśmiechnął się do dziewczyny, która podeszła i stanęła obok niego. —Jestem gotowa — powiedziała. Marcus dotknęł jej policzka. “Wreszcie nadeszła ta chwila — pomyślał — po tylu latach czekanie i nienawiść doszły do miejsca, w którym nie sposób było je zatamować”. Wstrzymał oddech. Coś twardego, chyba lufa, uderzyło w drzwi, które otworzyły się gwałtownie i obcy byli już w środku. Usłyszał huk kanonady. Przez otwarte drzwi widział chłopaka i Bruna strzelających w stronę wejścia. Stery powtarzał: Kaun/s, kaunisł Pięknie, pięknie. Z dołu odpowiedziano krótką serią. Marcus zobaczył jak chopak dostaje w głowę i odrzuca go na ścianę. A potem ktoś zaczął uciekać. Stojący w oknie Marcus wystnellł do sylwetki biegnącej przez podwórze. Tamten potknął się, zrobił kilka kroków, padł i zaczął pełzać. Marcus
strzelił ponownie. Nagle zaległa cisza. Marcus wyszedł z sypialni, spojrzał na martwego chłopaka i białą twarz starego. Dziewczyna kwiliła jak dziecko i zasłaniała twarz rękawem. U podnóża schodów leżało dwóch zabitych z KGB, jeden na drugim. Zszedł po schodach, wyszedł na podwórze i dotarł do miejsca, gdzie leżał trzeci. Pól czaszki tamtego nie istniało i w świetle przypominał nieprawdopodobnego stwora. Marcus zgasił latarkę i w skupieniu słuchał odgłosów z ciemności. Cisza. Opuścił podwórze, doszedł do wyboistą drogi i zatrzymał się. Z boku stał zaparkowany samochód. Marcus zbliżył się ostrożnie. W środku nie było nikogo. Nie było także śladów innych pojazdów. Usiadł, opierając się plecami o przednie koło. Dygotał. Wbił ręce w kiesznie, ale drżenie nie ustało. Wstał i wrócił do domu. Wszedł po schodach i spojrzał na chłopaka wciąż leżącego pod ścianą. Wyciągnął rękę i zamknął mu powieki, czując na sobie wzrok dziewczyny. Stary stał opodal chrząkając jakby chciał coś powiedzieć, ale nie odezwał się. Nie wiem czy trafili tu przypadkiem, czy ktoś im dał cynk. Odjeżdżamy — zadecydował Marcus. — Przeczekamy gdzie indziej.
Fredericksburg, Virginia Galbraith był wściekły, kiedy dowiedział się o bardzo ryzykownym postępku Andresa Kissa. W niepohamowanym gniewie przypominał oszalałą panterę w muzeum chińskiej porcelany. Uliczne zamieszanie, fontanny wody i rozbity wóz policyjny także nie podobały się. Wydaw/ało mu się czasem, że “pajace” zbyt dosłownie pojmowały swój kryptonim i zbyt często dawały się ponosić smarkatym pobzebom akrobacji. “Prawda, udało im się odwrócić uwagę Pagana od Kissa, zamieniając w triumf potencjalną katastrofę spotkania tych dwóch, ale jednak…” To wcale i nie musiało się zdarzyć. A zdarzyło się, ponieważ Gary Iverson nie zdołał zgłębić morderczego potencjału Kissa. Nie zdołał rozpoznać tamtego z należytą dokładnością i Galbraith wściekał się, że jego zaufany sługa, ten lojalny Iverson, jego pieprzona prawa ręka, okazał się w bardzo ważnej sprawie zbyt mało przewidujący. Ubrany w szlafrok Galbraith włóczył się po podziemiach, pabzył na ekrany przekazujące prawdziwy ocean danych o całej planecie. Powodem jego ponurego nastroju było nie tylko niepotrzebne ryzyko Kissa, ale również jego własne zniecierpliwienie. Czas uciekał, a Frank Pagan był w pobliżu i wciąż mógł im przeszkodzić. Patrzył na konsole nieobecnym wzrokiem i myślał o Jepiszewie. Kiedy przesłuchiwał rozmowę Gary’ego z Rosjaninem, uderzył go dziwmy chłód w głosie Jepiszewa. Może podejrzewał pułapkę. Może zbyt długa współpraca z Greszką uczyniła z Jepiszewa takiego paranoika jak jego zwierzchnik. Przecież wyłącznie z powodu podejrzeń Greszki Jepiszew wkroczył do akcji, a ponieważ Galbraith nienawidził strat, przyszło mu do głowy, że należy w pełni wykorzystać talenty Jepiszewa. Galbraith miał jeden wielki dar. Zawsze wiedział, jak wykorzystać talenty innych do wykonania zadań, których sam nigdy by się nie podjął. Spojrzał znów na ekrany. Właśnie pojawiła się wiadomość z Moskwy z ambasady USA adresowana do Departamentu Stanu: “Sekretarz generalny wygłosi przemówienie do trzydziestooś - mioosobowego Prezydium Rady Najwyższej około godz. 16.00 czasu moskiewskiego. Oczekuje się, że wysunie w nim konstruktywny program zmian społeczno-ekonomicznych, chociaż istnieje możliwość ostrej krytyki ze strony pewnych gremiów partyjnych, które uważają jego innowacje za zbyt daleko idące. Uważa się, że sekretar z ma wystarczające poparcie, ale wyniki obrad nie będą znane od razu. Koniec”. “Koniec. Koniec czego? Świata jaki znam?” Galbraith zamyślił się. Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Za trzy godziny Andres Kiss wsiąd2ie do samolotu. Trzy godziny. Galbraith podniósł smukły telefonsluchawkę, który nie pasował do pozostałych pięciu aparatów, będących standardowym wyposażeniem biur rządu USA Wcisnął jedenaście cyfr i prawie natychmiast zgłosił się Gary Iverson. —Gdzie jesteśmy. Gary? — Na autostradzie do Long Island — odparł Iverson stłumionym, cokolwiek skruszonym głosem. Wiedział doskonale, że zawiódł Galbraitha, a był człowiekiem, który rzadko zawodził w ważnych sprawach. —Gdzie jest Pagan? — On i Klein są jakieś cztery wozy przed nami na zewnętrznym pasie, sir. Dziewczyny nie ma z nimi. — Ich celem jest Glen Cove? — Najwyraźniej — powiedział Iverson. Było go słychać bardzo dobrze. — Zdaje się, że szperając po kartotekach korporacji Max Klein trafił na nazwisko Michaiła Kissa Chyba złapali numer jaguara Andresa i Klein ruszył do dzieła.—Pauza — Przykro mi z powodu tego ostatniego zajścia, sir. Nie miałem pojęcia, że Andres to zrobi. Gdybym wiedział… “Przykro mi — pomyślał Galbraith. — Dobre sobie. To niczego nie załatwia. Żałować czegoś to jakby błąkać się w ślepej uliczce. Tam doprowadziły złe wliczenia. Do tego
sprowacdal się analfabetyzm Iversona w odczytywaniu ludziach serc Ftaykro mi. A ta panika, rwetes za pięć dwunasta. Niepotrzebny pościg i nieuchronne zabójstwo…” —Zadzwoń do Kissów. Powiedz, żeby ruszali na lotnisko, — Z tego co wiem, już wyjechali, sir. — Świetnie. Gdzie Jepiszew? —Za mną w furgonetce. —A sposób? — On ma pomysł. Sądzę, że skuteczny. Pozbędzie się obydwu jednocześnie. —Nie chcę, żebyś się kręcił w pobliżu. Zrozumiano, Gary? —Zrozumiano, sir. Co z dziewczyną? —Nie interesuje mnie na razie. Kiedy Pagana już nie będzie… w pobliżu, wtedy weźmiemy ją pod obserwację i zobaczymy co aobi. To w sumie nie będzie miało znaczenia, bo będzie już po fakcie Nie oddzwaniaj. Żadnych rozpierdówek i żadnych o mało co. Żadnych stłuczek Żadnych katastrof. Rozumiesz? Galbraith odłożył słuchawkę. Zaczął ogryzać paznokcie. Ta czynność nie pozwalała na kolejny wrzut kalorii do organizmu. Wciąż był zdenerwowany. Miał jeszcze zadzwonić do senatorów HoByego i Crowe’a. Wyciągnął się na sofie. Pomyślał jak bardzo niefortunne jest to, że człowiek taki jak Frank Pagan, którego dossier wyciągnął ze Scotland Yardu i którego przymioty szczerze podziwiał, musi umrzeć bo do jasnej cholery, znalazł się w złym miejscu o złej godzinie Zamknął oczy. Kontemplował strukturę “Białego Światła” - mozaiki, która mimo oporu i niechęci niektórych elementów dała się ostatecznie poskładać. Ogólnie rzecz biorąc był zadowolony, a szczególnie z faktu, że ani on, ani jego oddział nie brali bezpośredniego udziału w wydarzeniach, które jutro wieczorem odbiją sią szerokim echem w całym świecie. Podobało mu się brzmienie tej nazwy. “Białe Światło”. Miała w sobie intensywny blask i tajemniczość. Przypomniał sobie takie nazwy, jak “Operacja Mangusta”, “Operacja Overlord”, “Plan Bluebird” Doszedł po raz kolejny do wniosku, że “Białe Światło” jest najlepszą nazwą. Otworzył oczy, słysząc stukanie do drzwi podziemia. Krzyknąl “Entrez” i zobaczył małą, brzydką kobietę, którą dość okrutnie nazywano Madame Paszczak. —Dokumenty, o które pan prosił, sir. Miała na sobie zielony wełniany sweter zapinany z przodu, takąż spódnicę i zsuwające się na koniec nosa okulary, które stale poprawiała. Galbraith wziął papiery i podziękował. — Te dane są w pamięci. —A prawdziwe? —Wymazane, zgodnie z pana poleceniem, sir. Uhummm. Milion buziaków z wdzięczności. Przekartkowal dokumenty, wszystkiego sześć czy siedem stron. Odprowadził wzrokiem Madame Paszczak do drzwi rozłożyl arkusze na stole i przestudiował je. Bardzo dobre, bardzo. I bardzo przekonujące”. Były to akta przebiegu służby Andresa Kissa i przypominały wyciąg z karty obserwacji przypadku ciężkiej schizofrenii. Znalazły się tam takie sformułowania, jak; “mania wielkości”, “nie akceptuje żadnego autorytetu poza własnym”, “poczucie powołania do działania przeciwko Związkowi Radzieckiemu”, “niechęć do stosowania się do regulaminu US Air Force”. Na dole strony widniał podpis nieżyjącego już psychiatry wojskowego oraz stempel ZWOLNIONY DYSCYPLINARNIE. “Bardzo ładnie sfabrykowany kąsek i na pewno zasmakuje panom z prasy, gdy nadejdzie pora”.
Long Island Max Klein wymienił rozbitego dodge’a na oliwkowobrązowego forda, doskonale nijaki wóz, jakim posługiwali się ludzie z brygady narkotyków, dokonując cichych transakcji. Pagan zauważył zadrapania na tylnym siedzeniu, które zapewne pozostawili skuci, ale wciąż żywo protestujący pasażerowie. Klein, który odkąd ruszyli z Manhattanu, niewiele mówił, był bardzo zaintrygowany kobietą w pokoju Pagana, ale powstrzymywał się od zadawania pytań. Czuł, że Anglik nie jest skory do wynurzeń. Sympatyczny, dał się lubić, twardy. Takiego na pewno warto mieć obok w chwilach próby. Ale Pagan sprawiał wrażenie człowieka zamkniętego, którego trudno poznać i do którego trudno dotrzeć. Kiedy minęli zjazd do Rushing, Klein postanowił spróbować. —Myślałem, że przyleciałeś tu sam, Frank. — Sam. —Nie myśl, że wścibiam nos w cudze sprawy. Chodzi o tę kobietę. —Nie myślę. Paganowi bardzo podobała się przyjaciełskość Amerykanów, szybkie koleżeństwo, swobodne przechodzenie na ty. Było to tak kontrastowo różne od małomównych Anglików, których serca trzeba było rozwiercać niczym zamki do sejfu, jakby to co w nich mieli byio zbyt cenne, by ktoś mógł tego dotknąć. Gorszą stroną otwartości Amerykanów było, że niektórzy czuli, iż mogą buszować swobodnie po zakamarkach cudzego życia i to właśnie zaczynał robić Klein. Pagan grzecznie uciął temat. —Nie chcę w to wchodzić, Max. Nie chcę ci komplikować życia. —Komplikować życie? Mnie? — Klein zaśmiał się. — Już jest skomplikowane. Mam trzydzieści siedem lat i zamiast wystawiać w Muzeum Sztuki Współczesnej jadę cholernym wozem policyjnym autostradą do Long Island. “Przywiędłe ambicje’’ — pomyślał Pagan, Patrzył na drogę i blask zachodzącego słońca odbijany przez przejeżdżające pojazdy. Czy chciał słuchać historii życia Kleina? Zdaje się, że nie miał wyboru. Klein mówił właśnie o swoich obrazach, o latach w szkole plastycznej, o miesiącach kiedy dźwigał teczkę z rysun kami, chodząc po galeriach w śródmieściu i stale był odrzucany, ..Przynajmniej nie wchodzi na temat KrisUny” pomyślał, słuchając jednym uchem dobrotliwego bajdurzenia o kopniakach, które tamten zbierał od właścicieli galerii i krytyków, Max stworzył wokół siebie atmosferę autoironii, mówiąc o swoich obrazach. Określij siebie jako ulicznego portrecistę z pretensjami do miernoty. Pagan uśmiechnął się i spojrzał w boczne lusterko. - Kiedyś moje szkice przydawały się na coś - - kontynuował Klein, zwinnie przechodząc na inny pas ruchu. Daj mi świadka, chaotyczny opis, a ja w mgnieniu oka maznę portrecik pamięciowy podejrzanego. Teraz mają komputery i gotowe zestawy. Nie potrzebują moich umiejętności. No i przerzucają mnie z wydziału do wydziału. Zeszły miesiąc były oszustwa, poprzedni nieletni, przedtem dział zaginionych. Chcesz się napatrzyć na cierpienie, to przyjdź do działu zaginionych, Frank Pagan mruknąj współczująco. Zobaczył zjazd do Great Neck. Ile jeszcze? Parę kilometrów. Pagan spojrzał ponownie w lusterko. Za nimi toczyła się grzechocząca gruszka z cementem, a za nią granatowa furgonetka, której szyby połyskiwały złoto w słońcu. Spojrzał na pas zieleni ciągnący się wzdłuż autostrady. Wyobraził sobie zwykle radości życia, spacer z Krisłiną po łące albo wzdłuż piaszczystego brzegu morza, a może słodkie lenistwo nad brzegiem jakiegoś strumienia. “O słodki J«u. Frank, czy już do tego doszło?” Bfogie sceny nteuiiąconego szczęścia? Banalne obrazki i romansu? Był niemal zakłopotany swoimi myślami. “Za długo byłeś sam, stary”. Klein zjechał z autostrady, Pagan zauważył tablicę informacyjną z napisem; Gen Cove. Wjechali w zieleń drzew, spomiędzy których prześwitywały ściany białych domów. Klein wyjął z kieszeni adres Kissa i spojrzał, hamując przed czerwonym światłem. Ponieważ nie wiedział, gdzie jest Brentwood Drive, oświadczył, że musi zapytać o drogę na stacji benzynowej. Pagan odwrócił głowę. Zobaczył za nimi tę samą gruszkę z cementem
i tę samą granatową furgonetkę i nagle nie wiadomo dlaczego, zaniepokoił się. Może dlatego, że furgonetka przed domem Sundbacha była tej samej marki jak ta za nimi, a może dlatego, że przez dwadzieścia mil furgonetka nie próbowała wyprzedzić jadącego przed nią wolno comentowozu. “Coś wisi w powietrzu, Frank - pomyślał - ta ogólna ostrożność i podpełzająca obawa, że zrobisz jeszcze krok i kogoś zdenerwujesz do granic obłędu, o iłe już lego nie zrobiłeś”. Próbował się odprężyć. Odkręcił szybę do oporu i poczuł zapach świeżo przyciętej trawy. Niespodziewanie błysnęła woda w małej zatoczce odchodzącej od cieśniny Long Istand. Klein ujechał na stację benzynową. Pagan zauważył, że cementowóz i furgonetka pojechały dalej, Poczuł pewną ulgę. gdyż już zaczął tworzyć ponure przypuszczenia. Wziął kartkę od Maxa. Pójdę zapytać — zaproponował. Wysiadł z samochodu zadowolony, że może rozprostować nogi. Podszedł do przeszklonej budki, gdzie siedziała kobieta w średnim wieku z włosami zaczesanymi w kok. Czegoś było w niej za dużo i przypominała Paganowi emerytowaną tancerkę flamenco. Zaczęła objaśniać drogę, ale przerwał jej telefon. Pagan stal ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i patrzył na podjazd, dystrybutory, wreszcie na oliwkowobrązowego łorda z Kleinem w środku. Z daleka dobiegi odgłos pracujący kosiarki do tiawy, odgłos lata. miły i usypiający. Tu wszystko było na miejscu, niezmiennie spokojne. Na chwilę zaniknął oczy, gdy ogarnęło go nagłe zmęczenie, ale zaraz otrząsnął się, a ut worzywszy oczy, zobaczył granatowy furgonetkę Jadącą z po wrotem po drugiej stronie jezdni. Jechała wolno, a w oknach wciąż odbijało się złote słońce. Zatrzymała się naprzeciwko stacji. Obserwując ją, Pagan znów poczuł napięcie. Furgonetka ruszyła, robiąc łuk w stronę stacji benzynowej. Pagan sięgnął ręką do kabury, ale nie wyjął broni. “Przecież to mógł być drobiazg, nic ważnego, kierowca zdecydował że dobierze paliwa i zawrócił do stacji, nłc więcej”. Dotknął pałcami kolby obserwował jak furgonetka podjeżdża do dystrybutora, Uświadomił sobie, że zrobił się strasznie nerwowy. Spojrzał na Kleina siedzącego w samochodzie z głową leniwie odchyloną na oparcie. Furgonetka zbliżała się. Była jakieś sześć metrów od stacji, Zatrzymała się, przesłaniając Paganowi dystrybutor. Kasjerka odłożyła słuchawkę. —Zaraz, gdzie ja stanęłam? Aha, skręci pan na drugich światłach w lewo… — ale Pagan nie słuchał jej. Zobaczył rękę wysuwającą się z okna furgonetki i ciemny przedmiot w powietrzu, który mignął w słońcu, obrócił się i upadł. Pagan dopiero teraz zorientował się co to jest i krzyknął: —Max. Widział jak Klein odwraca twarz w jego stronę a furgonetka, której kierowca był prawie niewidoczny szybko odjeżdża. Ford eksplodował, a niebiesko-czerwony płomień strzelił w górę potężnym jęzorem. Usłyszał trzask pękającego szkła, a potem kolejny wybuch, klóry przewrócił samochód na bok. Przez chwilę zdawało się, że zgasło słońce. Zdawało mu się, że słyszy krzyk Kleina zza ściany płomieni, które wdarły się do samochodu, zżerając tapicerkę. Czarny dym buchnął ze środka. Pagan ruszył do samochodu w nadziel, że uda mu się wyciągnąć Maxa, ale żar i duszący dym odepchnęły go, parząc twarz i osmalając włosy. Między jęzorami ognia widział Kleina, klóry płonął jak słomiana kukła, z uniesioną I drżącą w ogniu ręką. Pagan zasłonił twarz dłonią, ale i tak musiał się cofnąć. Rozpalone powietrze paliło w płucach, a wściekle buchający dym kłuł w oczy i oślepiał ,z budynku wbiegł mechanik z gaśnicą, ale też nie mógł zbliżyć się do samochodu. Poza tym było już za późno,by pomóc Maxowi. Kasjerka wbudce dzwoniła po straż. Pagan odszedł od płonącego samochodu i zdruzgotany usiadł, opierając się plecami o ścianę budynku stacji. Nie zadziałał jak powinien, nie wciągnął broni, kiedy furgonetka wydała mu się podejrzana, nie zrobił nic, by ostrzec Maxa. Słuchał trzasku płomieni trawiących samochód i odwrócił twarz, czując wciąż uderzenie gorąca. Kasjerka podeszła i zapytała czy nic mu się nie stało. Potrząsnął głową. Nawet nie był poparzony. Kobieta wcisnęła mu do ręki mokrą ścierkę. Zakrył nią twarz, “Biedny, pieprzony Max Klein, zapchajdziura wydziału. Ktokolwiek rzucił granat nie przeznaczył go tylko dla Kleina. To pewne. Ktokolwiek”, Wstał, odrzucił ścierkę i wytarł czoło
rękawem Przez ułamek sekundy, tuż przed wybuchem, zanim dym zakrył wszystko, twarz kierowcy błysnęła zadziwiająco wyraźnie. Przypomniał sobie, że ostatni raz widział tę twarz na ulicy w Londynie. “Wiktor Jepiszew, kamienna twarz za kierownicą furgonetki, pełna koncentracja jak u kogoś, kto uwielbia panować nad sytuacją”. Pagan zastanawiał się. czy Wujaszek Wiktor zrobił kiedykolwiek coś spontanicznie. Czy kiedykolwiek uwiódł dziewczynę? Zakochał się bez pamięci? Ułegł przypadkowemu kaprysowi i podwinął nogawki, by fala opłukała mu stopy albo kupił wściekle kolorową koszulę tylko dlatego, że była wściekle kolorowa? Wstrząśnięty, sparaliżowany ostatnim widokiem Kleina za ścianą ognia, wszedł do ubikacji, napełnił umywalkę, zanurzył głowę i długo trzymał pod wodą. Łapiąc oddech, podniósł twarz i zgarnął kawaj papierowego ręcznika. Wyszedł i wrócił na plac. gdzie ford wciąż płonął jak przerażający stos całopalny, po którym skaczą różnobarwne płomienie. Kręcił głową i za stanawial się, czy Jepiszew omyłkowo nie uwierzył, ze są w fordzie obaj. on i Max Być może oślepiony słońcem, nie widział wyraźnie. Może jest przekonany, że Pagan dopala sitj w samochodzie. Wszystko jedno. Stało się oczywiste, że ktoś usiłuje za wszelką cenę nie dopuścić do jego wizyty u Michała Kissa, którego adres miał przy sobie. Napisany na wymiętej kartce przez Maxa Kleina. Nazwisko i adres wśród szkiców twarzy, koncentrycznych kćł i trójwymiarowych kwadratów dzieło niedoszłego artysty. Z piekącym gardłem Pagan patrzył jak jasnoczerwony wóz strażacki wjeżdża na stację benzynową, błyskają “koguty’’- a ekipa rozwija węże i przystępuje do gaszenia w takim pośpiechu jakby cała stacja miała lada chwila wylecieć w powietrze. Patrzył w milczeniu, jak gasili płomienie armatką wodną, ale zaraz odszedł. Nie chciał być w pobliżu, kiedy ugaszą pożar na tyle by wyciągnąć resztki Maxa Kłeina.
Lotnisko Kennedy ego, Nowy Jork Jasne światła terminalu raziły Michaiła Kissa tak bardzo, że mrugał co chwila. Chociaż nie był pewien, czy oczy bolą go tylko z tegó powodu. Może zmagał się ze łzami, które chcialy popłynąć. Patrzył na Andresa stojącego przy okienku SAS, czekającego na odprawę i widział jak pracownice lotniska obsługują go, niemal kłaniając się w pas.Andres nie miał walizki, tylko małą torbę Mial lecieć bez bagażu. Wrócił do miejsca, gdzie siedział Michaił i usiadł obok. nic nie mówiąc tylko stukając, palcami w kolano i sprawdzając co jakiś czas bilet i miejscówkę. Michaił Kiss przypalił papierosa i po raz pierwszy od wielu let zaciągnął się głęboko. Przeniósł wzrok z Andresa na dwu strażników, którzy szli obok siebie ze spokojnymi twarzami. Przeszli przez szkłane drzwi i wyszli na zewnątrz. Michaił studiował tablicę odlotów. Wkrótce zaproszą pasażerów na pokład samolotu, który zabierze Andresa do Norwegii. Zgasił papierosa i odetchnął głęboko. Dlaczego nie mieli sobie nic do powiedzenia? Dlaczego w tej chwili, do której zmierzał z takim uporem przez tyle lat słowa nie chciały wydobyć się z ust? Położył dłoń na rękawie Andresa. Czuły gest, może bardziej znaczący niż słowa. Ale zbyt słaby, by rozproszyć oziębłość, jaką Michaił czuł w postawie Andresa. Coś było nie tek, ale nie umiał tego określić. Coś więcej niż ten przeklęty sen, który wracał do niego jak bumerang. Twarz Norberta Vaski. Muzyka w białej restauracji. “Oni nie odchodzą pomyślał Michaił. — Wracają, by dręczyć, obojętnie co robisz”. Co czuł w tej chwili? Żal? A może tylko pogardę dła nieustępliwości duchów? Ale martwiło go coś więcej niż obraz Norberta Vaski. Bezskutecznie szukał w swojej pamięci przyczyny. Złe przeczucie. Jak tej nocy w Edynburgu. To teraz było bardzo podobne. Andres uśmiechnął się. Przez krótką chwilę Michaiłowi wydawało się, że dosbzegł ślad napięcia w jego twarzy. Wróciło wspomnienie, jak Andres, który mial dziesięć, może jedenaście łat wszedł na ring po raz pierwszy w życiu. Twarz zakrywał mu za duży ochraniacz, małe ręce chłopca groteskowo ginęły w potężnych rękawicach. Andres odwrócił się do niego tuż przed walką i Michaił przypomniał sobie strach w jego oczach.Wtedy będąc pod wrażeniem słabości chłopca, poczuł jak jest potrzebny w jego życiu. Ale ta chwila minęła,Andres wszedł na ring i znokautował swojego przeciwnika szybko i zajadłe. Tamtej nocy Michaił zrozumiał,że nigdy nie będzie niezbędny w życiu Andresa, ze Andres osiągnie wszystko, co chce bez niczyjej pomocy. I tak byio teraz. Zapowiedziano przygotowanie do lotu do Oslo. Michaił “ spojrzał na zegarek. 9.30, Andres znów sprawdził bilet i a miejscówkę, mówiąc: —Powrotny. Doceniam twój optymizm, Michaił. Czy to mial być żart? —Nie wysyłałbym cię nigdzie z biletem w jedną stronę, \ Andres. Wyciągnął ręce i objął młodego mężczyznę, którego ciało było sztywne i nieustępliwe, jakby kontakt fizyczny z drugim człowiekiem był mu obcy i niemiły. Wtedy zauważył zadrapanie na czole Andresa, które tamten zatuszował jakimś damskim kosmetykiem. Chciał zapytać, ałe nie byio już czasu. Andres Kiss wstał, — Chyba na mnie pora. Michaił poczuł zbierające się łzy, ałe rozproszył je mrugnięciem. “Teraz pora na silę, nie na zbyteczne sentymenty” Bardzo żałował, że Carl Sundbach nie mógł być tutaj. Bez niego czegoś tu brakowało. Może zadzwoni do Carla później i powie, że Andres jest w drodze do Norwegii. Może Carl wyzwolił się z podejrzeń, że ktoś go śledzi na ulicy i obserwuje jego mieszkanie. “Starość — pomyślał Kiss i poczuł jak ten upiór przelatuje również przez niego. — “Robi z nas dziwaków, wzmacnia lęki, zwiększa niepokój”. —Pojutrze. Michaił, do pojutrza, —Do pojutrza — odpowiedział Michaił. Patrzył jak Andres dochodzi do drzwi i przechodzi dalej, nie odwracając się. Nagle ogarnęła go panika. Chciał biec za Andresem, zawrócić go, powiedzieć, że wszystko odwołano, że nie musi lecieć. Ale nawet gdyby to zrobił, byłby to tylko próżny gest, gdyż plan żył już swoim życiem. Siła, której nikt nie mógł powstrzymać, nawet ten, kto wprawił w
ruch cały mechanizm, Ten plan wyrósł l dojrzał jak dziecko, nad którym pewnego dnia ustaje władza rodziców,Jego dzieło skończone. Wyszedł z terminalu i szedł pod latarniami wśród taksówek i autobusów, Znów poczuł ciężar swojego wieku. Zaczynał dogasać. Pamięć też słabła. Zapomniał powiedzieć Andresowi przed odlotem: VABADUS EES77LE— wolność dla Estonii, choć te słowa tyły tak ważne dla niego. Ale było za późno. Ws2edl po schodach na drugie piętro garażu, gdzie zaparkował swojego mercedesa. “Czas wrócić do domu i czekać”. Ktoś szepnął słówko Jepiszewowi… Paganowi cała ta sekwencja bardziej przypominała beznadziejnie – głupią paplaninę po kilku kieliszkach niż celowe i perfidne obnażanie faktów. . Jepiszew — pomyślał.Gdziekolwiek pojawił się Wujaszek Wiktor, niezmiennie pojawiała się śmierć. Czegokolwiek dotknął,usychało i czerniało. Trzeba mieć autentyczny talent, by iść przez życie, niszcząc po drodze wszystko* Pagan zajrzał jeszcze raz przez szklaną ścianę atrium. Nacisnął klamkę i drzwi ustąpiły. Ktokolwiek był właścicielem tej posiadłości, kimkolwiek był Michaił Kiss najwyraźniej nie bal się włamywaczy i był przekonany, źe powaga tego miejsca i odizolowanie były same w sobie wystarczającym środkiem zabezpieczającym przed złodziejami. Popchnął drzwi, wszedł cicho do pokoju. W powietrzu unosił się zapach świeżo ściętych kwiatów. Przeszedł do przedpokoju. Po lewej ręce pięły się schody. Przed nim, naprzeciwko wejścia, były drzwi do innych pokoi. Wszystkie otwarte na oścież, odsłaniały półmrok wnętrz, w których delikatnie połyskiwały drewniane meble. Panowała głęboka i frapująca cisza, a promienie zachodzącego słońca, które zdołały znaleźć drogę do wnętrza między zaciągniętymi zasłonami lśniły jak światło z innej planety. Doszedł do podnóża schodów, spojrzał w górę i wszedł do pokoju na wprost. Była to jadalnia z owalnym stołem i zaledwie kilkoma reprodukcjami współczesnego malarstwa na ścianach. Było czysto, wręcz sterylnie, co wskazywało, źe nie spożywano tu posiłków i nie siadano do stołu. Miał wrażenie, że patrzy na wystawę w salonie meblowym. W przeciwieństwie do zagraconego mieszkania Carla Sundbacha, które odzwierciedlało pozorny nieład i brak organizacji w życiu właściciela, dom Kissa był przesycony ciszą i nieobecnością. Wszedł do następnego pokoju. Był to kunsztownie umeblowany pokój gościnny z białą, skórzaną sofą, takimiż krzesłami. Wrócił do schodów, cicho wszedł na górę. Dwie sypialnie, gabinet, łazienka. Pierwszy pokój był duży i mało ciekawy — starannie zasłane łóżko, otwarta książka okładką do góry na nocnej szafce i fotel pod wykuszowym oknem. Spojrzał na książkę napisaną w obcym mu języku. Na okapie nad kominkiem dostrzegł zdjęcie kobiety. Nie wziął go do ręki. Kobieta miała włosy uczesane na modłę późnych lat trzydziestych, dobrą, może nawet ładną, twarz, pomimo posępnych oczu. Na zdjęciu był mocno wsiąkły napis, znów w języku, którego Pagan nie znal i podpis: Ingrida 1938. Nie potrafił pojąć dlaczego nagle zrobiło mu się smutno. Może z powodu posępnego wzroku kobiety albo na skutek dawnego przeczucia, że patrzy na fotografię zmarłej. Dlaczego niektóre zdjęcia sprawiają wrażenie, że przedstawione na nich osoby już nie żyją? Wyszedł z pokoju i skierował się do sąsiedniego. Był to wąski pokój, z pojedynczym łóżkiem, obrazkami przedstawiającymi różne samoloty i trofera, z pólkami pełnymi srebrnych pucharów, medali i plakietek, nagród ozdobionych miniaturowymi sylwetkami boksera, biegacza i oszczepnika. Pokaźna kolekcja. Wziął statuetkę boksera i przeczytał: Andresowi Kissowi za zwycięstwo w kategorii młodzików. Związek Bokserski Long Island, 1969. Wszystkie nagrody były przyznane Andresowi Kissowi. Było ich mnóstwo i świadczyły o bardzo zdyscyplinowanym życiu ich posiadacza, życiu człowieka czynu, który dopina wyznaczonych sobie celów. “Ciekawe czy Andres miał czas na kobiety? — zastanawiał się Pagan. — Najprawdopodobniej nie, skoro swoją młodość spędził trenując i zdobywając trofea. Andres Kiss. Czy był synem Michaiła?” Pagan odstawił statuetkę i zaczął szukać zdjęcia tego cudownego chłopca. Trofeów bogactwo, ale żadnej fotografii. Spojrzał na plataty samolotów. Były to brytyjskie i amerykańskie myśliwce z czasów drugiej wojny. Więc Andres lubi sport i samoloty. Co
ci to mówi, drogi Holmesie? Podszedł do okna i wyjrzał na ogród. Zapadający zmrok ograbił róże z ich barn’. Opuścił firankę i miał już wyjść z pokoju Andresa, gdy zobaczył na ścianie jakieś d okumenty oprawione w ramki. Żeby je odczytać musiał włączyć lampkę, świadectwo promocji Andresa Kissa na stopień kapitana US Air Force. Dyplom honorowy US Air Force dla kapitana Kissa za odbycie tysiąca godzin lotu. Honorowe świadectwo zwolnienia majora Andresa Kissa ze służby czynnej w US Air Force z września 1985 roku. .A więc młody Andres z młodocianego postrachu ringu przeistoczył się w czarodzieja przestworzy.” High flyer” Wyłączył lampkę i wyszedł z pokoju. Miał wejść do następnego, gdy usłyszał szczęk klucza w zamku frontowych drzwi i delikatne klik -kiak breloczka. Zamarł w bezruchu na szczycie schodów. Zabłysło Światło w hallu, oświetlając postać potężnego mężczyzny. Wstrzymał oddech. Slyszd jak tamten nalewa wodę do szklanki, a potem zagrzechotały kostki lodu mieszane z płynem. Zszedł cicho na dół. wpatrując się w kwadrat żółtego światła padający z kuchni do hallu. Na chwilę mignął cień mężczyzny, zniknął i gdzieś zamknęły się drzwi. .Atrium — pomyślał Pagan. Robi sobie drinka, zabiera go do atrium, siada i odpręża się. Doszedł do podnóża schodów zatrzymał się. Przez otwarte drzwi zobaczył tamtego siedzącego na wiklinowej sofie z założo nymi nogami, głową odchyloną do tylu i szklanką niedbale trzymaną w ręce. Wyjąl broń z kabury i ruszyl ku drzwiom prowadzącym do atrium. Mężczyzna spojrzał na niego zaskoczony. Kostki lodu lekko zabrzęczały w szklance. - Niech pan nie zadaje sobie trudu i nie wstaje — powiedział Pagan. Miał przed sobą tego trzeciego mężczyznę ze zdjęcia, na którym byli Romanienko i Sundbach. Czas zmienił go bardzo, posiwiał, ciało nie tak prężne jak na zdjęciu, ale niezaprzeczalnie to ten sam mężczyzna. —Pan Michaił Kiss? — zapytał Pagan. —A kto pyta? Pagan pokazał legitymację. Kiss, który w pierwszej chwili był przestraszony, rozluźnił się nieco. –Sądziłem, za jest pan, bo ja wiem, włamywaczem. Tak, nazywam się Kiss. — - Tylne drzwi były otwarte, panie Kiss. Michaił wstał, upił łyk i uśmiechnął się. — Robię się nieostrożny na starość, panie Pagan. Proszę, niech pan wyświadczy mi przysługę i odłoży broń Pagan schował pistolet do kabury, mówiąc: —Zwykła zapobiegliwość. — Jasne. Mogłem przecież wyciągnąć pistolet i strzelić do pana. W końcu żyjemy w wieku karabinów — zauważył Kiss z uśmiechem 1 pogładził siwe włosy dłonią wielką jak bochen. Pagan spojrzał na przeszkolną ścianę, na wykuszowe okno, które w ciemnościach wyglądało upiornie. Przeniósł wzrok na Kissa, który uydawai się całkowicie spokojny i gościnny jakby myślał cz ym i jak tu uraczyć swojego gościa. Paganowi zrobiło się nieswojo. Wrócił znów obraz Maxa Kleina w płomieniach i Pagan zastanawiał się, jak długo ta zmora będzie wracać i męczyć, go. Wyparł ten obraz z myśli i spojrzał na Kissa ciekawy czy tamten spostrzegł jego wahanie i niepokój. — Przyjechał pan z daleka - - odezwał się Kiss. - W czym mogę pomóc człowiekowi ze Scotland Yardu? Pagan podszedł do wiklinowego fotelika. Przyglądał się badawczo twarzy Kissa, która wydala mu się dobroduszna i pogodna. Twarz kogoś kto nie ucieka się do forteli i wykrętów. 0 “Od czego zacząć? Gdzie zrobić pierwsze nadęcie? Zacząć od samochodu? Na początku powoli”. — Usiłuję odnaleźć kierowcę pewnego jaguara. — Jaguara? ? Samochód został wynajęty spółce Rikkad Inc., której pan jest dyrektorem finansowym. — Rikkad? — Kiss sprawiał wrażenie, ze przeszukuje zaka— marki swojej pamięci. — Rikkad. to jedno z pańskich przedsiębiorstw prowadzo-j nych do spółki z Carlem Sundbachem —wyjaśnił Pagan. Kiss zdawał się grać rolę człowieka, który stracił pamięć, ale Pagan nie był w nastroju, by czekać zbyt długo. ł Kiss dopii drinka i odstawił pustą szklankę.
— Mamy tyle różnych spółek, że czasem zapominam — powiedział. i Dlaczego na Boga ten angielski glina interesował się jaguarem? Tylko Andres nim jeździł i zwrócił go do wypożyczalni dziś ł po południu, więc dlaczego ten o to pyta?” — myślał gorączkowo. — Ale przypomniał pan sobie. I jaguara również. — Tak, naturalnie, przypomniałem sobie. — Czy pan nim jeździł? I Kiss potrząsnął głową — Dla mnie za bardzo sportowy — Więc kto nim jeździł? — Przeważnie mój bratanek. Andres Kiss. j> Pagan wyprostował się w foteliku, aż wiklina zaskrzypiała pod jego ciężarem. .Andres Kiss, superchłopak — Chciałbym z nim porozmawiać. —Niestety, to nie będzie możliwe. —Dlaczego? —Właśnie wyjechał na urlop. — Kiedy? —Dziś wieczorem. — Dokąd pojechał? Kiss wzruszył ramionami. —Do Europy. “O, co za dokładna informacja” — pomyślał Pagan. — A dokładnie dokąd? — Powiedział, źe będzie podróżował. Zna pan przecież młodzież, panie Pagan. Raczej nie mają dokładnych planów. —Poleciał, prawda? Kiss przytaknął. Zaczęło być mu dziwnie ciasno. Poczuł ból w piersiach. “Czego ten Anglik chce od Andresa, na miłość boską?” —Dokąd poleciał? — zapytał Pagan. Kiss roześmiał się. — Jestem tylko jego stryjem, panie Pagan. On mi się nie spowiada, — Przypalił papierosa. — Dlaczego zadaje pan tyle pytań o Andresa? Pagan nie odpowiedział od razu. Podobała mu się ta cisza, podobało mu się jak narasta i wzmaga napięcie. Wstał, spojrzał na pogrążony w ciemnościach ogród, Wykuszowego okna nie było już widać. Noc była bezksiężycowa. — Carł Sundbach został zamordowany dziś po południu — powiedział i odwrócił się, by zaobserwować reakcję Kissa. Kiss wyraźnie pobladł zaskoczony. —Zamordowany? Pagan potwierdził skinieniem głowy. Upewnił się, Kiss nie wiedział o morderstwie. —Podejrzewa pan mojego bratanka? Czy dlatego pan tu przyszedł? — zapytał Kiss. Musiał zwalczyć wewnętrzny mrok, powstrzymywać postępujący zanik kontroli nad sobą i przypływ mdłości. Przypomniał sobie niespodziewane wyjście Andresa, jego markotność na lotnisku, powściągliwość i lodowaty chłód. —Młody mężczyzna przyjechał jaguarem na ulicę, przy której mieszkał Sundbach. Zaparkował i wszedł do jego mieszkania. Dwadzieścia minut później znaleziono Sundbacha zamordowanego. Młody mężczyzna i jaguar zniknęli. Kiss ponowił pytanie: — I podejrzewa pan mojego bratanka? —Tak. — Dlaczego, na miłość boską, miałby zabijać Sundbacha? Pagan nareszcie miał swoją chwilę przyjemności. Delektował się nią jak magik przed wyjęciem mnóstwa różnych rzeczy z cylindra, który wszyscy widzieli pusty. —Wydaje mi się, że dowiedział się, iż Sundbach zorganizował zabójstwo Aleksisa Romanienki. Wyjął z kieszeni jedno ze zdjęć i rzucił je na kolana Kissa. Zrobił to kunsztownie, z zimną krwią Trzy twarze patrzyły z fotografii: Sundbach, Romanienko i Michaił Kiss, trzej bojownicy walczący o przegraną sprawę.Kiss zamknął oczy i położył rękę na zdjęciu, myśląc: “Carl, ty stary głupcze”.
Oczywiście, były zdjęcia Pamiętał dzień, kiedy je arobili. Wyszli w czwórkę. Złapali w zasadzkę rosyjski patrol. To był sukces. Sundbach, który nie rozstawał się ze swoim przedwojennym kodakiem chciał koniecznie arobić zdjęcie. “Na pamiątkę — powiedział. Malestusesemed. Żeby pokazać wnukom”. Teraz, po latach, zdjęcia te, których zniszczenia Kiss żądał wielokrotnie, wróciły. Dziwnie, wręcz mistycznie przeszłość przylegała do teraźniejszości. Na fotografii był dowód związku, którego nie można się było wyprzeć. Michaił znów spojrzał na zdjęcie. Zdawało mu się, że czuje wilgotny las, mokrą ziemię pod policzkiem, gdy leżał w dole a tiblad, patrol rosyjski, przechodził w pobliżu. Ale co za bzdury opowiada mu ten Anglik? Że Carl zorganizował zabójstwo Romanienki? A Andres zabił Carla? —Chyba pan się myli, panie Pagan. Nie wierzę, by Sundbach miał coś wspólnego ze śmiercią Romanienki. Pagan schylił się, podniósł zdjęcie i spojrzał zadowolony, że Kiss nie kwestionował jego autentyczności i nie zaprzeczał, że jest wśród sfotografowanych. —Wręcz przeciwnie. Śmiem twierdzić, że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że Sundbach zorganizował to morderstwo gdyż odkrył, że Romanienko byi pod kontrolą pewną frakcji z KGB. —Pod kontrolą KGB? Pan chyba oszalałł —Nie mam co do tego wątpliwości, Kiss. KGB wiedziało, co Aleksis wiezie do Edynburga, ale nie zablokowało jego wyjazdu. A wiesz dlaczego? Bo chcą, żeby plan Bractwa powiódł się. “Bractwo”. Michaił oniemiały wyszedł w popłochu do kuchni. Pagan podążył za nim i patrzył jak tamten przygotowuje drugiego drinka Kostki lodu wypadły mu z rąk i roztrzaskały się jak szkło o podłogę. Kiss kopnął kawałki lodu i spojrzał na Pagan a-Zastanawiał się skąd ten Anglik wie o Bractwie. Pociągnął łyk, starając się zachować spokój. — Popełnił pan bardzo poważny błąd. Zwłaszcza podejrzewając Andresa. Pagan podziwiał opanowanie Kissa, chociaż czuł że jest ono powierzchowne. Tamten zachowywał się chłodno, gładko, a na twarz przybrał wyraz obrażonej niewinności. — Wydaje mi się, że będę mógł rozwiać wszystkie wątpliwości, jeśli pokaże mi pan zdjęcie swojego bratanka Ma pan jego zdjęcie? Kiss popatrzył na Anglika. W jego oczach dostrzegł niepodważalne przekonanie i uwierzył, że to co tamten mówi jest prawdą. Odwróci] się, walcząc z ogarniającym go przerażeniem. Usłyszął swój gios pytający o okoliczności zabójstwa Sundbacha i jednowyrazową odpowiedź Pagan a: “Uduszenie”. Przypomniał sobie skaleczenie na czole Andresa. Zapewne to Carl, stary wojownik, oóitieja, zdołał zadać je w ostatniej chwili swego życia. Jakiś czarny cień przemknął przez jego duszę. Wychował chłopca na zabójcę. Zacisnął mocno powieki Chciał wyprzeć się tego chłopca, wyprzeć tego, co sam stworzył. —Nie mam zdjęcia. —Nie myślałem nawet, że będzie pan je miał. Pagan nalał sobie szklankę wody z kranu i wypił szybko. Wciąż miał w ustach smak dymu. —Jaki jest plan Bractwa, Michaił? Kiss odwróci] się do Pagana —Plan? Jaki plan? — Ten, który tak się podoba KGB. Ten, który KGB chce wykorzystać. Kiss potrząsa głową Pojawiły sią nagle jakieś cholerne obszary, granice zbyt chaotyczne, by mógł je uchwycić i zrozumieć Nie ma mowy, żeby KGB kontrolowało Romanienkę. Nie ma mowy, żeby popierali plan. Zniszczyliby go, ale nie wykorzystali. Pozbyliby się każdego, kto miałby jakiś związek ze sprawą włącznie z nim. — Kiedy mówi pan o Bractwie, wydaje się pan przypisywać mu jakieś niecne poczynania Przyznaję, że jesteśmy grupą luźno związanych ze sobą patriotów, którzy żałują utraty swoją ojczyzny, ale niczego nie planujemy. Proszę to zrozumieć. A gdybyśmy planowali, to na pewno KGB nie byłoby tym za chwycone,zapewniam pana.Pagan skrzyżował ręce na piersi i oparł się o
zlew. Kiss mówił bardzo monotonnie, bez wigoru, jakby świadomość niedawnej zbrodni i jego zabiła. Teraz po prostu wykonał kolejne manewry osłaniające plan Bractwa. —Zbyt wielu ludzi zginęło — powiedział Pagan. — Stanowczo zbyt widu, bym dał się nabrać na pańskie bajdurzenie. Chodzi o zamach terrorystyczny? Czy mord polityczny? Co konkretnie, do cholery? Kiss przeszedł z kuchni do airium, w którym ściany były teraz czarne jak smoła Pagan podążył za nim zdenerwowany wymijającymi odpowiedziami olbrzyma. Co miał zrobić? Wyciągnąć pistolet i anusić Kissa do powiedzenia prawdy? Czuł że widok broni nie przekona Michaiła Kissa i nie nakłoni go do niczego na co nie ma ochoty. —A jak się czujesz, Kiss, wobec faktu, że KGB wykorzystuje wasz plan? Jak się czujesz, oddając przysługę wrogowi? Kiss usiadł i popatrzył posępnie na Pagana. —Bardzo proszę, panie Pagan. Wystarczy. Dość już tych pytań. Jestem zmęczony. “Przypiekanie boczków również się nie sprawdza” — pomyślał Pagan. Przysunął się do Kissa i powiedział: — Romanienko nie żyje. Carl Sundbach nie żyje. Dwóch londyńskich policjantów nie żAe. Młody angielski dyplomata został zamordowany. A dzisiaj nowojorski gliniarz spłonął żywcem w samochodzie. Wasz plan zbiera niezłe żniwo, Kiss. Kiedy ktoś się pojawia na drodze od razu lubudu. Cholerne KGB dopilnowuje,żeby już nigdy więcej nie przeszkodził piękny duet, Bractwo i KGB. Kiss nie odpowiadał. Nie słuchał nawet tego, co Pagan mówił. Myślął o tym, jak Andres morduje Sundbacha. Usiłował wyobrazić sobie jak Sundbach turla się po podłodze, a Andres zaciska węzeł coraz mocniej i mocniej. Stary człowiek walczy, uderza i ostatni raz łapie powietrze. Pagan przybliżył twarz do ucha Kissa. —Czy Andres ma w tym swój udział, Michaił Wiem, że nie jest podniebnym narwańcem. Czy Andres należy do planu? Czy poleciał z waszym zadaniem? O to chodzi? Czy to bomba, Michaił? On ma zrzucić bombę? —Na miłość boską. Pagan atakował ze wszystkich stron. Jego krzyżowy ogień pytań miał zamącić w głowie Kissa do tego stopnia, że wyda z siebie odpowiedź, którą chce ukryć. Kiss był jednak szybki w tej grze. Wstał z krzesła i odsunął Pagana dałem. —Ujadasz pod złym drzewem. Pagan. Idź do domu. Wracaj do Londynu. Niech będzie, co ma być. To ciebie nie dotyczy. Dlaczego niby miałbyś się wtrącać w sprawy krajów, o których nic nie wiesz? Krajów okupowanych przez Sowietów. Anglicy mieli okazję w latach czterdziestych, ale sprzedali Bałtyk Stalinowi za psie pieniądze. Mówię d, daj spokój. Jui za późno, by zacząć się interesować moimi rodakami. Daj sobie spokój. Idź do domu. Zostaw to ludziom, którym na tym zależy, ludziom którzy rozumieją. A co ty z tego do cholery możesz rozumieć Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy, do licha. —To się zrobiła cholernie moja sprawa, Kiss. Kiss wyszedł do przedpokoju, a Pagan za nim. Tam w świetle kinkietu Michaił zatrzymał się nagle. Również Pagan oniemiali zaskoczenia. Stała przy drzwiach frontowych. Miała na sobie gładki podkoszulek, niebieskie dżinsy i torbę przewieszoną przez ramię. Twarz byia bez makijażu. Uśmiechnęła się blado i Pagan pomyślął, że jest wciąż piękna, ale jakby zmieniona. — Frank Pagan ma rację — powiedziała Kristina Vaska. — To robiła się również jego sprawa, panie Kiss.
Moskwa General Olski podszedł do okna w swoim gabinecie, rozsunął zasłony i zobaczył dziwne, czerwone, poranne słońce, które jak reflektor teatralny oświetlało kobiety zamiatające ulicę. Przypominały antyczny chór grecki podczas sprzątania sceny. Zasłonij okno z powrotem i spojrzał na wiceministra Tikunouo siedzącego po drugiej stronie biurka. Po spotkaniu z sekretarzem generalnym Olski rozesłał setki agentów w teren. Mieli rozkaz wejść do biur Ministerstwa Obrony i sprawdzić kartoteki wyższego personelu odpowiedzialnego za połowę sieci radarowej.Uważał to za logiczny punkt wyjścia, jeśli w planie Greszki istnieje samolot wchodzący w przestrzeń powietrzną Związku Radzieckiego. Nie była to łatwa decyzja i nic dziwnego, ze doprowadziła Tikunowa do szewskiej pasji.Tikunow. wiceminister obrony także głównodowodzącym Sił Obrony Powietrznej Związku Radzieckiego.Był to krępy mężczyzna, uderzająco podobny do nieodżałowanego Nikity Chruszczowi. Zdaniem Tikunowa KGB miało zbyt wielki wpływ na życie zarówno cywilne, jak i wojskowe i coraz częścią dochodził do wniosku, że jeśli w Związku Radzieckim mają zostać przeprowadzone reformy, to należałoby je zacząć od zrewidowania uprawnień organów bezpieczeństwa państwowego. —Zakładam, towarzyszu generale, że jesteście w stanie właśnie, co robią hordy waszych łudzi w kwaterach mojego dowództwa? Zakładam również, że potraficie włożyć istotę waszych poczynańł Oiski przyjrzał się dużej, czerwonej twarzy Tikunowa. Chłopska twarz w połączeniu ze słowiańskim,wesołym usposobieniem nie mogła ułayć skrajnych emocji Ołski nie czuł się zobowizany do udzielenia natychmiastową odpowiedzi -W grę wchodzily dość dwuznaczne i delikatne aspekty różnicy stopni, a zdawał sobie doskonałe sprawę z tego. że Tikunow był o wiele dłużej głównodowodzącym obrony powietrzną niż on szefem KGB. Z drugiej strony sprawę doświadczenia i stażu kompensował fakt że Olski był zastępcą członka Biura Politycznego i bliskim współpracownikiem sekretarza generalnego. — Działam z upoważnienia sekretarza generalnego — po wiedział nieco fałszując fakty. Sekretarz powiedział jedynie ..Załatw to tak jak uznasz za stosowne. Stefanie”. Wiceminister Tikunow zastanawiaj się. czy nie poprosić o okazanie upoważnienia na piśmie. Miał do tego pełne prawo, ale szef KGB nie by4 przecież osobą którą słowa można było podać w wątpliwość Zawahał się chwilę, rozważając swoje i i próbując opanować zdenerwowanie. — Pozwolicie, że zadam pytanie, towarzyszu ministrze — uprzedził go Olski. — Czy w dzisiejszych realiach można naruszyć przestrzeń i powietrzną kraju. nie będąc ukrytym? —A to co znowu za pytanie? —Proste. Tikunow zjeżył się nieco. Nie przyszedł tu rozmawiać z szefem KGB o hipotetycznych możliwościach. Chciał jedynie, by tó wszystkie nikczemne łobuzy, wyniośli parweniusze, d choiern - gangsterzy wynieśli się z jego budynków i jego terenu. —Jest taka możliwość ale mało prawdopodobna. — W jakich okolicznościach jest to możliwe, towarzyszu ? ministrze? Tikunow podniósł rękę i zaczął wliczać na palcach —Raz. gdy samolot wleci poniżej zasięgu radarów i dwa, gdy radar nie działa. W pierwszym przypadku prędzej czy później zostałby nawiązany kontakt wzrokowy-. — Czy któreś z naszych stacji radarowych nie działają obecnie? — Jeśb wiem, to nie. Gdyby coś takiego zaistniało, poinformowano by mnie o tym. —Automatycznie? Tikunow przytaknął. Zastanawiał sję, do czego to ma prowadzić Miał wrażenie, że niechcący oddał inicjatywę Olskiemu i wcale nie był zachwycony. — Czy mogą zaistnieć inne ohoikzności oprócz awarii radaru, że stacja nie funkcjonuje? —Podczas rutynowych przeglądów, rzecz jasna.
— Czy w chwil obecnej w jakiejś stacji jest przeprowadzany przegląd stanu technicznego sprzętu? —Nie planowano nic na dziś. — Czy przegląd może się odbyć bez waszą wiedzy, towarzyszu minisbze? — Wątpię. Tylko drobnk$sze naprawy mogą być dokonywane bez mojej zgody. Wszystko co dotyczy sied jako całości wymaga mojego pozwolenia. — Załóżmy więc. tak dia potrzeb teoretyczną spekulacji, że jacyś wasi podwładni postanowili unieruchomić radar i nie poinformować was o tym? Czy jest to możliwe? Tikunow, który uważał. że traktuje swoich oficerów z szacunkiem i wierzył że był to sacunek wzajemny, był wstrząśnięć tym pytaniem. — Kazalem ich rozstrzelać, towarzyszu generale. Czy kwestionujecie lojalność moich oficerów? Ołski przytaknął. — Sądzę, iż istnieje możliwość, że ktoś manipuluje waszym systemem, towarzyszu ministrze. —To nłe do pomyśleniał —Dla was być może tak. Domagam się, byście sprawdzili stan operacyjny waszych stacji w sektorze bałtyckim. Tlkunow poczuł, że musi zaprotestować. Cała ta rozmowa od samego początku była nie kończącym się obrażaniem jego osoby. —Z nie ukrywaną radością każę sprawdzić stan operacyjny moich stacji, także 1 ewentualne podejrzenia o nielojalność wśród moich oficerów, ale tylko wtedy, gdy pokażecie ml pisemny rozkaz od sekretarza generalnego, towarzyszu generale. — Tlkunow z czerwieniejącą coraz bardziej twarzą i pałającymi policzkami byl nieugięty. W KGB szczerze nie znosił sposobów, jakie stosowali aby zawładnąć czyjąś strefą wpływów. — Chciałbym także zrozumieć powody waszych pytań, towarzyszu generale. Czy wlede coś,czego ja nie wiem? Czy słyszeliście o Jakimś samolocie, który zamierza pogwałcić obszar powietrzny Związku Radzieckiego? Olski chodził niespokojnie po biurze. —Otrzymałem informację, która pozwała mi sądzić, ze pewien samolot dokona ataku na Związek Radziecki. — Jaki to samolot? —Nie wiem. — Może chociaż wiecie, skąd przyleci? — zapytał Tlkunow tonem, który u ważał za rozweselający, ale była to tylko nieudolna próba w wykonaniu człowieka bez poczucia humoru. Olski potrząsnął głową. — Ależ na Boga, towarzyszu generale, jesteście doprawdy chodzącą encyklopedią. I z tego powodu czujecie się upoważnieni do wysyłania swoich agentów do moich biur i siania niezgody? Skąd dostaliście tę tak zwaną “informację1? — Tego nie mogą ujawnić—odparł Olskt. — A wywiecie, ze lepiej byłoby o to nie prosić. — .jedyny samolot, który byłby w stanie dokonać uderzenia na nas musiałby pochodzić z sił NATO. Czy chcede przez to powiedzieć, że mamy się spodziewać ataku NATO? Jednym samolotem? Jednym małym samolotem, towarayszu generale? — Tego nie powiedziałem. —To o co cl, do cholery, chodzi, Olski? Olski bardzo chciałby mleć odpowiedź na pytania Tlkunowa, ale jedyne na czym mógł polegać to niejasna i bardzo niepewna informacja od Wolowlcza, a to było bardzo mało. Samolot, dobrze, ale jaki? I skąd? Wziął ołówek I zacząI stukać w blat biurka. — Nie mogę ryzykować, towarzyszu ministrze — powiedział Olski. — Oto dlaczego rozkazałem swoim ludziom przeszukanie kwater waszych dowódców. I to nie tylko w Moskwie. Tlkunow prychnął i zacisnął czerwone dłonie w pięści, aż posiniały.
— Jestem potwornie przerażony, generaleł Najpierw wasze zbiry grzebią w kartotekach mojego personelu i manipulują komputerami… — Niezupełnie zbiry, towarzyszu ministrze — zaprotestował Olski. — Oni wiedzą, czego szukają Interesują ich tylko oficerowie, których stanowiska stwarzają możliwość wyłączenia radaru. Tlkunow zignorował go i kontynuował: — …potem okazuje się, że mają carte blanche na przetrząsanie mieszkań moich oficerów. Ta sytuacja jest nie do zniesienia. — Ruszył do drzwi, machnął ręką, zniecierpliwiony. — Przekażę swoje niezadowolenie sekretarzowi generalnemu. Zarazł Macie do tego pełne prawo. Ale mimo to sugerowałbym, byście sprawdzili prawidłowość funkcjonowania radarów, zanim zaczniecie dzwonić, towarzyszu ministrze. —Proszę mnie nie pouczać, towarzyszu generale. Doskonale wiem, że działka KGB to wściubianie nosa w nie swoje sprawy, ale swój zechciejcie trzymać od moich spraw jak najdalej. Olski patrzył jak wiceminister wypada z biura, trzaskając drzwiami. Po paru minutach do pokoju wszedł Czebrikow, niosąc jakieś papiery w ręku. —Mamy tu coś, co was zainteresuje, towarzyszu generale— powiedział. — Znaleziono trzech funkcjonariuszy KGB zamordowanych trzydzieści kilometrów od Tallina. —Zamordowanych? — Olski aż podskoczył na krześle. “To jest chyba jeden z tych dni — pomyślał —kiedy złe wieści zaczynają spadać jak kamyki. Stukają o siebie, przybywa ich coraz więcej, aż powstaje lawina. — Najprawdopodobniej ich podejrzenia wzbudziło samotne, opuszczone gospodarstwo i poszli dokonać przeszukania zgodnie z waszym ogólnym rozkazem, by zlokalizować i unieruchomić dysydentów. Z budynków tych zdaje się, korzystali czasem jacyś włóczędzy. Kiedy ci trzej nie nawiązali kontaktu z dowództwem w Tallinie, zarządzono poszukiwania. Wszystkich trzech znaleziono zawiniętych w plandekę i wepchniętych do starej studni. Zostali zastrzeleni. Dom był ostatnio zamieszkany, gdyż pozostały resztki jedzenia, kilka śpiworów. Znaleziono starego moskwicza. Nazwiska właściciela jeszcze nie ustalono.Olski pochylił się nad biurkiem. —Czy to może mieć jakiś związek? Czy to możliwe, że zabójcy są związani z domniemanym spiskiem? —Być może, towarzyszu generale. Z drugiej strony, w krajach bałtyckich zawsze byli ekstremiści. W tych stronach to typowe. Co jakiś czas łapiemy kogoś za rozwieszanie ulotek o antysocjalistycznej treści, a podczas pizeszukania bywa, że znajdujemy schowany gdzieś pistolet. Zwykle to pamiątka z wojny. Może lokatorzy tego domostwa są właśnie tego pokroju, jakieś przypadkowo uzbrojone czubki.Niekoniecznie musi istnieć związek między nimi a konspiracją na szerszą skalę. Niekoniecznie”. Był to rodzaj ogólnika, których Olski nie lubił słuchać. Potrzebował faktów, konkretnych informacji. Zaniepokoił się nagłe. W tym coś było, to miało swoją strukturę, plan, którego nie potrafił odczytać, projekt, którego istoty nie mógł uchwycić, logikę, która mu się wymykała. Plan, plan na szerszą skalę, coś dokładnie obmyślane, tworzone przez całe lata cierpliwości i niewyszukaną determinacji, która jest ślubnym dzieckiem obsesyjnej nienawiści. Bałtowie nienawidzili Rosjan. To jasne jak słońce. I ta nienawiść wcale nie zmniejszała się z każdym następnym pokoleniem, bez względu na to, na ilu młodych Litwinach wymuszano wstąpienie do Komsomolu, iłu Łotyszów było w partii, ilu młodych Estończyków uczyło się w szkołach po roAjsku. Nienawiść trwała i zdawało się, że nie będzie jej końca. Gdyby to od niego zależało,Olski wolałby poszukać odpowiedniej formy załagodzenia sporu z nacjonalistami bałtyckimi. Dlatego był przygnębiony. Trzech zabitych funkcjonariuszy w Estonii, konspiracja w Związku Radzieckim, Wiktor Jepiszew w USA, Greszko wędrujący po nocy i rozsiewający pogłoski. Wszystko to nagle zderzyło się w jego umyśle. “I do tego jeszcze ten Dimitrij Wołowicz”.
Poughkeepsie, Nowy Jork Lotnisko to należało kiedyś do prywatnego aeroklubu, który zbankrutował w atmosferze pogłosek o malwersacjach i publicznym skandalu. Drzwiami hangaru kołysał teraz wiatr, a zewnętrzne ogrodzenie rozsypało się. Czasem na pasie startowym dzieci grały w baseball. Pas był popękany, tu i ówdzie spomiędzy betonu wyrastały kępy trawy, nierówności na których jednosilnikowa Cessna podskakiwała i chwiała się od momentu zetknięcia z ziemią. Iverson poczuł, jak owionął go chłód nocy, postawił kołnierz letniego płaszcza i spojrzał na Jepiszewa.Samolot turkotał na uybojach, kierując się do miejsca, w którym stali. Zimno jak na tę porę roku — zauważył Iverson. Jepiszew nie odezwał się. Patrzył na samolot, który był mniejszy niż się spodziewał. Przyleciał tu pierwszą klasą, prawie z honorami, a teraz po wykonanej robocie miał wyjść kuchennymi drzwiami, odlecieć z jakiegoś Poughkeepsie, które leży Bóg wie gdzie. Miał lecieć najpierw do Kanady, a stamtąd do Związku Radzieckiego. Wolałby wracać w nieco większym komforcie, na co chyba zasługiwał. Iverson wyciągnął rękę i dotknął ramienia Jepiszewa. — świetnie się pan spisał. Moi mocodawcy są zadowoleni Słyszałem, ze generał Greszko również Jepiszew słuchał wiatru, który szeleścił w resztkach ogrodzenia. W kokpicie Cessny zapaliło się światło i syłwetka pilota stała się widoczna. — Kto pilotuje samolot? — zapytał Jepiszew. — Jeden z naszych ludzi. — Dobry? — Pan się denerwuje, pułkowniku? — Te małe samoloty… — Jepiszew nie dokończył zdania. Samolot z fałszywymi numerami podkolował bliżej. — To dobry pilot — powiedział Iverson. — Najlepszy. Cessna zatrzymała się. Jepiszew zrobił krok do przodu, słysząc jak śmigło obraca się wolno. Wcale nie był zadowolony. Mak lotnisko, śmiechu wart samolocik. Uważał, że zasłużył na coś więcej. — Będzie panu wygodnie, pułkowniku. Obiecuję — Iverson utyął piersiówkę z kieszeni i nalał do srebrnej nakrętki. Podał Jepiszewowi: — Mały toast za przyjaźń między naszymi krajami, pułkowniku. Za współpracę. Iverson podniósł butelkę do ust. — Co to jest? — zapytał Jepiszew. — A co ma być? Wódka, oczjAvisde. Jepis2ewwłał kieliszek do gardłai zwrócił zakrętkę Iversonowi, który natychmiast zamknął nią butelkę. — Dziewczyna Co zrobicie z dziewczyną? — W naszym odczuciu bez Pagana jest raczą nieszkodliwa — Tyłko tyłe? Nie widzicie żadnego niebezpieczeństwa? — Przez jakiś czas będzie obserwowana — zapewnił Iverson. Teraz, skoro już spełniono toast bardzo chciał odejść jak najdalej od tego ponurego miejsca.—Dziewczyna sama nie stanowi już żadnego zagrożenia dla planu.Japiszew wzruszył ramionami, podszedł do samolotu i wspiął się do kabiny. Machnął ręką do Iversona, który odpowiedział podobnym gestem. Cessna zatoczyła koło, wjechała na pas i ruszyła podskakując i chwiejąc się na boki, aż wreszcie przy końcu pasa oderwała się od ziemi. Coraz wyżej i wyżej, wolno i głośno znikała w czerni nieba Iverson patrzył za samolotem do chwili, gdy zniknęły mu z oczu światła pozycAne i wrócił do samochodu. Połączył się telefonicznie z domem we Fredericksburgu. Kiedy Galbraith zgłosił się, Iverson powiedział: — Odleciał, sir. — Wypił toast, rzecz jasna? — Naturalnie.
— Chyba tak jest lepiej, nie uważasz, Gary? Zostajesz na noc w Nowym Jorku czy wracasz? Zostanę w mieście. Jestem zmęczony. Kolorowych snów. Gary Galbraith rozłączył się. Iverson odłożył słuchawkę i siedział w ciemnościach opuszczonego lotniska.Zdawało mu się, że jeszcze słyszy daleki pomruk silnika. Przekręcił kluczyk w stacyjce i spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej.Za około pół godziny środek usypiający, który miesza się z wódką, nie zmieniając jej smaku, pogrąży Jepiszewa w mocnym śnie. Pilot wyskoczy na spadochronie nad wcześniej ustalonym punktem w pobliżu miasta Troy, a maszyna z uśpionym Jepiszewem na pokładzie rozbije się w górach Adiroundacks, w dość rzadko zaludnionej okolicy za jeziorem Luzem e, gdzie może nie być zauważona przez całe lata.“Bez śladu” pomyślał Iverson. 1 znowu był pełen podziwu dla Galbraitha, który ogarnął całą tę akcję jednym spojrzeniem, wtedy w żółtym domu w Virginia Beach. Przenikliwość godna arcymistiza przewidującego możliwości szacha i mata dwanaśae przebiegłych ruchów naprzód. Mówił wówczas: “Wykorzystaj talenty z zewnątrz, kiedy tylko nadarza się sposobność, Gaiy. Upewnij się, czy talent nie sieje plotek. Ci, którzy mówią, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka są w Wędzie. Najlepszym przyjacielem człowieka jest MILCZENIE
Glen Cove. Long Island Michaił Kiss nie musiał głośno wypowiadać pytania, które cisnęło mu się na usta. Doskonałe znał odpowiedź. Podobieństwo rysów było zbyt silne i zbyt uderzające. Zanim zaczęła mówić “Kuli siis Kaleu Jouab koju…” wiedział dokładnie kim jest ta kobieta, na której twarzy rysował się lekki i zwodniczo swawolny uśmiech.Minęła Kissa i Pagana, weszła do atrium i stanęła na środku. W jej postawie było coś aroganckiego i wyniosłego, coś, czego Pagan nie zauważył nigdy przedtem. Najwidoczniej kryła w sobie jeszcze wiele niespodzianek. Doznał przygniatającego uczucia, że znalazł się na sztuce, której dwa pierwsze akty zdążyły mu umknąć albo, co najwyżej, widział je tylko kątem oka. Czuł, że między Kissem a Kristiną istnieje jakiś nie rozwiązany konflikt, którego nie był w stanie zrozumieć. — Często zastanawiałem się, co się stało z córką Norberta. Próbowałem przestać myśleć o niej i czasem nawet się to udawało. —Długo cię szukałam — powiedziała Kristina. Kissowi zaschło w ustach. —Zdaje mi się. że przez te wszystkie łata w pewnym sensie czekałem na ciebie. Norbert śnił mi się ubiegłej nocy. Kristina zbliżyła się do Michaiła. — Czy wiesz, ]ak brzmiały ostatnie słowa Norberta Vastó, kiedy go zabierali? Kiss wolno pokręcił głową. — “Zdradzili mnie” — glos KrisBny drżał. — “Bractwo mnie zdradziło” —Zdrada to łatwe słowo — powiedział Kiss — zbyt proste. —A jak ty byś to nazwał? —Nazwałbym to ofiarą. — Oddany na ofiarę przez swoich towarzyszy. Przyjaciół. Przez jego Bractwo. Kiss przesunął dłonią po oczach. —Musisz zrozumieć okoliczności — nalegał. — Dlaczego? Czy one usprawiedliwiają wszystko? — Mogę ci pomóc zrozumieć, Kristino. —Wątpię. Była zawzięta i bezlitosna, a jej twarz bardziej napięta niż Pągan kiedykolwiek widział. Rozmawiała z Kissem tak, jakby Pagan, spełniwszy swoje zadanie, doprowadzając ją do samego j serca Bractwa przestał istnieć. Sama nie była w stanie dokonać I tego wyczynu, dotrzeć do celu zamazanego przez upływ czasu I I pseudonimy członków Bractwa, pójść zanikającym siadem po f zatartych ścieżkach. Poczuł się odtrącony.Wykorzystany. Nie bardzo wiedział, czy ma się czuć urażony, czy być zakłopotanym z si powodu nonszalancji swoich uczuć, czy podziwiać jej nieustęp-I liwość w poszukiwaniach. Zdrada, ofiara. Czyżby Kristiną prag- $ nęła zemsty? Poruszył nieznacznie ręką, tak by pozostała poza zasięgiem wzroku tamtych i w pobliżu broni. — W skrócie, rzecz sprowadza się do tego, że Romanienko był w poważnych tarapatach kilka lat temu —odezwał się Kiss. —Jak zapewne wiesz, zajmował wtedy stanowisko, które tyo dla niego dość kłopotliwe. Żył jakby podwójnie.Czasem role, które odgrywał wchodziły ze sobą w konflikt Rozumiesz to? Kiss przerwaj. Czy warto było opowiadać tę historię teraz? Przecież już zbladła, znikała jak tego chciał,stawała się powoli strzępkiem wspomnień, które już nie dręczyły upokarzającą hańbą. Spoglądając na Pagana,dostrzegł zakłopotanie w jego twarzy. Najwyraźniej coś łączyło go z Kristiną, może nawet się kochali, ale jedno było pewne — najmniej Pagan mógł się spodziewać jej tutaj.
—Cały czas słucham — przypomniała Kristiną. Dopiero teraz spojrzała na Pagana, posyłając mu nie obowiązujmy uśmiech. Pagan zastanawiał się, ile w nim szczerości. Wfydągnąl rękę i położyj na jej ramieniu, ale zdawała się nie zauważyć tego. Była skoncentrowana na Kissie. Kiss ciągnął: —Kiedy nasz plan był jeszcze w powijakach, Aleksis zorientował się, iż pewne odłamy w partii zaczynają go podejrzewać. KGB przypuściło wtedy ostry szturm na Tallin. Lojalność Aleksisa poddano w wątpliwość. Zaczęły krążyć pogłoski o jego podwójnym życiu. Pogłoski, na które nie mógł sobie pozwolić, Kristino. Człowiek na jego stanowisku musiał być poza wszelkimi podejrzeniami, również dlatego, że był bardzo ważny dla sprawy Przerwał. Wypowiadanie tych słów przychodziło mu z dużym trudem. Ale widma napierały i zmuszały do mówienia. —Zdecydowano, że musi udowodnić swoją wierność partii. Musiał uciąć wszelkie pogłoski i podszepty.Jaki w końcu byłby z niego pożytek, gdyby został aresztowany i uwięziony? Jak mógłby walczyć o sprawę w celi więzienną? Dlatego też, to co miał zrobić, musiało być drastyczne. — Reszty mogę się domyśleć — mruknęła Kristiną — Może tak, może nie. Romanienko i ja spotkaliśmy się w siedemdziesiątym pierwszym w Helsinkach. Bardzo trudno było zorganizować to spotkanie. Wierz mi, wcale nie wspominam go z przyjemnością. Odbyło się na promie do Suomenlinna. Parniętam ten dzień. Było zimno i padał deszcz. Pogoda jakby dopasowała się do tego, co musieliśmy zrobić. Aleksis naszkicował pian ochrony swojej reputacji, a ja na to przystałem. Zdecydowaliśmy oddać Norberta Vaskę w ręce KGB, ujawnić jego przynależność do kol demokratycznych, jego udział w prowadzeniu podziemną gazety. Wszystko. Aleksis przekazał te informacje jakiemuś pułkownikowi Jepiszewowi, który potem aresztował twojego ojca.W pokoju zapadła długa cisza — Spisaliście się doskonale— powiedziała w końcu Kristina. — Chyba byliście z siebie bardzo zadowoleni. — Zrobiliśmy, co trzeba, aby ratować plan. Musisz to zrozumieć, Kristino. Tu chodziło o przeżycie. Albo twój ojciec, albo koniec wszystkiego, do czego tęskniliśmy i nad czym pracowaliś my. —Dokonaliście złego wyboru. — Wybór to nie jest właściwe określenie. Byliśmy zmuszeni tak postąpić. Wielki Boże, czy myślisz, że to co zrobiliśmy przyszło nam z łatwością? Pagan z zażenowaniem i podziwem patrzył na cdowieka zobligowanego do powiedzenia prawdy, którą odsuwa od siebie całymi latami. Wymuszone słowa, przerwy, milczenie, zdania wyciągane gdzieś z najdalszych głębi. Z niepokojem oczekhrał na reakcję Kristiny. Jej zachowanie było trudne do przewidzenia. — Powiedziałem wszystko. Byłem d to winien. — A teraz czego oczekujesz? — zapytała Kristina. — Roj grzeszenia? — Czasem wydaje mi się, że gdyby Norbert znał prawdę, zrozumiałby dlaczego to zrobiliśmy. Ale nie oczekuję przebaczenia, zwłaszcza od debie. — Przebaczenie to ostatnia rzecz pod słońcem, jaką moj labym ofiarować, nawet gdybym chda la. Nie przyszłam tu. Żeby wyświadczać d przysługi, Kiss. Przyszłam, by spojrzeć na debie, by zobaczyć człowieka, który zdradzi mojego ojca. Kiss patrzył w podłogę. — Zrobiłbym to jeszcze raz, gdybym musiał, Kristino. Kristina przeszła przez pokój i spojrzała w ciemność za szybą. —Zniszczyłeś moją rodzinę, Kiss. To nie Jepiszew ją rozbił. Cóż w końcu go to obchodziło? Wykonał tylko swoją podłą robotę. Ale ty i Romanienko wydaliśae mojego ojca. Podarowa-lisde go Rosjanom. A moja matka…Coś załamało się w jej głosie i przerwała. Pagan poczuł nagle chęć, by objąć ją, ale nie poruszył się. —Moja matka siedzi w małym domku gdzieś na peryferiach i pisze listy, Kiss. Pisze na Kreml do Białego Domu i na Downing Street Błagalne listy. “Pomóżde uwolnić mojego męża z Syberii”. Rok za rokiem wysyła te listy, tracąc czas i energię, słabnąc coraz bardziej. Petycje, adresy, apele, całe
potoki bezużytecznych słów,o których wiadomo z góry. że niczego nie zdziałają, a jednak robi to. bo nie ma innych sposobów.Kiss wesichnA. Jego myśli odpłynęły z tego pokoju, z tego domu i od dziewczyny, która otworzyła drzwi i wpuściła upiory. Myślał o Andresie, który jest teraz gdzieś w górze, nad Atlantykiem. O podróży i przykryciu.Kristina otworzyła torbę, wyjęła pistolet i wycelowała w Kissa. Pagan zrobił krok w jej stronę, ale powstrzymała go ruchem broni. Była twarda i bezkompromisowa. Nagle całe jej piękno zniszczyły mordercze zamiary. Kiss spojrzał na pistolet celujący w jego głowę. Poczuł ucisk metalu na twarzy. Wbiła lufę w ciało. —Kristina… — zaczął Pagan. —Długo szukałam, Frank. Od pierwszego dnia tutaj, w tym kraju. Czasem zdawało mi się, że jestem Misko, ale potem to uciekało. Dochodziłam tylko do ściany milczenia. Kiedy prawie wyczerpały się wszystkie sposoby znalazłam debłe, a ty znalazłeś Kissa.Pagan chciał ją objąć i odebrać pistolet. Zobaczył, że skóra Kissa marszczy się jak papier wokół miejsca, gdzie wbijała się lufa. Kiss mial zamknięte oczy. Rozległ się szczęk zwalnianego bezpiecznik a. — Krlstina — powiedział Pagan. — On jest Jedyną nicią do planu Bractwa. Jeśli go zastrzelisz… Patrzyła na Pagana szeroko otwartymi oczami, — A co mnie to obchodzi, Frank? Co oni zamierają zrobić? Krzyknąć uuaaa w ucho Rosjanom? Rosjanie zmiażdżą ich, jak miażdżą wszystko. — Nacisnęła mocniej, a Kiss jęknął. — Pozwól ml chociaż z nim porozmawiać — powiedział Pagan. Kiss odwracając twarz od luty, puknął palcem w głowę. — Możesz gadać, aż zsiniejesz, Pagan. Plan jest tu 1 tu zostanie. Pagan podszedł do Kissa. — Odsuń się Frank — powiedziała. — Nie wtrącaj się Nie masz z tym nic wspólnego. — Ostatnio często mi to mówią. Zdaje się, że nie słyszę ich właściwie, — To lepiej zacznij słuchać. Zaciskała palec na spuście, widząc bezbronność Kissa. Mogła zniszczyć go w ułamku sekundy. I nagłe wydało się jej, że ten mężczyzna to nie Michaił Kiss, lecz Jej ojciec. Norbert Vaska. Ujrzała go na białej pustyni i zastanawiała się czy jeszcze żyje 1 czy pamięta o wszystkim, co mu zabrano. Wyobraziła go sobie z oczami zamkniętymi przez śmierć. Widziała grabarzy kopiących w półzmarzniętej ziemi, potem układających Norberta Vaskę do chłodnego dołu. Zamknęła oczy. Nie mogła znieść tego widoku. Zmarznięte, białe ręce,kryształki lodu na rzęsach, usta milczące i sine, oczy może otwarte i patrzące w ark tyczną nicość. Zdawało się jej, że słyszy Jak mówi: “Bractwo zdradziło mnie”. Odpowiedziała: “Czy chcesz, żebym to zrobiła, ojcze? Czy mam dę pomścić? A może powiesz teraz, że Kiss i Romanienko zrobili to co musieli, że w każdej woj nie, nawet przegranej Jak to, w każdej patetycznej walce jak ta wszystkie czyny są usprawiedliwione?” Zbita z tropu, z zamętem w głowie,Kristina patrzyła na profil twarzy Kissa, widząc niebieskie oko bez uArazu i lekki cień siwego zarostu nad wilgotną górną wargą. “Kiss I Romanienko płyną promem i planują śmierć Norberta Vastó — myślała. Jakież to proste, bezpośrednie i cywilizowane. Czy zgodziłbyś się z nimi Norbercie Vaska? Jakbyś się zachował,gdybyś to ty rozmawiał z Romanienkąo śmierd Kissa? W tym jest szaleństwo i obłędny patriotyzm ludzi walczących o beznadziejną sprawę, którzy tworzą swój fikcyjny świat, gdzie widzą siebie bezwzględnie eksmitujących Sowietów, widły przeciwko karabinom maszynoW tym, butelki z benzyną na czołgi —żałosne sny”. Ogarnął ją gniew. Głowę wypełniała pulsująca, czerwona wściekłość. Nie mogła tego opanować. — Kristina - powiedział Pagan. Zobaczyła, że sięga po broń i powiedziała: — Spieprzaj, Frank — Kristina - powtórzył. Do diabła z tobął Oczy zawilgotniały Jej I obraz Kissa zamazał się nieco. - Ty kupo gnoju - - wycedziła. - Bezużyteczna kupo gnoju.Zrozumiała, że nie potrafi go zabić. Nie potrafi tego zrobić. Trzasnęła go pistoletem w twarz Głowa Kissa odskoczyła I Kristina mierzyła jeszcze raz, dźgając lufą wczoło. Gowa opadła do tyłu, a z rozciętej brwi popłynęła krew. Chciała uderzyć po raz trzeci, ale Pagan chwycił Ją za rękę i odebrał broń. Cala
Jego wściekłość nagle ulotniło sie. Osunęła się na podłogę i usiadła po turecku, patrząc na Kissa zakrywającego twarz dłońmi. “Bezwartościowa kupa gówna i nawet nie mogę go zastrzelić. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie ten tajemniczy deszcz padający na prom do Suomenlinna, gdzie dwaj ludzie planują zdradę jej ojca. Przyszło jej na myśl, że chociaż był nieobecny, chodaż nk: nie wiedział o zmowie przeciwko sobie to i tak Norbert Vaska przystałby na to. Dałby 2godę by go poświęcili, bo żył Bractwem, żył przeszłością, w której wróg był kimś kogo widziałeś na końcu lufy swojego karabinu, a twoja ojczyzna nie poddała się Rosjanom do końca…Michaił Kiss z zakrwawionymi rękami usiadł na krześle Oddychał z trudem. Pagan pochylił się nad nim. —Gdzie to ma się stać? — zapytał. —Odczep się — wyjęczal ciężko Kiss. — Gdzie i kiedy, Michaił? —Vabadus Eestile — wyszeptał.
Moskwa WaJentina Uwarowa w swoim mieszkaniu koło parku Izmaiłowa pakowała się pospiesznie. Polecono jej,by nie brała dużo bagażu, co wcale nie było dla niej kłopotliwe. Prawdę mówiąc niewiele rzeczy zasługiwało na zabranie. Zdecydowała się na kilka zabawek dla dzieci i kilka niezbędnych sztuk ubrania. Była niską kobietą o małej, okrągłej twarzy. Ci. którzy ją znali, cenili jej zdecydowanie. “Walentina to taka konsekwentna kobieta” — powtarzali często. Pod postawą determinacji ukrywała swe ogólne niezadowolenie z braku życiowych możliwości w tym kraju. Do pakowała walizkę, zamknęła. Poczuła nagle duszące ale neruowariie Usiadła na łóżku i zapaliła papierosa, słuchając głosów dzieci dobiegających z kuchni. Wiedziały, że uzbierają się w podróż, aie nie powiedziała dokąd.Wiedziały, że tata gdzieś do nich dołączy i tyły bardzo szczęśliwe. Walentina dotknęła krzyżyka na piersi i wyszeptała cicho: .Dobry Jezu, pomóż nam”. — Wyjeżdżamy, ujeżdżamy, wyjeżdżamył — głośno wykrzykiwała dziewczynka. Walentyna Uwarowa ostrzegła dzieci, by nikomu nie mówiły o wyjeźdźie Ani kolegom, ani krewnym, nawet babci. Weszła do kuchni i uciszyła je. Chłopiec był spokojny, za to dziewczynka bardzo ożywiona. — Musimy być cicho — powiedziała Walentina. — Kiedy wjeżdżamy? — zapytała dziewczynka. — Za kilka godzin. —A nie możemy już? Zaraz teraz? — Dlaczego? Chcesz czekać na dworcu? — Tak — odpowiedaała dziewczynka. — Ja lubię dworce. Walentina zastanowiła się chwilę, ale nie chciała czekać na stacji, odliczając nerwowe godziny do odjazdu pociągu. Tutaj w £ mieszkaniu mogła się jeszcze czymś zająć.Pozmywać naczynia. Wyrzucić śmied. mimo ze, być może. opuszcza to mieszkanie na zawsze. Nie mogła zostawić nieporządku.Po wyjeździć mogliby mówić:,,Zostawiła po sobie chlew, ale czego tu spodziewać się po żonie zdrajcy?” Nie chciała pozostawić bałaganu. Podeszła do zlewu, odkręciła kran. Pociekła letnia woda, a stary piecyk gazowy zacharczał nad glową-Wyjeżdżamy — tyrn razem szeptem powtórzyła dziew-I czynka. — Wyjeżdżamy do tatusia. Walentina uciszyła dziecko Opłukała brudne naczynia i i. odstawiła do wyschnięcia “Nowe życie” —pomyślała. Te dwa słowa nie opuszczały jej myśli jak uparta melodia. Wytarła ręce i wtedy usłyszała ciężkie pukanie do drzwi.Poczuła jak krew odpływa jej z twarzy, a serce zalomotało z przerażenia. —Ktoś za drzwiami — powiedział chłopiec. Spojrzała w podnieconą twarz syna i nagle czujne oczy. Weszła do przedpokoju i wolno otworzyła drzwi.Przed sobą ujrzała dwóch mężczyzn w mundurach.
Glen Cove, Long Island Jeśli w ogóle istniały jakieś dowody mówiące o zamiarach Bractwa — pomyślał Pagan — to jedynym miejscem, gdzie należy szukać jest gabinet na piętrze”. Włączył światło i szybkim spojrzeniem obrzucił pokój. Interesowało go przede wszystkim biurko. Podszedł i ogarnięty nagle pośpiechem zaczął przeglądać rozłożone papiery. Poczuł, że Kristina wchodzi do pokoju i pomyślał: “Zignoruję ją”. Nie podniósł wzroku.Słyszał jak podchodzi. Poczuł jej ręce na barkach. Nie poruszył się. —Musisz zaakceptować jedną rzecz, Frank. — Powiedz jaką. — Zależy mi na tobie. Nie chciałam tego, ale stało się. I to się nie zmieniło. Z początku myślałam, że po prostu przydasz mi się. Miałeś źródła, z których mogłam skorzystać. Ale to się zmieniło, Frank. —Bomba. —Zraniłam cię? —Jesteś bardzo spostrzegawcza. To mi się podoba. Przekładał papiery. Wszystkie po estońsku, A czego niby miał się spodziewać? Przekładał dalej, szukając czegoś bardziej zrozumiałego. — Frank, posłuchaj. Nigdy nie chciałam dę skrzywdzić. —Nie skrzywdziłaś — powiedział oslio. — Jestem roz czarowany, zgoda. Jak na razie tobą, zgoda. Rozgoryczony myślą, że mnie wykorzystałaś. Ale skrzywdzony? Nie, kochana. Nie skrzywdzony. To tak jakby coś d wpadło do oka. Kłuje trochę, ale można to wypłukać zwykłą wodą —Chcę porozmawiać z tobą. Spójrz na mnie. Spojrzał, ale tylko przelotnie i wrócił do papierów. Rachunki, wuchery do kart kredytowych, listy, ale nic, co mogłoby dostarczyć mu jakąś konkretną informację. —Chdałam go zabić, przyznaję — powiedziała. —Albo tak mi się zdawało. Ale kiedy już do tego doszło, Frank… Wydawało mi się, że chcę zabić Romanienkę również, ale też nie wiem, czy byłabym zdolna to zrobić —Posłuchaj, wchodzisz w moje życie—ostro jej przerwał — spędzamy kilka miłych namiętnych godzin. —Chodzi o coś więcej. I ty wiesz o tym. Potrząsnął głową. “Wpuszczony w maliny — pomyślał. — Naiwne serce. Alchemia powabu, która zmienia krzykliwe kłamstwa w lśniące prawdy, a tym razem zmieniła żużel w diamenty”. Przypomniał sobie jedną z jej pierwszych kwestii wypowiedzianych do niego: “Nie mam żadnych ukrytych moty wów, Frank.Usłyszałam o zabójstwie w telewizji i pomyślałam, że możesz potrzebować informacji, których nigdzie indziej nie zdobędziesz. I oto jestem. To wszystko”. ,J kupiłeś to, stary. Wyłożyłeś gotówkę ciepłą rączką i kupiłeś — myślał dalej. — Grała tobą od samego początku, okręciła dę wokół palca i wymodelowała jak chciała, oliwiąc od czasu do czasu, żebyś się nie zatarł i nie wyskoczył z właściwego toru. No i co, chłopie? Nakręć mnie, słoneczko i patrz jak tańczę”. Spojrzał na maszynę na biurku i przebiegi wzrokiem tkwiącą w niej kartkę. Znowu ten cholerny język. Obrócił krzesło i odwrócił twarz od Kristyny. —To nie musi się tak skończyć, Frank Możemy stąd iść. Choćby zaraz. Jakie znaczenie ma to, czy ten plan się powiedzie czy nie? Co to ma za znaczenie dla nas? Komu na tym załeży? —Mnie. W drzwiach stanął Michaił Kiss, przyciskając do twarzy zakrwawiony ręcznik. Kiedy się odezwał, poruszał delikatnie spuchniętymi wargami i mówił jakby usta nie byty częścią jego twarzy. — Śmiało — powiedział. — Papiery, listy, dokumenty, oglądaj co chcesz, Pagan. Jestem gościnny, ale tu nic nie znajdziesz.Odwrócił się i poszedł do swojej sypialni Usiadł na łóżku zamknął oczy i
przycisnął ponownie ręcznik do ust.Pagan odprowadził go wzrokiem. Było coś filisterskiego w jego sposobie mówienia i Pagan zastanawiał się, czy Kiss nie blefuje. Przetrząsaj sobie mój gabinet do woli i tak nic nie znajdziesz. Nie, to nie był blef.Gdyby Kiss trzymał coś cennego w domu, nie wyszedłby, nie zamknąwszy drzwi i nie pozwoliłby teraz Paganowj swobodnie szukać w swoim gabinecie. Oddarł kartkę z maszyny i podał Kristinie, by przetłumaczyła. Przebiegła wzrokiem tekst i powiedziała, że to przepis na danie zwane mulgikapsad. Obejrzała inne kartki na biurku, te które Pagan już przejrzał, ale wszystkie zawierały przepisy kulinarne. — Chyba przygotowuje książkę kucharską. Pagan wstał i podszedł do okna. “Książka kucharska, świetne hobby”. Rozsunął zasłony i spojrzał w ciemność za oknem. “Pomyśl. Po prostu pomyśl. Masz przecież dar przeczucia, małe przebłyski intuicji. Tak ci się wspaniałe przydały w przypadku Kristiny, prawda?” Słyszał jak podchodzi do niego z tyłu i kładzie mu ręce na ramionach. Uwielbiał to i za tę słabość był na siebie zły. —Wybacz mi. Frank. Przebaczenie to trudny problem. Zawsze czaiło się gdzieś widmo oszustwa. “Moja ty aktoreczko” — pomyślał. Ale niemożliwe, żeby wszystko było grą. Musiały być chwile prawdy, szczerości. Bardzo chciał wierzyć, że ich kochanie, przynajmniej to, było prawdziwe. A poza tym, cóż ona takiego zrobiła, oprócz tego że miała nadzieję pomścić ojca? Przecież okazało się, że nie jest w stanie zabić, prawda? Odwrócił się i spojrzał na nią, ale patrzeć jej w twarz było tak samo trudno, jak wybaczyć. Zraniła jego męską ambicję, a to ciężki kąsek do strawienia —Ile to jeszcze potrwa — zapytała. Podniósł rękę i dotknął jej policzka. — Gdybyś była ze mną szczera od początku… — Czy pomógłbyś mi wtedy, Frank? Poszedłbyś za stukniętą damą, która myśli o zemsde? Wydawało mi się, że tak będzie najlepiej. Córka zamartwiająca się o zdrowie ojca. Wydawało mi się, że to będzie najlepsze. Jeśli czujesz w tym wyrachowanie, to masz rację. Byłam wyrachowana. Wrócił do biurka. Przez otwarte drzwi widział Kissa w jego sypialni. Siedział wciąż nieruchomo, przyciskając czerwony ręcznik do ust. Wydawał się całkowicie spokojny, z dala od tej sytuacji, pewien, że Pagan nie znajdzie absolutnie nic ani w tym pokoju, ani w całym domu. Pagan usiadł na biurku. “Pomyśl, Frank. Odpręż się. Pomyśl. Kiss nie chce ci powiedzieć dokąd poleciał Andres. A dlaczego? Odpowiedź; Bo Andres ma coś do wykonania, a Kiss nie chce, żebyś się o tym dowiedział. Ale co? Co? Odpowiedź Andres musi być częścią spisku. Wniosek nieunikniony. Ale jaką częścią? W jakim charakterze?” Pagan wyszedł z gabinetu i skierował się do pokoju Andresa, Kristina poszła za nim.Usiadł na łóżku, Na nocnej szafce leżały trzy książki. Powieść o wyczynach zmutowanego mściciela w Ameryce po wojnie jądrowej, zbiór aforyzmów i medytacji oraz atlas świata. Wziął powieść i przewertowal: “Bosco wywalił drzwi kopniakiem i zaczął strzelać z karabinu dozakapfurzonyeh postaci aż wszystkie znieruchomiały w pokoju, który zrobił się czerwony od krwi i rozlanych mózgów”. Odłożył powieść l kartkując zbiorek medy tacji zobaczyl podkreślone zdanie: “Ile modlitw tego świata nie zostało wysłuchanych, bo cl, którzy się modlili nie uzywali do końca?” Odłożył tę książkę również 1 spojrzał na atlas. Na mapie Europy ktoś narysował cienkie czerwone linie, pozornie bez związku, ale wszystkie dawnie przebiegały nad Wyspami Brytyjs kimi, Morzem Północnym i kończyły się gdzieś w Skandynawii, Plątanina linii. Zamknął adas I wstał. Trop Andresa Kissa był tu, ale Pagan nie potrafił go odczytać. A kiedy nie rnożna znaleźć natchnienia, trzeba przeprosić się ze starym, policyjnym narzędziem które choć mocno przytępione od częstego używania, wciąż się przydawało. Trzeba wrócić do starej metody, która zawsze jest pod ręką — żmudne i uporczywe śledztwo. Wrócił do gabinetu Kissa, wyciągnąj z szuflady książkę telefoniczną i otworzył na stronie “Linie lotnicze”. Przybiła go ich ilość Zacznie od A i będzie szukal aż znajdzie tę, której samolotem Andres odleciał do Europy, pod waru nkłero,ze jak twierdzi Kiss, poleciał do Europy. I oczywiście pod warunkiem, że podróżował z prawdziwym paszportem na swoje nazwisko. Cel daleki, szanse niewielkie.Wziął telefon. Spojrzał
przez otwarte drzwi i zobaczył, że Michaił Kiss obserwuje z przeciętnym zainteresowaniem. Tailln, Estonio Marcus prowadził wojskową ciężarówkę ulicą Gagarina w kierunku portu Wszędzie było pełno agentów KGB Widział Ich kłębiących się kolo dworca. Niektórzy byli w mundurach, Inni starając się nie wzbudzać sensacji — po cywilnemu. Z pewnością do tej poty odnaleziono zwłoki trzech zabitych agentów i teraz będzie ich tu coraz więcej. Zanim minie południe, Tallin będzie przypominał miasto, w którym odbywa się co najmniej regionalny zjazd KGB. Nie byla to radosna perspektywa. Sprawdzil czas. Zostały jeszcze cztery godziny. Pomyślał o swych towarzyszach na Litwie i Łotwie i zastanawial się, ilu z nich spogląda w tej chwili na zegarki, odliczając godziny i minuty do rozpoczęcia akcji, czując ten sam niepokój co on.Skierował się do portu. Spotkanie wyznaczono w staryn magazynie przy dokach. Wjechał w wąską uliczkę,gdzie jedyną oznaką życia były pulchne gołębie ulatujące spod okapów. Wszystko jak zwykle. Mlinął walący się budynek z cegły. Zwolnił, zawrócił i ruszył drogą, którą przyjechał. Kiedy dojechał do magazynu,zatrzymał ciężarówkę i zostawił włączony silnik Podszedł do masywnych drzwi, otworzył je i wolno wjechał do środka.Wewnątrz czekała grupa ludzi. Wśród nich byli Bruno i Erma. którzy dotarli na miejsce spotkania różnymi drogami. Marcus odsłonił plandekę. W trzech skrzyniach znajdowały się karabiny i broń krótka. Rozdał je szybko i po cichu, myśląc, że nic już nie trzeba mówić, skoro wszystko zostało powiedziane. Spojrzał na twarze obecnych i dostrzegł w nich posępne oczekiwanie, a nawet nieuchronność losu. To czego mieli dokonać było nieodwracalne, tak jak ostateczny rezultat. Głen Cooe, Long Island .Zaczynało świtać, gdy Frank Pagan obudziwszy chyba cały naziemny personel linii lotniczych, otrzymał wreszcie poszukiwaną Informację. Odłożył słuchawkę i potarł zmęczony kark.Spojrzał na półśpiącą Kristinę zwiniętą na krześle. W drzwiach gabinetu stal Michaił Kiss. — Jesteś uparty, Pagan. — Czasami. — Co d po wiadomości dokąd poleciał Andres? — Jeszcze nie wiem — odparł Pagan i znów wziął telefon. — Na to pytanie dostaniesz odpowiedź, gdy połączę się z policją w Oslo. Kiss zbliżył się do biurka. — A oni go powstrzymają? — Zatrzymają — odparł Pagan. Zaniepokojony Kiss położył twardą rękę na widełkach. — Nie, na to nie pozwolę. Pagan spojrzał w posiniaczoną twarz i ujrzał oznało depresji. — Nie powstrzymasz mnie, Kiss. Kiss wciąż silny, próbował wyrwać kabel z gniazdka. Pagan chwycił go za nadgarstek. Przez chwilę zmagali się w milczeniu. Była między nimi równowaga sił. Mogło to trwać jeszcze długo, ale Kristina wstała z krzesła i uderzyła Kissa pistoletem w łokieć Krótko, bardzo sprawnie zadany cios spowodował, ze Kiss drgnął i rozluźnił chwyt. Opadł na kizesto, ściskając palcami miejsce po uderzeniu. Wstai i wyciągnął rękę do Pagana, ale Kristina wycelowała w niego i wolno poruszyła głową w bok. Kiss dostrzegł zdecydowanie wjej zachowaniu i stał spokojnie. Zakrwawione ręce zwisały po bokach. Czul, że wszystko co zrobił, zrobił na próżno. Budowla, którą wznosił przez ostatnie dwadzieścia lat chwiała się teraz w posadach, poruszona przez tego Anglika, młodą kobietę z pistoletem i ducha Norberta Vaski. Pagan przyciągnął telefon i wykręcił numer centrali między narodowej. — Powiedziałbyś dziękuję albo coś w tym rodzaju. Właśnie pomogłam d wyjść z opałów — Kristina zwróciła się do Pagana. —Dziękuję albo coś w tym rodzaju — odparł. —Drań. Os/o, Norwegia Na lotnisku w Oslo czekało granatowe uolvo, którego kierowca tylko przelotnie spojrzał na Andresa. — Kombinezon jest na tylnym siedzeniu — powiedział. — Jak wyjedziemy z miasta, zatrzymam się gdzieś, żebyś mógł go założyć. Andres położył dłonie na kolanach. Wyprostował się na
siedzeniu, słysząc jak kierowca opowiada o ostatniej fali upałów, która nawiedziła Oslo, ale tak naprawdę wcale go nie słuchał. Myślał o czymś zupełnie innym. — Będziesz miał czyste niebo do lotu — poinformował kierowca. Andres odruchowo przytaknął. — To dobrze Było to wszystko, co powiedział mocnym i pewnym głosem. Pięknie jest lecieć na spotkanie swojego przeznaczenia bez najmniejszego choćby cienia lęku. Mossh&m, Norwegia Samolot stojący na rampie wyglądał pięknie. Andres Kiss podszedł z bojaźnią człowieka, który nigdy nie znalazł się bliżej doskonałości. Była wspaniała surowość w myśliwcu F-16B, a gładkie aerodynamiczne kształty skrywały jego potężną moc. Patrząc z boku przez przymrużone powieki, można było pomyśleć, że widzi się jastrzębia z wysuniętym ostiym dziobem. Ubrany w ogniotrwały kombinezon i kamizelkę ratunkową, Andres obszedł samolot z pozornym niezdecydowaniem, które wynikało z jego przemożnej chęci przedłużenia radości oczekiwania.Wciągnął głęboko do płuc poranne powietrze. Minęły trzy łata, trzy długie lata odkąd pilotował F-016 nad Bałtykiem, kiedy jego dywizjon stacjonujący na co dzień w bazie Lukę w Arizonie został przerzucony do Norwegii, by uczestniczyć w rutynowych manewrach taktycznych NATO.Mężczyzna, który odebrał go z lotniska stał tak, że cień skrzydła padał mu na twarz. Wydal się Andresowi dziwnie niecierpliwy, jakby chciał żeby start nastąpił jak najszybciej. Andres z kolei nie czuł żadną potrzeby pośpiechu. Wspiął się do kabiny, założył kask, zapiął uprząż i wykonał wszystkie rutynowe cąmności przedstartowe. Serię precyzyjnych mchów przed lotem. Uwiel biał kontrolę przed startową, ten żargon dający poczucie przynależności do elity tych, którzy wiedzą jak latają te ptaki. Posługiwanie się językiem lotników nigdy nie sprawiało mu trudności. Czuł się jak wybrany członek loży masońskiej, którego wtajemniczono we wszystkie arkana sztuki. —Trzymaj — powiedział tamten, podając Andresowi mapnik. Wziął go i szybko przestudiował. Plan lotu, który już dobrze znał. Poza tym nie zamierzał wcale ściśle się go trzymać Nie przez całą drogę. Tylko do punktu, w którym odpadnie i to zdecydowanie od marszruty. — Chodźmy — przynaglił mężczyzna. Andres wciąż się nie spieszył. Patrzył na pas startowy, widząc jak inne samoloty rozstawione w różnych miejscach bazy rzucają wydłużone cienie. Zobaczył ogrodzenie z drutu kolczastego za hangarami i wartownią, przez którą on i jego towarzysz przeszli bez kłopotu. Przyjemnie było przekonać się, że Iverson spełnił wszystkie obietnice i jak na razie plan działał bez zarzutu. Śledził wzrokiem swojego towarzysza obchodzącego samolot i zastanawiał się, ile tamten wie Czy jest częścią tego misternie utkanego gobelinu czy też wykonuje rozkaz, który otrzymał od Iveisona z USA Rozkaz może wydał mu się nietypowy, ale musiał go wypełnić. Przeszli do przedniej części kadłuba po lewej stronie sprawdzając poszycie, zewnętrzne dźwignie balastowe i pocisk Side Winder na lewym skrzydle Następnie przeszli w stronę dziobu i obeszli go, kierując się do drugiego takiego pocisku na prawym skrzydle. Andres profesjonalnym spojrzeniem badał, czy nie ma gdzieś najdrobniejszego wycieku płynu z kadłuba, ale niczego nie zauważył. Sprawdzili bezpieczniki na bombach Mark 82. Teraz pora wsiąść do kabiny. Andres poczuł pierwszy raz tego dnia, że drży z wyczekiwania.Wspiął się po drabince i wcisnął do kabiny. Spojrzał na tablicę wskaźników. Ekran radaru, wskaźnik szybkości wznoszenia. prędkościomierz, przełącznik autopilota. Na lewej konsoli znajdowało się podłączenie G-suit, główny wyłącznik dopływu paliwa i regulacja przepustnicy. Na prawej zawór tlenowy, gniazdo łączności, regulator dopływu tlenu. Andres intensywnie upatrywał się w tarcze i wskaźniki - Było ich dużo. Każdy przypisany określonej funkcji pracy samolotu, połączony z innymi w logiczną sekwencję wzajemnej zależności. Andres znał je wszystkie i czuł się wśród nich doskonale. Towarzyszący Andresowi oficer, który nie podał swojego nazwiska, a z pewnością był pracownikiem bazy,sięgnął do kabiny i podłączył mechanizm katapulty. Potem, wciąż nic nie mówiąc, podłączył Andresa do systemu tlenowego i
podał mu hełm, który ten od razu założył. Andres sprawdził, czy wszystkie wyłączniki są w pozycji: OFF. Główny dopływ paliwa w porządku.Przepustnica zamknięta. Hamulce zablokowane. Sprawdził wszystkie wskaźniki i zrozumiał, że to czego brakowało mu w życiu to poczucia precyzyjnie określonego celu. Teraz rygorystycznie wykonywał instrukcje punkt po punkcie.Tamten zszedł po drabince. Nie pokazał Andresowi podniesionego kciuka, jakby nie chciał brać dalej udziału w calęj tej historii. Andres spojrzał na niego z kabiny l uśmiechnął się. Włączył instalacje. Napięcie prawidłowe, wszystko działa normalnie. Połączył się z wieżą kontrolną i poprosił o koordynaty. Po krótlciej przerwie usłyszał odpowiedź z poleceniem pozostania na wskazanej częstotliwości. Potwierdził odb iór i ustawił rozrusznik w pozycji: Start I. Sprawdził kontrolkę zapasowego zbiornika paliwa. Była w pozycji: OFF. Potem obrotomierz i pizepustnicę. Zgasły światła wskaźnika ciśnienia oleju. Obroty w normie.Wszystko działa i wszystko na miejscu. Pełna spójność samolotu. Głos z wieży podał kurs i pułap. Po powtórzeniu i potwierdzeniu prawidłowości odbioru poprosił o pozwolenie na kołowanie na pas.Miał kołować na pas 03. Dając znak do wyciągnięcia blokad spod kół, poczuł jak drżenie maszyny przenika i jego. Mężczyzna na rampie wyszarpnął klocki, a Andres otworzył nieco przepust - nicę i zwolnił hamulce.Kołował teraz do punktu uzbrojenia, mając świadomość, że za chwilę samolot stanie w pełnej gotowości bojową, a drzemiące rakiety i bomby obudzą się po podłączeniu zapalników. Zwiesił ręce z kabiny, gdy zbrojmistize wykonywali swoje zadanie. Podłączyli szereg przewodów do bomb, rakiet i dwudziestomilimetrowego działka. Samolot byi uzbrojony. Podniesiony kciuk ekipy oznaczał, że wszystkojest w porządku.Andres pomyślał: “Ruszajmy. Ruszajmy, do cholerył” Podkołowal na skraj pasa 03, gdzie włączył system autokontroli pięćdziesięciu siedmiu różnych czynności samolotu. Wszystkie działały bez zarzutu. Zgłosił gotowość do startu i poprosił o zezwolenie. “Oto ta chwila — pomyślał. — Ostatnie sprawdzenie. Gotów”. Alfa zero siedem, zezwalam. Pas zero trzy. Kontakt po starcie. Zwiększył obroty silnika do osiemdziesięciu procent i zwolnił hamulce. Samolot osiągnął 150 węzłów. Andres ustawił kąt wynoszenia na 8-12 stopni. Przy 156 węzłach byi już w powietrzu. Gwałtowny przypływ adrenaliny. Poczuł jak żołądek się kurczy, a serce skacze. Podał kąt wznoszenia i pułap. Z wieży nakazano skręcić w prawo na Sztokholm. Nabierał wysokości z prędkością 10 000 stóp na minutę. W pełni panując nad sobą i samolotem, jeśli w ogóle można było teraz rozdzielić pilota i samolot, Andres spojrzał na malejący krajobraz, który robił się żółtawy w promieniach wschodzącego słońca. Dła personelu naziemnego był to kolejny lot ćwiczebny amerykańskiego F16 w służbie NATO. Zwykły lot, zrzucenie kilku bomb i trafienie z działka celów na odosobnionej wyspie na Bałtyku, którą od wielu lat wykorzystywano do takich okazji i powrót do bazy. Tyle miano zanotować w raporcie. Wspinając się coraz wyżej Andres wiedział, że będzie inaczej. To nie tyło rutynowe ćwiczenie. Kiedy dotrze do radzieckich wód terytorialnych, do miejsca skąd nie można dalej lecieć, nie naruszając radzieckiej przestrzeni powietrznej, nie zawróci.
Glen Cove, Long Island Inspektor policji, z którym połączono Pagana mówił tak oficjalną angielszczyzną, jakby tego języka uczyli go panowie w smokingach. Najpierw przeprosił wylewnie, potem powiedział, że Andres Kiss został odebrany z lotniska przez mężczyznę w votvo i odwieziony w niewiadomym kierunku. Według naocznego i wiarogodnego świadka pici żeńskiej, który żywo zainteresował się aparycją Kissa, biorąc go za gwiazdora estrady, samochód ten należał do pewnego sierżanta z bazy NATO w Mossheim. Dodał jeszcze, że pan Pagan na pewno rozumie, iż policja norweska nie odczuwa naglącej potrzeby wkraczania na teren bazy, jeśli bezpieczeństwo państwa nie jest zagrożone ponad wszelką wątpliwość. W grę wchodziły również pewne aspekty polityczne sprawy, co z pewnością pan Pagan również rozumie. Frank podziękował inspektorowi i odłożył słuchawkę. Wszedł do pokoju Andresa i spojrzał na atlas. Odszukał mapę Norwegii i odnalazł Mossheim — jakieś trzydzieści kilometrów od Oslo w pobliżu szwedzkiej granicy. Stamtąd do Bałtyku było około 350 kilometrów. Zamknął atlas i doszedł do wniosku, że z Norwegii do Bałtyku i dalej do uprzęży radzieckich było naprawdę bardzo blisko. Dla samolotu, jaki najprawdopodobniej Kiss potrafi doskonale pilotować, dystans z Mosheim do Bałtyku to kwestia 30 minut. Następne trzydzieści nad Bałtykiem i w zasadzie jest się już w Leningradzie. Lecąc nad Łotwą, trasę Ryga—Moskwa pokonywało się mniej więcej w godzinę. Wrócił do gabinetu. Kiss sta] tyłem i wyglądał przez okno. W porannym słońcu róże w ogrodzie zacynały odzyskiwać coraz śmielej swoje barwy. — Powiesz mi, czy będą musiał zgadywać? — zapytał Kissa. Michaił odwrócił się. W słabo oświetlonym pokoju jego twarz była ledwo widoczna. — A jak myślisz, Pagan? — Ułatwiłbyś mi życie, gdybyś powiedział. Kiss nie odpowiadał przez chwilę. — Zbudowałem to wszystko praktycznie z niczego. Będzie zatem uczciwie, jeśli ty to odtworzysz również z niczego. Pagan zamknął oczy i przetarł powieki. — Andres wystartuje z Mossheim. Jakoś przedostanie się na terytorium radzieckie. Potem zrzud jakąś bombę, albo odpali rakietę. Jestem blisko? Kiss uśmiechnął się. — Czekasz, że potwierdzę? — Ma zniszczyć jakiś symbol — ciągnął Pagan. — Coś co Rosjanie odbiorą jako akt poniżenia. Zdaje się, że bardziej chodzi mu o rozbicie ich prestiżu i dumy niż jakiegokolwiek taktycznego celu. “Prestiż sowiecki” — pomyślał Kiss. Przypomniał sobie bojowników bałtyckich czekających na sygnał, gotowych by powstać i walczyć. — Wciąż zimno, Pagan — powiedział i wrócił myślami do opowieści Pagana, jakoby Romanienko został wykorzystany przez KGB. Anglik blefował, by wyciągnąć od niego tajemnicę. No ale skoro Pagan zagrywa z nim, to on może zagrać z Paganem. _ Gdyby było ciepło, też byś mi nie powiedział — odparł Frank i spojrzał na Kristinę, która siedziała skulona i drżąca. Było przenikliwie zimno. Kristina wyglądała na bardzo zmęczoną — Skąd weźmie samolot? Jak zdoła go zdobyć? Ukradnie? —Pagan zadawał te pytania, jakby głośno myślał. — Jak dostanie się do bazy NATO i porwie samolot, do cholery? Kiss potrząsnął głową. —Kombinuj dalej, Pagan. — Potrzebuje pomocy od wewnątrz. —Na pewno? —Niczego nie jestem pewien. Zwłaszcza jego celu. —- A może w ogóle nie ma celu. Pagan usiadł za biurkiem i zamknął oczy. Zapomniał już, kiedy ostatnio spal, kiedy w ogóle się położył… chyba wtedy z Kristiną. —Dość tego zgadywania, Kiss. Dość tej gry.
—Straciłeś wigor, Pagan? — Zostało mi go jeszcze trochę. Przynajmniej by wykonać jeden telefon. — Dzwoniłeś już pewnie do połowy cywilizowanego świata. Dokąd tym razem? Co ci jeszcze zostało?Pagan wziął słuchawkę i wykręcił numer centrali. Nie spuszczając wzroku z Kissa, poprosił o numer do Pentagonu.Nad Bałtykiem Andres Kiss sprawnie zatankował w powietrzu nad Gotlandią i spojrzał w dół na szarozielone wody Bałtyku. W zbiornikach F-16 mieściło się 6700 litrów paliwa i będzie mu potrzebna każda kropla, jeśli ma dolecieć, wykonać zadanie i wrócić zgodnie z planem. Gdy tylko odłączył się od powietrznej cysterny i zobaczył, że bursztynowa kontrolka połączenia zgasła, poderwał dziób samolotu do góry, pozorując utratę kontroli nad maszyną.Według planu miał nadać komunikat o awarii, co też uczynił. “Mayday, Mayday, Luizjana Alfa zero siedem, pożar na pokładzie”. Zaczął gwałtownie nurkować. 10000 stóp, 5000, potem 2000. Ciągle w dół. Luizjana Alfa zero siedem, podaj pozycję”—usłyszał, ale nie odpowiedział na wezwanie. Wezwanie powtórzono. Też je zignorował. Wyłączył radio, co radar odbierze jak upadek w morze i będzie poza zasięgiem łączności. Operatorzy przyjmą zapewne, że sygnalizator awarii nie włączył się, bo pilot nie zdążył się katapultować przed uderzeniem w wodę. “Jak na razie idzie nieźle” — pomyślał Andres. Samolot znajdował się około 200 kilometrów od Rygi i leciał z prędkością 10 kilometrów na minutę. Wciąż obniżał wysokość, aż ustalił ją na 30 metrach nad powierzchnią morza w strefie radzieckich wód terytorialnych. Za pomocą pokładowego zespołu nawigacyjnego prowadził maszynę na wschód. Miał ponadto mapę, która umożliwi mu wzrokową kontrolę danych z zespołu nawigacyjnego. Z lewej strony pojawiła się wyspa Saarema, którą Rosjanie zabrali Estonii. Wisiał nad nią lekki obłoczek porannej mgły. Andres zastanawiał się, co w tej chwili robi Michaił. Może siedzi w atrium i patrzy na ogród. A może chodzi nerwowo, odliczając kolejne minuty.Uśmiechnął się, spojrzał na morze, z którego podrywały się bryzgi wody. Leci aj poniżej dolnego zasięgu radarów i był dla nich niewidzialny, nawet jeśli działały. A jeśli wszystko przebiegało zgodnie z planem, to w tej chwili powinny być ślepe i głuche. Lecąc tak nisko, zmniejszył ryzyko, gdyż jeśli w radzieckiej części planu coś zawiodło i radary pracowały, to i tak nie mogły go namierzyć.Słońce świeciło nad wodą rozpraszając swój blask w milionach drobniutkich kropelek. Sprawdził tablice pokładowe. Leciał 2 ekonomiczną prędkością 360 węzłów. Znajdował się poza zasięgiem każdego z samolotów NATO, który odebrał jego sygnał: Mayday. Za dziesięć minut znajdzie się nad stałym lądem.Dziesięć minut nad Zatoką Ryską. A potem naprzód, na Moskwęł Fredericksburg, Vtrginla Galbraith przeżywał jedną z rzadkich, nietypowych dla siebie chwil oszołomienia i zdawało mu się, że wszystkie czynności jego mózgu zostały zniszczone. To co usłyszał nie miało dla niego żadnego sensu —równie dobrze mogłoby zostać przekazane w obcym języku. Otworzył oczy, gdyż właśnie drzemał. Śniły mu się tropiki, wydmy i palmy, dzikie papugi i kiście daktyli. Obudził go głos Gary’ego iversona z interkornu na nocnym stoliku. —O Boże — mruknął rozespany. — Powtórz. lverson powtórzył dokładnie to, co rnówtt przed chwilą, gdy Galbraith wyrwany z sennego marzenia nie zdążył się ocknąć całkowicie. — Cholerny Jepiszew — warknął Galbraith, odrzucając pościel. —Popełnił błąd, sir - głos Iversona brzmiał pusto w głośniku. — Zakładał zapewne, że w samochodzie jest dwóch ludzi. Ale facet, który dzwonił do Pentagonu z prywatnego telefonu Kissa to Frank Pagan. —Zakładał. W tej branży niczego się nie “zakłada”. Gary. Galbraith goły wstał z łóżka. —My nigdy nie “zakładamy”. Tego słowa nie ma w naszych słownikach. To termin dla polityków i pastorów. “Zakładać” to dobre słowo dla tych, którzy wierzą w to, czego nie widzą, Gary. Na przykład ty zakładałeś, że Andres Kiss posłucha Michaiła i zostawi Carla Sundbacha w spokoju, czyż nie tak?
—Tak jest, sir. —Rozumiesz mnie zatem — sapiąc ciężko i zaklinając, że przejdzie po raz kolejny na dietę, Galbraith wszedł w olbrzymie spodnie, tak szerokie w pasie, że swobodnie mieścili się w nich dwaj, a może trzej dorośli męźczyzźni o regularnej budowie. — Co teraz. Gary? Co zrobimy? —Czyn niegodny — zaproponował cicho Iverson, —Ta myśl mnie przeraża — powiedział Galbraith, bez zbytniego przekonania. — istnieje od dawna porozumienie, ba, sojusz między agendami przestrzegania prawa i porządku w naszych krajach, o Czym chyba nie muszę przypominać. Istnieje wciąż wymiana informacji, pomimo że w ostatnich latach miały miejsce pewne rozbieżności między tajnymi służbami. Nikt nie ufa Angolom, prawda? Ludzie o jak najlepszych zamiarach j zabezpieczeniu jak durszlak Niemniej jednak pomysł, że to moja agencja popełnia czyn niegodny na osobie Franka Pagana… — Galbraith założył koszulę wielką jak namiot. — Porozmawiam z tym nieustępliwym facetem. Zobaczę, czy da się go przekonać. A jeśli nie, to wtedy, bo ja wiem, mogą go wziąć pajace, ale pod warunkiem, źe zrobią to dyskretnie. Nie możemy go wypuścić, prawda Gary? —Nie — przytaknął Iverson. — Tego nie możemy zrobić. Galbraith wyraźnie zasmucony, wcisnął stopy w czarne, skórzane lakierki. Był niesłychanie niezadowolony, że Jepiszew zawiódł, gdyż teraz cały ciężar spadł na niego, co wcale mu się nie podobało. Wstał, przytupnąl i nagłe przypomniał sobie pewien szczegół w dossier pułkownika Jepiszewa. “No jasne, ten stary drań był dalekowidzem i powinien nosić okulary, ale był na to zbyt próżny. Co za kretyńska próżność — pomyślał. — Gdyby miał na nosie okulary, tak jak powinien, wtedy być może Pagana nie byłoby już w pobliżu, nie siałby zamętu i nie zagrażał planowi”. Pozwoliłem sobie umówić się z Paganem na dworcu Grand Central, sir, za około godzinę — powiedział Iverson. Galbraith pomyślał o szybkim śmigłowcu, który poderwie go w powietrze z prędkością 320 kilometrów na godzinę. Nienawidził ogłuszającego huku łopat wirnika, bólu głowy w kabinie i przykrego uczucia, źe ktoś rzuca nim w powietrze. Nie znał niestety szybszego środka transportu z Fredericksburga na Manhattan. Dolec tam mniej więcej za godzinę i dwadzieścia minut —Przyjadę jak najszybciej.
Moskwa General Olski trzymał zawartość koperty tak, jakby to były ryby, które w każdej chwili mogą się wyśliznąć.Miał w ręce trzy amerykańskie paszporty i 50 tysięcy dolarów. Otworzył jeden paszport, spojrzał do środka i odłożył. Niedbale rzucił plik banknotów na biurko i spojrzał na pułkownika Czebrikowa. — Ta kobieta zaprzecza, jakoby wiedziała, że te paszporty i pieniądze były u niej pod podłogą, czy tak? — Tak. — Nawet jeśli zwrócono jej uwagę na fakt, że w paszportach są zdjęcia jej i jej dzieci. — Twierdzi, że ktoś zrobił jej podły kawał, towarzyszu generale. — Dla mnie nie ma w tym nic zabawnego. Może pani Uwarowa ma osobliwe poczucie humoru. A co z jej mężem, pułkowniku? — Zostanie sprowadzony na przesłuchanie, towarzyszu ge nerale. — Czy wiceminister Tikunow został poinformowany, że rodzina jednego z jego “zaufanych” oficerów jest w posiadaniu zagranicznych paszportów i dużej ilości obcej waluty? — Miałem wrażenie, że tę wiadomość wolelibyście pi2eka2ać osobiście, towarzyszu generale. Olski uśmiechnął się. —Macie rację. Nouy Jork Było wpół do szóstej rano, gdy Pagan wszedł na dworzec Grand Central, Kiedy połączył się z oficerem dyżurnym w Pentagonie usłyszał, żeby odłożył słuchawkę i zaczekał. Ktoś zadzwoni za chwilę. Widział w tym objaw paranoi opatentowanej przez wojskowych. Dziesięć minut później zadzwonił telefon i już ktoś inny poprosił Pagana o szczegóły. Sytuacja nie obfitowała w szczegóły niestety. A cała historia Pagana musiała się temu po drugiej stronie wydać w pewnym sensie bajdurzeniem obłąkanego. Zastanawiał się, czy teraz nie zaliczą go przypadkiem do półgłówków, którzy wydzwaniają do Pentagonu i CIA, sprzedając schizofreniczne kawałki o brud nych knowaniach i spiskach, bądź do czubków, którzy dzwonią, by usłyszeć swój głos w słuchawce. Jednak potraktowano go dość poważnie, przynajmniej na tyłe, że rozmówca zaproponował spotkanie w dogodnym dla obu stron miejscu, czyii dworcu Grand Central. Paganowi nie bardzo odpowiadała jazda z Glen Cove na Manhattan, ale wziął mercedesa Kissa i z przyzwyczajenia ruszył, zapominając o ograniczeniach prędkości. Pacer Kristiny nie odpowiadał mu. Przypominał akwarium na kółkach. Nie mial pojęcia, czy Kristina jest jeszcze w Glen Cove, czy też może odjechała. Chciała z nim jechać, ale kategorycznie odmówił. Powtarzał sobie z uporem, że mu na niej nie załeży. “Zamknij to i zakop — mówił sobie — Pochowaj i przyklep. Do trumny z tym i dwa metry pod ziemięł” Szedł przez hałę dworca, w której nie było zbyt wielu podróżnych. Kilku obszarpanych typów i paru podpitych facetów. Miał odszukać człowieka, który będzie miał ze sobą eAemplarz “The Cleveland Plain Dealer”. Ubawiła go ta konspiracja. Stał przy zamkniętym kiosku z gazetami, który był uzgodnionym miejscem spotkania i czekał. Patrzył w głąb dworca i niecierpliwie stukał butem o ziemię. “Zaczęło się na dworcu — pomyślał — i może się skończyć na dworcu, wśród śmieci, wyrzuconych zużytych biletów, przytłumionych megafonów, w suchym powietrzu, którym trudno oddychać”. Myślał o Edynburgu i o śladzie, który tam się rozpoczął. Wiedział, że wszystko zaczęło się o wiele wcześniej, w czasie partyzanckiej wojny w krajach, które zostały wymazane z planów kartografów.Ruszył wzdłuż kiosku, słysząc odgłosy przetaczanej lokomotywy. Wtedy zobaczył łącznika. Był to wysoki mężczyzna o sztywnych plecach. Pod pachą mial egzemplarz “The Cleveland Plain Dealer”. Pagan podszedł,by się przywitać. Tamten spojrzał na niego i uśmiechnął się. Miał milą twarz i krótko
ostrzyżone włosy.Pagan przytaknął. Przez chwilę bladoniebieskie oczy tamtego studiowały jego twarz, jakby szukając widzialnych oznak wariactwa, po czym mężczyzna ruszył. Pagan podążał za nim, myśląc, że to bardzo trafne i bardzo na miejscu nie podawać ani nazwiska ani stopni, ani przynależności, ani ręki na powitanie. Dyskrecja to styl życia wojskowych, którzy kiedy zachowanie milczenia jest niemożliwe, przechodzą na niezrozumiały żargon. Poszli w stronę zamkniętegojeszczebaru.Mężczyzna patrząc przez szybę do środka, powiedział: —Pańska historia jest interesująca. —Cieszy mnie to. —Cholernie interesująca. — Tamten odwrócił się i kłapnął Pagana w pierś silną dłonią. — Tylko niestety niejasna. Z Norwegii startuje samolot. Jaki samolot? 1 kto zezwolił na start? A może został skradziony? Czy zdaje pan sobie sprawę jak trudno jest ukraść samolot bojowy? Cienka ta historyjka. Coraz cieńsza, prawda? Nie zna pan celu, nawet nie wie pan, jaki charakter ma ten domniemany atak. Odcedźmy to, Frank, mogę się tak zwracać, i zostaje niewiele, prawda? Tylko kilka przypuszczeń, Szczerze mówiąc, gdybyś nie był ze Scotland Yardu, a sprawdziłem cię, rzecz jasna, twoja historia byłaby już na samym dnie półki z napisem “ad acta”.Pagan był ciekaw, czy nie oczekiw/ano od niego pisemnych dowodów potwierdzonych notarialnie. — Chyba ustalenie czy z bazy w Mossheim nie skradziono samolotu nie leży poza pańskimi kompetencjami? Mężczyzna wzruszył ramionami. —Nad Bałtykiem stale odbywają się loty ćwiczebne NATO. Bierze w nich udział wiele maszyn. Zlokalizowanie konkretnego samolotu, zwłaszcza gdy dokładnie nie wiemy czego szukamy, nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Pagan był rozczarowany brakiem zainteresowania tamtego. Próbował zachować spokój i cierpliwość. —Wiem, że to (rudne, ale czy w tych okolicznościach nie uydąje wam się, że powinniście coś zrobić? Nie macie komputerowego systemu rejestracji tras? —Nie zrozum mnie fle, frank Nie zamierzam zignorować twojej historii. Zajmę się tym* obiecujęAle to potrwa. —Posłuchaj, mam pizeczude, że musimy się pospieszyć. Nie ma czasu. Ten Kiss jest już w bazie w Mossheim. Może nawet zdążył wystartować — Frank, Frank. Sprawdziliśmy Kissa i rzeczywiście był majorem US Air Force, tak jak podałeś. AJe skąd na miłość boską przypuszczenie, że poleciał do Mossheim, by ukraść samolot? Niektórzy jego koledzy z dywizjonu stacjonują właśnie wMossheim. Facet mógł po prostu wybrać się w odwiedziny i nie musi za tym kryć się jakieś draństwo. Już ci mówiłem, Frank, gdybyś miał chociaż jeden dokument, dowód, to zmieniałoby postać rzeczy. —Zaczynam odnosić wrażenie, że moja opowieść dę nie rusza, a gdybym byl podejrzliwy powiedziałbym,że cię w ogóle nie interesuje. —Ależ interesuje. —To dlaczego nic nie robisz w tej sprawę. Mężczyzna znów położył dłoń na piersi Pagana. —Oto co proponuję, Frank. Wróć szybko do hotelu i zostaw to mnie. O nic się nie martw. Sprawa jest we właściwych rękach. —Nigdzie nie zamierzam wracać — odparł Pagan, a w myślach dodał, zwłaszcza gdy proponuje mi to ktoś tak protekcjonalny. Było coś nieszczerego w tym bezimiennym facecie i Paganowi to się nie podobało. Nie ufał temu człowiekowi. Nie podobała mu się także jego wymijająca taktyka. —O rany, ale ciebie trudno przekonać, Frank. Myślisz pewnie, że ci nie wierzę? Podejmę odpowiednie kroki. Obiecuję. —Kiedy?
— Frank, pozwól, że przedstawię d zarys procedury. To jest sprawa wojskowa. Jesteśmy ci niezmiernie wdzięczni, że zwróciłeś na to naszą uwagę. Wierz mi. Ale rzecz nie jest już w twoich rękach. — Nie sądzę — powiedział Pagan, spoglądając na rząd kabin telefonicznych sto metrów dalej. Która godzina jest w Londynie? Martin Burr jest już pewnie w biurze i jeśli teraz nie zmusi tego wyniosłego bubka, by coś zrobił, to z radością zadzwoni do komisarza, który na pewno skontaktuje się z dowództwem NATO w Europie.Ale dlatego d tutaj są tak niechętni? — Jeśli nie chcesz działać w tej sprawie i to teraz, słoneczko, to zadzwonię do kogoś, kto zadziała. W ten sposób, jeśli nawet jestem dziwakiem i cierpię na przegrzanie mózgu, to przynajmniej trochę mi ulży. Mężczyzna podążył wzrokiem w kierunku, gdzie patrzył Pagan, zobaczył telefony. — Nie robiłbym tego — uśmiech zniknął z jego twarzy. —Dlaczego? Daj mi choć jeden dobiy powód. — Mamy tu pewne problemy z łącznością, Frank i to mnie niepokoi. Chcę przez to powiedzieć, że masz zakaz dzwonienia. —Zakaz? —Dokładnie. — Gdybym chciał zadzwonić, to mi nie pozwolisz? Czy o to chodzi? Tamten nie odpowiedział. Pagan na chwilę zamknął oczy, słysząc odlos, który powinien był usłyszeć parę minut temu. Odgłos, którego echo pulsowało w jego czaszce. Lodowate przebudzenie. Spojrzał tamtemu w twarz i zobaczył zastygłą maskę. — Wy chcecie, żeby doleciał — wycedził. — Chcecie, żeby mu się udałoł Mężczyzna milczał. Moneta wciąż dzwoniła w kanałach jego mózgu, nabierając coraz większego impetu. Przypomniał sobie taką zabawę z dzieciństwa; wrzucało się pieniążek do otworka i patrzyło jak toczy się w dół różnymi kanalikami w różnych kierunkach. Czasem pieniążek wracał, ale przeważnie zostawał w maszynie. “Jezu Chryste, w co wdepnąłem? Dokąd doleci ta moneta? Dzwonisz do Pentagonu, informujesz o potencjalną kradzieży samolotu, o nadciągającej katastrofie, a oficer dyżurny przekazuje sprawę niebieskookiemu, który wcale się nie śpieszy, by zapobiec katastrofie. Co tu się dzieje, do cholery?” — Będę zgadywał — powiedział. — Ty i Andres Kiss działacie razem? O to chodzi? Z niewielką pomocą przyjaciół z Pentagonu? Mam rację? Chodzi o bardzo wymyślny spisek wojskowy? Mężczyzna potrząsnął głową. — To zbyt proste, Frank. Nie ma spisku wojskowego. Ani dużego zaangażowania Pentagonu. — To co to jest? Tylko kilku wybranych? Pomocna dłoń tutaj, trochę poparcia tam? Dlaczego nie nazwiesz tego po imieniu, kolego? —Chcę ci kogoś przedstawić, Frank. Kogoś kto może naświetlić ci tę sprawę w szerszej perspektywie. C2eka na zewnątrz. Nie przepada za budynkami użyteczności publicznej. Pagan ruszył z wahaniem, Na zewnątrz czekała czarna limuzyna w miejscu objętym zakazem parkowania.Zrozumiał, że ma iść w jej stronę. Tylne drzwi otworzył ktoś od wewnątrz. Pagan zawahał się. Dostrzegł w głębi grubasa, którego oczy przypominały dwie wąskie szczelinki, a policzki balony. —Frank Pagan — powiedział grubas i klepnął dłonią część tylnego siedzenia obok siebie. — Cieszyłem się na to spotkanie. Ale trudno chyba jest rozmawiać rozsądnym mężczyznom, gdy jeden stoi na ulicy, a drugi siedzi wygodnie w samochodzie Jak zatem będzie? — Pan wyjdzie. — Brednie. Tutaj jest wygodniej. Pagan potrząsnął głową. Grubas westchnął i wynurzył się z limuzyny. Wyglądał na poirytowanego, ale uśmiechnął się. Niebieskooki odszedł kawałek i wertował gazety na ladzie kiosku.
— Jesteś uparty, Pagan. — Tak mówią. Przeszli kilka kroków i grubas zapytał: — Co słychać w Scotland Yardzie? — Czy to ma być pogawędka? Już powiedziałem pańskiemu człowiekowi, że mam rzecz do sprawdzenia. Zdaje się, że nie był specjalnie uradowany. — To porządny gość. Nie bądź dla niego zbyt surowy. Dobrze wykonuje polecenia. — Pańskie? Grubas przytaknął. — Z tego co wiem, chcesz zatrzymać pewien samolot w drodze do Związku Radzieckiego, Frank. — Tak — odparł zniecierpliwiony już Pagan. — Pytanie, Frank. Ile wiesz? Ile udało ci się poskładać? Pagan przyjrzał się badawczo twarzy grubasa. Miał małe usta i drobne zęby. Zamyślił się na chwilę, zanim powiedział: — A niby dlaczego mam panu mówić, co wiem? Nie wiem nawet kim pan jest. — MÓj drogi kolego, jestem stałym wielbicielem Scotland Yardu. Obaj gramy w tej samej drużynie. Nikt nie zamierza zrobić ci krzywdy, Frank. Tutaj jesteśmy po prostu kolegami. Moja przynależność jest, rzekłbym, trudna do określenia. — Zapewne. —Bezpieczeństwo państwa. —Jakiego państwa? —Całego zachodniego świata, Frank. Nie mówię d tylko o naszym podwórku. Frank. Pagan zaczął oddychać. MiaJ dość mglistych sformułowań, był znudzony aluzjami. Zamierzał wrócić na dworzec i zadzwonić do komisarza. Grubas złapał go za rękaw i nie puszczał. —Nie odchodź tak pośpiesznie, Frank. Powiedz co wiesz Nie masz się czego obawiać. Jesteś uzbrojony, ja nie. Czytałem twoje dossier i wiem, że nosisz bemardelii w kaburze na plecach, a ja umieram ze strachu na widok broni. Chodzi mi tytko o twoją wersję wydarzeń. Pagan pozbieraj myśli, które krążyły mu po głowie niczym motyle uciekające przed siatką. —KGB wykorzystuje plan pewnej grupy bałtyckich bojowników o wolność. Przynajmniej jakaś frakcja w KGB i jej sprzymierzeńcy. Baftowie nie mają pojęcia, że są manipulowani przez najbardziej znienawidzonego wroga. Przypuszczam, że motywy KGB są powiązane z obecną walką o władzę w ZSRR. Starzy przeciwko nowym. To mój najciekawszy wniosek. Nie widzę żadnych innych powodów, by miano popierać Bałtów. Ale teraz mam wyraźne przeczucie, że chodzi w tym wszystkim o coś znacznie ważniejszego niż przypuszczałem.Wydaje się, że Bałtowie są wspomagani nie tylko przez Sowietów, ale dostają pokaźną pomoc od pewnych Amerykanów, wśród których są ludzie mający rozległe kontakty w armii.Grubas wzruszył ramionami. Jego małe oczka błyszczały jak dwa wypolerowane, brązowe paciorki.Sprawiał wrażenie cokolwiek rozbawionego. —Amerykanie i Sowieci współpracują — kontynuował Pagan. — To wyjaśnia pewne sprawy. Na przyklad, skąd Jepiszew dowiedział się, że jestem w Stanach. Od Amerykanów. W jaki sposób Andres Kiss zdołał ukraść samolot NATO i dostać się nad radzieckie terytorium. Amerykanie dostarczyli samolot a Sowieci zabezpieczyli wejście. — Pomysłowe — przyznał grubas i wsadził palec do ust. —Nie rozumiem do końca udziału Amerykanów — zauważył Pagan. —Pomyśl dobrze, Frank Jestem pewien, że masz to na końcu języka. Pagan milczał przez chwilę. Ruch przed wejściem na dworzec nie przebiegał płynnie z powodu limuzyny zaparkowanej w nieodpowiednim miejscu. Zauważył, że samochód nie miał normalnych tablic rejestracyjnych, lecz numery próbne, jakimi posługują się pośrednicy sprzedaży. — Najchętniej postawiłbym na to, że paru Amerykanów chętnie widziałoby zmianę rządu na Kremlu. i jestem bardzo ciekaw dlaczego.
— Zmiana to za mało powiedziane. Raczej usunięcie i zapomnienie, Frank. Pogrzebanie razem ze wszystkimi manifestami chwalebnych zamiarów. Pochowanie z całym nonsensem pozorowanej demokratyzacji i rzekomych sw/obód. To jest bliższe prawdy. Chodzi o obronę naszej cywilizacji, jeśli już szukamy dobrego określenia. — A więc Andres Kiss leci na Związek Radziecki i ten akt przemocy broni naszej cywilizacji? Grubas uśmiechnął się, jego oczy zniknęły w fałdach tłuszczu. —Widzisz, Frank, niektórzy tęsknią do starych, dobrych czasów, kiedy wszyscy wiedzieli jacy są Rosjanie. Mieliśmy pewien zestaw reguł i dawaliśmy sobie z nimi radę, bo reakcje Sowietów były do przewidzenia. Znaliśmy zasady funkcjonowania i stopień niekompetencji przeciwnika Rządy geriatokracji.Co kochają starcy najbardziej? Powiem ci. Kochają pieprzone status quo. Ale te cholerne zmiany bardziej niż skutecznie pomieszały nam szyki. Kiedy stare pry ki wymierały, było do przewidzenia, że zastąpią ich inne stare pryki. Sądziliśmy, ze Sowieci mają niewyczerpane zapasy starych pryków. I nie dostrzegliśmy w porę, że rośnie nowe plemię, prawda? Nie pomyśleliśmy naprzód. A dziś nie wiemy, gdzie teraz stoją ci nowi. Gorzej, nie wiemy gdzie my stoimy.Pagan milczał. Zaczynał się niecierpliwić. Czy ten grubas też przyjął taktykę wymijającą? Czując zniecierpliwienie Pagana, grubas podniósł nieco głos. —Naprawdę niepokoi mnie to, co mówią o swoich reformach, o wywróceniu wszystkiego do góry nogami.O bogowie, kto może przewidzieć, co to w nich wyzwoli? Olbrzymie rezerwy niewykorzystanych talentów,zdolności, które przepadły bez echa. Nikt nie szanował systemu, który nie respektował podstawowych praw człowieka. Ale daj tym ludziom poczucie godności, daj odrobinę komfortu, przekonaj, że są naprawdę ważni,a wkrótce będziemy świadkami odrodzenia rosyjskiej techniki, nauki, energii. 1 co wtedy?Grubas wyjął chusteczkę i zatrąbij w nią kilka razy smarkając. —Najważniejsze pytanie brzmi: czy ten kruchy świat będzie mógł udźwignąć naprawdę silną Rosję? Czy stare wahadełko siły nie przesunie się na czerwoną stronę? Jaki byłby świat zdominowany przez Rosjan?Ciarki mi przechodzą po całym ciele na myśl o tym. Widzisz, Frank, mnie odpowiadał poprzedni stan rzeczy. I sądzę, że to co robimy, pozwoli nam zachować przewagę. Tu nie chodzi o jakieś obłędne, skrajnie prawicowe gówno, Frank. Powiedzmy, że kilku ludzi o różnych przekonaniach, ale takich samych celach połączyło swoje wysiłki. Niektórym Amerykanom nie podoba się nowa Rosja. Co ważniejsze, wielu Rosjanom również się ona nie podoba. Zmiany, mówią. My chcemy, zeby było tak jak kiedyś. Zróbmy żeby było tak jak kiedyś. Cóż za piękny zbieg okoliczności, nie sądzisz? Oto coś co wreszae łączy Rosjan i Amerykanów. Rosyjsko-amerykańskie joint venture, które ma zniszczyć wszystkie niechciane “nowości” w społeczeństwie sowieckim. Współdziałanie, Frank. Między nami i kilku sympatyzującymi Rosjanami. Braterstwo i współpraca. —W której Bałtowie wychodzą na durniów—wtrącił Pagan. — Skoro tak to nazwałeś, niech będzie. —A do kogo odnosi się to “my”? Grubas zamilkł. Pagan wiedział, że to pytanie pozostanie bez odpowiedzi… Grubas był częścią czegoś, co miało powiązanie z rządem USA, ale bydo gdzieś schowane, gdzieś w bardzo dobiym miejscu, poza zasięgiem administracji federalnej. —A samolot? — Ma spowodować zamieszanie. I robimy zakłady, że obecne Połitbiuro upadnie, zostawiając tym samym sporo miejsca dla starych, sprawdzonych ludzi. —Cała ta sprawa śmierdzi jak skunks. —Jak ci wygodnie. — To bardzo niepewny plan. Nie wiecie dokładnie, jakie może mieć następstwa. Jeśli zaatakujecie Związek Radziecki, jeśli samolot NATO pogwałci przestrzeń powietrzną ZSRR i zrzuci bombę,
skąd możecie wiedzieć, że nie będzie odpowiedzi na cios? A nawet gdyby nie było, to i tak nie podoba mi się, że wielu ludzi zginie niepotrzebnie, a stanie się tak, jeśli samolot doleci. — Niepotrzebnie, Frank? — Nie chcę się spierać. Pański punkt widzenia jest nierealny. Świat się zmienia i wy tego nie możecie powstrzymać. Nie możecie się wtrącać. — O Boże — jęknął grubas. — Wydawało mi się, że możesz dojść do bardziej wyważonych wniosków. Zastanów się jeszcze raz, Frank. Bardzo bym chciał, żebyś zwrócił uwagę na fakt, iż tylko artretyczna Rosja nie jest nieobliczalna.Jakakolwiek inna jest hm… niemożliwa do przewidzenia. Pagan potrząsnął głową. Nic na świecie nie było dla niego bardzie; zdumiewające niż pizymusowość wszelkich organizacji, bractw i tajnych stowarzyszeń, które twierdzą, że mogą zmienić bieg historii. Tutaj w grę wchodziło zarozumialstwo i niebotyczna arogancja, a częściowo także desperacja i obsesja, których nie mógł ogarnąć. Dla Kissa i Romanienki to była zemsta. Dla grubasa i jego rosyjskich kompanów to ni mniej ni więcej tylko zachowanie takiej Rosji, do której przywykli z wiadomych tylko sobie powodów. Wszystko co nowe, co mogło zmienić Związek Radziecki na korzyść, co mogło być postępowe było absolutnie nie do przyjęcia. — Sądzi pan, że wam to ujdzie? — Ujdzie? Nam ujdzie wszystko. Spreparowanie papierków, by samolot mógł wystartować bez zezwolenia, nota bene skradziony przez chorego psychicznie pilota, co wykażą wszystkie kartoteki, to dziecinnie łatwe. O nas się nie martw. Pagan milczał przez chwilę. — Nie odejdę stąd tak po prostu, prawda? —O Boże, Frank. Odejdź z mojego życia. Nigdy cię nie widziałem, ty mnie też. 1 nigdy więcej nie zobaczysz. Proste? Kocham Scotland Yard i nie wyobrażam sobie, bym mógł zrobić krzywdę jednemu z was.Bardzo chciałbym, żebyś został dłużej t pogadaj ze mną. O czymś przyjemniejszym. O Londynie, na przykład. Herbata u Ritza. Kolacja w Connaught. Wybrzeże południowe. Mam tyle pięknych wspomnień. Jest takie miasteczko, Bideford i przypominam sobie… —Innym razem — przerwał Pagan. Grubas uśmiechnął się i spojrzał na zegarek Potem wzruszył ramionami. — Do widzenia — powiedział i strzelił palcami nieco sfrustrowany. — Chryste, zapomniałem jak się nazywasz.Pagan odsunął się od grubasa. Był spięty. Tamten wrócił do samochodu i obaj z niebieskookim wsiedli.Samochód odjechał i zniknął. Pagan ruszył w kierunku wejścia. Do telefonów.Ale wiedział, że mu nie pozwolą. Nie mogło mu się udać. Czuł to. Nawet poranne powietrze było naładowane strachem. Szedł wolno w stronę dworca. Przeszedł w cieniu budynku, od wracając głowę na boki.Nie widział nic, ale wiedział, że ktoś ma nie dopuścić, by dotarł do telefonu. Nie mógł dojrzeć snajpera przyczajonego na dachu, obserwującego go przez optyczny celownik karabinu automatycznego. Weatherby trzymał przy policzku strzelec wyborowy z piechoty morskiej, mistrz formacji. Pagan miał świadomość, że jest odsłonięty i wystawiony na strzał, ale równocześnie nie chciał biec, chciał zachować pozory całkowitego spokoju. Był w połowie drogi do wejścia. Zatrzymał się, rozejrzał. Nie zauważył nic osobliwego. Nikt nie krył się w ł cieniu, nikt nie czaił w samochodzie. Jednak wiedział. Szedł dalej. Nie dostrzegł błysku odbitego światła na orzechowej j, kolbie. Musiał stanąć, gdyż kilka pojazdów zablokowało drogę do wejścia. Nie pomyślał, by spojrzeć w górę. Skupił się całkowicie na tym, by wejść i dotrzeć do telefonów. Kiedy samochody odjechały, zszedł z chodnika, Zostało około pięćdziesięciu metrów. Przyśpieszył teraz,nieświadomy, że w tej chwili na jego dełe krzyżują się nici celownika. I właśnie wtedy powodowany impulsem spojrzał w górę i zobaczył odbide światła w lunede. Przez sekundę nie był pewien, czy to nie jest ptak niosący kawałek folii albo szkła. Kiedy rozumiał co to jest naprawdę,wiedział że się spóźnił. Z tyłu usłyszał krzyk:
—Franki Rzucił się do pizodu, słysząc huk wystrzału i zorientował się, że był zbyt głośny jak na strzał z dachu, że dochodzi gdzieś z tylu, zza jego pleców. Potem drugi i trzeci, które odbiły się echem wokoło. Podniósł twarz i spojreał na dach. Strzelca nie było. Zniknął. Został tylko karabin, jak się okazało, bez numeru, bez znaku właściciela. Pagan podniósł się wolno, wiedząc że wokół tłoczą się samochody, kierowcy złorzeczą, wyją klaksony. Stała przy swoim śmiesznym aucie i patrzyła na niego. Poważna i śliczna, trochę blada i zmęczona, oparła jedną rękę na biodrze, a w drugiej luźno trzymała pistolet Na twarzy malował się zagadkowy, zupełnie mu nie znany uśmiech. Odpowiedział uśmiechem, wszedł do hali i skierował się do telefonu. Moskwa Wiceminister Tlkunow, który nienawidził przyznawania się do własnych błędów i uważał, że najgorzej smakuje w ustach pokora, rozmawiał przez telefon. —Wygląda na to, że pańska informacja jest prawdziwa, generale. Z bazy NATO w Norwegii skradziono jeden F-16. Maszyna zmierza do Rosji. —Skradziono? — zapytał Olski. — Tak głosi oficjalny komunikat NATO. Właśnie rozmawiałem z ich dowódcą w Brukseli. — Więc zróbcie co należy, towarzyszu generale. Ale róbcie to szybko. Tikunow przekręcił wyłącznik na konsoli dyspozycyjnej. Zarządził natychmiastową kontrolę stacji radarowych od Moskwy do Bałtyku. Wydał także rozkaz, by dywizjony migów-29 i migów-27 wystartowały na rozpoznanie, przechwycenie i zniszczenie intruza.
Wyspa Soarema, Bałtyk Pułkownik Jewgienij Uwarow ruszył pośpiesznie w stronę plaży, gdy tylko spostrzegł przelatujący w oddali F-16. Sfałszowany rozkaz przeglądu technicznego, który wywiesił na tablicy oznaczał ni mniej, ni więcej tylko to, że informacje o wszystkich obiektach wykrytych przez radar, zazwyczaj natych miast przekazane do centrum dowodzenia w Moskwie, dziś zatrzymano w pamięci komputerów. Łączność między Saaremą a Moskwą została odcięta na czas pracy ekipy kontrolnej. Uwarow myślał właściwie. Skoro do ministerstwa w Moskwie nie dotrą informacje o celach na radarze, nie mógł też wyjść stamtąd żaden rozkaz zniszczenia intruza. Jedynie minister, wiceminister lub ktoś przez nich upoważniony mógł wydać taki rozkaż: Dotarł do plaży. Biegł w stronę pomostu, wypatrując łodzi. Ani śladu. Wpadł w panikę. Dobiegł do korka pomostu i patrzył w morze. Znad wody unosiła się lekka mgła. Zdawało mu się, że wciąż słyszy huk silników przelatującego tuż nad wodą F-l 6, mimo że samolot zniknął już z oczu. “Gdzie jest ta cholerna lódz?” Niecierpliwie lustrował powierzchnię morza. A jeśli go oszukano? Jeśli nie będzie żadnej łodzi? Jeśli Aleksis kłamał od samego początku? Ogarnięty paniką z trudem łapał oddech. Wytrzeszczał oczy w morze, aż zaczynały łzawić. Spojrzał na pomost za sobą, na ogrodzony drutem kolczastym ośrodek kontroli i anteny radarowe bezustannie przeglądające niebo i morze. “Gdzie jest ta pieprzona łódź?” I wtedy usłyszał… Wyłoniła się z mgły, ciągnąc za sobą potężny kllwater i pędziła do przystani. Uwarow nerwowo zamachał rękami. “Boże, prędzejł” Spojrzał ponownie na bazę. Z powiet rza dochodził także inny odgłos, którego nie mógł rozpoznać, gdyż całą uwagę skupił na łodzi. Ta zwolniła I podpłynęła do pomostu. “Szybciej. Szybciej”. Zszedł po schodkach i dostrzegł dwie postacie na pokładzie małego, zielonego stateczku. Jeden odwljał linę, przygotowując się do rzucenia jej Uwarowowi. wtedy poczuł nagle falowanie powietrza, podmuch, który uderzył go w twarz i zwichrzył włosy. Podniósł głowę i ujrzał wirujące łopaty helikoptera. Lina doleciała do niego. Chwycił ją mocno. Łódz wolno dopływała. Trzy metry, dwa i pół, dwa, półtora. Musi skakać. Spiął się, skoczył, chwycił za burtę i został wciągnięty na pokład, gdy helikopter zniżył się jak drapieżca, a w otwartych z boku drzwiach ukazał się C2łowiek i zaczął strzelać z karabinu maszynowego. Strzelał nieprzerwanie, kule dziurawiły pokład i kadłub. Wydawało się, że szalona kanonada nigdy się nie skończy, Uwarow upadł, czując uderzenie w bok. Uderzenie, ale jeszcze nie ból. O wiele bardziej niż ranę odczuwał smutek i żal. Zamknął oczy i chociaż nie widział płomieni, czul ich żar, który buchał od strony zbiornika paJiwa, zapalonego w czasie strzelaniny. Lódź dymiła jeszcze chwilę i eksplodowała, wyrzucając garść szczątków w słone powietrze. Tallin, Estonia Popołudnie zbliżało się ku końcowi, gdy Marcus spotkał się przed hotelem Viru z trzema mężczyznami. Każdy miał schowaną broń. W tym samym czasie trzej inni mężczyźni spotkali się przy domu towarowym na ulicy Łomonosowa. Hotel Viru, nowoczesny, dwudziestodwupiętrowy budynek był dobrze widoczny z domu towarowego. Marcus i jego towarzysze przeszli przez bulwar Estonia. Ruch po południu był duży, tym bardziej że do miasta przybyło wielu turystów. Tłum ludzi przesuwających się po chodniku utrudniał szybki marsz. Na rogu ulicy Łomonosowa Marcus spojrzał na zegarek Trzydzieści minut. Trzyosobowy zespół, który zebrał się przy domu towarowym szedł kilka metrów za nimi. Marcusowi wydawało się, że wszyscy wyglądali podejrzanie, że każdy przypadkowy przechodzień zauważy broń schowaną pod kurtkami. Ale był to tylko skutek długotrwałego napięcia i strachu. W rzeczywistości wyglądali jak przeciętni przechodnie pod błękitnym niebem Tallina. Marcus zatrzymał się, zapalił papierosa i chwycił spojrzenie przechodzącej dziewczyny. Wiatr od morza delikatnie podrywał jej włosy ufarbowane w siwe pasemka i
tańczył nimi swawolnie po policzkach. Odgarnęła je z twarzy ruchem ręki, który wydał się Marcusowi bardzo urzekający. Za pół godziny prawdopodobnie nie będzie go wśród żwych. Za pół godziny prostota i piękno tego świata, jak choćby urok tej dziewczęcej ręki odsuwającej włosy z twarzy, będą poza zasięgiem jego doznań. Pomyślał o Ermie, starym Bruno, którzy wchodzili w skład drugiej grupy zbierającej się na ulicy Suur-kaija niedaleko ratusza. Ich grupa składała się z dwudziestu ludzi, miała zająć pocztę główną i do końca dnia zablokować wejście. Równocześnie na Łotwie i Litwie miały mieć miejsce podobne akcje. W Rydze grupy bojowe miały zająć gmach poczty przy ulicy Lenina, państwowe studio radiowe i wieżę telewizyjną na jednej z wysp na Daugawie. W Wilnie celami były: poczta główna na Prospekcie Lenina, studio telewizji państwowej i dworzec. Z trzech poczt w trzech miastach miały być wysłane jednakowo brzmiące depesze do wielu miast na Zachodzie, w tym do Sztokholmu, Paryża, Londynu i Nowego Jorku. Treść depeszy zawierała informacje o tym, że oroszono deklaracje niepodległości w krajach bałtyckich poparte czynnym działaniem, a nie machaniem flagą przez okno, bohaterskim nalotem patrioty na samo serce Rosji. Wysyłano posłanie do świata. Posłanie wolności. Marcus zatrzymał się i sprawdził czas. Synchronizacja działań była barda? ważna. Miał przekazać posłanie dokładnie w chwili, ‘ gdy samolot zaatakuje. Tylko zgranie wywoływało wrażenie. Chaos nie przekona nikogo. Jaki byłby odzew na bezładny j1 odruch pospólstwa? Jeśli w krajach bałtyckich miało wybuchnąć I ogólne powstanie to d, która/ zdecydują się przyłączyć, muszą i być przekonani o tym, że patriotyzm dowódców jest równy ich j skuteczności i operatywności Ludzie muszą zaufać organizacji. Wszystko należało przeprowadzić tak, jak zaplanował to Aleksis. \ Aleksis powiedział kiedyś, źe rewolucje często upadały z powodu niepunktualności. Wtedy wydawało się to Marcu sowi zabawne, > ale teraz… ’ Ruszył. Przed nim stały budynki studia radiowego i estońskiej ( telewizji. Przypalił następnego papierosa. Spojrzał na idących z i nim. Gawędzili i przekomarzali się, zachowując tak, jakby I wżerali się gdzieś na kawę albo madą wódkę. Wsunął rękę do r kieszeni płaszcza. Dobrze czuł się z bronią. Jego zmysły rejest-j rowały potrącających go ludzi, zapach wody koloństóęj, zapach chleba z piekarni i spalin. Tyle różnych zapachów. Czy tak czują d, których żyde dobiega końca? Czy czują i widzą wszystko ostrzą, wyraźniej? Czy chłoną więcej tego świata, który opuszczają? Zacisnął palce na broni. Odwrócił sią i uśmiechnął do pozostałych. “Teraz — pomyślał. — Już czas”. Zrnapek Radziecki Andres Kiss ledał nad bagnistą okolicą. Tu i ówdzie wyrastały łagodne pagórki, zabudowania gospodarskie, czasem błyszczała rzeka. Omijał wsie i miasta. Wdąż ledał z prędkością dziesięć kilometrów na minutę. Ustawił radar tak, źe widział na ekranie to co działo się sto trzydzieści kilometrów przed nim i trzy kilometry nad nim. Przesunął dźwignię uzbrojenia w pozycję: ON. Rakiety stały się aktywne i gotowe do obrony. Leciał dolinami, między wzgórzami, trzymając się cieni, w które zaglądało słońce Ledał tak nisko nad ziemią, że szanse dostrzeżenia go z powietrza byty minimalne. Radar nie pokazywał nic, a krajobraz ptzed nim był posępny. Jak dotąd, szezęście go nie opuszczało. Ale wiedział dobrze, że szczęście to jak kapryśna kobieta, która w każdej chwili może zmienić zdanie “Nie dzisiaj” — pomyślał. Miał uczucie, źe fortuna mu sprzyja. Leciał dokładnie na wschód. Było około trzystu kilometrów, czyli pół godziny lotu od Moskwy. I od Kremla. Oglądał przelatujące obok krajobrazy. Plamy brązu i zieleni, jakby ktoś rozlał farbę. Mignęło czasem stado krów, jakiś silos, dom, fabryka, zbiorniki wodne, zapory, slupy elektryczne. Ogromna prędkość sprawiała, że odbierał wrażenia, zanim jego zmysły zdążyły je zarejestrować. TaIHn. Estonia Pierwszą ofiarą był mundurowy strażnik, który wyszedł zza barierki, by zatrzymać Marcusa. — Potrzebna przepustka, towarzyszu — powiedział. - do kogo idziecie. Marcus powiedział: —Ja nie panimaju pa russki. Poprosił by strażnik mówił po estońsku. Gburowaty strażnik, młody człowiek z Mińska, który szczerze nienawidził Bałtów i tęsknił za domem odpowiedział, że nie
mówi dobrze po estońsku. Mówił, ale bardzo słabo i dzisiaj nie mial ochoty łamać sobie języka na tych dziwnych dźwiękach. Nie podobał mu się wygląd tego mężczyzny, który do budynku wszedł dumnym krokiem. Położył dłoń na kaburze. Wtedy Marcus zastrzelił go. Strażnik padł do tyłu, a dziewczyna na końcu korytarza zaczęła krzyczeć. Marcus odwrócił się i zobaczył swoich towarzyszy wchodzących do budynku z bronią w rękach. Nie spodziewał się, że będzie musiał zabić strażnika, ale nie było czasu na wahanie i skrupuły. Szedł szyb ko korytarzem, widząc otwierające się po bokach drzwi, zaniepokojone twarze kobiet i mężczyzn, pracowników Państwowego Radia i Telewizji Estonii, którzy zalewali słuchaczy dopuszczonymi przez sowiecką cenzurę bzdurami i wykonywali instrukcje Ministerstwa Łączności w Moskwie. Dziewczyna przestała krzyczeć, klęczała na podłodze i zakrywała twarz dłońmi. —Nic ci nie grozi — powiedział Marcus. — Wskaż mi drogę do studia nadawczego. Dziewczyna wskazała na schody; - Na górze. Studio numer dwa to radio. Studia pierwsze i trzecie to telewizja. Marcus ruszył po schodach, zostawiając pięciu swoich ludzi w korytarzu na dole. Szybko wszedł na górę, a z nim dwóch braci z dzielnicy Mustamae, obecnie dzielnicy monstrualnych sowiec kich bloków. Idąc, sprawdził czas. Z drzwi w głębi korytarza wynurzył się drugi strażnik. Mial w ręce pistolet i strzelił. Kula trafiła jednego z braci. Marcus nie dał strażnikowi okazji do ponownego strzału. Strzelił, trafiając tamtego w czoło. Teraz szedł szybciej, szukając drzwi do studia radiowego. Nie chciał telewizji. Wolał radio, gdyż tył przekonany, że więcej ludzi słucha teraz muzyki z radia niż ogląda cmentarne ponuractwo produkowane przez telewizję. Z pokoi wysypywało się coraz więcej ludzi. Nie wiedział, ile zostało mu czasu, Prędzej czy później ktoś zadzwoni i wezwie milicję, która niezwłocznie przybędzie. Jego pięciu ludzi może ich powstrzymać, ale tylko przez pewien cżas. Wyjął z kieszeni kartkę z przesłaniem. Zauważył napis: Studio 13 - Co mówiła ta rozhisteryzowana dziewczyna? Dostrzegł palącą się czerwoną lampkę nad drzwiami Studia 2. Pchnął drzwi i wszedł do dźwiękoszczelnego pomieszczenia. Przy mikrofonie siedziały dwie kobiety. W szklanej kabinie za nimi było trzech realizatorów. Gdy wszedł, kobiety otworzyły szeroko oczy, najwyraźniej zdumione i spojrzały pytająco na kolegów. Marcus machnął pistoletem, ruszył do kabiny i otworzył dizwi. —Chcę odczytać oświadczenie Realizatorzy nie wiedzieli, co uczynić. Jeden muskularny z brodą zapytał: —W czyim imieniu? —Bałtyckiego Ruchu Niepodległości. Brodacz uśmiechnął się. — Serdecznie zapraszam — powiedział, wskazując ręką mikrofony, przy których siedziały kobiety. Związek Radziecki Osiemdziesiąt siedem kilometrów do Moskwy. Do ustalonego celu. Dziewięć minut lotu. Na razie wszystko gra Wszystko idzie jak po maśle. Nawet krajobraz zdawał się go witać. “Czary — pomyślał Andres. Najprawdziwsze czary”. Wróciło napięcie. Lecieć nisko nad płaską ziemią nie było trudno, ale lot między karłowatymi wzgórzami,to stawało się niebezpieczne. Przed nim wyrastała Moskwa. Ustawił pokładowy zegar na osiem i pół minuty.Nacisnął mały, biały guzik i uzbroił trzy bomby Mark 82. Rakiety gotowe. Bomby gotowe. “Teraz —pomyślał. — Ostatni skok. Miasto”. Czas płynął. Pięć minut Sześć. Siedem. Czas stal się dla niego nieistotny.Czul się ponad to. Był tam, gdzie nie ma zegara. Byl w powietrzu, a czas to kula u nogi, z której właśnie się wyswobodzil.Po upływie ośmiu minut zaczął wspinać się szybko, by osiągnąć dobry kąt podejś cia. Sto metrów, sto pięćdziesiąt. Dwieście. Trzysta Pięćset Pot zalewał mu twarz. Widział przed sobą w południowym słońcu Moskwę, matuszkę Moskwę. Widział wieże, bloki, iglice i połyskującą wstążkę rzeki Moskwy. Ruch na ulicach. Wspinając się, zaczął odmawiać cichym głosem po estońsku modlitwę, której nauczył go w dzieciństwie Michaił Kiss: Mei isa, kes sa oled taevas…
Tallin Marcus spojrzał na zegarek Czas odczytać oświadczenie. Usiadł nerwowo przed mikrofonem i rozłożył kartkę. Przez chwilę nie widział słów. Przetarł oczy, odchrząknął i spojrzał na realizatorów w kabinie. Twarze dwóch były bez wyrazu, ale brodacz patrzył zachęcająco. Zacznij kiedy chcesz — głos brodacza zabrzmieli wyraźnie w słuchawkach. Pociągnął łyk wody ze szklanki i zaczął czytać. Oświadczenie to, które starannie opracował Romanienko dotyczyło naruszenia zasad prawa międzynarodowego przez przedłużającą się okupację sowiecką prawa narodów do samostanowienia, paktów o nieagresji zawartych między Rosjanami a krajami bałtyckimi, które Kreml cynicznie łamał, ruchów rewolucyjnych na Litwie i Łotwie, które teraz przemawiały przez radio do swoich braci w Wilnie i Rydze. Dotyczyło także bohaterskiego lotu młodego lotnika nad Moskwą oraz tego, jak ów akt poświęcenia jednostki winien stać się wzorem do naśladowania przez wszystkich patriotów, siłą napędową w marszu ku wolności, wołaniem o niepodległość, symbolem ostatecznym. Marcus skończył czytać. Nie wiedział, że jego oświadczenie nie jest transmitowane, że nadajnik został unieruchomiony już po pierwszych trzech zdaniach, ani że pięciu łudzi, których rozstawił w hallu padło od kul atakującej milicji. Nie mógł wiedzieć, że młody mężczyzna z Mustamae, który stal na straży przed drzwiami Studia 2 leżał na korytarzu zastrzelony przez milicjantów. Nie móA także wiedzieć, że grupa, która opanowała pocztę przy Suurkarja została wybita do ostatniego po trzydziesto-minutowej walce z KGB. Podniósł szklankę do ust i spojrzał na brodacza, który puścił do niego oko. Przesunął dłonią po twarzy. Odstawił szklankę i w tej chwili otworzyły się drzwi. Sięgnął po broń, gdy dwóch milicjantów weszło do studia, strzelając od progu. Marcus opadł na stół, przewracając szklankę. Strużka wody popłynęła po kartce i rozmyła napisany atramentem tekst Moskuo Z ośmiuset metrów nad ziemią Andres widział Plac Czerwony i Kreml. Tam tył Pałac Zjazdów, gdzie odbywały się wszystkie zjazdy KPZR. Oto cel Andresa. Cel Michaiła. Cel Bractwa. Miejsce gdzie decydowano o przeznaczeniu. Zrakowaciale serce znienawidzonego przez Bractwo systemu. Andres widział potężne kolumny otaczające budynek i myślał, jak w jego potężnym audytorium i przestronnych gabinetach ustalano losy wszystkich ludzi w Związku Radzieckim, jak decyzje, które tu zapadały wcielano w życie w krajach bałtyckich. Tutaj bonzowie partyjni planowali pogrzeb narodów bałtyckich. Tuta; opracowywano metody przekształcenia Bałtów w trzeciorzędnych obywateli ich własnej ojczyzny. Tutaj pracował partyjny motor, pompując trucizny, które musieli przełknąć ludzie nie pragnący karmić się rosyjskim kłamstwem i hołubić ustrój całkowicie im obcy —ustrój, który zabijał charakter i niszczył duszę. Pierwszą bombę zamierzał zrzucić z jednej strony budynku, drugą w środek, a trzecią na końcu. Potem weźmie kurs na Leningrad i Zatokę Fińską. Jedyna szansa na wydostanie się z Rosji, zanim zostanie zaatakowany. Taki miał zamiar.Pięć kilometrów od Kremla położył maszynę na skrzydło i miasto przesunęło się pod kabiną jakby wszystkie budynki zostały nagłe stłoczone po jednej stronie samolotu. W dół. Pięćset metrów nad ziemią.Czterysta. Właśnie wtedy zobaczył trzy migi-29 od wschodu w odległości trzech kilometrów. Serce mu zadrżało, gdy pomyślał, że z planem jest coś nie tak. Instynktownie ustawił F-16 w pozycji strzeleckiej i odpalił rakietę samonaprowadzającą. Eksplodowała po uderzeniu w najbliższego miga. Błysk, obłok dymu i maszyna runęła w dół. Odpalił następną rakietę i trafił drugi samolot tak dokładnie jak pierwszy. W dotychczas spokojnym, popołudniowym powietrzu pojawiły się smugi dymu, turbulencje i zniszczenie. Trzeci samolot przeleciał nad nim, strzelając z działka. F-16 zakołysał się od podmuchu, ale nie został trafiony. Wciąż wierząc, że aniołowie są z nim, Andres wrócił do lotu nurkowego na Pałac Zjazdów. Mig strzelał do niego z góry. “Niech mnie dostanie—pomyślał Andres.—Niech się skurwiel desantuj. Spuścił już dwóch i nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić, by jakiś
pieprzony Iwanowicz powstrzymał go. Byl trzy kilometry od celu i trzymał rękę nad przyciskiem zwalniającym bomby, które eksplodują z opóźnieniem piętnastu sekund od uderzenia w budynek. Na wysokości trzystu metrów doszły go dwie rakiety SA-11 odpalone z wyrzutni gdzieś poza granicami Moskwy, zamieniając kadłub w kupę płonących szczątków, które wirowały w powietrzu i spadały, dągnąc za sobą warkocze dymu. Przymocowany do siedzenia, w hełmie na głowie Andres Kiss odmówił właśnie ostatnie słowa Modlitwy Pańskiej i sięgnął dłonią do spustu bombowego, gdy poczuł nagły przypływ gorąca i zaczął spadać, mieszając się z płonącymi resztkami samolotu. Spadał wprost na pusty stadion piłkarski niecałe trzy kilometry od Pałacu Zjazdów.
Zawidowa, Związek Radziecki Dochodziła północ, gdy Dimitrij Wołowicz przyjechał do domu Greszki w Zawidowie. Jakutka otworzyła drzwi. Nie czekając na jej reakcję, powiedział: —Chcę szklankę wody. —Oczywiście. Podała mu szklankę z wodą. Nie napił się. Pchnął drzwi do sypialni Greszki. Zasłony w oknach były zaciągnięte. Jedyne źródło światła w pokoju, lampka do czytania, przymocowana nad łóżkiem Greszki, prawie nie oświetlała niczego. Greszko, który leżał z zamkniętymi oczami otworzył je, gdy usłyszał, że Wołowicz wchodzi. W słabym świetle ledwie mógł widzieć twarz porucznika. Oparł się na łokdu i przetarł oczy. Zobaczył szklankę wody w prawej ręce Wołowicza. —Podejdź, Dimitrij. Wołowicz podszedł. “Posłuszeństwo staremu — pomyślał. — Trudno z tym zerwać Ale generał Olskj powiedział, że muszę z tym zerwać. To jedyny sposób”. Greszko zmarszczył brwi. Był pełen obaw i podejrzeń. Usiadł prosto, spodziewając się, że za chwilę po raz kolejny tego dnia ból przeszyje go jak ostrze, ale nie zabolało. A kiedy nie bolało wydawało mu się, ie znowu udało się odw/ieść nadejście śmierci. Wołowicz podszedł do łóżka. Greszko w/patrywał się w szklankę z wodą. — Masz wiadomość od Wiktora? Wołowicz usiadł na łóżku i skrzyżował nogi. — Żadnych wiadomości, generale. — Żadnych wiadomości? — Żadnych. Greszko wskazał ręką wieżę. — Włącz jakąś muzykę, Dimitrij. Wołowicz potrząsnął głową. W tym nagłym akcie niesubordynacji porucznika Greszko poczuł kres swojej władzy. Więc to tak. Po tylu łatach nadeszła ta chwila. Nie martwiło go, że przegrał, przecież w końcu była to jednak gra. Złościło go jedynie, że zmieniono reguły gry. Wyobraził sobie Olskiego i Bragina, serdeczn a rozmówka, uścisk dłoni, tajemniczy uśmieszek. Może nawet Miszka-Myszka brał w tym udział. Oczywiście powinien przewidzieć, że taka liga zawiąże się przeciw niemu. Powinien również przewidzieć, że reguły zostaną zmienione, ałe czymże jest życie bez ryzyka? Rzutem kostką i rozdaniem kart. Tylko że kostka była fałszyw/a, a karty znaczone. — Jak się dobrali do ciebie, Dimitrij? — Nieważne. — Pieniądze? Nie, wątpię. Groźby zatem. Zagrozili d. Wołowicz przytaknął. Greszko uśmiechnął się. — I jeśli mnie zabijesz, będziesz pod ochroną. — Tak. Greszko zaśmiał się gardłowo. — I ty w to wierzysz? Wierzysz, że twoi protektorzy są ludźmi honoru, Dimitrij? Wierzysz, że pozwolą ci zostać w pracy, w mieszkaniu, w mundurze? — Nie mam wyboru. — Jak to ma być? Czy generał popełni samobójstwo w ataku depresji spowodowanej nieuleczalną chorobą? — To nie samobójstwo. Greszko spojrzał, jak Wołowicz uniósł szklankę z wodą. — Coś do wypicia, czy tak? — Tak. — Ach, tak — domyślił się Greszko. — Atak serca. Zawał. Osłabiony długą chorobą generał zmarł dcho o północy.Wołowicz wyjął portfel, otworzył i wytrząsnął małą kapsułkę. Zgniótł plastik, wysypał biały proszek do szklanki i zakręcił nią.
— Wymieszaj dokładnie — powiedział Greszko. Wołowicz spojrzał na mętną ciecz. Przysunął szklankę do ust GreszJd. Stary nie wypił od razu. Uśmiechnął się nad krawędzią szklanki. — Pij — ponaglił Wołowicz. Greszko podągnął kilka łyków. Było lekko gorzkie. Czuł, że pali go w gardle, ale zaraz przeszło. — Żałuję, że Olskl nie podał mi tego osobiście—powiedział. — Ale to taki pętak bez jaj. Nie miałby odwagi tu przyjść Zamknął oczy i uśmiechnął się. A potem trzepoczącymi powiekami zobaczył Dimitrija Wołowi cza jakby tamten unosił się gdzieś w oddali. Zamieranie. Ciemność. Pot. Czuł jakby pogrążał się w coraz gorętszą wodę. Podniósł rękę, nic nie ważący przedmiot ze skóiy i kości. Uczude odchodzenia, zaciągania zasłon nie byłoby złe, gdyby nie ten okropny żar, który rozpalał się w środku. — A co będzie z Rosją, mój drogi Wołowicz? — zapytał. Leżał nieruchomo. Wołowicz wstał i wyszedł z pokoju. Powiedział Jakutce, że generał śpi i wyszedł z domku. Słyszał szelest liści i odgłosy zwierząt, które wyszły na żer w nocy. Dźwięki te, nie wiadomo dlaczego, napełniły go dziwnym lękiem.
EPILOG Sussex, Anglia Frank Pagan wyciągnął się na leżaku i patrzył w słoneczne popołudniowe niebo. Był to jeden z tych ślicznych dni, które dość rzadko zaszczycały Anglię o tej porze roku, ciepły, ale zwiastujący nadejście jesieni — tej przepięknej poiy, gdy liście zmieniają kształty i barwy, a krajobraz robi się tęskny i melancholijny. Cieszył się ciepłem słońca na powiekach, brzęczeniem owadów, odgłosem odbijanej skórzanej piłki do krykieta —łagodny, niegroźny i angielski dźwięk. Spojrzał na boisko i ubranych na biało zawodników stojących na gęstej trawie. Była to gra, która absolutnie nie wymagała skupienia widowni, bo działo się tak niewiele. Czasem zawodnik wypadał z gry, czasem jakiś śmiałek odbił piłkę tek, że poszybowała za boisko, ale skupienie nie było tu wcale konieczne. W wiejskich meczach krykieta najważniejszy był spokój i pogoda ducha. Spokój i obojętność, bezczynność i szklanka piwa — atmosfera braku doniosłości widowiska. Uniósł się nieco w pasiastym leżaku i patrzył na podającego, który zbliża się do palików i serwuje. Czerwona piłka leniwie poleciała w stronę przeciwnika, minęła go, minęła drugi zestaw palików i zginęła w przepastnej rękawicy chwytającego. Sięgną} po piwo, które zrobiło się cieple w słońcu i pociągnął ze szklanki. Patrzył na dęby rosnące za boiskiem, na tablicę wyników i mały zdemolowany pawilon. Wynik meczu był mu całkowicie obojętny. Pod pawilonem gestykulowało kilku starszych panów, czasem jakiś nastolatek zainteresował się przebiegiem gry, ale ogólnie mecz oglądano z nonszalancją i spokojem, z jakim ogląda się tylko mecze krykieta. Tu nic nie miało znaczenia. Nic co tu się stało, nie mogło zmienić świata w żaden sposób. Podobało mu się tu. Delektował się świadomością odsunięcia od wszelkiego rozgorączkowania i spokojem słodkiej bezczynności. No i meczem krykieta. I ciepłym piwem bez gazu. I tym, że nie myślał o Kristinie, której nie widział od wydarzeń na Grand Central. Zawdzięczał jej życie, to było oczywiste I był wdzięczny. Ale czuł, że inne możliwości zgubiły się gdzieś po drodze, widoki na przyszłość zatarły, i tą myślą, chociaż bardzo chciał ją wyprzeć z siebie, był przygnębiony. Spojrzał na rząd leżaków ciągnących się na prawo i lew», osłonił oczy przed słońcem i zobaczył, że w jego stronę idzie Martin Burr niosący dwie szklanki piwa. Przyjechał tu na zaproszenie komisarza, które przyjął z radością. Przez sześć dni od powrotu ze Stanów zrobił bardzo niewiele poza napisaniem raportu i bezcelowym snuciem się po wydziale. Sprzątał mieszkanie, ale to zajęło mu tylko półtora dnia. Zmienił obrazy na ścianie,zrobił drobne przemeblowanie, odkurzył płyty i to zajęło mu następny dzień. Przyjazd tu, do zakątka Martina Burra, był odskocznią od londyńskiej posępności. Burr spojrzał na grających. Właśnie jeden zawodnik schodził z boiska, a spod pawilonu dobiegły przytłumione oklaski. Komisarz poprawił opaskę i spojrzał na Pagana. —Mam coś, co cię może zainteresować, Frank. Pagan nie bardzo chciał słuchać tej nowości. Chciał się zatracić w lenistwie i obojętności. Chciał wierzyć, że Bunr zaprosił go tutaj, by odpoczął i odprężył się, że komisarz nie miał ukrytych celów. Życie musi być proste, na Boga. —Tak w dużym skrócie — powiedział Burr. — Czy interesują cię nie dopowiedziane zakończenia? Pagan spojrzał na komisarza, który pociągnął łyk piwa. Na górnej wardze zostało mu kółko białej piany. Burr nie zadał sobie trudu, by ją wytrzeć. —Od Witherspoona. Wydawało mu się, że może będziesz ciekaw, tylko tyle — powiedział Burr i nagle przybrał dziwnie podstępny wyraz twarzy, —Niech będzie. Jestem ciekaw. Burr pochylił się
nieco. Było w nim coś tajemniczego, Pagan czuł to. Ten mecz był tylko zasłoną, wymówką dla czegoś innego. Nie bardzo wiedział czego. —Docierają do nas wiadomości o rozruchach w tamtej części. Na Litwie, Łotwie i Estonii. Wydaje się, że zbrojne grupy powstały i zostały wyciszone. Nic pewnego, sam rozumiesz. Kilka opowieści naocznych świadków, parę raportów dyplomatycznych. Kilka telegramów nadanych przez Bałtycki Ruch Niepodległości. Odebrano je w Paryżu i Sztokholmie. BBC namierzyło wezwanie w radiu estońskim do walki, ale mówca zamilkł po trzech zdaniach. To wszystko. Sowieci oczywiście nie wypowiadają się oficjalnie. Ale wygląda na to, że te akcje miały zbiec się z atakiem samolotu. Jedna wielka demonstracja oporu i odwagi?. Jedno wielkie wołanie o niepodległość. — Które na nic się zdało — mruknął Pagan. “Byłby z tego niezły koncert — pomyślał. — Doskonała aranżacja, wszystko zagrane w tym samym rytmie”. Przypomniał sobie Aleksisa i pomyślał o odwadze, wysiłkach i ambicjach Romanienki i Michaiła Kissa. lojalność wobec Norberta Vastó, starego towarzysza walki. Zaangażowanie i zemsta, i zdrada. Do pewnego stopnia podziwiał tę odwagę, nawet jeśli nie akceptował ostatecznego celu, czyli krwawej wojny w krajach bałtyckich, wojny, która mogła mieć tylko jeden wynik. Wreszcie miał ambiwalentny stosunek do Bractwa i jeśli z czegoś był niezadowolony w tej chwili, to właśnie z tego. —Cholernie ogromny wysiłek — Burr zamilkł na chu/iłę. — Amerykanie twierdzą, że pilot był kompletnym schizofrenikiem. Mają historię choroby. Należało się tego spodziewać. Pagan przytaknął. —Na pewno. Przypomniał sobie Michaiła Kissa i olbrzymi dom w Gien Cove i puste pokoje. Był ciekaw czy trofea Andresa wciąż stały na półkach, a dyplomy wisiały na ścianie. Burr przez chwilę obserwował grę. —Najbardziej zagadkowe jest jednak to, w jaki sposób Jepiszew opuścił ziemski padół. Zdaje się, że to rozdanie Rosjanie grają z “kartami przy orderach’? Prawdopodobnie wywieźli go gdzieś i zastrzelili za odegranie wielkiej roli w wywrotowym dramacie. — Burr pociągnął piwo. — Tom twierdzi także, że trwa cicha, ale gruntowna czystka w personelu obrony powietrznej, czego oczywiście należało się spodziewać.Według jego źródeł, wielu oficerów zostało już aresztowanych i należy oczekiwać następnych zatrzymań.Większość posiada duże ilości amerykańskiej waluty i fałszywe paszporty. Zdaje się, że to także grzeczność ze strony tego twojego Bractwa, Frank, które chyba nie szczędziło grosza w tej sprawie.Burr postawił szklanką na kolanie i milczał przez chwilę. — A generał Greszko nie żyje. Rychło w czas, nie powiedziałbyś, zważywszy jaką rolę chciał odegrać w tej nieudanej rewolucji. Atak serca. Naturalny, rzecz jasna. No, chyba że miał wypadek. Sowieccy prominenci schodzą z reguły w jeden z tych dwóch sposobów. Pagan uśmiechnął się. Burr dopił piwo i dodał: To daje do myślenia, Frank. Pagan obserwował go od dłuższego czasu, gdyż nie mógł się uwolnić od krążącej myśli, że Burr chowa coś w zanadrzu. Słowa, których których treść może dobrać do tego, co chce powiedzieć. Pagan wiedział, że w końcu Burt to powie, Źawsze mówil.. piękny dzień zaczął. Pogoda. Ale chyba nie to miał na myśli komisarz. Burr wstał, dziobnął laską ziemię Ale chodź ze mnąą, Frank. Do towarzystwa.Pagan wstał z leżaku I ruszył za Burrem.Podążył za Burrem do stolika, Nie wiem,.jak na to zareagujesz, Frank. Na co? Komisarz wskazał dłonią część namiotu. Nagan zawahał się przez chwilę i nie podążył wzrokiem za ręką Burra. Stal nieruchomo, nie cłicąc patrzeć, a równocześnie wiedząc ponad wszelką wątpliwość co zobaczy,gdy odwróci twarz. Czul się dziwnie, trochę zdezorientowany, a wszystkie odgłosy w namiocie docieraly do Jego uszu wzmocnione i odbijały się echem .Może uznasz, że to nieuczciwe z mojej strony - powiedział Burr albo że wtrącam się w twoje prywatne sprawy, Frank .Ale spójrz, Miałem już dość patrzenia na twoje życie świętego. Chyba powineneś zrobić przerwę. Sobie i tej dziewczynie.Pagan wolno odwrócił twarz. Miała na sobie gładką, cytrynową sukienkę i kapelusz z
szerokim rondem,które macało ten na twarz. Patrzyła wprost na niego i zdawało mu się, że nieznacznie się uśmiecha, ale nie był pewien. Nieruchoma i śliczna. Poczuł się dziwnie, nieswojo. I wtedy uwagę jego zwróciła postać stojąca tuż za nią. Mężczyzna w nieokreślonym wieku, lekko przygarbiony, ale o wyrazistych, czystych oczach, trzymający się prosto nie bez wysiłku. Nawet gdyby nigdy przedtem nie widział jego zdjęcia, wiedziałby, że to Norbert Vaska. Pagan nie poruszył się.Usłyszał jak Burr mówi: — Ona wraca do Stanów, Frank. Przyjechała zabrać ojca z Berlina. Pomyślałem więc, dlaczego by nie? Rozumiesz chyba, że nie chcę tu odgrywać kupidyna.Pagan wrócił spojrzeniem na Kristinę. Chciał iść do niej, ale nie rugał się, mimo że wszystkie impulsy popychały jego dało, by przebył dzielącą ich odległość.Podeszła do niego. —Nie pożegnaliśmy się wtedy. Położyła dłoń na jego nadgarstku i ten dotyk przypomniał mu o wszystkim, co przepadło po drodze. —Wydostałaś ojca. — To się stało bardzo szybko. Ktoś zadzwonił i powiedział, żeb/m spotkała się z nim w Berlinie. — Ceszę się. —Zawdzięczam to tobie, Frank. — Mnie? — Zdaje mi się, że Sowieti bardzo się utieszyli, że ostrzegłeś ich o Kissie. Tak sądzę. I zwrócili mi ojca w dowód wdzięczności. — Uratowałaś mi życie. Jesteśmy kwita. Kristina skinęła głową Pagan pomyślał, że jest piękna. — Chyba tak — powiedziała. Pagan patrzył na Norberta Vaskę. Był siwy i zniszczony na twarzy, ale miał bardzo żywe oczy. Biła z nich ta sama determinacja, którą tyłe razy widział w oczach Kristiny, to samo skupienie i stanowczość.Wzięła jego ręce i uścisnęła. Ten prosty gest sprawi], że poczuł ból —Frank, czy jest jakas szansa… dla nas? “Co za pytanie” — pomyślał. Nie wiedział, co odpowiedzieć. —Po prostu chdałabym tak myśleć. — Zobaczymy — to wszystko co potrafił powiedzieć. — Dajmy temu trochę czasu. Odwrócił się, wyszedł z markizy w popołudniowe słońce i ruszył trochę na depo w stronę swojego leżaka.Wkrótce pojawił się Burr i usadowił na krześle obok. —Czyżbym coś przeoczył?— zapytał, patrząc na boisko. Pagan uśmiechnął się. — Nie słyszałem, żeby pan kiedykolwiek coś przeoczył, panie komisarzu.