BARBARA TAYLOR BRADFORD A JEDNAK MIŁOŚĆ CZĘŚĆ PIERWSZA Kwestia uczciwości R S ROZDZIAŁ 1 I Kosowo, sierpień 1998 We trójkę siedzieliśmy w niewielkim z...
6 downloads
19 Views
1MB Size
BARBARA TAYLOR BRADFORD A JEDNAK MIŁOŚĆ
CZĘŚĆ PIERWSZA
R
S
Kwestia uczciwości
ROZDZIAŁ 1
I
R
S
Kosowo, sierpień 1998 We trójkę siedzieliśmy w niewielkim zagajniku na skraju wioski, chroniąc się przed płomiennym upałem. W cieniu drzew panował przyjemny chłód. Dżipa zaparkowaliśmy na pobliskiej drodze. Zerknęłam w jego stronę, zastanawiając się, co mogło przydarzyć się Adżetowi, naszemu doradcy, przewodnikowi i kierowcy. Wyruszył pieszo do wioski, ponieważ już parę dni wcześniej umówił się na spotkanie z przyjacielem z czasów szkolnych, który miał skontaktować nas z przywódcami Wyzwoleńczej Armii Kosowa. Jak twierdził Adżet, w sąsiedztwie wioski znajdował się główny obóz szkoleniowy WAK. Podczas naszego pobytu w Pec i w drodze do wioski Adżet zapewniał nas, że przywódcy będą na terenie obozu i że z chęcią pozwolą się sfotografować, wiedząc, iż ich zdjęcia trafią do gazet i czasopism na całym świecie. - Wszyscy powinni poznać prawdę i dowiedzieć się jak najwięcej o naszej sprawie, naszej słusznej i dobrej sprawie - powtarzał często. Kiedy całe wieki temu, w moim odczuciu, wyszedł z zagajnika, miał na twarzy pogodny uśmiech i najwyraźniej cieszył się perspektywą spotkania z dawnym przyjacielem. Patrzyłam za nim długą chwilę - szedł zakurzoną drogą rześkim, zdecydowanym krokiem, pewny siebie i zadowolony. Było to ponad trzy godziny temu. Nie wrócił, a ja nie potrafiłam opanować niepokoju. Już kilka razy przez głowę przemknęła mi myśl, że otwartemu, przyjaźnie nastawionemu do ludzi Adżetowi mogło stać się coś złego.
R
S
Wstałam i podeszłam do krańca zagajnika, wpatrując się spod osłaniającej oczy dłoni w drogę. Była pusta, czekałam jednak z nadzieją, że lada chwila pojawi się na niej Adżet. Nazywam się Valentine Denning. Urodziłam się i wychowałam w Nowym Jorku, lecz teraz mieszkam w Paryżu, gdzie pracuję jako fotograf prasowy dla Gemstar, znanej międzynarodowej agencji fotograficznej. Poza moim dziadkiem nikt z rodziny nie przypuszczał, że zostanę fotografem. Kiedy byłam dzieckiem, dziadek zauważył moją potrzebę utrwalania wszystkiego, co widziałam wokół siebie, i kupił mi pierwszy aparat fotograficzny. Moi rodzice nigdy nie poświęcali mi zbyt dużo uwagi, nigdy też nie niepokoiła ich myśl, co będę robiła jako osoba dorosła. Mój młodszy brat Donald, z którym wtedy byłam w znacznie bliższych stosunkach i którego często terroryzowałam, bez przerwy męczył mnie, abym została modelką, ale mnie ten zawód wydawał się zawsze wyjątkowo nieatrakcyjny. Donald podkreślał, że jestem wysoka, smukła i mam długie nogi oraz wysportowaną sylwetkę, zupełnie jakbym nie znała własnego ciała. Wiem, że żadna ze mnie piękność, lecz na zdjęciach, które często robią mi Jake i Tony, nie wyglądam najgorzej. Niestety, zupełnie nie interesuję się modą; lubię t-shirty, spodnie bojówki, białe bluzki koszulowe i kurtki w stylu safari - robocze ubrania, najbardziej odpowiednie do mojego trybu życia. Mam trzydzieści jeden lat. Stale podróżuję, żyję na walizkach, często pracuję dwadzieścia cztery godziny na dobę w miejscach, gdzie brakuje nawet podstawowych wygód. Specjalizuję się w fotoreportażach z linii frontu i regionów dotkniętych katastrofami. Właściwie bez przerwy narażam się na niebezpieczeństwo, lecz wolę takie życie od spacerowania po wybiegu w najnowszych kreacjach wielkich paryskich projektantów. Ponieważ na drodze nadal nie było żywego ducha, odwróciłam się i ruszyłam w kierunku Jake'a Newberga i Tony'ego Hamptona, moich towarzyszy broni, jak mówi Tony. Tych dwóch uważam za swoją rodzinę - pracujemy razem od kilku lat i jesteśmy nierozłączni. Jake jest moim najlepszym przyjacielem, Tony zaś w ciągu ubiegłego roku awansował z pozycji drugiego najlepszego przyjaciela do roli ko chanka. Wszędzie jeździmy razem i staramy się, aby nasze agencje zlecały nam to samo zadanie.
R
S
Tony siedział na kawałku pnia i wkładał rolki nowych filmów do swoich dwóch aparatów. Wyglądał doskonale. Tony jest Brytyjczykiem, dziesięć lat starszym ode mnie. Dobrze zbudowany i muskularny, odziedziczył cechy fizyczne po matce, pięknej, ciemnowłosej Irlandce. Jest nie tylko przystojny, ma również charyzmę. Odkryłam jednak, że kobiety najbardziej pociąga jego męski, emanujący zmysłowością urok. Tony uważany jest za jednego z najlepszych na świecie specjalistów od fotoreportażu wojennego i często porównuje się go z samym Robertem Capa. Kiedy zależy mu na zdjęciu, nie cofa się przed ryzykiem. Dla mnie nie stanowi to większego problemu, chociaż wiem, że Jake'a Newberga niepokoi brawura To-ny'ego, ponieważ ostatnio często ze mną o tym rozmawiał. Przeniosłam wzrok na Jake'a, który siedział na trawie, oparty o drzewo, robiąc notatki w małym notesie oprawionym w niebieską skórę. Jake rzadko rozstaje się z tym notesem. Jest moim rodakiem, „Żydem z Georgii", jak lubi o sobie mówić. Ma trzydzieści osiem lat i zalicza się go do ścisłej czołówki fotoreporterów wojennych. Podobnie jak Tony, często jest nagradzany. Ja sama także mam na koncie sporo nagród, nigdy jednak nie uważałam, że należę do ligi Tony'ego i Jake'a, chociaż i jeden, i drugi twierdzą, że jestem równie dobra jak oni. Jake jest wysoki, bardzo szczupły, wręcz żylasty i chyba dzięki temu sprawia wrażenie faceta nie do zdarcia. W każdym razie jago tak widzę. Jest atrakcyjnym mężczyzną o wyrazistej twarzy, jasnych kręconych włosach i najbardziej błękitnych oczach, jakie kiedykolwiek widziałam. Mimo że zachowuje się dość nonszalancko, a w oczach ma kpiący błysk, już dawno temu zorientowałam się, że ma złote serce. Nauczyłam się też doceniać jego znajomość złożonej ludzkiej natury i ludzkich słabości, którymi wszyscy jesteśmy obciążeni. Tony podniósł wzrok, wyczuwając moją bliskość. - O co chodzi? - zapytał, lekko marszcząc brwi. - Coś się stało? - Mam nadzieję, że z Adżetem wszystko w porządku, Tony. Nie ma go już od... - Oczywiście że wszystko w porządku - przerwał mi trochę
R
S
ostro, zaraz jednak uśmiechnął się uspokajająco. - Bardzo tu cicho i spokojnie, prawda? Kiwnęłam głową. - Trudno dostrzec oznaki normalnego życia. - Wcale mnie to nie dziwi. Wydaje mi się, że co najmniej połowa mieszkańców opuściła już wioskę. Najprawdopodobniej udali się na południe, żeby uciec przed serbskimi wojskami i jak najszybciej przekroczyć granicę z Albanią. - Chyba masz rację. Usadowiłam się na trawie i umilkłam, myśląc o czekającym nas zadaniu. Jake zerknął na mnie i utkwił wzrok w Tonym. - Zostawmy to wszystko i wynośmy się stąd do wszystkich diabłów, Tony - rzucił. - Mam złe przeczucie. - Ale taka szansa nigdy się już nie powtórzy - odezwałam się, rozprostowując plecy. Zanim któryś z mężczyzn zareagował na moją uwagę, pojawił się Adżet. Wyglądał tak, jakby nie miał zupełnie żadnych zmartwień. Więcej, sprawiał nawet wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. - Wszystko załatwione - powiedział doskonałym, całkowicie pozbawionym obcego akcentu angielskim, którego nauczył się w czasie ośmiu lat spędzonych w Brooklynie, gdzie mieszkali jego wuj i cioteczny brat. - Widziałem się z facetem i długo rozmawiałem z nim przy kawie. Przed chwilą zamknął swój sklep i poszedł do domu po drugiej stronie wioski. W tym domu mieści się teraz kwatera główna Wyzwoleńczej Armii Kosowa. Przyprowadzi tu przywódców za... - Przerwał i spojrzał na zegarek, tanią podróbkę roleksa, kupioną na ulicach Manhattanu. - Za godzinę. Tak, mniej więcej za godzinę wszyscy przyjdą do wioski. Spotkamy się z nimi w sklepie. Teraz możemy trochę odpocząć. - Zuch chłopak! - wykrzyknął Tony, uśmiechając się do Adżeta. - Skoro mamy tyle czasu, powinniśmy coś zjeść. Przyniosę wodę mineralną i kanapki. Zerwał się i ruszył w stronę dżipa. - Nie, Tony, siadaj, proszę! - zawołał Adżet. - Daj spokój, ja pójdę po jedzenie. - Nie jestem głodna, ale chętnie napiję się wody - mruknęłam.
R
S
- Ja także nie będę nic jadł - odezwał się Jake. - Wystarczy mi woda. Kiedy Adżet poszedł do samochodu, spojrzałam na Tony'ego i na Jake'a. - Może przeszłabym się drogą do wioski i trochę powęszyła? Co o tym sądzicie? Jake skinął głową, lecz nie odpowiedział. Tony podszedł do mnie, chwycił mnie za ręce i podniósł z trawy. - Nie mam ochoty spuszczać cię z oka, Val, zwłaszcza że zupełnie nie znamy mapy terenu, ale może to rzeczywiście niezły pomysł. Adżet nie wygląda na zaniepokojonego, więc możesz wybrać się na mały spacer, jeśli koniecznie chcesz. Objął mnie i przytulił z czułością. - Chętnie wróciłbym na noc do Belgradu, Val - mruknął z ustami w moich włosach. - Twój pokój w hotelu ma w sobie coś, czemu po prostu nie mogę się oprzeć... - To dlatego, że ja w nim mieszkam - odparłam ze śmiechem i pocałowałam go w policzek. - W każdym razie mam nadzieję, że właśnie to, a nie co innego, tak ci się w nim podoba. Dobrze wiesz, że tak jest. - Odsunął mnie od siebie na odległość ramienia i uśmiechnął się. Potem zupełnie nagle jego oczy straciły pogodny wyraz. - Kiedy dotrzesz do wioski, miej oczy i uszy szeroko otwarte i nie wypuszczaj się nigdzie dalej. Gdyby coś było nie tak, natychmiast wracaj. Oparłam się o niego całym ciałem. - Nie martw się, nic mi się nie stanie. A przy okazji, chyba dzisiaj nie mówiłam ci jeszcze, że cię kocham, prawda? Kocham cię, Tony. - Ja także cię kocham, Val. Adżet wrócił do zagajnika z kartonowym pudłem, postawił je na kamieniu, otworzył wystudiowanym gestem magika i zaczął rodzielać butelki z wodą oraz zapakowane kanapki z hotelu w Peci. Zachowywał się tak, jakby podawał gościom znakomite potrawy na wielkim bankiecie. Tony i Jake wymienili rozbawione spojrzenia i wybuchnęli śmiechem. Wkładałam właśnie nowy film do aparatu i podniosłam głowę, obrzucając ich obu bacznym spojrzeniem.
- Nie załapałam się na jakiś dowcip? - zapytałam. - Co was tak śmieszy? - Nic, zupełnie nic - odpowiedział Tony i przesłał mi całusa.
II
R
S
Wymierzyłam obiektyw mojej leiki 35 mm w grupkę obdartych dzieci przy drodze. Było ich pięcioro; wszystkie siedziały, opierając się plecami o zburzony mur. Dokładnie widziałam ich blade, wychudzone buzie i strach czający się w ich niewinnych oczach. To przerażające, pomyślałam. Jest jasny, słoneczny dzień, wymarzony na zabawę, a tymczasem one żyją w kraju ogarniętym wojną. Stłumiłam westchnienie i zaczęłam robić zdjęcia. Nagle dookoła nas rozpętało się piekło. Wybuchały bomby, moździerze siekły drogę ogniem, w oddali słychać było turkot nadjeżdżających czołgów. Sielankowy spokój popołudnia rozdarły odgłosy eksplodujących pocisków. Słyszałam krzyki, tupot stóp. Ludzie biegali tam i z powrotem, szukając bezpiecznego schronienia. Po chwili krzyki nasiliły się, gdzieś niedaleko rozległ się rytmiczny stukot karabinów maszynowych i grzmot dział. Myślałam teraz tylko o czającym się wszędzie niebezpieczeństwie. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, widząc, jak Tony wybiega z zagajnika, który miałam teraz za sobą. Zaledwie kilka minut temu zostawiłam go, siedzącego obok Jake'a i spokojnie jedzącego kanapkę. Teraz biegł ku linii ognia. Pognałam za nim. Z oddali, jak przez warstwę waty, słyszałam głos Jake'a. - Val! Stój, na miłość boską! - krzyczał. - Nie biegnij za nim! To zbyt niebezpieczne! Nie miałam zamiaru go usłuchać. Tony był naszym przy wódcą i teraz jak zwykle gotów był oddać wszystko za najlepsze zdjęcia. Było tak zawsze, niezależnie od tego, z jakiej wojny ro biliśmy fotoreportaż i jak wielkie towarzyszyło temu zagrożenie. Doskonale wiedziałam, że ryzyko to dla Tony'ego chleb powsze-
R
S
dni, a może nawet sposób na życie. Przez niego my także stale byliśmy narażeni na niebezpieczeństwo, chociaż, jak często nam przypominał, mogliśmy przecież nie leźć za nim w ogień. Poprzez ogłuszający grzmot artylerii znowu dobiegł mnie głos Jake'a: - Zatrzymaj się, Val! Stój! Nie zatrzymałam się, nawet się nie obejrzałam. Biegłam za Tonym, ściskając w ręku aparat, koncentrując się na jednej jedynej myśli: miałam jak najlepiej wykonać zadanie, zrobić jak najlepsze zdjęcia. Nagle usłyszałam, że Jake pędzi za nami - najwyraźniej zapomniał o ostrożności. W groźnych momentach Jake zawsze starał się jak najszybciej złapać mnie i choćby na siłę wepchnąć do jakiejś bezpiecznej kryjówki. Kałasznikowy zasypywały okolicę gradem kul, ostrzał nasilał się z każdą chwilą. Powietrze przesycone było dymem i pyłem, zapach prochu mieszał się z zapachem krwi. Odór śmierci wisiał nad nami jak burzowa chmura. Po co tu w ogóle przyjechaliśmy, pomyślałam. Zjawiliśmy się tu późnym rankiem, aby zrobić serię zdjęć przywódców Wyzwoleńczej Armii Kosowa, teraz zaś niespodziewanie znaleźliśmy się w samym centrum zażartej bitwy między siłami serbskimi i wojskami Kosowa. Być może była to śmiertelna zasadzka, którą jedna ze stron zastawiła na drugą, a my wpadliśmy w nią przypadkowo, chociaż z otwartymi oczami. Gdzie podział się Adżet? Miałam nadzieję, że był wystarczająco rozsądny, aby nie ruszać się z zagajnika; może udało mu się nawet ukryć samochód między drzewami. Od dawna wiedzieliśmy, że serbskie oddziały posuwają się na południe, tocząc po drodze krwawe walki i w brutalny sposób wyganiając z wiosek i miast mieszkańców Kosowa. Tysiące przerażonych uchodźców wędrowało drogami, podążając w kierunku granicy albańskiej i macedońskiej z nadzieją, że sąsiadujące z Kosowem kraje udzielą im schronienia. Nagle, po prostu znikąd, na środku drogi pojawił się mały chłopiec. Niepewnie dreptał na chudych nóżkach wprost ku linii ognia, nie dostrzegając padających gęsto pocisków. Zauważyłam go kątem oka i natychmiast zareagowałam. Skręciłam w prawo,
R
S
podbiegłam do dziecka i rzuciłam je na ziemię, przykrywając własnym ciałem. Instynkt kazał mi ratować malca za wszelką cenę. Pociski nadal wybuchały dookoła, kawałki szrapneli wirowały w powietrzu jak płatki śniegu. Chłopiec trząsł się jak osika, co wcale mnie nie dziwiło. Nienawidzę odgłosu eksplozji i grzmotu dział. Budzą najgłębszy lęk we mnie, osobie dorosłej, a cóż dopiero mówić o dziecku. Po chwili uniosłam głowę i rozejrzałam się uważnie. Niebo dalej było bezchmurne, a słońce świeciło jasno. Przecież to lato, pomyślałam. Powinnam być na wakacjach z Tonym, a nie leżeć z twarzą wciśniętą w pył na środku drogi w jakiejś zapadłej dziurze na Bałkanach. Małe nóżki i ramionka poruszyły się pode mną raz i drugi, i natychmiast zaczęły wić się jak węgorze. Przetoczyłam się na bok, jednym skokiem poderwałam na nogi i szybko podniosłam malca. Wpatrywał się we mnie poważnymi oczami, chociaż na jego wargach pojawił się lekki, niepewny uśmiech. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi i popchnęłam go prosto w ramiona młodej kobiety, która biegła ku nam z rozłożonymi ramionami, wykrzykując niezrozumiałe dla mnie słowa. - Dziękuję - powiedziała po angielsku, z wyraźnym akcentem, zdyszana i blada ze strachu. Złapała chłopca za rękę Podciągnęła na bok. Wyraz jej twarzy i ton głosu wskazywały, że ostro karci małego za nieostrożność. Po chwili oboje poszli w stronę jednego z jeszcze nie zrujnowanych domów. Odetchnęłam z ulgą. Dziecko było już bezpieczne, a przynajmniej mogłam mieć taką nadzieję. Wiele okolicznych domów i sklepów zostało zbombardowanych, z wielkich kup gruzu bił w niebo dym, tu i ówdzie ruiny płonęły. Rozejrzałam się, nie mając pojęcia, gdzie mogą być teraz Tony i Jake. W ostatniej chwili ujrzałam ich plecy, znikające za domem w wąskiej uliczce. Ruszyłam za nimi biegiem. Nie chciałam zostać z tyłu. Kanonada przybrała na sile. Widziałam, że Tony i Jake z przygotowanymi aparatami w dłoni zmierzają w samo serce bitwy. Złapałam oddech i pognałam ku nim, lecz ku własnemu zdumie-
R
S
niu i konsternacji uświadomiłam sobie, że postępuję wbrew intuicji i rozsądkowi. Z pewnym trudem przyznałam się sama przed sobą, że po raz pierwszy w trakcie współpracy z Tonym i Jakiem mam poważne wątpliwości, czy powinnam iść dalej. Ogarnęło mnie przeczucie bliskiej katastrofy, a uczucie to było tak dziwne i bezprecedensowe, że stanęłam jak wryta i przez ułamek sekundy nie potrafiłam ruszyć się z miejsca. Potem nadszedł moment z moich najgorszych snów, moment, który czasami wyobrażałam sobie ze ściśniętym przerażeniem gardłem. Tony upadł, wypuszczając z rąk aparat, trafiony strumieniem kul. Padł do tyłu na uliczny bruk i leżał nieruchomo. - Tony! - krzyknęłam i poderwałam się do biegu. - Tony! Jake, który znajdował się bliżej, także wykrzykiwał jego imię. -Idę do ciebie, Tony, trzymaj się! - zawołał. Ledwo skończył, kiedy pochylił się gwałtownie i runął, trafiony kulą snajpera. Zapominając o bezpieczeństwie, biegłam pod gradem pocisków do moich przyjaciół. Wiedziałam, że muszę im jakoś pomóc, chociaż nie miałam pojęcia, w jaki sposób to zrobić. Dysząc ciężko, zatrzymałam się obok Jake'a i przyklękłam obok niego. - Gdzie cię trafili? - krzyknęłam. - W nogę i biodro, ale nic mi nie będzie, nie przejmuj się mną. Martwię się o Tony'ego. - Ja też - wymamrotałam i pobiegłam dalej. Kiedy dotarłam do Tony'ego, od razu spostrzegłam, że jest poważniej ranny niż Jake. - To ja, kochany - powiedziałam, odgarniając pasmo czar nych włosów z jego wilgotnego czoła. Nie spuszczałam wzroku z jego bladej twarzy. W końcu otworzył oczy. - Uciekaj stąd, Val - odezwał się niskim, zdławionym głosem. - Tu jest niebezpiecznie. - Nie zostawię cię. Szybkim spojrzeniem ogarnęłam jego rany. Było ich kilka. Bezskutecznie starałam się zapanować nad przerażeniem. Tony dostał w klatkę piersiową, w ramię, nogę, sama nie wiedziałam, gdzie jeszcze. Był cały we krwi. O, Boże, pomyślałam, a jeśli nie
R
S
przeżyje?! Siłą zdławiłam szloch. Pochyliłam się, zbliżając twarz do jego twarzy. - Nie zostawię cię, Tony - powtórzyłam, starając się mówić zupełnie spokojnie. - Uciekaj... - wyszeptał. Serce mnie bolało, kiedy patrzyłam, jak zmaga się z osłabieniem. - Uciekaj stąd. Zrób to dla mnie. Kiwnęłam głową, ponieważ widziałam, że moja obecność powiększa jego niepokój. I tak musiałam przecież sprowadzić pomoc, znaleźć kogoś, kto opatrzyłby Tony'ego i Jake'a i zabrał ich w bezpieczne miejsce. - W porządku, już idę - szepnęłam i pogładziłam Tony'ego po policzku. - Leż spokojnie, nie ruszaj się. Niedługo wrócę, biegnę po pomoc. Pocałowałam go lekko i zaczęłam czołgać się w kierunku niewielkiego budynku w pobliżu, jednego z niewielu, który przetrwał huraganowy ostrzał. Byłam już bardzo blisko, gdy poczułam ostre uderzenie w udo. Skuliłam się, krzywiąc się z bólu i przyciskając leicę do piersi. Spojrzałam na nogę - plama krwi rozszerzała się na spodniach. Mimo bólu i szoku myślałam przede wszystkim o tym, że nie będę w stanie pomóc moim przyjaciołom. Odwróciłam głowę w stronę Jake'a. - Jak sobie radzisz? - zapytałam. - Nie najgorzej. Gdzie dostałaś, Val? - W udo, ale to chyba nic poważnego - odparłam z nadzieją, że mówię prawdę. W głębi serca czułam, że się mylę, musiałam jednak uspokoić Jake'a. - Co z Tonym? - Podniósł głos, starając się przekrzyczeć nasilającą się znowu kanonadę. - Niedobrze - odkrzyknęłam. - Jest bardzo poraniony, trzeba go jak najszybciej opatrzyć i przewieźć do szpitala! Widziałam ambulans na tamtym zboczu, oby zdążył tu dotrzeć... - Przełknęłam ślinę. - Tony stracił mnóstwo krwi i nadal krwawi... Jego stan jest bardzo ciężki, myślę, że... Myślę... Jake milczał, wyraźnie poruszony moimi słowami. - Wszystko będzie dobrze, Val - powiedział wreszcie. - Tony
R
S
jest twardy. Pamiętasz, zawsze przechwalał się, że jako Irlandczyk ma szczęście. Mówił też, że święci mają go w szczególnej pieczy - wymamrotałam. - Mam nadzieję, że miał rację. - Spokojnie, skarbie. Trzymaj się. Ostatnie słowa Jake'a były praktycznie niedosłyszalne. Działa i moździerze grzmiały coraz bliżej. Po paru minutach wieś zalali żołnierze, i ci z Wyzwoleńczej Armii Kosowa, i Serbowie. Na uliczkach zawrzała walka wręcz. Ponieważ mundury walczących pozbawione były widocznych emblematów, nie potrafiłam ich rozróżnić. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że ci w czarnych beretach oddziałów spadochronowych należą do wojsk Kosowa. Byli w zdecydowanej mniejszości. Zamknęłam oczy, modląc się, aby Serbowie wzięli mnie za martwą i zostawili. Wiedziałam, że nie mam teraz szans doczołgać się do Tony'ego. Dałabym wszystko, żeby znaleźć się obok niego, byłam jednak zbyt słaba, a żołnierze podchodzili coraz bliżej. Zrezygnowana i zrozpaczona, postanowiłam zaczekać na ambulans Czerwonego Krzyża, który wcześniej zauważyłam. Pomyślałam, że na pewno wkrótce wjedzie do wioski. Wsunęłam rękę pod koszulkę i zacisnęłam mocno palce na pierścionku od Tony'ego, który nosiłam na złotym łańcuszku. Podarował mi go przed paroma tygodniami, jeszcze w Paryżu. Nagle przywołany z pamięci obraz tych szczęśliwych dni sprawił, że łzy zapiekły mnie pod powiekami. Och, Boże, proszę, uratuj Tony'ego, zaczęłam się modlić. Nie pozwól mu umrzeć, proszę, nie dopuść, aby ode mnie odszedł. Modliłam się bez przerwy, a wokół nas trwała bitwa.
III Białe światło, bardzo ostre białe światło zalewało mnie całą wdzierając się pod skórę, w każdym razie tak mi się wydawało. Tonęłam w tym świetle, aż w końcu stałam się jego częścią. Nie byłam już sobą, lecz światłem... Otworzyłam oczy i zamrugałam gwałtownie Światło nie zniknęło i czułam się zupełnie zdezorientowana. Przez chwilę
R
S
wydawało mi się, że wcale się nie obudziłam, ale nadal jestem pogrążona we śnie, żyję snem. Zamrugałam znowu, powoli wracając do rzeczywistości. Nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję. Rozejrzałam się ze zdziwieniem. Białe ściany, sufit i podłoga w połączeniu z jasnymi promieniami słońca, wpadającymi przez okno, tworzyły oślepiający efekt. Było to jakby echo białego światła, które zdominowało mój dziwny, niesamowity sen. Poruszyłam się lekko i jęknęłam, czując ostre ukłucie bólu. Natychmiast wszystko sobie przypomniałam. Oczywiście, byłam w szpitalu w Belgradzie. Po bitwie w nieszczęsnej wiosce uratowali nas lekarze z Czerwonego Krzyża, którzy opatrzyli nas i podali leki, dzięki czemu można było przetransportować nas dalej. Ambulans, który widziałam na początku walk, przewiózł nas następnie do Peci. Tak jak podejrzewałam, Jake i ja byliśmy lżej ranni niż Tony. Mój ukochany stracił mnóstwo krwi i był w stanie krytycznym. Na szczęście lekarze ze szpitala w Peci od razu przetoczyli mu krew. Powoli wracały do mnie szczegóły lotu do Belgradu. Tony leżał na noszach w samolocie transportowym, a ja siedziałam przy nim przez całą podróż, trzymając go za rękę, przemawiając do niego, błagając go, aby walczył. Nadziei dodawały mi słowa lekarzy, którzy uważali, że Tony przeżyje. Powiedzieli mnie i Ja ke'owi, że ma ponad pięćdziesiąt procent szans. Podczas lotu Tony spał, Jake zaś i ja czuwaliśmy u jego boku. Tuż przed lądowaniem w Belgradzie żył i jego stan był stabilny. Ale kiedy przylecieliśmy do Belgradu? Wczoraj? Przedwczoraj? Może jeszcze wcześniej? Spojrzałam na przegub dłoni, lecz zegarka tam nie było. Przeniosłam wzrok na blat metalowej szafki przy łóżku. Był pusty. Odrzuciłam pościel i powoli, bardzo ostrożnie podniosłam się do pozycji siedzącej, aby po chwili przesunąć się na krawędź łóżka. Obandażowane po postrzale udo nadal mnie bolało, udało mi się jednak stanąć prosto, wspierając się na metalowej poręczy. Z ulgą odkryłam, że jestem w stanie utrzymać się na nogach i bez większegą bólu zrobić kilka kroków. W ciasnej łazience obok pokoju obmyłam twarz zimną wodą, osuszyłam ją papierowym ręcznikiem i spojrzałam w lustro nad
R
S
umywalką. Nie było co ukrywać, wyglądałam fatalnie, ale czego mogłam się spodziewać? Byłam blada jak śmierć i miałam fioletowe smugi pod oczami. Powoli wróciłam do pokoju i usiadłam na brzegu łóżka. Niepokoiłam się o Tony'ego i Jake'a, i nie bardzo wiedziałam, co dalej robić. Przede wszystkim martwiłam się stanem Tony'ego, który był naprawdę ciężko ranny. Gdzie, u diabła, mogli go umieścić? I gdzie był Jake? Moje ubranie zniknęło. Miałam na sobie tylko kusą szpitalną koszulę, wiązaną z tyłu na tasiemki, i doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie mogę wyruszyć na poszukiwania w takim stroju. Rozejrzałam się, mając nadzieję, że pokój wyposażony jest w telefon, ale nic z tego. Telefonu nie było. Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Ktoś otworzył je zdecydowanym pchnięciem dłoni i do pokoju wszedł biały od bandaży Jake, kuśtykając na kulach. Był nieogolony, w wygniecionej piżamie i szlafroku wyglądał nie lepiej ode mnie. - Cześć - powiedział. Oparł kule o ścianę, trzymając się szafki, dotarł do łóżka i usiadł obok mnie. - Jak się czujesz, Val? - Cóż, na pewno nie wybiorę się dziś wieczorem na tańce odparłam, spoglądając na wystający spod koszuli bandaż na moim udzie. - Ale ty możesz chyba trochę poszaleć, bo świetnie sobie radzisz z kulami. Jake skinął głową. - Co z Tonym? Widziałeś go już? Gdzie leży? Kiedy będę mogła pójść do niego? Milczał. Nie spuszczałam wzroku z jego twarzy, lecz on z uporem wpatrywał się w swoje dłonie. Potem podniósł oczy i spojrzał na mnie, nadal jednak nie odpowiadał. Był blady i wymęczony. Zauważyłam, że jego niebieskie oczy są zapuchnięte i zaczerwienione, zupełnie jakby niedawno płakał. Poczułam, że kurczę się wewnętrznie, zraniona strasznym podejrzeniem, które zrodziło się na dnie mojego serca. Jake odchrząknął i wziął mnie za rękę. Serce podeszło mi do gardła. Wiedziałam, co powie; przerażające poczucie nieuchronnej tragedii osaczyło mnie ze wszystkich stron. Wstrzymałam oddech i z zaciśniętymi mocno dłońmi czekałam na jego słowa jak na uderzenie. - Val, kochanie, Tony nie przeżył - przemówił wreszcie ci-
R
S
cho, prawie niedosłyszalnie. - Kiedy tu dotarliśmy, był już bardzo słaby. Stracił za dużo krwi... - Głos Jake'a załamał się. - To straszne... Nie przypuszczałem, że jest z nim aż tak źle, nie sądziłem... Przerwał. Nie mógł mówić dalej. W milczeniu potrząsnął głową i spojrzał na mnie bezradnie. Na jego szarej, wymizerowanej twarzy malował się wielki smutek. Ja także milczałam. Otworzyłam usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie mogłam znaleźć żadnych słów. W głowie słyszałam długi, niemilknący, przeraźliwy krzyk. Zamknęłam oczy. Pragnęłam odgrodzić się od świata i odzyskać kontrolę nad sobą, ale nagle załamałam się i zaczęłam drżeć na całym ciele. Silne ramiona Jake'a objęły mnie mocno, a ja przywarłam do niego, wstrząsana głębokim szlochem. Jake także płakał. Długo siedzieliśmy objęci, wspierając się nawzajem i rozpaczając nad stratą człowieka, którego oboje darzyliśmy miłością, i nie mogliśmy pogodzić się z jego przedwczesną śmiercią.
ROZDZIAŁ 2
I
R
S
Paryż, wrzesień Kocham moje mieszkanie na Lewym Brzegu. Wprowadziłam się tu siedem lat temu, chociaż mam wrażenie, że mam je od zawsze. Jest duże, przestronne, jasne, z sześcioma dużymi oknami w trzech największych pokojach, z których każdy ma doskonałe proporcje. Pokoje ustawione sąw amfiladzie, aprzejście z jednego do drugiego daje mi zawsze poczucie płynności, porządku i symetrii. Upodobanie do pięknych wnętrz odziedziczyłam po moim dziadku, który był architektem. A jednak od powrotu z Belgradu pod koniec sierpnia dręczy mnie coś w rodzaju klaustrofobii. Nie rozumiem, dlaczego tak się czuję, ale codziennie, prawie natychmiast po przebudzeniu, uciekam z domu. Nie chodzi o to, że nawiedzają mnie tu wspomnienia o Tonym. Bardzo długo byliśmy tylko przyjaciółmi, a silniejsze uczucie połączyło nas dopiero dwanaście miesięcy temu. Nawet wtedy Tony spędzał niewiele czasu w moim mieszkaniu, ponieważ wciąż podróżował, często wyjeżdżał do Londynu, gdzie mieszkał na stałe. Dlatego zdaję sobie sprawę, że przemożna potrzeba ucieczki wynika wyłącznie z rozpaczy, która nie opuszcza mnie ani na chwilę. Dziwne rozdrażnienie i niepokój wyganiają mnie z mieszkania czasami już o świcie. Ulice Paryża są moim ukojeniem i wielkim gabinetem terapeutycznym, w którym powoli odzyskuję siły. Długie spacery niewątpliwie mają lecznicze działanie, bo po pierwsze, wzmacniają moją nogę, a poza tym przebywanie na powietrzu, w tłumie
R
S
zajętych własnymi sprawami ludzi, w jakimś stopniu koi moją zranioną duszę, wpływa na poprawę nastroju i zmniejsza przygnębienie. Dziś jak zwykle wstałam wcześnie. Po kawie z rogalikiem w kawiarni na rogu wyruszyłam na długi codzienny spacer. Ta rutyna urosła w moich oczach do rangi rytuału, bez którego nie mogę się obyć. Przynajmniej na razie, bo mam nadzieję, że wkrótce rana na nodze zagoi się całkowicie i będę mogła wrócić do pracy. Był piątkowy ranek w środku września. Piękny, ciepły dzień. Stare kamienice skąpane były w słońcu, niebo nad dachami miało intensywny, typowy dla jesieni odcień błękitu. Cudowny dzień, przepełniony kryształowo przejrzystym światłem i pachnący lekkim wiatrem znad Sekwany. Smutek opuścił mnie na chwilę i z przyjemnością rozejrzałam się dookoła. Paryż to jedyne miejsce, w którym zawsze chciałam mieszkać. Zakochałam się w tym mieście jako dziecko, kiedy po raz pierwszy przyjechałam tu z dziadkami, Cecelią i Andrew Denningami. Często powtarzałam Tony'emu, że tylko w Paryżu czuję się naprawdę u siebie, a jeśli Jake akurat nam towarzyszył, kiwał głową i dodawał, że on wybrał Paryż z tego samego powodu. Dziwiło mnie, że Tony marszczył wtedy brwi i patrzył na mnie ze zdumieniem, zupełnie jakby nie wiedział, o co mi chodzi. Tony urodził się w Londynie i zawsze tam mieszkał. Kiedy we trójkę rozmawialiśmy o urokach i zaletach obu miast, Tony śmiał się i porozumiewawczo mrugał do Jake'a. - Londyn to miasto stworzone dla mężczyzny i nie potrafiłbym mieszkać gdzie indziej - mówił. Uważałam, że nie wyobraża sobie życia bez tych typowo angielskich męskich klubów, w których wiekowi gentlemani często spędzają całe dni, zatopieni w wygodnych fotelach, przy lekturze „Timesa"; bez pubów, krykieta, meczów piłki nożnej na Wemb ley oraz krawców z Savile Row, którzy urzeczywistniali jego skrywane pragnienie posiadania wyrafinowanie eleganckich ubrań. Nigdy nie rozmawiał ze mną o swojej miłości do Londynu, ale Tony po prostu już taki był - świetnie potrafił unikać spraw, o których nie miał ochoty mówić. Był w tym prawdziwym mistrzem.
R
S
Myśli o Tonym były przygnębiające i skutecznie odsunęły w cień miły nastrój, który ogarnął mnie po wyjściu z domu. Przystanęłam na chwilę i oparta o ścianę kamienicy oddychałam głęboko, starając się pokonać falę rozpaczy i tęsknoty. W końcu opanowałam się i powoli poszłam dalej. Przyszło mi do głowy, że od wielu dni zmagam się na zmianę z atakami odbierającego zdolność normalnego myślenia bólu po stracie Tony'ego i gwałtownymi wybuchami gniewu. Było to trochę dziwne. Całymi godzinami płakałam, niezdolna pogodzić się z jego nagłą, tragiczną śmiercią. Żal przygniatał mnie do ziemi, dosłownie zwalał z nóg. Potem ból odpływał w cudowny sposób, zaczynałam czuć się lepiej i na krótko wracałam do normalności. Właśnie wtedy ogarniał mnie dziki gniew. Byłam wściekła na Tony'ego, bo przecież powinien żyć, i obwiniałam go za przerażający brak ostrożności, za ryzyko, które tak często podejmował w Kosowie. I po co to wszystko, myślałam, ze złością zaciskając dłonie tak mocno, że potem przez wiele godzin nie mogłam pozbyć się czerwonych śladów paznokci na skórze. Warto było? Przeznaczenie, pomyślałam nagle i przystanęłam na środku chodnika, marszcząc brwi. Ze zdumiewającą jasnością dotarło wreszcie do mnie, że jeśli los decyduje o charakterze człowieka, to przeznaczeniem Tony'ego była taka właśnie śmierć, nie inna. Taki miał charakter, nie potrafił być inny, nie umiał żyć spokojnie i rozważnie. Taki właśnie był.
II
Przeszłam przez plac Saint-Michel i skierowałam się ku rue de la Huchette. Bardzo lubiłam tę wąską uliczkę, która dawno temu zyskała nieśmiertelność dzięki książce amerykańskiego pisarza Elliota Paula, niezwykle trafnie zatytułowanej Wąska ulica. Gdy już przeczytałam, zapragnęłam poznać tę część Paryża, i to pod jej wpływem podczas trzyletnich studiów na Sorbonie mieszkałam właśnie tutaj, na rue de la Hutchette, w śmiesznym małym hoteliku o nazwie Mont Blanc. Mijając hotel, podniosłam głowę i spojrzałam w okna pokoju, do którego kiedyś z taką radością wracałam. Zupełnie niespo-
R
S
dziewanie przywołałam z pamięci serię obrazów z tamtych pięknych dni. Było to trzynaście lat temu, w gruncie rzeczy całkiem niedawno, miałam jednak wrażenie, że od okresu studiów dzielą mnie całe wieki. Życie wydawało mi się wtedy proste i piękne. Od tego czasu tyle się wydarzyło... Dziewczyna z hoteliku Mont Blanc miała niewiele wspólnego z dojrzałą, doświadczoną kobietą, jaką później się stała. Po przeciwnej stronie ulicy znajdowała się afrykańska restauracja El Djazier, kiedyś moja ulubiona. W tej mrocznej, zawsze pełnej barwnych postaci i pachnącej wspaniałymi potrawami sali spędziłam wiele wieczorów. Sandy Lonsdale, angielski pisarz, który mieszkał w Mont Blanc w tym samym czasie, często powtarzał, że pewnej nocy po prostu zniknę, wywieziona do jakiegoś strasznego burdelu w Casablance lub Tangerze przez jednego z podejrzanych typów, dzień w dzień przesiadujących w El Djazier. Na szczęście jego przewidywania się nie spełniły, ponieważ podejrzani faceci w rzeczywistości byli całkowicie nieszkodliwi. Z przyjemnością kpiłam z żywej wyobraźni Sandy'ego i jego skłonności do korzystania z niej nie wtedy, kiedy trzeba. - Zostaniesz wielkim powieściopisarzem - mawiałam. Na twarzy Sandy'ego pojawiał się wtedy szeroki, łobuzerski uśmiech. - Lepiej, żebyś miała rację. Później często przychodziłam do El Djazier z Tonym i Jakiem. Oni także ulegli urokowi tego miejsca, zachwyceni podawanym tu kuskusem i pikantnym marokańskim sosem harissa, nie mówiąc już o pięknych, zmysłowych tancerkach w przejrzystych kostiumach i podzwaniających melodyjnie branosletach. Kiedy wracaliśmy do Paryża po kolejnej wyprawie, najpierw wybieraliśmy się na kolację do El Djazier, potem zaś Jake zapraszał nas do jednego z klubów jazzowych, których na rue de la Huchette było kilka. Ich gośćmi bywali często wielcy amerykańscy jazzmani. Jake uwielbiał jazz i z radością spędzał długie godziny w zadymionych salach, sącząc wolno koniak i wybijając rytm stopą,
całkowicie zatopiony w muzyce i na pewien czas stracony dla świata. Niespiesznie szłam dalej, rozglądając się dookoła. Nigdy nie nużyły mnie wędrówki po tej dzielnicy Paryża. Znałam ją bardzo dobrze - pełno tu było nastrojowych brukowanych uliczek, starych, mocno podniszczonych kamienic, greckich i afrykańskich restauracji i kafejek, galerii sztuki i sklepików sprzedających kolorowe przedmioty z najbardziej egzotycznych miejsc na świecie. Poza wszystkim zaś miejsca te przywoływały wspomnienia dni, kiedy byłam studentką Sorbony, chyba najszczęśliwszego okresu w moim życiu.
III
R
S
Kiedy podjęłam decyzję o wyjeździe na studia do Paryża, żył jeszcze mój dziadek, Andrew Denning. Później często odwiedzał mnie w Paryżu, otwarcie wyrażając dezaprobatę wobec zachowania mojej matki, która nie chciała ze mną rozmawiać od chwili, gdy powiedziałam jej, że wyjeżdżam do Francji. Jej oburzenie było dla mnie całkowicie niezrozumiałe, ponieważ nigdy się mną nie interesowała. Nie wiedziałam, dlaczego miałoby obchodzić ją, gdzie chcę studiować. Dziadek Denning rzadko widywał się ze swoją synową. Nie ukrywał, że uważa j ą za zimną, pozbawioną uczuć kobietę, i nigdy nie liczył się z jej zdaniem. Kiedyś powiedział jej, że ma tylko jedną wnuczkę i nie pozwoli, aby ktoś dyktował mu, czy i kiedy ma ją odwiedzać. Po krótkim namyśle dodał, że nikt, a szczególnie jego synowa, nie będzie mu mówił, na co ma wydawać swoje pieniądze. Na tym skończyła się ich rozmowa. Dziadek nie miał przede mną sekretów. Był dla mnie raczej doskonałym kumplem niż dziadkiem, być może dlatego, że zawsze wyglądał młodo i był młody duchem. Matka była głęboko skonsternowana i sfrustrowana, ponieważ nie miała na dziadka żadnego wpływu. Później dowiedziałam się od mojego brata, rodzinnego plotkarza, że przez wiele miesięcy po tej rozmowie szalała ze złości, natomiast mój ojciec jak zwykle milczał. Podejrzewam, że ojciec wypracował ten rodzaj reakcji
R
S
w dniu, kiedy zawarł „szczęśliwy związek małżeński" z Margot Scott. Nie odzywał się prawie nigdy, może dlatego, że matka bezustannie zalewała go potokiem słów. To dziadek, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, wspierał mnie finansowo i moralnie, kiedy postanowiłam rozpocząć studia na Sorbonie. Matka nigdy nie wybaczyła tego ani jemu, ani mnie. Ale cóż, czasami wydaje mi się, że Margot Scott nigdy nie wybaczyła mi przede wszystkim tego, że się urodziłam. Nie wiem, dlaczego tak jest. Nigdy nie okazywała mi miłości, nigdy nie zwracała na mnie uwagi. Problem nie polega na tym, że Margot Scott Denning jest oziębła uczuciowo wobec swoich dzieci, bo wszyscy wiedzą, że bardzo kocha mojego brata, Donalda Wielkiego, jak nazywałam go w dzieciństwie. Awersję ma tylko do mnie i konsekwentnie stara się mnie unikać. Dziadek i ja zawsze zdawaliśmy sobie z tego sprawę. On bardzo martwił się tą sytuacją, natomiast ja nauczyłam się obojętności wobec matki. Dziadek umarł pięć lat temu. Nadal bardzo mi go brak. To on był moją rodziną i uświadomił mi, czym jest rodzina. On, nie moi rodzice. Dzięki niemu czułam się bezpieczna i kochana. Wiele bym dała, żeby dziadek był teraz przy mnie, żebym mogła spacerować tymi ulicami u jego boku. Zawsze znajdowałam pocieszenie w jego słowach, jego dobroci i mądrości. Poza babcią i Tonym był jedyną osobą, która obdarzyła mnie miłością. Teraz nie ma już nikogo z nich trojga. Czy właśnie dlatego postanowiłam odwiedzić dziś tę dzielnicę, że dziadek bardzo ją lubił? Tu narodziły się moje najpiękniejsze wspomnienia o nim, wspomnienia, które ani na chwilę nie przestały być żywe i barwne. - Uczę cię Paryża - mawiał, zabierając mnie na zwiedzanie różnych arrondissements. Stopniowo poznawałam słynne budowle, nazwiska archite ków, którzy je wznieśli, dowiadywałam się, jaką rolę odegrały w historii i jakimi cechami wyróżniają się z punktu widzenia architekta. Dotarłszy do końca rue de la Huchette, skręciłam w rue de la Bucherie, przypominającą raczej otwarty placyk niż ulicę. Po jednej stronie placu rozłożyły się pełne kwiatów kawiarniane ogródki. Nad nimi na tle lazurowego wrześniowego nieba wznosi
R
S
się katedra Notre Damę. Ta imponująca budowla stoi na Ile de la Cite, jednej z wysepek na Sekwanie. Nie odwiedzałam katedry od lat, teraz jednak, pod wpływem impulsu, postanowiłam do niej wejść. Ostatni raz byłam tu z dziadkiem. Andrew Denning był znanym nowojorskim architektem, można śmiało powiedzieć, że zrobił prawdziwą karierę. Miał niezwykłe wyczucie i oko. W szczególny sposób podziwiał europejskie katedry, zachwycał się ich majestatycznymi, dumnymi sylwetami oraz potęgą, jaką emanują. Kiedy przyjeżdżał do Paryża, zawsze wyruszaliśmy na długie wycieczki, których głównymi punktami były jego ulubione katedry w Rouen i Chartres. Wyprawialiśmy się także do Anglii, gdzie odwiedzaliśmy katedrę św. Pawła w Londynie, katedrę w Winchester, a także katedry w Ripon i York Minster w Yorkshire. Ta ostatnia była moją faworytką. Myślę, że właśnie po dziadku odziedziczyłam tę szczególną umiejętność dostrzegania ważnych detali, która tak przydała mi się w pracy. Nie ulega też wątpliwości, że to on zaszczepił we mnie miłość do katedr. Po kilku minutach przeszłam przez most i stanęłam przed trzema wielkimi portalami, które prowadzą do wnętrza Notre Damę. Weszłam z prawej strony, ponieważ te drzwi były zapraszająco otwarte. Kiedy znalazłam się w środku, stanęłam i westchnęłam z zachwytem. Byłam pod urokiem tego miejsca. Zapomniałam już, jak imponująca jest katedra Notre Damę, jakie wrażenie robi jej piękno i wielkość. Oddychałam panującym tu spokojem i atmosferą powagi. Turystów było dziś niewielu, katedra wydawała się prawie pusta. Powoli ruszyłam przed siebie główną nawą, słysząc, jak moje kroki odbijają się echem od wysokiego sklepienia. Podniosłam głowę i ujrzałam nad sobą skomplikowaną i delikatną jak pajęczyna plątaninę łuków, sięgających wysoko, aż do samego nieba, jak mówił dziadek. Często odwiedzaliśmy także inne kościoły w Paryżu i jego okolicy, starając się jak najpełniej uczestniczyć w mszach. Oboje znaliśmy francuski wystarczająco dobrze, aby rozumieć tekst mszy i różnych nabożeństw, i chociaż byliśmy protestantami, jakoś sobie radziliśmy. Robiliśmy także wypady do innych krajów w Europie, a także do Afryki Północnej i Izraela, gdzie zwiedza-
R
S
liśmy meczety i synagogi. Miejsca kultu religijnego zawsze fascynowały dziadka, niezależnie od tego, jakiego wyznania byli ludzie, którzy się w nich modlili. Jeszcze dziś w moich uszach brzmią jego słowa: „Jeżeli kochasz Boga, Val, nie ma znaczenia, do jakiej świątyni przychodzisz". Kiedyś zacytował mi fragment z Ewangelii według Św. Jana: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział". Usiadłam na krześle z boku nawy i zapatrzyłam się w główny ołtarz. Słońce przedostawało się przez szybki witraży nad ołtarzem, zabarwione niezliczonymi kolorami tych zapierających dech w piersiach okien. Kładło się na ścianach i podłodze różnymi barwami, niebieskie, zielone, perłowoszare, miękko żółte i łagodnie różowe. W sieci promieni delikatnego światła unosiły się drobinki kurzu. Panująca w kościele cisza podziałała jak najwspanialszy balsam na moją duszę. W potężnych murach katedry panował cudowny, przywracający chęć do życia chłód. Zrozumiałam, że znalazłam tu schronienie przed przemocą i rozpraszającym gwarem świata, w którym żyłam i pracowałam. Zamknęłam oczy. Zapadłam się w głąb siebie i wkrótce, co było oczywiście nieuniknione, zaczęłam myśleć o Tonym, jego śmierci i mojej przyszłości. Po raz tysięczny zadałam sobie pytanie, jak zdołam żyć bez niego, lecz nawet tu nie znalazłam odpowiedzi. Wydawało mi się, że cała moja energia i siła życiowa wypływają ze mnie, zostawiając po sobie wielką pustkę. Nie wiem, jak długo siedziałam w katedrze. Nie miałam żadnych spraw do załatwienia, nigdzie się nie spieszyłam, nikt na mnie nie czekał i nikt nie martwił się, gdzie jestem. Czas mijał. I wreszcie, w ogromnej ciszy katedry, usłyszałam głos mojego dziadka, dobiegający z jakiegoś bardzo odległego miejsca: „Pamiętaj, Val, Bóg nigdy nie kładzie na nasze barki większego ciężaru niż ten, który potrafimy udźwignąć".
IV
R
S
Kiedy godzinę później otwierałam drzwi mieszkania, telefon dzwonił głośno. - Halo? - krzyknęłam, podnosząc słuchawkę, ale usłyszałam już tylko ciche stuknięcie i sygnał wolnej linii. Spóźniłam się. Odstawiłam aparat na stolik w przedpokoju i zdrową nogą zatrzasnęłam drzwi wejściowe. Potem odwróciłam się i weszłam do wysokiej, wąskiej kuchni, w której ostatnio tak rzadko przebywałam. Bardzo ją lubię, lubię też gotować, mogę nawet powiedzieć, że gotowanie jest moim hobby, jeszcze jednym sposobem na wyrażenie twórczej strony mojej osobowości, a także na relaks, którego bardzo potrzebuję po powrocie ze zdjęć na froncie kolejnej wojny. Rozpacz po stracie Tony'ego sprawiła, że zaniedbałam kuchnię. Zaglądałam do niej jedynie po to, żeby zrobić sobie kawę lub herbatę, nie miałam bowiem najmniejszej ochoty gotować tylko dla siebie. W ciągu ostatnich tygodni jadłam bardzo mało i mocno schudłam. Dopiero dziś poczułam prawdziwy, zdrowy głód, otworzyłam więc lodówkę, zmarszczyłam brwi na widok zawartości, a raczej braku zawartości, i szybko ją zamknęłam. Oczywiście, że nie było w niej nic dobrego do jedzenia, przecież od dawna nie robiłam zakupów. Zdecydowałam, że na razie zadowolę się kubkiem zielonej herbaty i kilkoma herbatnikami, potem zaś pójdę do sklepu na rogu, żeby kupić coś na kolację. Ledwo zdążyłam nastawić czajnik, kiedy telefon znowu zadzwonił. Pobiegłam do pokoju i chwyciłam słuchawkę. Po drugiej stronie rozległ się głos Jake'a. - Gdzie byłaś przez cały dzień? Ton jego głosu wskazywał, że jest jednocześnie zły i zaniepokojony. - Na spacerze. Wybrałam się na spacer, Jake. - Znowu! Nie do wiary! Założę się, że gdyby ktoś zamknął cię w pustym pokoju i kazał ci narysować szczegółową mapę Paryża i okolic, zrobiłabyś to bez mrugnięcia okiem. W dodatku wyłącznie z pamięci. - Tak, chyba masz rację. Ale przecież ty też dużo spacerujesz, więc czemu się mnie czepiasz?
R
S
- Nie czepiam się. Dzwonię, żeby zaprosić cię na kolację. Nie widziałem cię przez cały tydzień, to zdecydowanie za długo, Val. - To prawda. Bardzo chętnie zjem z tobą kolację, a nawet ugotuję ją dla ciebie. Dźwięk jego głosu podniósł mnie na duchu. Ostatni tydzień Jake spędził na południu Francji i teraz uświadomiłam sobie, że trochę za nim tęskniłam. Jake zawsze wiernie i z zapałem kibicował moim kulinarnym wysiłkom. - Wspaniała propozycja, ale wolałbym cię gdzieś zabrać. W ten sposób trochę się rozerwiesz i odprężysz. - Zgoda, Jake. Milczał chwilę, potem odchrząknął kilka razy. - Dzwonili dziś do mnie z Londynu, z agencji Tony'ego odezwał się wreszcie. - Chodzi o nabożeństwo żałobne za Tony'ego. Chcą, żebyśmy przyjechali. Ta wiadomość zupełnie mnie zaskoczyła, poczułam się tak, jakbym nagle straciła równowagę na trapezie. - Och... - powiedziałam słabym głosem. - Musimy tam pojechać, Val. - Nie wydaje mi się... Nie jestem na to przygotowana... Umilkłam. Nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej. - Byliśmy jego najbliższymi przyjaciółmi - ciągnął Jake. Nazywał nas swoimi towarzyszami broni. - Wiem, ale to dla mnie za trudne. W słuchawce zapadła cisza. - Cały świat wie, że byliśmy z nim w Kosowie - rzekł łagod nie. - On zginął, a my wyszliśmy cało. Jak by to wyglądało, gdy byśmy nie zjawili się w Londynie? Stałam bez ruchu, ściskając w ręku słuchawkę, nie mogąc wydobyć z siebie słowa i dygocząc jak liść na wietrze. Rozważałam możliwe wyjścia z tej sytuacji. Odmówić i narazić się na dezaprobatę Jake'a i wszystkich moich znajomych? Pojechać do Londynu i narazić się na nowy atak bólu? Czy w ogóle miałam na to dość siły? Nie umiałam odpowiedzieć sobie na te pytania. Przez kilka tygodni walczyłam ze wszystkich sił, aby zapanować nad uczuciami i nie byłam pewna, czy zdołam stawić czoło temu wyzwaniu. Nie teraz. Nabożeństwo żałobne otworzy wszystkie moje rany i... I po prostu zniszczy mnie emocjonalnie.
- Jesteś tam, Val? - zapytał Jake, przerywając tok moich myśli.
R
S
- Tak. - Nie chcesz jechać? - Nie o to chodzi. Ja tylko... Po prostu zastanawiam się nad tym. Zamilkł. Czekał na moją decyzję, słyszałam jego oddech. - Nie chcę słyszeć, jak świat go opłakuje... - wymamrotałam w końcu. - To zbyt bolesne, płakałabym przez całe nabożeństwo. Dopiero uczę się radzić sobie ze smutkiem... - Rozumiem cię. Szczerze mówiąc, sam nie palę się do tego wyjazdu, ale nie mamy wyboru. Tony na pewno chciałby, żebyśmy tam byli. - Chyba tak... - Porozmawiamy jeszcze o tym wieczorem. - Dobrze - zgodziłam się niechętnie. - Grzeczna dziewczynka. Wpadnę po ciebie koło ósmej. Na razie, mała. Przerwał połączenie, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Przez chwilę stałam ze słuchawką w ręku, wymyślając sobie od ostatnich idiotek. Powinnam wiedzieć, że agencja Tony'ego zamówi nabożeństwo za poległego kolegę, największą gwiazdę i bohatera. Gdybym tylko pomyślała o tym wcześniej, byłabym przygotowana na tę sytuację. Rzuciłam słuchawkę na widełki i wróciłam do kuchni. Z roztargnieniem wbiłam wzrok w czajnik. Woda jeszcze się nie zagotowała. Zwiększyłam gaz i westchnęłam ciężko. Pozwoliłam się zaskoczyć i teraz nie miałam już wyjścia - musiałam pojechać do Londynu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że natknę się na nią. No właśnie, to była główna przyczyna mojego niepokoju i niechęci, jaką budziła we mnie myśl o uczestniczeniu w nabożeństwie w intencji Tony'ego. Nie chciałam wpaść na Fionę Hamp ton, jego byłą żonę. W tej chwili przyszło mi do głowy, że Fiona raczej nie zjawi się na nabożeństwie; w końcu niedawno wzięli rozwód i na pewno nie rozstali się jako przyjaciele. Od dawna było między nimi bardzo źle, więc chyba nie będzie chciała słuchać, jak jego przyjaciele i koledzy wychwalają go i wspominają z miłością. Nie, niemożliwe, żeby przyszła. Była twardą,
R
S
bezwzględną kobietą, której kłótliwość doprowadziła do rozpadu ich małżeństwa. Zdolność do współczucia, łagodność i czułość były jej całkowicie obce. Świadomość, że małżeństwo Tony'ego właściwie od dawna nie istniało, uciszyła wyrzuty sumienia, które kiedyś czułam, teraz zaś przytłumiła mój niepokój. Zrobiłam sobie kubek zielonej herbaty, wyjęłam paczkę herbatników i stanęłam przy blacie, popijając gorący napój i jedząc ciastka. Byłam już znacznie spokojniejsza. Oczywiście nie mogłam przewidzieć, że Fiona weźmie udział w nabożeństwie, a spotkanie z nią odmieni moje życie w sposób nieodwracalny i głęboki. Nie mogłam przeczuć, że po wizycie w Londynie nic nie będzie już takie jak dawniej.
ROZDZIAŁ 3
I
R
S
Po długim porannym spacerze zawsze czułam się zmęczona i musiałam trochę odpocząć. Ten dzień nie był wyjątkiem -w gruncie rzeczy odczuwałam większe znużenie niż zwykle. Kiedy wypiłam herbatę, przeszłam do sypialni, zdjęłam bawełniane spodnie i koszulę, i otuliwszy się szlafrokiem, wyciągnęłam się na łóżku. Kilka sekund później zadzwonił telefon na stoliku nocnym. Sięgnęłam po słuchawkę i podłożyłam sobie poduszkę pod plecy. - Halo? - To ja, Val - odezwał się ciepły, sympatyczny głos Mike'a Cartera. Mike był szefem paryskiej placówki agencji Gemstar, jednym z jej założycieli i moim starym przyjacielem. - Jak się czujesz, Val? - Całkiem dobrze, Mike, dziękuję. W każdym razie znacznie lepiej. Jakoś sobie radzę. Co słychać na świecie? - To, co zwykle. Wojny, ataki terrorystyczne, porwania samolotów, seryjne morderstwa, głód, trzęsienia ziemi, powodzie sama wiesz, jak to jest, jedna katastrofa goni drugą. - Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było cienia wesołości. - Przypuszczam, że pewnego pięknego dnia świat eksploduje i rozpęknie się na mnóstwo małych kawałków, więc wszystko, co dzieje się na razie, to i tak nic. - Zachichotał w typowy dla siebie makabryczny sposób. - Wiesz, o co mi chodzi, prawda, Val? - Wiem - odparłam, uśmiechając się trochę wbrew sobie. Czarny humor Mike'a zawsze mi się podobał, podobnie jak jego słabość do ryzykownych żartów. Znacznie ważniejsze było jednak to, że odkąd zostałam zatrudniona przez agencję siedem
R
S
lat temu, Mike zawsze stał za mną murem. W ciągu tych lat narodziła się między nami prawdziwa przyjaźń. Mój dziadek również bardzo szybko polubił Mike'a, który w pełni odwzajemniał jego sympatię. Pozostali przyj aciółmi do końca życia dziadka. - Nie myśl, że dzwonię, by zwabić cię do sieci niczym okrutny pająk - ciągnął Mike. - Wrócisz, kiedy zechcesz, Val. Nie musisz się spieszyć. Wszyscy wiemy, co przeżywasz, a zwłaszcza ja. - Dziękuję, Mike. Sądzę, że za jakieś dwa tygodnie będę już gotowa do pracy. Tą spontaniczną odpowiedzią zaskoczyłam samą siebie. Za dwa tygodnie, czyli zaraz. Planowałam, że nie wrócę do agencji przez następne trzy miesiące, a tu nagle sama skróciłam ten „urlop". Ciekawe, dlaczego właśnie tak zareagowałam na słowa Mike'a... - To wspaniale! - Wyraźnie się ucieszył. - Bardzo nam cię tu brakuje. Słuchaj, skarbie, dzwonię przede wszystkim dlatego, że dziś z agencją skontaktował się Kemal, brat Adżeta. Ponieważ ciebie nie było, połączyli go ze mną. Chciał cię zawiadomić, że Adżet jest bezpieczny. Przedostał się do Macedonii. - Nie mogłeś sprawić mi większej radości! - zawołałam. Jak to dobrze, że wreszcie wiem, co się z nim stało, pomyślałam. Od tamtego tragicznego dnia w Kosowie oboje z Jakiem niepokoiliśmy się losem Adżeta. Usiłowaliśmy dodzwonić się do jego brata, ale w paryskim mieszkaniu Kemala nikt nie podnosił słuchawki. - Jake i ja myśleliśmy, że Adżet zginął - wyjaśniłam. - Gdzie się podziewał przez tyle tygodni? Czy jego brat mówił ci, co się z nim działo? - Tak. Adżet został ranny. Kiedy wybuchła strzelanina, wybiegł z lasku, w którym czekał na was obok samochodu. Zaczął was szukać, lecz nim się zorientował, gdzie jesteście, otrzymał postrzał. Stracił przytomność i żołnierze wzięli go za martwego, dopiero później uratowali go jacyś miejscowi. Dwa dni później przewieźli go do tymczasowej kwatery Wyzwoleńczej Armii Kosowa, gdzie udzielono mu pomocy medycznej. Potem żołnierze zabrali go do Albanii. Kiedy to usłyszałem, zrobiło mi się zimno, bo wiem, że warunki w tamtejszych szpitalach sapo prostu straszne. Koniec końców Adżet znalazł się w Macedonii, cho-
R
S
ciaż Kemal nie powiedział mi, w jaki sposób. Chłopak znalazł kartkę, na której zapisałaś mu numer naszej agencji i poprosił Kemala, żeby do nas zadzwonił. Szczególnie zależało mu, żeby ta wiadomość dotarła do ciebie, Val. - Bardzo się cieszę, że jest bezpieczny i wraca do zdrowia. Miał ogromne szczęście. - Wiem, wiem. - Mike westchnął. - Wszystko jest w rękach bogów, prawda? W każdym razie ja tak uważam. Jak powiedział kiedyś Bogie, żyjemy w pokręconym świecie. No, muszę kończyć, skarbie. Porozmawiamy w przyszłym tygodniu, albo kiedy będziesz miała ochotę. Gdybyś mnie potrzebowała, jestem do twojej dyspozycji, o każdej godzinie dnia i nocy. Zadzwoń tylko, a zaraz się zjawię. - Dziękuję za wszystko, Mike, zwłaszcza za twoją przyjaźń i troskę... - Głos mi się załamał i przerwałam w pół zdania. - Wierz mi, wkrótce poczujesz się lepiej - powiedział cicho. Odłożyłam słuchawkę i oparłam głowę o poduszkę. Mike Carter był dobrym, uczciwym człowiekim, który niejedno przeżył. Kiedy objechał już cały świat jako fotoreporter, razem z kilkoma kolegami założył agencję Gemstar, wzorując się na Magnum, firmie, którą pod koniec lat czterdziestych powołał do życia sam Robert Capa. Mike zajął się paryską placówką Gemstar po śmierci swojej żony, Sarah, która dziesięć lat temu zginęła w wypadku samochodowym pod Paryżem. Musiał wtedy zapuścić korzenie w jednym miejscu, aby z pomocą niani wychować dwie córeczki. Doskonale wiedział, czym jest nagłe odejście ukochanej osoby i co robi z człowiekiem niewypowiedziany smutek i żal. Własne cierpienie ukrywał pod warstwą rubasznego humoru i prawdziwego ciepła. Chyba niewiele osób poza mną miało pojęcie, jak ciężko przeżył własną tragedię. Moje myśli znowu zaczęły krążyć wokół Adżeta i tamtego strasznego dnia w pobliżu Peci. Obrazy walki i śmierci nadal żyły w mojej pamięci. Odepchnęłam je gwałtownie i zamknęłam oczy. Musiałam odpocząć. Sen był najlepszą ucieczką przed cierpieniem. Zależało mi teraz tylko na tym, żeby choć na godzinę zapomnieć o wszystkim i o wszystkich, o całym przeklętym świecie.
II
R
S
Spałam dość długo, bo gdy się ocknęłam, pokój nie był już przepełniony jasnym światłem wczesnego popołudnia. Wszędzie snuły się szare cienie - muskały sufit i ściany, wyglądały spod półek na książki i pękatej komody z Prowansji. W szarawym świetle moja pogodna sypialnia wyglądała nieco ponuro. Zadrżałam, czując, jak ramiona pokrywa mi gęsia skórka. Zerknęłam na zegarek stojący na stoliku przy łóżku. Dochodziła szósta. Spojrzałam jeszcze raz, nie mogąc uwierzyć, że spałam ponad cztery godziny. Wstałam z łóżka i podeszłam do dużego balkonowego okna. Niebo nad Paryżem, kilka godzin temu bezchmurne i olśniewająco błękitne, było teraz zasnute ciemnymi chmurami. Zbierało się na deszcz, może nawet na burzę. Włączyłam stojącą na biurku lampę i jasne światło oblało oprawioną w srebrną ramkę fotografię Tony'ego. Jake zrobił ją w zeszłym roku, podczas naszych wspólnych wakacji na południu Francji. Wpatrywałam się w nią przez chwilę, potem zaś odwróciłam się z sercem ciężkim od smutku. Czasami nie mogłam patrzeć na to zdjęcie. Tony był na nim tak pełny życia... Wiatr rozwiewał jego włosy, zęby lśniły czystą bielą w opalonej twarzy, wesołe czarne oczy mrużyły się w blasku słońca... Tony stał na pokładzie jachtu, który wtedy wynajęliśmy. Białe żagle nad jego głową wydymał wiatr. Miał na sobie tylko spodenki tenisowe i wyglądał na zadowolonego z życia, pozbawionego wszelkich trosk. Mężczyzna w kwiecie wieku, w pełni świadomy swego uroku. Mówiło o tym jego spojrzenie i szeroki, pewny siebie uśmiech na twarzy. Westchnęłam. Przytrzymałam się biurka, ponieważ na chwilę zakręciło mi się w głowie, a potem odwróciłam się powoli i usiadłam na łóżku. Po przewiezieniu ciała Tony'ego do Anglii jego syn, Rory, zabrał trumnę do Irlandii, do hrabstwa Wicklow. Tam Tony został pochowany obok swoich rodziców. Rory na pewno będzie uczestniczył w nabożeństwie żałobnym... Ta myśl nie dawała mi spokoju. Oczywiście, że będzie,
R
S
powiedziałam sobie. Może wreszcie poznam chłopca, o którym Tony mówił zawsze z tak wielką dumą i miłością. Zwinęłam się w kłębek na łóżku, nie mogąc odegnać myśli o Tonym. Z roztargnieniem zaczęłam obracać na palcu pierścionek, który od niego dostałam. Szeroka złota obrączka, stylizowana na starożytny grecki pierścień, wysadzana akwamarynami. - To kolor twoich oczu - powiedział Tony w dniu, kiedy wybrał ten pierścionek, tak niedawno. -Nie niebieski, nie szary, nie zielony, ale bardzo blady, delikatny turkus. Masz morskie oczy, Val, oczy o barwie morza. Wtuliłam twarz w poduszkę, siłą powstrzymując łzy. - Moja maleńka - usłyszałam szept. Poczułam muśnięcie jego warg na policzku i westchnęłam, kiedy jego dłoń dotknęła mojej twarzy, potem szyi, aby wreszcie dotrzeć do mojej piersi... Otworzyłam oczy i usiadłam gwałtownie. Zerwałam się i pobiegłam do łazienki. Oparłam czoło o szklaną ściankę kabiny prysznicu i powiedziałam sobie, że muszę natychmiast wziąć się w garść, muszę przestać myśleć o nim w ten sposób... Muszę wyrzucić z pamięci wspomnienia zbliżeń, czułości, namiętności, pożądania... Muszę pogodzić się ze śmiercią Tony'ego, bo on już nie wróci. Jest martwy. I pogrzebany. Zniknął z życia, nie ma go. Wiedziałam jednak, że ostre napomnienia nie na wiele się zdadzą. Pamięć o Tonym na zawsze pozostanie w moim umyśle i w moim sercu.
III
Rozebrałam się i weszłam pod prysznic, pozwalając, aby ciepła woda obmyła ożywczym strumieniem moje ciało. Wylałam na głowę sporo szamponu i dokładnie umyłam włosy. Kiedy wytarłam się do sucha i owinęłam głowę ręcznikiem, uważnie obejrzałam ranę na udzie. Robiłam to codziennie. Skóra dookoła niej była nieco zmarszczona i jakby zgrubiała, lecz mój paryski lekarz powiedział, że wkrótce wszystko wróci do normalnego stanu. Podczas pierwszej wizyty oświadczył, że miałam szczęście, ponieważ kula nie naruszyła mięśni ani kości;
w miejscu wylotu pozostawiła otwartą dziurę w ciele i największe problemy lekarze w Belgradzie mieli z usunięciem fragmentów ubrania, które dostały się do rany. Doktor Bitoun kilkakrotnie podkreślał, że jego belgradzcy koledzy świetnie się spisali, dzięki czemu proces gojenia postępował bardzo szybko. Sama byłam głęboko przekonana, że tamtego dnia szczęście nie opuściło mnie ani na chwilę, podobnie jak Jake'a. Oboje byliśmy pod specjalną ochroną losu.
IV
R
S
Burza rozpętała się, kiedy skończyłam się ubierać. Błyskawice raz po raz rozcinały czarne niebo upiornymi nożycami. Włączyłam wszystkie lampy w sypialni, potem zaś przeszłam do salonu. Nacisnęłam kontakt i pokój zalało miękkie, przyjemne światło. Rozejrzałam się dookoła. Widok salonu zawsze sprawiał mi ogromną przyjemność. Zaprojektował go dziadek, poczynając od koloru ścian po meble. Wszystko w tym pokoju było prezentem od niego, nawet lampy i obrazy. Może dlatego salon niezmiennie zachwycał mnie spokojnym, niepowtarzalnym pięknem i elegancją. Janine, doskonale zorganizowana i pełna macierzyńskich uczuć Francuzka, która opiekowała się moim mieszkaniem (i mną, jeżeli byłam w Paryżu), przyszła dziś rano i dokładnie je wysprzątała. Przyniosła też cudowny prezent - masę różowych róż, które ustawiła w kilku wazonach w salonie. W rezultacie jej zabiegów całe mieszkanie po prostu lśniło. Antyczne meble w świetle lamp z jedwabnymi abażurami lśniły łagodnie jak ciemne, dojrzałe owoce, a złamany róż, na który pomalowano ściany, podkreślał ich urodę. We wszystkich pomieszczeniach podłoga wykonana została z politurowanego drewna. Uważałam, że jest bardzo dekoracyjna i nie chciałam psuć jej wyglądu żadnymi dywanami. Wystrój pozostałych pokoi był znacznie prostszy, ponieważ projektowałam je sama. Salon był „pokojem dziadka" - tak go zawsze nazywałam i byłam z niego bardzo dumna.
R
S
Przez chwilę podziwiałam salon z progu, zaraz jednak podeszłam do stojącej przy kominku sofy, obitej ciemnoróżowym lnem, poprawiłam kilka poduszek i pochyliłam się, aby powąchać róże od Janine, pyszniące się w wazonie na stoliku obok. Miały wspaniały zapach, co było dość niezwykłe, ponieważ kwiaty z kwiaciarni na ogół w ogóle nie pachniały. Zajrzałam do kuchni, sprawdziłam, czy białe wino chłodzi się w lodówce i wróciłam do sypialni. Uważnie przyjrzałam się swemu odbiciu w wiszącym na bocznej ścianie dużym lustrze i doszłam do wniosku, że od dawna już tak dobrze nie wyglądałam. Robiłam wrażenie osoby zupełnie zdrowej, ale było to złudzenie, sprytna sztuczka, wspaniały efekt uzyskany dzięki umiejętności posługiwania się kosmetykami. Złotawy podkład kamuflował śmiertelną bladość skóry i ciemne kręgi pod oczami, podkreślonymi odrobiną cienia i tuszem do rzęs. Delikatny róż i szminka dodatkowo ożywiały moją mizerną twarz. W ciągu ubiegłego tygodnia w tym samym lustrze codziennie widziałam bladą jak śmierć młodą kobietę o czerwonych od łez oczach. Umalowałam się ze szczególną starannością, aby nie przestraszyć Jake'a, który i tak bardzo się o mnie martwił. Nie byłam pewna, gdzie pójdziemy na kolację, włożyłam więc jeden z moich podstawowych zestawów - spodnie z czarnej gabardyny, białą jedwabną bluzkę koszulową i czarny żakiet. Rozjaśnione balejażem włosy ściągnęłam do tyłu w koński ogon. Przeciętna dziewczyna - nic specjalnego, pomyślałam, przyglądając się sobie obiektywnie. Odwróciłam się i z szuflady biurka wyjęłam małe kolczyki z perełkami. Zapinałam je właśnie, gdy zabrzęczał dzwonek u drzwi. Pospieszyłam do przedpokoju, gotowa na spotkanie z Jakiem, którego nie widziałam przez cały tydzień. - Cieszę się, że cię widzę - powiedział, kiedy otworzyłam drzwi. - Ja też - odparłam. Staliśmy nieruchomo, wpatrując się w siebie nawzajem. Wreszcie Jake wyciągnął ramiona i mocno przytulił mnie do piersi. Tak mocno, że w pierwszej chwili poczułam się zaskoczona.
V
R
S
Kiedy Jake wreszcie wypuścił mnie z ramion, rzucił mi dziwny, trochę zawstydzony uśmiech. Potem odwrócił się i zamknął za sobą drzwi. W pierwszej chwili pomyślałam, że jego również zdumiała siła powitalnego uścisku, ale szybko zmieniłam zdanie. Jake był moim serdecznym przyjacielem i od lat byliśmy sobie bardzo bliscy, dlaczego więc nie miałby mnie mocno uściskać? Zwłaszcza w tych okolicznościach. - Przestało już padać - wymamrotałam. - Tak - rzekł, odwracając się do mnie. - Burza minęła, zanim na dobre się zaczęła. Kiwnęłam głową i poszłam do kuchni, aby otworzyć butelkę jego ulubionego Pouilly-Fuisse. Jake przyszedł za mną. - Ja to zrobię - powiedział, gdy wyjęłam białe wino z lo dówki. Otworzył szufladę, w której trzymałam kuchenno-barowe narzędzia, i wyjął korkociąg. Zręcznym ruchem wyciągnął korek i nalał wina do dwóch kieliszków, które postawiłam na blacie. - Mam dobrą wiadomość, Jake - odezwałam się. - Mike rozmawiał z bratem Adżeta. Kemal powiedział mu, że Adżet czuje się- dobrze i przebywa w Macedonii. To wspaniale! - wykrzyknął, trącając się ze mną kieliszkiem. Zdrowie Adżeta! Dzięki Bogu, że nic mu się nie stało. Skinęłam głową. - Zdrowie Adżeta. Z kieliszkami w ręku przeszliśmy do salonu, gdzie Jake usiadł na krześle obok kominka, a ja zajęłam swoje zwykłe miejsce w rogu sofy. - W jaki sposób przedostał się do Macedonii? - zapytał Jake, zerkając na mnie znad brzegu kieliszka. Relacjonując rozmowę z Mikiem, uważnie obserwowałam Jake’a. Po tygodniowym wypoczynku na południu wyglądał po prostu wspaniale. Przed wyjazdem proponował, abym wybrała się z nim do Saint-Jean-Cap-Ferrat, ale odmówiłam. Teraz po raz pierwszy w głowie zaświtała mi myśl, że być może popełniłam błąd. Wakacje niewątpliwie dobrze by mi zrobiły. Jake był opalo-
R
S
ny na złocisty brąz, jego włosy pojaśniały od przebywania na słońcu, wyglądał jak okaz zdrowia. Miał na sobie niebieską bawełnianą koszulę, szarą sportową marynarkę i spodnie, a oczy wydawały się bardziej błękitne niż kiedykolwiek. - Dlaczego tak mi się przyglądasz? - zapytał. - Coś nie tak? Typowe dla Jake'a, pomyślałam. Jake zawsze zadawał mi mnóstwo pytań, było tak od dnia naszego pierwszego spotkania w Bejrucie. - Nie, wszystko w jak największym porządku - pospieszyłam z wyjaśnieniem. - Patrzę na ciebie, bo najwyraźniej jesteś w świetnej formie i zastanawiam się, czy nie powinnam była przyjąć twojego zaproszenia. - Owszem, powinnaś była je przyjąć - odparł szybko. Mówił spokojnie, ale wychwyciłam w jego głosie nutę dziwnego napięcia. Upił łyk białego wina i pochylił głowę, z namysłem wpatrując się w zawartość kieliszka. Dopiero po dłuższej chwili podniósł wzrok. - Potrzebne ci wakacje - powiedział. - Możesz sobie uważać, że wyglądasz znakomicie, ale to nieprawda. Mnie nie oszukasz makijażem. W dodatku jeszcze schudłaś. To tyle, jeśli chodzi o wysiłki przed lustrem, pomyślałam. Czarny kolor zawsze mnie wyszczupla. - Val, rozmawiasz ze mną- odparł Jake. - A ja znam cię lepiej niż ktokolwiek inny, może nawet lepiej niż ty sama. Postawił kieliszek na blacie stolika do kawy. Wydawało mi się, że chce wstać, ale oparł głowę o różowe poduszki i zamknął oczy. Minęła minuta, może dwie. - Dobrze się czujesz, Jake? - zapytałam ostrożnie. Tak - powiedział, otwierając oczy. - Ale martwię się o ciebie. - Och, proszę, nie martw się! - zawołałam. - Nic mi nie dolega, naprawdę. I wcale nie schudłam! Nie straciłam ani grama, słowo honoru! Potrząsnął głową. - Czy Mike wspominał o twoim powrocie do pracy? - Powiedział, że mogę wrócić w każdej chwili, kiedy zechcę. Podkreślał, że nie muszę się spieszyć. - Moim zdaniem im szybciej wrócisz do agencji, tym lepiej -
R
S
oświadczył Jake. - Powinnaś zająć się czymś konkretnym, nie możesz codziennie tylko spacerować po mieście, a po powrocie przesiadywać w mieszkaniu. Wiem, że cierpisz. Ja też opłakuję Tony'ego. Był moim najlepszym kumplem, ale musimy żyć dalej, on właśnie tego by od nas oczekiwał. - Bardzo się staram, Jake, uwierz mi. A spacery naprawdę mi pomagają. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. - To proste. Na ulicy czujesz się mniej samotna. Ulice są pełne życia, ludzi, ruchu, hałasu i gwaru. Ulice to świat. Czy mówiłem ci, co zrobił John Steinbeck, kiedy dowiedział się, że Robert Capa został zabity w Indochinach? Zmarszczyłam brwi. Nie byłam pewna, czy mi o tym mówił, ale mój umysł podpowiadał mi, że chyba słyszałam tę historię. Może z ust Tony'ego? Wszyscy czciliśmy Capę, najwybitniejszego fotoreportera wojennego wszech czasów. - Możliwe, ale opowiedz mi o tym jeszcze raz - powiedziałam. Capa zginął w 1954 roku, 25 maja. Oczywiście wiadomość o jego śmierci dotarła wszędzie już po paru godzinach. Steinbeck, który przyjaźnił się z Capa, przebywał wtedy w Paryżu. Był tak wstrząśnięty, że wyszedł z domu i przez czternaście godzin chodził po Paryżu. Na pewno nie mógł uwierzyć w śmierć przyjaciela. Nie był w stanie usiedzieć na miejscu, musiał być w ruchu. Ty zachowujesz się podobnie, z tą różnicą, że robisz to dzień w dzień. - Nieprawda, nie robię czternastogodzinnych spacerów! Westchnął i rzucił mi jedno z tych swoich przenikliwych spojrzeń, po których zawsze szczegółowo zastanawiałam się nad wszystkim, co mu powiedziałam. - No, dobrze, masz rację - przyznałam w końcu, wzruszając ramionami. - Może rzeczywiście zachowuję się podobnie. Teraz przypominam sobie tę historyjkę. Opowiadałeś mi ją jakiś czas temu. Byłeś wtedy wściekły na Tony'ego, bo znowu zachował się lekkomyśnie. Porównałeś go do Capy. - Nie, to niemożliwe. - Jake wyprostował się i spojrzał na mnie twardo. - Capa nigdy nie był lekkomyślny. Ci, którzy go znali, wspominają go jako bardzo ostrożnego i rozważnego. Nie zapominaj, że Capa był prawdziwym ekspertem w dziedzinie po-
R
S
dejmowania skalkulowanego ryzyka. W Indochinach fotografował swoją piątą wojnę i tylko reporter o jego wielkim doświadczeniu mógł wiedzieć, jak zorientować się, czy coś jest naprawdę niebezpieczne, czy też nie. Słyszałem, że Capa potrafił określić skalę ryzyka, zwłaszcza gdy musiał wyjść na nieosłonięty teren, i nigdy nie ryzykował niepotrzebnie. Narażał się na niebezpieczeństwo tylko wtedy, kiedy dostrzegał szansę na zrobienie znakomitego zdjęcia. Wtedy wliczał ryzyko w koszty, natomiast Tony po prostu rzucał się przed siebie bez... Przerwał i napił się wina. Wiedziałam, że obwinia się o brak lojalności. - Bez zastanowienia - dokończyłam za niego, wstałam i ruszyłam do drzwi. - Dokąd idziesz? - Do kuchni, po butelkę wina - odparłam. Napełniłam kieliszki i postawiłam butelkę na szklanym blacie stolika do kawy. - Co z nabożeństwem żałobnym? - zapytałam, przechodząc do sedna sprawy. - Wiesz, kiedy ma się odbyć? - W przyszłym tygodniu. We wtorek. - Gdzie? - W kaplicy Brompton, o jedenastej. Milczałam, wpatrzona w kieliszek. - Zarezerwowałem pokoje dla nas w hotelu Milestone w Kensington - odezwał się Jake. - Wiem, że lubisz to miejsce. Kiwnęłam głową. Zaskoczył mnie informacją o nabożeństwie. Wszystko działo się szybciej, niż oczekiwałam. Nie byłam na to przygotowana. Zostały tylko cztery dni... Potem zajmę miejsce między wszystkimi jego przyjaciółmi i kolegami, z których wielu świetnie mnie znało, i będę słuchać, co świat ma do powiedzenia o człowieku, którego śmierci nie mogłam przeboleć. Perspektywa wyjazdu do Londynu wydała mi się nagle zupełnie przerażająca. Jake mówił coś do mnie, musiałam więc przynajmniej na chwilę zaniechać swoich myśli i skoncentrować się na jego słowach. - Rozmawiałem z Clee Donovanem, powiedział, że na pewno będzie w Londynie. Zostawiłem też wiadomość dla braci Turnley. Myślę, że przyjadą, jeżeli tylko będą mogli.
R
S
Patrzyłam na niego nieprzytomnie, pełna napięcia i wytrącona z równowagi. - Co się dzieje? - zapytał. Z trudem przełknęłam ślinę. - Ja... Boję się. Będzie tam tyle ludzi... Jake milczał. - Wiem, o co ci chodzi - rzekł po chwili. - Powinniśmy się jednak cieszyć, że aż tyle ludzi chce dać wyraz swemu szacunkowi dla Tony'ego i jego życia. Bo przecież taki właśnie jest sens nabożeństwa żałobnego, Val. Rodzina, przyjaciele i znajomi zmarłego dziękują Bogu za to, że dał mu życie i że przez pewien czas przebywał wśród nich. - Tak. Jake wstał, podszedł do okna, po czym usiadł przy mnie i wziął mnie za rękę. - Wiem, że jest ci ciężko - powiedział. - Ale on nie żyje, i musisz się z tym pogodzić, bo... - Pogodzę się z tym - przerwałam mu nieco podniesionym głosem. - Musisz się czymś zająć, wrócić do pracy. Nie możesz... Nie możesz tak dryfować. Spojrzałam na niego. Proszę bardzo, oto znowu mówił mi, co mam zrobić, znowu starał się mnie zdominować, znowu zachowywał się jak macho. - Sam też jakoś nie dokonałeś niczego wielkiego od naszego powrotu z Belgradu! - wykrzyknęłam, I w tej samej chwili pożałowałam, że te okropne słowa wyrwały mi się z ust. Poczułam, jak rumienię się ze wstydu, jak fala gorąca oblewa najpierw moją szyję, a potem twarz. - Chciałem zabrać się do pracy, ale miałem poważne kłopoty z nogą. Goiła się dłużej, niż przewidywałem. Byłam na siebie wściekła. - Przepraszam, Jake, nie powinnam była tego mówić. Wiem, że byłeś poważniej ranny niż ja. Jestem taka bezmyślna... - Nie, to nieprawda. Posłuchaj, zawrzyjmy umowę - od dziś będziemy sobie nawzajem pomagać, postaramy się razem wyjść z tego impasu. Zacznijmy od nowa, Val, spakujmy aparaty i bierzmy się do roboty.
R
S
- Nie wydaje mi się, abym mogła wrócić do Kosowa. - Boże, przecież nie o tym mówię! Ja też nie chcę tam wracać, ale są inne rzeczy, które możemy fotografować, nie tylko wojny. - Niestety najlepiej znają nas właśnie z fotografii wojennych przypomniałam mu. - Możemy wybierać i przebierać wśród zleceń, kochanie. - Chyba masz rację. Oczy Jake'a pociemniały i przybrały zamyślony wyraz. - Zarezerwowałem dla nas bilety na samolot do Londynu na poniedziałek - odezwał się, niespodziewanie zmieniając temat. W odpowiedzi tylko skinęłam głową. Powoli przełknęłam łyk wina i odstawiłam kieliszek na stolik - Opowiedz mi o swoim pobycie na południu - zaproponowałam z nieco wymuszoną beztroską. - Było naprawdę wspaniale, Val, szkoda, że nie wybrałaś się ze mną... - Przerwał i spojrzał na telefon, który właśnie zaczął dzwonić. Uwolniłam dłoń z jego palców, wstałam i podeszłam do stolika pod ścianą. - Halo?
VI
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że dzwoni mój brat, Donald. Usiadłam ciężko, w pierwszej chwili całkowicie zaskoczona dźwiękiem jego głosu. Dopiero kiedy zamieniliśmy kilka słów, otrząsnęłam się i zaczęłam uważnie słuchać, co ma mi do powiedzenia. Donald zawsze był podstępny; dwulicowość była jego drugą naturą. - Nie mogę teraz przyjechać do Nowego Jorku - odezwałam się, kiedy skończył swoją długą przemowę. - W przyszłym tygo dniu lecę do Londynu, aby wziąć udział w nabożeństwie żałob nym w intencji kolegi. Nazbierało mi się też mnóstwo zleceń. Długą chwilę znowu słuchałam, siląc się na cierpliwość. - Przykro mi, ale nie przyjadę - powtórzyłam. - Słuchaj, nie mogę teraz rozmawiać, mam gości. Dziękuję za telefon. W typowy dla siebie sposób Donald, który zawsze myślał
R
S
wyłącznie o sobie, gadał dalej, zdeterminowany wbić mi do głowy wszystko, co zamierzał. Nie miałam szans, musiałam wysłuchać go jeszcze raz. Kiedy przerwał, aby zaczerpnąć tchu, wykorzystałam okazję, po raz trzeci poinformowałam go, że w żadnym razie nie mogę teraz wyjechać, pożegnałam się szybko i odłożyłam słuchawkę. - Co za bezczelny typ! - wykrzyknęłam, wracając na swoje miejsce na sofie. - Nie mogę uwierzyć, że do mnie zadzwonił! - Kto? I czym tak cię zirytował? - zapytał Jake. - To był Donald, mój brat -wyjaśniłam. -Dzwonił z Nowego Jorku z wiadomością, że moja matka źle się czuje. Powinnam raczej powiedzieć: jego matka, ponieważ dla mnie nigdy nią nie była. Chciał, żebym przyleciała do Nowego Jorku. - Co jej jest? Czy to coś poważnego? Dostrzegłam wyraz niepewności i zaskoczenia na jego twarzy i uświadomiłam sobie, że nigdy nie był w stanie zrozumieć moich rodzinnych układów. Jak zresztą mógłby je zrozumieć, skoro sama miałam z tym poważne problemy. Z tego, co Jake powiedział mi o sobie w ciągu kilku lat naszej znajomości i przyjaźni, wynikało jasno, że pochodzi z cudownie ciepłej, kochającej żydowskiej rodziny i wychował się w atmosferze miłości, zrozumienia i wsparcia ze strony rodziców, dziadków i rodzeństwa. Tymczasem ja byłam emocjonalną sierotą i gdyby nie rodzice mego ojca, a szczególnie dziadek, na pewno nie byłabym dziś normalną, zdolną do pozytywnych uczuć kobietą. Trudno powiedzieć, aby z matką łączyły mnie jakiekolwiek stosunki, ponieważ ona nigdy nie okazała mi żadnego uczucia poza niechęcią. „Aggie Lodowa Góra", mawiał o niej dziadek, który często zastanawiał się głośno, co takiego zobaczył w niej jego syn, a mój ojciec. Jako młoda kobieta była bardzo piękna i najprawdopodobniej nadal zachowała ślady urody. Nie widziałam jej od wielu lat, dokładnie od mojego wyjazdu do Bejrutu. - Czy twoja matka jest poważnie chora, Val? - Głos Jake'a wyrwał mnie z zamyślenia. - Donald nie wyjaśnił mi właściwie, co jej jest. Powtarzał tylko, że źle się czuje i że powiedziała mu, iż chce się ze mną zobaczyć. Na pewno nie jest to coś groźnego, bo przecież nie ukrywałby tego przede mną. Donald jest jej ukochanym dzidziusiem,
R
S
Jake. Matka całkowicie go zdominowała. Tak czy inaczej, Donald nigdy nie konfabuluje, gdy chodzi o jej zdrowie i wygodę. Gdyby coś jej groziło, powiedziałby mi, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. - Może chce się z tobą pogodzić. - Jake uniósł lekko brwi. - Może wreszcie przeprosi cię za swoją oziębłość. Zdecydowanie potrząsnęłam głową. - Na pewno nie. Nie obchodziłam ją przez trzydzieści jeden lat mojego życia i dam sobie rękę uciąć, że nic się nie zmieniło. Nie wybieram się do Nowego Jorku. - Mogłabyś do niej zadzwonić. - Nie mam jej nic do powiedzenia, Jake. - Przygryzłam dolną wargę i powoli pokręciłam głową. - Opowiadałam ci o niej parę lat temu. Nie potrafię kochać kobiety, która nic do mnie nie czuje. - Jezu, zupełnie nie mogę pojąć jej stosunku do ciebie - powiedział po długim milczeniu. W jego głosie brzmiało szczere współczucie. - Matka, która nie kocha dziecka - to przecież wbrew naturze. Jak można nie obdarzyć czułością maleńkiego dziecka? - Ja też tego nie rozumiem - odparłam, wzruszając ramionami. - Dziadkowie Denning również nie potrafili odgadnąć, o co jej chodzi. Moją drugą babkę, Violet Scott, znałam bardzo słabo, ponieważ skutecznie mnie unikała. - Roześmiałam się niewesoło. - Kiedy byłam młodsza, podejrzewałam, że jestem nieślubnym dzieckiem, że moja matka przed ślubem z ojcem zaszła w ciążę z innym mężczyzną. Potem odkryłam, że daty się nie zgadzają, bo gdy się urodziłam, rodzice byli małżeństwem od ponad roku. - Może miała romans po ślubie z twoim ojcem. - Taka możliwość również przyszła mi do głowy, ale dziadek powiedział, że jestem wyjątkowo podobna do babki Cecelii Denning z okresu, kiedy była w moim wieku. Zerwałam się, otworzyłam najniższą szufladę biurka i wyjęłam z niej kartonowe pudło. Postawiłam je na sofie obok Jake'a. - Sam zobacz - powiedziałam. Przez parę minut przyglądał się starym fotografiom mojej babki, które wyjął z pudła. -Tak, nikt nie może wątpić, że należysz do rodziny Dennin-
R
S
gów - orzekł. - Skóra zdarta z Cecelii. Gdyby nie jej staroświecki strój, można by powiedzieć, że to ty. - Sięgnął po następne zdjęcia i roześmiał się głośno. - To moje dzieło! - zawołał, podnosząc jedno z nich. - Zaraz, zaraz, pokaż mi! Kiedy mi je podał, sama z trudem powstrzymałam się od śmiechu. Było to pierwsze zdjęcie, jakie zrobił mi Jake. Stałam przed hotelem Commodore w Bejrucie, gdzie się poznaliśmy. Miałam na sobie nieśmiertelną kurtkę safari i spodnie, a z szyi zwisało mi kilka aparatów fotograficznych. Poważny wyraz twarzy świadczył, że traktowałam siebie wtedy bardzo serio. Wyglądałam na osobę przejętą sobą głęboko. - Musiałam bardzo się sobie podobać - powiedziałam. -Boże, jak ja okropnie wyglądałam! - Nieprawda, byłaś najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem! - wykrzyknął Jake i nagle zamilkł. W jego oczach wyczytałam zdumienie, zupełnie jakby wypowiedziane słowa zaskoczyły jego samego. Odchrząknął i wrócił do poprzedniego tematu rozmowy. - To naprawdę bardzo dziwne, Val, że twoja matka tak się do ciebie odnosi. Powinna być dumna z ciebie i z twoich sukcesów. Westchnęłam i lekko wydęłam wargi. - To jej tajemnica, a ja nie zamierzam tracić czasu na jej roz wiązywanie. No, dobrze, Jake, zaczynam być głodna. Idziemy na kolację?
ROZDZIAŁ 4
I Londyn, wrzesień
R
S
Z wielkim wysiłkiem udało mi się przez kilka ostatnich dni nie myśleć o nabożeństwie żałobnym za Tony'ego, lecz teraz, tuż przed wyjazdem z hotelu, wpadłam w panikę. Nie potrafiłam skupić się na niczym innym; mówiąc najprościej i najszczerzej, wcale nie chciałam jechać do Londynu. Moja niechęć stała się tak intensywna, że sama byłam nią zaskoczona. Później wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy może kierowało mną przeczucie, ale jest oczywiste, że nigdy nie zyskam co do tego absolutnej pewności. Tak czy inaczej stałam w pięknym, wykładanym boazerią holu hotelu Milestone, czekając na Jake'a i łamiąc sobie głowę, jak się wykręcić. Zdawałam sobie sprawę, że nie mogę tego zrobić. Było już za późno, a poza tym nie mogłam zawieść Jake'a. Odwróciłam się tyłem do wejścia i w tej chwili dostrzegłam go spieszącego ku mnie. Wyglądał bardzo elegancko w ciemnym garniturze i białej koszuli z krawatem; biel płótna kontrastowała z jego opaloną skórą. Jego twarz była równie poważna jak strój i utykał na chorą nogę równie mocno, jak poprzedniego dnia, kiedy podczas burzy wylądowaliśmy na Heathrow. A jednak gdy stanął przede mną, nie ośmieliłam się zapytać, jak się czuje, ponieważ poprzedniego wieczoru złościł się, że niepotrzebnie się o niego niepokoję. Wzięłam go pod rękę i pocałowałam w policzek. - Przepraszam, że musiałaś czekać - powiedział z lekkim uśmie chem. - Jest trochę późno, więc lepiej się pospieszmy. Kiedy wyszliśmy na schody, lunął rzęsisty deszcz. Portier w li-
R
S
berii podbiegł do nas z dużym parasolem i pod jego osłoną bezpiecznie dotarliśmy do wynajętego przez Jake'a samochodu z szoferem. - Wszystko będzie dobrze, Val - powiedział cicho Jake, gdy usiedliśmy z tyłu wozu. - Spróbuj się nie denerwować. Wkrótce będzie po wszystkim. Chwycił moją dłoń i ścisnął ją lekko. Jestem dość zamknięta w sobie i nigdy nie okazuję publicznie uczuć. Dlatego właśnie wolałam opłakiwać Tony'ego sama, we własnym domu i stąd wzięła się moja niechęć do uczestniczenia w nabożeństwie żałobnym odprawianym w miejscu publicznym, chociaż Bramp-ton jest bardzo pięknym kościołem. Ktoś ze znajomych nazwał je nawet „londyńskim Watykanem". Po kilku minutach wpatrywania się w mokre od deszczu ulice odwróciłam się od okna. Widząc, że Jake wygodnie oparł głowę i zamknął oczy, poszłam w jego ślady. Otworzyłam oczy dopiero wtedy, gdy samochód zatrzymał się przed kościołem. Wyprostowałam się, przygładziłam uczesane w kok włosy i poprawiłam żakiet. Potem wzięłam głęboki oddech i postanowiłam dotrwać do końca nabożeństwa z cichą godnością i opanowaniem.
II
Do kościoła wchodziło tyle osób, że trudno było dostrzec w tym tłumie przyjaciół i kolegów. Wszyscy ubrani byli w ciemne stroje, a na twarzach widziałam powagę i smutek. Zanim wysiadłam z samochodu, bardzo rozsądnie włożyłam ciemne okulary. Czułam się dzięki nim dość bezpieczna, jeśli nie wręcz niewidzialna. Mimo tego mocno ściskałam ramię Jake'a, kiedy powoli wchodziliśmy do kościoła. Tuż za progiem poczułam, że ktoś stuka mnie lekko w ramię. Obejrzałam się. Za mną stała śliczna Nicky Wells, szefowa paryskiego biura ATN, najpopularniejszej z amerykańskich stacji kablowych, specjalizujących się w nadawaniu serwisów informacyjnych. Byłyśmy razem na placu Tiananmen w Pekinie, kiedy chińscy
R
S
studenci demonstrowali przeciwko polityce swego rządu. Było to w 1989 roku, a ja dopiero startowałam jako fotoreporterka. Nicky bardzo mi wtedy pomogła. Piętnaście lat starsza ode mnie, często brała mnie pod swoje skrzydła, udzielając wielu cennych rad i wskazówek. Od tamtego czasu pozostałyśmy przyjaciółkami i od czasu do czasu spotykałyśmy się w Paryżu na gruncie towarzyskim. Obok Nicky stał jej mąż, Clee Donovan, jeszcze jeden sławny fotoreporter wojenny. Kilka lat temu Clee założył własną agencję o nazwie Image. Po narodzinach ich pierwszego dziecka Nicky zrezygnowała z fotografowania działań wojennych. Doszła do wniosku, że postąpi znacznie mądrzej, pozostając w Paryżu i robiąc reportaże z wydarzeń miejscowych. Jake i Clee przyjaźnili się od wielu lat; łączyły ich sprawy zawodowe oraz status Amerykanina w Paryżu i laureata nagrody imienia Roberta Capy. Nagroda ta, ustanowiona w 1955 roku, tuż po śmierci Capy, przez magazyn „Life" i Amerykański Klub Prasowy, przyznawana jest za „najwybitniejsze fotoreportaże zagraniczne, wymagające wyjątkowej odwagi i przedsiębiorczości". Wiedziałam, że obaj uważają nagrodę za swoje największe osiągnięcie, ponieważ Capa był dla nich bogiem, podobnie jak dla nas wszystkich, parających się robieniem zdjęć o tematyce wojennej. We czworo odeszliśmy na bok i przez chwilę rozmawialiśmy o Tonym i jego tragicznej śmierci. W końcu umówiliśmy się, że spotkamy się w Paryżu, kiedy wszyscy będziemy w domu. - Nicky i ja nie możemy pójść na stypę - szepnął Clee, gdy znowu znaleźliśmy się w głównej nawie. - Natychmiast po na bożeństwie musimy wracać do Paryża. A co z wami? Byłam tak zaskoczona, że nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa. Jake chrząknął, chyba trochę nerwowo, i wymamrotał coś, czego nie dosłyszałam. - Jesteśmy w tej samej sytuacji, Clee - dodał nieco głośniej. - My też musimy zaraz wracać. Sam nie wiem, może wpadniemy na chwilę, żeby złożyć kondolencje... Nie powiedział nic więcej, ponieważ musieliśmy ruszyć do przodu, aby nie wstrzymywać tłoczących się z tyłu ludzi. Trzy-
małam Jake'a za rękę, ale Nicky i Clee gdzieś się zgubili. Zaraz potem jeden z ministrantów wskazał nam miejsce w ławce. Gdy usiedliśmy, chwyciłam ramię Jake'a i przyciągnęłam go do siebie. - Nie mówiłeś nic o stypie! - syknęłam. - Pomyślałem, że powiem ci dopiero w Londynie - przyznał się szeptem. - Ale jakoś zabrakło mi odwagi. - Kto wydaje przyjęcie? - Starałam się opanować gniew. - Rory i Moira. - Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i znowu nerwowo odchrząknął. - Mam wrażenie, że nie weźmiemy w nim udziału, prawda, Val? - Oczywiście że nie - odburknęłam.
III
R
S
Dobrze się stało, że właśnie wtedy do ławki weszło kilka osób. Położyło to kres naszej rozmowie, która mogła z łatwością przerodzić się w coś w rodzaju kłótni. Byłam wściekła na Jake'a, bo nie powiedział mi o stypie, i na samą siebie, bo nie przewidziałam, że rodzina lub przyjaciele Tony'ego wpadną na pomysł zorganizowania przyjęcia. Tony był przecież Irlandczykiem. Ale przecież stypa odbywa się zwykle bezpośrednio po pogrzebie. Irlandczycy najwyraźniej rządzą się własnymi regułami i stypa miała odbyć się właśnie dzisiaj, być może dlatego, że Tony'ego pogrzebano w Irlandii i niewiele osób mogło uczestniczyć w tej ceremonii. Podczas stypy rodzina i przyjaciele wspominali zmarłego, oddając mu hołd i pocieszając się nawzajem. Byłam absolutnie przekonana, że nie zdołam stawić czoła takiemu zgromadzeniu, zwłaszcza po nabożeństwie żałobnym. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Jake nie pomyślał o moich uczuciach. W kościele rozległy się pierwsze dźwięki granego na organach utworu. Dyskretnie rozejrzałam się dookoła. Tu i ówdzie dostrzegłam znajome twarze ludzi, z którymi pracowaliśmy przez ostatnie kilka lat. Byli tu także sławni fotografowie i dziennikarze oraz osobistości życia publicznego, których wprawdzie nie znałam, lecz z łatwością rozpoznałam.
R
S
Ławki były zapełnione do ostatniego miejsca. Pomyślałam, że Tony byłby zadowolony, iż tylu jego przyjaciół i kolegów zjawiło się, by uczcić jego pamięć. Miałam nadzieję, że w tym wielkim tłumie uda mi się wypatrzyć Rory'ego. Byłam pewna, że go rozpoznam, ponieważ Tony pokazywał mi mnóstwo zdjęć swego syna i córki Moiry. Nie było ich nigdzie widać, nie wątpiłam jednak, że znajdująsię w kościele. Wreszcie przyszło mi do głowy, że najprawdopodobniej siedzą w pierwszej ławce, tuż przed ołtarzem, i dlatego nie mogę ich dostrzec. Usiadłam prosto i z pochyloną głową wsłuchiwałam się w muzykę organową. Była przesiąknięta smutkiem, lecz dziwnie kojąca. Na chwilę zamknęłam oczy i odetchnęłam z ulgą. Panowałam nad emocjami, przynajmniej na razie. Gdy muzyka umilkła, otworzyłam oczy i ujrzałam stojącego przed ołtarzem księdza. Rozpoczął modlitwę za duszę Tony'ego, my wszyscy zaś uklękliśmy, powtarzając jego słowa. Potem podnieśliśmy się i ponownie usiedliśmy na swoich miejscach. Kapłan wspominał teraz Tony'ego, z powagą i szacunkiem mówiąc o jego życiu, pracy i osiągnięciach. Znowu przymknęłam powieki, szukając schronienia w samej sobie. Usiłowałam nie wczuwać się zbytnio w ceremonię, instynktownie obawiając się, że obudzi to we mnie uśpione na razie gwałtowne uczucia. Robiłam wszystko, aby nie płakać, lecz pod powiekami czułam wzbierające łzy. Ksiądz zakończył wspomnienie i stanął z boku ołtarza. Ku sklepieniu kościoła wzniósł się teraz niezwykle piękny głos solisty chóru, młodego chłopca. Miał tak czyste i przejmujące brzmienie, że poczułam, jak po plecach przebiega mi chłodny dreszcz. Słuchałam z zapartym tchem, oczarowana i głęboko wzruszona. Młody minstrel wyruszył na wojną, Znajdziecie go w szeregach śmierci. Przypasał miecz swego ojca i zawiesił na plecach harfę. Piękna pieśń zburzyła mur mego pozornego opanowania. Wargi zaczęły mi drżeć, zasłoniłam więc twarz dłonią i wsu-
R
S
nęłam się głębiej w kąt ławki. Kilka sekund później nie byłam już w stanie powstrzymać łez, które spływały mi po policzkach, wymykały się spod ciemnych okularów i spadały gorącymi kroplami na dłoń, zaciśniętą na klapie żakietu. Jake otoczył mnie ramieniem i przytulił do swego boku, pragnąc dodać mi odwagi. Z wdzięcznością oparłam się o niego, zacisnęłam wargi i w końcu zdołałam odzyskać panowanie nad sobą. Pieśń dobiegła końca i wysoki chłopięcy głos umilkł. Miałam nadzieję, że nabożeństwo nie potrwa długo, ponieważ nie chciałam robić z siebie widowiska. Oczywiście stało się zupełnie inaczej. Najpierw wspomnienie o Tonym wygłosił jego brat, Niall, po nim zaś przed ołtarz wystąpił Eddie Marsden, redaktor naczelny agencji Tony'ego i jego najdawniejszy przyjaciel, który mówił bardzo długo. I wreszcie za pulpitem stanął Rory, Rory, który wyglądał jak młody Tony, silny i odważny w swoim smutku. Odziedziczył typowo irlandzką urodę Tony'ego, jego sposób gestykulacji, a na wet barwę głosu. Chwilami wszyscy odnosiliśmy wrażenie, że mówi do nas sam Tony. Rory mówił serdecznie i wzruszająco, jego słowa płynęły wprost z serca. Przypomniał nam o wielkim uroku ojca, jego talencie i skromności, humanitaryzmie i potępieniu wobec wojen i przemocy, które oskarżał swymi zdjęciami. Wspomniał o irlandzkich korzeniach Tony'ego oraz miłości, jaką darzył Irlandię i swoją rodzinę. Mówił o ojcu z tak wielkim uczuciem, że łzy znowu napłynęły mi do oczu. - Był zbyt młody, aby umrzeć - ciągnął. - Musimy jednak pamiętać, że umarł, robiąc to, co kochał - dokonywał zapisu historii na filmie. I być może taka właśnie śmierć jest najlepsza... Ale Tony mógł żyć jeszcze długo, pomyślałam, słuchając głosu Rory'ego. Gdyby tak strasznie nie ryzykował, nie musielibyśmy go dzisiaj opłakiwać. Ledwp ta myśl powstała w mojej głowie, a już znienawidziłam się za nią. Nie mogłam jednak zaprzeczyć, nawet sama przed sobą, że taka właśnie jest prawda.
IV
R
S
Rory zauważył nas, kiedy powoli szliśmy główną nawą w kierunku wyjścia. Czekał przy drzwiach, aby zamienić choć kilka słów z każdym z przyjaciół ojca, i na widok Jake'a oczy mu zabłysły. Po jego lewej stronie stała Moira, a po prawej smukła, rudowłosa kobieta, której uroda nawet z tej odległości wydała mi się uderzająca. Od razu zorientowałam się, że jest to Fiona, była żona Tony'ego. Zrobiło mi się słabo. Jake obrzucił mnie krótkim spojrzeniem i ujął pod łokieć, zupełnie jakby wiedział, co się ze mną dzieje. Fiona obdarzyła go ciepłym uśmiechem, nie ukrywając zadowolenia z jego obecności. Nie miałam wątpliwości, że znają się bardzo dobrze i od dawna. Jake podszedł do niej, puścił mój łokieć i uściskał ją, potem zaś Moirę i Rory'ego. Po chwili otoczył mnie ramieniem i przyciągnął bliżej. - Fiono, to jest Val, Val Denning - przedstawił mnie. - Miło mi cię poznać, Val - przemówiła miłym głosem i wyciągnęła do mnie rękę. Uścisnęłam ją i pochyliłam głowę, by nie przypatrywać się jej zbyt natarczywie. - Mnie również — odparłam. Miała śliczną twarz o wysokich kościach policzkowych, dołek w brodzie i gładkie czoło. Jej skóra była mlecznobiała, a nos i policzki usiane piegami. Krótko obcięte kręcone włosy miały intensywną barwę płomieni, oczy zaś były bardzo ciemne, czarne jak węgiel. Nikt nie mógł wątpić, że w żyłach Fiony płynie krew Celtów. - Bardzo się cieszę, że przyjechaliście - rzekła z lekkim ir landzkim akcentem. - Martwiłam się, że nie będziecie mogli nam towarzyszyć z powodu jakiegoś wcześniej ustalonego zlecenia. Dziękuję wam. - Spojrzała na mnie i zaraz przeniosła wzrok na Jake'a. - Wpadniecie do nas na skromny poczęstunek, prawda? Jake się zawahał. - Val nie czuje się zbyt dobrze - powiedział. - Już w czasie podróży skarżyła się na ból głowy i dreszcze. Sprytnie przerzucił piłkę na moją połowę boiska, nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko podbudować jego wersję.
R
S
- To prawda, czuję się fatalnie - oświadczyłam. - Złapałam chyba jakąś infekcję i... Na twarzy Fiony pojawił się wyraz szczerego rozczarowania. - Och, strasznie mi przykro, Val. To dla nas wielki zawód, zwłaszcza że chciałam podarować wam obojgu coś na pamiątkę po Tonym. W domu jest tyle jego rzeczy, wszystko to zbierało się całymi latami. Myślałam, że wybierzecie coś dla siebie - może po aparacie fotograficznym, bo przecież w przypadku Tony'ego trudno o bardziej osobisty przedmiot. Każdy z aparatów, których używał, był po prostu częściąjego samego... Przerwała i potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem. - Bardzo nam zależy, żebyś przyszedł, Jake - włączył się Rory. - Bardzo długo pracowałeś z tatą i niewiele jest osób, które lepiej go znały. Pani również powinna przyjść - dodał, patrząc mi prosto w oczy. - Oczywiście jeśli czuje się pani na siłach. To nie będzie prawdziwa stypa, raczej spotkanie przyjaciół, którzy chcą wymienić wspomnienia o ojcu z jego rodziną, w jego domu... - Jake, przecież ty i Tony byliście sobie tak bliscy, jakbyście byli braćmi - dorzuciła Fiona. - Wpadnijcie do nas, bardzo prosimy. To bardzo ważne dla mnie i dla dzieci. Jake odpowiedział coś, ale ja go nie słuchałam. Nie mogłam oderwać wzroku od Fiony. Nagle dotarło do mnie, że ta kobieta wcale nie była eks-żoną Tony'ego. Była jego żoną, a raczej wdową po nim.
ROZDZIAŁ 5
I
R
S
Pod koniec lipca Tony powiedział mi, że jest rozwiedziony - odezwałam się, ze wszystkich sił starając się, aby mój głos brzmiał zupełnie spokojnie. - Dlaczego nie zaprzeczyłeś, czemu nie powiedziałeś mi, że nadal jest żonaty? - Bo nie wiedziałem - odparł Jake, patrząc na mnie przenikliwie. - Jakim cudem mogłeś nie wiedzieć? Byłeś jego najlepszym kumplem i wszystko wskazuje na to, że jesteś w doskonałych stosunkach z Fioną. Musiałeś wiedzieć, co dzieje się w ich wspólnym życiu! - Mimo woli lekko podniosłam głos. Jake milczał. Staliśmy naprzeciwko siebie w moim pokoju w Milestone, dokąd wróciliśmy po nabożeństwie. Kiedy zrozumiałam, jaka jest prawda, uprzejmie, lecz szybko zakończyłam rozmowę z Fioną, wymawiając się nagłym pogorszeniem samopoczucia. Jake zgodził się pojechać do domu Tony'ego, najpierw jednak postanowił odwieźć mnie do hotelu. Po drodze usiłował podjąć rozmowę, zapytał nawet, dlaczego tak nagle wybiegłam z kościoła, lecz odparłam, że wolę pomówić z nim w cztery oczy. Teraz byliśmy właśnie w trakcie tej rozmowy. Jake wyciągnął ręce, jakby chciał mnie objąć, ale ja cofnęłam się o krok. - Nie próbuj mnie teraz pocieszać - powiedziałam ostro. - Nie mam na to ochoty, Jake, chcę tylko wyjaśnić tę sprawę. - Po kręciłam głową. - Myślałam, że jesteś moim przyjacielem, moim najlepszym przyjacielem, ale... Nie dokończyłam. Natychmiast zrozumiałam, że moje słowa dotknęły go do ży-
R
S
wego. Mocno zacisnął usta, a jego intensywnie niebieskie oczy, zwykle tak łagodne, w jednej chwili stały się zimne jak lód. - Jak śmiesz kwestionować moją przyjaźń i lojalność! warknął. - Przestań mnie oskarżać, Val! Nie zrobiłem nic, co mogłoby cię zranić, w gruncie rzeczy sam jestem przypadkową ofiarą całej tej sytuacji. Wysłuchaj mnie i nie przerywaj! - Słucham. Jake westchnął ciężko. - Chociaż Tony i ja byliśmy sobie bliscy, nigdy nie zwierzał mi się ze swego prywatnego życia. Czasem wspominał o czymś, jakby mimochodem, ale robił to rzadko. Wiedziałem, że miał dużo kobiet... Przerwał, z wyraźnym zniecierpliwieniem potrząsnął głową i spojrzał na mnie uważnie. Czułam, że jest wściekły na siebie za to ostatnie zdanie. Nie chciał sprawić mi bólu. - Wszystko w porządku, Jake - powiedziałam spokojnie. - Mów dalej. Skinął głową. - Val musisz pogodzić się z tym, że nie byłaś tą pierwszą. Przed tobą było wiele innych. Ale Tony nigdy nie opuścił Fiony, swojej pierwszej, młodzieńczej miłości. Zawsze była w tle - ona, jego żona i matka jego dzieci. W pewnym sensie żyła ponad tym wszystkim, w każdym razie tak mi się wydawało. Jak ci już mówiłem, nigdy nie rozmawialiśmy o jego małżeństwie i romansach, zresztą ja również nie zwierzałem mu się z moich problemów, nie opowiadałem mu o moim rozwodzie z Sue Ellen. Kiedy w zeszłym roku Tony związał się z tobą, zacząłem zastanawiać się, czy nie stanie się to, co dotąd wydawało mi się niemożliwe czy Tony nie rozstanie się z Fioną. Nie mówił o tym, nie rozmawiał też ze mną o tobie, ale kiedy w lipcu zjawił się w Paryżu i oznajmił, że wziął rozwód... - Zabrakło ci języka w gębie, tak? - dokończyłam kwaśno. - Masz rację - przyznał, ignorując mój sarkastyczny ton. Tony był przecież katolikiem, więc sądziłem, że rozwód nie wchodzi w grę. Wydarzyło się jednak coś, czego się nie spodziewałem - Tony naprawdę głęboko zaangażował się w związek z tobą. Można powiedzieć, że na jakimś poziomie świadomości rozumiałem, dlaczego zależy mu na wolności. Chciał uwolnić się
R
S
od tamtego małżeństwa ze względu na ciebie. Tak, doskonale to rozumiałem. - Okłamał nas oboje. Wcale nie był rozwiedziony. - Nie wiemy tego na pewno. - Ależ wiemy. W każdym razie ja wiem. - Weź pod uwagę kilka rzeczy, Val. Po pierwsze, pomyśl o dzisiejszym zachowaniu Fiony, która bynajmniej nie odgrywa roli zrozpaczonej wdowy. Jest trochę smutna, to prawda, ale nie odchodzi od zmysłów z żalu, prawda? Po drugie, na spotkanie w domu zaprosiła tylko kilkoro przyjaciół. Krótko mówiąc, nie robi wielkiej okazji ze stypy. - Nie operujesz zbyt mocnymi argumentami, Jake. - Ty natomiast zakładasz, że nie byli rozwiedzeni, tylko na podstawie słów Fiony i Rory'ego, z których wynikało, iż Tony był szczęśliwym ojcem szczęśliwej rodziny, tak? - Być może - mruknęłam. - Ale to przecież nie znaczy, że w chwili śmierci Tony nadal był mężem Fiony. Myśl rozsądnie, Val. Jeżeli byli po rozwodzie, to przecież nikt, a zwłaszcza Rory, nie wyciągałby tej sprawy właśnie dzisiaj. Nie była to właściwa chwila, zresztą po co mieliby o tym mówić? Uczestniczyliśmy w nabożeństwie żałobnym za Tony'ego, byli tam inni, którzy darzyli go przyjaźnią, lecz jego życie małżeńskie wcale ich nie interesowało. - Słusznie - przyznałam. - Weź jednak pod uwagę zachowanie Fiony wobec mnie - gdyby Tony się z nią rozwiódł, to czy byłaby taka miła? Taka uprzejma i serdeczna? - Mnie o to pytasz? Mogła jednak nic nie wiedzieć o waszym związku. - Ach, tak... - Proszę cię, Val, nie oceniaj sytuacji na podstawie zachowania Fiony wobec ciebie. Zagryzłam dolną wargę i zamyśliłam się. - Cóż, znam sposób na rozwianie tych wątpliwości - powiedziałam. - Trzeba zapytać Fionę, czy wzięli rozwód. - Chyba nie mówisz poważnie! Nie zrobiłabyś czegoś takiego, Val! - Ja nie, ale ty mógłbyś zadać jej to pytanie. - O, nie. A już na pewno nie dziś.
S
Usiadłam na krześle i ukryłam twarz w dłoniach. Po chwili podniosłam głowę i spojrzałam mu prosto w oczy. - Chcę, żebyś najzupełniej szczerze odpowiedział mi na jed no pytanie, Jake: czy wierzysz, że Tony i Fiona byli rozwiedzeni? Jake usiadł na drugim krześle, ostrożnie wyciągając przed siebie chorą nogę. - Tak, wierzę - odparł po namyśle. Ledwo skończył mówić, a już w jego oczach pojawił się cień wątpliwości. Powoli potrząsnął głową. - No, dobrze, jeżeli mam być absolutnie szczery, Val, to powiem ci, że nie mam pojęcia, czy byli rozwiedzeni. Nie wiem. Z drugiej strony, po co Tony mówiłby o rozwodzie nie tylko tobie, ale i mnie? - Jake uniósł dłonie w geście całkowitej bezradności. - Po co? Dlaczego miałby kłamać, wymyślać coś takiego? W jakim celu? - Sama nie wiem. Zaufaj jednak kobiecej intuicji, intuicji „tej trzeciej". Jestem pewna, że Tony nie rozwiódł się z Fioną.
II
R
Pojechałam z Jakiem do domu Fiony w Hampstead. Nie był tym zachwycony, ponieważ początkowo obawiał się, że rzeczywiście zadam Fionie to niefortunne pytanie, obiecałam jednak, że tego nie zrobię, a on doskonale wiedział, iż nigdy nie łamię raz danego słowa. Zdawał też sobie sprawę, że w żadnym razie nie zrobiłabym Fionie takiej sceny. Kiedy Jake zaczął zbierać się do wyjścia, uświadomiłam sobie, że muszę z nim pojechać. Musiałam poznać prawdę, dowiedzieć się wszystkiego bez zadawania konkretnych pytań. W drodze do Hampstead pomyślałam także, że dom Fiony i Tony'ego wiele powie mi o ich związku. Były tam również ich dzieci - dwudziestoletnia Moira i osiemnastoletni Rory. Z doświadczenia wiedziałam, że dzieci zwykle chętnie rozmawiają o rodzicach i nieświadomie, samym zachowaniem zdradzają rodzinne sekrety. Miałam nadzieję, że i w tym wypadku tak będzie.
III
R
S
Gdzie podział się ten straszliwy potwór? Gdzie była wiedźma, niezrównoważona, kłótliwa kobieta, na którą tak często skarżył się Tony? Zniknęła bez śladu, chyba że Fiona była znakomitą aktorką lub cierpiała na rozdwojenie jaźni. Może była żeńską wersją dok tora Jekylla i pana Hyde'a? Mocno w to powątpiewałam. Fiona robiła wrażenie miłej, zupełnie normalnej kobiety. Wiedziałam, że ma czterdzieści lat, ale wyglądała młodziej. Była ładną kobietą o wspaniałych, płomiennie rudych włosach, błyszczących czarnych oczach i świetlistej cerze. Średniego wzrostu i drobnej budowy, miała w sobie masę wdzięku, który rzucał się w oczy szczególnie teraz, gdy przechodziła wśród gości, sprawdzając, czy niczego im nie brakuje. Wliczając Fionę i jej dzieci, było nas jedenaścioro, ponieważ zaproszeniem na lunch objęci zostali tylko Niall, jego żona, Kate oraz kilkoro innych bliskich przyjaciół i kolegów Tony'ego. Siedziałam na sofie naprzeciwko wychodzącego na ogród francuskiego okna. Jake stał w rogu pokoju, pogrążony w rozmowie z Rorym i Moirą, skorzystałam więc z okazji, aby chwilę odpocząć i przemyśleć ostatnie kilka godzin. Miałam za sobą pełne emocji przedpołudnie, pod wieloma względami bardziej wzruszające i przykre, niż przewidywałam. Z okna roztaczał się prawdziwie sielankowy widok, patrzyłam przez nie z przyjemnością, ciesząc się spokojem i samotnością w samym środku spotkania. Wszyscy rozmawiali, lecz wcale mi to nie przeszkadzało. Byłam jednąz nich, chociaż nie do końca. Gdybym nie wiedziała, że jesteśmy w Hampstead, jednej z dzielnic Londynu, upierałabym się, iż dom Fiony znajduje się na wsi. Ze swego miejsca widziałam grupę wysokich drzew, głównie dębów i jaworów, oraz pięknie utrzymany trawnik, na którego skraju kwitły herbaciane róże. Stara fontanna wysyłała w górę szemrzące strumyczki wody, a nieco dalej stał wysoki kamienny mur ze śliczną, ażurową furtką z kutego żelaza. Parę minut wcześniej Fiona powiedziała mi, że przez furtkę przechodzi się do sadu.
R
S
- To było ulubione miejsce Tony'ego - dodała. - Bardzo kochał swój ogród. W odpowiedzi z uśmiechem skinęłam głową, nie mając pojęcia, jak zareagować, i pociągnęłam łyk sherry ze szklaneczki, którą przed chwilą podał mi Jake. Jej słowa bardzo mnie zaskoczyły. Kiedy niby Tony miał czas przesiadywać w sadzie? Zmarszczyłam brwi, patrząc w ślad za Fioną, która odeszła, aby dolać komuś wina. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Po co Fiona miałaby mówić coś takiego o Tonym, gdyby nie było to prawdą? Co mogła na tym zyskać? Nic, oczywiście. Rzuciła zresztą tę uwagę mimochodem, w całkowicie naturalny sposób. Ciekawe, pomyślałam, lecz w tej samej chwili przyszło mi do głowy, że w gruncie rzeczy Tony miał mnóstwo czasu, aby cieszyć się swoim ogrodem. Pod koniec zadania zawsze pędził do Londynu, zostawiając mnie i Jake'a gdzieś po drodze. I nigdy nie brakowało mu bardzo wiarygodnych wymówek: musiał zgłosić się do agencji, zobaczyć się z dziećmi, zjeść lunch z bratem, zrobić badania lekarskie, pójść do dentysty... Zawsze znajdował jakiś powód, aby wyjaśnić swoją nieobecność w moim życiu w okresach, kiedy nie pracowaliśmy. W tym roku Tony spędził w Londynie cały czerwiec i ponad połowę lipca, miał więc dość czasu. Dołączył do nas w Paryżu dopiero w ostatnich dniach lipca, tuż przed wyjazdem do Kosowa. Czy kiedykolwiek możemy powiedzieć, że naprawdę znamy drugą osobę? Jeszcze dziś rano wierzyłam, że nie ma takiej rzeczy, której nie wiedziałabym o Tonym Hamptonie. Bardzo się myliłam. Przeżyłam szok w kościele w Brompton, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że rozmawiam nie z byłą żoną Tony'ego, lecz z wdową po nim, którą do jego śmierci łączyły z nim więzy małżeństwa. Dopiero niedawno szok ustąpił i powoli zaczęłam odzyskiwać równowagę. Wybiegając z kościoła, ledwo panowałam nad wściekłością, ale kiedy gniew przygasł, spojrzałam prawdzie w oczy i uznałam, że padłam ofiarą oszustwa. Musiałam też uwierzyć, że Tony rozmyślnie okłamywał mnie przez cały ubiegły rok, a ja dałam się
R
S
nabrać jak pierwsza naiwna. Był czarującym uwodzicielem i byłam zachwycona, kiedy rok temu nieoczekiwanie zaczął okazywać mi zainteresowanie. Znaliśmy się przecież od paru lat i zawsze traktował mnie jak koleżankę, no, może jak osobę zaprzyjaźnioną. I nagle znalazłam się w centrum jego świata, a Tony nie szczędził wysiłków, aby okazać mi, że w jego oczach jestem pod każdym względem atrakcyjna. Przez pewien czas, bardzo zresztą krótki, wahałam się, zdziwiona zachowaniem Tony'ego i niepewna, jak je traktować, ale on miał w sobie charyzmę. Nie potrafiłam oprzeć się jego romantycznym spojrzeniom, jego poczuciu humoru, jego inteligencji, seksualności... Byłam jak kulawe kaczątko, które bierze na cel doświadczony myśliwy. Zawsze ufałam mojej intuicji, która już w kościele podpowiedziała mi, że Tony zszedł z tego świata jako żonaty mężczyzna. Jake mógł mieć wątpliwości, lecz ja byłam o tym całkowicie przekonana. Dziwiło mnie tylko, dlaczego pod koniec lipca Tony powiedział Jake'owi, że rozwiódł się z Fioną. Dlaczego okłamał nas oboje? Nigdy nie próbowałam go nakłaniać, żeby się ze mną ożenił. Po co więc to zrobił, co nim kierowało? Czy liczył, że dzięki temu coś zyska? A jeśli tak, to co? Raz po raz zadawałam sobie te wszystkie pytania, siedząc w domu Tony'ego w Hampstead i obserwując, jak jego piękna żona z wdziękiem przyjmuje gości. Sączyłam wytrawne sherry i rozpamiętywałam swój romans. Czy Tony usiłował zyskać na czasie? Czy rzeczywiście zamierzał mnie poślubić, jak często powtarzał? Czy rozważał popełnienie bigamii? A może robił wszystko, żeby zatrzymać mnie przy sobie, z nadzieją, że to Fiona go porzuci? Albo że mnie znudzi czekanie? Czy zaangażował się tak głęboko, że nie wiedział, jak wyplątać się z naszego związku, i dlatego wymyślił rozwód, i dał mi grecki pierścień-obrączkę? Może była to próba załagodzenia sytuacji? Może miał nadzieję, że zdarzy się coś, co pozwoli mu wybrnąć z kłopotów? Ulubione powiedzenie Tony'ego brzmiało: „Życie samo rozwiązuje wszystkie problemy". Bardzo często je powtarzał. I rzeczywiście, życie samo rozwiązało jego problemy. Czy przeczuwał, że zginie w Kosowie, albo gdzie indziej? Natych-
miast odepchnęłam od siebie tę przerażającą myśl. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Przyjmując taką hipotezę, musiałabym założyć, że nieostrożność Tony'ego była celowa, głęboko przemyślana. Z przygnębieniem zdałam sobie sprawę, że nigdy już się nie dowiem, co naprawdę myślał i czuł Tony.
IV
R
S
Nie chcąc dłużej zmagać się z zagadką małżeńskiego życia Tony'ego i zastanawiać się nad grą, którą z nami rozgrywał, na chwilę skupiłam uwagę na roztaczającym się przede mną widoku. Ogród był taki cichy i piękny... Użyczył mi odrobiny spokoju, dzięki któremu poczułam się trochę silniejsza. Jak to dobrze, że siedziałam tu sama, że nikt nie zakłócał toku moich myśli bezsensowną gadaniną. Deszcz przestał padać. Rozpogodziło się. Na niebie pojawiły się pierzaste białe chmurki, zza których prawie bez przerwy świeciło słońce. Był to jeden z tych pięknych, typowych dla Anglii wrześniowych dni. Nagle pokój zalały jasne promienie słońca. Efekt był po prostu magiczny - wszystkie meble i sprzęty zalśniły w ciepłym, złocistym świetle. Rozejrzałam się dookoła, po raz pierwszy od chwili przybycia dostrzegając urok tego domu. Na ścianach wisiały przyjemne nowoczesne obrazy, które w ciekawy sposób podkreślały piękno antyków z końca XIX wieku. Odniosłam wrażenie, że pokój został umeblowany w sposób naturalny, a jego właściciele na pewno nie brali pod uwagę wskazówek projektantów wnętrz. Wszędzie rozsiane były piękne, przyciągające wzrok przedmioty. Był to wygodny, gustowny salon, lecz w jego wystroju nie dopatrzyłam się ręki Tony'ego. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że był dziełem Fiony, nikogo innego. Jake skończył rozmawiać z Rorym i Moirą, i powoli podszedł do mnie. - Wyglądasz na zamyśloną - powiedział. - Wszystko w porządku?
- Tak. Po prostu siedzę tu sobie i zastanawiam się nad wielo ma rzeczami. Jake skinął głową i uśmiechnął się lekko. - Porozmawiamy później - rzekł. - Może przeszlibyśmy te raz do jadalni, co ty na to? Powinnaś coś zjeść przed podróżą. Nie miałam nic przeciwko temu. To dziwne, ale byłam głodna.
V
R
S
Jak było naprawdę, zdradził mi gabinet Tony'ego. Jake i ja skończyliśmy właśnie jeść, kiedy podeszła do nas Fiona. - Wyjdźmy na chwilę, dobrze? - powiedziała cicho. - Chciałabym, żebyście wybrali sobie jakieś pamiątki po Tonym. Bardzo ucieszyłam się na to zaproszenie. Wyszliśmy za nią z jadalni i po drewnianych schodach weszliśmy na piętro. Fiona poprowadziła nas korytarzem, na jego końcu znajdował się duży, ładny pokój, pełniący funkcję gabinetu Tony'ego. Kiedy przekroczyłam próg, natychmiast zdałam sobie sprawę, że jego właścicielem mógł być tylko Tony. Ślady po sobie pozostawił na każdym skrawku powierzchni tego pomieszczenia. Pierwszym przedmiotem, jaki zauważyłam, była czapka baseballowa. Serce ścisnęło mi się boleśnie. Nie mogłam jej nie rozpoznać, ponieważ sama kupiłam mu ją w zeszłym roku na południu Francji. Na antycznym mahoniowym stojaku na kapelusze i czapki znajdowało się kilka innych nakryć głowy, ale do tej ba seballówki miał wyjątkowy sentyment. Wisiała tam trochę krzywo i wyglądała tak, jakby dosłownie przed chwilą rzucił ją na wieszak. Na lekko drżących nogach ruszyłam dalej. Całą powierzchnię jednej ściany zajmował niski regał z szufladkami. Tony musiał przechowywać w nich swoje filmy, setki, tysiące zdjęć oraz notatki. I Bóg wie, co jeszcze. Pomyślałam, że wiele bym dała, aby je przejrzeć, wiedziałam jednak, że jest to niemożliwe. Na szczycie regału piętrzyły się stosy czasopism i książek, Tony ułożył tu także swoje bardzo drogie aparaty fotograficzne. Wyżej ściana wyłożona była panelami korkowymi, do których
R
S
przypinał zdjęcia. Było ich tam mnóstwo. Z zaskoczeniem zauważyłam, że niektóre zrobiłam ja sama. Podeszłam jeszcze bliżej, wpatrując się w fotografie, nie mogąc powstrzymać fali wspomnień. Z nagłym rozdrażnieniem uświadomiłam sobie, że wszystkie zdjęcia pochodzą z naszych wakacji we Francji. Zrobiłam je w pobliżu St. Tropez, gdzie spędziliśmy cały tydzień na jachcie. Były to widoki morza, pustych plaż, zachodów słońca, bezkresnego nieba; zbliżenia kwiatów, drzew, ptaków, przyrody we wszystkich postaciach. Piękne ujęcia, które przyniosły mi prawdziwą ulgę po okropnościach wojny. Wisiały tu niezidentyfikowane, obok zdjęć Tony'ego, lecz ja wiedziałam, że są moje. Potem moje spojrzenie padło na aparat, który mu podarowałam. Odruchowo sięgnęłam po zgrabną leicę i wzięłam ją do ręki, ze złością myśląc o Tonym. Czułam się zdradzona i wykorzystana. Fiona dostrzegła kątem oka, że przyglądam się aparatowi, i szybko odwróciła się do mnie. - Jeżeli podoba ci się ta leica, to weź ją, moja droga! Moira i Rory wybrali już te, które najbardziej lubią. Muszę wam powiedzieć, że bardzo się cieszę, iż Moira zamierza pójść w ślady Tony'ego. Na pewno opowiadała ci o swoich planach, Jake, prawda? Odwróciłam się i spojrzałam na nich oboje. Fiona stała przy dużym biurku na środku pokoju i patrzyła na Jake'a. - Tak - odpowiedział. - Mówiła mi, jak sobie radzi. Jest bar dzo podekscytowana perspektywą pracy w agencji Tony'ego od przyszłego roku. Uderzyło mnie nagle, że Jake wygląda na bardzo zmęczonego, zupełnie jakby wydarzenia tego dnia wywarły na nim równie głębokie piętno, jak na mnie. I jeszcze ta długa rozmowa z Rorym i Moirą, których na pewno interesowała głównie jego współpraca z ich ojcem... Z aparatem w ręku podeszłam do Fiony i Jake'a. Jake otoczył mnie ramieniem i przyciągnął do siebie, jakby podświadomie pragnął mnie przed czymś osłonić. - Dziękuję, Fiono, chętnie wezmę ten aparat - odezwałam się cicho.
R
S
Nie chciałam go, ale czułam, że zrobiłabym jej przykrość odmową. A poza tym, czy nie byłoby to trochę dziwne, gdybym nie wybrała żadnej pamiątki po człowieku, z którym, jak wszyscy wiedzieli, współpracowałam przez wiele lat? Fiona uśmiechnęła się do mnie i wzięła z biurka małe skórzane pudełeczko. Kiedy je otworzyła, dostrzegliśmy wewnątrz parę spinek do mankietów. Pomyślałam, że Tony na pewno chciałby, abyś ty je nosił, Jake - rzekła. - To porządne spinki, z osiemnastokaratowego złota i lapis-lazuli... Dziękuję - odparł Jake. Przyglądał im się przez chwilę, potem zamknął pudełko i schował je do kieszeni marynarki. Może chciałbyś wybrać też jakiś aparat? - zapytała Fiona. Jake potrząsnął głową. Mam aż za dużo własnych, ale dziękuję za propozycję. Fiona usiadła za biurkiem, otworzyła środkową szufladę, wyjęła z niej książeczkę czekową i otworzyła na założonym miejscu. - Tony był ci winien pieniądze, Jake - powiedziała, patrząc na niego pytająco. - Pięćset funtów, prawda? Wypisał ten czek na ciebie, ale zapomniał go zabrać, wyjeżdżając do Paryża pod ko niec lipca. Znalazłam go któregoś dnia, gdy wreszcie zebrałam się na odwagę i przejrzałam zawartość jego biurka. Jake kiwnął głową. - Tony mówił mi, że zapomniał o czeku - wyjaśnił. - Powiedziałem mu, że to bez znaczenia. Pożyczyłem mu te pieniądze na zakup filmów, kiedy byliśmy w marcu w Jordanii. Daj spokój, Fiono, to naprawdę drobiazg. - Nie, nie, nalegam, żebyś go wziął! - zawołała. Wyrwała czek z książeczki i podała go Jake'owi. Ponieważ stałam tuż obok niego, nie mogłam nie zauważyć, że zgodnie z wydrukiem bank dokonywał rozliczeń ze wspólnego rachunku Tony'ego i Fiony. I to by było na tyle, pomyślałam. Fiona miała z nim wspólne konto. Ma jego dzieci. Jego dom, jego ogród. Całe życie z To nym, które może wspominać. A ja? Co mam ja?
ROZDZIAŁ 6
I
R
S
Jake nie miał wiele do powiedzenia w drodze na lotnisko. Właściwie był nie tylko milczący, ale wręcz ponury. Ja natomiast płonęłam chęcią omówienia z nim wielu swoich myśli i teorii, lecz chcąc nie chcąc również milczałam, doszedłszy do wniosku, że nie powinnam zakłócać jego spokoju. Było dla mnie oczywiste, że Jake nie ma ochoty rozmawiać o Tonym, Fionie, Moirze i Rorym. Nie podejmował też tematu nabożeństwa żałobnego i stypy. Nie miałam mu tego za złe. Na lotnisku Heathrow jak zwykle kłębił się tłum podróżnych. Z trudem przepchnęliśmy się między grupkami oczekujących na wezwanie do odprawy paszportowej i wejście na pokład samolotów odlatujących do najróżniejszych zakątków świata. Miałam wrażenie, że Jake nie może się doczekać powrotu do Paryża. Szłam szybko u jego boku, taszcząc składaną torbę, która towarzyszyła mi we wszystkich podróżach, i przytrzymując spadający z ramienia duży plecak. - Daj mi to, skarbie - odezwał się nagle Jake, który chyba dopiero teraz zauważył, że mam pewne problemy z bagażem. - Poradzę sobie - odparłam. - Nie przejmuj się, masz przecież dosyć własnych rzeczy. W tej chwili plecak upadł mi na ziemię. Nim się obejrzałam, Jake wyjął mi torbę z ręki. - Przepraszam cię, Val, że od razu tego nie wziąłem - powiedział, uśmiechając się z zakłopotaniem. - Nie tłumaczy mnie nic poza tym, że się zamyśliłem. Jeszcze raz przepraszam. - Nie ma za co! - zawołałam. - Jestem silną, twardą dziewczyną, która sama potrafi dźwigać swój bagaż i daje sobie radę w każdej sytuacji - zażartowałam.
R
S
Jake rzucił mi dziwne spojrzenie. - Wcale nie jestem tego pewien, mała - mruknął. Nie odpowiedziałam. Wyciągałam nogi, usiłując dotrzymać mu kroku. - Doskonale rozumiem, że się zamyśliłeś - podjęłam po chwili. - Sama mam teraz trochę problemów na głowie... Jake pokiwał głową. - Wiem. Masz trochę problemów na głowie i na sercu, i to aż za dużo. Sęk w tym, że oboje miotamy się pod wpływem silnych emocji. Muszę przemyśleć to wszystko, Val, żeby odzyskać pewną... Pewną jasność widzenia. - Słusznie - odparłam. - Wiem również, że gnamy właśnie przez lotnisko, usiłując zdążyć na samolot i na pewno nie jest to właściwy moment na rozmowę, ale wcześniej czy później powinniśmy usiąść i omówić to wszystko, co dotyczy Tony'ego i Fiony. Oczywiście zrobimy to, kiedy zechcesz, ale pamiętaj, że naprawdę mi na tym zależy. Kiedy nie odpowiedział, obrzuciłam go niespokojnym spojrzeniem. - Podczas lunchu powiedziałeś, że porozmawiamy później, prawda? Musimy znaleźć przyczyny takiego zachowania Tony'ego... - Chyba tak - mruknął. Jego twarz przybrała zdeterminowany, niewesoły wyraz. Poprawił sobie na ramieniu obie nasze torby i przyspieszył kroku, kierując się ku przejściu. Westchnęłam. Pomyślałam, że podczas lotu do Paryża chyba jednak nie odbędziemy tej wyjaśniającej rozmowy, i pobiegłam za Jakiem.
II Lot nad kanałem La Manche trwa zaledwie godzinę, ale ten krótki czas potrafi się dłużyć. Upłynął mi na zastanawianiu się, dlaczego Jake jest taki milczący i zamyślony. Próbowałam rozmawiać z nim o zupełnie nieistotnych sprawach, ale bez skutku. Odpowiadał monosylabami, z wyraźną niechęcią.
R
S
Gdybym nie znała go tak dobrze, pomyślałabym, że jest czymś urażony i usiłuje mi to okazać, ale demonstracyjne obnoszenie się ze złym humorem nie leżało w jego charakterze. Podobnie jak ja, Jake był spokojnym, pogodnym człowiekiem. Zawsze uważałam, że jest bezpośredni, uczciwy i odpowiedzialny. Był solą ziemi i moim najlepszym przyjacielem, na którym całkowicie polegałam. Jego milczenie i niespodziewana rezerwa trochę mnie dziwiły. Przyszło mi do głowy, że być może dręczy go coś jeszcze, jakaś sprawa nie mająca związku z Tonym Hamptonem. Obrzuciłam go krótkim spojrzeniem. Siedział z zamkniętymi oczami, pozornie rozluźniony, lecz jego twarz nadal była napięta i zatroskana. Być może tylko udawał, że drzemie. Biedny Jake, pomyślałam. Od śmierci Tony'ego miał ze mną tyle problemów, a przecież sam także cierpiał. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Oboje kochaliśmy Tony'ego, choć oczywiście w różny sposób, i jego strata była dla nas wstrząsającym przeżyciem. Jake nie szczędził wysiłków, aby mi pomóc, ale czyja robiłam wszystko, co w mojej mocy, by zrozumieć jego uczucia? Dzisiaj poznaliśmy jednak innego Tony'ego Hamptona, człowieka znacznie mniej szlachetnego, niż sądziliśmy, a nawet moim zdaniem zupełnie pozbawionego honoru. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego nigdy nie wyczułam w nim fałszu, dlaczego nie dostrzegłam czarnej strony jego charakteru. Szczyciłam się przecież swoją bezkompromisowością i nie potrafiłam porozumieć się z ludźmi, którzy nie posiadali tej cechy. Mój dziadek wysoko cenił uczciwość i szczerość; nauczył mnie, jak wielkie znaczenie ma honor. Zawsze starałam się postępować według jego zasad i dorównać jego wysokim standardom. Mam wrażenie, że przynajmniej częściowo udało mi się osiągnąć ten cel. Kiedyś, dawno temu, mój wstrętny braciszek powiedział mi, że mam za duże wymagania w stosunku do innych, że nikt nie jest w stanie sprostać moim oczekiwaniom. Poinformował mnie też, że świat pełen jest małych, podłych ludzi. - Oni stanowią większość, niezależnie od tego, co sobie myślisz, Val Denning - wybuchnął ze złością. - Są podli, oszukują, kradną, kłamią. Dopuszczają się zdrady i morderstwa, są ostat-
S
nim gównem! Tak, na każdym kroku spotyka się gównianych ludzi - drobnych krętaczy i wielkich oszustów! Im szybciej przyjmiesz to do wiadomości, tym lepiej! Popatrzyłam na niego ze zdumieniem, doszłam do wniosku, że jest obrzydliwy i odwróciłam się z obrzydzeniem. Od lat starałam się unikać konfrontacji z moim bratem, ale nie zawsze mi się to udawało. Już w okresie dzieciństwa nienawidziłam z nim rozmawiać, ponieważ był uparty, pewny swego i nigdy nie słuchał. Nie pamiętam, co właśnie tamtego dnia wywołało u niego wybuch szczerości, ale przypominam sobie, że wyszłam z pokoju, zanim skończył mówić. Zwykle tak robiłam. Nagle przypomniałam sobie, że Tony także powiedział kiedyś, iż za dużo wymagam od ludzi, szkodząc w ten sposób samej sobie, ponieważ inni nie są w stanie sprostać moim oczekiwaniom. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że może miał wtedy na myśli samego siebie. Naturalnie nigdy się tego nie dowiem. Zagadka charakteru Tony'ego Hamptona będzie dręczyć mnie do końca życia.
III
R
Jake obudził się, przeciągnął i odwrócił ku mnie głowę. - Okazałem się dziś marnym towarzyszem, prawda? - powie dział, krzywiąc się lekko. - Przepraszam cię, skarbie, ale kiedy wreszcie wsiedliśmy do samolotu, po prostu musiałem się zdrzemnąć. Ze zrozumieniem pokiwałam głową. - Czujesz się teraz lepiej? - Szczerze mówiąc, raczej nie - mruknął. - Cały ten pobyt w Londynie był trudny, szczególnie dla ciebie. Obiecuję ci, że wkrótce porozmawiamy o Tonym i Fionie, ale nie teraz, dobrze? Dziś wieczorem najzwyczajniej w świecie nie mam na to siły. - Odbędziemy tę rozmowę, kiedy zechcesz, Jake. To dla mnie bardzo ważne. - Zdaję sobie z tego sprawę. Zresztą dla mnie również, bar-
R
S
dziej, niż przypuszczasz. - Ujął moją dłoń i ścisnął ją lekko. Podwiozę cię do domu, Val, i zadzwonię jutro. - W porządku - wymamrotałam. Byłam rozczarowana. Liczyłam, że zjemy dziś razem kolację dzięki czemu będę mogła pomówić z nim o Tonym, ale najwy raźniej Jake miał inne plany. Trudno, zaczekam.
ROZDZIAŁ 7
I Paryż, wrzesień
R
S
Osobowość, jaką Tony Hampton prezentował całemu światu, była błyskotliwa i imponująca: fotoreporter wojenny, jeden z najwybitniejszych fotografów ostatniej dekady, odważny, charyzmatyczny, przystojny i pełen uroku mężczyzna, niezrównany gawędziarz, bon vivant i czarujący, gościnny gospodarz niezliczonych spotkań towarzyskich. Istniała jednak i druga strona charakteru Tony'ego. Był kłamcą, oszustem i niewątpliwie prowadził podwójne życie. Wierzyłam w to teraz z całą mocą, chociaż opierałam się jedynie na intuicji. Być może Jake nie zgodziłby się ze mną, ale ja uwierzyłam, że Tony był zupełnie innym człowiekiem, niż sądziliśmy. Przekonała mnie o tym wizyta w jego domu i zachowanie najbliższych mu ludzi. Nie miałam cienia wątpliwości, że Tony nie rozwiódł się z Fioną. Zrozumiałam, że w domu grał rolę kochającego męża i ojca, i co najważniejsze - było mu z tym bardzo dobrze. Należał do nich do końca, do ostatnich dni lipca, kiedy to wyjechał z Londynu, aby razem z nami wyruszyć do Kosowa. Siedząc przy biurku w mojej sypialni, wzięłam do ręki oprawioną w srebrną ramkę fotografię Tony'ego. Ze skupieniem wpatrywałam się w jego twarz. Stał na pokładzie jachtu, który zeszłego lata wynajęliśmy w St. Tropez, i mrużył oczy w ostrym słońcu. Pociągający i fascynujący... Tajemniczy i zagadkowy... O, tak, przede wszystkim zagadkowy... Nie mogłam przestać zastanawiać się nad nim i jego skomplikowanym życiem. Przez głowę przemknęła mi myśl, że Tony
R
S
byłby zapewne idealnym pacjentem psychoanalityka, przypadkiem, o jakim marzy każdy psychiatra. Bóg jeden wie, z czym by się zdradził, leżąc na kozetce w gabinecie. A może nic by nie powiedział? Przecież psychicznie chorzy nie zawsze powierzają lekarzom wszystkie swoje tajemnice. Psychicznie chory... Spokojnie powtórzyłam to określenie, wstrząśnięta, że pojawiło się w moim umyśle. A jednak pasowało... Tony chyba rzeczywiście był psychicznie chory... Postawiłam zdjęcie na poprzednim miejscu, odchyliłam się do tyłu i wbiłam wzrok w przestrzeń. W najgłębszych zakamarkach mego umysłu od kilku godzin oglądałam Tony'ego Hamptona pod mikroskopem i wcale nie podobało mi się to, co widziałam. Nie zachwycały mnie też wnioski, do jakich doszłam. Tony nie był przeciętnym kłamczuchem, opowiadającym niewinne kłamstewka, które od czasu do czasu wymykają się nam wszystkim. Nie, Tony był patologicznym kłamcą, tworzył niebezpieczne kłamstwa. Niebezpieczne dlatego, że mogły w oczywisty sposób zaszkodzić innym, sprawić im ból, a nawet odmienić ich życie, i to nie zawsze na lepsze. Ta głęboko zakorzeniona skłonność do oszukiwania stała się siłą sprawczą jego życia. Nie mógł przestać kłamać, nie potrafił się powstrzymać. Po pierwszym kłamstwie musiał kłamać dalej, aby zatrzeć ślady. Utkał sieć oszustw, ale sam również w niej utknął. Nie zdołał wydobyć się z zasadzki, jaką okazały się jego skomplikowane machinacje. Tony był niewiernym mężem i kochankiem. Niewierność zdominowała jego życie. Mam wrażenie, że w pewnej chwili sytuacja zaczęła wymykać mu się spod kontroli, ponieważ zdrada stała się jak narkotyk, od którego całkowicie się uzależnił. Jake nie musiał mówić mi o kobietach, z którymi wcześniej związany był Tony. Wiedziałam o jego niezliczonych romansach; pracowaliśmy przecież razem, bardzo często wyjeżdżając na wspólne zdjęcia. Oczywiście Tony starał się utrzymać istnienie tych związków w sekrecie. Uważał, że jest to jego prywatna sprawa i nikogo nie powinna interesować. Nie widział też żadnego powodu, aby wtajemniczać w swoje problemy Jake'a, a zwłaszcza mnie.
S
Ale Tony po prostu mnie nie docenił, podobnie jak Jake. Fakt, że nigdy nie wspominałam o międzynarodowych romansikach Tony'ego, nie świadczył o tym, iż o nich nie wiedziałam. Wiedziałam, ale nic mnie to nie obchodziło. Nie byłam wtedy zakochana w Tonym, nie interesowałam się nim w ten szczególny sposób. Wiedza ta nie zaważyła na mojej ówczesnej opinii o nim. Uważałam go za wspaniałego faceta, dobrego człowieka i świetnego fotoreportera. Więcej, czułam się zaszczycona, że mogę z nim pracować. Tymczasem Jake był przekonany, że nie miałam pojęcia o aktywnym życiu seksualnym Tony'ego... To zabawne. Byłam znacznie bystrzejsza, niż Tony sądził, a także, jak widać, niż sądził Jake. Nagle zachciało mi się śmiać. Wszystkie te kobiety... Zwłaszcza jedna, ta, którą znałam i której bardzo nie lubiłam... Ujrzałam ją teraz taką, jaką była wtedy.
II
R
Był kwiecień 1996 roku i tym razem Tony i ja robiliśmy zdjęcia bez Jake'a, który pojechał do Nowego Jorku, aby dopełnić formalności rozwodowych z Sue Ellen Jones, sławną modelką. Tony i ja polecieliśmy na Bliski Wschód, wysłani do Libanu przez nasze agencje. Mieliśmy dostarczyć zdjęcia starć, do jakich ponownie doszło między Izraelczykami i bojownikami Hezbollahu. Długa wojna domowa w Libanie dobiegła już końca i sytuacja zaczęła powoli wracać do normy, kiedy niespodziewanie znowu rozgorzały walki. Po raz pierwszy od czternastu lat Izrael przypuścił bezpośredni atak na Bejrut, wystrzeliwując pociski typu Hellfire z czterech lotniskowców znajdujących się w pobliżu wybrzeża. Izrael nie był jednak agresorem - bombardowanie było reakcją na dokonane przez Hezbollah zamachy terrorystyczne. Po ataku ze strony Izraelczyków Hezbollach wystrzelił czterdzieści rakiet, których celem były różne obiekty na terenie Izraela. Tak to się zwykle zaczynało...
R
S
Pewnego pięknego wiosennego dnia, późnym popołudniem, siedziałam wraz z Tonym w barze hotelu Marriott w Hamra, jednej z dzielnic Bejrutu. Nigdy nie zapomnę tego dnia, ponieważ właśnie wtedy dotarła do nas straszna wiadomość o Billu Fitzgeraldzie z CNS, amerykańskiej stacji telewizji kablowej. Bill zniknął kilka dni wcześniej i nikt z nas nie wiedział, co się z nim dzieje. Wszyscy byliśmy mocno podenerwowani, ponieważ baliśmy się o Billa. Dwóch członków jego zespołu, którzy byli razem z nim na ulicy, widziało, jak jacyś trzej młodzi mężczyźni chwycili Billa pod ramiona, wepchnęli do mercedesa i błyskawicznie odjechali. Ludzie Billa natychmiast wskoczyli do swojego wozu i pognali za nimi, lecz niestety, mercedes zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Do porwania Billa nie przyznało się żadne terrorystyczne ugrupowanie. Nikt z nas nie miał pojęcia, kto i w jakim celu mógł uprowadzić naszego kolegę. Siedzieliśmy więc przy barze wraz z grupą zagranicznych dziennikarzy i snuliśmy najrozmaitsze przypuszczenia, nawet zupełnie absurdalne.
III
Islamiści z Dżihad - odezwałam się nagle, tocząc wzrokiem po twarzach moich towarzyszy. - To oni go porwali. Niby po co? - zapytał Tony. - Co mogliby w ten sposób zyskać? Słuchajcie, porwanie dziennikarza to zupełnie bezsensowny krok. Nie dla wszystkich - odparłam. - Islamiści dość często biorą zakładników, żeby wymusić coś na swoich przeciwnikach. Nie zapominajcie, że Dżihad to organizacja terrorystyczna i bojówka Hezbollahu. Jej członkowie są niezwykle niebezpieczni, ponieważ postępują w całkowicie nieprzewidywalny sposób. To psychopaci. Tony rzucił mi dziwne spojrzenie i nie odpowiedział. - Zgadzam się z tobą, Val! - wykrzyknął Frank Petersen z „Time'a". - Ludzie z Dżihad to psychopaci, nie ma co do tego
R
S
najmniejszych wątpliwości. Ja też jestem zdania, że to ich sprawka. Przecież to oni porwali Terry'ego Andersona i Williama Buckleya. Wszyscy wiedzą, że nie spieszą się z uwalnianiem zakładników. - Terry'ego Andersona więzili przez siedem lat - mruknę łam. - Jezu, co za okropność... Czy ktoś wie, jakie kroki przedsię wzięła stacja Billa? - Niewiele mogą zrobić - powiedział Joe Alonzo. Spojrzałam na niego uważnie. Joe był specjalistą od dźwięku, pracował z Billem i widział, jak go porwano. Przed chwilą wszedł do baru i teraz usiadł przy naszym stole. - Zdjęcie Billa rozesłano do wszystkich komisariatów policji i placówek wojskowych na terenie całego Libanu. Kierownictwo CNS stara się wpłynąć na rządy Libanu i Syrii, a także na Biały Dom. Nie możemy zrobić nic więcej, dopóki ktoś nie przyzna się do porwania. Nie wiemy, z kim negocjować, Val. Na progu lokalu stanął Allan Brent, szef CNN na Bliskim Wschodzie. Zauważył nas i szybkim krokiem ruszył w naszą stronę. Wyglądał na poruszonego i poważnie zaniepokojonego. Otrzymaliśmy właśnie informację, że Bill jest w rękach ludzi z Hezbollahu - powiedział. - W każdym razie jeden z ich przywódców twierdzi, że go mają. O, cholera! -jęknął Tony. - Nic z tego nie rozumiem... Po co im dziennikarz? Do naszego stołu zbliżył się również Mark Lawrence, korespondent CNN, który często współpracował z Billem Fitzgeraldem. Mark nie ukrywał ogromnego zdenerwowania, szczerze mówiąc, był chyba bliski płaczu. Na pewno Allan powiedział wam już o Billu. Przed chwilą do jego uprowadzenia przyznał się Dżihad. Straszne! - mruknęłam ponuro. - Ludzie z ugrupowania Dżihad to nie tylko psychopaci, ale i fanatycy. Bill jest w wielkim niebezpieczeństwie. Niestety już wkrótce okazało się, że moje czarnowidztwo nie było bezpodstawne. Bill Fitzgerald nie wyszedł żywy z rąk porywaczy. Na razie jednak wszyscy rozmawiali o tym, co się stało, starając się przewidzieć następne posunięcie islamistów. Tony po-
R
S
chylił się i z bliska zajrzał mi w oczy. Jego bardzo badawcze spojrzenie odebrałam jako nieco dziwne i dopiero po chwili pojęłam, że Tony szacuje mnie wzrokiem, zupełnie jakby nagle ujrzał we mnie inną osobę, którą chce ocenić obiektywnie i w nowym świetle. - O co chodzi? - zapytałam ze zniecierpliwieniem, ponieważ poczułam się niepewnie, a bardzo tego nie lubiłam. Tony nigdy dotąd tak się nie zachowywał, przynajmniej wobec mnie. Byłam zdziwiona i rozdrażniona. - O nic - odparł lekko, odchylając się do tyłu z całym krzesłem. - Gdzie chcesz wybrać się dziś wieczorem na kolację? Zaprosiłem Anne Curtis, żeby się do nas przyłączyła. Zjemy coś dobrego, a później pójdziemy do jakiegoś klubu trochę potań czyć. Jeżeli chcesz, zaproszę też Franka. Będzie nas czworo. Patrzyłam na niego bez słowa i nie mogłam zrozumieć, jak może zachowywać się tak nonszalncko i planować wesoły wieczór, gdy życie jednego z naszych kolegów jest poważnie zagrożone. Jak on może myśleć teraz o kolacji i tańcach, do cholery, pomyślałam z oburzeniem. Nie wypowiedziałam jednak tych słów; utknęły mi w gardle, bardziej z odrazy do Tony'ego niż ze względów grzecznościowych. Tony postąpił jak pozbawiony wrażliwości prostak. Byłam na niego wściekła, zanim jednak zdążyłam zwrócić mu uwagę, podeszła do nas Anne Curtis. Anne była Angielką, pracowała dla BBC i cieszyła się opinią błyskotliwej dziennikarki. Miała tak ciemną cerę, oczy i włosy, jakby jej przodkowie pochodzili z basenu Morza Śródziemnego lub z Bliskiego Wschodu. Przy różnych okazjach starała się okazać mi swą sympatię, lecz ja nie mogłam przezwyciężyć instynktownej niechęci, jaką do niej czułam. Miała w sobie coś dziwnego, nutę fałszu i interesowności. Było zupełnie oczywiste, że Anne żywi bardzo ciepłe uczucia do Tony'ego. Wcale tego nie ukrywała. Wcisnęła się między mnie i Tony'ego, chociaż Frank przystawił jej krzesło obok siebie. Tony zachowywał się chłodno i z dystansem, lecz jej spojrzenie powiedziało mi wszystko. Od razu zgadłam, że mają namiętny romans. To podejrzenie potwierdziło się nieco później, kiedy wyruszyliśmy na kolację,
R
S
ciągnąc ze sobą Franka Petersena. Anne zachowywała się obrzydliwie, jak napalona nastolatka. Przykleiła się do Tony'ego i mało brakowało, a zaczęłaby całować się z nim publicznie. Frank był wyraźnie zażenowany całą tą sytuacją, podobnie jak ja. Muszę jednak przyznać, że Tony z niczym się nie zdradził. Traktował ją całkowicie obojętnie, było to zdumiewające. Facet zasługuje na Oskara, pomyślałam wtedy. Następnego dnia wpadłam na Anne w holu hotelu Commodore. Z miejsca mnie zaatakowała, twierdząc, że zepsułam wieczór jej i naszym towarzyszom. Nie musisz mi mówić, że nie bawiłaś się zbyt dobrze oświadczyła, mierząc mnie pełnym złości spojrzeniem. - Miałaś to wypisane na twarzy. Bez przerwy gadałaś o Billu Fitzgeraldzie, nie dałaś nam chwili oddechu. Biedny Frank nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Może zapomniałaś, ale to najlepszy przyjaciel Billa. Frank doskonale wiedział, jak się zachować - odparłam chłodno. - Nie wiedział tylko, gdzie podziać oczy, ile razy spojrzał na ciebie. Nie dostaniesz go! - krzyknęła Anne, opierając zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach. - Tony należy do mnie i zamierzam go zatrzymać! Na stałe, więc lepiej trzymaj swoje zazdrosne szponki z dala od niego, Valentine. Zrozumiałaś mnie, malutka? Pamiętam, że spojrzałam na nią z przerażeniem, powiedziałam, że się myli i szybko odeszłam. Byłam wściekła nie tylko na nią, ale i na Tony'ego, który postawił mnie w tak nieznośnej sytuacji. Przez długi czas nie mogłam zapomnieć o tamtym wieczorze. Nie przejęłam się oskarżeniami Anne, ponieważ wydały mi się śmieszne, byłam jednak niemile zdziwiona obojętnością wobec tragedii Billa, jaką wykazał się Tony. Zaczęłam nawet robić sobie wyrzuty, że w takich okolicznościach w ogóle poszłam na tę kolację. Nie mogłam pozbyć się uczucia niesmaku, ale z czasem zepchnęłam to w głąb pamięci. Próbowałam nawet znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla zachowania Tony'ego... W końcu jako fotoreporteży wojenni żyliśmy za pan brat z ryzykiem i w pewien sposób uodporniliśmy się na ludzkie tragedie, które stale rozgrywały się na naszych
oczach. W niektórych wypadkach odporność przeradzała się jednak w znieczulicę, a cierpienie stawało się czymś całkowicie normalnym.
IV
R
S
Sięgnęłam po fotografię Tony'ego, spojrzałam na nią i szybko schowałam ją do szuflady biurka. Czasami wydawało mi się, że jego błyszczące czarne oczy wpatrują się we mnie, niezależnie od tego, w jakim punkcie pokoju się znajduję. Nie było to miłe uczucie. Może powinnam wyjąć jąz ramki i podrzeć, pomyślałam. Tak, właśnie to zrobię, postanowiłam. Podrę wszystkie jego zdjęcia, zniszczę małe karteczki i listy, które przysyłał mi w ciągu ubiegłego roku. Jutro. Dziś byłam zbyt zmęczona. Miałam za sobą długi, wyczerpujący dzień. Było jednak coś, co mogłam zrobić od razu. Spojrzałam na prawą dłoń i zdjęłam z palca złoty grecki pierścień z akwamarynami. Położyłam go na otwartej dłoni i przyjrzałam mu się uważnie. Zamierzałam wrzucić go do kosza na śmieci, ale zmieniłam zdanie. Następnego dnia miała przyjść Jani ne, która na pewno zauważyłaby pierścionek i zostawiła go na biurku, ponieważ nie przyszłoby jej do głowy, że wyrzuciłam go rozmyślnie. Poszłam do kuchni, wrzuciłam pierścionek na dno kosza, potem zaś przysypałam fusami kawy i wilgotnymi chusteczkami higienicznymi. W ten sposób Janine nie miała szans go znaleźć, chyba że grzebała w moich śmieciach, w co mocno wątpiłam. Wróciłam do sypialni i znowu usiadłam za biurkiem. Myśli kłębiły mi się w głowie. W głębi serca wiedziałam, że wnioski, do jakich doszłam na temat mojego nieżyjącego kochanka, były trafne. Trafne i prawdziwe. Przyjęłam też do wiadomości fakt, że zostałam wykorzystana, oszukana, nabrana i upokorzona. Kiedy Tony po raz pierwszy zaprosił mnie na prawdziwą randkę, zwierzył mi się, że właśnie wystąpił o rozwód z Fioną. Było to kłamstwo. Tony nigdy nie zamierzał ożenić się ze mną.
R
S
Westchnęłam ciężko. Czułam, że muszę wziąć się w garść i zacząć wszystko od nowa, ale przed powrotem do życia należało pozbyć się nieznośnego ciężaru, raz na zawsze zrzucić go z ramion. Musiałam porozmawiać z Jakiem. Nikt inny nie byłby w stanie zrozumieć moich wzburzonych emocji, bólu i zawodu. I nikomu innego moje dobro nie leżało tak bardzo na sercu. W końcu Jake był moim najlepszym kumplem.
ROZDZIAŁ 8
I
R
S
Następnego dnia rano Jake zadzwonił do mnie, tak jak obiecał podczas lotu z Londynu. Umówiliśmy się na lunch. Kilka godzin później spotkałam się z nim w restauracji Bar des Theatres w alei Montaigne, bardzo niedaleko hotelu Plaza Athenee. Była to jedna z ulubionych restauracji Jake'a, a powód tej sympatii był bardzo prosty: często zaglądały tu przepiękne modelki z salonu Balmaina, znajdującego się na pobliskiej rue Francois I. Kiedy wstał, żeby się ze mną przywitać, z przyjemnością pomyślałam, że wygląda dziś znacznie lepiej niż wczoraj. Opalenizna, którą przywiózł z południa Francji, nadal była dość intensywna, jego oczy spoglądały bystro i z ożywieniem, a szeroki, szczery uśmiech rozjaśniał całą twarz. W Londynie i na pokładzie samolotu wydawał się ponury, zmęczony i przygnębiony, zupełnie niepodobny do Jake'a sprzed tragedii w Kosowie. - Wyglądasz wspaniale, Val - powiedział, całując mnie w po liczek. - Do twarzy ci w tym białym kostiumie, o wiele bardziej niż w czarnym. Cóż, chyba nie jestem już w żałobie, pomyślałam ironicznie, oszczędziłam jednak Jake'owi tej uwagi i uśmiechnęłam się do niego. - Sam też wyglądasz całkiem nieźle - mruknęłam. - Czego się napij esz? - zapytał, kiedy usiedliśmy przy stoliku. - Nie jestem pewna... - Ja myślałem o martini. Spróbujesz? - Dlaczego nie? - powiedziałam z lekkim wahaniem. - Mam nadzieję, że się nie upiję.
R
S
- Nie musisz się martwić, przecież wiesz, że się tobą zaopie kuję. Powoli potrząsnęłam głową. - Chyba jednak zrezygnuję z martini, Jake, jest dla mnie za mocne. Wystarczy mi kieliszek białego wina. Rzucił mi łobuzerski uśmiech. - Wobec tego ja również poprzestanę na białym winie. Masz rację co do martini -jest za mocne, zwłaszcza jak na tę porę dnia. Po chwili do naszego stolika podszedł kelner. Jake zamówił drinki i odwrócił się do mnie. - Wiem, że czujesz potrzebę, aby porozmawiać ze mną o Tonym i jestem gotów - powiedział. - Możemy pomówić teraz albo po lunchu, kiedy wolisz. - Tak... - zaczęłam z westchnieniem. - Nie spałam tej nocy, zastanawiając się nad wszystkimi szczegółami, które przychodziły mi do głowy. Jednak niezależnie od tego, o czym myślałam, nieodmiennie dochodziłam do tego samego wniosku i... Przerwałam i w milczeniu potrząsnęłam głową. - I co? - Wiem, że niektórych moich przemyśleń nie da się zakwestionować, choćbym sama usiłowała to zrobić. Tony był kłamcą, Jake, i prowadził podwójne życie, romansując z wieloma kobietami i oszukując Fionę, której teraz serdecznie współczuję. Nie rozwiódł się z nią i wcale nie zamierzał tego zrobić. Tony chciał zjeść ciasteczko i nadal je mieć, Jake. Jestem pewna, że się nie mylę. - Chyba muszę się z tobą zgodzić. - Jake nie spuszczał ze mnie czujnego spojrzenia. - Tony pragnął mieć i żonę, i kochankę. To bardzo męski punkt widzenia, prawda? Poza tym nie jest to szczególnie nowa sytuacja. Mężczyźni mieli kochanki od tysięcy lat, od zarania dziejów. A jeżeli ktoś chce mieć żonę i kochankę i decyduje się na prowadzenie podwójnego życia, to musi być kłamcą, i to cholernie dobrym. Nie ma innej możliwości, nie sądzisz? - To prawda. - Odchrząknęłam. - Chcę powiedzieć ci coś jeszcze, Jake. - Śmiało, mów.
R
S
Milczałam chwilę, ponieważ kelner właśnie przyniósł nasze drinki. - Ponad rok temu, jeszcze zanim Tony i ja związaliśmy się ze sobą, zanim zaproponował mi pierwszą randkę, pewnego dnia zwierzył mi się, że... Że parę dni wcześniej uzyskał legalną separację i wkrótce otrzyma rozwód. - Nie miałem pojęcia, że powiedział ci coś takiego - z wyraźnym zdumieniem rzekł Jake. - Twoje zdrowie - dodał, podnosząc kieliszek. - I twoje - odpowiedziałam, przełykając odrobinę białego wytrawnego Sancerre. - Nie mam teraz wątpliwości, że było to kłamstwo. Tony wymyślił sobie to wszystko, ponieważ doskonale wiedział, że nie zgodzę się na związek z żonatym mężczyzną. Znał moją opinię na temat takich układów. W moich oczach żonaci po prostu nie istnieli jako ewentualni kandydaci na partnerów. - Tak, Tony wiedział o tym. Obaj wiedzieliśmy. - Koniec końców wszystko sprowadza się do wewnętrznej uczciwości, prawda? - Ze smutkiem pokręciłam głową. -Tony Hampton nie miał w sobie za grosz uczciwości. Mówię to otwarcie, chociaż jeszcze wczoraj miałam o nim zupełnie inne zdanie. - Ja także - wymamrotał Jake. - Tony był uczciwy w życiu zawodowym, ale nie osobistym. - Właśnie. Jake oparł się wygodnie o krzesło i zamyślił się. Sączyłam wino, obserwując go uważnie. Czekałam. Jake najwyraźniej przetrawiał jakąś wcześniejszą myśl. - Możesz mieć absolutne zaufanie do swojej intuicji - odezwał się wreszcie. - Pamiętasz, jak powiedziałaś mi, że nagle dotarło do ciebie, iż Fiona jest wdową po Tonym, nie jego byłą żoną? - Tak - przytaknęłam. - Chcesz powiedzieć, że zapytałeś ją, a ona potwierdziła moje podejrzenia? - Nie - odparł. - Nie zapytałem, ale po rozmowie z Moirą i Rorym jestem tego pewny. Oboje mówili o Tonym z wielką miłością, wychwalali go pod niebiosa i opowiadali mi, jakim wspaniałym był dla nich ojcem. Rory mówił, że w czerwcu i lip-
cu spędzili z nim cudowne sześć tygodni, a Moira ze łzami w oczach powtarzała, jacy są szczęśliwi, że zostało im wspomnienie tych niezapomnianych chwil. Na koniec z wielką dumą powiedziała mi, że Tony zaprowadził ją do swojej agencji i załatwił jej tam pracę od przyszłego roku. Chociaż słowa Jake'a tylko potwierdziły moje własne przypuszczenia, poczułam nagle, j ak do oczu napływaj ą mi łzy i szybko spuściłam głowę. Jake nachylił się ku mnie i mocno chwycił mnie za rękę. - Nie płacz, Val, proszę cię. Dosyć już się napłakałaś. Tony nie jest wart twoich łez. - Tony był draniem - szepnęłam.
S
II
R
Zajrzyjmy do menu i zamówmy coś do jedzenia. - Jake przywołał gestem kelnera, który w jednej chwili znalazł się obok niego. - Co dziś polecacie, Antoine? Kiedy kelner wymienił kilka potraw, Jake spojrzał na mnie i lekko poklepał mnie po dłoni. - Co powiesz na zieloną sałatę, antrykot i frytki? Brzmi nie źle, prawda? Nie byłam głodna, ale kiwnęłam głową, nie chcąc się z nim spierać. - I poprosimy jeszcze dwa kieliszki wina - dodał Jake, dokładnie wyjaśniwszy kelnerowi, jak kucharz ma przygotować mięso. - Oui, monsieur Newberg - powiedział z uśmiechem Antoine i odszedł, by złożyć zamówienie. - Muszę cię trochę utuczyć - mruknął Jake, uśmiechając się szeroko. Zmarszczyłam lekko brwi i pociągnęłam łyk wina. - Wczoraj w samolocie byłeś bardzo milczący - odezwałam się po chwili. - Czy to dlatego, że myślałeś o Rorym i Moirze? I o tym, co mówili o Tonym? Jake westchnął.
R
S
- Tak, Val. Nagle zdałem sobie sprawę, że instynkt cię nie omylił. Poczułem się porażony ogromem zła, które ci wyrządził. - Przyszło mi do głowy coś jeszcze, Jake. Mieszkanie Tony'ego, to na King's Road, było mu potrzebne chyba tylko po to, aby miał gdzie wywoływać filmy i uwodzić kobiety. Nigdy nie mogłam go tam zastać. Zawsze zgłaszała się sekretarka automatyczna, więc zostawiałam wiadomość, a on oczywiście oddzwaniał, ale dopiero kilka godzin później. Czasami próbowałam dodzwonić się na jego komórkę, lecz zwykle przełączał ją na sekretarkę. Wiem, że mieszkanie było normalnie urządzone, Tony miał tam przecież ubrania i inne rzeczy, ale to był tylko parawan, jestem o tym przekonana. Założę się o każdą sumę, że w rzeczywistości mieszkał w Hampstead razem z Fioną. Jake podniósł obie dłonie w bezradnym geście. - Najprawdopodobniej masz rację, Val - powiedział cicho. Tony nigdy nie odbierał telefonu w tym mieszkaniu, to fakt. Ja również nie wierzę, że tam mieszkał. Mnie też na ogół nie udawało się go złapać w Londynie -jego komórka była zawsze wyłączona, więc dzwoniłem do agencji i zostawiałem tam wiadomości. - Nabrał nas oboje. - Spojrzałam Jake'owi prosto w oczy. Cieszę się, że nie tylko mnie.
III
Po lunchu wybraliśmy na spacer nad Sekwanę. Było przyjemne, ciepłe popołudnie, i chociaż słońce nie świeciło, zza białawych chmur wyzierał czysty błękit nieba. Powoli szliśmy w kierunku Pont des Arts, jedynego metalowego mostu w Paryżu. Nie mówiliśmy wiele, ponieważ każde z nas było pogrążone we własnych myślach. Jake i j a zawsze czu-" liśmy się całkowicie swobodnie, kiedy byliśmy we dwoje, nie musieliśmy więc z wysiłkiem podtrzymywać konwersacji. To ja przerwałam długie milczenie. - Myślisz, że Tony był psychopatą? - zapytałam, odwracając się twarzą do Jake'a. Przystanął i spojrzał na mnie ze zdumieniem.
R
S
- Co ty mówisz, Val! - wykrzyknął. - Nie, nie sądzę, aby był psychicznie chory. Na podstawie tego, co, jak sądzimy, wiemy o nim, można śmiało stwierdzić, że był łowcą kobiet i bardzo sprytnym oszustem, ale nie psychopatą. Tony zawsze wiedział, co robi i co mówi. Tak, był bardzo sprytny, więcej, podstępny. Ale psychicznie chory? - Jake potrząsnął głową. Z czarnej torby na moim ramieniu wyjęłam zapisaną z jednej strony kartkę. - Posłuchaj, sprawdziłam to w słowniku pojęć medycznych: „psychoza - poważna choroba umysłowa, w niektórych przypadkach wywołana uszkodzeniem organicznym, charakteryzująca się rozchwianiem, zaburzeniami osobowości i utratą kontaktu z rzeczywistością". Nie odnosisz wrażenia, że Tony stracił kontakt z rzeczywistością, mówiąc nam obojgu, że jest rozwiedziony, i prosząc mnie, abym za niego wyszła? - Tylko wtedy, gdyby naprawdę uwierzył we własne kłamstwa, Val. To byłoby utratą kontaktu z rzeczywistością. Myślę jednak, że Tony żył w realnym świecie. Sama wiesz najlepiej, że nie ma nic bardziej realnego niż wojna, a Tony stale był na froncie, wciąż w poszukiwaniu najlepszego ujęcia, podobnie jak my. Nie, Tony nie był psychopatą, tylko podłym skurwysynem! - Masz rację, ale musiał być niezrównoważony, skoro zdecydował się zrobić mi coś takiego. Przecież jedynie wariat mógłby uwierzyć, że uda mu się bezkarnie wykręcić taki numer, Jake! - Zgadzam się z tobą. Nie potrafię w żaden rozsądny sposób wyjaśnić jego zachowania i rozumowania, ponieważ nigdy mi się nie zwierzał. Być może rzeczywiście zamierzał założyć z tobą drugą rodzinę. Nie byłby pierwszym mężczyzną, któremu uszło to bezkarnie. Fiona w Londynie, ty w Paryżu -po prostu raj marynarza. - Chcesz powiedzieć, że chciał popełnić bigamię? - Niewykluczone, Val. - Jake westchnął. - Sam nie wiem... - I nigdy się już tego nie dowiemy. Otoczył mnie ramieniem i znowu szliśmy przed siebie w milczeniu. - Ja też nie spałem zbyt dobrze tej nocy - odezwał się mięk ko. - W pewnej chwili zaświtała mi nawet w głowie myśl, by
R
S
jeszcze raz pojechać do Londynu, zobaczyć się z Fioną i dowiedzieć się, jak to właściwie z nimi było. Chciałem, żebyśmy oboje poznali prawdę, ale szybko zmieniłem zdanie. Jedyne, co mógłbym zrobić, to zapytać ją wprost, czy wzięli rozwód, a tego wolałbym uniknąć... Jake wzruszył lekko ramionami i uśmiechnął się smutno. - Dajmy temu spokój, Jake! - zawołałam. - To wszystko na leży już do przeszłości! Zdziwiłam się, słysząc, jak mocno drży mój głos. - Nie chciałem cię zdenerwować, skarbie. - Jake objął mnie i przytulił do piersi. - Masz rację, to już przeszłość. Mam wspaniały pomysł, wiesz? - Jaki? - szepnęłam, ocierając łzy wierzchem dłoni. - Pojedźmy na ten weekend do Cap-Ferrat, do domu Petera Guiseborna. Mogę z niego korzystać aż do jego powrotu z Nowego Jorku. - Nie wiem, czy mam na to ochotę, Jake. Odsunął mnie od siebie na odległość ramion i przyjrzał mi się uważnie. - Dobrze nam to zrobi. Będziemy odpoczywać, wylegiwać się na słońcu, jeść znakomite rzeczy... Co prawda, ty i tak nic nie jesz, ale mam nadzieję, że nie zdołasz oprzeć się tamtejszym smakołykom. Simone, gospodyni Petera, jest świetną kucharką. Co cię czeka w Paryżu, Val? Będziesz chodziła po mieście albo siedziała sama w mieszkaniu, rozmyślając o Tonym i wściekając się na niego. Pojedź ze mną. Musisz spojrzeć w przyszłość, ruszyć z miejsca... - Dobrze - wymamrotałam, zbyt znużona, aby dłużej się opierać. - Może rzeczywiście przyda mi się krótki pobyt z dala od Paryża... Uśmiechnął się i znowu przyciągnął mnie do siebie. Potem wziął mnie za rękę i poszliśmy w stronę schodów koło mostu. Prowadziły wprost na Quai Malaąuais w Saint-Germain-des-Pres, skąd w ciągu pięciu minut można dotrzeć do rue Bonaparte i mojego mieszkania. Wydawało mi się, że Jake utyka gorzej niż na początku spaceru i bardzo mnie to zaniepokoiło. Nie ośmieliłam się jednak za-
R
S
pytać, jak goją się jego rany, ponieważ zwykle niechętnie odpowiadał na takie pytania. Dobrze chociaż, że Jake żyje, że oboje żyjemy, pomyślałam. On ma rację - muszę spojrzeć w przyszłość. Postanowiłam więc pożegnać się z przeszłością i nie patrzeć wstecz.
CZĘŚĆ DRUGA
R
S
Wartość prawdy
ROZDZIAŁ 9
I Saint-Jean-Cap-Ferrat, wrzesień
R
S
Przyczepiony do zbocza dom wisiał nad pełnymi kwiatów ogrodami, dalej zaś, aż do linii horyzontu ciągnęło się błękitne Morze Śródziemne. Siedziałam na tarasie z widokiem na morze, myśląc o wszystkim i o niczym, delektując się idealną ciszą, przerywaną tylko świergotem ptaków i cichym brzęczeniem pszczół. Był cudowny ranek i chociaż powoli zaczynało robić się upalnie, od morza wiała lekka bryza, która wprawiała w taniec liście drzew i nadawała powietrzu wspaniałą świeżość. Willa nie bez powodu nosiła nazwę Les Roches Fleuries (Bogactwo Kwiatów), ponieważ skały, na których ją zbudowano, pokryte były kwiatami. Dom był długi i rozległy, o ścianach z wydobywanego lokalnie jasnoróżowego kamienia, z typowym dla Prowansji czerwonym dachem i zielonymi okiennicami. Kiedy w czwartek lecieliśmy do Nicei, Jake opowiedział mi trochę o Les Roches Fleuries, lecz mimo jego dokładnego opisu nie spodziewałam się, że ujrzę tak piękne miejsce. - To święta prawda, że dobre zdjęcie warte jest więcej niż tysiąc słów - drażniłam się z nim żartobliwie. - Lepiej trzymaj się wypróbowanego starego polaroida. - Masz rację, Val. - Roześmiał się, oprowadzając mnie po willi. Dom od razu podbił moje serce, co sprawiło wielką przyjemność Jake'owi, który był w nim od dawna zakochany. Uważał się za szczęściarza, że może być częstym gościem w Les Roches. Dom należał do jego starego przyjaciela, Petera Guiseborna, któ-
R
S
ry z powodów zawodowych wyjechał na rok do Nowego Jorku,
R
S
zostawiając Jake'owi klucze. Jake czuł się zaszczycony i wzruszony, ponieważ Peter nie objął zaproszeniem nikogo więcej. Wnętrze domu było chłodne, wygodne i miłe dla oka. Wszystkie pomieszczenia miały białe ściany, belkowane sufity i podłogi wyłożone terakotą. Umeblowano je pięknymi prowansalskimi antykami z pokrytego politurą drewna. Pokoje były przestronne, a sprzęty rozstawiono w umiejętny i rozważny sposób, dzięki czemu każdy, kto tu wchodził, od razu oddychał pełną piersią. Duże płaszczyzny koloru wprowadzono poprzez wiszące na ścianach obrazy i wielkie bukiety kwiatów w dużych kamiennych dzbanach, które stały we wszystkich pokojach. - Mogłabym wprowadzić się tu bez chwili wahania i nie opuszczać tego miejsca do końca życia - zachwycałam się. - Mam takie same odczucia - zgodził się Jake. W Les Roches Fleuries zostaliśmy ciepło powitani przez Simone i Armanda Rogetów, którzy zajmowali się willą i mieszkali w niewielkim domku na terenie posiadłości. Dzięki pracowitym dłoniom Simone dom lśnił czystością, a spiżarnia była obficie zaopatrzona w wyśmienite przetwory. Mąż Simone, Armand, dbał o ogrody, w których kwitły najpiękniejsze okazy bugenwilli, kapryfolium, jaśminu, azalii, geranium i wielu gatunków róż. Intensywne, nasycone barwy kwiatów podkreślała aksamitna, ciemnozielona trawa. W tle stał długi rząd dwudziestu pięciu cyprysów, które wydawały się strzec ogrodu i domu. W dniu przyjazdu Jake opowiedział mi przy kolacji historię posiadłości. Les Roches Fleuries wybudował w latach trzydziestych naszego wieku pewien francuski książę jako prezent dla swojej kochanki, pięknej śpiewaczki operowej Adelii Roland. Po zejściu ze sceny Adelia na stałe przeniosła się do Les Roches; zmarła w 1990 roku, mając dziewięćdziesiąt lat. W testamencie zapisała willę i całą resztę majątku stryjecznemu wnukowi, Peterowi Guisebornowi, przyjacielowi Jake'a ze studiów w Oksfordzie. Historia Adelii i księcia bardzo mnie zaintrygowała, ale Jake niewiele o nich wiedział. Rogetowie, których zapytałam o Adelię, również nie udzielili zbyt wielu informacji. Pracowali w Les Roches Fleuries od dwudziestu lat, z czego pierwszych dwana-
S
ście spędzili w służbie u Adelii. Niestety, była ona już wtedy mocno starszą panią, a książę od dawna nie żył. Powiedzieli mi, że była urocza, lecz zachowywała się chłodno i z dystansem. W ich pamięci pozostał obraz eleganckiej, do końca pięknej i tajemniczej damy. Nieco wcześniej, tego samego poranka, gdy przechadzałam się po tarasie z filiżanką kawy w ręku, zauważyłam pracującego w ogrodzie Armanda. Podeszłam do niego i zaczęliśmy rozmawiać o domu i Adelii. Armand niespodziewanie się rozgadał i wyznał, że to właśnie Adelia zaplanowała ten niezwykle piękny ogród. Jak powiedział Armand, z zapałem pracowała tu ramię w ramię z ogrodnikami, którzy pomagali jej w urzeczywistnieniu niezwykłej wizji. W czasie okupacji niemieckiej ogrody uległy zniszczeniu, lecz po zakończeniu wojny Adelia doprowadziła je do poprzedniego stanu. Teraz były prawdziwym egzotycznym rajem.
II
R
Na dźwięk kroków obejrzałam się i zobaczyłam idącego przez taras Jake'a. Pomachałam do niego, a on odwzajemnił ten gest i po chwili stał już nade mną, patrząc na mnie z szerokim uśmiechem. - To mi się podoba! - wykrzyknął. - Co takiego? - Ten widok: leżysz w cieniu, odpoczywasz i wyglądasz na zupełnie zadowoloną. - Usiadł na brzegu sąsiadującego z moim fotela. - Czuję, że wypoczywam, Jake. Tu jest naprawdę pięknie i nic nie może się równać z tym spokojem, prawda? Skinął głową i znowu się uśmiechnął. - Czuję się... Nie wiem, jak to określić, ale po raz pierwszy od wielu tygodni czuję się rozluźniona i wyciszona... Nie mówiłam tego tylko po to, aby zrobić mu przyjemność. Rzeczywiście czułam się lepiej, i to po zaledwie dwóch dniach pobytu w Les Roches.
R
S
- Ja również, Val - odezwał się po chwili milczenia. - Ten dom zawsze wywierał na mnie dobroczynny wpływ. Jest pełen miłości i pozytywnych wibracji. Taka sama atmosfera panuje w domu moich dziadków w Georgii. Jako dziecko nie mogłem doczekać się wakacji, tak uwielbiałem tam jeździć. Czułem się otoczony miłością, bezpieczny i szczęśliwy. Nadal odwiedzam go z ogromną przyjemnością. Poczułam lekkie ukłucie zazdrości. Ja prawie nigdy nie czułam się bezpieczna i szczęśliwa w swoim życiu, z wyjątkiem chwil, które spędzałam z dziadkami. - Jak się czuje twoja babcia, Jake? - zapytałam, wiedząc, jak bardzo kocha starszą panią. - Znakomicie. Jest zdumiewająca, bardzo żywotna, bystra, cieszy się doskonałą pamięcią i zdrowiem. - Mieszka sama? - Tak. Oczywiście ma dwie osoby do pomocy, parę starych służących, którzy towarzyszą jej od ponad czterdziestu lat. Trudno byłoby namówić ją do opuszczenia tego domu, bo przecież spędziła w nim prawie całe życie. To piękny dom, chociaż niezbyt duży. Przesiąknięty jest atmosferą dawnego Południa. Niewiele zostało takich miejsc. Znajduje się niedaleko Atlanty, dzięki czemu moi rodzice mogą przyjeżdżać prawie na każdy weekend. Martwią się o babcię, chociaż moim zdaniem nie powinni. - Dlaczego? - Bo robi wrażenie młodszej i bardziej energicznej od nich! Uśmiechnęłam się. - Przecież to staruszka. - Ma osiemdziesiąt osiem lat, ale zachowuje się jak czterdziestolatka. Jest niezależna, liczy się wyłącznie z własnym zdaniem i tryska witalnością. Na pewno przypadłybyście sobie do serca. Zaczął się śmiać, a jego błękitne oczy błyszczały ciepłą wesołością. - Co cię tak rozbawiło? - Zastanawiałem się, w jaki sposób opisać babcię i wreszcie przyszło mi do głowy, że najbardziej przypomina starą aktorkę filmową z lat trzydziestych i czterdziestych, Marię Uspienską. Wiesz, kogo mam na myśli, Val? - Chyba nie. Nie pamiętam aktorki o tym nazwisku...
S
- Uspienska była drobną, kruchą, siwowłosą damą, która mówiła z lekkim rosyjskim akcentem. Babcia Hedy ma ledwo wyczuwalny akcent niemiecki. Widziałaś może stary film pod tytułem Ukochany! Potrząsnęłam głową. - Uspienska grała tam drugoplanową rolę u boku Charlesa Boyer oraz Irenę Dunne. Była to historia... - Zaraz, zaraz, widziałam to! I przypominam sobie Uspienską, pamiętam, jak wyglądała. Kilkanaście lat później nakręcono remake tego filmu z Cary Grantem i Deborah Kerr w rolach głównych, prawda? - No właśnie! Skoro pamiętasz Uspienską, to możesz z grubsza wyobrazić sobie, jak wygląda babcia Hedy. Jest niezwykle kulturalną, oczytaną kobietą, która świetnie zna się na sztuce i muzyce. A co chyba najważniejsze, była najwspanialszą babcią pod słońcem dla pewnego małego chłopca i jego dwóch sióstr.
III
R
Gdy Jake z taką czułością mówił o swojej babce, jego głos nieco się zmienił. W tle transatlantyckiego akcentu, nabytego podczas wielu lat spędzonych w Paryżu, a wcześniej w Oksfordzie, brzmiał teraz miękki, rozciągający samogłoski akcent Południowca. - Mam świetny pomysł, Val - powiedział z ożywieniem. -Wieczorem obejrzymy sobie kilka starych filmów. Peter ma ich mnóstwo, więc jest w czym wybierać. - Ciekawe, czy ma Ukochanego... - To niewykluczone. Wiem, że ma Casablance i wiele innych filmów z lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych, nawet Przeminęło z wiatrem. Chętnie obejrzałbym to jeszcze raz... - Zaczęłam się śmiać. - Tęskno ci za Atlantą, Jake? - Zawsze tęsknię za Georgią. - Uśmiechnął się pogodnie. -Ale musisz bezstronnie przyznać, że Przeminęło z wiatrem to doskonały film. Obejrzymy?
R
S
- Jasne - powiedziałam, kątem oka widząc zmierzającą w naszą stronę Simone. - Lunch jest już chyba gotowy - mruk nęłam do Jake'a. Spojrzałam na zegarek. Było po wpół do drugiej. W Les Roches Fleuries czas mijał niewarygodnie szybko. Ostatnie dwa dni zleciały nie wiadomo kiedy. Jake wstał z fotela i wyciągnął do mnie rękę. Chwyciłam ją, a on podciągnął mnie na nogi i poprowadził na koniec tarasu. Ten miły zakątek znajdował się tuż obok kuchni. Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole ocienionym pergolą z winorośli. - Mademoiselle Denning, monsieur Jake, dziś rano kupiłam na targu piękną rouget - oświadczyła Simone. - Upiekłam ją dla państwa na grillu. Zaraz podam rybę i warzywa. - Dziękujemy, Simone - odparł Jake. - Wszystko to brzmi wspaniale. Simone skłoniła lekko głowę i poszła po rybę. Jake sięgnął po butelkę dobrze schłodzonego różowego wina, które zawsze chętnie pijał do lunchu, i napełnił nim dwa duże kieliszki. - Zmieniłem trochę plany - odezwał się nagle, spoglądając na mnie. - Nie wracam we wtorek do Paryża. Pogoda jest piękna, pomyślałem więc, że zostanę tu jeszcze tydzień. Może i ty przedłużysz swój pobyt? - Z przyjemnością - odpowiedziałam bez wahania. - Czemu nie? Nie mam nic pilnego do załatwienia - dodałam. - To cudownie. Bardzo się cieszę, że dotrzymasz mi towarzystwa. - Po to się ma przyjaciół - rzekłam, odwzajemniając jego uśmiech.
ROZDZIAŁ 10
I
R
S
Tak więc zostałam w Les Roches Fleuries razem z Jakiem. Miałam wrażenie, że czas pędzi, chociaż nie robiliśmy nic specjalnego. W ciągu pierwszych kilku dni wypracowaliśmy pewien plan zajęć, oparty na drobnych rytuałach, które obojgu nam sprawiały ogromną przyjemność. Ta rutyna cieszyła nas głównie dlatego, że zwykle prowadziliśmy bardzo gorączkowe życie, nie mając pojęcia, co wydarzy się następnego dnia i dokąd będziemy musieli się udać. W willi na zboczu wzgórza wszystkie dni były podobne do siebie, a nam wcale to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, uważaliśmy to za szczególny dar losu. Codziennie rano zasiadaliśmy razem do śniadania przy okrągłym stole pod pergolą. Wspaniała pogoda utrzymywała się, więc liście winorośli chroniły nas przed porannym słońcem. Nie jedliśmy zbyt dużo i zwykle po prostu siedzieliśmy przy kawie, trochę zaspani, milczący, lecz bardzo zadowoleni ze swego towarzystwa. Po śniadaniu najczęściej czytałam przez godzinę lub dwie, natomiast Jake opalał się, pływał w basenie, czasami dzwonił do swojej agencji lub robił notatki. Zdarzało się, że pływałam razem z nim. Punktualnie o jedenastej schodziłam do urządzonej w piwnicy sali gimnastycznej, gdzie biegałam na taśmie. Jake unikał tej formy ćwiczeń ze względu na nogę, ale chętnie podnosił ciężary. Mniej więcej po trzydziestu minutach szliśmy do swoich pokoi, aby wziąć prysznic i przebrać się w przewiewne bawełniane stroje, potem zaś jechaliśmy samochodem do małego miasta Beaulieu-sur-Mer. Dość dobrze znałam Beaulieu, ponieważ często przyjeżdża-
R
S
łam tu z dziadkami, którzy zawsze zatrzymywali się w La Reserve, ślicznym różowo-białym hotelu na brzegu morza, znanym z eleganckiego wystroju i wspaniałej restauracji. Dziadkowie spędzali we Francji każde wakacje. Kiedy kończyłam zajęcia na Sorbonie, przylatywali z Nowego Jorku na tydzień do Paryża, potem zaś jechali na południe, do Beaulieu. Sporą część lata spędzałam tu wraz z nimi. Jake również znał to urocze miasto. Lubiliśmy spacerować ulicami, kupując francuskie i angielskie gazety i magazyny, zaglądać do sklepów z antykami i dokonywać drobnych zakupów. Naszym ulubionym miejscem był jednak targ owocowo-warzywny w samym centrum Beaulieu. Ślinka napływała nam do ust na widok koszyków pełnych malin, czerwonych porzeczek, truskawek, czarnych jagód, śliwek, brzoskwiń i cudownie aromatycznych, najlepszych na świecie melonów z Cavaillon. Wszystko, co znajdowało się na straganach, wyglądało smakowicie i kusząco, lecz nigdy nie ośmieliliśmy sienie kupić, ponieważ obawialiśmy się urazić Simone, która szczyciła się tym, że zawsze sama wybiera produkty na swoje znakomite dania. W Beaulieu był też niewielki, malowniczy port, w którym cumowały żaglówki i jachty. Na nabrzeżu znajdowało się mnóstwo barów, restauracji, kawiarni i butików. Uwielbialiśmy włóczyć się tam bez celu. Tuż przed lunchem szliśmy na aperitif do La Reserve, ponieważ hotel położony był bardzo blisko portu. Jeśli zaś mieliśmy ochotę na odmianę, po drodze do domu wstępowaliśmy do hotelu Grand du Cap-Ferrat. Odkryliśmy, że obrzeżony drzewami taras hotelu to idealne miejsce na Kir Royale lub wino ze świeżym sokiem z cytryny. Te przedpołudnia, spędzane w atmosferze przyjemnego rozleniwienia i braku pośpiechu, były dla nas czymś zupełnie niezwykłym i fascynującym. - A przecież to po prostu normalne życie - mawiał Jake. I miał rację. Natomiast nasze życie, upływające na robieniu zdjęć ludziom wysadzanym w powietrze, zabitym i okaleczonym było bez wątpienia nienormalne. Po wypiciu drinka wjeżdżaliśmy na wzgórze wiodącą wśród
S
lasów drogą i w porze lunchu docieraliśmy do Les Roches Fleuries. Nasze popołudnia były jeszcze bardziej leniwe. Jake czytał i drzemał, a ja robiłam to samo lub słuchałam muzyki. Żadne z nas nie wpadło nigdy na pomysł włączenia telewizora i obejrzenia serwisu informacyjnego CNN. Nie chcieliśmy słuchać złych wiadomości, nie chcieliśmy wiedzieć o wojnach, atakach terrorystycznych, trzęsieniach ziemi, huraganach, powodziach i pożarach. Ciche, spokojne życie bez reszty nas zauroczyło. Oboje chcieliśmy, aby pobyt w Les Roches Fleuries nigdy się nie skończył. Nie kusiły nas wieczorne wypady. Nie mieliśmy najmniejszej ochoty na wizyty w eleganckich i modnych lokalach w Monte Carlo, Nicei i Cannes. Trzymaliśmy się blisko domu i nie widzieliśmy żadnego powodu, aby spędzać dnie poza nim. Cisza i błogosławiony spokój - oto nasza wizja raju, w którym było nam dane na chwilę się znaleźć.
II
R
Któregoś ranka pod koniec pierwszego tygodnia pobytu w Les Roches Fleuries obudziłam się z uczuciem, że coś się wydarzyło. Długo leżałam bez ruchu, wpatrując się w taniec słonecznych plam na suficie i zastanawiając się, jaka jest przyczyna tego dziwnego uczucia. I nagle, w jednej chwili, zrozumiałam, co się stało. Od kilku dni w ogóle nie myślałam o Tonym Hamptonie, a ponieważ nie myślałam ani o nim, ani o tym, jaki chaos wywołał w moim życiu, nie czułam się zraniona. Byłam wreszcie sobą - Valentine Denning, dawną Val, i było mi z tym cudownie. Stanęłam przed lustrem w łazience i uważnie się sobie przyjrzałam. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nawet wyglądam inaczej. Sine smugi pod oczami prawie zniknęły, podobnie jak szarawy odcień cery, który zastąpiła piękna złotawa opalenizna. Słońce rozjaśniło mi włosy. Od dawna nie wyglądałam tak dobrze i zdrowo, pomyślałam z zadowoleniem.
R
S
Ta cudowna i zupełnie niespodziewana odmiana natchnęła mnie radością i nową energią. Szybkim ruchem zrzuciłam koszulę nocną i weszłam pod prysznic. Sięgnęłam po żel, starannie namydliłam ciało i włosy, potem zaś spłukałam mydło i wytarłam się do sucha. Związałam włosy w koński ogon i włożyłam kostium. Narzuciłam na ramiona białą bluzkę koszulową z przejrzystego płótna, wsunęłam stopy w pantofle na płaskim obcasie, chwyciłam ciemne okulary i wyruszyłam na poszukiwanie Jake'a. Znalazłam go nad basenem. Siedział na brzegu z nogami zanurzonymi w wodzie i telefonem komórkowym przy uchu. Słuchał w skupieniu. Zauważył mnie, kiedy schodziłam po schodach z tarasu, i uniósł dłoń w powitalnym geście. -W porządku, Jacques - odezwał się po chwili. - Dzięki. Dzwoń, jeżeli dojdziesz do wniosku, że mogę ci w czymś po móc. - Wziął do ręki leżący obok notes i przebiegł wzrokiem za pisaną stronę. - Tak, wiem. Na razie, Jacques. Gdy wyłączył telefon, podeszłam i pocałowałam go w policzek. - Dzień dobry. - Dzień dobry ślicznej panience. Uśmiechnęłam się. - Jesteśmy w irlandzkim nastroju, co? - zapytałam. Chyba tak. Może dlatego, że przed chwilą Jacques przekazał mi wiadomość od Fiony. Jest w Dublinie, w hotelu Shel-bourne i prosi, żebym do niej zadzwonił. Ciekawe dlaczego? - Zmarszczyłam lekko brwi. Nie mam pojęcia. Zerknął na kartkę z notesu i zaczął wybierać numer. Chwilę później poprosił do telefonu panią Fionę Hampton. Dziękuję bardzo - powiedział po kilku sekundach, wyłączył komórkę i odwrócił się do mnie. - Wymeldowała się. Nie zostawiła żadnego adresu. Na pewno wróciła do Londynu. Pewnie tak. Czy Jacques mówił coś jeszcze? Pytał, czy miałbym ochotę wrócić do Rwandy, ale odmówiłem. Jacques spróbuje namówić na ten fotoreportaż Harry'ego
R
S
Lennoxa. Powiedziałem mu, że w razie czego mogę pomóc mu przekonać Harry'ego, ale chyba nie będzie to konieczne. Harry jest wprawdzie trochę zielony, lecz bardzo ambitny, sądzę, że zapali się do tego projektu. - Nie wątpię - wymamrotałam. Byłam przekonana, że Jake myli się w ocenie Harry'ego. Moim zdaniem Harry był znacznie bardziej doświadczony i mniej naiwny, niż sądził Jake. Był także podstępnym krętaczem i zawsze przypominał mi mojego brata, Donalda Wielkiego. - Skąd ten dziwny ton, Val? - Myślę, że nie doceniasz Harry'ego Lennoxa. Kopie dołki pod każdym, kogo zna. To wstrętny mały gówniarz, w dodatku zazdrosny, zwłaszcza o twoje sukcesy. Jake odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. - Daj spokój, Val, nie wygłupiaj się! - Wcale się nie wygłupiam. Znam ten typ młodego, ambitnego drania, ponieważ mój brat jest dokładnie taki sam. Nie mam zaufania do takich ludzi. A poza tym... - przerwałam, widząc biegnącą ku nam po schodach Simone. Była bardzo blada, zresztą blada to za mało powiedziane -była biała jak prześcieradło i wyraźnie zdenerwowana.
III
- Co się stało, Simone? - zapytał Jake, który na jej widok wyciągnął nogi z basenu i wstał. Kiedy zatrzymała się przed nami, spostrzegłam, że jest bliska łez. - O co chodzi? - zapytałam, dotykając jej ramienia. - O moją córkę, Francoise - zaczęła drżącym głosem. Milczała chwilę, starając się zapanować nad sobą. - Dziś rano spadła ze schodów. O1ivier, jej mąż, zawiózł ją do szpitala. Martwią się o dziecko... - Boże, to straszne! - krzyknęłam. - Możemy jakoś pomóc? Simone potrząsnęła głową i otarła oczy wierzchem dłoni. - O1ivier zadzwonił przed chwilą - wyjaśniła. - Musisz pojechać do Marsylii, Simone, oczywiście razem
z Armandem - powiedział Jake. - Jeśli tego nie zrobisz, będziesz się tutaj zamartwiała. Skinęła głową. - To prawda. Merci, monsieur Jake. Proszę do stołu, śniadanie gotowe.
IV
R
S
Kiedy usiedliśmy przy stole, Simone zniknęła w prowadzących do kuchni drzwiach. Jake i ja wymieniliśmy pełne niepokoju spojrzenia. - Francoise spodziewa się pierwszego dziecka - odezwał się Jake. - Jest chyba w siódmym albo ósmym miesiącu ciąży. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. - Ja również. Ale dlaczego są w Marsylii? Myślałam, że córka Simone i Armanda mieszka w Cannes. - To Solange, młodsza siostra Francoise. - Ach, rozumiem... Sięgnęłam po dzbanek ze świeżym sokiem pomarańczowym i napełniłam szklanki. Simone wróciła z kuchni, niosąc duży dzbanek kawy i mniejszy z gorącym mlekiem, oraz koszyczek pełen jeszcze ciepłych rogalików i bułeczek. - Armand dzwoni właśnie na lotnisko w Nicei - powiedziała. - Samolot do Marsylii odlatuje o pierwszej. Zdążę posprzątać w pokojach i kuchni... - Wykluczone - przerwał jej Jake. - Poradzimy sobie sami, Simone. Idź przygotować się do podróży. Wiem, że bardzo się denerwujesz. Kiedy będziecie już spakowani, zawiozę was na lotnisko. - Ależ, monsieur Jake... - Żadnych „ale". Teraz ja przejmuję dowodzenie. Wyjedziemy, kiedy zechcesz. - Merci, monsieur Jake. To naprawdę bardzo uprzejmie z pana strony... - Może pojedziesz ze mną do Nicei? - zapytał Jake, kiedy zostaliśmy sami. - Hmmm... - mruknęłam, przechylając głowę na bok.
- A może lepiej będzie, jeśli zostanę, sprzątnę kuchnię i zajmę się domem? - Uśmiechnęłam się. -I przygotuję wspaniały lunch? Jake skinął głową. - Dobrze, ale tylko pod warunkiem, że pozwolisz mi ugoto wać kolację. - W południowym stylu? - zapytałam. Roześmiał się. - Zgoda.
V
R
S
Kiedy wyjechali, szybko włożyłam naczynia do zmywarki i umyłam podłogę w kuchni. Potem posłałam łóżka i sprzątnęłam łazienki. Wróciłam do kuchni z gotowym pomysłem na lunch i udałam się prosto do spiżarni. Na widok pełnych półek wpadłam w prawdziwy zachwyt. Podobnie jak w całym domu, panował tu olśniewający ład i porządek. Na niższych półkach pyszniły się szklane słoje z warzywnymi i owocowymi przetworami, a każdy z nich nosił etykietkę z datą, starannie zapisaną ręką Simone. Na wyższych półkach stały puszki, a na długim blacie prawie wszystkie potrzebne mi produkty. Była tu misa pełna dużych, brązowych jajek, drewniana deseczka z wyborem lokalnych serów oraz kosz pomidorów, ogórków i sałaty. Najpierw umyłam i osuszyłam liście sałaty, zawinęłam je w papierowe ręczniki i położyłam na blacie. Potem obrałam i pokroiłam pół ogórka i dwa duże pomidory. Plastry warzyw ułożyłam na półmisku, przykryłam folią i postawiłam obok sałaty. Później pozostanie mi tylko wrzucić warzywa do salaterki i dodać słynny sos winegret Simone, który stał na półce tuż przed moimi oczami. Jaja na omlet postanowiłam ubić już po powrocie Jake'a. Chciałam też podgrzać bagietkę w piekarniku i podać ją na desce z serami. Poza tym wszystko było gotowe. Podeszłam do drzwi w kącie kuchni i otworzyłam je. Niżej znajdowała się piwnica, a w niej druga, znacznie większa spiżar-
R
S
nia. Po pierwszych sześciu stopniach schodziło się na półpiętro
R
S
piwnicy, gdzie na szerokich kamiennych półkach Simone przechowywała żywność. Następna kondygnacja prowadziła wprost do piwniczki, w której leżakowały wina, niektóre z nich bardzo rzadkich roczników, jak zapewnił Jake. Zapaliłam światło i zeszłam na pierwszy poziom. Po plecach przebiegł mi dreszcz, ponieważ w piwnicy było naprawdę zimno. Rozejrzałam się dookoła. Panował tu taki sam porządek jak w podręcznej spiżarni obok kuchni. Na jednej z kamiennych półek znalazłam małe łubianki z jagodami, kilka miseczek świeżych fig, parę melonów, oczywiście z Cavaillon, mnóstwo warzyw i duży kosz jabłek. Nie miałam wątpliwości, że w czasie nieobecności Simone nie umrzemy z głodu. Stałam przez chwilę, z ręką opartą na półce, myśląc o Simone i jej nagłym wyjeździe. Była taka blada i zdenerwowana, kiedy przyszła do kuchni, aby się ze mną pożegnać... - Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze - powiedziałam do niej cicho, pragnąc w jakiś sposób dodać jej odwagi. - Fran coise na pewno szybko wróci do zdrowia. - Uścisnęłam Simone i dopiero wtedy zorientowałam się, jak napięte jest całe jej ciało. Kiwnęła głową i dzielnie usiłowała się uśmiechnąć. - Moja mała córeczka... - szepnęła. - Muszę do niej jechać. - Wiem, że mnie teraz potrzebuje. Wzięłam ją za rękę i delikatnie ścisnęłam. - Tak, na pewno cię potrzebuje, Simone - przytaknęłam. - Niedługo będziesz przy niej. Spróbuj się nie martwić. Z widocznym wysiłkiem zdobyła się na jeszcze jeden blady uśmiech i wyszła. Zaraz potem wsiadła do samochodu razem z Jakiem i Armandem, który wyglądał na równie zmartwionego jak ona. Kiedy Jake zawracał na podjeździe, stałam w drzwiach kuchni, machając im na pożegnanie. Simone jest dobrą, kochającą matką, pomyślałam. Miałam nadzieję, że Francoise nie straciła dziecka i że obojgu nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
ROZDZIAŁ 11
I
R
S
Wróciłam do kuchni, nalałam sobie wody do szklanki, wyszłam na taras i po szerokich schodach zbiegłam do mojej ulubionej części ogrodu. Był to otoczony z trzech stron krzewami zakątek na krawędzi zbocza, które tu opadało wprost do morza. Ilekroć siadałam tu na ławce z kutego żelaza pod starym cedrem, czułam się jak na pokładzie statku. Oparłam się wygodnie i zamknęłam oczy, czując na twarzy ciepłe promienie słońca, przedostające się pomiędzy liśćmi. Kilka minut później otworzyłam oczy. Niebo już pojaśniało od słonecznego blasku, a nieco niżej rozpościerało się przede mną morze, lśniące jak ciemnoniebieskie szkło ze złotymi żyłkami. Na horyzoncie pojawiła się żaglówka, której białe żagle wydymał poranny wiatr. Sielankowa scena, doskonale mi znana samotny stateczek na niebieskiej linii, gdzie stykają się morze i niebo... Dokąd płynął? Kto był na jego pokładzie? Jakże często zadawałam sobie te pytania... W przeszłości wiele razy widziałam podobne żaglówki i zastanawiałam się, dokąd zmierzają...
II Ogarnęła mnie fala wspomnień. Wszystkie pochodziły z okresu, gdy w czasie wakacji przyjeżdżałam tu, na południe Francji, aby po trudnej sesji egzaminacyj-
R
S
nej na Sorbonie spędzić lato z dziadkami. Byłam wtedy bardzo młodą dziewczyną. Cecelia i Andrew Denning... Byli dla mnie tacy dobrzy, zawsze, do końca życia... Babcia odeszła pierwsza, potem dziadek... Jakie to szczęście, że jeszcze przez parę lat mogłam cieszyć się jego obecnością... Stanowiliśmy zgrany zespół. Nas troje kontra reszta świata, mawiała babcia. Była pełna pogody ducha i energii, i często powtarzała, że muszę śmiać się kłopotom prosto w twarz, nie zginać karku i z otwartym sercem przyjmować wszystkie dobre rzeczy, jakie przyniesie mi życie. Dziadkowie bardzo mnie kochali, a co być może jeszcze ważniejsze, potrafili mi to okazać. Ich miłość była tarczą, która mnie chroniła. Dokładali wszelkich starań, aby zrekompensować to wszystko, z czym stykałam się w domu, i bardzo ostro oceniali swego. syna. - Niedojda... - mamrotała pogardliwie babcia. Na samą myśl o moim obdarzonym słabym charakterem ojcu jej niebieskie oczy zaczynały lśnić stalowym blaskiem, a szerokie usta zaciskały się w wyrazie zniechęcenia i odrazy. Jej ocena była chyba trama. Ojciec nigdy nie potrafił przeciwstawić się mojej matce, która zachowywała się tak, jakbym nie istniała. Nie starał się nic zmienić. Często wracałam myślami do dzieciństwa i pytań, które nie przestały mnie dręczyć. Skąd wzięło się to dziwaczne, całkowicie nienormalne zachowanie mojej matki? Co było jego przyczyną? Co? Nigdy nie znalazłam odpowiedzi, ale głęboko w sercu zawsze nosiłam pewność, że nie ja byłam temu winna. W jaki sposób mogłam ją do siebie zrazić? Na miłość boską, byłam przecież małym dzieckiem! Dlaczego matka znienawidziła własne dziecko? Westchnęłam ciężko. Może to za dużo powiedziane, może nie czuła do mnie nienawiści, ale z pewnością nigdy nie okazała mi ani odrobiny zainteresowania. Nie, to nie była nienawiść. Antypatia, nic więcej. Pospiesznie otarłam łzy, jakbym bała się, że ktoś je zobaczy. Moja matka nigdy mnie nie uderzyła, nie krzyczała na mnie i nie obrażała mnie
R
S
werbalnie. Nie, to nie były jej metody. Ona po prostu mnie nie dostrzegała. Nic dziwnego, że zawsze zmagałam się z poczuciem zagrożenia i bezustannie poszukiwałam bezpiecznego portu. Po raz pierwszy w życiu zadałam sobie pytanie, dlaczego właściwie zostałam fotoreporterką, która specjalizuje się w zdjęciach z linii frontu. Pytanie pozostało bez odpowiedzi; prawdopodobnie tylko dobry psychiatra zdołałby ją znaleźć. Jakie straszne, jakie bezsensowne byłoby moje życie, gdyby nie dziadkowie, a zwłaszcza dziadek. To dzięki niemu stałam się osobą, którą jestem. Bez niego, bez jego miłości, czułości i duchowego przewodnictwa byłabym nikim i niczego bym nie osiągnęła. Nagle pomyślałam o Tonym Hamptonie i roześmiałam się głośno. Oto ja, bezustannie poszukująca bezpieczeństwa, związałam się z kimś takim jak on. Dlaczego właśnie z nim? Przecież Tony mógł mi zapewnić dokładnie takie samo poczucie bezpieczeństwa, jak terrorysta z wymierzonym we mnie pistoletem. Dlaczego wybrałam właśnie jego? Bo byłam nim oczarowana; a on wydawał się do szaleństwa we mnie zakochany? Tak. Szkoda, że tak późno poznałam jego prawdziwe oblicze, oblicze podstępnego oszusta, któremu obce były takie pojęcia jak prawda, uczciwość, wierność i lojalność. Odepchnęłam od siebie obraz Tony'ego, rzuciłam go sobie pod stopy i rozdeptałam na proch, a potem zaczęłam powtarzać sobie w myślach litanię moich postanowień: - Pożegnałam się z przeszłością. - Nie zamierzam patrzeć wstecz. - Zacznę wszystko od nowa. - Interesuje mnie wyłącznie przyszłość. Odchyliłam głowę na oparcie ławki i zamknęłam oczy. Niespodziewanie pomyślałam o Fionie Hampton. Wczoraj Fiona zadzwoniła do agencji Jake'a, pragnąc się z nim skontaktować. Ciekawe, dlaczego? Może chciała tylko go pozdrowić, a może porozmawiać... O czym? O przeszłości? O swoim mężu? Może nie miała ochoty rozstać się ze wspomnieniami i szukała kogoś, kto należał do wspólnej przeszłości jej i Tony'ego? Nie byłam pewna, zresztą i tak nie miało to wielkiego znaczenia. Jeżeli Fio-
R
S
nie zależy na rozmowie z Jakiem, zadzwoni jeszcze raz. Nie miało to nic wspólnego ze mną. To nie moja sprawa. Ale Fiona nieświadomie pomogła mi uwolnić się od palącego smutku i pożegnać przeszłość. Pod pewnym względem była to również jej przeszłość. Dzięki niej przeżyłam chwilę prawdy, ujrzałam swój związek z Tonym takim, jakim był w rzeczywistości, a nie w moich wyobrażeniach. Spojrzałam prawdzie prosto w oczy. Nagle zrozumiałam, jakie było jej życie. I moje. Fiona była żoną, ja kochanką. Należałyśmy do tego samego mężczyzny, chociaż nic o sobie nie wiedziałyśmy. Obie padłyśmy ofiarą kłamstwa. Byłyśmy jak syjamskie siostry, złączone wspólnym losem i zupełnie tego nieświadome. W każdym razie Fiona była tego nieświadoma, bo ja już nie. Spotkanie z Fioną Hampton w nieodwracalny sposób odmieniło moje życie. I byłam z tego zadowolona. Można powiedzieć, że w pewnym sensie to Fiona podarowała mi przyszłość. Koszmar wydobytych na światło dzienne oszustw Tony'ego wydawał mi się teraz po prostu złym snem, który rozwiał się, jak większość złych snów. Przygniatający moje barki ciężar zniknął bez śladu. Byłam teraz naprawdę wolna. Otworzyłam oczy i spojrzałam w błękitne niebo. Byłam wolna jak ten ptak, który szybował wysoko, coraz wyżej i wyżej... Wolna jak ptak. Uśmiechnęłam się do siebie. Wstałam i powoli zawróciłam w kierunku domu. Rozmyślałam, czy jeszcze się kiedyś zakocham, czy stworzę prawdziwie dobry związek z mężczyzną, czy w przyszłości otrzymam od losu szansę na szczęście. Zaśmiałam się niewesoło. Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że mogłoby mnie to spotkać, chyba że zdarzyłby się cud, ale cudów przecież nie ma. Nie przypuszczałam, jak bardzo się mylę. Zwłaszcza jeśli chodzi o cuda.
III
R
S
Kiedy dotarłam do domu, Jake'a jeszcze nie było. Spojrzałam na zegarek. Prawie w pół do pierwszej. Od jego wyjazdu minęło parę godzin, a przecież do Nicei nie było tak daleko. Sprawdziłam czas na zegarze kuchennym. Mój zegarek spieszył się, ale tylko pięć minut. Zaraz tu będzie, pomyślałam, wzruszając lekko ramionami. Umyłam ręce i szklankę po wodzie, i doszłam do wniosku, że mogę już zacząć przygotowywać lunch. Przyniosłam ze spiżarni sałatę i pokrojone warzywa, wyjęłam salaterkę w kształcie główki kapusty, szklaną miskę i ubijaczkę. Rozwinęłam liście sałaty z folii, osuszyłam je raz jeszcze, podarłam na średniej wielkości kawałki i wrzuciłam do salaterki. Na wierzchu położyłam plastry ogórka i pomidora. Przypomniałam sobie o sosie do sałaty i wróciłam do spiżarni po butelkę. Potrząsnęłam nią kilka razy i odstawiłam na bok, aby wspaniały sos Simone odzyskał właściwą konsystencję, ponieważ w zimnej spiżarni prawie zupełnie stężał. Przyniosłam też misę z jajkami i sery. Wszystko to z trudem mieściło się na stole. Przede wszystkim musiałam ubić jaja na omlet. Wbiłam ich sześć do szklanej miski, doszłam do wniosku, że to za mało, dodałam jeszcze dwa i zabrałam się do ubijania. Kiedy zawartość miski była już kremowa i puszysta, sięgnęłam po młynek do pieprzu i pojemnik z ziołami. Dodałam odrobinę pieprzu, ziół i szczyptę soli. Nagle drzwi otwarły się szeroko i do kuchni wszedł Jake, a w każdym razie tak mi się wydawało, bo jego twarz zasłonięta była wielkimi papierowymi torbami, które dźwigał w ramionach. - Cześć, mała - odezwał się przytłumionym głosem. - Cześć - odparłam i szybko uwolniłam go od dwóch największych toreb. - Nie udało mi się dostać wszystkich produktów potrzebnych do przygotowania kolacji w prawdziwie południowym stylu, ale trudno, jakoś sobie poradzę. - Zaczęłam się właśnie martwić, dlaczego tak długo cię nie ma - mruknęłam, zaglądając do jednej z toreb. - Och, Jake! Zro-
R
S
biłeś beze mnie zakupy na targu, i to po tym, jak tyle razy tylko oblizywaliśmy się łakomie na widok tych pyszności! Uśmiechnął się szeroko i postawił torby na blacie. - Nie złość się na mnie. Nie zamierzałem tego zrobić, ale ocknąłem się, kiedy już wszystko kupiłem. Zaoszczędziłem trochę czasu, Val, bo przecież musiałbym przyjechać tu po ciebie i dopiero wtedy wyruszylibyśmy po zakupy... - Wiem, wiem. Niepotrzebnie kupiłeś owoce, bo w spiżarni na dole jest mnóstwo jagód i innych rzeczy. - Mogłem się tego domyślić, znając Simone. - A właśnie. Zdążyliście na samolot? - Oczywiście. No, cóż, mam nadzieję, że jagody wytrzymają do jutra. Jestem pewien, że Simone i Armand wrócąnajwcześniej za dwa dni. Co to takiego? - zapytał, wskazując miskę z ubitymi jajkami. - Twój lunch. Zaraz będzie z tego omlet z ziołami. - Doskonale. Jake otworzył lodówkę i zaczął układać w niej zakupy. Zauważyłam, że był tam kurczak i wiele innych smakowitych rzeczy, ale szybko się odwróciłam, nie chcąc psuć mu niespodzianki, i wyjęłam spod blatu patelnię. - Przyniosę wino z piwnicy - odezwał się, kiedy torby były już puste. Zniknął w drzwiach do piwnicy, lecz po chwili wrócił, niosąc dwie butelki różowego wina, które również włożył do lodówki. - Co mogę zrobić? - zapytał. - Podasz mi masło? - Jasne. Zdjęłam drewnianą przykrywkę z kamiennej stągwi, stojącej na skrzyni pod przeciwległą ścianą kuchni, i wyjęłam z niej bagietkę. Simone codziennie kupowała świeże pieczywo w piekarni w Beaulieu, lecz ta robiła wrażenie nieco czerstwej. No tak, tego ranka Simone nie wybrała się do Beaulieu, ponieważ otrzymała wiadomość o wypadku Francoise. Zmoczyłam bagietkę pod kranem i włożyłam j ą do piekarnika. Poprzedniego dnia Simone zdradziła mi jeden ze swoich kulinarnych sekretów - czerstwe pieczywo należy zwilżyć wodą i na
R
S
kilka minut włożyć do rozgrzanego piecyka, a po wyjęciu będzie ciepłe i chrupiące. Jake nalał sobie wody i usiadł na stołku, obserwując, jak przygotowuję lunch. Był dziwnie małomówny i trochę roztargniony. - Martwię się o Simone - powiedział wreszcie. Spojrzałam na niego ze zdumieniem. - Co masz na myśli? - zapytałam i szybko odwróciłam się, obawiając się, że przypalę omlet. - W drodze na lotnisko prawie się nie odzywała i była po prostu sztywna ze strachu i zdenerwowania. W każdym razie tak mi się wydawało. - Ta wiadomość wytrąciła ją z równowagi, Jake. I nie ma się czemu dziwić - upadek ze schodów może okazać się bardzo niebezpieczny dla kobiety w ciąży, zwłaszcza zaawansowanej. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale niepokój Simone był jakiś dziwny... „Przesadny" to niewłaściwe słowo, lecz... Sam już nie wiem. - Jak zachowywał się Armand? - zapytałam. - Był milczący, ale u niego to normalne. Na ogół jest małomówny, natomiast Simone jest zazwyczaj otwarta i chętna do rozmowy, przecież ją znasz... Westchnął ciężko. Obrzuciłam go uważnym spojrzeniem, pewna, że nie mówi mi wszystkiego. - Co masz na myśli, Jake? Widzę, że coś cię dręczy. I wtedy nagle pojęłam, dlaczego jest taki zmartwiony. - Jake, nie sądzisz chyba, że córka Simone została zepchnięta ze schodów?! -wykrzyknęłam. Bezradnie rozłożył ręce. - Simone podejrzewa, że tak właśnie było. - Skąd wiesz? - Czułam, jak moje ramiona pokrywają się gęsią skórką. - Powiedziała ci o tym? - Nie dosłownie, Val. - Jake przygryzł dolną wargę. - Wyrwało jej się jednak parę dziwnych uwag. W pewnej chwili bardzo cicho powiedziała do Armanda coś o O1ivierze. Nie zrozumiałem wszystkiego, ale wydaje mi się, że szepnęła: „Jeśli to zrobił, zabiję go". Armand spojrzał na nią z przerażeniem i potrząsnął głową, jakby ją ostrzegał, by nie mówiła nic przy mnie. Na lotnisku, kiedy Armand poszedł po bilety, próbowałem z nią
porozmawiać, uspokoić ją. Była tak zdenerwowana, przestraszyłem się, żeby jej się coś nie stało. W końcu poddałem się, by nie pomyślała, że wtykam nos w nie swoje sprawy. Powiedziałem jej tylko, żeby została u Francoise tak długo, jak zechce. W końcu jesteśmy tu tylko gośćmi. Kiwnęłam głową. - Porozmawiamy przy lunchu, dobrze? - zaproponowałam. Wszystko jest już gotowe
ROZDZIAŁ 12
S
I
R
- Dlaczego zapytałaś, czy sądzę, że Francoise została zepchnięta ze schodów? - zapytał Jake między jednym kęsem omletu a drugim. - Czy powiedziałem coś, co podsunęło ci tę myśl? - Nie, wydaje mi się, że wyczytałam to z wyrazu twojej twarzy. Nagle uderzyło mnie, że właśnie coś takiego może ci chodzić po głowie. Przemoc w rodzinie jest dziś na porządku dziennym. Jake skinął głową. - Nie tylko dziś, Val. Mąż bijący żonę to nic nowego, po prostu dziś więcej o tym słyszymy. Dotyczy to zresztą wszystkich innych negatywnych zjawisk, od wojen i innych tragedii po skandale w życiu polityków. Żyjemy w epoce środków masowego przekazu, prawda? Wystarczy włączyć telewizję lub Internet i natychmiast dowiadujemy się wszystkiego o wszystkim. Wiek informacji i dezinformacji... - To prawda - odparłam. - Czy Simone powiadomi nas, jak się czuje jej córka? - Obiecała, że zadzwoni zaraz po wizycie u Francoise i po rozmowie z lekarzami. Mówiła, że być może przywiozą ją tutaj, żeby szybciej wróciła do zdrowia. Muszę przyznać, że wydało mi się to trochę dziwne. - Jake pociągnął łyk wina. - Zupełnie jakby bała się powrotu Francoise do jej własnego domu... - Może... - odezwałam się po chwili. - Ale może to też znaczyć, że sama chce się zająć córką. Nie wiadomo zresztą, jak to
R
S
będzie, bo przecież nikt nie jest w świetnym stanie po upadku ze schodów. Niewykluczone, że lekarze zechcą zatrzymać ją dłużej w szpitalu, ze względu na ciążę. - Masz rację. Nawet jeśli wypuszczają od razu, nadal będzie potrzebowała opieki, a O1ivier jest przez cały dzień w pracy. - Czym się zajmuje? - Jest gliniarzem - rzekł i spojrzał na mnie znacząco. - Aha... - mruknęłam. - Cóż, to jeszcze nic nie znaczy. Wielu gliniarzy bije swoje żony. Niektórzy z nich uważają nawet, że są ponad prawem. - To ten typ. - Poznałeś go? - Tak, kiedyś byłem tu u Petera, a Francoise i O1ivier przyjechali na kilka dni do rodziców. Peter przedstawił nas sobie. Bardzo lubi Simone i doskonale zna Francoise i Solange, bo przecież wychowywały się w Les Roches Fleuries. - Ile lat ma Francoise? - Dwadzieścia sześć, a Solange dwadzieścia trzy, może cztery, nie jestem pewien. Obie są bardzo miłe. - Podniósł kieliszek i pociągnął duży łyk różowego wina. - Nigdy nie byłam w stanie pojąć zjawiska przemocy w rodzinie - powiedziałam. - Jak mężczyzna może brutalnie traktować kobietę, którą kocha i z którą łączy go ślub? Nie mieści mi się to w głowie... Jake popatrzył na mnie z niedowierzaniem i odstawił kieliszek. - I ty to mówisz? - Pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. - Ty, która wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, jaki zły i okrutny potrafi być człowiek? Pomyśl tylko o wszystkich tych okropnościach, których byłaś świadkiem. Oboje wiemy, że człowiek jest zły. Na Bałkanach widzieliśmy, jak zarzynają się nawzajem ludzie, którzy kiedyś byli sąsiadami i przyjaciółmi. Robią to bez chwili wahania, prawda? A co zsetkami i tysiącami torturowanych i okaleczonych, których fotografowaliśmy? Patrząc na niego, poczułam, że robi mi się zimno. Pospiesznie odwróciłam wzrok, nie chcąc dłużej widzieć bólu w oczach Jake’a. Wszystko, co powiedział, było prawdą. Problem polegał na tym, że ja nie chciałam o tym pamiętać ani się nad tym zastanawiać. W każdym razie nie dzisiaj. Nie chciałam myśleć o Koso-
R
S
wie i innych strasznych wojnach, które widziałam, nie mogłabym tego znieść. Miałam dosyć wojny i widoku zabitych. Do-
R
S
syć wszystkiego. Przez głowę przemknęła mi myśl, że być może coś we mnie się wypaliło. Zmarszczyłam brwi. Nigdy dotąd nie myślałam, że mogłoby się tak stać. To podejrzenie bardzo mnie przestraszyło, więc natychmiast odepchnęłam je od siebie. - Świat wcale nie zmienił się od czasów średniowiecza - powiedziałam powoli. - Człowiek niczego się nie nauczył, prawda, Jake? - Nie. I nigdy się nie nauczy. Ludzie zawsze będą tacy sami, chyba że naukowcy odkryją sposób na wymianę naszego DNA i dadzą nam nowe geny. To geny decydują o tym, jacy jesteśmy. James Watson doszedł do tego wniosku, kiedy odkrył DNA. Tak więc człowiek kroczy przez wieki, stale popełniając takie same okrucieństwa, takie same odrażające zbrodnie. Tkwi to w naszych genach, w naszej naturze. Nie wydaje mi się, aby człowiek zmienił się w jakiś istotny sposób od początku swego istnienia, od chwili, gdy stanął na dwóch nogach i zaczął chodzić z wyprostowanym grzbietem. - Chcesz powiedzieć, że nie ma dla nas nadziei? - Właśnie. Nie ma nadziei. - Chwileczkę, chciałabym cię dobrze zrozumieć. Mówisz, że my, ludzie, będziemy zawsze toczyć wojny, zabijać się nawzajem, popełniać morderstwa i inne zbrodnie, dręczyć swoje dzieci i żony, dopuszczać się zdrady i tak dalej? W to właśnie wierzysz? - Tak. Historia powtarza się, jest cykliczna, Val, a dzieje się tak dlatego, że gatunek Homo sapiens bez końca powtarza swoje błędy, nie potrafi ich wykorzenić ani ich uniknąć. Bo przedstawiciele tego gatunku są i zawsze będą sobą. Przyglądałam mu się uważnie. Jake był absolwentem Rhodes, studiował historię w Oksfordzie i ukończył swój wydział z najwyższą lokatą. Historia była jego ukochanym hobby, traktował ją bardzo poważnie i z pewnością wiedział, co mówi. - To straszne... - odezwałam się po długiej chwili milczenia, poruszona i przygnębiona. Nie mogłam znaleźć słów, którymi mogłabym wyrazić to, co czułam. Jake uśmiechnął się lekko. - Taka jest nasza rzeczywistość, Val. Zawsze tak było i bę dzie. Nikt nie jest w stanie tego zmienić, ani ty, ani ja, ani nikt inny. Jesteśmy jacy jesteśmy.
- Żyjemy w przerażającym świecie, Jake. - To prawda, ale nie mamy dokąd uciec. Obawiam się, że jesteśmy skazani na życie na Ziemi. Zresztą jest coś jeszcze gorszego... - Co takiego? - Nie żyć w ogóle, Val.
II
R
S
Jake zmienił temat i zaczął opowiadać o wspaniałej kolacji, którą zamierzał przygotować. Później pomógł mi posprzątać po lunchu. Wkładaliśmy naczynia do zmywarki, kiedy zadzwonił telefon. Jake podniósł słuchawkę. Już po pierwszych słowach zorientowałam się, że rozmawia z Simone. - To świetnie! - wykrzyknął. - Bardzo się niepokoiliśmy. Do brze wiedzieć, że Francoise nic się nie stało. Wyprostowałam się nad zmywarką. Nagle uderzyło mnie, jak bardzo przejęłam się losem Francoise, dziewczyny, której nigdy nie widziałam. Może dlatego, że w czasie pobytu w willi bardzo polubiłam jej matkę. Poza tym przemoc w stosunku do kobiet i w ogóle osób słabszych zawsze budziła we mnie przerażenie i wstręt. Oczywiście ani Jake, ani ja nie mieliśmy pewności, że Francoise padła ofiarą przemocy, ale Simone najwyraźniej coś podejrzewała. - Oczywiście, zrobię to, Simone - powiedział Jake. - I pro szę, nie spiesz się, zrób to, co masz do zrobienia. Zajmij się Fran coise i upewnij się, że wszystko z nią w porządku, zanim wyje dziesz. Au revoir. Odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie. - Simone prosiła, żebym w jej imieniu podziękował ci, że byłaś dla niej taka dobra dziś rano. Skinęłam głową. - Z tego, co słyszałam, wynika, że Francoise czuje się dobrze i nie straciła dziecka, dzięki Bogu. - Tak, na szczęście nie poroniła. Jest mocno potłuczona i skręciła nogę w kostce, ale nie był to bardzo niebezpieczny upa-
R
S
dek. Simone myślała, że Francoise spadła ze schodów prowadzących na piętro domu, lecz okazało się, że potknęła się na trzech schodkach do piwnicy. Uderzyła głową o ścianę, ale skończyło się na guzie na czole i kilku siniakach. Nie ma wstrząsu mózgu ani żadnych złamań, z dzieckiem też wszystko w porządku. - Miała wielkie szczęście - zauważyłam. -A jak Simone? - Mówiła dziwnym głosem. Wyczułem, że nadal jest zdenerwowana. - To dość naturalne, Jake. Poza tym czasami trudno się zorientować, co Simone ma na myśli. Jej angielski jest bardzo... Bardzo poprawny, tak, to chyba najlepsze określenie, ale czasami Simone ma problemy ze znalezieniem właściwych słów. - Posługuje się trochę oficjalnym językiem, to prawda. - Jake się roześmiał. - Uczyła się angielskiego wiele lat temu od Adelii Roland i chyba dlatego najczęściej używa odrobinę staroświeckich i, jak to nazwałaś, poprawnych zwrotów. A wracając do tematu - niewykluczone, że Simone zareagowała w przesadny sposób. Może po prostu nie lubi zięcia. - Mówiła coś o nim? Jake pokręcił głową. - Nie. Powiedziała tylko, że źle go zrozumiała i że wypadek okazał się mniej poważny, niż sądziła. Chciała wracać już dzisiaj, ale poradziłem jej, żeby się nie spieszyła, jak słyszałaś. Zadzwo ni do nas jutro.
III
Kiedy skończyliśmy sporzątać kuchnię, Jake zadzwonił do swojej agencji w Paryżu, aby porozmawiać o sprawach zawodowych i sprawdzić, czy nikt nie zostawił dla niego jakichś informacji. Jacques Foucher był wspólnikiem Jake'a, podobnie jak Harvey Robinson w Nowym Jorku i Matt Logan na Bliskim Wschodzie. Kiedy dziewięć lat temu we czterech założyli agencję Photoreal, Jacques zrezygnował z pracy fotoreportera i zajął się prowadzeniem paryskiego biura. Jacques i Jake przyjaźnili się od ponad dwunastu lat, i Jake w pełni polegał na starszym kole-
R
S
dze. Agencja zatrudniała jeszcze czterech innych fotografów, lecz jej największą gwiazdą zawsze był Jake. Podczas gdy rozmawiał przez telefon, usiadłam przy kuchennym stole, przeglądając paryskie wydanie „New York Herald Tribune", które Jake przywiózł z Nicei. Przebiegałam po tytułach nieco nieuważnym wzrokiem, ponieważ w gruncie rzeczy wcale nie zależało mi na poznaniu najświeższych wiadomości ze świata. Większość z nich i tak była chyba fatalna. Pobyt w Les Roches Fleuries pozwolił mi złapać oddech, zwolnić tempo i odzyskać siły. Było to trochę tak, jakbym ukryła się tu przed burzliwym i niebezpiecznym światem, w którym na co dzień żyłam. Ta chwila wytchnienia była mi bardzo potrzebna. Jake'owi również. Martwiłam się, jak sobie poradzi z następnym zleceniem. Jego rany zabliźniły się, ale czasami mocno utykał, co bardzo mnie niepokoiło. Na razie nie poruszałam z nim tego tematu, ale miałam zamiar to zrobić. Czekałam tylko na odpowiednią okazję. Jake odłożył wreszcie słuchawkę. - W agencji nie dzieje się nic ważnego, mogę więc jeszcze trochę odpocząć, Val. Zaraz, powinienem chyba zadzwonić do Fiony. Mówiąc to, wybierał już numer. - Witaj, Fiono, tu Jake - odezwał się po długiej chwili oczeki wania. - Chciałaś, żebym oddzwonił. Jestem w Cap-Ferrat. Zostawił numer telefonu i rozłączył się. - Znowu automatyczna sekretarka - powiedział, spoglądając na mnie. - Nienawidzę tych maszyn. A przy okazji - rozmawiałaś z Mikiem Carterem? - Tak, przedwczoraj, kiedy zdecydowałam się przedłużyć pobyt. Podałam mu tutejszy numer. Mike nadal twierdzi, że nie muszę się spieszyć z powrotem do pracy. - I ma rację. W Kosowie trwają walki, lecz w innych rejonach świata panuje względny spokój, więc i tak nie mamy nic do roboty. Korzystajmy z tego, dopóki się da.
ROZDZIAŁ 13
I
R
S
- Nie przypuszczałem, że jest tu tak stromo - powiedział Jake, spoglądając w dół skalistego, opadającego ku morzu zbocza. - Aż kręci się w głowie! Po prostu przepaść! - Nie podchodź tak blisko, to niebezpieczne! - wykrzyknęłam. - Powinna tu być barierka, bo o wypadek nietrudno. - Racja. Odwrócił się i podszedł do żelaznej ławki. Byliśmy w moim ulubionym zakątku ogrodu. Po lunchu wybraliśmy się na spacer i dotarliśmy tutaj. Jake usiadł obok mnie. - Nie wydaje mi się, by Peter kiedykolwiek tu zaglądał. Chyba tylko ty odkryłaś to miejsce, mała. Trzeba przyznać, że widok jest wspaniały. - Tak, widać stąd cały bezmiar morza. - Oparłam łokcie na kolanach i podłożyłam dłonie pod brodę. - Tony kochał ryzyko, uwielbiał przebywać w samym centrum niebezpieczeństwa... Przerwałam nagle, zastanawiając się, dlaczego zaczęłam o nim mówić. Szczerze mówiąc, byłam na siebie wściekła. Jake kiwnął głową, ale nie odezwał się ani słowem, jakby dźwięk imienia Tony'ego zaskoczył także i jego. Spojrzałam w jego szczupłą, wyrazistą twarz, nie wiedząc, co powiedzieć. Zmusiłam się do uśmiechu i postanowiłam zmienić temat. - Martwię się o ciebie, Jake - odezwałam się niepewnie. - Ciągle utykasz. Nie wydaje ci sięs że po powrocie do Paryża powinieneś pójść do lekarza? - Rozmawiałem z lekarzem tuż przed przyjazdem do Les Roches Fleuries. Powiedział, że z nogą nie dzieje się nic złego, po prostu wymaga to czasu. Zresztą utykam tylko czasami. - Bardzo często - poprawiłam go surowo.
R
S
- Przesadzasz, Val. - Ujął moją dłoń i przytrzymał ją w swo jej. - Nie bądź taką troskliwą żydowską mamuśką - dodał z uśmiechem. - Niepotrzebnie się martwisz, skarbie. Naprawdę czuję się znakomicie, jestem w świetnej formie. Potrząsnęłam głową. - Dziwne, ale wcale mnie nie przekonałeś. Bardzo obchodzi mnie, co się z tobą dzieje. Jesteś moim najlepszym przyjacielem, poza tobą nie mam nikogo. - Cieszę się, że o mnie myślisz. Jesteś przecież bardzo ważną osobą w moim życiu... Wyraz czułości na jego twarzy zaskoczył mnie tak bardzo, że nie wiedziałam, jak powinnam zareagować. W milczeniu skinęłam głową. - Mam nadzieję, że ty też lepiej się czujesz - powiedział po chwili. - Myślałem, że przestałaś myśleć o Tonym i jego krętactwach, on nie był ciebie wart. - Oczywiście, że o nim nie myślę! Staram się zapomnieć, wierz mi. Jest mi tu z tobą bardzo dobrze i doskonale odpoczywam. Nie bawiłam się tak dobrze od czasu, kiedy byliśmy w Bejrucie. Twoje towarzystwo zawsze dobrze mi robiło, Jake. - Mogę tylko powiedzieć to samo. - Wstał, przeciągnął się i rozprostował ramiona. - Wiesz co, Val, życie w luksusie i lenistwie jest jak narkotyk. Łatwo można się do niego przyzwyczaić. - Ciebie na pewno to nie dotyczy - powiedziałam, stanowczo potrząsając głową. - Jesteś urodzonym fotoreporterem, Jake. Tęskniłbyś za działaniem, za polem walki, bo właśnie do takiego życia jesteś przyzwyczajony. - Sam nie wiem... - Wzruszył ramionami i oparł się o pień cedru. - Ale ja wiem - odparłam, przekrzywiając głowę na bok. -Dlaczego zostałeś fotoreporterem wojennym? - Ponieważ chciałem utrwalać historię w chwili, kiedy się tworzy. Nie chciałem dowiadywać się o ważnych sprawach po fakcie, chciałem być ich częścią. Zależało mi, żeby uchwycić prawdę na filmie. Marzyłem, że moje zdjęcia nie będą wyłącznie informować, chciałem nadać im jakieś znaczenie. Może śmiesznie to zabrzmi, ale pragnąłem, aby za sprawą moich fotografii ludzie poczuli, czym jest wojna, aby ujrzeli całe jej okrucieństwo
R
S
i nieludzkie zło. Chciałem, aby widok zabitych i rannych, anonimowych, obcych ludzi, poruszył serce i sumienie żywych. Rozumiesz mnie, Val? - Tak. I chciałeś dowieść, że twoje zdjęcia to nie tylko obrazki, że potrafią przemówić do ludzi. Mam nadzieję, że nam obojgu udało się to osiągnąć. W przeciwnym razie to, co robimy, nie byłoby nic warte, prawda? - Słusznie. A ty, Val? Wiem o tobie bardzo dużo, ale nigdy nie mówiłaś, dlaczego zostałaś fotoreporterką. - Chciałam być tam, gdzie się coś dzieje, w samym sercu wydarzeń. Uważałam, że to ekscytujące, zresztą faktycznie coś w tym jest - pomyśl o tym przypływie adrenaliny, kiedy przebywamy na linii frontu. Gdy byłam dzieckiem, z przyjemnością sięgałam po aparat, bo mogłam wtedy udawać, że jestem kimś zupełnie innym. To śmieszne, Jake, ale zawsze traktowałam aparat jak swoje trzecie oko. Christopher Isherwood nadał swojej książce tytuł Jestem aparatem fotograficznym i ja świetnie go rozumiem, bo czasami dokładnie tak się czuję. Jestem aparatem fotograficznym, a moje trzecie oko dostrzega wszystkie szczegóły i dokonuje zapisu prawdy. Myślę, że w głębi serca ciągle poszukuję prawdy, tak jak ty. Mój dziadek twierdził, że zawsze byłam bardzo spostrzegawcza i być może miał rację. - Posiadanie aparatu i umiejętność posługiwania się nim musiały dawać ci poczucie władzy nad innymi, kiedy byłaś dzieckiem. - Jake przyglądał mi się uważnie. - Tak sądzisz? - zapytałam, marszcząc brwi. Pokiwał głową. - Oczywiście. Czy nigdy nie myślałaś o tym w ten sposób? Nie zwróciłaś uwagi na ten aspekt robienia zdjęć? - Nie - odparłam. - Nigdy. Byłam z nim całkowicie szczera. Rzeczywiście nigdy nie myślałam o fotografowaniu w kategoriach zdobywania władzy nad drugą osobą. Uważałam, że aparat jest potężnym narzędziem, którego należy używać w służbie opinii publicznej. - Zawsze mi mówiłaś, że twoi rodzice, a zwłaszcza twoja matka, nie interesowali się tobą i tym, co się z tobą działo w okre sie dzieciństwa i dorastania. Ujmując to najprościej, musiałaś czuć się wyjątkowo parszywie.
R
S
Głęboko wzruszyło mnie ogromne współczucie, malujące się na jego twarzy. Jake był moim prawdziwym przyjacielem i bardzo dobrym człowiekiem. Bez niego moje życie byłoby o wiele bardziej smutne i puste, pomyślałam. - Przypomnij sobie, co czułaś, kiedy miałaś w ręku aparat, a tym samym moc pozwalającą utrwalić portrety wszystkich ludzi z twojego otoczenia na twojej, twojej własnej rolce filmu -ciągnął Jake. - Dawało ci to przewagę nad nimi, nie sądzisz? - Chyba tak. - Roześmiałam się. - Masz rację. Aleja naprawdę nigdy nie widziałam tego w ten sposób. Tak czy inaczej, nie rozstawałam się z aparatem. Fotografowałam absolutnie wszystko, od wymiotującego psa po Donalda Wielkiego, podkradającego papierosy z papierośnicy ojca... Przerwałam nagle i spojrzałam w górę. Na ramię spadła mi wielka kropla deszczu. Niebo przybrało ciemny, stalowoszary kolor, chmury podświetlone były dziwnym, fioletowym blaskiem. Nadchodziła burza. Ledwo zdążyłam pomyśleć, że za chwilę zerwie się mistral, kiedy z nieba lunął rzęsisty deszcz. - Będzie straszna burza! - zawołałam, zrywając się na równe nogi. -Uciekajmy, Jake! Razem ruszyliśmy ścieżką między trawnikami. Już po sekundzie biegliśmy ze wszystkich sił. Wielkie płachty deszczu spadały na nas z góry. Kiedy byliśmy przy basenie, rozległ się donośny grzmot, a pociemniałe niebo zaczęły rozdzierać zygzaki błyskawic. W tej samej chwili poczułam pierwszy, chłodny powiew mistralu.
II Kiedy Jake wciągnął mnie do kuchni i zatrzasnął drzwi, byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Woda ściekała z naszych ubrań i włosów, tworząc małe kałuże na terakotowych płytkach. Jake chwycił kuchenną ścierkę i zaczął wycierać nią moją twarz. - Przestań! - krzyknęłam. - To brudna ścierka, Jake! - Przepraszam. - Wybuchnął śmiechem i sięgnął po rolkę papierowych ręczników.
Cofnęłam się o kilka kroków, podnosząc ręce i śmiejąc się razem z nim. - Potrzebne nam będą prawdziwe ręczniki - powiedziałam, odgarniając z twarzy kosmyki mokrych włosów. - Jesteśmy zupełnie przemoczeni! Jake bez słowa rzucił się do łazienki, a ja z trudem ściągnęłam ociekającą wodą bluzkę koszulową i zrzuciłam zimne sandały. Chwilę później Jake wrócił do kuchni ze stosem ręczników. Owinął mnie dużym kąpielowym prześcieradłem, mniejszym ręcznikiem zaczął wycierać mi włosy. Sama również chwyciłam ręcznik, nie chcąc pozostać mu dłużna. Wkrótce przeistoczyliśmy się w plątaninę rąk i ręczników. Oboje pękaliśmy ze śmiechu.
III
R
S
Śmiech zamarł nam na ustach dokładnie w tym samym momencie. Nagle otrzeźwieliśmy. Staliśmy nieruchomo na środku kuchni, patrząc sobie prosto w oczy, zupełnie jakby uderzył w nas grom z jasnego nieba. Może tak właśnie się stało... Po długiej chwili milczenia Jake cofnął się niepewnie. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, ale najwyraźniej zmienił zdanie. Nadal milczał, natomiast jego spojrzenie powiedziało mi wszystko, co chciałam wiedzieć. Nie musiał nic mówić. Na twarzy wypisane miał pożądanie i ogromną tęsknotę. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, co do mnie czuje. Jeśli chodzi o mnie, to miałam najdziwniejsze wrażenie, że zrzucam starą skórę i na zawsze pozbywam się dawnej osobowości. Nawet wydarzenia ubiegłego roku opadły ze mnie, jakby nigdy nie miały miejsca. Przeżywałam chwilę całkowitego wyzwolenia. Stałam tam jak zahipnotyzowana błękitnym spojrzeniem Jake’a, kiedy nieoczekiwanie zapłonęło we mnie pożądanie. Drgnęłam, zaskoczona i nieco zażenowana. Uświadomiłam sobie, że widzę Jake'a Newberga w zupełnie innym, nowym świe-
R
S
tle, nie jako towarzysza broni czy najlepszego przyjaciela, lecz jako mężczyznę, którego pragnęłam i z którym chciałam się namiętnie kochać. Zrobiłam jeden krok w jego kierunku, pragnąc go teraz każdą cząsteczką duszy i ciała. Byłam pewna, że podziela moje uczucia. Ruszył ku mnie, jakby czytając w moich myślach. Znalazłam się w jego ramionach i w tej samej chwili zrozumiałam, że wreszcie odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Jake przytulił mnie, a ja objęłam go z całej siły, zastanawiając się, czy słyszy donośne uderzenia mego serca. Podniósł ku sobie moją twarz i zajrzał mi głęboko w oczy. W jego wzroku widziałam potwierdzenie własnych uczuć. Jego usta spoczęły na moich wargach. Pocałował mnie, najpierw łagodnie i czule, lecz prawie natychmiast zapłonęła w nim namiętność i zaczął całować mnie coraz goręcej. Objęłam dłońmi jego głowę, zatopiłam palce w jego włosach. Przywarłam do niego całym ciałem. Jego język dotykał lekko mojego w namiętnym poszukiwaniu, ręce zsunęły się po moich plecach na pośladki. Przyciągnął mnie do siebie jeszcze bliżej, mocniej. Spleceni w uścisku, przeżywaliśmy moment całkowitej, niewypowiedzianej bliskości. Było to dla mnie zupełnie nowe uczucie. Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że należę do niego i nic tego nigdy nie zmieni. Może należałam do niego już od chwili, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Musnął wargami moją szyję. - Chodź ze mną, Val - powiedział cicho. - Chodźmy stąd.
IV Mocno objęci weszliśmy po schodach i zamknęliśmy za sobą drzwi jego sypialni. Niebo za oknem było ciemne, jakby nastał już późny wieczór, a deszcz siekł mocno o szyby, gnany wiatrem. - Zdejmij ten mokry kostium - wymamrotał. Odsunął się na chwilę i szybko zdjął przemoczoną koszulę i spodnie. Potem owinął się w pasie ręcznikiem kąpielowym, a drugi udrapował na mnie niczym togę. Bez słowa położyli-
R
S
śmy się obok siebie. Serce galopowało w mojej piersi jak rozszalały koń. Nagle Jake podparł się na łokciu i utkwił skupione spojrzenie w mojej twarzy. Patrzyłam na niego, przepełniona uczuciem oczekiwania. - Nie myślałem, że kiedykolwiek będziemy razem - powiedział niskim, pełnym pożądania głosem. - Tak długo na ciebie czekałem, Val... - Och, Jake, ja... - Nic nie mów - przerwał mi. - Nie teraz. Widziałam, jak bardzo jest mnie spragniony i sama również nie ukrywałam namiętności. Wtuleni w siebie, pochłanialiśmy się nawzajem rozpalonymi wargami. Nasze języki dotykały się, ocierały, muskały pieszczotliwie. Jake podniósł się nieco i jednym ruchem rozwiązał okrywający mnie ręcznik. Jego wargi całowały moją szyję, potem piersi. Ssał sutki, gładząc jednocześnie wewnętrzną stronę uda. Czułam, jak narasta w nim podniecenie. Jego serce biło mocno tuż obok mojego, więc położyłam dłonie na jego plecach, przyciągając go jeszcze bliżej ku sobie. Kiedy w końcu oderwaliśmy się od siebie, oboje z trudem łapaliśmy oddech. - Moja piękna Val - szepnął i pochylił się nade mną, doty kając mnie palcami, ucząc się mego ciała. Zesztywniałam, kiedy dotknął mojego najbardziej wrażliwego miejsca. - Rozluźnij się, kochanie, pozwól, abym cię kochał... Oparł głowę na moim udzie i po chwili jego wargi dołączyły do palców, w poszukiwaniu istoty mojej kobiecości. Poczułam, jak całe moje ciało rozluźnia się powoli i otwiera pod jego dotykiem. Wydawało mi się, że unoszę się na falach ekstazy, jakiej nigdy dotąd nie znałam. Właśnie wtedy Jake podciągnął się wyżej i przykrył mnie swoim ciałem. - Moja... - wyszeptał. - Jesteś teraz moja. Kochaliśmy się długo, bez reszty pochłonięci sobą i odkrywaniem tajemnic swoich ciał. Byłam zdumiona i zachwycona namiętnością i erotycznymi odczuciami, jakie obudził we mnie Jake.
Wreszcie ugasiliśmy pragnienie i znieruchomieliśmy, wyczerpani i szczęśliwi. Jake z westchnieniem opadł na poduszki. - Och, Val - powiedział cicho, sięgając po moją dłoń i z czułością przyciskając ją do ust. - Nigdy nie pozwolę ci odejść. Nigdy.
V
R
S
Nie zareagowałam na jego słowa. Leżałam obok niego, nadal pełna zabarwionego niedowierzaniem zachwytu i euforii. Szybowałam gdzieś wysoko na obłoczku radości, jaką mnie obdarzył. - Kto by pomyślał, że będziemy wobec siebie tacy namiętni zamruczałam wreszcie. - Ja - odparł i podparł się na łokciu, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. - Wiedziałem o tym od samego początku. Czułem, że tak będzie, w każdym razie ze mną. - Naprawdę?! - zawołałam ze zdziwieniem. - Oczywiście. Kiedy poznałem cię w Bejrucie, pomyślałem: Kim jest ten pisklak, który właśnie wkroczył w moje życie? Kim jest ta wysoka, długonoga, niebieskooka istota o rozjaśnionych słońcem włosach i twarzy anioła? Od pierwszej chwili znalazłem się pod twoim urokiem i już było po mnie. - Przerwał na chwilę i uśmiechnął się szeroko. - Leżałem u twoich stóp. - Żartujesz? - Skądże znowu. - Ale w ogóle tego nie okazywałeś! - wykrzyknęłam. - A mogłem? Nie zapominaj, że byłem wtedy żonaty. Nadal zmagałem się z załamaniem emocjonalnym Sue, która niedawno poroniła i wywierała na mnie presję, abym wrócił do Nowego Jorku i rzucił pracę. Chciała, żebym odłożył swoje sprawy na półkę i kibicował jej we wspinaczce na szczyt kariery. Tamte lata były dla mnie najprawdziwszym piekłem. Kiedy teraz o tym myślę, widzę, że Sue była niezrównoważona i zupełnie nie nadawała się do życia w małżeństwie. Wydawało mi się, że nie mam prawa wiązać się z tobą, dopóki nie wypłaczę się z tego chaosu. A kiedy wreszcie mi się to udało, rozwiodłem się i byłem wolny,
R
S
odkryłem, że zaangażowałaś się w związek z Tonym. - Westchnął. - Nie miałem żadnego pola manewru i nic nie mogłem zrobić. - Och, Jake, gdybym tylko wiedziała... - To co? Co by to zmieniło? - Bardzo dużo, tak mi się w każdym razie wydaje. Gdybym wcześniej wiedziała, co do mnie czujesz, jestem pewna, że nawet nie spojrzałabym na Tony'ego. Ja i on mieliśmy... No, cóż, zawsze mieliśmy sporo problemów, a nasz związek pozostawiał wiele do życzenia. Z wielu powodów. - Miałem świadomość, że czasami nie układa się między wami dobrze, ale nie przyszłoby mi do głowy, żeby odbijać dziewczynę kumplowi. To nie w moim stylu. Skinęłam głową. - Zawsze miałam do ciebie słabość, Jake - przyznałam miękko, nagle onieśmielona. - Miałeś tyle problemów z Sue, że przede wszystkim starałam się być dla ciebie dobrą przyjaciółką i myślałam o tobie wyłącznie jako o najlepszym, najwierniejszym przyjacielu. - Szkoda, że tylko w ten sposób - mruknął. - Ja też żałuję. Natychmiast pomyślałam, jak inaczej wyglądałoby moje życie, gdybyśmy byli razem, ja i Jake. Uniknęłabym ogromnego ładunku cierpienia i łez. Byłam pewna, że u boku Jake'a zaznałabym dużo więcej szczęścia. W przeciwieństwie do Tony'ego, Jake był dobrym, głęboko uczciwym, prawym i prostolinijnym człowiekiem. Niczego nie udawał i nie nakładał żadnych masek. - Zapomnijmy o przeszłości. Co było, to było, teraźniejszość i przyszłość należy do nas. W każdym razie taką mam nadzieję. Błękitne oczy Jake'a spojrzały na mnie pytająco. - Czy przyszłość jest nasza, Valentine Denning? - Och, tak, Jake! - Zaplotłam ramiona na jego szyi i przyciągnęłam go do siebie. - Objęliśmy się mocno, wymieniając pocałunki i znajdując przyjemność i radość we wzajemnej bliskości. Na zewnątrz szalała burza. Krople deszczu mocno uderzały o szyby, wydając ostry, metaliczny dźwięk, a południowy wiatr zawodził głucho. Tak jak przewidywałam, zerwał się mistral,
lecz w ramionach Jake'a czułam się całkowicie bezpieczna. Ja, która nie wierzyłam w cuda, zrozumiałam nagle, że w moim życiu wydarzył się cud. Tym cudem był Jake Newberg.
VI
R
S
Znacznie później wzięliśmy prysznic i ubrani w spodnie i swetry zeszliśmy do kuchni. Jake otworzył lodówkę i wyjął butelkę szampana Dom Perignon. - Za ciebie i za mnie, skarbie - rzekł, napełniając dwa kie liszki. Wypiliśmy odrobinę, uśmiechając się do siebie. - A teraz kompletnie cię zaskoczę - oznajmił Jake. - Już to zrobiłeś, ale niecierpliwie czekam na następną niespodziankę. Roześmiał się, pocałował mnie w czoło i podszedł do lodówki. - Bądź grzeczną dziewczynką i posiedź spokojnie, z zapartym tchem obserwując, jak przygotowuję dla ciebie kolację. - Nawet nie drgnę - obiecałam, siadając na jednym z wysokich stołków. - W tym wypadku nie mam nic przeciwko męskiej dominacji. - Czy ja próbuję cię zdominować? - Jake odwrócił się do mnie, wysoko unosząc brwi. - W żadnym razie. Wykorzystuję tylko swój autorytet. - Nie będziemy spierać się o słowa - odparłam, śmiejąc się razem z nim. Pracował szybko i sprawnie, i dokładnie wiedział, co robi. Obserwowałam go z niekłamanym podziwem. - Nie dostałem wszystkiego, co mi potrzebne - wyjaśnił w pewnej chwili. -Nie mają tu okry, więc będę musiał zastąpić ją cukinią. Jadłaś kiedyś gambo, Val? Potrząsnęłam głową. - Nie. Nie wiem nawet, co to takiego. Zapiekanka z ryżu, pomidorów i właśnie okry, ale z cukinią wcale nie będzie gorsza. Nie udało mi się też znaleźć wszystkich składników ciasta na smażone placki kukurydziane. Założę się,
że bardzo by ci smakowały, ale trudno, spróbujesz ich w Georgii, kiedy pojedziemy tam, abyś poznała moją rodzinę. Nie odpowiedziałam. Siedziałam spokojnie, sączyłam szampana, patrzyłam na niego i z każdą chwilą narastało we mnie przekonanie, że zakocham się w nim bez pamięci. Już byłam w nim trochę zakochana, a może po prostu zawsze tak było. Jak słabo znamy samych siebie, pomyślałam nagle. Jak niewiele o sobie wiemy... Często wcale nie rozumiemy swoich prawdziwych uczuć i skrywamy je z lęku przed ośmieszeniem się albo odrzuceniem. Możemy uważać się za szczęściarzy, jeżeli w końcu odkryjemy, co naprawdę czujemy.
VII
R
S
- Jeżeli kiedyś zmęczy cię robienie fotoreportaży wojennych, zawsze możesz zostać kucharzem - zażartowałam później, kiedy siedzieliśmy przy stole, jedząc przygotowaną przez Jake'a kolację. - Wszystko jest pyszne, po prostu wspaniałe. - Już mnie zmęczyło. - Więc nie zamierzasz wracać do Kosowa? - Nie, bo ty tam nie wracasz, a ja chcę być tam, gdzie ty, moja Val. - Ja też chcę być tam, gdzie ty - mruknęłam, uśmiechając się do niego. - Cieszę się, że smakuje ci moja południowa kuchnia! I że wreszcie jesz z apetytem. - Nabrałam apetytu w ciągu ostatnich kilku godzin - oświadczyłam, lubieżnie przewracając oczami. Wybuchnął śmiechem. - Ja także - oświadczył i demonstracyjnie nałożył sobie kolejną porcję puree z ziemniaków oraz smażonych zielonych pomidorów. - Jesteś strasznie zadowolony z siebie, Newberg - powiedziałam, sięgając po kawałek pieczonego kurczaka. - Będziesz musiał nauczyć mnie, jak gotować niektóre z tych potraw. Zapiekanka ze słodkich ziemniaków była boska. - Poczekaj na deser. Moje ciasto z brzoskwiniami w niczym
R
S
nie ustępuje wypiekom mojej matki, ale sama osądzisz, kto z nas jest lepszym cukiernikiem. Spojrzałam na niego, unosząc lekko brwi. - Naprawdę chcesz zabrać mnie do Georgii i przedstawić swoim rodzicom i babci? - zapytałam. - Masz to jak w banku - odparł z uśmiechem. - Dobrze, że rozpaliłaś ogień w kominku. Zmarzlibyśmy na kość, bo leje jak z cebra i wieje mistral. Podniósł się i dolał mi wina, w przelocie muskając wargami czubek mojej głowy. - Jesteś wyjątkową kobietą, Val - szepnął. - Nigdy o tym nie zapominaj. Bez słowa ścisnęłam mocno jego opartą na moim ramieniu dłoń. Nadal stał tuż obok mnie, więc podniosłam głowę i spojrzałam na niego uważnie. Na jego twarzy dostrzegłam wyraz tak wielkiego niepokoju, że serce ścisnęło mi się boleśnie. - Co się stało, Jake? Milczał. Wreszcie poruszył się i westchnął ciężko. - Nie chcę, aby cokolwiek między nami stanęło, a zwłaszcza pamięć o Tonym - powiedział. - Mam nadzieję, że wspomnienia o nim nie będą cię nękać... Odepchnęłam krzesło, wstałam, położyłam ręce na jego ramionach i popatrzyłam mu głęboko w oczy. - Nie, Jake, mogę ci obiecać, że wspomnienia o Tonym nie będą nam przeszkadzać - powiedziałam cichym, lecz stanowczym głosem. - Tony okazał się draniem, więc jak mogłabym na to pozwolić? - Nie wiem. Niektóre kobiety lubią pielęgnować wspomnienia, a obraz fascynującego kochanka, przedwcześnie zmarłego, może być kuszący. - Nie musisz przejmować się Tonym, nie po tym, co mi zrobił. - Nigdy nie dowiemy się, co działo się w jego głowie, Val. Jest już za późno, byśmy poznali motywy jego postępowania, wobec ciebie i wobec innych. Tony nie żyje, więc nic nam nie może powiedzieć. Nikt nie może. Patrzyłam na niego w milczeniu. Jake mylił się, ale o tym mieliśmy się dowiedzieć później. Był ktoś, kto wiedział wszystko
o Tonym, kto znał odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Na razie byłam jednak przekonana, że Jake ma rację.
VIII
R
S
Po kolacji usiedliśmy przed kominkiem w salonie. Popijaliśmy koniak i długo rozmawialiśmy. O nas i dzieciństwie, o latach, kiedy jeszcze się nie znaliśmy, o naszym pierwszym spotkaniu w Bejrucie i o straconych szansach. - Teraz wreszcie nadszedł nasz czas, Jake - powiedziałam. Jestem bardziej dojrzała i dorosła, mogę ci dać znacznie więcej niż kiedyś. - Zawsze mogłaś dać mi wszystko, czego potrzebowałem, Val. Jesteśmy sobie przeznaczeni, wiesz o tym? - Tak, wiem - odparłam. Doskonale rozumiałam, co miał na myśli. Oparłam głowę o jego ramię i zamknęłam oczy. Po chwili Jake wziął mnie w ramiona i zaczął gładzić moje włosy. Wreszcie znalazłam swój bezpieczny port, miejsce, gdzie mogłam zostać na resztę życia. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat poczułam, jak ogarnia mnie kojący spokój.
ROZDZIAŁ 14
I
R
S
Dwa dni później Simone i Armand wrócili do Les Roches Fleuries. Przyjechali późnym rankiem, o czym poprzedniego dnia uprzedziła nas Simone, i przywieźli ze sobą Francoise. Byłam właśnie w kuchni, robiąc kawę i zastanawiając się, co przygotować na lunch, kiedy niespodziewanie na progu stanęła Simone, a tuż za nią młoda, ładna dziewczyna. - Mademoiselle Denning, bonjour - wykrzyknęła Simone. - Bonjour, Simone. Bardzo się cieszę, że już jesteś. Zjawiłaś się w najwłaściwszym momencie, kiedy szukałam kulinarnego natchnienia - powiedziałam z uśmiechem. - Nie miałam pojęcia, co zrobić na lunch. - Ach, mademoiselle, już nie musi pani się martwić. Wróciłam i wszystkim się zajmę. - Simone uśmiechnęła się serdecznie, odwróciła się i wzięła za rękę stojącą za nią dziewczynę. Francoise robiła wrażenie nieco nieśmiałej. Dopiero kiedy weszła do pełnej słońca kuchni, zauważyłam siniaki na jej twarzy; najprawdopodobniej właśnie dlatego trzymała się z tyłu. Była śliczną młodą kobietą o jasnych włosach i jasnoszarych oczach. - Oto moja córka - rzekła Simone. - Francoise, to jest mademoiselle Denning, - Miło mi panią poznać - odezwała się Francoise, lekko ściskając moją wyciągniętą dłoń. Mówiła po angielsku bez śladu francuskiego akcentu. - Mnie też jest bardzo miło - odpowiedziałam z uśmiechem. Francoise usiłowała się uśmiechnąć, ale najwyraźniej przychodziło jej to z trudem. Pomyślałam, że na pewno bolą ją mięśnie posiniaczonej twarzy.
R
S
- Tak się cieszę, że upadek nie zaszkodził ani tobie, ani dziec ku - odezwałam się, pragnąc, aby poczuła się swobodniej. - Miałam szczęście - odparła cicho. Wyczułam, że matka i córka wolałyby zostać same. - Za parę minut wrócę po kawę - powiedziałam do Simone, wskazując ekspres. - Nie, nie, proszę się nie trudzić. Przyniosę państwu kawę i gorące mleko. - Merci, Simone. Monsieur Jake bardzo się ucieszy, że już wróciliście. Wyszłam na taras i ruszyłam w stronę Jake'a, który odpoczywał na leżaku pod parasolem. - Przyjechała Simone - oznajmiłam. -I Francoise. Oparłam się o stół, przyglądając mu się przez chwilę, potem zaś przysunęłam sobie krzesło i usiadłam. Jake odłożył książkę i spojrzał na mnie z lekkim zdumieniem. - Dziwne, że kiedy dzwoniła wczoraj wieczorem, nie wspomniała o przyjeździe Francoise. Jak ona teraz wygląda? - Ma posiniaczoną twarz, ale to śliczna dziewczyna, Jake. - Tak, prawdziwa piękność. Może Simone i Armand uznali, że tu będzie bezpieczniejsza. - A może po prostu chcą, żeby wracała do zdrowia w lepszych warunkach - podsunęłam łagodnie. - Francoise niekoniecznie musi być maltretowaną żoną. - Nie, ale sama powiedziałaś, że ma posiniaczoną twarz. Nie jestem pewien, czy są to typowe obrażenia, jakie odnosi się przy upadku ze schodów. - To prawda, ale tylko Francoise wie, jak było naprawdę. Może jeszcze jej matka... - Simone nic nikomu nie powie - mruknął Jake. - Jest jednak mądrą kobietą i jeśli to konieczne, zrobi wszystko, aby ochronić Francoise przed O1ivierem. - Na pewno masz rację... - Przerwałam na widok zmierzającej ku nas z tacą Simone. - Idzie Simone... Jake podniósł się z leżaka i odwrócił ku Simone. - Bonjour, monsieur Jake - powiedziała, stawiając na stole kawę i mleko.
R
S
- Witaj, Simone. - Jake chwycił jej dłoń i uścisnął mocno. -Podobno Francoise przyjechała z wami. - Tak, proszę pana. Powinna porządnie wypocząć i w spokoju dojść do siebie po... po tym upadku. - Bardzo słusznie - przytaknął Jake. - Les Roches Fleuries to idealne miejsce na odpoczynek. Bardzo się cieszymy, że Francoise będzie tu z wami. Nie wahaj się powiedzieć mi, gdybym mógł wam w czymś pomóc. I dzięki za kawę, Simone. Simone skinęła głową i oddaliła się w kierunku kuchni. Jake zmarszczył lekko brwi. - Simone i Armand nie chcieli, żebym wyjechał po nich na lotnisko - powiedział z namysłem. - Może dlatego, że była z nimi Francoise... Wzruszył ramionami i nalał nam obojgu kawy. - Cóż, niewiele możemy zrobić w tej sprawie. - A już na pewno nie wolno nam wtrącać się w ich życie. -Westchnęłam. - Są tu u siebie - w końcu Les Roches Fleuries jest ich domem od dwudziestu lat. My jesteśmy tylko gośćmi Petera. - Skoro już o tym mówimy - kiedy chcesz wracać do Paryża? - Nigdy - odpowiedziałam z uśmiechem, ujmując jego dłoń. - Les Roches Fleuries to najcudowniejsze miejsce pod słońcem, Jake. - Zjakiegoż to powodu, moja śliczna? - Bo ty tu jesteś i możemy być razem w najlepszym znaczeniu tego słowa - wyjaśniłam, rzucając mu uwodzicielskie spojrzenie. - To piękny dom, ale oczywiście z tobą wszędzie będę się czuła równie wspaniale. Jake zaśmiał się miękko. - Ja też bardzo lubię Les Roches Fleuries. I uwielbiam ciebie, i wcale nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu panuje tak romantyczna atmosfera... - Amosfera szczęścia - uzupełniłam. - Myślę, że ma to wiele wspólnego z Adelią Roland. W końcu to ona mieszkała tu najdłużej. Stworzyła niezwykły dom i przepiękne ogrody. Zawsze wierzyłam, że mieszkańcy domu obdarzają go swoją aurą, złą lub dobrą. Jake skinął głową. - Ja też tak uważam.
R
S
- Może Peter pozwoli nam tu jeszcze kiedyś przyjechać. - Na pewno. Kiedy tylko zechcesz. - Tak czy inaczej, musimy wracać do pracy - powiedziałam. - Jakie masz plany? Kiedy wyjeżdżamy? - Nie jestem pewien... Szczerze mówiąc, myślałem o tym, żeby na kilka tygodni wybrać się do Nowego Jorku. - Och... - Utkwiłam w nim spojrzenie całkowicie zaskoczona. - Posłuchaj, chcę z tobą o czymś porozmawiać. Chodzi o książkę, którą zamierzam napisać. Z tego właśnie powodu powinienem spędzić trochę czasu w Nowym Jorku. Harvey Robinson znalazł wydawcę, który jest zainteresowany tym projektem i chce się ze mną spotkać. - A ty nic mi wcześniej nie powiedziałeś! - wykrzyknęłam z wyrzutem. - Teraz ci o tym mówię. Uświadomiłam sobie natychmiast, że przed chwilą zachowałam się jak rozkapryszone dziecko i szybko wzięłam się w garść. - Uważam, że to doskonały pomysł, Jake. - Ostateczną decyzję podejmę dopiero wtedy, kiedy zgodzisz się ze mną współpracować. Znowu całkowicie mnie zaskoczył. - O czym będzie ta książka? - zapytałam po chwili milczenia. -I w czym mogę ci pomóc? - Książka będzie o wojnie, a twoja współpraca jest mi potrzebna, bo chciałbym wykorzystać twoje zdjęcia i nie obejdę się bez pomocy przy tekście. Jesteś doskonałą dziennikarką i świetnie piszesz, Val, o wiele lepiej niż ja. Jego komplementy bardzo mi pochlebiły. - Miło mi to słyszeć, ale jeśli chodzi o książkę, to sama nie wiem... - Zmarszczyłam brwi. - Co właściwie masz na myśli, kiedy mówisz, że będzie to książka o wojnie? - Oczywiście nie o wojnie jako takiej, to byłby zbyt ogólny temat, lecz o dzieciach wojny. I nie o dzieciach, które zginęły, ale o tych, którym udało się przeżyć, które są przyszłością swoich krajów, ich kwiatami, a w pewnym sensie także kwiatami wojny. Te dzieci dają światu nadzieję. Masz mnóstwo dramatycznych zdjęć dzieci, zrobionych przed, w czasie i po działaniach wojen-
R
S
nych. To była zawsze twoja specjalność, nie moja, czy Tony'ego. - Jake nachylił się ku mnie i wziął mnie za rękę. - Powiedz, że się zgadzasz, skarbie... - To doskonały tytuł - zauważyłam, chcąc zyskać jeszcze kilka sekund na podjęcie decyzji. - Jaki? - Kwiaty wojny. - Boże, masz rację! Sama widzisz, jak bardzo cię potrzebuję! - Mam nadzieję - mruknęłam i posłałam mu całusa. - Czy to znaczy, że się zgadzasz, Val? Uśmiechnęłam się enigmatycznie. - Może... Wszystko zależy od tego... - Od czego? - przerwał mi ze zniecierpliwieniem. - Od tego, jak będziesz mnie traktował. - Będę cię kochał aż do śmierci. - Wobec tego zgoda. Jake nie ukrywał radości. - To będzie naprawdę partnerska praca, Val! - wykrzyknął. Będziemy dzielić na pół każdą zaliczkę i wszystkie zyski. Co ty na to? - Doskonale. - I myślę, że sprawi nam to mnóstwo przyjemności. Uśmiechnął się do mnie, a wyglądał przy tym jak mały chłopiec, który właśnie wygrał wielką nagrodę.
II
Simone jak zwykle przygotowała wspaniały lunch. Zaczęliśmy od zupy Vichy, potem dostaliśmy cudowną sałatkę nicejską z cieniutkimi plastrami wędliny i ciepłą bagietką, a na deser nasz ulubiony melon z Cavaillon z czerwonymi porzeczkami i malinami. Przez cały lunch, jedząc przygotowane przez Simone przysmaki i popijając je różowym winem, Jake mówił o naszej książce. Jego podniecenie było naprawdę zaraźliwe. Mnie również bardzo podobał się ten pomysł, czułam, że praca nad książką powstrzyma Jake'a przed powrotem do Kosowa.
S
Powtarzał wprawdzie wielokrotnie, że beze mnie nigdzie się nie ruszy, ale obawiałam się trochę, że Jacques nakłoni go do ponownego wyjazdu na front bałkański, a jeżeli nie tam, to gdzie indziej - na świecie zawsze toczy się jakaś wojna, Jake zaś był fotoreporterem wojennym, podobnie jak ja. Z tym że ja straciłam już upodobanie do tej mrocznej strony dziennikarstwa, przynajmniej na razie, i modliłam się gorąco, aby Jake podzielał moje odczucia. Rozmawialiśmy więc o zdjęciach, które przechowywaliśmy w swoich archiwach, i zastanawialiśmy się, jak najlepiej dopasować je do tekstu; ustaliliśmy nawet, co w ogólnym zarysie znajdzie się w poszczególnych rozdziałach. Entuzjazm Jake'a sprawił, że cały projekt wydawał się ekscytującym wyzwaniem i zanim skończyliśmy jeść, odkryłam, że jestem nim równie zafascynowana jak sam pomysłodawca.
III
R
Poszliśmy na górę, żeby się zdrzemnąć, ale kiedy przekroczyliśmy próg mojego pokoju, okazało się, że Jake bynajmniej nie myśli o odpoczynku. Bardzo powoli zdjął ze mnie koszulkę, biustonosz i bawełniane szorty, potem zaś sam się rozebrał. Delikatnie popchnął mnie na łóżko, położył się obok i wziął mnie w ramiona. - Och, Val, moja ukochana Val - wyszeptał z ustami na mojej szyi, łagodnie gładząc mi włosy. - Co za szczęście, że udało nam się odnaleźć... Mamy ze sobą tyle wspólnego... - Tak, wiem o tym. Zbliżył twarz do mojej twarzy i pocałował mnie. Objęłam go mocno. - Uwielbiam cię, Val - powiedział. - Pokochałem cię w dniu, kiedy się poznaliśmy, ale teraz moja miłość jest dużo silniejsza. - Czuję to samo, Jake. - Nie zmarnujmy tego... Postarajmy się zatrzymać to uczucie jak najdłużej... Spojrzał mi głęboko w oczy, zupełnie jakby chciał ujrzeć moją
R
S
duszę, a jego intensywnie błękitne spojrzenie wyrażało miłość i pożądanie. - Na zawsze - odezwałam się. - Zatrzymajmy je na zawsze. - Jeżeli nam się uda. „Zawsze" to dość długo, ale możemy się postarać, prawda? Pocałował mnie, nie czekając na odpowiedź, a potem zaczął mnie pieścić, czule i delikatnie. Wkrótce jednak namiętność zapłonęła w nas wielkim płomieniem i kochaliśmy się długo, nie mogąc nasycić się sobą nawzajem. Dużo później zasnęliśmy, wtuleni w siebie, szczęśliwi i pewni, że wreszcie znaleźliśmy swoje miejsce na ziemi.
ROZDZIAŁ 15
I
R
S
Jake zszedł na dół, aby zadzwonić do swojej agencji, jak zwykle o tej porze. Usiadł przy dużym, pięknym starym biurku pod wychodzącym na ogród oknie i już od dłuższej chwili rozmawiał z Jacques'em Foucher. Jako jeden z właścicieli paryskiej agencji, lubił wiedzieć, jakie zlecenia napływały do biura i które gazety i czasopisma je składały. Wiedząc, że rozmowa jeszcze trochę potrwa, wyszłam na spacer do ogrodu. Gwałtowna burza, która przeszła nad Les Roches Fleuries dwa dni temu wyrządziła sporo szkód. Ulewa i wicher zniszczyły wiele roślin i kwiatów, zwłaszcza azalii i róż. Wcześniej widziałam obchodzącego trawniki i kwietniki Armanda, który z ponurą miną usuwał połamane gałązki i zwiędłe kwiaty. Po burzy zmieniła się też pogoda. Dni nie były już tak słoneczne, a powietrze wydawało się nieco chłodniejsze. Nawet niebo było teraz inne - przymglone i mniej błękitne niż przed burzą. Ostatnie dni lata, którymi cieszyliśmy się przez prawie dwa tygodnie, naznaczone zostały piętnem jesieni, ja jednak byłam tak szczęśliwa w Les Roches Fleuries, że te zmiany nie budziły we mnie żalu. Okrążyłam różane krzewy, zmierzając w stronę mojej ukochanej ławki pod cedrem, ale nagle zatrzymałam się jak wryta. Na skraju zbocza, tuż nad samą przepaścią, stała Francoise. Moje serce wykonało karkołomne salto i podeszło mi do gardła. Byłam śmiertelnie przerażona i nie miałam pojęcia, co robić. Po paru sekundach udało mi się opanować. Musiałam myśleć, nie mogłam ulec panice. Nie śmiałam wykonać żadnego nagłego gestu. Każdy mój ruch mógł ją przestraszyć i okazać się fatalny w skutkach.
R
S
Stałam więc, ani na chwilę nie spuszczając z niej wzroku i zastanawiając się, co dalej. Po paru minutach doszłam do wniosku, że muszę dać znać o swojej obecności, zwrócić na siebie jej uwagę w taki sposób, aby się nie przestraszyła. Wiedziałam, że wystarczy jeden jej krok, a spadnie. Co ona tutaj robi, pomyślałam. Miałam nadzieję, że nie przyszła z zamiarem popełnienia czegoś strasznego i nieodwracalnego. Może naprawdę była maltretowaną żoną, jak wydawał się wierzyć Jake. Nagle się poruszyła. Mimo woli wstrzymałam oddech i zamknęłam oczy, po czym natychmiast je otworzyłam. Na szczęście Francoise nadal tam stała. Serce znowu zaczęło mi bić szybko, coraz szybciej. Jak miałam powstrzymać ją od skoczenia w dół, jeśli po to tu przyszła? W ustach zupełnie mi zaschło. Wyciągnęłam rękę i potrząsnęłam najbliższym krzewem, lecz szelest liści nie zwrócił jej uwagi. Robiła wrażenie całkowicie zatopionej we własnych myślach, była nieruchoma jak posąg. Bardzo ostrożnie i powoli cofnęłam się o kilka kroków, obeszłam cedr dookoła i ukryłam się za żywopłotem. Tam przystanęłam, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam śpiewać. Niezbyt głośno, bo to mogłoby ją przestraszyć, lecz na tyle donośnie, aby zdała sobie sprawę z mojej bliskości i wiedziała, że to ja, a nie ktoś inny. Liczyłam, że mój przyciszony głos wyrwie ją z kontemplacji i odwróci jej uwagę od urwiska. - Zatańcz tak, jak tańczono dawniej... Zatańcz tak, jak tań czono dawniej... W moich ramionach, tu, gdzie twoje miejsce... Bardzo lubiłam tę starą piosenkę Charles'a Aznavoura, a poza tym była ona jedyną, której słowa znałam na pamięć. Śpiewając, zawróciłam w kierunku ławki pod cedrem i wyszłam na trawnik. Z wielką ulgą spostrzegłam, że Francoise odwróciła się twarzą ku mnie. Nadal stała w tym samym miejscu na krawędzi urwiska; obserwowała mnie czujnie i z wyraźnym niepokojem. Przystanęłam i uśmiechnęłam się do niej, starając się zachowywać zupełnie normalnie. - Halo, Francoise! - zawołałam. - Mam nadzieję, że mój po pis wokalny cię nie przestraszył. - Roześmiałam się cicho. - Obawiam się, że nie mam zbyt dobrego głosu.
R
S
Zaśmiałam się znowu, siląc się na beztroski wyraz twarzy, lecz Francoise nie zareagowała. Przyglądała mi się w taki sposób, jakby nie miała pojęcia, kim jestem. Na szczęście nie cofnęła się. Niespiesznie ruszyłam ku niej, przekonana, że powinnam zachowywać się tak jak dotąd. - Ta ławeczka pod cedrem to moje ulubione miejsce w ogro dzie - odezwałam się spokojnie. –I popatrz, co za zbieg okolicz ności - najwyraźniej ty także ją lubisz. Zamrugała i chyba wreszcie ocknęła się z transu. - Często przychodziłam tu z madame Adelią - powiedziała powoli, jakby z wahaniem. - Kiedy byłam dzieckiem. - Usiądź ze mną i opowiedz mi o niej - poprosiłam. - Mam wrażenie, że madame Adelia to fascynująca postać. Odwróciła głowę i spojrzała na skały w dole zbocza. Zachwiała się lekko. Znowu wstrzymałam oddech, a serce ścisnęło mi się boleśnie. Nagle zwróciła się w moją stronę. Zrobiła to tak szybko, że drgnęłam ze strachu, potem zaś, ku mojej niewypowiedzianej uldze, powoli ruszyła ku ławce. - Madame Adelia była twoją przyjaciółką? - zapytałam, z trudem przełykając ślinę. Francoise stała tuż przede mną. Skinęła głową. - Tak. Była wyjątkową kobietą. Wzięłam ją za rękę i usiadłam. Francoise poszła za moim przykładem. Milczała, wpatrując się w przestrzeń z tym samym zamyślonym wyrazem twarzy. Doszłam do wniosku, że muszę poczekać, aż się odezwie. W końcu przerwała milczenie. - Czuję się tu bezpieczna - powiedziała. - Masz na myśli tę część ogrodu? - Tak, tak. Madame Adelia nadal jest tutaj... Jej duch unosi się nad tym miejscem. Pomaga mi. - Chciałabyś porozmawiać ze mną o swoich problemach, Francoise? - zapytałam bardzo łagodnie. - O problemach? - powtórzyła, marszcząc brwi. Kiwnęłam głową. Francoise milczała. - Czasami łatwiej jest porozmawiać z obcą osobą. Tennessee
R
S
Williams, amerykański dramaturg, napisał kiedyś: „Zawsze korzystałem z uprzejmości obcych". Może ty też to zrobisz? Z jej piersi wyrwało się głębokie westchnienie. Znowu utkwiła wzrok w przestrzeni. Wydawało mi się, że widzi coś, czego ja nie mogę dostrzec, i widok ten bardzo ją niepokoi. - Ja... Ja nie chcę wracać - wymamrotała. - Bardzo się boję... - Boisz się swojego męża? Bez słowa odwróciła głowę. - Boisz się Oliviera? - powtórzyłam cicho. Skinęła głową, lecz nadal unikała mojego wzroku. Musisz więc zostać tutaj, w Les Roches Fleuries - powiedziałam. - Nie, nie, nie mogę. Muszę wyjechać. Gdzieś daleko. - Bo on będzie cię tu szukał, prawda, Francoise? - Tak. - Powinnaś porozmawiać z matką. Jestem pewna, że ona zdaje sobie sprawę, iż O1ivier źle cię traktuje. To możliwe - przyznała. Jej piękne szare oczy napełniły się łzami. - Przyszłam tutaj, żeby zastanowić się nad wszystkim i posłuchać głosu pani Adelii. Ale boję się tak bardzo, że wcale go nie słyszę. Wzięłam ją za rękę. - Musimy działać bardzo spokojnie, z rozwagą - powie działam. Odwróciła ku mnie smutną, pełną rezygnacji twarz. - Ona też by tak powiedziała. Madame Adelia umarła właśnie tutaj. - Tu, w tym miejscu? - zapytałam ze zdumieniem. Tak. Kiedyś stała tu drewniana sofa, na której mój ojciec codziennie rano rozkładał mnóstwo poduszek. Madame Adelia odpoczywała tu do późnego popołudnia. To było jej ukochane miejsce, tak mówiła. I pewnego dnia umarła, właśnie tu, i odeszła do księcia. Milczałam, zastanawiając się, dlaczego mnie samą tak bardzo pociągał ten zakątek ogrodu. - Jej dusza odeszła do tego, którego kochała - ciągnęła Fran coise. - Nie chcę wracać do Marsylii. Boję się. Lepiej by było, gdybym umarła. I dziecko także.
R
S
- Nie, nie wolno ci tak mówić! - Mocniej ścisnęłam jej dłoń. -I nie powinnaś wpatrywać się w morze z brzegu urwiska, to zbyt niebezpieczne. Myślałam, że umrę ze strachu, kiedy zobaczyłam cię stojącą na krawędzi. W każdej chwili mogłaś runąć w dół, Francoise. - Tak, wiem o tym. - Błagalnie spojrzała mi w oczy. - Mademoiselle Denning, proszę nie mówić mojej mamie, że byłam na skraju urwiska. Przestraszyłaby się... - Dobrze, nic jej nie powiem. - Obiecuje pani? - Obiecuję. Ale ty także musisz mi coś obiecać. - Co takiego? - Że nigdy więcej nawet nie pomyślisz o tym, aby zrobić krzywdę sobie lub dziecku. - Nie mogę do niego wrócić - powiedziała. - Kiedy pije, zachowuje się jak szaleniec. Wiem, że pewnego dnia mnie zabije, więc dlaczego miałabym czekać, aż to zrobi? Po co cierpieć? Lepiej, jeżeli od razu zabiję siebie i dziecko. To będzie mniej bolesne, chyba pani rozumie... - Nie wolno ci tak myśleć. Musimy ułożyć plan. Na pewno wpadnę na jakiś pomysł, wymyślę, dokąd mogłabyś pojechać. Przez jej twarz przemknął błysk nadziei, który zniknął równie szybko, jak się pojawił. - On mnie znajdzie. O1ivier jest policjantem, mademoiselle Denning. - Wiem. Czy zgodzisz się, żebym powiedziała o tym monsieur Jake'owi? Z lękiem potrząsnęła głową. - Nie! W żadnym razie! Monsieur Jake powtórzy wszystko mamie! - Nie, nie zrobi tego, jeśli go poproszę. Jake uszanuje twoją wolę. Jest uczciwym człowiekiem, człowiekiem honoru. Można mu zaufać. Francoise złożyła dłonie na kolanach i długo milczała, rozważając moje słowa. - Dobrze, może mu pani powiedzieć - odezwała się w końcu. - Tylko proszę, ani słowa mojej mamie. - Możesz być tego pewna - odparłam. - Monsieur Jake jest
godny zaufania. Mam już pewien pomysł, ale muszę go dokładnie przemyśleć. A teraz chodźmy do domu, bo twoja matka z pewnością się zastanawia, gdzie jesteś.
II
R
S
Kiedy weszłam do biblioteki, Jake stał przy biurku. Słysząc moje kroki, odwrócił się ku mnie. Właśnie miałem zamiar cię poszukać... - zaczął i nagle przerwał, marszcząc brwi. - Co się stało? Wyglądasz jakoś dziwnie... Miałeś racj ę - powiedziałam, podchodząc do kominka i siadając na krześle. - Francoise rzeczywiście jest maltretowaną żoną. Przed chwilą wyznała mi, że się go boi i że wolałaby sama zabić się teraz, niż czekać, aż on to zrobi. Jake wziął głęboki oddech i spojrzał na mnie uważnie. - Boże święty, Val! - wybuchnął. - Jakim cudem to wszystko tak nagle wyszło na jaw? Usiadł naprzeciwko mnie, wyraźnie zaskoczony i głęboko poruszony. Szybko opowiedziałam mu o wszystkim, co wydarzyło się w ogrodzie. Słuchał uważnie, jak zawsze, z wyrazem skupienia i zainteresowania na twarzy. Kiedy skończyłam, długo milczał. Zdążyłam już poznać ten rodzaj wewnętrznego, cierpliwego wyciszenia, który podziwiałam i kochałam. W trudnych chwilach Jake potrafił błyskawicznie uspokoić się i skoncentrować. Nigdy nie wpadał w panikę i nie podejmował nieprzemyślanych decyzji. Był człowiekiem, który umiał we właściwy sposób rozegrać każdą kryzysową sytuację.
III Widziałam, że pogrążył się w zamyśleniu i usiłowałam być cierpliwa. - Powiedz Francoise, że nie powtórzę Simone ani słowa, chociaż jestem przekonany, że ona i tak wie o wszystkim - odezwał
R
S
się w końcu. - Simone nie jest naiwną kobietką, a poza tym matki instynktownie odgadują takie rzeczy, prawda? - Skąd mam wiedzieć, nigdy nie miałam matki. Skrzywił się, ale nie zamierzałam wycofać się z tego, co powiedziałam. Te słowa wymknęły mi się prawie przypadkiem, lecz były najzupełniej prawdziwe. - Mój Boże, zupełnie zapomniałem! Tuż przed twoim wejściem dzwonił Mike Carter. Dziś po południu rozmawiał z twoim bratem, który koniecznie chciał się z tobą skontaktować. Mike nie dał mu numeru do Les Roches Fleuries, ale obiecał, że prze każe ci wiadomość. Twój brat prosi, żebyś do niego zadzwoniła, i to jak najszybciej. Tłumaczył Mike'owi, że to ważna sprawa. -Szczerze mówiąc, nic mnie to nie obchodziło i wcale nie miałam ochoty dzwonić do Donalda. - Ciekawe, o co mu chodzi? - mruknęłam niechętnie. - Mike nie wie nic więcej. Tu zapisałem numer. - Dziękuję - odparłam, nie ruszając się z miejsca. Jake wstał, podszedł do wielkiego balkonowego okna i utkwił wzrok w rozciągającym się za nim ogrodzie. - Mówiłaś, że masz jakiś pomysł dotyczący Francoise - odezwał się po chwili. - Co wymyśliłaś? - Przyszło mi do głowy, że w moim paryskim mieszkaniu byłaby całkowicie bezpieczna. Mogłaby się tam zatrzymać na dłużej, przecież w gabinecie jest dodatkowe łóżko, a poza tym ja wkrótce wyjadę na zdjęcia albo z tobą, prawda? - Będę musiał się nad tym zastanowić. Uśmiechnęłam się, wiedząc, że drażni się ze mną. - O1ivier mnie nie zna - ciągnęłam. - Jeżeli więc Simone i Armand będą dyskretni, nigdy nie uda mu się odnaleźć Fran coise. Jake westchnął. - To prawda, ale ktoś taki jak on na pewno będzie wiedział, jak wywrzeć na nich presję. - Nie sądzisz chyba, że powiedzą mu, gdzie jest ich córka! wykrzyknęłam. - Simone jest twarda i inteligentna, założę się, że poradziłaby sobie z każdym, nawet z gliniarzem. Skinął głową. - Ja również - rzekł. - Armand też nie da sobie w kaszę dmu-
R
S
chać. Wiem, że w czasie wojny należał do Resistance. Oczywiście był wtedy bardzo młodym chłopcem, ale powiedział mi kiedyś, że tamte przeżycia pomogły mu dojrzeć, lepiej poznać życie i ludzi. - Jake utkwił we mnie baczne spojrzenie błękitnych oczu. -Dlaczego chcesz wziąć do siebie Francoise, Val? Oczywiście to bardzo miłe i godne pochwały, ale przecież zupełnie jej nie znasz, parę godzin temu zobaczyłaś ją po raz pierwszy w życiu... Bardzo lubię Simone - odpowiedziałam. - Chyba trochę się do niej przywiązałam. Jest pełna macierzyńskich uczuć, dobroci i serdeczności. Prawdziwa sól ziemi, w każdym razie ja tak ją widzę. Cała ta sytuacja musi być dla nich wszystkich okropna. To nie do pomyślenia, aby jakiś drań bił kobietę, i to w dodatku ciężarną. Wydaje mi się, że mogę im pomóc, więc dlaczego miałabym tego nie zrobić? Widzimy wciąż tyle cierpienia, Jake, i właściwie nigdy nie jesteśmy w stanie mu zaradzić. Pomyśl, ile razy ratowaliśmy z niebezpiecznych sytuacji matki z małymi dziećmi i kobiety w ciąży, a potem zawsze musieliśmy pozostawiać je własnemu losowi, bo nie mogliśmy nic więcej zrobić. Chcę pomóc Francoise, przynajmniej jej. Nie mogę znieść myśli, że O1ivier wcześniej czy później zatłucze na śmierć tę delikatną dziewczynę. A możesz być pewien, że tak właśnie się stanie, j eśli nie wyrwiemy jej z jego łap. - Masz absolutną rację - powiedział. - Podziwiam cię, że chcesz ratować Francoise, i zrobię wszystko, by ci pomóc. Nie mam żadnych wątpliwości, że powinniśmy to zrobić. - Dzięki. Cieszę się, że się ze mną zgadzasz. - To chyba oczywiste. Mogę cię jeszcze o coś zapytać? - Wal śmiało. - Skąd przyszło ci wtedy do głowy, żeby zacząć śpiewać? Skąd wiedziałaś, że to podziała? - Jake uniósł brwi i pokręcił głową. - Ja nigdy nie wpadłbym na taki pomysł. - Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego o tym pomyślałam. Chyba była to podpowiedz zdrowego rozsądku. Wiedziałam, że jeśli ją przestraszę, może w każdej chwili skoczyć. Chciałam odwrócić jej uwagę, ale w jak najłagodniejszy sposób, dlatego starałam się zachowywać normalnie. Dam sobie głowę uciąć, że gdybym zaczęła krzyczeć lub wzywać pomocy, Francoise skończyłaby na dnie urwiska.
R
S
- Naprawdę tak myślisz? Że zamierzała skoczyć? Przez chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią, a potem kiwnęłam głową. - Tak, Jake. Powiedziała mi, że przyszła tam, aby usłyszeć, co poradzi jej madame Adelia, ale strach przed O1ivierem zagłuszył głos starszej pani. Jestem pewna, że gdybym się wtedy nie zjawiła, popełniłaby samobójstwo. - Słodki Jezu... -jęknął Jake, siadając na krześle obok mnie. -Uratowałaś jej życie. - Chyba tak, lecz chcę pomóc jej w bardziej konkretny sposób, to znaczy wyrwać ją spod władzy O1iviera, zapewnić jej bezpieczne schronienie. Może przecież urodzić dziecko w Paryżu. - Nie zapominajmy, że Olivier pracuje w policji. Simone i Armand będą musieli zachować ostrożność, zwłaszcza jeśli chodzi o rozmowy telefoniczne. Patrzyłam na niego ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, do czego zmierza. - Rozmowy telefoniczne? - Nie wiem, czy francuska policja ma dostęp do wykazu rozmów telefonicznych, ale sama wiesz, że w Stanach gliniarze nie mają z tym najmniejszego problemu. Trzeba będzie ostrzec Simone i Armanda, aby korzystali wyłącznie z automatów telefonicznych. Najlepiej zresztą, żeby to Francoise dzwoniła do nich. A skoro mówimy o telefonach - może jednak powinnaś zadzwonić do brata, Val. - Może - mruknęłam. Podeszłam do biurka, usiadłam i wzięłam do ręki kartkę, na której Jake zapisał numer Donalda. Nagle uświadomiłam sobie, jak głęboką niechęć budzi we mnie myśl o czekającej mnie rozmowie. Bo przecież w głębi duszy doskonale wiedziałam, że będzie ona dotyczyć Margot Scott Denning. Mojej tak zwanej matki.
IV Kiedy wreszcie podniosłam słuchawkę i zaczęłam wybierać numer, uczyniłam to z nadzieją, że Donalda nie będzie w domu
R
S
i wymigam się, zostawiając mu wiadomość na sekretarce. Niestety, mój brat prawie natychmiast odebrał telefon. - W porządku, Eliane, strzelaj! - wykrzyknął. - Mówi Val - oświadczyłam. - Och, cześć, Val. Myślałem, że to Eliane, jedna z moich współpracowniczek. Przed chwilą skończyłem z nią rozmawiać, ale powiedziała, że zaraz oddzwoni. Jak się czujesz, siostro? - Doskonale. Dowiedziałam się, że usiłowałeś skontakować się ze mną w jakiejś ważnej i niezwykle pilnej sprawie. - Wszystko się zgadza - przytaknął pospiesznie. - Musisz wrócić do domu, Val. Natychmiast, jak najszybciej. Mama chce z tobą pomówić. - Nie mogę przyjechać, w każdym razie nie teraz. Nie wyobrażasz sobie chyba, że zostawię wszystkie swoje sprawy i przylecę na twoje życzenie. Albo jej. Poza tym Nowy Jork już dawno przestał być moim domem. I powiem ci coś jeszcze -nie mam ochoty na rozmowę z kobietą, która okazywała mi obojętność od dnia, kiedy mnie urodziła. Nie mam jej nic do powiedzenia. - I tobie też nie, chciałam dodać, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili. - Nie bądź taka! - wybuchnął. - Mama była ciężko chora! - Doprawdy? - Mocniej zacisnęłam palce na słuchawce i lekko wydęłam wargi. - Tak, siostro. Niedawno przeszła kolejny zawał, więc po prostu musisz wrócić do domu. Nie przyjechałaś, kiedy prosiłem cię o to ponad dwa tygodnie temu, i jeśli nadal będziesz zwlekać, może być za późno. - Chcesz powiedzieć, że matka może umrzeć? - No, właśnie. A tu chodzi o jej ostatnią wolę, o jej testament, i dotyczy to nie tylko mnie, ale i ciebie. Wyprostowałam się i spojrzałam na Jake'a. Obserwował mnie ze zmarszczonymi brwiami. Wiedziałam, że nigdy nie rozumiał moich rodzinnych układów, a zwłaszcza stosunków między mną a moimi rodzicami i bratem. Nic dziwnego, przecież jego rodzina była zupełnie inna. - Mówię ci, siostro, gra toczy się o wysoką stawkę. Nie wiem, co zrobię, jeśli nie ruszysz tyłka i nie przyjedziesz tu w ciągu kil-
R
S
ku następnych dni. Jeżeli ona umrze, zanim wyjaśnimy cały ten bałagan, znajdę się po uszy w gównie. - Twoja wulgarność wcale do mnie nie przemawia, Donaldzie. I co to za „ona"? Mówisz o jakiejś obcej babie czy o swojej mamie, jak ją zwykle nazywasz? Gdzie się podział ten troskliwy synek? - Daj spokój, Val, odpuść sobie. Nie bądź taka sztywna. Przydałoby ci się, żeby ktoś cię porządnie prze... - Nie kończ, bo odłożę słuchawkę - przerwałam mu ostrym tonem. - Dobrze, dobrze, nic nie powiedziałem. Kiedy przyjedziesz? To ważna sprawa, siostro. I przecież jesteśmy rodziną... - Co też ty powiesz? - Zaśmiałam się krótko. - Jak to się stało, że nigdy dotąd nie słyszałam tego z twoich ust? Ani z ust matki? Dziadek zostawił wszystko tobie - wymamrotał Donald. -Ja nie dostałem nic. Teraz moja kolej. - Jak możesz mówić, że nic nie dostałeś? Dziadek zostawił ci całkiem sporą sumę. - Wiedziałam, że moje słowa podziałają na niego jak czerwona płachta na byka, więc wzięłam oddech, aby nie zdążył mi przerwać. - Rozumiem, że ta ważna sprawa to testament Margot Denning, ale w dalszym ciągu nie mam pojęcia, po co jestem ci potrzebna. Na pewno głównym spadkobiercą uczyniła ciebie, nie mnie. Nie zwracała na mnie uwagi przez trzydzieści jeden lat, więc dlaczego nagle teraz miałoby się coś zmienić? - Słuchaj, Val, sam nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Wiem tylko, że mój spadek jest w jakiś sposób związany z twoim. Nie mogłabyś po prostu powiedzieć, kiedy przyjedziesz? Mama na pewno byłaby spokojniejsza... - Niedługo do ciebie zadzwonię. - Ale kiedy? Kiedy? Val, nie rób mi tego! - Jutro o tej samej porze. - No, dobrze. Tylko nie zapomnij. Rzucił słuchawką, a ja nadal siedziałam bez ruchu, wpatrując się w telefon. Wreszcie odłożyłam słuchawkę i powiedziałam Jake'owi, co się stało. Muszę przyznać, że przede wszystkim czułam ogromny smutek, iż mój brat, podobnie jak matka, znalazł dla mnie czas dopiero teraz.
ROZDZIAŁ 16
I
Nowy Jork, październik
R
S
Gdyby ktoś powiedział mi, że w tydzień po tamtej rozmowie będę siedziała przy biurku dziadka w jego mieszkaniu na Manhattanie, roześmiałabym mu się prosto w twarz. A jednak byłam tu i patrzyłam na wielką reklamę Pepsi-Coli na Long Island, po drugiej stronie Wschodniej Rzeki. Było późne popołudnie pięknego październikowego dnia. Czekałam na Jake'a, który lada chwila miał wrócić ze spotkania z wydawcą, zainteresowanym publikacją Kwiatów wojny. Oboje z Jakiem ustaliliśmy już, że moim wkładem będzie nie tylko część zdjęć, ale także tekstu i podpisów. Jake prosił, abym udała się na to spotkanie razem z nim i Harveyem, ale odmówiłam. Pomysł napisania książki powstał w głowie Jake'a, poza tym Jake był o wiele bardziej znany ode mnie. Chciałam też mieć trochę czasu, aby odpocząć i złapać oddech. Trzymałam kciuki, aby wszystko poszło po myśli Jake'a, ponieważ wiedziałam, że ten projekt jest bardzo bliski jego sercu. Co więcej, zajęty książką, na pewno nie wyjedzie w najbliższym czasie do Kosowa ani do żadnego innego niebezpiecznego miejsca na świecie. Wpatrując się w rzekę, lśniącą w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, uświadomiłam sobie, ile wydarzyło się w ciągu minionych ośmiu dni. Kiedy powiedziałam Jake'owi o Francoise, oboje odbyliśmy z nią długą rozmowę, podczas której zaprosiłam ją do siebie. W pierwszej chwili wyraźnie się wahała, onieśmielona moją pro-
R
S
pozycją, lecz kiedy Jake zasugerował, abyśmy dopuścili do ta-
R
S
jemnicyjej rodziców, szybko się zgodziła. Simone i Armand byli zaskoczeni naszym planem, ale dostrzegli słuszność takiego posunięcia i przekonali córkę, że jest to najlepsze wyjście. Tak więc następnego dnia polecieliśmy do Paryża, zabierając ze sobą Francoise. Przed wyjazdem z Les Roches Fleuries Jake powiedział rodzicom Francoise, dlaczego nie powinni dzwonić do niej ani z willi, ani z własnego domu. - Jako policjant, O1ivier może zdobyć dostęp do wykazu rozmów z obu tych miejsc i na podstawie numeru telefonicznego od szuka adres mieszkania, do którego będziecie dzwonić - wyjaśnił. - Będzie o wiele bezpieczniej i mądrzej, jeżeli zaczekacie na telefon od Francoise. Simone i Armand przyznali mu rację, lecz kiedy opuszczaliśmy Les Roches, nie kryli niepokoju. Współczułam im z całego serca. Na szczęście Jake okazał się prawdziwą opoką, wielokrotnie przypominając mi, że zarówno Simone, jak i Armand są silni, zdeterminowani pomóc córce i na pewno nie pozwolą, aby Olivier ich skrzywdził. Następnego dnia po naszym powrocie do Paryża zadzwonił Harvey Robinson z Nowego Jorku, aby powiedzieć Jake'owi, że wydawca chciałby spotkać się z nim jak najszybciej. Harvey miał dła Jake'a jeszcze jedną niespodziankę - znana galeria sztuki w SoHo zgłosiła chęć urządzenia wystawy jego zdjęć, a jej właściciel pragnął porozmawiać z nim o tym osobiście. - Jedźmy w przyszłym tygodniu, Val - powiedział Jake tego samego wieczoru, najwyraźniej podekscytowany nową perspek tywą. Ja jednak miałam zupełnie odmienne odczucia na temat tak nagłego wyjazdu do Nowego Jorku. - Jeśli pojedziemy, nie będę miała innego wyjścia, jak tylko zobaczyć się z Donaldem - wymamrotałam, zdając sobie sprawę, że zachowuję się jak rozkapryszone dziecko. - A wcale nie mam na to ochoty... - Dlaczego nie spotkasz się z nim i z matką? - zapytał Jake. -Wreszcie dowiesz się, o co chodzi z tym testamentem, a przy okazji wyjaśnisz sprawę jej stosunku do ciebie. Zapytaj ją wprost, dlaczego traktowała cię w ten sposób, skończ z tym raz
R
S
na zawsze. Wydaje mi się, że po takiej rozmowie od razu poczujesz się lepiej. Będziesz wiedziała, co się za tym wszystkim kryło, i wreszcie uwolnisz się od upiorów przeszłości. Nie byłam tego do końca pewna i nie mogłam zdecydować się, czy powinnam jechać do Nowego Jorku. Martwiłam się też o Francoise, którą zostawiłabym samą i w pewnym sensie pozbawioną ochrony. Następnego dnia rano, kiedy wpadłam do Gemstar po raz pierwszy od wyjazdu do Kosowa, wspomniałam o tym Mike'owi Carterowi, który natychmiast rozwiązał mój problem. Najzupełniej nieoczekiwanie oświadczył, że jest gotów czuwać nad Francoise w czasie mojej nieobecności i namówił mnie, abym zadzwoniła do niej i zaprosiła ją na wspólny lunch. - W ten sposób będziesz mogła przedstawić nas sobie - powiedział. Podczas lunchu Mike był jak zwykle ciepły i czarujący. Widziałam, że Francoise czuje się w jego obecności całkowicie swobodnie, byłam nawet odrobinę zaskoczona, że tak znakomicie się rozumieją. W restauracji Francoise kilka razy roześmiała się wesoło i jej piękne szare oczy straciły smutny wyraz, przynajmniej na parę chwil. Tego wieczoru Jake oznajmił, że kupił już dla nas bilety i że wyjeżdżamy za dwa dni. Nie podobało mi się, że podjął decyzję za mnie, ale uległam jego urokowi i entuzjastycznemu podejściu do podróży do Nowego Jorku. Zdałam też sobie sprawę, że Jake jest absolutnie zdecydowany osobiście doprowadzić do końca sprawę książki i wystawy, ja zaś chcę po prostu z nim być. Pobyt na południu Francji bardzo mocno związał nas ze sobą i teraz nie chciałam, aby nieobecność i odległość zniszczyły nasze uczucie.
II Jake i ja zatrzymaliśmy się w mieszkaniu mojej ciotki w samym sercu Manhattanu, w wielkiej kamienicy tuż przy First Avenue. Ciocia Isobel odziedziczyła mieszkanie po moim dziadku, który zawarł w testamencie klauzulę, zgodnie z którą pewnego
R
S
dnia miało ono stać się moją własnością. Oczywiście zakładając, że uda mi się przeżyć Isobel. Dziadek chciał być w porządku wobec córki, lecz jednocześnie pragnął, abym miała własne mieszkanie w Nowym Jorku, nawet jeżeli postanowiłabym pozostać na stałe w Paryżu. Moja ciotka całkowicie zgadzała się z jego opinią. Dziadek nazywał to miejsce moją siatką zabezpieczającą, miejscem schronienia na wypadek, gdyby kiedyś zmęczyło mnie robienie zdjęć na linii frontu. Ciocia Isobel była jedyną córką moich dziadków i starszą siostrą mojego ojca, nigdy jednak nie utrzymywała z nim bliskich stosunków. Mieszkała w Connecticut, mniej więcej dwie i pół godziny od Nowego Jorku, i w mieszkaniu zatrzymywała się bardzo rzadko, raz lub dwa razy w miesiącu. Zawsze powtarzała, żebym korzystała z niego, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota, i opłacała wszystkie związane z nim wydatki. Isobel Denning Cox była znaną dekoratorką wnętrz z biurami w Greenwich i Nowym Jorku, z liczną rzeszą klientów na całym świecie. Dziadek nazywał ją „królową kwiatowych motywów", ponieważ w swoich projektach bardzo chętnie sięgała po kwieciste kretony. Specjalizowała się w angielskich wnętrzach i antykach z okresu króla Jerzego, z ogromnym wyczuciem i smakiem tworząc przytulne domy o typowo brytyjskiej atmosferze. Była w tym doskonała, podobnie jak Mario Buatta, inny świetny projektant wnętrz, który również preferował ten styl. Isobel była też prawdziwym ekspertem w dziedzinie osiemnastowiecznych francuskich mebli i dzieł sztuki, toteż niektóre z jej wnętrz sprawiały wrażenie przeniesionych z zamków w dolinie Loary. Zawsze podziwiałam jej błyskotliwy umysł, talent i umiejętność projektowania tak różnych, pięknych i gustownych domów. Mąż Isobel, James Mallard Cox, był emerytowanym bankierem i w ostatnich latach prawie nie ruszał się z domu. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności ich jedyne dziecko, syn Johnny, znany playboy, który nigdy się nie ożenił, zginął osiem lat temu w katastrofie awionetki, którą sam pilotował. Samolot rozbił się podczas burzy w Alpach Francuskich. Nie widywałyśmy się zbyt często, lecz czasami Isobel wpa-
R
S
dała na zakupy do Paryża, i wtedy, jeżeli tylko byłam w domu, zawsze umawiałyśmy się na lunch lub kolację. Bardzo się lubiłyśmy, można nawet powiedzieć, że byłyśmy zaprzyjaźnione. Ciocia Isobel od zawsze miała za złe mojej matce jej zachowanie wobec mnie, a we wszelkich konfliktach nieodmiennie stawała po stronie dziadka i mojej. Uparta i wygadana, była najbardziej pewną siebie osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Używała wyjątkowo barwnych określeń i kiedyś nazwała mojego ojca „pozbawionym kręgosłupa idiotą, którego mózg należałoby porządnie wyprać, najlepiej w środku dezynfekującym, a potem rozwiesić na wietrze". Zawsze gdy myślałam o cioci Isobel, uśmiechałam się do siebie na wspomnienie tego opisu, którym całkowicie podbiła moje serce. Odkąd pamiętałam, ciotka Isobel nosiła siwe włosy, proste i gęste; była wysoką, przystojną kobietą, bardzo elegancką i doskonale ubraną. Miała wspaniałe poczucie humoru i cięty dowcip, była jednak także realistką o gołębim sercu. Wszystkie te cechy sprawiały, że uważałam ją za kobietę wyjątkową, którą należy podziwiać i naśladować. Kiedy już zapadła decyzja o naszym przyjeździe do Nowego Jorku, zadzwoniłam do biura w Greenwich, gdzie ciotka Isobel najczęściej pracowała. Połączono mnie z jej sekretarką, która powiedziała mi, że powinnam zastać ciotkę w mieszkaniu na Beekman Place. W minutę później rozmawiałam już z nią; z radością przyjęła wiadomość, że chcę się u niej zatrzymać. - Najprawdopodobniej nie zajrzę tu przez następnych kilka tygodni, Val, więc przyjeżdżaj i czuj się jak u siebie w domu. -Roześmiała się. - Co ja gadam, przecież to jest twój dom. Nawet gdybym musiała przenocować, na pewno nie będzie nam zbyt ciasno. Masz swój klucz, prawda? Zapewniłam ją, że mam, a ona powiedziała, iż porozmawia z Molly, swoją gosposią, i poprosi ją, aby przez czas naszego pobytu na Beekman Place przychodziła posprzątać nie dwa, lecz trzy razy w tygodniu. Kiedy otworzyłam drzwi, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Molly była w mieszkaniu rano. Wszystko lśniło czystością, poduszki były świeżo strzepnięte, a na stołach pysz-
S
niły się wazony z kwiatami, W lodówce czekało mleko i inne produkty. Jake obszedł mieszkanie, pogwizdując cicho. Nie ukrywał, że zrobiło na nim spore wyrażenie. Powiedział, że czuje się tak, jakby wszedł do angielskiego wiejskiego domu w Cotswolds i że w gruncie rzeczy bardzo mu się tu podoba. - Ten specyficzny styl to znak firmowy ciotki Isobel - wyja śniłam ze śmiechem. Oboje doszliśmy do wniosku, że mieszkanie jest nie tylko urocze, ale i bardzo wygodne. - Na pewno będzie nam tu o wiele przyjemniej niż w hotelu oświadczył Jake, wyciągając się na sofie obitej kretonem w czer wone różyczki z zielonymi listkami, ulubiony materiał mojej ciotki. Po chwili poderwał się i skoczył do okna, nie szczędząc wyrazów zachwytu. Z okna roztaczał się panoramiczny widok na rzekę, którą w tej chwili płynęło kilkanaście statków i barek. - To ruchliwy szlak wodny - powiedziałam. - Doskonale pa miętam to z okresu dzieciństwa.
R
III
Oczywiście na każdym kroku czekały tu na mnie wspomnienia. Moi dziadkowie mieszkali na Beekman Place przez ponad czterdzieści lat, a ja spędziłam w ich domu wiele szczęśliwych chwil. Były to zresztą jedyne szczęśliwe dni w czasie smutnych lat dorastania. Gdy poprzedniego wieczoru rozpakowaliśmy swoje rzeczy, wybraliśmy się na spacer, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza po długim locie. Jake natychmiast uległ czarowi Beekman Place, spokojnej, otoczonej drzewami enklawy, którą zawsze bardzo lubiłam. Potem przeszliśmy wzdłuż First Avenue aż do pubu Neary'ego na Wschodnią Pięćdziesiątą Siódmą, gdzie Jimmy Neary, właściciel i miły gospodarz, powitał mnie jak córkę marnotrawną. Jimmy, który sam miał trzy córki, uściskał mnie mocno i obdarzył szerokim, ciepłym i szczerym uśmiechem. Kiedy mój dziadek przeszedł na emeryturę, kilka razy w tygo-
S
dniu wpadał do Neary'ego na lunch i często zabierał tam babcię Cecelię na kolację, tak więc Jimmy znał ich bardzo dobrze. Po drinku, który wypiliśmy przy barze, Jimmy zaprowadził nas do nakrytego na dwie osoby stolika w przytulnym kącie, gdzie zjedliśmy kolację. - Musisz się czuć jak marynarz, który po długim rejsie zawi tał wreszcie do rodzinnego portu - zauważył Jake, gdy po solid nej porcji mięsnej potrawki po irlandzku i butelce czerwonego wina szliśmy powoli First Avenue. Objęci i szczęśliwi, że możemy być razem w tę ciepłą noc, wędrowaliśmy pod wysokim sklepieniem ciemnego nieba, lśniącym od gwiazd. - „Lucy in the sky with diamonds"... - zanucił Jake ciepłym głosem fragment znanej piosenki Beatlesów. Był to najwspanialszy powrót do Nowego Jorku, jaki przeżyłam, a jego ukoronowaniem była ostatnia część wieczoru, kiedy czule i delikatnie kochaliśmy się w szerokim łóżku moich dziadków.
IV
R
Telefon zabrzęczał nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. Drgnęłam nerwowo i szybko sięgnałam po słuchawkę. - Halo? - Mówi Francoise - odezwał się miękki, wysoki głos, który zdążyłam już zapamiętać. - Witaj, Francoise! - zawołałam. - Czy wszystko w porządku? Jak się czujesz? - Wszystko w porządku, mademoiselle - odpowiedziała. Czuję się doskonale. Ale Olivier... Olivier zjawił się u moich rodziców w Les Roches Fleuries... - O, mój Boże! - wykrzyknęłam. -I jak to znieśli? Próbował ich zastraszyć? - Tak, ale oni są bardzo silni. Nie powiedzą mu, gdzie jestem... Francoise przerwała i usłyszałam, jak przyciszonym głosem rozmawia z kimś, kto najwyraźniej znajdował się gdzieś w po-
R
S
bliżu. Byłam pewna, że dzwoni z mojego mieszkania, ponieważ w Paryżu była teraz dziesiąta trzydzieści w nocy, i zastanawiałam się, kto jest razem z nią. - Francoise, Francoise - powiedziałam głośno. - Jesteś tam? Nic ci nie jest? Francoise nadal nie odpowiadała. Miałam już powtórzyć jej imię, kiedy nagle ze słuchawki dobiegł mnie głos Mike'a Cartera. - Cześć, Val, to ja. - Mike, czy Francoise źle się czuje? Martwi się o rodziców, prawda? Dam sobie rękę uciąć, że O1ivier dał im się we znaki... - Mike się roześmiał. - Masz całkowitą rację, to straszny skurwysyn. Powiedzmy, że mocno im dokuczył, ale oni naprawdę są twardzi i świetnie sobie z nim poradzili. Zjawił się w Les Roches Fleuries wczoraj po południu. Wy w tym czasie lecieliście nad Atlantykiem. Wydaje mi się, że rodzice Francoise panują nad sytuacją. Uspokoili ją, że u nich wszystko w porządku, a ja dziś po południu przewiozłem ją do siebie. Moje dziewczynki uważają, że jest świetna, i już zdążyły się z nią zaprzyjaźnić. - Tak się cieszę, że jest bezpieczna... Mike, dziękuję ci, że wziąłeś na siebie rolę jej... jej anioła stróża, bo tak chyba należy to nazwać. - Jestem szczęśliwy, że mogę pomóc - powiedział Mike. -Bardzo jej współczuję. Nie miała lekkiego życia z tym draniem, biedactwo... - Wiem o tym. Tak czy inaczej, jestem znacznie spokojniejsza, wiedząc, że Francoise przebywa z tobą i dziewczynkami. Szczerze mówiąc, martwiłam się, że będzie się czuła samotna. - Nie martw się, kochanie. Rodzice Francoise na pewno nie powiedzą O1ivierowi, dokąd wyjechała, a nawet gdyby w jakiś sposób ich do tego zmusił, to i tak nie ma jej już w twoim mieszkaniu. -Mike zachichotał pogodnie. -Rozwiała się jak mgiełka... - Czy Simone i Armand wiedzą, że Francoise jest u ciebie? -zapytałam. - Będą się niepokoić, kiedy nie uda im się do niej dodzwonić... - Francoise uprzedziła ich, że przeprowadza się do przyja-
R
S
ciół, ale nie powiedziała, że chodzi o mnie. Doszliśmy do wniosku, że lepiej, by nie znali jej nowego adresu i numeru telefonu. - To sprytne posunięcie. - Pomyślałem jednak, że powinniśmy cię zawiadomić, co się z nią dzieje, żebyś się w razie czego nie denerwowała. - Cieszę się, że to zrobiliście. - A jak tam nasz stary Nowy Jork? W jego głosie wyczułam nutę tęsknoty. Nowy Jork był jego ukochanym miastem, mówił mi o tym wiele razy. - Jeszcze stoi i nieźle się trzyma - odparłam. - Mamy wspaniałą pogodę, Mike, coś w rodzaju późnego babiego lata. - Korzystaj z tego, dopóki możesz, Val. Zadzwonię pod koniec tygodnia, a na razie oddaję słuchawkę Francoise. - Mademoiselle Denning, proszę się o mnie nie martwić odezwała się Francoise. - Postaram się. Miałaś mówić mi po imieniu, nie pamiętasz? Roześmiała się cicho. - Pamiętam, Val. W domu Mike'a czuję się zupełnie bezpiecznie. O1ivier nigdy mnie tu nie znajdzie, bo przecież nikt nie wie, gdzie jestem, poza panią, mademoiselle, to znaczy... Poza tobą, Val. - A ja nikomu nic nie powiem. - Byłoby chyba lepiej, gdybyś nie dzwoniła do mojej mamy rzekła Francoise. - Rozumiem. Ale ty dzwoń do mnie, kiedy tylko zechcesz. Zostanę w Nowym Jorku przez najbliższy tydzień, może nawet dwa. - Dobrze. Dziękuję za wszystko, mademoiselle Denning. - Val - powiedziałam z naciskiem i obie wybuchnęłyśmy śmiechem. - Au revoir, Val. - Dobranoc, Francoise, i trzymaj się. Zadzwonię za parę dni.
V Odłożyłam słuchawkę i podparłam głowę rękami, myśląc o ostatnich wydarzeniach. Rozmowa z Francoise i Mikiem przy-
S
wołała mnie do rzeczywistości i nagle uświadomiłam sobie, że ja też mam kilka spraw do uporządkowania w swoim życiu. Przed wyjściem na spotkanie z wydawcą Jake zasugerował, abym zadzwoniła do Donalda. - Rozwiąż ten problem raz na zawsze - powiedział, patrząc na mnie surowo. - Musisz pozbyć się tego zbędnego obciążenia, i zapomnieć o przeszłości. Wiedziałam, że ma rację, a jednak nie potrafiłam zdobyć się na rozmowę z bratem. Usiłowałam znaleźć jakąś wymówkę, ale nic nie przychodziło mi do głowy. W samolocie zastanawiałam się, czy rzeczywiście lecę do Nowego Jorku po to, aby porozmawiać z Donaldem i matką, a nie dlatego, aby być z Jakiem. Teraz znowu zadałam sobie to pytanie. Gdybym miała być szczera, musiałabym przyznać, że wróciłam do rodzinnego miasta z powodu Jake'a, nie mojej rodziny. Taka była prawda.
VI
R
Z oczywistych powodów Donald i moja matka znaczyli dla mnie bardzo niewiele. Nie dali mi nic, dosłownie nic, i nie miałam zamiaru pozwolić, aby wykorzystali mnie teraz, na obecnym etapie mojego życia. Jake miał rację. Powinnam pozbyć się dawnych obciążeń, odrzucić je, zostawić przeszłość za sobą i zacząć od nowa. Ale aby to zrobić, muszę stanąć z nimi twarzą w twarz, zwłaszcza z matką, tymczasem ja bardzo dawno temu przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie zamienię z nią ani słowa i jak na razie dotrzymałam danego sobie słowa. Nie zamierzałam łamać tej obietnicy i nie chciałam wiedzieć, dlaczego tak zabiegają o rozmowę ze mną. Do Nowego Jorku przyjechałam głównie ze względu na Jake^ Newberga, który pragnął, abym z nim była. Ja też chciałam z nim być - u jego boku, w jego łóżku, w jego życiu i w jego sercu. Chciałam towarzyszyć mu w każdej chwili jego życia, aż do końca.
ROZDZIAŁ 17
I
R
S
Kiedy Jake wrócił do domu godzinę później, z wyrazu jego twarzy nie potrafiłam odczytać, czy spotkanie z wydawcą przebiegło po jego myśli, czy też nie. Był zupełnie spokojny, a jego oczy nie zdradzały, jak mu poszło. Położył teczkę na krześle, uściskał mnie mocno i pocałował w policzek. - Cześć, skarbie - powiedział. - Muszę napić się coli. I poszedł do kuchni. Nie spuszczałam z niego wzroku, przez cały czas myśląc przede wszystkim o tym, że świetnie wygląda w szarym garniturze w jodełkę, jasnoniebieskiej koszuli i granatowym krawacie w kropki. Był bardzo przystojny i atrakcyjny, od czubka jasnowłosej głowy po końce starannie wypastowanych brązowych mokasynów. Poczułam przypływ dumy. Nie było go przez cały dzień, a odkąd związaliśmy się ze sobą, po każdym, nawet krótkim rozstaniu miałam wrażenie, że widzę go po raz pierwszy. Na jego widok zawsze reagowałam radosnym, podszytym fascynacją zdumieniem. Jake był jedynym mężczyzną, który liczył się w moim życiu, jedynym, którego pragnęłam. - Może poszlibyśmy gdzieś na kolację? - zapytał, siadając obok mnie na sofie. - Nie chcę, żebyś gotowała. - Doskonale. Jak poszło spotkanie? Twarz Jake'a rozjaśniła się uśmiechem. - Nasz wydawca na pewno ci się spodoba, Val. Szkoda, że nie poszłaś ze mną, ale i tak wkrótce go poznasz. Nazywa się Bill Forrest, jest bardzo inteligentny i bystry. Dokładnie wie, czego chce, jak powinna wyglądać nasza książka i jaki przekaz ma być zawarty w tekście i fotografiach. W bardzo entuzjastyczny spo sób odniósł się do naszego projektu.
R
S
- A więc mamy kontrakt. - Jeszcze nie, ale to wyłącznie kwestia czasu. Harvey jest tego samego zdania. Zanim podpiszemy umowę, Bill chce dostać szczegółowy plan książki. Musimy rozpisać treść na rozdziały i pokazać mu więcej zdjęć. Na przyszły tydzień umówiłem się z nim na małą prezentację. - Zdążymy ją przygotować? - zapytałam, unosząc lekko brwi. - Jasne. Z twoją pomocą to nic trudnego - odparł. - Pochlebstwa daleko cię zaprowadzą - zauważyłam. - Mam nadzieję. Bo z tobą chcę dojść jak najdalej. - Na pewno ci się uda, głuptasie. Uśmiechnął się i pociągnął spory łyk coli. - Możemy pracować przez cały weekend - rzekł, stawiając puszkę na stole. - Wybierzemy zdjęcia i zaplanujemy układ tekstu. Powinniśmy zdążyć. - Chyba tak... - Przerwałam i obrzuciłam go szybkim spojrzeniem. - Jake? - Tak? O co chodzi? Coś cię niepokoi? - Trochę. Martwię się o Francoise. Dzwoniła dziś po południu, z mieszkania Mike'a Cartera. Przeniosła się do niego. - Dlaczego? Co się stało? No, jasne, nie musisz nic mówić! Zjawił się Olivier, tak? - Na szczęście nie w Paryżu, lecz w Les Roches Fleuries. - Wyobrażam sobie, jak dał się we znaki jej rodzicom mruknął Jake. - Właśnie. Simone i Armand nie ulegli jego naciskom, ale Mike doszedł do wniosku, że lepiej będzie zabrać Francoise z mojego mieszkania. - Rozumiem. To dobry pomysł, bo sprytny gliniarz mógłby szybko się domyślić, gdzie przebywa Francoise. Oboje mieszkaliśmy w Les Roches Fleuries, więc być może zacząłby coś podejrzewać. Nietradno odnaleźć nas w Paryżu. Gliniarz nie miałby z tym żadnych trudności. Kiwnęłam głową. - Masz rację. Wiesz, Jake, wydaje mi się, że Mike polubił Francoise. Chodzi mi o to, że ona mu się chyba dosyć podoba. W pierwszej chwili Jake spojrzał na mnie ze zdumieniem, zaraz jednak uśmiechnął się szeroko.
R
S
- I bardzo dobrze! Francoise jest śliczną i miłą młodą kobietą, a Mike owdowiał... Kiedy dokładnie? Dziesięć lat temu, prawda? - Tak, Sarah zginęła w wypadku samochodowym dziesięć lat temu. Lisa miała wtedy cztery latka, a Joy dwa. Teraz obie są już bardzo dorosłymi nastolatkami. Mike mówi, że błyskawicznie zaprzyjaźniły się z Francoise. Uśmiechnęliśmy się do siebie. - Na pewno u Mike'a będzie bezpieczniejsza - odezwał się Jake. - Niemożliwe, aby O1ivier wytropił ją u niego. - Mam nadzieję. Co prawda, pracuję dla Mike'a, więc jeśli O1ivier wpadnie na pomysł, że mam coś wspólnego ze zniknięciem Francoise, może zjawić się w biurze Gemstar... - To fakt, ale Mike Carter szybko wybije mu z głowy nieodpowiednie pomysły. - Tak, Mike jest twardy i poradzi sobie z każdym problemem. - Żyjemy w parszywym świecie - wymamrotał, gwałtownym ruchem stawiając puszkę na blacie. W jego niebieskich oczach błyszczały iskierki gniewu, a usta zacisnęły się w wąską linię. Jake był dobrym, pełnym współczucia dla innych człowiekiem. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie problemy - ciągnął. - Na przykład Francoise - łagodna, serdeczna młoda kobieta, bita i maltretowana przez łajdaka, który wpada w szał, kiedy trochę wypije. To niesprawiedliwe, prawda? - Oczywiście. Mam nadzieję, że do narodzin dziecka nie wydarzy się nic niespodziewanego, a potem Francoise zdecyduje, co dalej. Osobiście mam nadzieję, że zostanie w Paryżu. Może czeka ją przyszłość u boku Mike'a... Jake z namysłem zmierzył mnie długim, bacznym spojrzeniem, oparł się o poduszki sofy i lekko zmarszczył brwi. - Skąd ten pomysł? - Nie wiem... Chociaż nie, właściwie wiem. Tego dnia, kiedy Mike zabrał nas na lunch, narodziło się między nimi jakieś porozumienie, Francoise była taka beztroska i szczęśliwa, że aż nie mogłam w to uwierzyć. Wiem, że miało to coś wspólnego z Mikiem. A Mike... Wydaje mi się, że zareagował w podobny sposób. On także był szczęśliwy. Nigdy nie widziałam u niego takiego wyrazu twarzy, a przecież znamy się już siedem lat.
- Można więc powiedzieć, że coś między nimi zaiskrzyło, ale to jeszcze nie znaczy, iż czeka ich wspólna przyszłość. Słuchaj, Val, Francoise jest przecież mężatką, żoną maniaka, którego dziecko ma lada dzień urodzić. Nie spiesz się tak ze snuciem pięknych planów, skarbie. - Wiem, wiem, ale byłoby wspaniale, gdyby Francoise i Mike... - Przerwałam, wzruszając ramionami. -No, wiesz, gdyby się zeszli... Jake nachylił się ku mnie i musnął wargami czubek mojego nosa. - Mówisz jak najprawdziwsza romantyczka. Zgadzam się, byłoby wspaniale i Francoise na pewno byłaby szczęśliwa. Mike to przyzwoity facet.
S
II
R
Ponieważ Jake chciał wybrać się do jakiejś miłej restauracji w sąsiedztwie, wieczorem zaprowadziłam go do „Le Perigord" na Pięćdziesiątą Drugą. Wiedziałam, że mu się tam spodoba, ponieważ Jake uwielbiał kuchnię francuską, oczywiście po kuchni amerykańskiego południa. Okazało się, że miałam rację. „Le Perigord" należał do ulubionych lokali mojego dziadka, z którym często bywałam tu w ciągu minionych dwudziestu lat. Teraz mnie i Jake'a przywitał Georges Briąuet, właściciel restauracji, i zanim zdążyliśmy mrugnąć okiem, już stały przed nami dwa kieliszki z musującym szampanem Perrier-Jouet. Na powitanie i dla uczczenia mojego powrotu do Nowego Jorku, wyjaśnił Georges. Jake był w znakomitym nastroju, co i mnie szybko wprawiło w doskonały humor, więc po pierwszym kieliszku szampana wypiliśmy następne. Jake zamówił ostrygi, pieczoną kaczkę i butelkę swojego ulubionego czerwonego wina, Saint-Emilion. Kolację zakończyliśmy świetnym deserem - wyspami z lodów pływającymi w waniliowym sosie. - Wiem, że byłam zbyt szczupła - powiedziałam w pewnej chwili. - Ale wkrótce stanę się za gruba. O wiele za gruba. Muszę przejść na dietę.
R
S
- Moim zdaniem wyglądasz cudownie - mruknął Jake. - Nie lubię wieszaków. Nie odpowiedziałam, ponieważ przypomniałam sobie właśnie, jak anorektycznie wychudzona była Sue Ellen, eks-żona Jake’a i sławna modelka. Jake bardzo niepokoił się jej stanem zdrowia. Ciekawe, co się z nią teraz dzieje, pomyślałam. Wiedziałam tylko, że nadal znajduje się na szczycie jako modelka. Jake i Sue Ellen rozwiedli się prawie dwa lata temu; czas leci tak szybko... - Dzwoniłaś do Donalda? - zapytał Jake. Wyrwana z zamyślenia, kilka razy zamrugałam nerwowo. - Nie. - Musisz to zrobić, Val. - Spojrzał na mnie uważnie i przykrył moją dłoń swoją. - Nie tylko ze względu na siebie, ale przede wszystkim dla dobra nas obojga. Nie chcę, aby ta sytuacja wisiała ci nad głową. Przeszłość zawsze była dla ciebie ogromnym ciężarem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę i dlatego pragnę, abyś raz na zawsze zostawiła ją za sobą, pozbyła się jej. Musisz się od niej uwolnić, kochanie. - Chciałabym, Jake, naprawdę, ale... - Nie przyjmuję żadnych „ale" - przerwał mi ostro. - Po prostu podnieś słuchawkę, wybierz numer i umów się na spotkanie z Donaldem. A następnego dnia porozmawiaj z matką. Zrób to teraz, kiedy jesteśmy w Nowym Jorku, wykorzystaj to. - Och, Jake, nie masz pojęcia... - Mam i dlatego chcę ci pomóc. Możesz na mnie liczyć. Jeśli zechcesz, pójdę z tobą na to spotkanie, możemy też zaprosić Donalda do nas. Porozmawiasz z nim w cztery oczy, ale ja będę w pokoju obok, tuż za drzwiami. Proszę cię, Val... - nalegał. - Pomyślę o tym. - Zobaczysz, że nie będzie tak źle. Zadzwoń do niego jutro rano i umów się na popołudnie lub wieczór. Im szybciej, tym lepiej. - Jutro nie mogę. Idę na lunch z Muffie. - Słusznie, zapomniałem. Ale przecież nie będziecie jadły lunchu przez cały dzień. Umów się z nim na później, dobrze? - Sama nie wiem... - Więc może w ciągu weekendu? - Jake nie zamierzał ustąpić.
R
S
- Myślałam, że przez cały weekend mamy pracować nad książką. - Jasne, ale rozmowa z Donaldem nie zajmie ci chyba więcej niż godzinę. - Z Donaldem Wielkim nigdy nic nie wiadomo - wymamrotałam. - Często zastanawiałem się, dlaczego tak go nazywasz. - Jake uniósł jasnobrązowe brwi i spojrzał na mnie pytająco. - Bo moja matka uważała, że Donald jest najwspanialszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek przyszło na świat. Najwspanialszym zjawiskiem od czasu, kiedy człowiek wynalazł krojone pieczywo tostowe, jak mówiła moja babcia. Matka zawsze powtarzała, że Donald doskonale robi to lub tamto, a ja pewnego dnia poczułam, że mam tego dosyć. Zresztą nie dotyczyło to tylko mnie. Więc pewnego dnia powiedziałam: „O, patrzcie, nadchodzi Donald Wielki". Dziadek o mało nie pękł ze śmiechu i tak to się zaczęło, przezwisko przylgnęło do Donalda na stałe. - Zwykle tak bywa - zauważył Jake. - Rozumiem, że z Donaldem nigdy nic nie wiadomo, ale rozmowa z nim nie zajmie ci chyba całego dnia, prawda? Milczałam, czując, jak wszystko kurczy się we mnie z niechęci. Sama myśl o spotkaniu z bratem wydała mi się nagle zupełnie nie do zniesienia. Wspomnienia, w których pojawiał się Donald, były dla mnie zbyt bolesne. - Starasz się znaleźć jakąś wymówkę, kochanie, lecz wydaje mi się, że powinnaś odbyć tę rozmowę. Nie odkładaj też w nieskończoność spotkania z matką. Stań przed nią i wysłuchaj, co ma ci do powiedzenia. Stać cię na to, Val. - Nie. - Dlaczego? Chyba się nie boisz? - Boję się - szepnęłam. - Jej czy tego, co może ci powiedzieć? - zapytał łagodnie, biorąc mnie za rękę. - Tego, co może mi powiedzieć - odparłam. I nagle wyprostowałam się, podniosłam głowę. Poczułam się lepiej i pewniej, ponieważ przyznałam się do tego lęku przed Jakiem, a co najważniejsze, sama przed sobą. - Nie bój się, Val. To wszystko tkwi w niej, nie w tobie.
R
S
- Założę się, że to w ogóle nie ma z tobą nic wspólnego, bo niby jakim cudem? Ze słów twojego dziadka wynika jasno, że wszystko zaczęło się, kiedy byłaś maleńkim dzieckiem, prawda? Kiwnęłam głową. - Posłuchaj mnie... - rzekł Jake. - Ty i ja mamy ze sobą wiele wspólnego, a przede wszystkim uczciwość, poczucie honoru, szczerość i umiłowanie prawdy. Prawdy we wszystkim. Nienawidzę kłamstwa i wiem, że podzielasz to uczucie. Zawsze będę ci mówił tylko prawdę. Ty również, tak? - Tak - odparłam, patrząc mu prosto w oczy. - W porządku. Teraz też mówię ci prawdę, Val - nie masz się czego obawiać. To, co może powiedzieć ci twoja matka, nie ma nic wspólnego z tobą. Jej nienormalne zachowanie ma źródło w niej samej, nie w tobie, rozumiesz? Westchnęłam głęboko. - Chcesz, żebym był przy tobie, kiedy się z nią spotkasz? - Nie sądzę, aby jej się to spodobało - odpowiedziałam. -Poza tym, raczej nie byłaby wtedy ze mną szczera. - Prawdopodobnie nie - przyznał. - Ale nie dowiemy się tego, dopóki z nią nie porozmawiamy. Musiałam się z nim zgodzić. - Cieszę się, że mi zaproponowałeś, byśmy spotkali się z nią razem, Jake - powiedziałam. - Naprawdę. - Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie. - A ty dla mnie. I masz rację. Obiecuję, że jutro zadzwonię do Donalda i umówię się z nim. Wolałabym najpierw porozmawiać z nim, a dopiero później z matką. - Oczywiście - przytaknął Jake. - Nie wszystko naraz. Załatw to spokojnie, krok po kroku. Nachylił się i pocałował mnie w policzek.
III W ciemnym, przytulnym pokoju, na szerokim łóżku, które kiedyś należało do moich dziadków, Jake pieścił mnie tak czule i namiętnie, jak nigdy dotąd. Powoli, bez cienia pośpiechu, kilkakrotnie doprowadzał mnie na skraj rozkoszy, a ja nie pozosta-
R
S
wałam mu dłużna. W pewnej chwili przestaliśmy dotykać się i całować, i leżeliśmy bez ruchu, aby złapać oddech. - Chciałbym, aby to trwało wiecznie - wyszeptał Jake, wtulając twarz w moje włosy. - Ja też - odszepnęłam. Uniósł się na łokciu i zaczął całować moje powieki, policzki, wargi i szyję. Jego usta pieściły moje piersi, aby wreszcie znaleźć się między udami i szybko doprowadzić mnie na szczyt. Całe moje ciało drżało pod jego dotykiem. Pragnęłam stać się częścią jego ciała, pragnęłam, by posiadł mnie bez reszty. Kiedy wszedł we mnie, natychmiast odnaleźliśmy wspólny rytm i wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej po stopniach namiętności. - Kocham cię, Val - powiedział pełnym napięcia głosem. Dużo później, kiedy odpoczywaliśmy, szczęśliwi i wyczerpani, otworzyłam oczy i spojrzałam na niego z czułością. - Na zawsze... - odezwałam się. - Będziemy razem do końca życia... - Tak - odparł, tuląc mnie w ramionach i całując moje włosy. Przepełniona radością i szczęściem nie pomyślałam, że mówiąc: „na zawsze", kuszę los. Wypowiedziane tej nocy słowa miały wrócić do mnie wiele tygodni później, kiedy przyszło mi wybierać dalszą drogę życia.
ROZDZIAŁ 18
I
R
S
Ranek był piękny, ale potem pogoda się pogorszyła. Błękitne niebo pokryły szarobiałe chmury, lecz jak zapewnił ranie Jake, który co jakiś czas włączał CNN, aby obejrzeć wiadomości, nie zanosiło się na deszcz. Postanowiłam więc pójść pieszo do hotelu Carlyle, gdzie umówiłam się na lunch z moją przyjaciółką Muffie Potter Aston. Jake siedział przy starym biurku dziadka pod oknem, pisząc coś w żółtym notesie i popijając colę z puszki. - Wychodzę - powiedziałam, całując go w czubek głowy. -Zobaczymy się później. - Już wychodzisz? - Chcę się przejść. - Taki kawał drogi? - zdziwił się. - Tylko dwadzieścia pięć przecznic. - Roześmiałam się. - I jeszcze Lexington, Park, Madison i trzy następne ulice -uzupełnił z uśmiechem. - Potrzeba mi ruchu. Czuję się jak jedna z tych gęsi, które Francuzi tuczą na pasztet z wątróbek, a wszystko dlatego, że codziennie wmuszasz we mnie obfite śniadania, lunche i kolacje. - Hmmm... Kochanego ciała nigdy za dużo. - Posłał mi lubieżny uśmiech. - Zwierzak! - oburzyłam się. - I wcale nie mam za dużo ciała! Uśmiechnął się enigmatycznie, a może po prostu z zadowoleniem. Nie byłam pewna. - Wybierasz się później do agencji? - zapytałam. Kiwnął głową. - Muszę przekopać się przez te stosy zdjęć, które Harvey od
lat gromadzi w archiwum. Część z nich może okazać się przydatna do książki. Pójdę tam koło pierwszej, zjem lunch z Harveyem i zabiorę się do pracy. Nie będzie to zbyt ciężkie zajęcie. - Po lunchu wrócę do domu - powiedziałam, zmierzając w stronę drzwi. - I zadzwonisz do Donalda - przypomniał mi surowo. - Tak. To na razie. Wieczorem zapraszam cię na kolację do chińskiej restauracji! - krzyknął za mną. - Nie będę głodna, więc dziękuję - odpowiedziałam, uśmiechając się do siebie, i zanim zdążył coś dodać, pospiesznie zamknęłam za sobą drzwi.
S
II
R
Ponieważ od lat nie przyglądałam się wystawom sklepowym w Nowym Jorku, z przyjemnością ruszyłam powoli, kierując się ku Wschodniej Pięćdziesiątej Siódmej. Kiedy skręciłam w tę słynącą z modnych sklepów ulicę, ze zdumieniem spostrzegłam, ile nowych butików powstało tu w ostatnim czasie. Co chwilę przystawałam przed pomysłowo zaaranżowanymi wystawami, oglądając ubrania, buty i torby. Miałam swój ulubiony styl, który zawsze mi się podobał. Najchętniej wybierałam proste, doskonale skrojone ubrania w ciemnych kolorach, gdyż wiedziałam, że właśnie one najlepiej pasują do mojego typu urody. Zwykle okazywały się także bardzo praktyczne, co w moim zawodzie nie było bez znaczenia. Całą swoją garderobę oparłam na trzech kolorach - czarnym, granatowym i szarym. Mogła sprawiać wrażenie nieco surowej, wręcz ascetycznej, lecz ubrania w tych kolorach łatwo było zestawiać i uzupełniać odpowiednimi dodatkami. Od czasu do czasu wpadałam w szał zakupów i wtedy decydowałam się na coś białego lub kremowego, nigdy jednak nie kupowałam rzeczy w jaskrawych kolorach, ponieważ najzwyczajniej w świecie ich nie cierpiałam. Dziś miałam na sobie lekki żakiet z czarnej wełny, przypominający krojem kurtkę w moim ukochanym stylu safari, białąjedwabną bluzkę koszulową, czarne gabardynowe spodnie i czarne
R
S
buty na wysokim obcasie, a przez ramię przewiesiłam torbę z ciemnozielonej skóry, którą Jake podarował mi na Boże Narodzenie. Jedyną biżuterię stanowiły jak zwykle perłowe kolczyki i piękny, stary zegarek Cartiera, odziedziczony po babce. Idąc ulicą, pomyślałam nagle, jak wyjątkową i cudownie serdeczną osobą była Cecelia Denning, do której byłam tak bardzo podobna. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że bez niej, i oczywiście bez dziadka, byłabym dziś głęboko znerwicowaną i zagubioną w życiu młodą kobietą. To właśnie babcia piętnaście lat temu poznała mnie z Muffie Potter, która stała się moją najlepszą przyjaciółką i sojuszniczką. Kiedy byłyśmy nastolatkami, Muffie, kilka lat starsza ode mnie, mieszkała w Waszyngtonie, lecz widywałyśmy się podczas wszystkich wakacji i przerw w zajęciach szkolnych. Muffie przyjeżdżała wtedy do swoich mieszkających w Scarsdale dziadków, którzy przyjaźnili się z moimi. Dziadkowie Muffie znali też ciocię Isobel, więc nasza przyjaźń cieszyła się aprobatą obu rodzin. Chociaż w ciągu ostatnich paru lat spotykałyśmy się dość rzadko, nigdy nie przestałyśmy być sobie bardzo bliskie. Podczas gdy ja podróżowałam z aparatem fotograficznym do wszystkich rozdartych wojną zakątków świata, Muffie robiła karierę jako członek zarządu nowojorskiej filii Van Cleef & Arpels, znanej francuskiej firmy jubilerskiej. Niedawno wyszła za mąż za Sherrella Astona, cieszącego się sporą sławą chirurga plastycznego. Niestety, nie mogłam być obecna na ich ślubie, ponieważ tkwiłam wtedy w jakiejś zapadłej dziurze, jak zwykle fotografując ludzkie cierpienie. Pisywałyśmy do siebie, dzwoniłyśmy i porozumiewałyśmy się za pomocą faksu, a kiedy szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazłyśmy się w tym samym mieście, umawiałyśmy się na dłuższe spotkania i plotki. Byłam szczęśliwa, że mam taką wierną przyjaciółkę, a Muffie podzielała to uczucie. Podobnie jak babcia Cecelia, również Muffie była osobą wyjątkową. Nazywałamją „złotą dziewczyną", ponieważ naprawdę była złota, a już na pewno miała złote serce. Miałam wrażenie, że Muffie emanuje słoneczną jasnością i lekkością. Była bardzo ładną, niebieskooką blondynką. Inteligentna, bystra i znacznie mądrzejsza od większości znanych mi osób, zaw-
R
S
sze mówiła, co myśli, szczerze, choć taktownie. Jeśli ktoś prosił ją o radę, nigdy nie ukrywała własnego zdania. W przeciwnym razie nie wyrywała się ze wskazówkami i komentarzami - była na to zbyt rozsądna. Poprzedniego dnia zadzwoniłam, aby zawiadomić ją o naszym przyjeździe i umówić się na lunch. Późnym wieczorem, po powrocie z pracy, zatelefonowała do mnie, ponieważ chciała porozmawiać nieco dłużej i uzupełnić zasób najnowszych wiadomości. Kiedy pod koniec sierpnia wróciłam z Belgradu do Paryża, poinformowałam Muffie o śmierci Tony'ego, wiedziała więc wszystko o moich ówczesnych przeżyciach, a także późniejszych, związanych z wizytą w Londynie. Wysłuchała moich zwierzeń i całkowicie zgodziła się z moją oceną postępowania Tony'ego, potem zaś powiedziała, abym postarała się zapomnieć o przeszłości i zaczęła normalnie żyć. Wiedziała także o moim obecnym związku z Jakiem. Ta wiadomość sprawiła jej ogromną radość, ponieważ bardzo polubiła Jake'a, kiedy przedstawiłam ich sobie dwa lata temu. W pełni zaaprobowała nowy rozwój wydarzeń w moim życiu, zwłaszcza po odbytej poprzedniego wieczoru rozmowie, podczas której opowiedziałam jej o swoim uczuciu do Jake'a i wspólnej przyszłości, jaka być może nas czekała.
III
Ponieważ od naszego ostatniego spotkania minęły całe wieki, niecierpliwie czekałam na pojawienie się Muffie. Kiedy weszłam do holu, a następnie do restauracji hotelu Carlyle, uświadomiłam sobie, jak bardzo za nią tęskniłam. Stanęła na progu kilka minut po mnie, otoczona obłokiem perfum, uśmiechnięta i olśniewająca w eleganckim niebieskoszarym kostiumie. Gdy ucałowałyśmy się serdecznie i usiadłyśmy przy zarezerwowanym stoliku, Muffie zmierzyła mnie bacznym, oceniającym wszystko spojrzeniem.
R
S
- Wyglądasz fantastycznie, Val! - wykrzyknęła po chwili. -Wiedziałam, że Jake to facet stworzony dla ciebie. - I miałaś rację. Jake zawsze był dla mnie bardzo dobry, usiłował mnie chronić i opiekować się mną. Mówi, że zakochał się we mnie już dawno temu. Muffie się roześmiała. - Ach, ci mężczyźni! - Pokręciła głową. - Gdyby tylko powiedział ci o tym wcześniej, nie zaangażowałabyś się w związek z Tonym i uniknęłabyś wszystkich tych strasznych przeżyć i perypetii. - No, właśnie. Ale ty też wyglądasz doskonale, Muffie. - Szczęśliwe małżeństwo czyni cuda - mruknęła, uśmiechając się do mnie. - Pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałam? - W ciągu piętnastu lat naszej przyjaźni powiedziałaś mi mnóstwo różnych rzeczy. O którą z nich ci chodzi? - Że w życiu wszystko szybko się zmienia i nigdy nie wiadomo, co wydarzy się następnego dnia - rzekła. - Czasami wydarzają się złe rzeczy, a czasami dobre. I tylko popatrz - kiedy wróciłaś do Paryża po nabożeństwie żałobnym za Tony'ego, byłaś nieszczęśliwa, zrozpaczona, przygnębiona i pełna gniewu. Teraz jesteś w znakomitym nastroju, po prostu kwitniesz i nie ma w tobie ani odrobiny gniewu. - No, odrobina na pewno by się znalazła - odparłam. - Nie warto jej szukać, Val - powiedziała łagodnie, lekko ściskając mi rękę. - Nie warto. Odpuść sobie. Gniew przydaje się tylko wtedy, kiedy można go wyrazić, wyrzucić z siebie. A ty nie możesz tego zrobić, bo przecież nie ma osoby, przed którą mogłabyś wyrazić swój gniew - Tony nie żyje. - Wiem. Chyba znowu masz rację, ale... - Zobaczyłam wyraz jej twarzy i natychmiast przerwałam. - Wiedziałam, że nie ma sensu mówić dalej. Muffie zawsze potrafiła sprawić, że czułam się jak wieczna malkontentka, która bez przerwy na coś narzeka. Nie cierpiałam takich osób, może głównie dlatego, że w podobny sposób zachowywał się Donald. Tym razem postanowiłam zmienić temat i zatrzymać te myśli dla siebie. Zamówiłyśmy wodę mineralną i popijając ją, powoli przeglądałyśmy menu. Podobnie jak tyle razy w przeszłości, i teraz
R
S
zdecydowałyśmy się na to samo danie. Wybrałyśmy solę z grilla, szparagi w sosie winegret oraz zieloną fasolkę. Żadnych ziemniaków, pieczywa i wina. - Muszę trochę schudnąć - oświadczyłam, rzucając Muffie porozumiewawczy uśmiech. - Jake uwielbia jedzenie i ma ambicję, aby mnie utuczyć. Kiedy wyjeżdżamy na zdjęcia, najczęściej jemy, co popadnie, jeśli w ogóle znajdujemy na to czas. - Nie wyglądasz na osobę utuczoną, wyglądasz bosko. - Zawsze byłaś lojalną przyjaciółką, Muffie. Przez chwilę rozmawiałyśmy o tym, jak odmiennie potoczyło się życie każdej z nas. - To dziwne, ale ostatnio stale wpadam na twojego brata, Val - powiedziała nagle Muffie. - Na Donalda? - zdziwiłam się. Skinęła głową. - Na Donalda Wielkiego, jak go nazywałaś. Zawsze podcho dzi i bardzo uprzejmie się ze mną wita. W ogóle zachowuje się całkiem sympatycznie, co na początku trochę mnie dziwiło, bo przecież wy dwoje nie jesteście ze sobą w zbyt dobrych stosun kach... - Łagodnie powiedziane! Roześmiała się. - Donald wyrósł na całkiem przystojnego faceta. Zwykle to warzyszy mu bardzo piękna dziewczyna. Słyszałam też, że robi karierę w tym swoim czasopiśmie. Westchnęłam ciężko. - Nie wątpię, że czuje się tam jak ryba w wodzie. Od kiedy zaczął pisać dla kolumny towarzyskiej, na pewno mu się wydaje, że trafił do raju. To praca stworzona dla niego. - Kiedy widziałaś go ostatni raz? - Jakieś siedem lat temu, w Paryżu. Chociaż nie, widziałam go jeszcze później na pogrzebie dziadka. Zachowywał się koszmarnie. Pamiętasz, jak dręczył mnie z powodu testamentu? - Oczywiście. Pamiętam nawet, jak wyglądała wtedy twoja matka. Moja mama zawsze mówi, że Margot Denning to lalka z mózgiem wielkości orzeszka, ale moim zdaniem nie ma racji. Margot Denning to typowa cicha woda.
R
S
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytałam, patrząc na nią spod zmarszczonych brwi. - Sporo myślałam o twojej matce, Val. Wydaje mi się, że Margot jest kobietą z przeszłością. - Jaką przeszłością? Wyszła za mojego ojca, mając dwadzieścia trzy lata, a dwa lata później urodziła mnie. - Może „przeszłość" to niewłaściwe słowo. - Muffie się zawahała. - Chodzi mi o to, że twoja matka ma jakiś sekret, że coś ukrywa. - Zamyśliła się i lekko zmrużyła niebieskie oczy. Większość ludzi, w tym moim rodzice, uważa, że Margot jest płytka, ale ja w to nie wierzę. To prawda, że bardzo dba o urodę i w ogóle o wygląd, ale jest w niej coś więcej... Nie byłam w stanie ukryć zdziwienia. - Jesteś chyba jedyną osobą, która tak myśli. Moja tak zwana matka jest płytka i zimna jak lód. Wiesz przecież, że dziadek nazywał ją „Maggie Góra Lodowa" i „Królowa Lodu". Niewątpliwie jest zimną kobietą, ale z pewnością nie głupią. Margot Scott Denning jest inteligentniejsza, niż się wydaje. Zamierzasz się z nią zobaczyć? - Raczej nie - odpowiedziałam. - Podobno miała wylew, nie - zawał. Wiem o tym od rodziców. - Donald twierdzi, że przeszła dwa zawały. - Przecież nie jest jeszcze stara! - wykrzyknęła Muffie. - Ma pięćdziesiąt sześć lat. - I naprawdę jest poważnie chora? - Zdaniem Donalda lada chwila kopnie w kalendarz. Ale niewykluczone, że mój brat dramatyzuje. Sama wiesz, że ma do tego skłonności. - To prawda, zawsze lubił przesadzać. Ile lat ma teraz Donald? Dwadzieścia pięć? - Dwadzieścia sześć. I mentalność czteroletniego chłopca infantylny do granic możliwości. Muffie się roześmiała, a ja jej zawtórowałam. Zawsze potrafiła wydobyć na światło dzienne weselszą, bardziej beztroską Valentine Denning. Jej towarzystwo działało na mnie jak środek pobudzający.
R
S
- Więc jak, zobaczysz się z nią? - Muffie przechyliła głowę na bok. - Wiem, co o niej myślisz, ale zastanawiałam się, czy... Umilkła, najwyraźniej zniechęcona kwaśnym wyrazem mojej twarzy. - Donald mówi, że matka chce ze mną porozmawiać, ale chyba nie ulegnę jego namowom. Muffie? - Tak? - Chciałabym cię o coś zapytać... - Dobrze wiesz, że możesz zapytać mnie o wszystko. Odpowiem, jeżeli tylko potrafię. - Czy starałaś się zasugerować mi, że Margot Denning jest bardziej skomplikowana, niż ludzie sądzą? - Dokładnie. Uważam też, że jest chora. Chora umysłowo. Twój ojciec przez cały okres ich małżeństwa aprobował i popierał jej rozmaite wyskoki, natychmiast spełniając wszystkie jej życzenia. Robił to, ponieważ nie miał dość siły, aby z nią walczyć, czy raczej aby się jej przeciwstawić. - Możliwe. - Pokiwałam głową. - Moja babcia twierdziła, że był mięczakiem, a dziadek nie ukrywał rozczarowania jego postawą. Dziadkowie i ciotka Isobel uważali ojca za ostatniego pantoflarza, i mieli rację, sama wiem to najlepiej. - Nie musisz mnie przekonywać, Val, w końcu ja też znałam twojego ojca. Pracował w Lowell’s, firmie należącej do twojej matki. Cały ten układ również był trochę dziwaczny, prawda? Tak, ale jemu to odpowiadało - stwierdziłam. - Wygodne życie, i tak dalej. Na pewno nie był świetnym biznesmenem, a moja matka zapewniła mu dobrą pracę i niezłą pozycję. Został wiceprzewodniczącym zarządu Lowell's Cosmetics, firmy założonej w 1898 roku. Pomyśl tylko, Muffie, w tym roku LowelPs obchodzi stulecie istnienia. Na pewno pamiętasz, że prezesem była Violet Scott, moja babka. Krótko trzymała pracowników, a moja matka kontynuuje tę politykę. - Przerwałam, aby zaczerpnąć tchu. - Kiedy osiem lat temu pokłóciłam się z matką, powiedziałam, że nigdy więcej się do niej nie odezwę. Złamałam tę obietnicę w czasie pogrzebu dziadka, ale nie pogodziłam się z nią, chociaż bardzo jej na tym zależało. Ciekawe zresztą, dlaczego. - Byłam świadkiem tej sceny! - zawołała Muffie.
R
S
- Jest coś jeszcze, Muffie. Ciotka Isobel podczas swojej ostatniej wizyty w Paryżu, było to półtora roku temu, powiedziała, że wszystkie kobiety z rodziny Scott są tyrankami. I zrobiła bardzo kwaśną uwagę na temat Violet Scott. - Co takiego powiedziała? - zapytała z zaciekawieniem Muffie. - Że Violet była twardą suką, a moja matka jest do niej bardzo podobna. Wiesz przecież, że Isobel nie przebiera w słowach. Muffie uśmiechnęła się szeroko. - Jasne, że wiem. Nagle zamilkła i spoważniała. - Słuchaj, Val, nie zwracaj uwagi na Donalda. Jeżeli nie masz ochoty widzieć się z matką, to nie rób tego. Ta kobieta nigdy nic dla ciebie nie zrobiła, na miłość boską. - Nie dała mi ani odrobiny miłości - powiedziałam, nie spuszczając wzroku z twarzy Muffie. - Nie wydaje ci się, że gdybym się z nią spotkała, trąciłoby to hipokryzją? Muffie się zamyśliła. - Chyba tak - oświadczyła po chwili. - A właściwie dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiasz? Bo jest chora? - Nie. Nie ma we mnie żadnych ciepłych uczuć do niej. Ona się nigdy nie zainteresowała, co się ze mną dzieje. Wiedziała, że zostałam ranna w Kosowie. Gazety rozpisywały się o śmierci Tony'ego, o naszym powrocie z Kosowa. Tę wiadomość podawały także różne stacje telewizyjne. Nie zadzwoniła, przynajmniej żeby się dowiedzieć, jak się czuję. To typowe dla niej - zero zainteresowania. Sama na pewno nie chciałabym się z nią spotkać, to Jake nalega, żebym to zrobiła. - Jake? - zdziwiła się. - Dlaczego? - Uważa, że powinnam porozmawiać z nią w cztery oczy i zapytać, dlaczego tak mnie traktuje, a zwłaszcza dlaczego traktowała mnie w ten sposób, gdy byłam dzieckiem. - Niczego się od niej nie dowiesz - oświadczyła Muffie. -Dam sobie głowę uciąć, że nic ci nie powie, o ile rzeczywiście ma coś do powiedzenia na swoją obronę. - Sama mówiłaś, że w jej przeszłości coś się kryje. - Tak, szczerze wierzę, że dawno temu w jej życiu wydarzyło się coś, co spowodowało, iż zachowuje się tak, a nie inaczej, ale
R
S
co z tego? Niemożliwe, żeby miało to coś wspólnego z tobą. Nie ty jesteś przyczyną jej nienormalnego postępowania. - Chyba znowu masz rację. - Westchnęłam. - Nie narażaj się na jeszcze większe cierpienie, Val. Kiedy byłaś mała, ta kobieta złamała ci serce. Teraz chce czegoś od ciebie, a ja wiem, że nietrudno wzbudzić w tobie litość. - Na pewno nie będę się nad nią litować! - wykrzyknęłam. -Nic do niej nie czuję! Właściwie jest dla mnie zupełnie obcą osobą. Sama na to zapracowała. Muffie w milczeniu pokiwała głową. Kelner podszedł do naszego stolika i postawił przed nami szparagi w sosie winegret. Zaczęłyśmy jeść i rozmowa zboczyła na inny tor. Miałyśmy bardziej interesujące tematy do omówienia. W ciągu następnych dni nie raz żałowałam, że nie zachęciłam wtedy Muffie, aby jaśniej wyraziła swoje myśli. Może wtedy choć z grubsza domyśliłabym się, o co chodzi mojej matce i zdołałabym się przygotować na spotkanie z nią. Często też powtarzałam sobie, że powinnam była posłuchać Muffie i nie zgodzić się na rozmowę z Margot Scott Denning. Niestety, nie posłuchałam jej.
ROZDZIAŁ 19
I
R
S
- Co to za facet? Bliźniak Costnera? - zapytał mój brat Donald, wchodząc za mną do salonu mieszkania na Beekman Place. To mój najlepszy przyjaciel, Jake Newberg - odpowiedziałam. - Przedstawię was sobie później. Jake jest fotoreporterem. Często razem pracujemy. - I założę się, że często razem sypiacie - wypalił Donald. Odwróciłam się twarzą do niego. - Już udało ci się mnie wkurzyć, chociaż jesteś tu zaledwie parę minut! - zawołałam z irytacją. -Nie zapominajmy, że przyszedłeś nie po to, aby rozmawiać o moim życiu prywatnym, ale o sprawach twoich i twojej matki. - To także twoja matka, Val - odparł. - I nie musisz się tak złościć - dodał szybko, wyraźnie przepraszającym tonem. -Zerknąłem na niego, kiedy przechodziłem obok gabinetu i nic na to nie poradzę, że on naprawdę jest podobny do Costnera. Westchnęłam i bez słowa usiadłam na krześle. Donald zajął miejsce na sofie, po drugiej stronie stolika do kawy, i wbił wzrok w moją twarz, przyglądając mi się tak uważnie, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Zrewanżowałam mu się równie badawczym spojrzeniem. Muffie miała rację. Mój brat rzeczywiście wyrósł na bardzo przystojnego młodego człowieka. Odziedziczył urodę matki -jej czarne włosy, piękne, regularne rysy, doskonały nos, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, wysokie, gładkie czoło i jasnozielone oczy. Nie był jednak tak wysoki i smukły jak ona. Te cechy przypadły w udziale mnie, nie jemu i tylko na ich podstawie można było się zorientować, że jestem córką Margot Scott Denning. Wszystko inne wzięłam po rodzinie ojca.
R
S
Donald był męskim klonem matki. Miał nawet dokładnie tę samą linię włosów, która nad czołem tworzyła ostry kąt. Pod względem budowy przypominał raczej ojca - niezbyt wysokiego, drobnokościstego mężczyznę. Przyglądał mi się tak natarczywie, że w końcu poczułam się niepewnie. - O co chodzi? - odezwałam się. - Dlaczego tak na mnie pa trzysz? Zupełnie jakbyś uczył się na pamięć mojej twarzy... Uśmiechnął się, błyskając wspaniałymi, śnieżnobiałymi zębami, których mu zawsze zazdrościłam. - Długo cię nie widziałem, ale nie muszę uczyć się na pamięć twojej twarzy, bo doskonale ją pamiętam... - Westchnął i przerwał na chwilę. - Kochałaś mnie, kiedy byłem mały, Val - dodał bardzo cicho. Jego słowa i łagodny ton głosu zupełnie zbiły mnie z tropu. Zwykle Donald nie marnował żadnej okazji, żeby mi dokuczyć. - Kochałaś mnie, prawda? - zapytał niepewnie. - Tak. Kiedy byłeś dzieckiem, kochałam cię z całego serca. - Dlaczego przestałaś? - Wcale nie przestałam - wymamrotałam, marszcząc brwi. -To wszystko przez twoją matkę, ona... Ona weszła między nas, odepchnęła mnie od ciebie. - To także twoja matka - powtórzył Donald. - Mówisz to już drugi raz, Donaldzie! Nie, ona nie jest moją matką! Urodziła mnie, to prawda, ale nigdy nie była dla mnie matką, nie okazała mi nawet cienia matczynej miłości! - Wiem o tym - przyznał cicho. Znowu mnie zaskoczył. Nie mogłam uwierzyć, że zgadza się ze mną w kwestii dotyczącej naszej matki. Zaczęłam się zastanawiać, skąd ta nagła zmiana frontu i natychmiast obudziła się we mnie podejrzliwość. - O co ci tak naprawdę chodzi, Donaldzie? Mój brat w milczeniu potrząsnął głową. Przejdźmy do sedna sprawy - rzuciłam. Wyprostował się. - Sam nie wiem zbyt dużo, bo matka nie chce mi powiedzieć nic poza tym, że dotyczy to testamentu, jej testamentu. Nie znam żadnych szczegółów.
R
S
- Jak to, nie chce ci nic powiedzieć? Mówiłeś, że twój spadek jest w jakiś sposób powiązany z moim. Nie rozumiem tego... - Ja też nie - rzekł Donald. - Po prostu odmówiła mi wszelkich wyjaśnień, i tyle. Po pierwszym zawale kazała mi zadzwonić do ciebie i ściągnąć cię do domu, do Nowego Jorku. Nie chciałaś przyjechać, była bardzo niezadowolona i rozczarowana. Potem miała drugi zawał i kiedy tylko doszła trochę do siebie, natychmiast zaczęła nalegać, żebym nakłonił cię do przyjazdu. Powiedziała mi, że to absolutnie konieczne, że musi się z tobą zobaczyć i że dotyczy to góry pieniędzy. To wszystko, co wiem. - Rozumiem. A więc chodzi o Margot Scott Denning i jej pieniądze, mówiąc najkrócej. - Tak jest. - Nie jestem zainteresowana jej pieniędzmi. Możesz je sobie wziąć, Donaldzie, wszystko, co do grosza. - To bardzo miło z twojej strony i chętnie je przyjmę - powiedział. - Ale napierw musisz z nią porozmawiać. Bardzo jej na tym zależy. No, siostro, zgódź się. Zrób to dla mnie. - Dlaczego starasz się zirytować mnie nawet wtedy, gdy potrzebujesz mojej pomocy, Donaldzie? Zmarszczył czoło i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Doskonale wiesz, że nie cierpię, kiedy mówisz do mnie „siostro" - przypomniałam mu. - Przepraszam, Val. - Czy ona naprawdę j est już jedną nogą w grobie? - Nie. Teraz już nie. Czuje się o wiele lepiej i lekarz pozwolił jej wrócić do pracy w przyszłym tygodniu, ale tylko na parę godzin dziennie. Kazał jej dużo odpoczywać i nie przemęczać się. - Coś mi mówi, że matka nie przyjęła tego zbyt dobrze, prawda? Zawsze wydawało mi się, że cierpi na nadaktywność - kiedy byliśmy mali, bez przerwy gdzieś biegała, stale była w ruchu. Całe dnie spędzała w swoim biurze w Lowell's, w domu ani chwili nie potrafiła usiedzieć spokojnie. - To prawda. W okresie naszego dzieciństwa liczyła się dla niej przede wszystkim praca. Muszę ci jednak powiedzieć, że prawdziwą pracoholiczką stała się dopiero po śmierci ojca. - Tak? - Ona bardzo za nim tęskni, Val.
R
S
- Ojciec nie żyje od dziesięciu lat, Donaldzie! Twierdzisz, że matka przeobraziła się w westalkę strzegącą świętego pło mienia? Nie odpowiedział. Siedział ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni, gdzieś za moimi plecami. Milczenie przeciągało się. Wyglądał tak nieszczęśliwie, że zrobiło mi się go żal. Uświadomiłam sobie, że dziś chwilami patrzył na mnie w taki sam sposób jak kiedyś, gdy w dzieciństwie kpiłam z niego i dokuczałam mu. Był miłym chłopcem, dopóki ona go nie zdemoralizowała. Kochałam go, rzeczywiście tak było, potem jednak zabrał mi go potwór, który urodził nas oboje. Westchnęłam. Muffie mówiła mi, że ostatnio często spotyka cię na różnych przyjęciach i że zawsze towarzyszy ci ta sama piękna dziewczyna. - Przerwałam ciszę. - Czy to ktoś wyjątkowy? - Można tak powiedzieć... To wspaniała dziewczyna i bardzo mi na niej zależy... - Donald zmrużył oczy, usiadł swobodniej i spojrzał na mnie. - A więc widziałaś się z Muffie Potter. - Tak, wczoraj zjadłyśmy razem lunch. - Posłuchaj, Val, naprawdę musisz się z nią zobaczyć! - wykrzyknął z naciskiem. - Oczywiście chodzi mi o matkę, nie Muffie. Ona nic mi nie powie, dopóki nie porozmawia z tobą. Ciągle to powtarza. Muszę wiedzieć, co jest z tym testamentem, a tylko ty możesz mi pomóc. To kwestia mojej przyszłości, Val. - Nie miałam w planach spotkania z matką - powiedziałam spokojnie. - Ani z tobą, Donaldzie. Przyjechałam tu w sprawach zawodowych razem z Jakiem i to on namówił mnie, żebym się z tobą umówiła. Uważa, że powinnam się wreszcie dowiedzieć, dlaczego matka traktowała mnie w tak obojętny sposób. - Pewnie rzeczywiście powinnaś to zrobić, siostro, to znaczy, Val - poprawił się pospiesznie. Nie ulegało wątpliwości, że ze wszystkich sił stara się być dla mnie milszy niż zazwyczaj, wkupić się w moje łaski. Chciał przecież czegoś ode mnie. Ale nagle znowu poruszył mnie błagalny wyraz jego oczu. - Nie obiecuję, że zobaczę się z nią przed wyjazdem z Nowe go Jorku, ale pomyślę o tym - powiedziałam, zaskakując samą siebie. - Tyle mogę ci obiecać.
R
S
Uśmiechnął się z nieukrywanym zadowoleniem. - Dziękuję - rzekł. - Doceniam to. Wydaje mi się, że obydwoje powinniśmy wiedzieć, co chodzi jej po głowie. - Masz rację. - Kiedy zamierzasz się z nią spotkać? - zapytał. - Nie powiedziałam, że się z nią spotkam. No, dobrze, zadzwonię do niej. A teraz daj mi już spokój i nie dręcz mnie, bo się rozmyślę. - Postraszyłam go i w tej samej chwili zdałam sobie sprawę, że zachowuję się jak dawniej. Donald roześmiał się, najwyraźniej myśląc o tym samym. - W porządku. Kiedy będzie mi dane poznać klona Costnera? - Czy ktoś tu mówi o mnie? - odezwał się Jake, który właśnie stanął w progu. Spojrzałam na niego uważnie. Stał oparty o framugę, bardzo przystojny w błękitnych dżinsach i białym swetrze o grubym splocie, i naprawdę wyglądał trochę jak Kevin Costner. - Wejdź, Jake - powiedziałam, wstając z krzesła. - Chciałabym, żebyś poznał mojego brata Donalda, który dzisiaj zacho wuje się bardzo, ale to bardzo miło, wcale nie tak wstrętnie jak zwykle. Donald parsknął śmiechem, wstał i ruszył w kierunku Jake'a. Spotkali się na środku pokoju i uścisnęli sobie dłonie. - Masz ochotę na filiżankę kawy czy na drinka, Donaldzie? zapytał Jake. - Dzięki za jedno i drugie, Jake. Może później. Jake usiadł obok mnie i rzucił mi długie, pytające spojrzenie. - I jak? Rozwiązaliście problemy tego świata? - Nie - odparłam szybko. - Ale obiecałam Donaldowi, że przed wyjazdem z Nowego Jorku skontaktuję się z jego matką. Jake skinął głową. - Może zrobisz to od razu? Powinniśmy jak najszybciej po zbyć się tych rodzinnych zaszłości, bo czeka nas mnóstwo pracy nad książką. - Piszecie książkę? - ożywił się Donald. - O czym? Zanim zdążyłam się wtrącić, Jake już opowiadał Donaldowi o Kwiatach wojny, pełen entuzjazmu i podniecenia. Nie było sposobu, aby go powstrzymać, a Donald oczywiście chłonął te
wszystkie informacje z oczyma utkwionymi w twarzy Jake'a. Słuchał jak zaczarowany. Wstałam i podeszłam do drzwi. - Idę po coś zimnego do picia - oznajmiłam. - Może coś wam przynieść? Obaj spojrzeli na mnie, potrząsnęli głowami i natychmiast wrócili do rozmowy. Wzruszyłam ramionami i poszłam do kuchni. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Donald zmienił się na lepsze. Nie był tak paskudny jak kiedyś, w gruncie rzeczy zachowywał się jak cywilizowany człowiek. Prawdziwy cud, pomyślałam. Ciekawe, jaki jest cel tej gry.
II
R
S
Zadzwoń do matki - powiedział Jake nieco później, kiedy przygotowywaliśmy się do wyjścia na kolację. - Mogłabyś umówić się z nią na jutro. - Na jutro?! - zawołałam z przerażeniem. - To za wcześnie! - Za wcześnie na co? - Żeby się z nią zobaczyć. Muszę mieć trochę czasu, przyzwyczaić się do myśli, że mam wkroczyć najej terytorium. Poza tym powinnam zadzwonić i od razu pójść na spotkanie, bo inaczej... - Zabraknie ci odwagi, tak? Kiwnęłam głową. Jake w kilku krokach pokonał dzielącą nas odległość i zamknął mnie w ciepłych, kochających ramionach. - Słuchaj, kochanie, przecież ona nie może ci zrobić nic złego. Już nie. Bo już dawno przestałaś być zdaną na jej łaskę dziewczynką. Jesteś dorosłą kobietą, która pracuje jako korespondent wojenny i wiele razy patrzyła niebezpieczeństwu prosto w twarz. Możesz zobaczyć się z nią w dowolnym czasie, Val, nie musisz się do tego przygotowywać. Podnieś słuchawkę, wybierz numer i powiedz jej, że dziś rozmawiałaś z Donaldem... - Ona na pewno już o tym wie! - przerwałam mu. - Donald nie byłby sobą, gdyby nie poinformował jej o tym natychmiast po wyjściu od nas!
R
S
- Może masz rację. Więc powiedz jej tylko, że chciałabyś się z nią na jutro umówić. Jeśli chcesz, pójdę z tobą. - Chcę - przytaknęłam żarliwie. Przyszło mi do głowy, że zachowuję się trochę głupio. Co mogła mi zrobić Margot Scott Denning? Nic. Sęk w tym, że sama myśl o spotkaniu z nią budziła wszystkie złe wspomnienia z mojego dzieciństwa. - Dobrze. Zrobię to teraz. - Grzeczna dziewczynka. - Podeszłam do telefonu, podniosłam słuchawkę i szybko wybrałam numer mieszkania przy Park Avenue. - Mówi Val - powiedziałam, kiedy się odezwała. - Donald utrzymuje, że chcesz się ze mną zobaczyć. - To prawda - rzekła cicho. - Jak się czujesz, Valentine? Jak się czuję? Trzeba przyznać, że nie brak jej bezczelności. Zadała mi to pytanie pierwszy raz w życiu. Natychmiast ogarnęła mnie fala podejrzliwości. - Kiedy możemy się spotkać? - zapytałam. - Może jutro? - Widzisz, ja... - Najlepiej będzie, jeżeli umówimy się na jutrzej sze popołudnie -przerwałam jej chłodno. - Później nie będęjuż miała czasu. - Doskonale - powiedziała. - Spotkajmy się o czwartej. - Świetnie - rzuciłam i odłożyłam słuchawkę.
ROZDZIAŁ 20
I
R
S
Chociaż przed spotkaniem z matką byłam bardzo zdenerwowana i chciałam, by Jake mi towarzyszył, w ostatniej chwili doszłam do wniosku, że wolę, aby nasza rozmowa odbyła się w cztery oczy. Przyszło mi do głowy, że zapewne dowiem się od niej więcej, jeżeli zjawię się sama i wyjaśniłam to Jake'owi z nadzieją, że zrozumie moją motywację. W pierwszej chwili wyraźnie się wahał, jak zwykle pragnąc chronić mnie przed wszelkimi zagrożeniami, lecz dość szybko zaakceptował moją decyzję. - Oczywiście, że powinnaś pójść tam sama, jeżeli uważasz, że tak będzie lepiej - powiedział. - Wszystko będzie dobrze, Val, tylko nie okazuj zdenerwowania. Bądź konkretna i rzeczowa. Obiecałam mu, że tak właśnie zrobię. Sprawa była prosta: moja matka poprosiła o spotkanie, a ja zgodziłam się wysłuchać, co ma mi do powiedzenia. To jej zależało na tej rozmowie, nie mnie, mogłam więc w każdej chwili przerwać jej i wyjść. Ta świadomość uspokoiła mnie i dodała mi odwagi. Później, kiedy byłam już na First Avenue i szukałam wzrokiem taksówki, powiedziałam sobie, że dla własnego dobra muszę ograniczyć tę wizytę do niezbędnego minimum. Dłuższe przebywanie w mieszkaniu, gdzie przeżyłam tyle złych chwil, tylko nasiliłoby zakorzeniony we mnie głęboko gniew. A chciałabym tego uniknąć, wiedziałam bowiem, że w gniewie nie będę w stanie poradzić sobie z moją matką. Po śmierci ojca matka pozostała w wielkim mieszkaniu przy Park Avenue; najwyraźniej była przywiązana do miejsca, w którym zamieszkali zaraz po ślubie w 1965 roku.
R
S
Kiedy taksówka skręciła ze Wschodniej Pięćdziesiątej Siódmej i ruszyła w górę Park Avenue, niespodziewanie dla samej siebie poprosiłam kierowcę, aby się zatrzymał. Zapłaciłam mu i wysiadłam, z ulgą oddychając świeżym powietrzem. W samochodzie było mi zdecydowanie za duszno, czego przyczyną przynajmniej w pewnej mierze był narastający we mnie niepokój. Wolnym krokiem ruszyłam w kierunku skrzyżowania Park Avenue i Siedemdziesiątej Trzeciej, gdzie znajdowało się mieszkanie rodziców, usiłując stłumić zdenerwowanie. W pewnej chwili zrobiło mi się niedobrze. Nie miałam wątpliwości, że tak działa na mnie perspektywa spotkania z matką, niepewność, w jaki sposób zareaguje na mój widok i co powie. Dopiero po paru minutach mdłości ustąpiły i nagle poczułam się znacznie spokojniejsza. Poprzedniego dnia Jake powiedział, że matka nie może mi już nic zrobić, i była to prawda. Nie byłam małą dziewczynką, którą z tak ogromną łatwością raniła brakiem miłości i zainteresowania. Dorosłam, dojrzałam, miałam trzydzieści jeden lat i wciąż obcowałam z niebezpieczeństwem. Byłam niezależną, samowystarczalną kobietą, kobietą w pełni odpowiedzialną za siebie i swoje życie. Nie potrzebowałam już mamusi, za którą tęskniłam jako dziecko i której nigdy nie miałam. Przez ostatnie czternaście lat matka nie była obecna w moim życiu, dlaczego więc teraz nie mogłam się pozbyć napięcia? Oczywiście z powodu przeszłości, odpowiedziałam sobie. W dzieciństwie pragnęłam tylko jej zainteresowania, miłości i aprobaty. I nigdy ich nie dostałam. Nadal nie rozumiałam, dlaczego tak się stało, i to pytanie bardzo mnie dręczyło. Niespodziewanie odzyskałam nieco pewności siebie. To prawda, że miałam zobaczyć się z nią głównie z powodu Donalda, który nakłonił mnie, abym odbyła tę rozmowę, ale jeżeli chciałam być uczciwa, musiałam przyznać, iż robię to również ze względu na siebie. Dla siebie. Jake miał rację, mówiąc, że powinnam wyjaśnić tę sprawę. Miałam nadzieję, że stając twarzą w twarz z matką, raz na zawsze uśpię demony, które co jakiś czas budziły się w mojej duszy.
II
R
S
Wyglądała tak samo jak przedtem. Margot Scott Denning, wielka amerykańska piękność. Nadal była piękna. Czarne włosy, wybiegające szeroką strzałką na wysokie, dumne czoło; jasnozielone oczy pod łukami czarnych jak węgiel brwi; regularne rysy; doskonały nos; wydatne wargi, odcinające się krwawą czerwienią na tle wspaniałej, białej cery. Twarz, która rzucała mężczyzn na kolana. Wysoka, chuda jak patyk. Bardzo elegancka w doskonale skrojonej spódnicy z szarej wełnianej flaneli i w czerwonym kaszmirowym swetrze, z tworzącą całość bluzką zawiązaną na szyi w sposób typowy dla kobiet jej klasy. W uszach perły, na szyi obowiązkowy sznurek pereł. Smukłe, długie i kształtne nogi w perłowoszarych, bardzo cienkich pończochach. Wąskie stopy w szarych zamszowych czółenkach. Moja matka. Czternaście lat temu opuściłam to mieszkanie i przeprowadziłam się na Beekman Place, do ukochanych dziadków, którzy przyjęli mnie bez chwili wahania, chętnie i z miłością. A ona przez cały ten czas, do dziś, w ogóle się nie zmieniła. Nawet odrobinę. Było to nie tylko niesamowite, ale i denerwujące. Nie sprawiała też, bynajmniej, wrażenia osoby chorej. Wyglądała po prostu kwitnąco. Sama otworzyła mi drzwi i przywitała się ze mną niskim, chłodnym głosem, który tak dobrze zapamiętałam. Nie próbowała mnie objąć, co wcale mnie nie zaskoczyło. Nigdy nie okazywała mi serdeczności. Naturalnie ja także nie wykonałam żadnego gestu, neutralnym tonem odpowiadając na jej powitanie. Weszłam za nią do salonu. Był to duży, elegancki pokój z oknami wychodzącymi na Park Avenue; on również wyglądał tak samo jak dawniej. Przez chwilę wydawało mi się, że czas stanął w miejscu. Znowu miałam przed oczami lata dzieciństwa - jej obojętność, moje cierpienie, samotność, przerażające poczucie odrzucenia. Wszystko, co czułam wtedy, zalało mnie wielką falą, wciągnął mnie wir emocji, o których prawie zdołałam już zapomnieć. Tu,
w tym pięknym, wypełnionym bladym popołudniowym słońcem pokoju znowu byłam tamtą dziewczynką... Lata cofały się powoli... Dawno umilkłe głosy, dawno zapomniane twarze nagle były tu ze mną, echa i obrazy przeszłości pojawiały się wśród wirujących w powietrzu drobinek kurzu. Przez sekundę miałam wrażenie, że ulegnę im i wybuchnę płaczem. Pospiesznie przywołałam się do porządku, wróciłam do teraźniejszości, z wysiłkiem odpychając cierpienie i ból tamtych lat. Nie chciałam do nich wracać, przecież przebywanie z duchami przeszłości nie miało sensu. Musiałam patrzeć w przyszłość.
III
R
S
Matka usiadła na francuskim szezlongu obitym perłową satyną, obok stojącej przy kominku sofy w stylu Ludwika XV, pokrytej jedwabiem w perłowoszare i bordowe pasy. Uniknęłam pierwszej zasadzki, nie siadając na krześle, które kiedyś należało do mnie. Stanęłam obok kominka, z jedną ręką opartą na gzymsie. Siedziała, wpatrując się we mnie z wyrazem twarzy bardzo zbliżonym do tego, jaki wczoraj widziałam u Donalda. Patrzyłam na nią obojętnie. Wiedziałam, że w czarnym żakiecie safari, bluzce koszulowej z białego jedwabiu i czarnych gabardynowych spodniach wyglądam bardzo elegancko i ta świadomość sprawiała mi satysfakcję. Teraz, kiedy wreszcie się tu znalazłam, nie czułam już lęku, a wcześniejsze zdenerwowanie rozwiało się bez śladu. Byłam całkowicie spokojna i opanowana. - Świetnie wyglądasz, Val - przemówiła pięknie brzmiącym, chłodnym głosem. Skinęłam głową. - Ty również. Nie wydaje mi się jednak, aby celem naszego spotkania była rozmowa o twoim czy moim wyglądzie i stanie zdrowia. Donald jest bardzo zdenerwowany. Mówi, że od pierw szego zawału stale robisz aluzje do swojego testamentu i jego spadku, ale nie chcesz mu nic powiedzieć, bo, jak twierdzisz, nąj-
R
S
pierw musisz porozmawiać ze mną. Jestem więc, chociaż właściwie przyszłam tu w imieniu Donalda. Możemy przejść do rzeczy? Milczała jak zaklęta. Zauważyłam, że patrzy na wiszący nad kominkiem obraz, wspaniały krajobraz pędzla Boudina. Kiedy tu jeszcze mieszkałam, zawsze fascynowało mnie świetliste, olśniewająco błękitne niebo, które utrwalił malarz. Oderwałam wzrok od tego niezwykłego i bardzo cennego obrazu i spojrzałam na matkę. - Nie mam pojęcia, w jaki sposób mój spadek może być powiązany ze spadkiem Donalda, ale sądzę, że już teraz po winnam ci powiedzieć, że się go zrzekam. Zostaw wszystko Do naldowi. Wbiła we mnie nagle oprzytomniałe oczy i wyprostowała się. - To niemożliwe! - wykrzyknęła. Wręcz odwrotnie. Nie chcę swojej części, możesz więc sporządzić nowy testament i uczynić go swoim jedynym spadkobiercą. - Nie mogę tego zrobić. I ty też nie. To ty musisz odziedziczyć firmę Lowell’s. Nic nie może tego zmienić. Dlaczego? Ponieważ jesteś potomkinią założycielki Lowell's, a tylko kobieta może odziedziczyć firmę. Tak mówi tradycja zapoczątkowana przez twoją praprababkę, Amy-Anne Lowell. To ona w 1898 roku założyła Lowell's, otwierając sklep drogeryjny w Greenwich Village. Postanowiła, że jej firmę dziedziczyć będą wyłącznie kobiety i zawsze tak było. Amy-Anne pozostawiła firmę swojej córce Rebece, ta zaś przekazała ją w testamencie swojej córce Violet, mojej matce, a twojej babce. Moja matka zapisała LowelPs mnie, a ja muszę zostawić ją tobie. Tak każe nasza rodzinna tradycja. - Długą chwilę milczałam, całkowicie zaskoczona. - A co by się stało, gdybyś nie miała dziecka płci żeńskiej? zapytałam, kiedy w końcu odzyskałam głos. - Tylko Donalda? Albo kilku synów? W takim przypadku firmę odziedziczyłaby żona najstarszego syna. Najprawdopodobniej byłaby tylko tytularną szefową, faktyczne zarządzanie firmą pozostawałoby w rękach osób po-
R
S
siadających odpowiednie kwalifikacje, jednakże ona byłaby właścicielką i prezesem. Na szczęście coś takiego jeszcze się nie zdarzyło, ponieważ firma przechodziła na własność bezpośrednich spadkobierczyń. - Z trudem przetrawiłam jej słowa. - Czy zawsze wiedziałaś o tej tradycji? - zapytałam. - Nawet kiedy byłam dzieckiem? - Tak. - Więc dlaczego tak źle mnie traktowałaś? Obrzuciła mnie zdumionym spojrzeniem, ściągając piękne brwi w jedną, nierówną linię, co nagle dziwnie zeszpeciło jej twarz. - Nigdy cię źle nie traktowałam! - wykrzyknęła, nachylając się ku mnie. - Jak możesz mówić takie straszne rzeczy? Byłaś pięknie ubranym, doskonale odżywionym i zadbanym dzieckiem, miałaś własny pokój, i to piękny, pozwól, że ci przypomnę. Chodziłaś do najlepszych szkół, zawsze miałaś wspaniałe wakacje! - Potrząsnęła głową. - Wygadujesz głupstwa i w dodatku jesteś niewdzięczna, bardzo niewdzięczna! Doprawdy, Valentine! - Nie odzywaj się do mnie tym tonem i nie używaj słowa „niewdzięczna". To prawda, że miałam piękne ubrania, śliczny pokój i nie byłam głodna, ale ty nigdy się mną nie interesowałaś. Odrzuciłaś mnie, odmówiłaś mi matczynej miłości, traktowałaś mnie z absolutną obojętnością, tak, do tego stopnia, że niektórzy ludzie uważali to za przestępstwo! - Jak śmiesz tak do mnie mówić! - wykrzyknęła. - Jestem twoją matką i zasługuję na twój szacunek! Spojrzałam na nią z pogardą. - Najbardziej dziwi mnie to, że przez cały ten czas zdawałaś sobie sprawę, iż to ja odziedziczę twoją firmę - powiedziałam zimno. - Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Nie potrafię też pojąć twojej pewności siebie, co tam pewności siebie, zwykłej bezczelności. Jak mogłaś pomyśleć, że w tych okolicznościach przyjmę Lowell's? Po tym wszystkim, co mi zrobiłaś? Zrujno wałaś moje dzieciństwo. Gdyby nie dziadkowie ze strony Denningów, tkwiłabym dziś pewnie w jakiejś klinice psychiatrycz nej. Dzięki tobie. Byłaś podła! Siedziała sztywno wyprostowana, piękna i zimna jak lód. Kró-
R
S
Iowa Lodu, jak nazwał ją dziadek. Trudno byłoby o trafniejsze przezwisko. Miała w sobie coś nieludzkiego. Chłód w jej jasnozielonych oczach i mocno zaciśnięte wargi świadczyły, że była zła. Wiedziałam również, że nie zrozumiała, co do niej mówię. Wierzyła, że jest całkowicie niewinna. Straszne, pomyślałam, przecież ona w ogóle nie ma sumienia. I nagle przypomniałam sobie słowa Muffie. Moja przyjaciółka uważała, że Margot Scott Denning jest niezrównoważona, psychicznie chora. Może miała rację... W głębi serca sama byłam o tym przekonana. Tylko nienormalna kobieta odnosiłaby się do swego dziecka tak obojętnie i zimno jak ona. - Oczekujesz, że zrezygnuję ze swojej kariery? - zapytałam cicho, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Że wrócę do Nowe go Jorku i zacznę pracować dla LowelFs? Tego się spodziewasz? Skinęła głową. - Tak, oczywiście. Właśnie tak powinnaś teraz postąpić, Val. Przeszłam dwa zawały i wydaje mi się, że nadszedł czas, abyś po znała firmę, która kiedyś będzie twoją własnością. Mówiła zupełnie spokojnie. Ponownie uświadomiłam sobie, że moje słowa nie mają dla niej żadnego znaczenia, nie trafiają do niej. Niewykluczone, że nie miała pojęcia, jak głęboko mnie zraniła. Westchnęłam. Powiedziałam ci już, że nie chcę twojej firmy. Podaruj ją Donaldowi, on i tak zawsze był twoim ulubieńcem. Nie mogę przekazać jej Donaldowi - oświadczyła. - Muszę postępować zgodnie z tradycją. Ta zasada obowiązuje w naszej rodzinie od tak dawna, że właściwie stała się prawem. Roześmiałam się, ponieważ w jednej chwili wszystko pojęłam. - Donald nie jest żonaty, więc nie masz nikogo, komu mogłabyś zapisać Lowell's, prawda? To znaczy nikogo poza mną, biedną szarą myszką. Nie przypuszczałaś, że do tego dojdzie, co? Spodziewałaś się, że Donald szybko się ożeni... Jej szyję i twarz zalał krwawy rumieniec. Zrozumiałam, że trafiłam w dziesiątkę. - Donald był całą twoją nadzieją - ciągnęłam. - Byłaś absolutnie pewna, że ożeni się młodo i dobrze, a ja nic cię nie obcho dziłam. Ale się przeliczyłaś. Któż mógłby pomyśleć, że mając
R
S
zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, przejdziesz dwa zawały, jeden po drugim. Zawsze uważałaś się za istotę nieśmiertelną, lecz niestety, pod tym względem niczym nie różnisz się od przeciętnych śmiertelników. I któż by uwierzył, że dwudziestosześcioletni Donald nadal będzie kawalerem... - Jeśli chodzi o Donalda, to bardzo się mylisz - przerwała mi. - Ma śliczną młodą przyjaciółkę, Alexis Rayne, i wierzę, że ich związek jest bardzo poważny. Jestem przekonana, że twój brat wkrótce się zaręczy. - Na pewno to zrobi, zwłaszcza kiedy się dowie o płynących z tego korzyściach. Nie będzie mógł oprzeć się wizji cudownej przyszłości! Jeżeli będzie musiał, to schwyta ją na lasso i siłą zaciągnie do ołtarza, byle tylko położyć łapę na twoich pieniądzach. - Daruj sobie te niesmaczne uwagi! - rzuciła oburzonym tonem. - Zawsze byłaś okropna dla Donalda. - To nieprawda. Natomiast ty rzeczywiście zawsze byłaś okropna dla mnie. Nigdy nie byłam w stanie pojąć, w czym tkwiła przyczyna twojego zachowania wobec mnie. Odpowiedz mi - dlaczego tak było? Dlaczego? - Nie bądź śmieszna, Valentine, wcale nie byłam dla ciebie okropna. Nigdy w życiu. Wszystkie te bzdury są wytworem twojej bardzo wybujałej fantazji. Zawsze miałaś skłonności do przesady, szczególnie gdy chodzi o twoje dzieciństwo, które było zresztą najnormalniejsze pod słońcem. Zignorowałam jej uwagi. Chciałam podjąć jeszcze jedną próbę i w jakiś sposób skłonić ją do wyjaśnienia postępowania wobec mnie, ale uświadomiłam sobie, że na nic się to nie zda. W każdym razie w tej chwili. - Czy spadek Donalda pozostaje w jakimś związku z faktem, że to ja mam odziedziczyć Lowell's? - zapytałam. - Nie. To znaczy, nie bezpośrednio, nie tak, jak on to najwyraźniej zrozumiał. Użyłam takiej figury retorycznej, ponieważ nie chciałam wyjaśniać mu spraw związanych z moim testamentem, dopóki nie porozmawiam z tobą. - Wobec tego co dostanie Donald? - Zadbałam o niego, nie musisz się martwić - odparła moja matka. - Donald otrzyma duży pakiet udziałów w firmie Lo-
R
S
well's i jeśli będzie miał ochotę, w każdej chwili może zająć tam kierownicze stanowisko. Dostanie też to mieszkanie i wszystko, co się w nim znajduje - dzieła sztuki, meble, i tak dalej. - Rozejrzała się dookoła, płynnym gestem dłoni obejmując cały pokój. Popatrzyłam na nią z namysłem. Nic się nie zmieniło, pomyślałam. Wszystko, co stanowi jej własność, odziedziczy Donald. Ja mam dostać firmę, ponieważ w tych okolicznościach nie ma innego wyjścia. - Uważam, że powinnaś zapisać Donaldowi Lowell's, razem z całą resztą -powtórzyłam. - Nie chcę firmy, zdecydowanie nie. - Nie mogę tego zrobić. Przed chwilą wyjaśniłam ci, dlaczego. - Posłuchaj mnie - nie chcę twoich pieniędzy! Jeżeli zostawisz mi swoją firmę, oddam ją Donaldowi. I to natychmiast. Lowell's nic dla mnie nie znaczy. Nigdy nie opowiadałaś mi o firmie. Kiedy dorastałam, nie wyjaśniłaś mi, na czym polega ta wasza tradycja, nie zrobiła tego również twoja matka, a moja babka, chociaż byłam następną w linii spadkobierczyń. Nie mieści mi się w głowie, dlaczego nigdy nie uświadomiono mi, jaką rolę mam odegrać w Lowell's. - Byłaś za młoda. - Ach, tak. A na jakiej podstawie sądzisz, że mogłabym zainteresować się firmą teraz, kiedy nie jestem już za młoda? Bo jeśli chodzi o tę tak zwaną rodzinną tradycję, to osobiście uważam ją za kompletną bzdurę. Amy-Anne Lowell wcale tak nie myślała - powiedziała matka powoli. - Ty też byłabyś innego zdania, gdybyś przeżyła to, co ona.
IV Usłyszałam zgrzyt klucza w zamku i od razu pomyślałam, że to Donald. Nie omyliłam się. - Och, jesteś, Donaldzie! - zawołałam. - Chodź i posłuchaj. Mam dla ciebie wielką niespodziankę. Twoja matka wreszcie wyjaśniła, co to za ważna sprawa z tym testamentem. Mam
R
S
odziedziczyć Lowell's. Tak każe stara rodzinna tradycyja z czasów Amy-Anne Lowell, dokładnie z 1898 roku. W Lowell's liczą się tylko dziewczynki, masz pojęcie? Ale ja nie chcę firmy i dlatego daję ją tobie. - Nie możesz tego zrobić! - wykrzyknęła matka, na wpół unosząc się z krzesła. Jej twarz oblała się ciemnym rumieńcem. Donald stał na środku starego i niezwykle cennego dywanu, wodząc wzrokiem ode mnie do matki z zaskoczonym wyrazem twarzy. - Nie rozumiem - odezwał się, zwracając się bezpośrednio do niej. - Więc ja nie dostanę nawet części firmy? Czy właśnie to chce powiedzieć Val? - Udziały, Donaldzie, dostaniesz udziały w Lowell’s, a także inne moje inwestycje - odpowiedziała uspokajającym tonem. -To mieszkanie, dzieła sztuki, wszystko, co stanowi moją osobistą własność, przejdzie na ciebie z chwilą mojej śmierci. - Poklepała miejsce obok siebie. - Usiądź, a wytłumaczę ci, jak to jest z moim testamentem. Donald zerknął na mnie i spełnił jej prośbę. Powoli i z ogromną cierpliwością matka wyjaśniła mu szczegółowe ustalenia swego testamentu i reguły tradycji. To ostatnie słowo wymawiała z takim szacunkiem, jakby w rym konkretnym przypadku pisało sieje dużą literą. Nie wątpiłam, że przed nią podobny pietyzm dla tradycji Lowell's okazywały jej poprzedniczki. A jednak nie zmieniłam zdania - w moich oczach była to głupia tradycja. Bo co, jeśli w którymś pokoleniu zabraknie spadkobierczyni, córki lub żony syna? Co wtedy? Co się stanie z Lowell's? Miałam ochotę zadać jej to pytanie, ale szybko ją straciłam. Zależało mi tylko na tym, aby stąd wreszcie uciec, zwłaszcza że nie miałam na co czekać. Jasno określiłam swoje stanowisko i widziałam, że matka na pewno nie wyjaśni mi swego stosunku do mnie. Nie mogłam więc liczyć, że wreszcie zostawię przeszłość za sobą, jak sugerował Jake. Nie mogłam uśpić swoich demonów, więc równie dobrze mogłam już odejść. Donald wysłuchał matki do końca i odwrócił się do mnie. - Powiedziałaś, że nie chcesz Lowell's, Val. Mówisz po ważnie?
R
S
- Oczywiście - odparłam. - Nie mieszkam w Nowym Jorku, ale w Paryżu i nie zamierzam się przeprowadzać. Co więcej, mam pracę, z której jestem bardzo zadowolona i wcale nie szukam nowego zajęcia. Lowell's znajduje się daleko poza orbitą moich zainteresowań. Nie wiedziałabym nawet, co zrobić z firmą produkującą kosmetyki. - Mogłabyś się nauczyć, jak nią zarządzać - odezwała się Margot Denning. - Akurat! - odpaliłam, patrząc na Donalda. - Powinieneś jak najszybciej się ożenić. Poproś swoją dziewczynę o rękę. Kiedy odziedziczę Lowell’s, przekażę jej firmę. To bardzo proste. - Naprawdę? - Donald spojrzał na matkę. - W dotychczasowej historii Lowell's nigdy nie było takiego przypadku, ale sądzę, że Val mogłaby to zrobić... Przekazałaby przecież firmę swojej najbliższej krewnej... - Dlaczego firmę Lowell’s może odziedziczyć tylko kobieta? zapytał Donald. - Jest to reguła ustanowiona przez założycielkę firmy, waszą praprababkę Amy-Anne Lowell - powiedziała matka. - Jej dzieciństwo było jednym pasmem cierpienia. Ojciec i brat stosowali wobec niej przemoc, traktowali ją jak worek treningowy, kiedy tylko trochę sobie podpili. Mając czternaście lat, uciekła z Bostonu, gdzie mieszkała jej rodzina. Po wielu perypetiach znalazła się w Nowym Jorku i zaczęła pracować jako służąca w domach bogatych ludzi. Kiedy miała siedemnaście lat, dostała pracę w domu starszej pani, zamożnej starej panny. Z czasem została jej osobistą pokojówką i sekretarką. Staruszka bardzo polubiła AmyAnne, była dla niej dobra, i kiedy trzy lata później zmarła, okazało się, że zostawiła jej pewną sumę. Co jednak znacznie ważniejsze, przekazała jej notatnik z recepturami kremów, toników, mydeł oraz świec. Amy-Anne wiedziała, że są one znakomite, ponieważ panna Mandelsohn pozwalała jej używać specyfików, które według tych receptur sporządzał dla niej znajomy chemik. Panna Mandelsohn przywiozła notatnik z recepturami z Niemiec, skąd wyemigrowała do Ameryki jako młoda dziewczyna. Nie będę wam szczegółowo opowiadać, w jaki sposób Amy-Anne udało się wreszcie otworzyć drogerię w Greenwich Village, bo nie o to tu chodzi. W każdym razie kiedy została
R
S
właścicielką sklepu, złożyła uroczystą przysięgę, że żaden mężczyzna nigdy nie będzie miał władzy nad nią ani nad jej córkami, wnuczkami, prawnuczkami i tak dalej. Amy-Anne świetnie wyszła za mąż. Jej mąż był bardzo dobrym człowiekiem, bez reszty oddanym jej i ich trzem córkom. Z wykształcenia był chemikiem, dzięki czemu pomógł Amy-Anne odnieść sukces. Mimo tego Amy-Anne nie zrezygnowała ze swojej reguły, która stała się rodzinnym prawem: tylko kobiety dziedziczą majątek i władzę. Dlatego firma Lowell's przechodzi z matki na córkę. Tak mówi Tradycja.
ROZDZIAŁ 21
I
R
S
- I oto cała historia - powiedziałam do Jake'a, opierając się o obitą kwiecistą tkaniną sofę w salonie mieszkania na Beekman Place. - Zdumiewające... - wymamrotał, marszcząc czoło i kręcąc głową. - Twoja matka najwyraźniej nie rozumie, jaką krzywdę wyrządziła ci swoim postępowaniem. Myślę, że masz rację, Val, ona musi być niezrównoważona. Interesuje mnie jednak coś jeszcze - gdzie był twój ojciec, kiedy ona dręczyła cię swoją obojętnością? - Och, daj spokój, mój ojciec był najprawdziwszym mięczakiem! - wykrzyknęłam. - Matka trzymała go pod pantoflem. Miał kręćka na jej punkcie, wariował za nią. Wiedziałam o tym, a ciotka Isobel jeszcze utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Parę lat temu powiedziała mi, że matka chodziła mu po głowie, a on nigdy nie protestował. Isobel dała mi także do zrozumienia, że matka miewała romanse, i jestem pewna, że to prawda. W pewnym sensie żałuję, że nie poznałeś Margot Scott Denning, bo to naprawdę nietuzinkowa kobieta... - Nie wątpię - wtrącił Jake. - Tak, jest absolutnie wyjątkowa - powtórzyłam. - Chodziło mi jednak głównie o jej urodę - moja matka jest bardzo, bardzo piękna. Zimna jak lodowiec, ale nadal piękna. I chociaż wydaje się to niemożliwe, odnoszę wrażenie, że w ogóle się nie zestarzała. Wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy wyprowadziłam się z domu, mając siedemnaście lat. Czas nie pozostawił żadnego śladu na jej twarzy. - Przecież podobno jest chora! - Wszystko wskazuje na to, że błyskawicznie wróciła do
R
S
zdrowia po zawałach. Tak czy inaczej, można śmiało powiedzieć, że wygląda fantastycznie. Nie ma ani jednej zmarszczki. - Nie ma nic lepszego niż ostry skalpel w ręku dobrego chirurga plastycznego - rzucił Jake i pociągnął spory łyk piwa z butelki. - Nie wiem, czy poddała się operacji plastycznej, czy nie, Jake, ale mocno w to wątpię. Myślę, że po prostu odziedziczyła dobre geny, poza tym zawsze bardzo dbała o swoją urodę, wręcz do granic obsesji. Jake pokiwał głową: - Świat pełen jest próżnych kobiet. Ale, Val, zrobiłaś, co mogłaś. Próbowałaś dotrzeć do sedna problemu, lecz ona wszystkiemu zaprzecza, nie chce rozmawiać o twoim dzieciństwie. Ponieważ nie możesz niczego się dowiedzieć, powinnaś zebrać te śmieci do jednego worka i wyrzucić go przez okno. Pozbądź się tych wspomnień i zacznijmy żyć własnym życiem. - Jak zwykle masz rację, Jake. Tak właśnie zrobię. - I jeszcze jedno, zanim zanmkniemy tę całą sprawę. To rodzinne prawo... To, które mówi o tym, że tylko kobiety dziedziczą rodzinną firmę... To najdziwaczniejsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. Nie sądzisz, że to idiotyczne? - Uważam, że to głupie, ale... - zaczęłam. - Jeśli weźmie się pod uwagę historię dzieciństwa Amy-Anne, sprawa nabiera trochę innego wymiaru. Zachowanie jej ojca i brata musiało być wyniszczające nie tylko dla jej ciała, ale także duszy. Prawdopodobnie dotarła do granic ludzkiej wytrzymałości, więc kto mógłby ją winić za to, że nie pozwoliła, aby jakikolwiek mężczyzna miał nad nią władzę w późniejszym okresie życia? Najwyraźniej odkryła, że pieniądze to władza, a tym samym najlepsza ochrona i zabezpieczenie, jakie można znaleźć. Jake wstał, podszedł do mnie i usiadł obok na sofie. Ujął moją rękę i rzucił mi dziwnie smutne spojrzenie, potem zaś kilka razy odchrząknął niepewnie. - Czy coś się stało? - zapytałam. - Jeszcze zanim odpowiedział, wiedziałam, że chodzi o coś poważnego. Wyczuwałam jego nastroje i czytałam w nim jak w otwartej księdze. Teraz byłam przekonana, że jego niepokój i smutek nie mają związku z moimi sprawami rodzinnymi.
S
- Kiedy byłaś u matki, dzwonił do ciebie Mike - odezwał się w końcu. - Prosił, żebyś się odezwała. Czeka na twój telefon. - Coś się stało! Co ci powiedział? Jake westchnął. Kąciki jego ust opadły lekko. - Chodzi o Francoise. Wczoraj zaczęła rodzić, oczywiście przedwcześnie. Straciła dziecko. - Och, nie! Nie, Jake! To straszne! - Pod powiekami zapiekły mnie gorące łzy, gardło ścisnęło się boleśnie. - Biedna Francoise, biedna dziewczyna, tyle wycierpiała... A teraz jeszcze straciła dziecko... - Potrząsnęłam głową. - Trzeba było powiedzieć mi o tym zaraz po moim powrocie, Jake. Przecież to o wiele ważniejsze od moich kłopotów z matką... - Chciałem, żebyś wyrzuciła z siebie to wszystko, co tak długo nie dawało ci spokoju. - Jake pocałował mnie w policzek i puścił moją rękę. - Dlatego pozwoliłem ci wygadać się na temat Lowell’s. Tutaj niewiele możesz zrobić dla Francoise, ale zadzwoń do Mike'a. Czeka przy telefonie, a w Paryżu jest już późno.
II
R
- Jake przed chwilą powiedział mi, co się stało, Mike. Tak mi przykro... - wykrztusiłam. - Tak, wiem... Jest jej bardzo ciężko, Val. Dziękuję, że zaraz oddzwoniłaś. - Gdzie jest teraz Francoise? - zapytałam. - W którym szpitalu? A co najważniejsze, jak się trzyma? - Jakoś sobie radzi... Czekałam, aż skończy zdanie, ale on milczał. - Jesteś tam, Mike? - Tak, przepraszam cię - powiedział z westchnieniem i ściszył głos. - Jest coś, o czym nie mówiłem Jake'owi. Córeczka Francoise urodziła się martwa... Prawdopodobnie nie żyła już od kilku dni, może nawet dłużej... - O, mój Boże! Francoise musi być zupełnie załamana! - Jest zrozpaczona i obwinia się za śmierć dziecka. Powtarza, że powinna była zostawić O1iviera dawno temu. Jest przekonana,
R
S
że zrobił krzywdę dziecku, kiedy zepchnął ją ze schodów w Marsylii. Wierzy, że gdyby odeszła od niego wcześniej, dziewczynka przyszłaby na świat zdrowa i silna... Kto wie... Powiedziałem jej, że nie ma w tym jej winy, ale... - Mike'owi wyrwało się kolejne ciężkie westchnienie. - Wyobrażam sobie, jak ona się czuje - powiedziałam. - Czy można się z nią skontaktować? W którym jest szpitalu? - Umieściłem ją w prywatnej klinice. - To doskonały pomysł. W której? - Zaraz ci powiem. Powinnaś wiedzieć o czymś jeszcze, Val. Jestem prawie zupełnie pewien, że ten skurwysyn O1ivier węszy koło twojego mieszkania. Trafił do Gemstar i... - Żartujesz?! - przerwałam mu, całkowicie zaskoczona. -Cieszę się, że nie ma mnie teraz w Paryżu. Jak on wygląda? - Przystojny, ale nie ulega wątpliwości, że to zbir - odparł Mike. - Robi wrażenie faceta, który nie cofnie się przed niczym. Rozmawiał z nim Adam Macklin, ponieważ ja miałem wtedy ważne spotkanie. Widziałem go jednak, kiedy już wychodził. Poinstruowałem Adama, aby powiedział mu, że wyjechałaś na zdjęcia do Ugandy, do dżungli Bwindi. Bardzo wątpię, aby pojechał tam cię szukać. - Więc uważasz, że doszedł do właściwych wniosków i odgadł, gdzie była Francoise? - zapytałam. - To bardziej niż prawdopodobne. Właśnie dlatego nie zawiozłem Francoise do tutejszego Szpitala Fundacji Amerykańskiej. Byłoby to zbyt oczywiste. Gdyby zaczął podejrzewać, że Francoise urodziła przed właściwym terminem, przede wszystkim zjawiłby się właśnie tam. - Dlaczego sądzisz, że zwrócił na mnie uwagę, Mike? - Jesteś ogniwem między Francoise a jej rodzicami. Francoise powiedziała mi, że w Marsylii wspomniała o tobie w obecności O1iviera. Wiemy więc, że tamtego dnia usłyszał twoje nazwisko. Wiedział, że mieszkałaś w Les Roches Fleuries razem z Jakiem i przebywałaś tam nadal, kiedy Francoise wróciła do domu z rodzicami. Po jej zniknięciu mógł sprawdzić listy pasażerów na lotnisku w Nicei. Jeśli tak było, to ujrzał nazwiska twoje i Jake'a, a obok nazwisko Francoise. Dam sobie głowę uciąć, że jej rodzice nic mu nie powiedzieli, ale nie zapominajmy, że
R
S
O1ivier to gliniarz z wydziału zabójstw, który jest przyzwyczajony do prowadzenia drobiazgowych i skomplikowanych śledztw. Ze słów Francoise wynika, że jest w tym naprawdę niezły. - Czy mogłabym jutro skontaktować się z Francoise? - zapytałam, nie chcąc już słyszeć ani słowa więcej o O1ivierze. - Jasne. Jest w prywatnej klinice w Saint-Germain-en-Laye, tuż pod Paryżem. Będzie tam bezpieczna do chwili, kiedy odzyska siły na tyle, aby wrócić do miasta. - Co z nią dalej będzie, Mike? Jakie ma teraz plany? - Nie wydaje mi się, aby zastanawiała się nad swoją przyszłością. Nie wiem, co chce robić. Wszystkie jej myśli i uczucia skoncentrowane były wokół zbliżających się narodzin dziecka, więc teraz... Zaraz po waszym wyjeździe zaczęła mieć najróżniejsze problemy zdrowotne, i prawdę mówiąc, nie dziwię się ani temu, że urodziła przedwcześnie, ani że straciła dziecko... Przecież Francoise była w stanie ogromnego napięcia fizycznego i psychicznego. - Jedno jest pewne, w żadnym razie nie może wrócić do O1iviera - oświadczyłam. - Gdyby to zrobiła, skazałaby się na pewną śmierć. - Zgadzam się. Francoise jest tego samego zdania, ale... On już zaczął ją tropić, Val, nie oszukujmy się. - Oboje musicie być bardzo ostrożni, Mike. Ja również, bo w jego oczach jestem tropem wiodącym go do Francoise. Daj mi chwilę pomyśleć... Zaraz, przecież ona mogłaby przyjechać tutaj, do Nowego Jorku. O1ivier wie, że jestem w Ugandzie i na pewno nie ma pojęcia o istnieniu tego mieszkania. Francoise może zatrzymać się tutaj i w pełni wrócić do zdrowia. Miałaby też szansę, by spokojnie zastanowić się nad swoją przyszłością... Czekałam na jakąś reakcję, lecz Mike milczał. - Halo, Mike! - powiedziałam. - Jesteś tam jeszcze? - Przepraszam, Val, trochę się zamyśliłem. Tak, to niezły pomysł, w Stanach Francoise byłaby bezpieczna. Miałem jednak nadzieję, że ty wrócisz wkrótce do pracy. Czeka na ciebie mnóstwo zleceń. - Zamierzam wrócić, Mike. Jake i ja zostaniemy w Nowym Jorku jeszcze kilka dni, nie dłużej. Podczas tego weekendu przeglądaliśmy zdjęcia, starając się ułożyć je w jakieś logiczne se-
R
S
kwencje i przygotować prezentację dla wydawcy. Kiedy z tym wszystkim skończymy, natychmiast wracamy do Francji. Ale przecież Francoise może tu zostać i beze mnie, to żaden problem. Mieszkanie moich dziadków jest bardzo duże i wygodne, poza tym kilka razy w tygodniu przychodzi sprzątaczka, więc Francoise nie będzie musiała o nic się martwić. W Nowym Jorku mieszka też moja przyjaciółka od serca, Muffie Potter Aston, która z radością zaopiekuje się Francoise. Najważniejsze jest jednak to, że będzie tu bezpieczna, Mike. - Wiem. Być może faktycznie jest to najlepsze rozwiązanie. Porozmawiam z nią o tym za kilka dni, nie wcześniej, bo teraz jest całkowicie załamana śmiercią dziecka. - O1ivier to straszny drań... - Tak jest. Pytałaś o jej plany, więc powinienem ci o czymś powiedzieć... Rzecz w tym, że chciałbym, aby znalazła dla siebie miejsce w mojej przyszłości, i tego samego pragną moje dziewczynki. Mówiłem ci już, że bardzo ją polubiły. Mam też pewne podejrzenia, że Francoise nie byłaby temu przeciwna, ale cóż... Ma męża drania i na razie musi myśleć, jak wybrnąć z tej sytuacji... - Masz rację. Tak czy inaczej, możemy spokojnie zastanowić się nad moim pomysłem. Podaj mi numer tej kliniki, Mike, bo chciałabym zadzwonić do Francoise. - Oczywiście. - Podyktował mi numer telefonu.
III
Podczas gdy ja rozmawiałam z Paryżem, Jake ciężko pracował w jadalni. Wcześniej rozłożyliśmy tam na stole mnóstwo zdjęć, usiłując zaprowadzić wśród nich pewien porządek. Teraz Jake siedział przy stole i robił notatki na żółtych kartkach. Kiedy weszłam, podniósł wzrok i spojrzał na mnie uważnie. - Mike jest mocno przygnębiony, prawda? Oparłam rękę na klamce i kiwnęłam głową. - Tak, bardzo martwi się o Francoise. Wydaje mi się, że w ciągu naszej nieobecności zainteresował się nią na poważnie. Nie dziwię mu się - Francoise jest śliczną i dobrą dziewczyną.
R
S
- Sęk w tym, że ma męża, który nie cofnie się przed żadnym draństwem... - Właśnie - zgodził się Jake. - Drań to mało powiedziane. - Mike nazwał go zbirem - wtrąciłam. - I słusznie. Jestem pewien, że Olivier może okazać się bardzo niebezpieczny. - Podsunęłam Mike'owi, że Francoise mogłaby przyjechać do Nowego Jorku i zamieszkać tutaj, oczywiście kiedy będzie już dość silna, aby podróżować - powiedziałam. - Na twarzy Jake'a pojawił się wyraz zdumienia. - Nie jestem przekonany, czy to dobry pomysł, Val! - zawołał. - Niedługo wracamy do Paryża, nie ma więc żadnego powodu, by nie mogła się tu zatrzymać. Ciocia Isobel nie będzie miała nic przeciwko temu, a Muffie chętnie się nią zajmie. Jake westchnął. - Wygląda na to, że zaadoptowałaś Francoise. - Nie, ale bardzo mi jej żal. Z tego, co mówiła, jasno wynika, że jej życie z Olivierem Bregone było koszmarem. A ponieważ tamtego dnia w Les Roches Fleuries najprawdopodobniej uratowałaś jej życie, więc czujesz się za nią odpowiedzialna, czy tak? — zapytał. Nie myślałam o tym w ten sposób. O1ivier Bregone jest zwykłym bandytą, Val. Myślę, że kiedy nie uda mu się wpaść na trop Francoise, postanowi zemścić się na tych, którzy pomogli jej w ucieczce, i nie chcę, aby wyrządził ci krzywdę. Nie odpowiedziałam. Długą chwilę stałam w progu, wpatrując się w niego. - Kiedy O1ivier zjawił się w Gemstar i zaczął o mnie wypytywać, powiedzieli mu, że wyjechałam na zdjęcia do Ugandy odezwałam się w końcu. - Więc już trafił do Gemstar! - wykrzyknął Jake. - Jezu, przecież to oznacza duże kłopoty, Val! Nie możesz jeszcze bardziej angażować się w tę sprawę. Opowiedz mi, co się tam wydarzyło. Mike był zajęty, ale polecił Adamowi Macklinowi, by powiedział O1ivierowi, że wyjechałam z Francji. Nie ma szans dowiedzieć się, że jestem w Nowym Jorku.
R
S
- Chcesz się założyć? - zapytał Jake. - No, dobrze, przyznaję, że gliniarze mają spore możliwości wymamrotałam. - Nie podoba mi się ten pomysł z przyjazdem Francoise do Nowego Jorku, Val. Proszę cię, bądź rozsądna. Francoise musi rozwiązać swoje problemy małżeńskie, zabiegać, aby sąd wydał postanowienie zabraniające O1ivierowi zbliżania się do niej, rozwieść się i załatwić wiele innych rzeczy. Jeżeli uważasz, że Mike zaangażował się uczuciowo, to uważam, że to on powinien jej teraz pomagać. Przecież ty prawie jej nie znasz! - Chyba znowu masz rację... Jake zerwał się z miejsca i chwycił mnie w ramiona. - Jesteś po prostu za dobra, Valentine Denning! Muszę cię pilnować i opiekować się tobą, bo jesteś najcenniejszym skarbem mojego życia. - Och, Jake, kochany - szepnęłam, wtulając twarz w jego ramię. - Dziękuję ci. Kocham cię, i to bardzo mocno. Odsunął mnie od siebie na odległość ramion i zajrzał mi w oczy. - A ja kocham ciebie, Val. Nie potrafię nawet powiedzieć, jak bardzo.
IV
Po chwili Jake podprowadził mnie do stołu i podsunął mi krzesło. - Zacząłem układać tematycznie zdjęcia z tej pierwszej gra py - oświadczył. - Popatrz. Układał fotografie w grupach po kilka sztuk. Jest tu bardzo dużo twoich zdjęć dzieci - ciągnął. - Dzieci, które nie odniosły żadnych ran... Spójrz, dzieci z małymi bukietami kwiatów, ze zwierzętami, z młodszym rodzeństwem... Zobacz, ten mały chłopiec przyciska do piersi kromkę chleba, jakby obawiał się, że ktoś mu ją wyrwie... To wzruszające zdjęcie. Wszystkie przemawiajądo oglądającego, są pełne treści... - To prawda - zgodziłam się. Pamiętałam, gdzie i kiedy zrobiłam większość nich. Twarze
R
S
dzieci poruszały głęboko ukrytą strunę w moim sercu. Były przerażająco smutne i pełne bynajmniej nie dziecięcej mądrości, było w nich jednak coś, co mówiło o nadziei na lepszą przyszłość, zapowiadało, że wojna kiedyś się skończy... Z trudem przełknęłam ślinę. Skoro te fotografie oddziaływały w ten sposób na mnie, to na pewno wzruszą i innych. Pragnęłam, aby nasza książka odniosła sukces, szczególnie ze względu na Jake'a.
ROZDZIAŁ 22
I
R
S
Kiedy już stawiłam czoło mojej matce i niczego się od niej nie dowiedziałam, postanowiłam pójść za radą Jake'a i wyrzucić przez okno ciążący mi wór rodzinnych śmieci. Nie było sensu, abym jeszcze raz próbowała porozmawiać z matką. Mój dziadek zawsze mówił, że nie ma sensu okładać batem padłego konia, a ja przyznawałam mu całkowitą rację. Matka twierdziła, że nigdy nie traktowała mnie źle i nic nie wskazywało na to, aby ten stan rzeczy miał ulec zmianie. Nikt, a zwłaszcza ja, nie zdołałby jej przekonać, że zrobiła coś złego, zdecydowałam więc, iż najrozsądniej będzie dać spokój całej tej sprawie. Musiałam przestać o niej myśleć i nigdy więcej do tego nie wracać. Aby to osiągnąć, rzuciłam się do pracy nad mającą powstać książką. Ponieważ Jake pragnął, abym napisała większą część tekstu, zaczęłam od układania napisów pod te zdjęcia, które mieliśmy w najbliższy piątek przedstawić wydawcy. - Mam szansę wprawić się trochę, zanim na serio zabierzemy się do książki - powiedziałam Jake'owi. Codziennie siadałam przy stole i z pochyloną nad notatnikiem głową usiłowałam wymyślić podpisy, które najlepiej oddawałyby atmosferę zdjęć. Już po dwóch dniach odkryłam, że zajęcie to sprawia mi ogromną przyjemność. Z radością przyjmowałam pochwały, które pod koniec każdego dnia wygłaszał pod moim adresem Jake. Podczas gdy ja pisałam, on porządkował i katalogował swoje i moje zdjęcia, które Mike pozwolił nam zabrać z nowojorskich archiwów Gemstar.
R
S
- Pod warunkiem że zrobicie kopię każdego z nich i oddacie oryginał - Mike przypomniał mi to w czasie ostatniej rozmowy. W środę rano jak zwykle pracowaliśmy przy stole w jadalni, kiedy zadzwonił telefon. Jake podniósł słuchawkę. - Cześć, Marge - odezwał się po chwili. - Tak, wszystko w porządku. Zaczekaj, zaraz wezmą coś do pisania. Wstałam i podałam mu swój długopis oraz bloczek żółtych kartek. Potem wróciłam na swoje miejsce i wbiłam wzrok w grupę zdjęć, które ułożyłam na stole przed sobą. Wzięłam do ręki jedno z nich i długo mu się przyglądałam. Przedstawiało brudnego i obdartego małego chłopca, który przykucnął obok brata i matki, leżących na zakurzonej uliczce jakiegoś bałkańskiego miasteczka. Oboje byli już martwi lub umierający, a dookoła piętrzyły się gruzy. Obrazy, które udało mi się utrwalić na kliszy w ubiegłym roku, opowiadały swoje własne historie. Chciałam zawrzeć w kilku zdaniach historię tego chłopca i bardzo zależało mi, aby użyć słów najmocniej przemawiających do wyobraźni przyszłego czytelnika. Podpis pod zdjęciem musiał go głęboko poruszyć, zintensyfikować wrażenie, jakie robiło samo zdjęcie. - Dobrze, zaraz zadzwonię - odezwał się Jake. - Dziękuję, Marge, na razie. - Odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie. - Nigdy nie zgadniesz, kto przyjechał do Nowego Jorku i przed chwilą dzwonił do agencji - powiedział, patrząc na mnie uważnie. Wiedząc, że musi to być ktoś, czyjego przybycia zupełnie się nie spodziewaliśmy, w myśli przebiegłam listę osób, które mogłam wziąć pod uwagę. - O1ivier - odparłam, odrzuciwszy wszystkie inne możliwości. - Nie bądź okropna! Nie, nie O1ivier, dzięki Bogu. To Fiona. - Fiona? - powtórzyłam. - Tak, Fiona Hampton. - Ciekawe, co ona tutaj robi - mruknęłam, marszcząc brwi. - Zaraz się dowiem - odpowiedział Jake i zanim zdążyłam wykrztusić następne słowo, zaczął wybierać numer. - Hej, poczekaj chwilę, nie spiesz się tak! - zawołałam, ale Jake już prosił Fionę do telefonu.
R
S
- Witaj, Fiono! - wykrzyknął pogodnie. - Jak się czujesz? I co robisz w Nowym Jorku? Oparty o stary mahoniowy kredens, przycisnął ramieniem słuchawkę do ucha i od czasu do czasu kiwał głową, najwyraźniej bardzo zainteresowany tym, co mówiła. - Zaczekaj chwilę, muszę zapytać Val - powiedział i podniósł wzrok. Wyprostowałam się i utkwiłam oczy w jego twarzy. - Czego chce? - wyszeptałam. - Fiona chciałaby zaprosić nas na lunch albo na kolację. Co wolisz, skarbie? - zapytał. - Dziś? - Tak - odparł. - Wobec tego niech będzie kolacja, bo muszę porządnie popracować nad napisami. Może nawet do późnego popołudnia. Jake skinął głową. - Chętnie pójdziemy z tobą na kolację, Fiono - powiedział. Może umówimy się w... - Rzucił mi pytające spojrzenie. - W Le Perigord na Wschodniej Pięćdziesiątej Drugiej - zaproponowałam. - O ósmej. Jake powtórzył to Fionie. - Ja też bardzo się cieszę, że cię zobaczę - dodał. - Do wieczora, Fiono.
II
- Skąd ona się wzięła w Nowym Jorku? - zapytałam, kiedy Jake odłożył słuchawkę. - Przyjechała na krótkie wakacje, tak powiedziała. Z kimś znajomym... - Płci męskiej czy żeńskiej? - Męskiej. - Więc wdowa zdjęła już żałobę po mężu... - Nigdy nie myślałem, że nosi po nim żałobę - mruknął, siadając przy stole naprzeciwko mnie. - Tamtego dnia w Londynie była smutna, to prawda, ale czy nie wydaje ci się, że również dziwnie opanowana?
R
S
Kiwnęłam głową. - Masz rację. Nie można powiedzieć, aby zalewała się łzami, ani podczas nabożeństwa, ani później. Cóż, zobaczymy, jak to wygląda, prawda? - Na pewno. - Jake zajął się układaniem zdjęć. - A skąd wiedziała, że jesteś w Nowym Jorku? - zapytałam. - Nie pamiętasz, że dzwoniła do mnie do agencji, kiedy byliśmy w Les Roches Fleuries? Próbowałem ją złapać, najpierw w Dublinie, a potem w Londynie, ale w Londynie ciągle zgłaszała się sekretarka automatyczna. W końcu zostawiłem jej wiadomość, że wyjeżdżam do Nowego Jorku. Na pewno ją odsłuchała i po przyjeździe do Stanów postanowiła zadzwonić do biura Photoreal. Pochyliłam się nad zdjęciami, usiłując skupić się nad podpisem, nad którym pracowałam przed telefonem Fiony. Ciągle jednak miałam przed oczami jej twarz, którą doskonale zapamiętałam. Kiedy związałam się z Tonym, bez trudu pozwoliłam mu wmówić sobie, że jego żona jest wiedźmą, kobietą, z którą nie sposób wytrzymać. Dużo później, gdy jąpoznałam, odkryłam, że Tony kłamał. Od tego dnia często się zastanawiałam, czy Fiona wiedziała o mnie, ale zawsze odrzucałam taką możliwość. Żonaci mężczyźni nie mówią przecież żonom o swoich kochankach. A może jednak mówią? Tak czy inaczej, Tony Hampton na pewno nie informował żony o swoim drugim życiu, ponieważ było w nim za dużo kobiet. Tyle bolesnych wyznań musiałoby wcześniej czy później doprowadzić do ostatecznego rozdźwięku między nimi. Sięgnęłam po pióro i zaczęłam powoli pisać, ale twarz Fiony znowu stanęła mi przed oczami i koncentracja, do której się zmusiłam, prysnęła w jednej chwili. Do ciężkiej cholery, dlaczego Fiona musiała akurat teraz zjawić się w Nowym Jorku, pomyślałam. Po co mi te wspominki o Tonym Hamptonie, o jego kłamstwach i cierpieniu, na jakie naraził mnie, a zapewne i ją. Okazało się jednak, że przyjazd Fiony miał być punktem zwrotnym w moim życiu, chociaż wtedy oczywiście nie przyszło mi to do głowy.
III
R
S
Ponieważ kolorem dominującym w mojej garderobie była czerń, również i na tę okazję wybrałam czarny strój, pozostając tym samym w zgodzie ze stylem wyznawanym przez mieszkanki Nowego Jorku, które na wieczór nigdy nie ubierały się w inne barwy. Zamiast żakietu ze spodniami tym razem włożyłam jednak sukienkę i kiedy punktualnie o siódmej trzydzieści wkroczyłam do salonu, Jake gwizdnął przeciągle. - O, kurczę, wyglądasz cudownie! - wykrzyknął z uznaniem. - Masz takie nogi, że powinnaś znacznie częściej nosić sukienki, Val! - Dziękuję - rzuciłam z zadowoleniem. Sukienka była bardzo prosta, lecz świetnie skrojona i uszyta z doskonałej gatunkowo wełny. Włożyłam do niej bardzo cienkie czarne pończochy i czarne czółenka na wysokich obcasach. W uszy wpięłam kolczyki z perłami, które dawno temu dostałam od dziadków, a sukienkę ozdobiłam złotą broszką z perełkami prezentem od Muffie na moje trzydzieste urodziny. - Masz ochotę napić się czegoś przed wyjściem? - zapytał Jake. - Nie, dziękuję - odpowiedziałam. - Sam wyglądasz dziś bardzo elegancko - dodałam, obdarzając go teatralnie lubieżnym uśmiechem. Jake wybuchnął śmiechem i przyciągnął mnie do siebie. - Lepiej uważaj, bo zamiast do restauracji pójdziemy do łóżka - wymamrotał, całując moje włosy. Delikatnie uwolniłam się z jego ramion i ze śmiechem wzięłam go za rękę. - Chodźmy już. Spacer do restauracji zajmie nam parę minut, a powinniśmy być tam przed nimi. - Więc chodźmy - odparł Jake. W holu chwyciłam czarny wełniany szal i małą wieczorową torebkę. Wychodząc z mieszkania, przerzuciłam szal przez ramię. Był piękny październikowy wieczór, rześki, lecz nie zimny.Po całym dniu spędzonym w domu z przyjemnością przeszliśmy na
R
S
ukos przez Beekman Place i ruszyliliśmy w stronę First Avenue. Żadne z nas nie było przyzwyczajone do długiego przebywania w zamkniętych pomieszczeniach, ponieważ najczęściej pracowaliśmy w otwartym terenie. - Co wiesz o Alexsandrze St. Just Stevensie, tym malarzu? zapytałam, biorąc Jake'a pod rękę. - Niewiele, poza tym, że wszyscy uważają go za współczesnego Picassa. - Rzeczywiście, to bardzo popularna opinia - przyznałam. Dlaczego pytasz? - Mike chce, żebym umówiła się z nim na spotkanie i obejrzała jego prace. Podobno mistrz maluje właśnie nową serię obrazów. Przygotowuje je na wielką wystawę w Paryżu. Kilka znanych magazynów zamówiło u Mike'a rozkładówki z St. Just Stevensem i jego obrazami. - Nie wiedziałem, że on mieszka w Nowym Jorku. Myślałem, że jest Anglikiem. - Bo jest, ale Mike twierdzi, że ma studio w Nowym Jorku, a także imponującą posiadłość w Meksyku. Z Wielkiej Brytanii wyjechał wiele lat temu. Mike dowiedział się, że teraz pracuje w swoim tutejszym studiu. - Nie bardzo mogę ci pomóc, Val. Widziałem parę jego obrazów i pamiętam, że wywarły na mnie silne wrażenie. Część z nich, tych o tematyce wojennej, często porównuje się z Guernicą, którą, jak wiesz, Picasso namalował w latach trzydziestych, w czasie wojny domowej w Hiszpanii. W Hiszpanii pracował wtedy Robert Capa. No, ale wracając do tematu - czy Mike chce, żebyś sfotografowała obrazy Stevensa? - Nie, nie sądzę. Chodzi mu głównie o to, żebym nawiązała kontakt z malarzem i dowiedziała się, kiedy skończy nową serię. Chce, żeby ktoś z Gemstar sfotografował ją pierwszy. - Jestem przekonany, że chodzi mu o to, żebyś to ty przygotowała materiał na rozkładówki - oświadczył Jake. - Gdyby było inaczej, zwróciłby się z tym do kogoś z nowojorskiej placówki Gemstar. Wzruszyłam ramionami. - Sama nie wiem... Wydaje mi się, że zależy mu na mojej opi nii na temat obrazów.
R
S
- Nie wątpię, że Alexander St. Just Stevens chętnie skorzysta z takiej szansy - powiedział Jake. - Artyści uwielbiają, kiedy zdjęcia ich prac pojawiają się w gazetach i czasopismach, ponie waż pomaga im to dobrzeje sprzedać. Byliśmy już bardzo blisko restauracji, kiedy nagle przystanęłam i spojrzałam na Jake'a. - Jakoś dziwnie się czuję przed spotkaniem z Fioną... Myślisz, że wiedziała o moim związku z Tonym? - zapytałam niespokojnie. - Jestem pewien, że nie wiedziała. Możesz być zupełnie spokojna. Przecież po nabożeństwie żałobnym w Londynie odniosła się do ciebie bardzo miło, prawda? Wierz mi, Fiona jest wspaniałą kobietą, bezpośrednią i uczciwą - odparł uspokajająco. -Zawsze wiadomo, o co jej chodzi. Nie denerwuj się, kochanie. Staram się, ale od rana prześladuje mnie myśl, że ona może o mnie wiedzieć. Z drugiej strony, rzeczywiście robi wrażenie osoby szczerej i prawdomównej... No, dobrze, chodźmy. - Roześmiałam się nerwowo i wsunęłam dłoń pod ramię Jake'a. - Gdyby coś podejrzewała, na pewno nie chciałaby się z nami spotkać. - Oczywiście - przytaknął Jake. Staliśmy już u wejścia do restauracji. W holu jak zwykle przywitał nas Georges, właściciel Le Perigord. Zaprowadził nas do stolika w zacisznym kącie. Ledwo zdążyliśmy usiąść, kiedy do sali weszła Fiona w towarzystwie atrakcyjnego mężczyzny o przedwcześnie posiwiałych włosach i opalonej twarzy. Oboje wstaliśmy i uściskaliśmy Fionę, która przedstawiła nam Davida Inghama. Jego akcent świadczył, że jest Anglikiem. - Tak się cieszę, że zgodziliście się zjeść dziś z nami kolację -powiedziała Fiona, kiedy wszyscy usiedliśmy i zamówiliśmy drinki. - Przylecieliśmy wczoraj i dzisiejszy wieczór jest właściwie jedynym, który spędzimy w Nowym Jorku. Mamy szczęście, że nie byliście zajęci. - Dokąd się teraz wybieracie? - zapytał z uśmiechem Jake. - Do Connecticut - odpowiedziała Fiona. - Córka Davida wyszła za Amerykanina i od paru lat mieszkają w Greenwich. Jedziemy tam jutro po południu. - Pamela, moja córka, i jej mąż, Frank, mają piękny dom nad
R
S
jeziorem - odezwał się David. - Mam nadzieję, że Fiona spędzi tam przyjemny weekend. - Greenwich to ładne miasto - powiedziałam i przeniosłam spojrzenie na Fionę. - Jak czują się Moira i Rory? - Dziękuję, Val, oboje doskonale sobie radzą. Wracają do równowagi po śmierci Tony'ego. - Usiłowałem złapać cię w Dublinie, Fiono, ale w hotelu poinformowali mnie, że już się wymeldowałaś - rzekł Jake. - Nic nie szkodzi, Jake. Chciałam tylko dać znać, że żyję i dowiedzieć się, jak się macie. Muszę przyznać, że obydwoje wyglądacie wspaniale. Co porabiacie w Nowym Jorku? - Musiałem załatwić tu pewną sprawę z wydawcą - wyjaśnił Jake. Spojrzał na mnie i ujął moją spoczywającą na blacie dłoń. Namówiłem Val, żeby przyjechała ze mną. Val i ja... - Och, Jake, naprawdę? - zawołała Fiona. - To cudownie! Val i ty jesteście razem, czy tak? - No, właśnie - odparł ze śmiechem Jake, przywołując gestem kelnera i zamawiając drugą kolejkę drinków. - To samo można powiedzieć o nas - rzekł David, spoglądając na nas i z czułością uśmiechając się do Fiony. Wydawało mi się, że przez jej twarz przemknął nieco dziwny wyraz, lecz może była to tylko sprawka mojej wyobraźni, bo zaraz rzuciła nam pogodny uśmiech. - David jest moim przyjacielem z czasów młodości - powie działa. - W ostatnich latach, kiedy Tony tyle podróżował, był dla mnie prawdziwą opoką. Niedawno oświadczył mi się, a ja go przyjęłam, lecz pobierzemy się dopiero w przyszłym roku. Postanowiliśmy poczekać, bo przecież od śmierci Tony'ego upłynęły zaledwie dwa miesiące, chociaż Moira uważa, że w tych okolicz nościach wcale nie powinniśmy odkładać ślubu, Jake spojrzał na nią, lekko marszcząc brwi. - W tych okolicznościach? Co chcesz przez to powiedzieć, Fiono? Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado. - Cóż, Jake, na pewno wiesz, że w ostatnich kilku latach mój związek z Tonym był czysto formalny... - Nachyliła się nad stołem i ściszyła głos. - Nie potrafiłam współzawodniczyć z jego
R
S
wszystkimi kobietami i szczerze mówiąc, wcale nie miałam ochoty na udział w tej szczególnej konkurencji... Wyprostowałam się i położyłam rękę na kolanie Jake'a. Znowu ogarnął mnie niepokój. Jake chwycił moją dłoń i ścisnął ją lekko. Wiedziałam, że próbuje dodać mi odwagi, lecz w chwili, gdy Fiona wspomniała o „wszystkich kobietach" Tony'ego, zrobiło mi się zimno. Czy mnie również do nich zaliczała? Na pewno nie, powiedziałam sobie, wpatrując się w nią uważnie. Jej twarz była taka miła, pełna wewnętrznego ciepła... Zdałam sobie sprawę, że ta urocza, piękna kobieta o dużych oczach i tworzących świetlistą aureolę rudych włosach nie ma w sobie ani odrobiny dwulicowości. Wiedziałam, że Jake tramie ocenił jej charakter. - Dobrze wiesz, że nie interesowałem się prywatnym życiem Tony'ego, bo jeszcze do niedawna miałem wystarczająco dużo własnych problemów - rzekł Jake. - Nie miałem więc pojęcia, że wasze małżeństwo przestało być prawdziwym związkiem dwojga kochaj ących się ludzi, Fiono. Tony nigdy mi się nie zwierzał... - Oczywiście - powiedziała cicho. - Tony taki właśnie był. Uwielbiał grać ze wszystkimi w swoje gierki. Utrzymywał, że są nieszkodliwe, ale w rzeczywistości były szalenie niebezpieczne. - Na szczęście właśnie wtedy przy naszym stoliku zjawił się kelner z kartami dań. Z ulgą otworzyłam swoją i schowałam się za nią, nie chcąc uczestniczyć w tej rozmowie. Bałam się, że zmierza ona w zupełnie nieprzewidzianym kierunku. Co jeszcze mogła powiedzieć nam Fiona?
IV
Rozmowa o kobietach Tony'ego dobiegła końca, ponieważ na chwilę wszyscy zajęliśmy się wybieraniem dań. Jake trącił mnie lekko nogą pod stołem, a kiedy podniosłam na niego wzrok, przesłał mi uspokajający uśmiech. Zastanawialiśmy się, co zamówić, a ponieważ ja znałam Le Perigord najlepiej, pozwoliłam sobie polecić kilka specjalności restauracji. Sama zdecydowałam się na ostrygi i solę z grilla, podobnie jak Fiona. Jake i David zamówili wędzonego łososia i stek wołowy po więjsku.
R
S
Później Jake przejrzał kartę win i zamówił butelkę Pouilly-Fume oraz swoje ulubione Saint-Emilion. - Szkoda, że będziecie tu tak krótko - powiedział, zwracając się do Fiony. - My również wolelibyśmy zostać dłużej, ale David musi wracać do Anglii - odrzekła. - Wyjeżdżamy we wtorek, więc spędzimy w Stanach niecały tydzień. Do poniedziałku wieczorem będziemy u Pameli, a już we wtorek rano odlatujemy do Manchesteru. - Do Manchesteru? - powtórzył Jake. - Po co? Fiona wybuchnęła śmiechem, ponieważ Jake wymówił nazwę tego miasta z nieukrywaną pogardą. - Manchester nie jest taki zły - powiedziała. - Lecimy do północnej Anglii, bo kupiłam dom w Yorkshire i muszę zająć się jego umeblowaniem. - Wyprowadzasz się z Londynu? - zapytał z niedowierzaniem Jake. - Chyba nie zamierzasz pozbyć się tego pięknego domu w Hampstead? - Och, nie, skądże znowu. Nigdy go nie sprzedam. To dla mnie wyjątkowe miejsce, część mnie samej... W Yorkshire będę mieszkać tylko latem, kiedy na północy jest dość ciepło i mniej pada. Kupiłam tam także własną firmę. - To prawdziwy festiwal niespodzianek, Fiono! - zawołałam. Co to za firma? Byłam zafascynowana Fioną. Tony przedstawił ją w fałszywym świetle, a poza tym najwyraźniej nie potrafił jej docenić. Głupiec. - Restauracja i bar - odpowiedziała. - David zajmuje się zaopatrywaniem lokali w produkty żywnościowe i alkohole, więc kiedy przejdzie na emeryturę, poprowadzi firmę razem ze mną. Na razie będzie mi pomagał jego syn Noel. Noel jest doskonałym kucharzem. - Gdzie jest ten dom? - zapytał Jake. -I restauracja? Dom znajduje się w Middleham, restauracja również. To śliczne miejsce, Jake, naprawdę. Ty i Val musicie mnie tam odwiedzić i spróbować potraw serwowanych w „Prosiaku na dachu", bo tak nazywa się ten lokal. Noel specjalizuje się w daniach mięsnych i...
R
S
- Naprawdę jest świetnym szefem kuchni - wtrącił David. Chociaż może jako jego ojciec nie powinienem go tak wychwalać. Przygotowuje przede wszystkim dania tradycyjnej kuchni angielskiej - steki i pudding z nerek, pieczony udziec barani, potrawkę z jagnięciny, pieczeń wołową i pudding Yorkshire, placki z dziczyzną i innymi rodzajami mięs oraz rybą, zapiekanki z ziemniaków i mielonego mięsa... Potrawy, które nie mają sobie równych, kiedy przygotowane są jak należy. Myślę, że restauracja Fiony będzie się cieszyła ogromnym powodzeniem. - Ja też tak uważam - przytaknęłam. - Sama uwielbiam takie jedzenie. Dobrze, że nie mieszkam w Anglii, bo zrobiłabym się tłusta jak prosię! Powiedzcie nam jeszcze, gdzie dokładnie leży Middleham. - W północnej części Yorkshire, niedaleko Ripon - odparł David. - Ripon słynie z pięknej katedry, na pewno o niej słyszeliście, a w Middleham znajdują się ruiny zamku, który kiedyś nazywano Windsorem Północy. Była to twierdza wielkiego magnata Richarda Neville, hrabiego Warwick, który wychował Ryszarda III i przywrócił Plantagenetom koronę Anglii. - Musi tam być bardzo pięknie - zauważyłam. - Och, tak. - David się roześmiał. - Naturalnie jeśli ktoś lubi ciągnące się bez końca wrzosowiska, bezkresne niebo, stada owiec i dziwne domy, zbudowane z kamienia. Poza tym nic tam prawie nie ma... - Są jeszcze konie - uzupełniła Fiona. - W pobliżu Middleham znajduje się sporo znanych stadnin. Hoduje się tam i szkoli najwspanialsze w Anglii konie wyścigowe. Yorkshire to kraina koni, Val, a David, jak może się domyślasz, jest jej typowym mieszkańcem i wielkim wielbicielem tych zwierząt. -I w dodatku pochodzi z Middleham - dodałam z uśmiechem. - Nie - sprostował David. - Dobrze znam to miasto, ale urodziłem się i wychowałem w Harrogate, które oczywiście znajduje się w pobliżu Middleham. W przyszłym roku przechodzę na wcześniejszą emeryturę i przenoszę się do Middleham. Będę pracował w restauracji razem z Fioną. David jest partnerem w interesach, ale przede wszystkim moim życiowym partnerem - dodała Fiona.
V
R
S
Kelner przyniósł nam pierwsze danie i napełnił kieliszki białym winem, więc na pewien czas przerwaliśmy rozmowę. Pochłonęłam pół tuzina ostryg w tak błyskawicznym tempie, że poczułam się odrobinę zawstydzona, ale tylko do chwili, gdy spostrzegłam, iż Fiona również uporała się ze swojąprzystawką. W czasie głównego dania rozmawialiśmy na najrozmaitsze tematy. Fiona wypytywała o naszą książkę, a Jake i ja staraliśmy się zaspokoić jej ciekawość. Potem Fiona i ja podzieliłyśmy się spostrzeżeniami na temat sklepów na Manhattanie, natomiast obaj mężczyźni dyskutowali o sporcie. Czas płynął szybko i nagle okazało się, że nadeszła już pora deseru. Fiona i ja zamówiłyśmy tylko herbatkę rumiankową, zaś Jake zdecydował się na swoją ulubioną pływającą wyspę. David poszedł za jego przykładem. Czekaliśmy na deser, kiedy zupełnie niespodziewanie Fiona rzuciła swoją pierwszą bombę. - Tony był urodzonym czarusiem - odezwała się do Jake'a. - Był też niezłym draniem, o czym wszyscy wiemy, ale łatwo było go kochać, prawda? Patrzyła na mnie i na Jake'a, więc skinęłam głową, zbyt zaskoczona i przerażona, aby się odezwać. - Masz rację, Fiono - powiedział Jake. - Zawsze twierdziłem, że Tony potrafiłby oczarować nawet rozszalałą lwicę. Chyba nigdy nie spotkałem człowieka o tak wielkim uroku osobistym. Poza tym był moim najlepszym kumplem, naprawdę bardzo bliskim memu sercu. - Ty też byłeś bliski jego sercu - odparła Fiona. - Nie znaczy to jednak, że nie był o ciebie zazdrosny. Był, i to potwornie. Zawsze chciał mieć to, co ty, i nie mógł znieść myśli, że ty mógłbyś coś dostać pierwszy. Nie spuszczałam wzroku z twarzy Jake'a, widziałam więc, jak wielkie jest jego zdumienie. Siedział wpatrzony we Fionę i milczał, zupełnie jakby nagle zabrakło mu słów. Ale Fiona wcale tego nie zauważyła. -Na przykład nagroda Roberta Capy... - ciągnęła. - Ty ją
R
S
zdobyłeś, a Tony nie. Dlatego zawsze uważał, że ty i Clee Donovan stoicie o jeden szczebel wyżej od niego. - Ale przecież Tony otrzymał mnóstwo innych nagród - wymamrotał Jake, odzyskawszy wreszcie głos. - Był fotoreporterem światowej sławy, Fiono. - Wiem, lecz Tony żył w przekonaniu, że musi z tobą rywalizować i był o ciebie zazdrosny, ponieważ niektóre z twoich nagród były ważniejsze od tych, które sam dostawał. Najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć, Jake tylko pokręcił głową i sięgnął po kieliszek z czerwonym winem. Chociaż doskonale go znałam i wyczuwałam wszystkie jego nastroje i odczucia, nie byłam w stanie odczytać wyrazu, jaki pojawiał się w jego oczach. Nie mówię tego po to, aby zdegradować Tony'ego w waszych oczach, ale dlatego, że chcę, abyście znali prawdę - powiedziała cicho Fiona i przeniosła spojrzenie na mnie. - Val, to samo dotyczyło ciebie. Tony był bardzo zazdrosny o twoje osiągnięcia zawodowe... - Nic o tym nie wiedziałam - odparłam. -I nie rozumiem, co nim kierowało. Był znacznie lepszym fotografem ode mnie. Moje serce tłukło się jak przestraszony ptak. Bałam się następnych słów Fiony. W pewnych dziedzinach fotografii rzeczywiście był lepszy rzekła. -Robił doskonałe zdjęcia z linii frontu, ale twoje fotografie dzieci są wzruszające, a krajobrazy i martwe natury po prostu świetne. Nie zauważyłaś swoich zdjęć w gabinecie Tony'ego tamtego dnia, po nabożeństwie żałobnym? Tak, rozpoznałam je - wykrztusiłam z trudem i pociągnęłam spory łyk wody ze szklanki. Właśnie wtedy David wstał, przeprosił nas na chwilę i poszedł do toalety. Kiedy zostaliśmy sami, Fiona rzuciła swoją drugą bombę. - Gdy twoja sprawa rozwodowa dobiegała końca i lada dzień miałeś stać się wolnym mężczyzną, Tony sięgnął po Val - rzekła, patrząc Jake'owi prosto w oczy. Usiłowałam stłumić cichy okrzyk, ale nie do końca mi się to udało. Jake kiwnął głową, niczym nie zdradzając poruszenia. - Domyśliłem się tego już wcześniej - powiedział.
R
S
Fiona spojrzała na mnie. - Wiedziałam wszystko o tobie i Tonym, Val - rzekła spokojnie. - Chcę ci powiedzieć, że nie czułam gniewu czy zazdrości. Było mi cię żal, bo Tony rozgrywał z tobą swoją zwykłą grę. Wciągnął w nią wiele innych kobiet. Nie potrafił się powstrzymać. Taka była prawda, Val.
ROZDZIAŁ 23
I
R
S
- Dlaczego zaprosiłeś ich do nas na pożegnalnego drinka? zapytałam, rzucając Jake'owi ostre spojrzenie. Patrzył na mnie spokojnie i przenikliwie. - Czy sprawiłem ci tym przykrość, Val? - zapytał. Potrząsnęłam głową. - Nie, raczej nie. Fiona okazuje mi prawdziwą życzliwość, a ja wierzę, że nie czuje do mnie żalu czy gniewu. Zastanawiałam się tylko, dlaczego chcesz przedłużyć ten wieczór. Jest już dziesiąta trzydzieści. - Bo widzę, że Fiona chce zrzucić z siebie cały ten ciężar, wygadać się - odpowiedział, otwierając lodówkę i wyjmując z niej dużą butelkę wody gazowanej. - Chciałbym jej też zadać parę istotnych dla mnie pytań. - Ja również - mruknęłam i opróżniłam zawartość dwóch tacek na lód do małego srebrnego wiaderka. - To zrób to, Val. Fiona na pewno powie ci prawdę. Mówiłem ci, że jest absolutnie uczciwa i szczera. - Pomyślę o tym - rzuciłam nieobowiązująco. Oboje opuściliśmy kuchnię i razem weszliśmy do salonu. Fiona i David stali przy oknie balkonowym, patrząc na East River. Zbliżyliśmy się do nich. - Podziwiamy widok - powiedziała Fiona. - Te metalowe mosty sapo prostu piękne. Ktoś miał znakomity pomysł, rozwieszając na nich szmaragdowozielone lampy. W nocy wygląda to niesamowicie. - Kiedy stoisz na moście, lampy są białe i niczym nie różnią
R
S
się od zwykłych żarówek - wyjaśniłam. - Dopiero z dalszej odległości wydają się zielone. Ta szmaragdowa zieleń to złudzenie. - Podobnie jak wiele innych rzeczy w życiu, prawda, Val? zauważyła Fiona, rzucając mi znaczące spojrzenie. - Wszyscy żyjemy otoczeni złudzeniami. - To wielka prawda - przytaknęłam, stawiając wiaderko z lodem na blacie konsoli, która służyła nam jako barek. Jake wyjmował już szklanki, zostawiłam więc wiaderko i usiadłam na obitej kwiecistym materiałem sofie. - Czego się napijesz, Fiono? - zapytał Jake. - Może Bonnie Prince Charlie. - Jake zmarszczył brwi i spojrzał na nią pytająco. - Obawiam się, że tego nie mamy... - Och, przepraszam! - zawołała, potrząsając rudymi lokami. - „Bonnie Prince Charlie" to mniej znana nazwa tego drinka. Chodzi mi o Drambuie, wspaniały szkocki dżin o lekko korzennym aromacie. Powinniście go kiedyś spróbować. Jake rozejrzał się wśród butelek i w parę sekund później z triumfalnym uśmiechem uniósł w górę butelkę Drambuie. - Masz szczęście, Fiono! Mamy Drambuie! - Och, świetnie! Poproszę kilka kropel na kostkach lodu, Jake, w szklance, nie w kieliszku. - Dlaczego drink nazywa się Bonnie Prince Charlie? - zapytałam z ciekawością. - Bonnie Prince Charlie, czyli dobry książę Charlie, był najstarszym synem Karola I, króla Anglii, który został ścięty podczas rewolucji cromwellowskiej. Zgodnie z legendą książę uciekł do Szkocji, gdzie schronienia i pomocy udzielił mu przedstawiciel klanu MacKinnon ze Skye - wyjaśniła mi Fiona. -W nagrodę książę Charlie podarował MacKinnonowi własną recepturę wyśmienitego trunku, którą członkowie tego rodu przekazują sobie z pokolenia na pokolenie. Od trzystu lat tylko MacKinnonowie wiedzą, co wchodzi w skład Drambuie, i nikomu nie zdradzają sekretu. To naprawdę wspaniały dżin, Val. -Fiona się uśmiechnęła. - Spróbuj, na pewno przypadnie ci do gustu. Dobrze, spróbuję - powiedziałam i spojrzałam na Jake'a - Poproszę też szklankę wody. Pomóc ci, Jake?
- Nie, nie. Dziękuję za propozycję, ale chyba sobie poradzę. A na co ty masz ochotę, Davidzie? - Kieliszek koniaku, Jake.
II
R
S
Jake postanowił wziąć na siebie nie tylko rolę barmana, ale i kelnera, ponieważ kiedy przyrządził drinki, przyniósł je nam i postawił na stoliku do kawy. Obserwowałam spod oka, jak lekko i swobodnie porusza się po pokoju. Prawie zupełnie przestał utykać. W ciągu ostatnich kilku tygodni stan jego nogi wyraźnie się poprawił, lecz parę dni temu zauważyłam, że znowu jest z nią gorzej, co bardzo mnie zaniepokoiło. Teraz poczułam ulgę, widząc, że Jake nie ma żadnych kłopotów z chodzeniem. Patrząc na niego, nie mogłam oprzeć się myśli, jak atrakcyjnie wygląda w granatowym garniturze, białej koszuli i krawacie w niebiesko-szare paski. Bardzo podobała mi się wyrafinowana elegancja, którą zaczął demonstrować w Nowym Jorku. Pasowała do niego. Nalał sobie odrobinę koniaku i usiadł obok mnie na sofie. - Zdrowie wszystkich - rzekł, podnosząc kieliszek. - Zdrowie - odpowiedzieliśmy, popijając drinki. Natychmiast zasmakowałam w Bonnie Prince Charlie, którego korzenny aromat był rzeczywiście niepowtarzalny. Doszłam do wniosku, że łatwo mogłabym się od niego uzależnić i postawiłam kieliszek na stole. Było to rozsądne posunięcie. Jake zwrócił się w stronę Fiony, która nadal stała wraz z Davidem pod oknem. - Wracając do naszej wcześniejszej rozmowy... - zaczął. -Mówiłaś, że Moira uważa, iż nie powinniście czekać ze ślubem. Popieram jej zdanie, Fiono, chociaż oczywiście nie mam tu nic do gadania. Chcę tylko, żebyś wiedziała, co myślę. - Masz rację, Jake - powiedział David. - Ja również myślę, że nie ma żadnego powodu, aby odkładać ślub. Fiona spojrzała na Davida i uśmiechnęła się z czułością, potem zaś przeniosła wzrok na Jake'a.
R
S
- Tony nie żyje od zaledwie dwóch miesięcy - odezwała się. - Wydaje mi się, że... - Ale wasze małżeństwo umarło już dawno temu - przerwał jej Jake. - W każdym razie takie wrażenie odniosłem na podstawie tego, co mówiłaś w restauracji. Zrozumiałem, że wasz związek stał się czysto formalny wkrótce po narodzinach Rory'ego. Fiona odeszła od okna i usiadła na krześle stojącym w pobliżu sofy. David poszedł za jej przykładem i zajął miejsce między nami. Zapadło milczenie. Fiona poprawiła fałdy sukni i pociągnęła łyk Drambuie. - Zaczęło się nam źle układać mniej więcej w trzy lata po przyjściu na świat Rory'ego - odezwała się w końcu. - Moira miała wtedy pięć lat, a my byliśmy małżeństwem o siedmioletnim stażu. Na początku myślałam, że to typowy kryzys siódmego roku małżeństwa, jak to wtedy nazywano, ale okazało się, że jest inaczej. Nasze małżeństwo nigdy nie było idealne, ale zaczęło się pogarszać, w miarę jak Tony był coraz starszy - teraz nie mam już co do tego żadnych wątpliwości. Wiesz, Jake, bardzo ciężko jest być żoną mężczyzny, który nie potrafi trzymać się z dala od innych kobiet. Myślę, że dopóki żona nie wie, nie ma to żadnego znaczenia, ale kiedy już wie... Wtedy jest to strasznie bolesne, potworne. I trudno z tym żyć, możecie mi wierzyć. David wie najlepiej, przez co przeszłam, prawda, kochany? - O, tak, doskonale wiem - rzekł David z cichą złością. - Pocieszałem Fionę przez dziesięć lat i stale miałem nadzieję, że pewnego dnia zostawi go i wyjdzie za mnie. Od piętnastu lat jestem wdowcem, więc mogłem i z całego serca pragnąłem ożenić się z nią i wyrwać jąz tego piekła. Byłem gotów zrobić wszystko, aby zdecydowała się na rozwód, bo bardzo ją kocham, ale Fiona uważała, że Rory powinien być trochę starszy. Fiona skinęła głową. - David jest prawdziwym aniołem! - wykrzyknęła. - Cierpliwie czekał na mnie przez te wszystkie lata... Gdyby nie on, nie wiem, jak bym sobie poradziła. Jake pochylił głowę. Oboje milczeliśmy. Pragnęłam zadać Fionie mnóstwo pytań, ale bardzo się bałam. Nie chciałam jej
R
S
zranić i chyba nie miałam ochoty usłyszeć odpowiedzi na niektóre z nich. Czasami lepiej jest pozostawać w niewiedzy. Jak brzmi ten cytat? „Tam gdzie niewiedza jest błogosławieństwem, nierozsądnie jest wiedzieć za dużo". Nie pamiętam, kto to napisał, ale z pewnością trudno o zdanie, które trafniej oddawałoby tę sytuację. Oparłam się o kwieciste poduszki i usiłowałam oczyścić umysł z wszelkich myśli. Nie chciałam się denerwować, zwłaszcza w obecności Fiony i Davida, rozmowa o Tonym zaś mogła tylko pogłębić szalejący w moim sercu gniew. Znowu czułam się okłamana, wykorzystana i poniżona; byłam też pewna, że podobne odczucia nękają Fionę. Tworzyłyśmy zgrany tandem, pomyślałam z cynicznym uśmiechem. Jaki tam tandem - najprawdopodobniej należałyśmy do liczącego kilkanaście, może kilkadziesiąt, a może jeszcze więcej kobiet haremu Tony'ego. Kim one wszystkie były? I gdzie teraz przebywały? Co mnie to wszystko obchodziło... Pozostali nadal rozmawiali o Tonym. Ich słowa przez długą chwilę spływały po mnie, nie docierały do mojej świadomości, ponieważ pogrążyłam się we własnych myślach, lecz w końcu wyprostowałam się i zaczęłam słuchać. - Naprawdę dlatego nie rozwiodłaś się wtedy z Tonym? - zapytał Jake. - Bo mieliście dwoje małych dzieci i nie chciałaś, aby cierpiały z powodu separacji rodziców? A może kierowały tobą inne względy? - W pewnym sensie - przyznała Fiona z lekkim westchnieniem. - Oczywiście, że były i inne względy, Jake. Po pierwsze, jestem katoliczką i rozwód stoi w sprzeczności z moimi przekonaniami. Zawsze wierzyłam w świętość związku małżeńskiego. Jeśli o mnie chodzi, małżeństwo trwa do końca życia. Po drugie, jeśli mam być z wami szczera, muszę powiedzieć, że wciąż jeszcze kochałam Tony'ego. Trudno jest jednak darzyć niezachwianą miłością mężczyznę, który zawsze wraca do domu z zapachem innych kobiet na ubraniu. To okropnie upokarzające. A upokorzenie jest tylko jedną z rzeczy, które niszczą miłość. Tak to właśnie jest, Val. - Z wysiłkiem przełknęłam ślinę i kiwnęłam głową, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Patrzyłam na tę piękną, dobrą kobie-
R
S
tę i coraz mocniej nienawidziłam Tony'ego Hamptona, mojego zmarłego kochanka. Jaka naiwna była Fiona i jaka głupia byłam ja sama... W tej chwili pogardzałam nie tylko Tonym, ale i sobą. I chyba właśnie dlatego byłam trochę zła na Jake'a za to, że zaprosił Fionę i Davida na drinka. Wyczułam, że Fiona chce porozmawiać o Tonym i nie zdołam uniknąć występowania w roli jego ostatniej kochanki. Ale byłam nią i nic nie mogło tego zmienić. Musiałam spojrzeć prawdzie w oczy. Nagle Fiona zwróciła się bezpośrednio do mnie. - W życiu Tony'ego zawsze było dużo kobiet, Val. Powinnaś o tym wiedzieć. Wierz mi, nie staram się sprawić ci przykrości, chcę tylko, abyś zrozumiała, że kiedy się pojawiłaś, już od dawna nie kochałam Tony'ego. Z powodu tych wszystkich kobiet prze stałam odczuwać upokorzenie, ból i żal. Nic mnie to już nie ob chodziło. - Wiem, że nie próbujesz mnie zranić, Fiono - zapewniłam ją. Westchnęła głęboko i przez chwilę wyglądała na bardzo zmę czoną, zaraz jednak otrząsnęła się i wyprostowała. - Czekałam na swoją chwilę, na moment, gdy Rory pójdzie na uniwersytet i planowałam, że wkrótce opuszczę Tony'ego. Sześć lat przed jego śmiercią związałam się z Davidem, a wcześ niej przez cztery lata byliśmy przyjaciółmi. Tak więc znałam tego wspaniałego człowieka od dziesięciu lat i wiedziałam, że u jego boku czeka mnie dobre, szczęśliwe życie, życie bez zazdrości, kłamstw, zdrad i upokorzeń. Byliśmy stworzeni dla siebie. Skinęłam głową. - Tym bardziej powinniście pobrać się jak najszybciej - za uważył Jake. David rzucił mu pełne wdzięczności spojrzenie i uśmiechnął się, chociaż nadal milczał. - Fiono, chciałabym opowiedzieć ci tę historię z mojego punktu widzenia, opowiedzieć ci o moim związku z Tonym. - Zebrałam się w końcu na odwagę. W tej samej chwili zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście powinnam rozpoczynać tę opowieść. Może robiłam błąd?
R
S
Tony już nie żył, a Fiona mogła nie mieć ochoty mnie wysłuchać; wcale bym się temu nie dziwiła. - Wydaje mi się, że wiem, jak to było, ale chętnie posłucham, Val - powiedziała. - Może poczujesz się lepiej, kiedy wyrzucisz to z siebie. Jake wziął mnie za rękę, ścisnął ją czule i uśmiechnął się do mnie zachęcająco. - Porozmawiaj z Fioną - odezwał się cicho. - To będzie oczyszczające przeżycie, kochanie. Sięgnęłam po szklankę i napiłam się wody. - Było to tak, Fiono - zaczęłam. - Kiedy się poznaliśmy, nie interesowałam się Tonym, bo wiedziałam, że jest żonaty. Uważałam go za świetnego fotografa i dobrego kumpla, nic więcej. Towarzysze broni, tak mówił o sobie, o Jake'u i o mnie. Na samym początku naszej znajomości tak naprawdę pociągał mnie Jake, ale on był właśnie w trakcie rozwiązywania swoich problemów z Sue Ellen. Tak czy inaczej, mniej więcej na rok przed śmiercią Tony wspomniał mimochodem, że rozwodzi się z tobą i zaprosił mnie na randkę. - Wzięłam głęboki oddech i powoli wypuściłam powietrze z płuc. - Ale wcale się z tobą nie rozwodził, prawda? To było kłamstwo. - Tak, kłamstwo - odparła łagodnie. - Żadne z nas nigdy nie wystąpiło o rozwód, Val. Jestem wdową po Tonym, ale gdyby poprosił, bez wahania zgodziłabym się na rozstanie. Lecz on nigdy tego nie zrobił... - Muszę ci coś powiedzieć, Fiono. - Jake nachylił się do przodu i utkwił oczy w jej twarzy. - Interesowałem się Val od pierwszej chwili naszej znajomości. Nie zdawała sobie z tego sprawy, a ja nigdy jej o tym nie powiedziałem i dziś wiem, że postąpiłem bardzo głupio. Kiedy Tony związał się z Val, byłem wściekły i rozczarowany. Nie ukrywałem przed nim, że nie aprobuję tego romansu, lecz on odparł, iż traktuje go bardzo poważnie i jest w separacji z tobą. - Jake wypił łyk wody. - Później, w środku tego lata, znalazł się w bardzo niewygodnej sytuacji, chociaż ani Val, ani ja nie dostrzegaliśmy tego. - Tak, Jake, rozumiem, o czym mówisz... - powiedziała Fiona. -Nie wiedział, co robić dalej, bo oszukał ją, naopowiadał jej tyle kłamstw...
R
S
- Tony wyleciał w powietrze na własnej minie - przytaknął Jake. -I wreszcie, kiedy pod koniec lipca przyjechał do Paryża, tuż przed naszym wyjazdem do Kosowa, powiedział mi, że dostał rozwód. - Mój Boże, naprawdę tak wam powiedział? - W oczach Fiony dostrzegłam współczucie i żal. - Tak - odparłam szybko. - Mnie również. Utrzymywał też, że pobierzemy się przed końcem roku. Zapadła cisza. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może powiedziałam za dużo, bo Fiona nagle pobladła i piegi ostrzej niż kiedykolwiek odcinały się od jej białej skóry. Spojrzała na mnie, na Davida i Jake'a, potem zaś oparła głowę o poduszkę i zamknęła oczy. Robiła wrażenie całkowicie wycieńczonej i głęboko wstrząśniętej, ale szybko wzięła się w garść. - Naprawdę nie wiem, dlaczego tak mnie to poruszyło rzekła. - Tony był zdolny do wszystkiego, ale mimo wszystko je stem przerażona, że posunął się tak daleko. Bardzo mi przykro, że cię na to naraził, Val, i ciebie także, Jake. Przede wszystkim współczuję jednak Val, która padła ofiarą jego kłamstw. - W jaki sposób dowiedziałaś się o mnie? - szepnęłam. Przez ułamek sekundy patrzyła na mnie ze zdziwieniem. - Wiedziałam, Val - odparła. - Tony powiedział mi o tobie... Powiedział, że ma z tobą romans i dlatego tak często nie ma go w domu, nawet wtedy, gdy nie ma zleceń. Twierdził, że musi być z tobą w Paryżu, bo go potrzebujesz. - Ależ on bardzo rzadko i na krótko przyjeżdżał do Paryża! -zawołałam. - Zawsze powtarzał, że musi wracać do domu. Do ciebie. - To nieprawda! Oczywiście spędzał z nami trochę czasu - kochał dzieci, swój ogród i dom w Hampstead, ale między jednym zleceniem a drugim najczęściej go nie było. Z całą pewnością nie było go także w Paryżu - powiedział Jake. - Sam mogę to potwierdzić. - Nasze wspólne życie było naprawdę dziwne - mruknęła Fiona. - Kiedy wracał do domu, zachowywaliśmy się jak para dobrych znajomych. Tony wiedział, że David i ja jesteśmy sobie bardzo bliscy i wydawało się, że bynajmniej mu to nie przeszka-
R
S
dza. Mam jednak wrażenie, że Tony był absolutnie pewien, iż nigdy go nie zostawię i zawsze będę na niego czekała. - Mówiąc najprościej, Val, Tony nie chciał rozwodu - odezwał się David. - Wolał pozostać mężem Fiony i mieć te wszystkie swoje kobiety na boku. Taki styl życia bardzo mu odpowiadał. - Bardzo często z naciskiem powtarzał, że musi wracać do Londynu - powiedział Jake. - Nie mogę uwierzyć, że nawet wtedy kłamał. - Skoro nie był z tobą, Fiono, i nie było go także w Paryżu, to gdzie właściwie był? - z zastanowieniem zapytał David. Nie mam pojęcia - wymamrotałam. - Nie wiem, dokąd mógł jeździć... A ja chyba wiem... - zaczęła Fiona i natychmiast przerwała. Na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz. - Właśnie przyszło mi do głowy, że wcale nie ukrywał, iż bardzo bliskie stosunki łączą go z Anne Curtis... - O, mój Boże! - wykrzyknęłam, zakrywając usta dłonią. Anne Curtis była w Bejrucie, kiedy przyjechałam tam z Tonym. Ty byłeś wtedy w Stanach, a mnie nic jeszcze nie łączyło z Tonym, pamiętam jednak, że ona miała na niego zakusy... To było wtedy, kiedy islamiści porwali Billa Fitzgeralda. Miałam wrażenie, że Fiona zaraz wybuchnie płaczem. - Och, Fiono, sądzisz, że jednocześnie miał romans ze mną i z nią? - zapytałam niepewnym głosem. - Tak uważasz, prawda? Fiona w milczeniu kiwnęła głową. - Przykro mi, Val, ale obawiam się, że tak było - odezwała się po długiej chwili. - A jeżeli nie z Anne, to z kimś innym, bo Tony naprawdę bardzo rzadko bywał w domu... - Dlaczego był taki pewny, że ujdzie mu to na sucho? - ze złością zapytał Jake. - Nie wiem. - Fiona wzruszyła lekko ramionami. - Ktoś, kto uważa, że może oszukać cały świat, musi być chyba trochę szalony... - powiedziałam. Przerwałam, ponieważ pożałowałam, że zrobiłam tę uwagę. Nie miałam ochoty na dalszą rozmowę o Tonym Hamptonie. Na samą myśl o nim robiło mi się niedobrze.
R
S
- Myślisz, że Tony popełniłby w końcu bigamię i poślubił Val? - Jake spojrzał pytająco na Fionę. - Nie mam pojęcia, Jake. Może tak. Nie byłby pierwszym mężczyzną, któremu coś takiego uszłoby na sucho, przynajmniej do pewnego momentu. - Myślę, że raczej posłużyłby się jakąś wymówką, żeby ze mną zerwać - mruknęłam. Jake uniósł brwi. - Umysł mężczyzny... - zaczął i szybko odwrócił wzrok od twarzy Fiony. Najwyraźniej czuł się nieswojo. - Każdy powód byłby dobry - przemówił David. - Na przykład: moja żona jest poważnie chora i nie mogę jej teraz zostawić... - A jeżeli kochanka w takiej sytuacji robi awanturę lub protestuje, to zasługuje na miano podłej suki - oświadczyłam. - Może się ze mną nie zgodzisz, kochanie, ale wydaje mi się, że wcześniej czy później Tony złamałby prawo i ożenił się z Val -powiedział David, ze współczuciem spoglądając na Fionę. - Dlaczego nie z Anne Curtis, jeżeli ona była tą trzecią? - zapytałam. Fiona zignorowała mój komentarz. - Może rzeczywiście dopuściłby się bigamii i poślubił Val rzekła. - Był impulsywny i nieprzewidywalny. Z drugiej strony, ta wymówka o poważnie chorej żonie mogłaby przypaść mu do gustu. Kto wie, czyby się nią nie posłużył... - No dobrze, Tony mnie oszukał! - powiedziałam. - Jestem dorosłą, dojrzałą kobietą, więc mogę przyjąć ten fakt do wiadomości, chciałabym jednak wiedzieć, dlaczego to zrobił! - Dlaczego tak z tobą postąpił, czy dlaczego był taki, a nie inny? - zapytała Fiona. - Dlaczego miał tyle kobiet i ciągle kłamał? O to ci chodzi? Tak. - Głos mi drżał, byłam spięta i pełna gniewu. Próbowałam się uspokoić, pozbyć się złości. Westchnęła ciężko i ściągnęła brwi. - Wybrał ciebie, ponieważ zauważył, że Jake'owi bardzo na tobie zależy - powiedziała cicho. - Mówiłam wam o tym w restauracji. Ale także dlatego, że jesteś śliczna i stanowiłaś dla nie go pewnego rodzaju wyzwanie, byłaś trudną zwierzyną łowną...
R
S
- Tony był urodzonym kobieciarzem. Już w czasie miesiąca miodowego podejrzewałam, że mnie zdradza, ale nie miałam na to dowodów. Był egoistą i miał typową dla osób infantylnych potrzebę, by natychmiast mieć to, czego zapragnął. Już, w tej chwili. Jak dziecko. Fiona ogarnęła wzrokiem nas wszystkich i ze smutkiem potrząsnęła głową. Współczułam jej z całego serca. Była dobrą kobietą i nie zasługiwała na życie z Tonym. Wszyscy milczeliśmy. Co jeszcze zostało do powiedzenia? - Był egoistą, ale także bardzo chorym człowiekiem - odezwała się w końcu Fiona. - Chorym, niezrównoważonym. Nie był zły, nie, po prostu psychicznie chory. Wydaje mi się również, że był uzależniony od seksu. Musiał mieć ciągle nowe kobiety, żeby... - Żeby się wykazać - dokończyłam, nie mogąc się powstrzymać. - Żeby mieć erekcję. - Właśnie tak - przyznała Fiona i spojrzała mi prosto w oczy. Moim zdaniem facet był zepsuty do szpiku kości - oświadczył David. -I ty doskonale o tym wiesz, Fiono. Wszyscy o tym wiemy. Byłam zdumiona odwagą Davida. Ten spokojny, opanowany mężczyzna wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie. Wiedział, kim jest i w co wierzy, i nie obawiał się wypowiedzieć jasno swojego zdania, nawet jeśli mogłoby to zdenerwować Fionę. W ciągu zaledwie kilku godzin zasłużył na mój szacunek. Nie wątpiłam, że Fiona będzie z nim naprawdę szczęśliwa. - I coś jeszcze - dodał David, patrząc na Fionę. - Chodzi mi o to, że w zasadzie Tony nie przywiązywał najmniejszej wagi do uczuć twoich i dzieci, Fiono. Najwyraźniej było mu też wszystko jedno, do jakiego stopnia zrani Val czy rozczaruje Jake'a. W najmniejszym stopniu nie zważał też na mnie, chociaż ja nie liczę się w tym rodzinnym dramacie. - Ależ liczysz się, Davidzie! - zaprotestowała Fiona. - Zawsze się liczyłeś i Tony doskonale o tym wiedział. Zdawał sobie sprawę, że jesteś dla mnie bardzo ważny i że troszczysz się o mnie i o jego dzieci. - Twoje dzieci - poprawił ją cicho. - Nigdy nie pomagał ci w ich wychowaniu, bo nigdy nie było go w domu.
R
S
- Z tego, co powiedzieli mi Moira i Rory, wywnioskowałem, że tego lata spędził z nimi dużo czasu - odezwał się Jake, wodząc wzrokiem po twarzach Fiony i Davida. - Był w domu przez dwa tygodnie - rzekła Fiona. - Wiesz, Jake, Moira i Rory zawsze boleśnie odczuwali nieobecność ojca i pewnie dlatego mają skłonności do fantazjowania na jego temat. Chcieliby wierzyć, że dużo z nimi przebywał, ale rzeczywistość była zupełnie inna. David dopił koniak i wstał. - Pozwolisz, że sam sobie naleję, Jake? - Oczywiście, Davidzie. David podszedł do konsoli i odwrócił się do nas. - Tony robił, co chciał, brał, co chciał i nie dbał o konsekwen cje - powiedział. - Taki miał stosunek do życia. Nikt poza nim się nie liczył. Rzeczywiście był czarusiem i potrafił zauroczyć nas wszystkich. Posiadał ogromny talent, opowiadał najdowcipniejsze historie, robił najlepsze zdjęcia, gotował najlepsze dania, roz śmieszał nas i doprowadzał do łez... Wszyscy go kochaliśmy, ale on był draniem, najzwyklejszym skurwysynem. Fiona westchnęła. - Tony był ojcem moich dzieci i kiedyś szczerze go kochałam, ale wiem, że David mówi prawdę - powiedziała.
III
- Dlaczego zaczęłaś dziś tę rozmowę, Fiono? - zapytał ciepło Jake, wpatrując się w nią uważnie. - Zaplanowałaś to wcześniej? Fiona zdecydowanie pokręciła głową. - W żadnym razie, Jake, wcale tego nie planowałam. Ale kiedy zobaczyłam dziś ciebie i Val, gdy zorientowałam się, jacy jesteście zakochani, pomyślałam, że powinniście poznać prawdę, dowiedzieć się, jaki naprawdę był Tony. Znałam go lepiej niż ktokolwiek inny i mniej więcej wiedziałam, co dzieje się w jego głowie. Tony był wyjątkowo skomplikowanym człowiekiem. - Znowu potrząsnęła głową, tym razem jakby z rezygnacją. - Nie ma nic gorszego od fascynującego ducha, pragnęłam więc, aby ście byli od niego wolni.
- Masz rację, warto uwolnić się od duchów! - zawołałam. -Jestem zadowolona, że mogłyśmy porozmawiać. Od dnia, w którym odbyło się nabożeństwo żałobne, wiedziałam, że Tony wcale się z tobą nie rozwiódł. - Nie chcę, żebyś niepotrzebnie cierpiała i opłakiwała człowieka, który nie zasługuje na twoje łzy - odparła serdecznie. - Po co masz zmarnować sobie życie, tęskniąc za Tonym. Czułam, że powinnaś poznać prawdę, Val. Zawsze przywiązywałam wielką wagę do prawdy.
IV
R
S
W ciągu minionych kilku tygodni mocno wierzyłam, że raz na zawsze pozbyłam się ducha Tony'ego Hamptona, lecz dopiero po tej bardzo szczerej rozmowie z Fioną doznałam uczucia prawdziwego wyzwolenia. Uderzyło mnie, że prawdopodobnie Jake czuje to samo, chociaż kiedy nasi goście wyszli tuż po północy, nie wracaliśmy już do tego tematu. Pogasiliśmy tylko światła i poszliśmy do sypialni. Właśnie wtedy zauważyłam pogodę i beztroskę w oczach Jake'a, jakąś lekkość, której nigdy dotąd u niego nie dostrzegłam. Zachowywał się tak, jakby ktoś zdjął wielki ciężar z jego ramion. Tak, Tony Hampton na zawsze zniknął z mojego życia i z życia Jake'a. Tego wieczoru pragnęłam tylko jednego-położyć się obok Jake'a, kochać się z nim, przyjmować jego pieszczoty i obdarowywać go czułością. Chciałam być z mężczyzną, który szczerze mnie kochał i którego ja kochałam z całego serca.
V Przeszłość obróciła się w pył, a teraźniejszość była namiętnością. Jake zsunął ramiączko mojej koszuli nocnej i zaczął czule całować moją pierś. Kiedy po chwili spojrzał mi w oczy, nie mogłam nie zauważyć, że jego niebieskie tęczówki pełne są miłości do mnie.
R
S
Delikatnie muskał czubkami palców moje policzki, całował powieki. Potem lekko pociągnął drugie ramiączko koszuli. - Zdejmij to, Val - wyszeptał. - Zdejmij to. Z radością spełniłam jego prośbę. Zeskoczył z łóżka i zdjął spodnie od piżamy. Kiedy stał tak przede mną, zupełnie nagi, pożerając wzrokiem moją nagość, przeszył mnie dreszcz rozkosznego oczekiwania. Pokój pogrążony był w ciemności, którą rozjaśniał tylko blask księżyca, wpadający przez okno. Jake był tak przystojny i męski, że na moment zaparło mi dech w piersiach. Wysoki, smukły, o szerokiej klatce piersiowej, regularnych, wyrazistych rysach i zdumiewająco błękitnych oczach... Był wspaniałym mężczyzną, a jego męskość świadczyła o pożądaniu, jakie w nim budziłam. Położył się na łóżku i wziął mnie w ramiona, szepcząc moje imię. Zaczął znowu całować moje piersi, ssąc sutki, aż stwardniały i stały się niezwykle wrażliwe na dotyk. Przyciągnął mnie jeszcze bliżej, pozwalając mi poczuć, jak twarda jest jego męskość. Pragnęłam go. Namiętność i pożądanie zapłonęły we mnie, spalając mnie całą, więc przylgnęłam do niego, oplotłam go ramionami i nogami. - Och, Jake, tak bardzo cię pragnę... - wyszeptałam. - Chcę kochać się z tobą, teraz... Podniósł się na łokciu i objął mnie gorącym spojrzeniem. - Jesteś niewiarygodnie piękna, Val - powiedział cicho. Cała jego uwaga skupiła się na kępie jasnobrązowych włosów między moimi udami. Pochylił się nade mną, pieszcząc wargami i czubkami palców, aż w końcu otworzyłam się do końca. Jak zwykle doprowadził mnie na krawędź ekstazy i dopiero wtedy wszedł we mnie z nieskończoną czułością, napełniając mnie sobą aż po brzegi. Szybko odnaleźliśmy wspólny rytm i zatraciliśmy się w sobie, obdarzając się sobą nawzajem. Kiedy wstrząsnął mną pierwszy dreszcz i zaczęłam wspinać się po spirali rozkoszy, Jake przestał się powstrzymywać. Wchodził we mnie raz po raz, wołając moje imię. Razem osiągnęliśmy wyżyny namiętności, złączeni ze sobą w jedno ciało.
R
S
Kiedy trochę ochłonęliśmy i leżeliśmy spleceni i objęci, spojrzałam w jego czyste, błękitne oczy i ujrzałam, że jest szczęśliwy i spokojny. Tak jak ja. Jake powiedział kiedyś, że zostaliśmy sobie przeznaczeni przez los, i miał rację. Było tak zawsze, od samego początku. Na chwilę zgubiliśmy drogę, ale to nie zmieniło faktu, że należałam do niego. Byłam jego kobietą, jego namiętnością, jego miłością. Jake zaś był jedynym mężczyzną, z którym chciałam być i którego pragnęłam. Taka była prawda.
ROZDZIAŁ 24
I
R
S
W tydzień po tamtej trudnej do zapomnienia kolacji z Fioną i Davidem mój świeżo odnaleziony wewnętrzny spokój pękł na tysiąc kawałków, rozbity kilkoma niespodziewanymi i niemiłymi telefonami. Złe wieści dotarły do mieszkania na Beekman Place w zimny, lecz pogodny środowy ranek, aby przypomnieć mi, że w życiu biednej, starej Val dobre chwile nigdy nie trwają zbyt długo. Pierwszy zadzwonił Mike Carter. Mój szef zaczął od informacji, że nie mam co liczyć na rozmowę z Alexandrem St. Just Stevensem, ponieważ sławny malarz wyjechał już do swej posiadłości w Meksyku, aby machać pędzlem w bardziej sprzyjających natchnieniu warunkach. Potem dodał ponuro, że na naszym horyzoncie znowu pojawił się O1ivier, który w jakiś sobie tylko znany sposób odkrył, iż Francoise ukryła się w jego mieszkaniu, i wstąpił na ścieżkę wojenną. Zanim wdałam się w trudną rozmowę na temat Francoise, przeprosiłam Mike'a za to, że nie zdążyłam skontaktować się z wielkim Stevensem, który nawet nie pofatygował się, by odpowiedzieć na moje natrętne telefony; właśnie dlatego nie udało mi się zerknąć na jego płótna, zanim oddalił się do cieplejszego kraju. Potem zajęłam się sprawą O1iviera, rozwścieczonego zniknięciem żony gliniarza. Musisz przysłać tu Francoise - oświadczyłam z przekonaniem, na co Mike odpowiedział, że Francoise nie chce wyjeżdżać do Stanów. Nowy Jork jest za daleko, Val. Francoise nie chce zostać tam sama, bo przecież ty lada dzień wracasz do Paryża. Nie mylę się, prawda? W przyszłym tygodniu naprawdę wracasz do pracy?
R
S
Zapewniwszy go, że takie właśnie mam zamiary, postanowiłam udzielić mu innej dobrej rady. - Jeżeli dotąd tego nie zrobiłeś, jak najprędzej znajdź adwokata, który zajmie się sprawą Francoise - powiedziałam. - Powinien to być twardy facet, który ma odpowiednie znajomości i stosunki we francuskim systemie prawnym. Tylko taki orzeł poradzi sobie z O1ivierem, który najwyraźniej ma wszędzie wtyczki. W jaki sposób dowiedział się, że Francoise mieszka z tobą i dziewczynkami? - Nie mam pojęcia. Jeśli chodzi o prawnika, to już go wynająłem. Podobno jest to wyjątkowo mętny typ, który cieszy się ogromną popularnością wśród klientów, a więc dokładnie taki adwokat, jaki powinien poprowadzić tę sprawę. Francoise ma się z nim jutro spotkać. Chciałbym jednak znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby się na trochę schronić, najlepiej poza Francj ą. Idealny byłby Londyn, ale nie znam nikogo, kto... - „Prosiak na dachu"! - wykrzyknęłam w przypływie geniuszu, zaciskając palce na słuchawce. - Co takiego? - zapytał Mike. Musiałam się roześmiać, chociaż wiedziałam, że Mike'owi wcale nie jest do śmiechu, i że moja niewczesna wesołość najprawdopodobniej nie wzbudzi w nim przyjaznych uczuć. - „Prosiak na dachu" to nazwa restauracji - zaczęłam cierpliwie. - Wkrótce otwiera ją Fiona Hampton, wdowa po Tonym. Restauracja i dom, który Fiona również kupiła, znajdują się w Middleham, w Yorkshire. Fiona mówiła mi, że szuka kogoś, kto pomógłby jej w prowadzeniu domu i zajął się urządzeniem restauracji. Przyszło mi właśnie do głowy, że Francoise byłaby idealną asystentką dla Fiony, bo przecież kiedyś pracowała w biurze dekoratora wnętrz w Marsylii... - Sam nie wiem - wymamrotał niepewnie Mike. - Jestem pewna, że w Middleham byłaby zupełnie bezpieczna, a poza tym Yorkshire wcale nie leży bardzo daleko od Paryża. Fiona zaprosiła Jake'a i mnie na święta Bożego Narodzenia i powiedziała, że możemy przylecieć z Paryża na lotnisko LeedsBradford albo na lotnisko w Manchester i stamtąd pojechać samochodem do Yorkshire. Mógłbyś praktycznie w każdej chwili zobaczyć się z Francoise, Mike.
R
S
- Może to i niezły pomysł - odparł nieco pogodniejszym głosem. - Czy Francoise mogłaby zamieszkać u Fiony Hampton? - Nie wiem, ale wydaje mi się, że tak. Fiona jest jedną z najżyczliwszych i najmądrzejszych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałam. Chcesz, żebym do niej zadzwoniła? Wczoraj wróciła do Londynu. - Lepiej będzie, jeśli najpierw porozmawiam o tym z Francoise. - Odnoszę wrażenie, że dość mocno zaangażowałeś się w sprawy Francoise - powiedziałam i zaraz zamilkłam, dochodząc do wniosku, że nie powinnam się wtrącać. Poza tym, jak często powtarzał mi Jake, im mniej będziemy wiedzieć o tej skomplikowanej sprawie, tym lepiej. - Tak, bardzo się zaangażowałem - odparł Mike. - Zakochałem się w niej, a ona odwzajemnia moje uczucie... Chcę się z nią ożenić. Jest pierwszą kobietą, którą pokochałem od śmierci Sarah. Wysłuchałam tej deklaracji bez specjalnego zdziwienia, chociaż sama myśl o związku Mike'a i Francoise budziła we mnie spory niepokój. O1ivier, wciąż jeszcze mąż Francoise, niewątpliwie nie był facetem, który łatwo ustępuje pola. - Mam nadzieję, że będę waszą druhną - powiedziałam, siląc się na beztroskę, której wcale nie czułam. - Może nawet pierwszą druhną? Mike zaśmiał się, obiecał, że niezwłocznie porozumie się z Francoise i zaraz do mnie oddzwoni. Ostrzegłam go, aby uważał na O1iviera, i odłożyłam słuchawkę.
II Po kilku minutach panuj ącą w mieszkaniu ciszę znowu rozdarł dzwonek telefonu. - Halo? - odezwałam się i ze zdziwieniem usłyszałam głos mojego brata. - Muszę się z tobą zobaczyć, Val - oświadczył Donald. -I to jak najszybciej.
R
S
- Ale przecież jest dopiero siódma trzydzieści rano! - zapro testowałam gorąco. -Nie zdążyłam jeszcze nawet wypić kawy! Zastanawiałam się, co stało się z Jakiem, który już jakiś czas temu wyszedł po mleko do supermarketu. - Nie w tej chwili, trochę później - wyjaśnił Donald. - Proszę cię, Val, musimy porozmawiać. - O czym? - O testamencie. - Daj że spokój, Donaldzie! Rozmawialiśmy o tym w zeszłą niedzielę. Znasz moje zdanie na ten temat - możesz wziąć wszystko, włącznie z firmą. Nie chcę jej pieniędzy ani żadnych rzeczy. Powiedziałam ci to. I jej także. - Ona twierdzi, że musisz odziedziczyć firmę, w ogóle nie chce mnie słuchać. Myślałem, że może mogłabyś pomówić z nią jeszcze raz, wbić jej to jakoś do głowy... - Och, Donaldzie! -jęknęłam, ciężko wzdychając. - Mnie napewno nie posłucha. To ty jesteś jej ukochanym dzieckiem. Kiedyś potrafiłeś owinąć ją sobie wokół małego palca, więc spróbuj wykonać tę sztuczkę jeszcze raz. - Matka upiera się przy tej rodzinnej kwestii, przy Tradycji przez duże T. - Myślisz, że zostało to zapisane w jakimś wiążącym dokumencie prawnym? - zapytałam. - Czy też jest to tylko rodzinna tradycja, zapoczątkowana sto lat temu przez Amy-Anne Lowell? - Nie mam zielonego pojęcia - odpowiedział ponuro. - Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać ją o to tamtego dnia, ale jestem ciekawa, czy dokumenty założycielskie firmy uwzględniają tę tradycję. Postaraj się tego dowiedzieć, oczywiście jeżeli możesz. - Postaram się, ale dlaczego chcesz to wiedzieć? Głupota jego pytania zaparła mi dech w piersiach, ale natychmiast powiedziałam sobie, że nie trzeba być geniuszem, aby zasłużyć w rodzinie na opinię plotkarza. - Bo jeśli zapisano ją w dokumentach, to należy traktować ją jako zasadę prawną - wyjaśniłam, cierpliwie. - Natomiast jeżeli jest to tylko tradycja ustna, sugestia, wypowiedziana przez Amy-Anne Lowell, możemy ją bez problemu zlekceważyć, po nieważ nie ma nic wspólnego z prawem.
R
S
- Matka nigdy nie pozwoli nam zlekceważyć Tradycji. - Co się dziś z tobą dzieje, Donaldzie? - krzyknęłam. - Bierz się do roboty! Jeżeli nie ma dokumentu prawnego, mogę odmówić przyjęcia spadku w postaci firmy, albo, jeszcze lepiej, przyjąć go i sporządzić odpowiednie dokumenty, za których pomocą przekażę Lowell’s tobie. - Ciągle powtarzasz, że oddasz mi Lowell's, ale czy naprawdę to zrobisz? - Nie ufasz mi?! - zezłościłam się. - Jasne, że ci ufam - mruknął bez cienia pewności. - Więc zadzwoń do matki, dowiedz się wszystkiego i wpadnij do mnie o pierwszej - rozkazałam, nieświadomie wracając do tonu, którego często używałam w rozmowach z bratem. - Zabiorę cię na lunch i wreszcie raz na zawsze rozwiążemy tę kwestię, w porządku? - W porządku, siostro. - Donald! - wrzasnęłam. - Nie nazywaj mnie... Ale zdążył odłożyć słuchawkę. Niewdzięczny prosiak, pomyślałam. Ciekawe, dlaczego w ogóle poświęcam mu czas... Pewnie dlatego, że naprawdę nie chcę Lowell’s, wobec czego firmę powinien odziedziczyć mój młodszy brat. Poza nim nie było nikogo innego, komu matka mogłaby ją przekazać, nie licząc jakichś naszych dalekich kuzynów, którzy rok w rok otrzymywali czeki za nic. Spragniona odrobiny kofeiny, poczłapałam do kuchni i napełniłam kubek kawą, do której wsypałam szczyptę słodziku. Nie lubiłam czarnej kawy, ale Jake najwyraźniej przepadł gdzieś razem z mlekiem. Stanęłam przy kuchennym oknie, myśląc, że zapowiada się piękny, rześki jesienny dzień. Niebo było cudownie błękitne, a słońce wyglądało już zza pierzastych białych obłoczków. Zawsze lubiłam zmiany pór roku i na pewno właśnie dlatego nigdy nie miałam ochoty zamieszkać na stałe w gorącym klimacie. Z zamyślenia wyrwał mnie przenikliwy dzwonek telefonu. Drgnęłam nerwowo i sięgnęłam po słuchawkę. - Czy to ty, Valentine? Zdenerwowany kobiecy głos wydał mi się całkowiecie obcy. - Tak, a kto mówi? - zapytałam.
R
S
- Dzień dobry, Val, tu Lauren, żona Jacques'a Foucher. - Witaj, Lauren! Jak się czujesz? - Doskonale, ale Jacques miał okropny wypadek. Szukam Jake'a, żeby powiedzieć mu, co się stało. Jest tam może? - Nie, wyszedł na zakupy - odrzekłam. - Lada chwila powinien wrócić, lecz proszę, powiedz mi, co się stało. - Jacques jest poważnie ranny. Lekarze twierdzą, że wróci do zdrowia. Ma szczęście, że tak się to skończyło. Wczoraj wieczorem wracał samochodem do domu, kiedy nagle dostał zawału. Uderzył w zaparkowaną ciężarówkę, potem przejechał przez ulicę i walnął w ceglany mur. - O, mój Boże! -jęknęłam. - Rzeczywiście ma szczęście, że żyje. Czy jego rany są bardzo poważne? - Złamał nos, mostek, rękę i nogę, i naturalnie ma mnóstwo siniaków, guzów oraz innych pomniejszych obrażeń. - Spójrzmy prawdzie w oczy - mogło być znacznie gorzej. - Tak, mógłby nie żyć - rzekła Lauren. - Tak czy inaczej, przekaż Jake'owi, że siedzę dziś w biurze i będę przychodziła tu codziennie, aż do waszego powrotu do Paryża. Jak myślisz, kiedy wrócicie? - W przyszłym tygodniu, na pewno nie później, ale w tej sytuacji Jake zechce być może wrócić wcześniej... - To zbędne - oznajmiła Laurem. - Wszystko jest pod kontrolą, a Jacques znajduje się na szczęście w najlepszych rękach. Proszę, powtórz Jake'owi, że dobrze sobie radzę, bo na razie i tak nic się nie dzieje. - Nie wątpię, że dobrze sobie radzisz - powiedziałam, przypominając sobie, że Lauren Crane zawsze robiła wrażenie niezwykle energicznej i prężnej osoby. - Lauren, Angielka z pochodzenia, z powodzeniem prowadziła paryskie biuro znanej amerykańskiej agencji łowców talentów. Podobnie jak ja, od wielu lat mieszkała w Paryżu i nie ukrywała, że kocha wszystko, co francuskie. Była drugą żoną Jacques'a Foucher, który uwielbiał ją i ich czteroletnią córeczkę, Jasmine. - A co z twoim biurem? - zapytałam teraz. - Mam zamiar spędzać ranki w Photoreal, a popołudnia w swoim biurze - wyjaśniła. - Ponieważ prowadzę interesy
głównie z Nowym Jorkiem i Los Angeles, różnica czasu działa na moją korzyść. - Rozumiem - odparłam. - Dopilnuję, żeby Jake zadzwonił do ciebie natychmiast po powrocie. Niedługo powinien być. Pozdrów Jacques'a ode mnie i przekaż mu, żeby jak najszybciej wracał do zdrowia. - Powtórzę mu to, Val. Dzięki.
III
R
S
Kiedy się rozłączyłyśmy, nadal stałam przy oknie, popijając kawę i wpatrując się w East River. Myślałam o Jacques'u, usiłując przypomnieć sobie, ile ma lat. Wiedziałam, że jest starszy od Jake'a o jakieś czternaście lat, tak mi się w każdym razie wydawało, a więc teraz miałby koło pięćdziesięciu dwóch. Trochę za wcześnie na zawał, prawda? Miał szczęście, pomyślałam, tak jak ja i Jake w Kosowie. Nasz czas jeszcze się nie skończył i Jacques również otrzymał szansę. Wszystko było w rękach losu... Telefon znowu zadzwonił. Zaklęłam pod nosem i szybko sięgnęłam po słuchawkę. - Tak? - powiedziałam nieco ostro, co było do mnie zupełnie niepodobne, ale wszystkie te niespodziewane wydarzenia mocno mnie zdenerwowały. - Halo, Val, toja, Francoise. - Witaj, Francoise! - Mój głos natychmiast złagodniał. - Jak się czujesz? Na pewno cieszysz się, że wyszłaś już ze szpitala i wróciłaś do Mike'a... - Tak, jestem z nim bardzo szczęśliwa. Jest cudowny. Ale chodzi mi o O1iviera, Val - mam przeczucie, że lada chwila dopadnie mnie i siłą zaciągnie do Marsylii. - Posłuchaj, Francoise, musisz wyjechać z Paryża natychmiast po jutrzejszym spotkaniu z adwokatem - powiedziałam. -Myślę, że uda mi się załatwić ci pobyt u mojej znajomej w Anglii. Co ty na to? - Pojadę tam. Mike opowiedział mi o tej pani, która jest właścicielką „Prosiaka na dachu". Bardzo boję się Oliyiera, moi
R
S
rodzice też są przestraszeni, bo zapowiedział, że znowu wybiera się do Les Roches Fleuries. - Na pewno założył im podsłuch telefoniczny i sprawdza ich listy - dodałam. - Musisz trzymać się od nich z daleka, Francoise, to przykre, ale absolutnie konieczne. - Oui, oui. Wiem, że tak musi być. Oni bardzo się o mnie martwią. - Wszystko będzie dobrze - zapewniłam ją. - Zaraz porozumiem się z tą znajomą, a potem zadzwonię do ciebie. A raczej do Mike'a, tak będzie lepiej. Uważaj na siebie, Francoise, i w żadnym razie nie ryzykuj. - Wiem. Merci, Val. Au revoir. - Na razie, Francoise. I głowa do góry. Wyszłam z kuchni, teraz już naprawdę zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością Jake'a. Byłam właśnie w korytarzu, kiedy usłyszałam zgrzyt klucza w zamku i zaraz potem trzaśniecie drzwiami. Pospieszyłam do holu, gdzie ujrzałam Jake'a zmagającego się z trzema wielkimi torbami, pełnymi najrozmaitszych rzeczy z supermarketu. Ubrany był w gruby biały golf w warkoczowy wzór i dżinsy, na głowie zaś miał włożoną tyłem naprzód baseballówkę. Był trochę zaczerwieniony, a może po prostu ogorzały od wiatru. - Cześć, mała - rzucił, uśmiechając się do mnie spoza toreb. -Nagle zrobiło się strasznie zimno, wiesz? Przepraszam, że trwało to tak długo, ale zrobiłem zakupy na kolację, żeby zaoszczędzić sobie czasu. Pomyślałem, że moglibyśmy... - Mam złe wiadomości, Jake - przerwałam mu, uwalniając go od części rzeczy, których usiłował nie upuścić na podłogę. - Jak to, złe wiadomości? Co się stało?
IV Jake natychmiast poszedł do gabinetu, aby zadzwonić do Lauren Crane, natomiast ja wróciłam do kuchni, chcąc zaparzyć świeżą kawę i podpiec obwarzanki, które kupił. Podczas gdy ekspres do kawy perkotał, a obwarzanki brązo-
R
S
wiały zachęcająco w tosterze, postawiłam na tacy mleko, słodzik, masło i dżem morelowy. Zestaw ten uzupełniłam o kubki, talerzyki, łyżeczki, noże i serwetki, po czym stanęłam nad tosterem, nie chcąc dopuścić, aby obwarzanki się przypaliły. Wcześniej zaplanowałam sielankową domową scenkę - śniadanie z Jakiem, ponieważ nasz pobyt w Nowym Jorku dobiegał powoli końca. Bardzo pragnęłam być blisko niego, po prostu siedzieć obok niego, obserwować go, mieć go na wyciągnięcie ręki. Zastanawiałam się, czemu odczuwałam tak silną potrzebę przebywania z nim, i doszłam do wniosku, że bliskość Jake'a dawała mi poczucie bezpieczeństwa, stałości i pewności, a więc tego wszystkiego, czego właściwie nigdy nie zaznałam. Niestety, dziś do sielanki wtrąciło się samo życie. Gdy kawa była już gotowa, postawiłam dzbanek na tacy i zajrzałam do tostera, aby ocenić stan obwarzanków. Wyglądały idealnie, więc wyjęłam je przez czystą ściereczkę i ułożyłam na talerzu. Weszłam do gabinetu i postawiłam tacę na dużym stoliku do kawy. Jake pożegnał się z Lauren i odłożył słuchawkę. - Co za parszywa sytuacja - powiedział, siadając na sofie i nalewając kawę do kubków. - Biedny Jacques. Ciekawe, że nic nie zapowiadało tego zawału. Lauren mówi, że dwa tygodnie temu robił badania i lekarz powiedział mu, że jest zupełnie zdrowy. - Dzięki Bogu, że wyszedł z tego cało - mruknęłam. - Mógł przecież zginąć. Naprawdę miał wielkie szczęście. Jake skinął głową i posmarował obwarzanek masłem i dżemem morelowym. Ułamał kawałek, włożył go sobie do ust i z zachwytem przewrócił oczami. Kiedy jadł, opowiedziałam mu o kłopotach Francoise i Mike'a. - Cholera jasna! - warknął, cudem unikając zakrztuszenia. - Od początku wiedziałem, że wynikną z tego same problemy! - Łagodnie mówiąc - przytaknęłam i zrelacjonowałam mu swój pomysł wywiezienia Francoise do Anglii i powierzenia jej opiece Fiony. - Znowu robisz to samo, Val! - wykrzyknął, wbijając we mnie swoje błękitne oczy. - Co takiego? - zapytałam z wystudiowanym zdumieniem.
R
S
- Mieszasz się do nie swoich spraw! - Ponieważ raz już się wmieszałam, i stworzyłam problem zwany Miłością przez duże M, czego wcale się nie spodziewałam, czuję się w obowiązku trochę im pomóc. OlMer to naprawdę niebezpieczny facet... - Mike jest dużym chłopcem - przerwał mi Jake. - I potrafi sam zaopiekować się Francoise. Nie chcę, żebyś angażowała się w to jeszcze bardziej. Ktoś taki jak OHvier nie cofnie się przed niczym, kiedy wpadnie w furię, i bez wahania usunie cię z drogi... - To prawda, Jake, ale nie denerwuj się, proszę. Zamierzam tylko zadzwonić do Fiony, naświetlić jej całą tę sytuację i zapytać, czy Francoise mogłaby na krótko u niej zamieszkać. To chyba nic złego? Jake westchnął ciężko, rozłożył ręce w bezradnym geście, zdjął baseballówkę, rzucił ją w przeciwny kąt pokoju, przyciągnął mnie do siebie i chwycił w ramiona. - Jesteś... Jesteś po prostu niepoprawna, Valentine Denning! Jesteś najbardziej nieznośną, upartą, wtrącalską, piękną, seksowną... Zatamowałam ten potok słów, zamykając mu usta swoimi wargami. Całowałam go długo i gorąco, potem zaś wsunęłam język w jego usta i pozostawiłam go tam na dłużej. Był to duży błąd z mojej strony, ponieważ w ten sposób podsunęłam Jake'owi zupełnie niewłaściwe pomysły... Może jednak nie do końca niewłaściwe, doszłam do wniosku, kiedy powoli i namiętnie zaczął kochać się ze mną na kwiecistej sofie. A jednak, pomyślałam, uśmiechając się do siebie, zaplanowana przeze mnie idylla jest możliwa do zrealizowania.
ROZDZIAŁ 25
I
R
S
Kiedy Donald stanął na progu punktualnie o pierwszej, dźwigając wielki i niewątpliwie kosztowny bukiet w celofanie i z różowymi wstążeczkami, natychmiast nabrałam podejrzeń i z trudem pohamowałam się, aby na niego nie warknąć. Czy naprawdę myślał, że jestem idiotką? Nie zdawał sobie sprawy, że z łatwością przejrzę ten czuły gest, pierwszy od wielu lat? Kwiaty, rzeczywiście... Nie docenił mnie, jeśli sądził, że nie zrozumiałam, iż przymila się do mnie wyłącznie dlatego, że nieoczekiwanie stałam się osobą, która może zadecydować o jego przyszłości. Cudem powstrzymałam kwaśne słowa, które już miałam na języku. Postanowiłam, że postaram się być dla niego miła; w końcu nie kosztowało mnie to zbyt wiele. Uśmiechnęłam się do siebie. Seks z Jakiem na śniadanie był o wiele bardziej satysfakcjonujący i sycący niż kawa i obwarzanki z masłem; poranek spędzony na sofie w gabinecie wprawił mnie w doskonały nastrój. Ze słodkim uśmiechem podsunęłam Donaldowi policzek do pocałowania, podziękowałam za kwiaty i kazałam zostawić płaszcz na ławie w holu. Potem położyłam kwiaty na kuchennym blacie i zaprowadziłam go do gabinetu z widokiem na East River. - Gdzie klon Costnera? - zapytał, rozglądając się dookoła. - Na lunchu z Gwyneth Paltrow - oznajmiłam z pełną świadomością, co taka uwaga oznacza dla mojego brata. Donald Wielki zawsze bałwochwalczo wielbił gwiazdy filmowe. - Naprawdę? - zapytał, patrząc na mnie wielkimi oczami. - Daj spokój, nie bądź idiotą! Żartowałam. Jake poszedł na lunch z wydawcą, do Four Seasons.
R
S
- Macie wydawcę?
R
S
Skinęłam głową. - Jasne. Jake znakomicie przedstawił projekt książki i teraz czekamy tylko na przygotowanie ostatecznej wersji umowy. - Gratulacje, siostro. - Donald! - warknęłam, mierząc go groźnym spojrzeniem. - Przepraszam, Val. Wskazałam mu miejsce na sofie, gdzie kilka godzin wcześniej Jake i ja cieszyliśmy się sobą. - Siadaj i gadaj - rzuciłam. - Co ci powiedziała? - Niewiele... - Co?! - krzyknęłam, przerywając mu w pół słowa. - Przychodzisz tu bez żadnych informacji i spodziewasz się, że powitam cię z otwartymi ramionami? To dlatego przyniosłeś kwiaty, tak? Jako gałązkę oliwną? - Nie, nie -jęknął płaczliwie. - Nie dałaś mi nawet dokończyć... - W porządku, strzelaj. - Słuchaj, Val, mam tego dosyć. Zachowujesz się dokładnie tak, jak dawniej, do kurwy nędzy, terroryzujesz mnie i rozstawiasz po kątach. - Wstał z miejsca. - Idę sobie, a ty... - Nigdzie nie idziesz - rzuciłam. - Wybij to sobie z głowy. I nie używaj wulgarnych zwrotów, bo wiesz, że tego nie cierpię. - No, dobra. Wracając do mamy - początkowo nie powiedziała mi zbyt wiele. Siedziała nieruchomo jak Elżbieta I na tronie, królewska i wyniosła. Dopiero kiedy pogłaskałem jej ego, trochę odtajała. Koniec końców udało mi się ustalić, że nie ma żadnego prawnego dokumentu, który mówiłby o Tradycji. - Donald wyprostował się, wyraźnie zadowolony z siebie. - Doskonale! - wykrzyknęłam i uśmiechnęłam się do niego, mając nadzieję, że w ten sposób zachęcę go do dalszych zwierzeń. - Co jeszcze powiedziała? - Jeszcze raz wyjaśniła mi, na czym polega Tradycja. Nazwa jest jak najbardziej trafna, Val, ponieważ rzeczywiście jest to tylko tradycja, stworzona przez Amy-Anne, która pragnęła przekazać władzę kobietom ze swojej rodziny, nie mężczyznom. Ale chociaż żaden zapis nie istnieje, mama twierdzi, że spadkobierczynie Amy-Anne zawsze traktowały Tradycję bardzo poważnie. Była dla nich czymś w rodzaju Biblii. - Nachylił się do przodu
R
S
i spojrzał na mnie uważnie. - Matka mówi, że wszystkie wierzyły, iż zaniechanie Tradycji przyniesie pecha rodzinie i firmie. Niewykluczone, że ona również w to wierzy. - Mój Boże, Donaldzie, więc co będzie z tobą? - zapytałam słodkim tonem. Podeszłam do kominka i oparłam się o okap, usiłując ukryć rozbawiony uśmiech. - Zamierzam się zaręczyć, Val. Alexis przyjęła moje oświadczyny. - Co za szczęśliwy zbieg okoliczności - zamruczałam sarkastycznie. Mój brat był czystej wody oportunistą. Nie tracił czasu i nie ryzykował. Ale co mnie to obchodziło... Zależało mi na przekazaniu mu rodzinnej firmy, ponieważ nie chciałam mieć z nią nic wspólnego. Wolałabym umrzeć, niż wziąć coś od mojej matki. - Mam wrażenie, że mama chce jeszcze z tobą porozmawiać odezwał się Donald. - Po co? - zapytałam zimnym głosem. - Nie wiem, nie powiedziała mi. - Boże, czasami zachowujesz się jak ostatni głupek! A próbowałeś się dowiedzieć? - Tak! I przestań na mnie wrzeszczeć! Zignorowałam jego słowa. - Powiedziała, dlaczego chce mnie znowu widzieć, czy nie? - Nie. Nie podała żadnego konkretnego powodu, wspomniała tylko, że jest ci winna wyjaśnienie. - Wolne żarty - mruknęłam, zastanawiając się, co kryje się za tą nagłą potrzebą szczerości. Donald pokiwał głową i wygodnie oparł się o poduszki. Postanowiłam potraktować go nieco bardziej ulgowo. - Fakt, że nie ma żadnego zapisu w dokumentach, to naprawdę dobra wiadomość - powiedziałam miło. - Dzięki temu będzie mi o wiele łatwiej przekazać ci firmę. - Ona twierdzi, że nie pozwoli ci tego zrobić. - Odziedziczę Lowell’s dopiero z chwilą jej śmierci, a wtedy raczej nie będzie mnie już mogła powstrzymać, nie sądzisz? - Hmmm... Chyba tak - zgodził się niepewnie. - Nie ma żadnego „chyba". Tak będzie, i koniec.
R
S
- Będziesz musiała spotkać się z nią jeszcze raz, Val. - Nie ma mowy, braciszku. - Pójdę z tobą. - Nie wątpię, że w tych okolicznościach jesteś gotów mi towarzyszyć - warknęłam. - Proszę cię, Val, nie traktuj mnie jak wroga. Kiedyś mnie kochałaś, potem przestałaś, i głęboko mnie tym zraniłaś. Skrzywdziłaś mnie, odmawiając mi swojej miłości. - Przestań pieprzyć, Donaldzie. Dobrze wiesz, że to ona mi ciebie zabrała, bo miała na to ochotę, a ty wcale nie protestowałeś. - Nie używaj takich wulgarnych zwrotów, Val! - Powiedz mi, dlaczego właściwie chcesz mieć Lowell’s? zapytałam, naprawdę ciekawa jego odpowiedzi. - Ponieważ ty nie chcesz. Firma powinna pozostać w rodzinie. - I naprawdę będziesz tam pracował? - Jasne. - Ale przecież masz swoją wymarzoną pracę w gazecie. Zawsze chciałeś redagować kolumnę towarzyską. W końcu już jako dziecko ostrzyłeś sobie zęby na rodzinnych plotkach... - Znowu zaczynasz! - Och, nie nudź! Dlaczego jesteś gotów zrezygnować z własnej rubryki, która, jak twierdzi Muffie, cieszy się wielką popularnością? I to tylko po to, aby dzień w dzień biegać do biura, produkować i sprzedawać kosmetyki, o których nikt nie słyszał i na które nikt nawet nie rzuci okiem... Donald zmierzył mnie czujnym spojrzeniem i zmrużył oczy. - Naprawdę nic nie wiesz? - zapytał. - Czego nie wiem? - zainteresowałam się, zauważając zmianę w jego zachowaniu i zastanawiając się, o co tu chodzi. - Nie wiesz, co stało się z Lowell’s? Potrząsnęłam głową. - Skąd mogę wiedzieć? Większą część życia spędzam na po lach bitew, fotografując martwych i konających. Donald wstał. - Chodźmy na lunch - powiedział z nagle odzyskaną pewno ścią siebie. - Wszystko ci opowiem.
II
R
S
Ponieważ jego słowa bardzo mnie zaintrygowały, usiłowałam wydusić coś z niego, kiedy szliśmy przez Beekman Place i First Avenue, ale dał mi zdecydowany odpór, opowiadając o swojej narzeczonej, Alexis, którą chciał mi przedstawić przed moim wyjazdem z Nowego Jorku. W końcu zgodziłam się, głównie dlatego, żeby wreszcie się zamknął. Miałam nadzieję, że Jake nie będzie niezadowolony, iż zaprosiłam Donalda i Alexis na kolację w piątek. Zanim dotarliśmy do restauracji „U Billy'ego", gdzie zawsze można było zjeść doskonałą rybę z frytkami i znakomite hamburgery, Donald oblazł mnie jak wysypka. Twierdził, że jest mi naprawdę wdzięczny za zaproszenie na kolację i wszystko, co dla niego robię. Zostawiliśmy płaszcze w szatni i jeden z kelnerów zaprowadził nas do stolika w drugiej sali, którą znacznie bardziej lubiłam. W restauracji panowała miła, ciepła atmosfera, a drewniane podłogi i obrusy w biało-czerwona kratkę na stołach żywo przypominały typowy angielski pub. Zawsze chętnie tu wpadałam, szczególnie kiedy spieszyłam się i miałam ochotę zjeść coś dobrego w nieformalnej, swobodnej aurze. - Może zamówimy po kieliszku białego wina, aby uczcić tę okazję? - zaproponował Donald. - Jaką okazję? - zapytałam, marszcząc brwi. - Moje zaręczyny z Alexis - odparł, patrząc na mnie ze zdziwieniem. - A myślałaś, że co? - Nie wiem - mruknęłam, chociaż sekundę wcześniej przyszło mi do głowy, że Donald chce uczcić swoje wejście do świata biznesu i uznałam, iż dzieli skórę na niedźwiedziu. Kiedy kelnerka przyniosła nam menu, Donald zamówił dwa kieliszki wytrawnego białego wina. - Niejeden brat czy siostra nie powiedzieliby ci o tym i po zwolili, abyś nic nie wiedząc, wróciła do Paryża - powiedział, nachylając się ku mnie. - Aleja nie jestem taki, bo niezależnie od tego, co o mnie myślisz, zawsze cię kochałem. Czasami bardzo cię nie lubiłem, lecz nigdy nie przestałem cię kochać. Obserwowałam go w milczeniu. Niech się powiesi, pomy-
R
S
siałam i usiadłam wygodniej, zastanawiając się, skąd te nagłe deklaracje braterskiej miłości. - Nie patrz na mnie tak podejrzliwie - ciągnął. - Wiem, że twoim zdaniem jestem taki sam jak mama, ale to nieprawda. - Wykrztuś to wreszcie! - rozkazałam. Firma Lowell's odniosła wielki sukces. Stała się prawdziwą kopalnią złota. - Lowell's?! Donald zaczął się śmiać. - Tak, Lowell’s. W ciągu ostatnich dziesięciu lat szturmem zdobyli rynek, wyłącznie dzięki mamie. Ich produkty można kupić we wszystkich najlepszych sklepach w Nowym Jorku oraz w całym... - W jakich sklepach? - zapytałam, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. - Mówię przecież, że w najlepszych. U Bergdorfa, Saksa, Barneya, Neimana Marcusa... Kosmetyki Lowell's doskonale sprzedają się w całym kraju i już niedługo trafią na rynek europejski. - Te przygotowywane domową metodą kremy i toniki w byle jakich buteleczkach?! - wykrzyknęłam, całkowicie zaskoczona jego rewelacjami. - Tak jest, Val. Nie powinnaś z taką pogardą mówić o tych przygotowywanych domową metodą kremach i tonikach, ponieważ nasza matka twierdzi, że właśnie to zadecydowało o ich sukcesie. - To znaczy, co? - Ściągnęłam brwi. W tej chwili zjawiła się kelnerka z winem i zapytała, czy chcemy już złożyć zamówienie. Zdecydowałam się na średnio wysmażonego hamburgera z frytkami, a Donald poszedł za moim przykładem. Kiedy odeszła, mój brat podniósł kieliszek. Nasze zdrowie. - Zdrowie - mruknęłam, trącając się z nim kieliszkiem. -Mów dalej. - Sęk w tym, że przygotowywane domową metodą kosmetyki w aptekarskich buteleczkach ze szklanymi koreczkami, prosto z epoki Amy-Anne, są teraz na topie. Wszystkim bardzo podo-
R
S
bają się też proste etykietki w dawnym stylu. Wiesz, że one prawie się nie zmieniły od czasów Amy-Anne? - Skąd niby miałabym to wiedzieć? - Słusznie. Ja również dowiedziałem się o tym dopiero niedawno. - Przeprowadziłeś małe badania marketingowe na własną rękę, co? - zapytałam, usiłując powstrzymać sarkazm, którym tak często posługiwałam się w rozmowach z bratem. - Donald jednak nie zauważył go, a może tylko udał, że nie dostrzega. - Nic z tych rzeczy - odparł. - Matka czasami rozmawia ze mną o interesach, kiedy przychodzę na obiad. Ostatnio opowiadała mi o japońskiej firmie, która zamierza importować kosmetyki Lowell's do Japonii. Prezes tej firmy powiedział jej, że Japonki po prostu oszaleją na punkcie tych prostych buteleczek i niewymyślnych etykietek, na których znajduje się tylko nazwa produktu, jego zastosowanie i składniki. - Żartujesz! - Nie. Japończycy w ogóle są zabawni. Wiesz, że mają hopla na punkcie amerykańskich mebli z okresu kolonialnego? - Na miłość boską, co to ma wspólnego z kosmetykami Lowell's, Donaldzie? - Nic, to tylko analogia. W każdym razie te buteleczki, etykietki i tak dalej podobają się także milionom Amerykanek. Może to nostalgia, zaufanie do produktu, który wygląda na całkowicie naturalny, cholera wie, co... Opakowanie stylizowane na koniec XIX wieku robi furorę, lecz swoją drogą dzięki tej prostocie matce udało się utrzymać koszty na rozsądnym poziomie. To samo dotyczy samych kosmetyków - ograniczyła linię, a tym samym koszty produkcji. - Co to znaczy, że ograniczyła linię? - zapytałam. - Mów tak, żebym wiedziała, o co chodzi. - Mama mówiła mi, że nasz ojciec chciał rozszerzyć asortyment produktów o szminki, cienie do oczu, lakiery, ale ona się nie zgodziła i pozostała wierna podstawowej linii, stworzonej przez Amy-Anne. Kremy do twarzy, rąk i ciała, szampony oraz sole i olejki do kąpieli, nic więcej. Ta decyzj a okazała się źródłem dzisiejszego sukcesu Lowell's, ponieważ koszty produkcji pozo-
R
S
stały bardzo umiarkowane, a poza tym matka nie musiała dostosowywać się do bieżących trendów i zmian w modzie. - Przerwał, żeby napić się wina. - Zamiast ładować pieniądze w produkcję, wydawała je na marketing. - Jakim cudem udało jej się nagle osiągnąć taki sukces? - wykrzyknęłam, kręcąc głową ze zdumienia. - Kiedy byliśmy mali, w domu było dosyć krucho z pieniędzmi. - Naprawdę? - Spojrzał na mnie pytająco znad brzegu kieliszka. - Naprawdę - przytaknęłam. - Oczywiście, nie możesz tego pamiętać, ale kiedyś rodzice chcieli nawet zwolnić Annie. Oboje dostaliśmy wtedy takiego ataku histerii, że w końcu poddali się i Annie została, wydaje mi się jednak, że przez pewien czas płacili jej nasi dziadkowie. - Annie bardzo nas kochała, prawda? Była najlepszą nianią na świecie... - Tak - powiedziałam, myśląc o Annie Patterson i o tym, że bez jej opieki i miłości najprawdopodobniej nie przetrwałabym lat wczesnego dzieciństwa. - Wracając do tematu - korzenie sukcesu Lowell's tkwią we właściwych posunięciach marketingowych - odezwał się Donald. - Matka zrobiła listę wszystkich czołowych modelek, aktorek teatralnych i filmowych oraz innych znanych kobiet, i posłała każdej z nich sakiewkę z materiału, a w niej kosmetyki Lowell's i ręcznie napisany list na czerpanym, przyżółconym papierze. Był to strzał w dziesiątkę - wszystkie sławy oszalały z zachwytu. - I teraz matka robi grube miliony, tak? - Uśmiechnęłam się szeroko. - Czy właśnie to próbujesz mi powiedzieć? Donald kiwnął głową. - Tak. Przygotowała katalog dla sprzedaży wysyłkowej, stronę w Internecie, wszystko. Mniej więcej za półtora roku, kiedy firma wejdzie na rynek europejski i japoński, odbędzie się wielki debiut Lowell’s na giełdzie nowojorskiej. - Nasza matka stała się potentatką finansową, a ja nic o tym nie wiedziałam! - zawołałam sarkastycznym tonem, ale Donald nie wychwycił chyba mojej zjadliwości. - Ja też nie miałem o tym pojęcia - przyznał szczerze. - Od czasu do czasu coś tam do mnie docierało, ale Alexis pisuje tek-
R
S
sty o gospodarce i finansach do wszystkich dużych gazet i uzupełniła skromny zasób mojej wiedzy. - W ciągu ostatniego tygodnia, Donaldzie? - zapytałam po dejrzliwie. Potrząsnął głową. - Nie. Zainteresowałem się trochę tym wszystkim, kiedy mama zachorowała. - Cóż, muszę ci pogratulować - powiedziałam. - Wygląda na to, że odziedziczysz wielką firmę i będziesz bardzo bogaty. - Mówisz szczerze, Val? Nie zwodzisz mnie, prawda? Zmarszczyłam brwi. - Oczywiście że nie. Po co miałabym to robić? Donald wziął głęboki oddech. - Kiedy w 2000 roku Lowell's wejdzie na giełdę, osiągnie wartość od pięciuset tysięcy do miliarda dolarów - oświadczył. Wpatrywałam się w niego z szeroko otwartymi ustami, nie mogąc wydobyć głosu. - O, cholera jasna! - wybuchnęłam wreszcie. Donald roześmiał się, lecz bardziej niż moje słowa rozbawił go chyba wyraz mojej twarzy. - Nic dodać, nic ująć - powiedział.
III
Po lunchu Donald zaczął namawiać mnie na ponowne spotkanie z matką. - Proszę cię, Val, wpadnijmy do niej teraz - zaproponował. Przed powrotem do Paryża powinnaś ostatecznie wyjaśnić tę sprawę. - Donaldzie, daję słowo, że firma jest twoja i mogę potwierdzić to na piśmie, więc nie zmuszaj mnie do rozmowy z matką. Nie chcę jej widzieć. - Ale to ona pragnie zobaczyć się z tobą. Mówi, że chce ci coś wyjaśnić, oczyścić się w twoich oczach. Zgódź się, Val. Kto wie, może wreszcie uda ci się zostawić to wszystko za sobą i innymi oczami spojrzeć na świat. I na mnie. Pomyślałam, że właściwie po raz pierwszy od bardzo dawna
R
S
patrzę na niego zupełnie obiektywnie. Był przystojnym młodym człowiekiem o urodzie gwiazdora filmowego, którą odziedziczył po matce. Wcale nie był taki zły, jak sobie wmawiałam. W przypływie całkowitej szczerości zrozumiałam, że byłam o niego zazdrosna, ponieważ ona faworyzowała go i psuła. Donald lubił rozsiewać plotki, ale miał niewiele wspólnego z postacią wstrętnego, podstępnego gówniarza, którą stworzyłam we własnej wyobraźni. Był człowiekiem, jak my wszyscy. Westchnęłani i potrząsnęłam głową. - Nie masz pojęcia, jakie to dla mnie ciężkie - powiedziałam powoli. - Może jednak mam - odezwał się cicho. - Przyznaję, że nie zawsze zachowywała się wobec ciebie jak kochająca matka... - Wreszcie przyznajesz mi rację. - Zawsze o tym wiedziałem. - W jego głosie zabrzmiała obronna nuta. - Ale przecież odkąd wyprowadziłaś się z domu, nigdy ze sobą szczerze nie rozmawialiśmy. - To prawda. - Słuchaj, wiem, że potrafi doprowadzać ludzi do białej gorączki, wiem też, że kolejna rozmowa z nią będzie dla ciebie bardzo bolesna. Może moja obecność chociaż trochę ci pomoże. - I co mam powiedzieć twojej matce, kiedy już tam będziemy? - zapytałam. - Naszej matce. Chcę, żebyś zasugerowała jej sporządzenie dokumentu, z którego będzie jasno wynikać, że jeśli zechcesz przekazać mi firmę, to ja, mężczyzna, będę mógł ją odziedziczyć. - Chodzi ci o dokument, który będzie ważny w oczach prawa, tak? - Skinął głową. - Tak. - Nie ufasz mi? - zapytałam z kpiącym uśmiechem. Drwiłam z niego, chociaż wiedziałam, że wcale na to nie zasłużył. - Ufam ci, bo zawsze walisz prawdę prosto z mostu - odpo wiedział. - Nie sądzisz jednak, że powinniśmy mieć jakiś doku ment? Co by się stało, gdyby broń Boże przydarzyło ci się coś złego w czasie robienia zdjęć na wojnie? Kto odziedziczyłby wtedy firmę?
R
S
- Masz rację - przyznałam, sięgając po kawę. - Ty dostałbyś Lowell’s, albo raczej twoja żona... Zaraz, zaraz, ciekawe, co przewiduje Tradycja na wypadek rozwodu spadkobierczyni... - Pewnie nigdy nie było takiego przypadku - powiedział Donald. - Może powinniśmy zapytać mamę? - Nie - rzuciłam, wreszcie podejmując decyzję. - O nic ją nie pytajmy. Idźmy tam i zgodnie wytłumaczmy jej, że naszym zdaniem należy sporządzić dokument o przekazaniu firmy, na wypadek gdybym poległa na polu chwały, z aparatem w ręku... - W porządku - rzekł Donald i spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Wiele dałbym, żeby się dowiedzieć, co matka chce ci wyjaśnić. - Szczerze mówiąc, wcale nie mam chęci tego słuchać. Idę tam tylko po to, aby upewnić się, że w razie czego nie zostaniesz wyślizgany z interesu. - Dlaczego? - Zmarszczył lekko brwi. - Dlaczego ci na tym zależy, Val? - Bo jesteś moim młodszym bratem, którego bardzo kochałam, kiedy był małym chłopcem, a poza tym nie życzę sobie, żeby ktoś zabierał ci to, co ci się należy. Niedługo rozpocznie się rok 2000 i musimy spojrzeć z właściwej perspektywy na zasadę, którą sformułowano w roku 1898. Na pewno była słuszna, całym sercem jestem po stronie kobiet, ale wymaga pewnych... - Pewnych poprawek - uzupełnił mój brat.
IV
Donald wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do matki. Zapytał ją, czy możemy do niej wpaść i umówił się na trzecią trzydzieści. - Wszystko gotowe - powiedział, chowając komórkę do kieszeni marynarki. - Napijmy się jeszcze kawy. - Dobrze. - Zerknęłam na zegarek. - Mamy trochę czasu, więc opowiedz mi coś jeszcze o Lowell"s. - To znaczy? - Mówiłeś o opakowaniach i polityce marketingowej, ale co
R
S
z samymi kosmetykami? Są chyba dobre, skoro ludzie chętnie je kupują, prawda? Donald skinął głową. - Mama uważa, że są świetne i sukces firmy potwierdza jej opinię. Alexis je uwielbia - mówi, że kremy Lowell's są delikatne, a przy tym bardzo skuteczne. - Od czego matka chce rozpocząć wejście na rynek europejski? - Na początek przypuści atak na Londyn i Paryż, poza tym naprawdę nic nie wiem. Jeszcze niedawno w ogóle nie opowiadała mi o firmie, zaczęła coś przebąkiwać dopiero po pierwszym zawale. Tak jak ci mówiłem, moje informacje pochodzą głównie od Alexis, która bardzo interesuje się finansami firm kosmetycznych. - Posłuchaj, Donaldzie, chcę od razu przystąpić do omówienia dokumentu stwierdzającego przekazanie firmy w twoje ręce. Nie mam ochoty rozmawiać z nią na inne tematy. - Rozumiem cię. Wchodzimy i wychodzimy. Bez dyskusji i wyjaśnień. - Właśnie. Nie zamierzam jej słuchać. Jeżeli zacznie gadać, wyłączam odbiór. Okazało się jednak, że bardzo się myliłam.
V
Moja matka starała się przestrzegać zaleceń lekarzy i nie przemęczać się, dlatego nadal spędzała w biurze mniej czasu niż zwykle. Kiedy dotarliśmy na miejsce, drzwi mieszkania otworzyła nam pokojówka w fartuszku. - Witaj, Florino - powitał ją Donald, zdejmując płaszcz. - To jest moja siostra, Valentine Denning. Młoda kobieta spojrzała na mnie z zaciekawieniem, uśmiechnęła się i wzięła ode mnie płaszcz. - Cieszę się, że mogę panią poznać, panno Denning. W tej samej chwili do holu weszła matka. Wyglądała niezwykle pięknie w kostiumie z czarnej wełny z aksamitnymi wyłoga-
R
S
mi i broszą z perłą na ramieniu. Włożyła buty na wysokich obcasach, więc sprawiała wrażenie jeszcze wyższej niż normalnie, ale ja również miałam dziś na nogach szpilki i wcale nie byłam od niej niższa. Jej czarne jak węgiel włosy uczesane były w kok, a w pięknej twarzy dominowały wielkie oczy i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. Po raz pierwszy w życiu zadałam sobie pytanie, jak matka radziła sobie ze swoją olśniewającą urodą. Czy była ona dla niej ciężarem? Może zrujnowała jej życie? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania i nagle zrozumiałam, jak niewiele wiem o kobiecie, która dała mi życie.
ROZDZIAŁ 26
I
R
S
- Dzień dobry, Val i Donaldzie - powiedziała i gestem ręki wskazała nam drzwi prowadzące do salonu. - Napijemy się herbaty? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, poszła przodem. - Dziękuję, ale nie - odparłam, idąc za nią. - Donald i ja przed chwilą skończyliśmy lunch. - Ja również dziękuję, mamo - mruknął Donald. Naturalnie usiadła na swoim ulubionym krześle. Doskonale wiedziała, że ta część pokoju stanowi znakomite tło dla jej urody; zainstalowane nad kominkiem oświetlenie dodawało uroku jej twarzy. Stanęłam obok kominka, David zaś zajął miejsce w pobliżu. Teraz, kiedy wreszcie tworzyliśmy zwarty front, postanowił zamanifestować, że jest moim sojusznikiem. - Cieszę się, że przyszłaś, Val - powiedziała matka, patrząc na mnie z lekkim uśmiechem. - Wspomniałam Donaldowi, że chciałabym ci coś wyjaśnić... - Och, nie chcę żadnych wyjaśnień - przerwałam jej. – Na żaden temat. Nie z tego powodu tu jestem. Zależy mi, żebyś ty mnie wysłuchała, nie odwrotnie. Powinniśmy rozsądnie pomówić na temat Lowell's i twojego testamentu. Zmarszczyła brwi. - Już o tym rozmawialiśmy. - Nie udało nam się jednak dojść do żadnych pozytywnych konkluzji. - Nie mam na ten temat nic więcej do powiedzenia - oświadczyła. = Ale ja mam. Donald poinformował mnie o obecnej sytuacji firmy i jej ogromnym sukcesie, który jest twoim dziełem. Nie
R
S
ulega wątpliwości, że jesteś wybitnie utalentowaną bizneswoman. Dlatego nie rozumiem, czemu kurczowo trzymasz się jakiejś tradycji sprzed stu lat. Donald twierdzi, że nie istnieje żaden prawny dokument, nakazujący przestrzeganie tej zasady, więc równie dobrze możesz zostawić firmę jemu. - Nie mogę. Firmę Lowell's musi odziedziczyć potomkini Amy-Anne Lowell, nie potomek. Nagle dotarło do mnie, dlaczego tak się przy tym upiera. - Nie mów mi, że wierzysz w te bzdury o pechu, który ma spaść na firmę, jeśli u steru nie stanie kobieta! - wykrzyknęłam z rozbawieniem. - Ty chyba naprawdę w to wierzysz! - Nie mogłam dłużej powstrzymywać śmiechu. Donald rzucił mi pełne zdumienia spojrzenie, lecz nasza matka zachowała twarz wytrawnego pokerzysty. Milczała, chociaż na jej skroni rytmicznie pulsowała mała żyłka. - Lowell's nie jest już taką samą firmą jak sto lat temu - powiedziałam. - Ze słów Donalda wynika, że lada chwila rozpoczynasz dystrybucję kosmetyków w Europie i Japonii, a za półtora roku wchodzisz na giełdę. Wypchnęłaś tę małą fabryczkę kosmetyków prosto w dwudziesty pierwszy wiek, tymczasem sama tkwisz w przeszłości i trzymasz się jakiejś przestarzałej zasady ustanowionej przez twoją prababkę. - To nieprawda! - zaprotestowała podniesionym głosem. - Ależ tak! Mam nadzieję, że wreszcie zrozumiesz, co do ciebie mówię: nie chcę odziedziczyć twojej firmy. Zostaw ją Donaldowi, który z radością się nią zajmie. Ma do tego prawo, ponieważ jest twoim jedynym i ukochanym synem. Zapomnij o tej nieszczęsnej tradycji i zacznij myśleć jak sprytna, inteligentna osoba, którą niewątpliwie jesteś. - Czy to właśnie dlatego odrzucasz firmę? - zapytała. - Nie rozumiem- wymamrotałam, chociaż świetnie ją zrozumiałam; chciałam jednak usłyszeć, co odpowie, - Dlatego że wierzysz, najzupełniej błędnie i bez podstaw, iż w dzieciństwie źle cię traktowałam? - Nie - odparłam. Kłamałam. - Firma będzie warta wiele milionów - powiedziała nagle, wyraźnie wierząc, że ten fakt wpłynie na moją decyzję.
R
S
- Raczej miliardów - sprostowałam. - Nadal jej nie chcę. Dziękuję, ale nie. - Proszę cię, Val, zastanów się jeszcze. - Nie. - Po prostu nie chcesz mnie słuchać - rzuciła. - To ty nie chcesz słuchać mnie. Mam własne życie i nie chcę tego, które usiłujesz dla mnie stworzyć, zupełnie niespodziewanie, po ponad trzydziestu latach okazywania mi całkowitej obojętności. - Masz mi to za złe i chcesz się na mnie zemścić. To śmieszne, po prostu idiotyczne, zwłaszcza że w grę wchodzą tak ogromne pieniądze. Nie chcę tych pieniędzy. - Jesteś głupia! Westchnęłam. - A gdybym powiedziała teraz: dobrze, zostaw mi firmę, to co byś zrobiła? Pytam z czystej ciekawości, czego byś ode mnie oczekiwała? Donald stał tak blisko mnie, że natychmiast wyczułam jego napięcie. Moja matka wyprostowała się na krześle i przez chwilę przyglądała mi się uważnie. Miałam ochotę uciec, ukryć się gdzieś przed jej wzrokiem. Czułam do niej ogromną antypatię i żałowałam, że tu przyszłam. Zrobiłam to wyłącznie ze względu na Donalda, który mimo wszystko nie był najgorszym bratem. - Spodziewałabym się, że wrócisz do Stanów i znowu zamieszkasz w Nowym Jorku - powiedziała pięknym, znakomicie ustawionym głosem. - Oczywiście życzyłaby też sobie, byś rozpoczęła pracę w Lowell's u mego boku, żebym mogła odpowiednio cię wyszkolić, nauczyć wszystkiego, co sama wiem. Podjęłabym się tego z wielką przyjemnością, Val. - Masz za sobą dwa zawały, zupełnie niespodziewane, bo przecież zawsze byłaś zdrowa jak koń i chyba dlatego nagle poczułaś się... krucha, bynajmniej nie nieśmiertelna. Pomyślałaś więc, że może jednak dobrze byłoby mieć przy sobie córkę, prawda? - Nie bądź śmieszna! Chcę, żebyś wróciła do domu, bo tu jest twoje miejsce. W firmie, obok mnie.
- Z całą pewnością nie jest to moje miejsce! - Prawie wrzas nęłam. Wzięłam głęboki oddech i opanowałam się. - Ta rozmowa do niczego nie prowadzi. Skoro nie chcesz zmienić testamentu, skontaktuję się ze swoim adwokatem i polecę mu, aby sporządził dokument, chroniący prawa Donalda na wypadek mojej śmierci. W końcu jestem fotoreporterem wojennym i mogę zginąć podczas wykonywania obowiązków. Zostawię firmę Donaldowi. - Dziękuję, Val - powiedział Donald. Nasza matka milczała.
II
R
S
Florina wniosła dużą tacę z herbatą, co zmusiło nas do przerwania rozmowy. Postawiła ją na mahoniowym stoliku do kawy przed sofą. - Czy mam nalać, pani Denning? - Nie, nie, poradzimy sobie, Florino. Dziękuję ci. Florina opuściła pokój. - Dziękuję za herbatę - odezwałam się. - Muszę już iść. Ruszyłam w stronę drzwi. - Zaczekaj na mnie, Val! - zawołał Donald. - Trochę mi się spieszy - odparłam, ale przystanęłam w progu i odwróciłam się do nich obojga. - Do widzenia, mamo. Na razie, Donaldzie, do zobaczenia. - Zaczekaj, idę z tobą. - Donald podszedł do matki i pocałował ją w policzek. - Porozmawiamy później, mamo. Byłam już w połowie drogi do drzwi frontowych, kiedy znowu usłyszałam jej głos. - Ale ja chciałabym ci wszystko wyjaśnić! - Nie potrzebuję twoich wyjaśnień - odparłam, nie odwracając się. - Już nie. - Nie chcesz wiedzieć, dlaczego... Dlaczego nie umiałam cię pokochać? - zapytała moja matka. - To mnie zatrzymało. Nie potrafiłam oprzeć się magii tych słów.
Bardzo powoli zawróciłam do salonu i stanęłam w drzwiach, opierając dłoń na klamce. Nie spuszczałam oczu z jej twarzy.
III
R
S
- Usiądź, Val. Chyba powinieneś wyjść, Donaldzie. Ta sprawa dotyczy tylko nas dwóch. - Donald zostanie - rzuciłam. - Tak, zostanę - odezwał się mój brat, zupełnie mnie zaskakując. W przeszłości nigdy jej się nie sprzeciwiał. Stanął obok mnie i wziął mnie za rękę, zupełnie jak w dzieciństwie, kiedy byliśmy jeszcze całkiem mali. Wtedy często wzywała nas tutaj, pragnąc zakomunikować nam swoją wolę. Stawaliśmy przed kominkiem, dokładnie w tym samym miejscu, a ona siadała na tym pięknym francuskim krześle, tak jak teraz. Ale dziś już się jej nie bałam i byłam pewna, że Donald również nie czuje lęku. Trzymając się mocno za ręce, czekaliśmy, co powie nasza matka. To naprawdę nie ma nic wspólnego z Donaldem - zwróciła się do mnie. - Byłoby lepiej, gdybyśmy zostały same. Donald zostanie. Zostanę - powtórzył i mocno ścisnął moją dłoń. Margot Denning długo milczała. Siedziała wyprostowana jak struna, z uniesioną głową, odległa, chłodna i niedostępna jak monarchini. - Było to bardzo dawno temu - przemówiła wreszcie. - Byłam młodziutką dziewczyną... Głos zadrżał jej lekko, więc przerwała, ale szybko zapanowała nad sobą, zaciskając palce na poręczach francuskiego krzesła. Gdybym jej nie znała, pomyślałabym, że uległa emocjom, ale to było niemożliwe. Margot Scott Denning miała w żyłach lodowatą wodę, nie gorącą krew. - To faktycznie bardzo krótka historia - powiedziałam drwiącym głosem, ponieważ naprawdę jej nie cierpiałam. - Cóż, na mnie już czas. I odwróciłam się ku drzwiom. - Nie, nie, zaczekaj... Próbuję tylko znaleźć właściwe słowa,
R
S
uporządkować myśli. Miałam siedemnaście lat, kiedy spotkałam młodego mężczyznę. Nazywał się Vincent Landau. Zakochaliśmy się w sobie. Niestety, moja matka nie zaakceptowała tego wyboru, a jego rodzice również nie życzyli sobie, aby mnie poślubił. Widzisz, Val, pochodziliśmy z dwóch zupełnie różnych światów. - Dlaczego twoja matka nie chciała, żebyś za niego wyszła? zapytałam, nie potrafiąc pohamować ciekawości. - Ponieważ był Żydem. - A jego rodzice nie chcieli ciebie, bo byłaś gojką? - Tak, lecz chodziło im o coś jeszcze. Byli bardzo bogaci, mieli prywatny bank i liczyli, że Vincent świetnie się ożeni, najlepiej z kimś ze swojego świata, z towarzystwa. W ich oczach ja byłam nikim. Przerwała na chwilę. - I co się stało, mamo? - zapytał Donald. - Vincent wyjechał do Europy. Był o kilka lat starszy ode mnie i jego ojciec wysłał go do pracy w filii rodzinnego banku w Berlinie. W końcu jednak... - Mam nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo - zauważyłam arogancko. - Umówiłam się z kimś i już jestem trochę spóźniona. Mogłabyś przejść do rzeczy? - Tak - rzuciła chłodno. - Dwa lata później Vincent wrócił do Nowego Jorku i natychmiast się ze mną skontaktował. Zaczęliśmy spotykać się w sekrecie. Wkrótce zorientowałam się, że jestem w ciąży. Miałam dziewiętnaście lat i wiedziałam, że jeśli powiem o tym matce, zmusi mnie do przeprowadzenia aborcji, czekałam więc całe cztery miesiące, wiedząc, że wtedy będzie już za późno na zabieg. Vincent obawiał się reakcji swoich rodziców, ale jednocześnie był szczęśliwy. Liczył, że kiedy mnie poznają i dowiedzą się, że mam urodzić jego dziecko, zmiękną i pozwolą mu się ze mną ożenić. Znowu przerwała, wzięła głęboki oddech i przygładziła włosy dłonią. - Ale oni wcale nie ustąpili - odezwałam się. - Tak. Wiadomość o dziecku rozwścieczyła ich jeszcze bardziej i dołożyli wszelkich starań, aby doprowadzić do naszego rozstania. - Udało im się? - zapytał Donald.
R
S
- Och, tak. - A ty poroniłaś - powiedziałam. - Nie, nie poroniłam - odparła, lekko marszcząc brwi. - Więc może dziecko urodziło się martwe? - Nie. Urodziłam śliczną małą dziewczynkę, słodką jak aniołek. Ale moja matka nie kryła złości i rozczarowania, ponieważ uważała, że Vincent powinien był przeciwstawić się rodzicom i ożenić się ze mną wbrew ich woli. Starałam się ją zrozumieć — miałam przecież zaledwie dwadzieścia lat i właśnie zostałam matką nieślubnego dziecka. Ogarnął mnie dziwny strach. Nie chciałam jej dłużej słuchać, lecz zdawałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie powstrzymać wylewającego się z jej ust potoku słów. Nie mogłam ruszyć się z miejsca, wpatrywałam się w nią jak zahipnotyzowana. - I co, co zrobiłaś? - dopytywał się Donald. Czułam, że jego niepokój jest równie wielki jak mój. Oboje wiedzieliśmy, że dalszy ciąg tej historii niewątpliwie wywrze wpływ na życie nas obojga. W moim życiu zaczął się nowy etap - powiedziała. - Zostałam matką. Vincent bardzo często nas odwiedzał, kochał nas obie i uwielbiał małą Anjelikę. Była prześlicznym, cudownym dzieckiem. Jego wizyty uspokoiły trochę moją matkę, która zaczęła wierzyć, że w końcu jednak się pobierzemy. I wtedy, zupełnie nagle, Vincent został wysłany do Paryża, do innej filii banku rodziny Landau. Wkrótce po wyjeździe Vincenta w „New York Timesie" ukazała się notatka o jego zaręczynach z pochodzącą ze znakomitej rodziny Marguerite Shiff. Kiedy zadzwoniłam do niego do Paryża, przyznał, że rodzice zmusili go do tego kroku. Moja matka nakłoniła mnie, abym oddała córeczkę do adopcji. Nie miałam wyboru, musiałam jej posłuchać. Nigdy więcej nie widziałam swojego dziecka, a to rozstanie złamało mi serce. Vincent wrócił do Nowego Jorku i spotkaliśmy się kilka razy, ale cała ta sytuacja była już dla mnie nie do przyjęcia. Pożegnaliśmy się ze świadomością, że więcej się nie zobaczymy. Vincent zabił się na tydzień przed swoim ślubem. Pojechał do rodzinnego domu na wsi, zamknął się w garażu, włączył silnik i otruł się spalinami, tlenkiem węgla. - Więc nigdy więcej nie ujrzałaś swojej córeczki, a twój ko-
R
S
chanek popełnił samobójstwo - powiedziałam. - Tylko co to wszystko ma wspólnego ze mną? - Było mi zimno, drżałam ze zdenerwowania i ze strachu. Proszę, pozwól mi dokończyć. - Dobrze - zgodziłam się, patrząc jej prosto w oczy. Nie wyglądała dobrze. Była blada, usta miała dziwnie napięte. Nie ulegało wątpliwości, że z trudem panuje nad sobą. - Kilka lat później poznałam waszego ojca i pobraliśmy się. Był dla mnie bardzo dobry, ale ja nie potrafiłam go pokochać. W każdym razie nie taką miłością, jakiej pragnął, nie tak namiętnym uczuciem, jakim obdarzyłam Vincenta. - Mnie również nie potrafiłaś pokochać, czy tak? - zapytałam zimno. - O to chodzi w tej całej historii? - Starałam się, Val, naprawdę robiłam wszystko, żeby cię pokochać. Lecz gdy na ciebie patrzyłam, myślałam o mojej starszej córeczce i ogarniało mnie straszne poczucie winy. Nie mogłam znieść myśli, że ona żyje gdzieś beze mnie, w jakiejś innej rodzinie, pod opieką innej kobiety. Strata Anjeliki i Vincenta zniszczyła mnie. Rana w moim sercu nigdy się nie zabliźniła. Przez wiele lat żyłam w stanie zawieszenia, pod wieloma względami byłam jak zombie. Codziennie myślałam o mojej utraconej córeczce. Kiedy na świat przyszedł Donald, doznałam zupełnie innych uczuć, ponieważ był chłopcem. Patrzyłam na nią bez słowa. Milczeliśmy oboje, i ja, i Donald. - Tak mi przykro... - powiedziała. - Tak mi strasznie przykro... - Przykro ci?! - krzyknęłam, zupełnie tracąc panowanie nad sobą. - To wszystko, co masz mi do powiedzenia po trzydziestu jeden latach zadawania mi tortur?! Przykro ci... Bardzo ci dziękuję, mamo. Dziękuję za obojętność, niesprawiedliwość, zaniedbanie i ten niewymierny brak miłości i czułości. Przez ciebie miałam okropne, straszne dzieciństwo! Och, tak, postarałaś się, żebym cierpiała, a wszystko to z powodu twojego potwornego egoizmu. - Trzęsłam się z wściekłości i ostatkiem woli powstrzymywałam się, aby nie podbiec do niej i nie wymierzyć jej siarczystego policzka. - Mówisz o swoim złamanym sercu, a co z moim? Bo przecież złamałaś mi serce, karząc mnie za swoje błędy. Mój Boże, jesteś potworem, jesteś z gruntu zła! To mało jesteś podła!
IV
R
S
Margot Denning wpatrywała się we mnie skamieniałym z przerażenia wzrokiem, równie wstrząśnięta jak ja sama. Jej twarz była zupełnie biała, biała jak ściana, ale nic mnie to nie obchodziło. Jak mogło być inaczej? Zniszczyła moje dzieciństwo i prawie zrujnowała mi życie. Gdyby nie Annie Patterson, nasza niania, oraz moi dziadkowie, Bóg jeden wie, czym by się to dla mnie skończyło. Prawdopodobnie kaftanem bezpieczeństwa, a może jeszcze gorzej, trumną. To, że odmówiła matczynej miłości własnemu dziecku, które w niczym nie zawiniło, było okrutne, nieludzkie i przeciwne wszelkim nakazom sumienia. Pod powiekami zapiekły mnie łzy, ale powstrzymałam je siłą. Wolałabym raczej umrzeć, niż pozwolić jej zobaczyć, że płaczę. Wyprostowałam się i podniosłam głowę. - A teraz, ponieważ jestem ci potrzebna, myślisz, że uda ci się zwabić mnie na swoją orbitę, do swojego świata. Cóż, nic z tego nie będzie, Margot. Nie zamierzam pakować się w twoje gówno. Jeśli zaś chodzi o Lowell's, to jeśli nie chcesz zostawić firmy Donaldowi, który, nawiasem mówiąc, ma pełne prawo ją dziedziczyć, zapisz ją tej córce, którą oddałaś obcym wiele lat temu, małej Anjelice. Oczywiście jeśli uda ci się ją znaleźć po tak długim czasie.
V
Twarz Donalda była napięta i wykrzywiona, jakby z trudem powstrzymywał się od płaczu. - Val, proszę cię... - zaczął, opiekuńczym gestem wyciągając do mnie ramiona. - Nie, nic mi nie jest, wszystko w porządku - powiedziałam, cofając się o kilka kroków. Margot Denning siedziała na krześle sztywna i nieruchoma jak marmurowa rzeźba, twarz miała bladą i ściągniętą, teraz bardziej niż kiedykolwiek widać w niej było ostro zarysowane kości policzkowe.
R
S
- Val! Ja... -wykrzyknęła. - Nie odzywaj się do mnie! - zawołałam. - Powiedziałaś już i zrobiłaś dosyć jak na trzydzieści jeden lat mojego życia. Drżałam na całym ciele, serce mi waliło. Czułam, że jeśli nie wyjdę z tego pokoju, zrobię coś, czego później będę żałować. - Jesteś podłą kobietą, która niszczy wszystko wokół sie bie! - krzyknęłam. - Kiedy pomyślę o moim pełnym cierpienia dzieciństwie, o twoim okrucieństwie i obojętności, z jaką mnie traktowałaś, mogę powiedzieć ci tylko jedno: mam nadzieję, że zgnijesz w piekle, Margot Denning. Oślepiona łzami wypadłam z pokoju, nie panując już nad rozpaczą i bólem, które tak długo w sobie dławiłam. Donald wybiegł za mną i razem wsiedliśmy do windy. Usiłował pocieszyć mnie i uspokoić, ale ja nie reagowałam. Nie przestawałam dygotać i raz po raz ogarniała mnie fala mdłości. Donald musiał w ostatniej chwili chwycić nasze płaszcze, bo kiedy wyszliśmy na Park Avenue, otulił mnie moim. Zatrzymał taksówkę i pomógł mi usiąść na tylnym siedzeniu, przez cały czas obejmując mnie ramieniem. Jechaliśmy dość długo, ponieważ była właśnie godzina szczytu. Ukryłam twarz na piersi Donalda i modliłam się, aby dreszcze i mdłości wreszcie ustąpiły. Donald mówił do mnie jakieś proste, czułe, kojące słowa, lecz ja nie byłam w stanie się odezwać. Usiłowałam nie płakać, chociaż gorące łzy czaiły się tuż pod powiekami. Kiedy wreszcie dotarliśmy na Beekman Place, zapłacił taksówkarzowi i zaprowadził mnie do windy. Pod drzwiami mieszkania zaczęłam szukać kluczy w torebce, ale nie szło mi to zbyt dobrze, więc Donald wyjął ją z moich rąk, znalazł klucze i otworzył. Jake usłyszał nas i wyszedł z gabinetu. - Cześć, gdzie byłaś... - Słowa zamarły mu na ustach, kiedy ujrzał mnie trzymającą się Donalda tak kurczowo, jakby od tego zależało moje życie. - Mój Boże, Val, co się stało?! - wykrzyknął. - Jesteś chora, kochanie?! Dopiero wtedy puściłam Donalda i wpadłam w ramiona Jakea’. Natychmiast poczułam ulgę.
- Jesteś blada jak płótno! - powiedział Jake, zaglądając mi w twarz. - Co się stało? Patrzyłam na niego i nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. Jake spojrzał nad moją głową na Donalda. - Donaldzie, co się stało, u licha? Wprowadźmy ją do pokoju i usiądźmy - wymamrotał Donald. Jake usłuchał go i na wpół mnie prowadząc, na wpół ciągnąc, wszedł do gabinetu. Osunęłam się na sofę, Jake zdjął mi płaszcz, rzucił go na krzesło i usiadł obok, biorąc mnie w ramiona. - Powiedz mi wreszcie, dlaczego Val jest w tak strasznym stanie! Mój brat usiadł na krześle naprzeciwko kanapy i zaczął opowiadać. Wybuchnęłam płaczem, bo teraz, kiedy był przy mnie Jake, wreszcie mogłam sobie na to pozwolić.
S
VI
R
Szlochałam przez cały czas, gdy Donald mówił. Rozpaczliwie trzymałam się Jake'a, a on głaskał mnie po włosach i słuchał uważnie, nie przerywając monologu Donalda ani jednym pytaniem. Nigdy w życiu nie słyszałem niczego tak obrzydliwego i godnego pogardy - zawołał ze złością, kiedy Donald zakończył opowieść. - To po prostu przerażające! Wasza matka musi być albo potworem, albo osobą umysłowo chorą. Potworem - mruknęłam przez łzy. - Ale na pewno jest też umysłowo chora - dodał Donald. Niespodziewanie znowu zaniosłam się szlochem. Nie mogłam nad sobą zapanować i płakałam bardzo długo, wylewając z siebie łzy, które nagromadziły się we mnie przez te wszystkie lata od dnia moich narodzin. Tak długo moja matka karała mnie za to, że nie byłam Anjeliką.
CZĘŚĆ TRZECIA
R
S
Kwestia zaufania
ROZDZIAŁ 27
I Paryż, listopad
R
S
- Cieszę się, że Francoise tak dobrze czuje się u Fiony - powiedziałam do Mike'a Cartera, odchylając się nieco na krześle i zakładając nogę na nogę. - Ja także - odparł Mike. - Najbardziej cieszę się z tego, że nie ma najmniejszej możliwości, aby O1ivier ją tam odnalazł. - Jestem absolutnie przekonana, że jest tam bezpieczna. Miałeś doskonały pomysł, aby wyczarterować prywatny samolot. - Tak naprawdę był to pomysł Fiony, nie mój. To ona znalazła miejscową firmę i wszystko załatwiła. Chodziło jej przede wszystkim o to, że prywatne firmy przewoźnicze nie sporządzają list pasażerów, więc nikt nie może się dowiedzieć, dokąd wyjechała Francoise. Jestem ci bardzo wdzięczny za skontaktowanie nas z Fioną. Mike wstał, zamknął drzwi gabinetu i wrócił za biurko. Był mocno zbudowanym mężczyzną o szerokich ramionach i gęstych ciemnych włosach, przyprószonych na skroniach siwizną. Jego pobrużdżona twarz była otwarta, uczciwa i dobra, co stanowiło idealne odbicie charakteru Mike'a, jego ciemne oczy zaś były pełne mądrości i poczucia humoru. Inteligentny, szalenie pracowity i zawsze lojalny, Mike był najlepszym szefem, jakiego kiedykolwiek miałam, i dobrym przyjacielem. - Jak mówiłem ci przez telefon, poleciałem razem z nią... - Czy to było rozsądne? - przerwałam mu, marszcząc brwi. -A co, jeśli O1ivier wynajął prywatnego detektywa, który cię śledzi? Mike wybuchnął gromkim śmiechem.
R
S
- Myślisz o wszystkim, Val, ale muszę się pochwalić, że ja również. Pojechałem okrężną drogą na lotnisko Le Bourget i po leciałem sam. Francoise wsiadła do innego samolotu. Wątpię, czy ktoś byłby w stanie znaleźć nas w Anglii. - Fiona przyjęła was z otwartymi ramionami, prawda? Mike skinął głową. - To wspaniała kobieta i okazało się, że świetnie się rozumiemy. Od razu wzięła Francoise pod swoje skrzydła. Myślę, że wszystko dobrze się ułoży. Francoise uwielbia projektować i już zrobiła bardzo dużo w restauracji. Jestem pewien, że skończy ją w rekordowym czasie. Fiona chce otworzyć lokal przed Bożym Narodzeniem. - Bardzo się cieszę, że z Francoise wszystko w porządku. Słuchaj, z przykrością poruszam ten temat, ale co dzieje się z O1ivierem? Masz jakieś informacje? - Skąpe, ale zawsze. Z tego, co wiem, prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa w Marsylii. W sprawę zamieszani są handlarze narkotykami i inni przestępcy tego formatu, najgorsi z najgorszych. O1ivier jest bardzo zajęty, ponieważ tamtejsza policja rzeczywiście nie ma do dyspozycji lepszego detektywa. Adwokat, którego wynająłem dla Francoise, pozostaje z nim w kontakcie, więc O1ivier wie, iż Francoise wystąpiła o rozwód oraz o nakaz sądowy, zabraniający mu zbliżania się do niej, i że wyprowadziła się z Paryża. Nie wątpię, że nadal chciałby dostać ją w swoje łapy, ale nie ma pojęcia, gdzie jej szukać. Przy tym, jak ci powiedziałem, tkwi po uszy w śledztwie, dlatego jego szefowie nie puszczą go teraz z Marsylii. Rozmawiałem z Armandem i Simone, których ostatnio przestał nękać. Wiedzą tylko, że prowadzi tę sprawę. Prasa często podaje doniesienia ze śledztwa, za każdym razem wymieniając O1iviera jako oficera o kluczowym znaczeniu dla procesu. - Rozumiem, że Simone i Armand nie wiedzą, gdzie znajduje się Francoise - powiedziałam. Mike uśmiechnął się szeroko. - Oczywiście że nie! Masz mnie za głupka, skarbie? - Och, Mike, przestań żartować! Musimy trzymać kciuki, aby O1ivier jak najdłużej był zbyt zajęty, aby skupić się na poszukiwaniu Francoise.
R
S
- Oby tak było, Val - odparł Mike, przeglądając leżące na biurku papiery. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek. - Żadnych wojen, zero ryzyka - tak określiłaś swoje preferencje w kwestii zleceń po powrocie dwa tygodnie temu. Czy ta zasada nadal obowiązuje, Val? - W całej rozciągłości, Mike. Szczerze mówiąc, czuję się zupełnie wypalona. Nie chcę więcej ryzykować życia dla dobrego zdjęcia, nie zamierzam też wyjeżdżać z Francji. - Chyba że z Jakiem, prawda? - Tak jest. Mam ogromną ochotę wrócić teraz do pracy i przyjąć kilka zleceń, ale pod dwoma warunkami - mają być interesujące i na miejscu. - Rzuciłam Mike'owi długie spojrzenie. - Jestem zmęczona całym tym brudnym sztafażem, który towarzyszy wszystkim wojnom, Mike. Mam dosyć kłamstw i oszustw polityków, dosyć tych wszystkich bzdur. Za dużo już widziałam. Za dużo śmierci, za dużo zniszczenia. - Westchnęłam i potrząsnęłam głową. - Po prostu nie mogłabym już tego znieść. I wiem z całą pewnością, że nie chcę przeżywać tego potwornego strachu, paniki, przerażenia i bezradności, kiedy trzeba patrzeć na zabitych, umierających i okaleczonych. Nie chcę również patrzeć na tych, którzy jeszcze żyją, ale są tak zrozpaczeni i przestraszeni, że nie potrafią się uratować. Nie ma nic gorszego, niż patrzeć na ludzi w odświętnych ubraniach, którzy zostali zabici przypadkiem, po niedzielnym śniadaniu, po nabożeństwie albo po spacerze z rodziną. Mam dosyć przedzierania się wśród gruzów, popękanych szyb, błota, krwi i zwłok. To, co próbuję ci powiedzieć, można chyba sprowadzić do krótkiego zdania - zniszczenie, jakie sieje wojna, zniszczyło również mnie. Mike milczał długą chwilę. - Rozumiem, o co ci chodzi, Val - odezwał się cichym, bardzo poważnym głosem. - Rzeczywiście jesteś wypalona i wcale mnie to nie dziwi. W swoim krótkim życiu widziałaś za dużo wojen. Jesteś młoda i nadszedł czas na zmianę. Zobaczmy, co tu mamy... - Przerwał i wyciągnął jakąś kartkę ze stosu papierów. -Może to przypadnie ci do gustu... - Co to za zlecenie?
R
S
- Na zdjęcia w wielkich domach mody. Nie rób takiej miny, to może okazać się całkiem ciekawe. Balmain, Lacroix i Givenchy projektowanie i przygotowywanie kolekcji na lato 1999. Wielkie sławy, interesujący ludzie, piękne stroje - sądzę, że uda ci się sporo z tego wycisnąć, i to bez wielkiego wysiłku. W tym zleceniu tkwi spory potencjał. Można z tego zrobić coś więcej niż tylko parę ładniutkich fotografii. - Pomyślę o tym. Masz coś jeszcze? - Mam nadzieję, że wielki malarz pozwoli nam sfotografować swoje wielkie płótna w Meksyku, ale to dopiero za kilka miesięcy. - Alexander St. Just Stevens, który nigdy nie odpowiedział na moje telefony? Nie wydaje mi się, żeby był zainteresowany zdjęciami. A przy okazji - co to w ogóle za nazwisko? - Nie ma znaczenia, co to za nazwisko, Val. - Mike uśmiechnął się szeroko. - Ważne, że facet jest prawdziwym geniuszem. Powiedz mi lepiej, jak wam idzie praca nad książką. - Cudownie! - wykrzyknęłam. - Jake i ja włożyliśmy sporo wysiłku w wybranie najlepszych zdjęć podczas pobytu w Nowym Jorku, a przez ostatnie parę tygodni Jake nadal pracował nad tym w Paryżu. Miał dużo czasu, bo nigdzie teraz nie wyjeżdżał. - Faktycznie, przecież Jacques jest jeszcze w szpitalu. Jak on się czuje? - Bardzo dobrze. Wszystkie złamania powoli się zrastają, a lekarze robią wszystko, aby wzmocnić jego serce. Będzie zdrów, ale nie wolno mu się przemęczać i denerwować. Już nigdy nie wyjedzie na zdjęcia, a wiem, że miał na to wielką ochotę. Obawiam się, że jest skazany na pracę w biurze. - Więc Jake prowadzi teraz agencję, tak? - zapytał ze śmiechem Mike. - Założę się, że wcale mu się to nie podoba. - Masz rację. Z drugiej strony, może zająć się książką. Wstałam z krzesła. - Nie będę ci dłużej zawracać głowy, wiem, że jesteś bardzo zajęty. I wezmę te zdjęcia wielkich projektantów, bo w końcu dlaczego nie? Muszę jakoś zarabiać na życie, prawda? - Święta prawda, Val. Wszyscy musimy.
Uśmiechnęłam się do niego i ruszyłam w stronę drzwi. Już w progu zatrzymałam się i odwróciłam. - Daj mi znać, kiedy będziesz mógł wpaść na kolację, a ugotuję dla nas trojga coś pysznego. Twarz Mike'a rozjaśnił pełen zachwytu uśmiech. - Zrobisz potrawkę z pieczonej wieprzowiny? - zapytał jak dziecko. - Prawdziwą amerykańską potrawkę, Val? - Jasne, powiedz tylko kiedy i jesteśmy umówieni. - Byłam już w korytarzu, ale zawróciłam i wetknęłam głowę przez uchylone drzwi. - A na deser będzie domowa szarlotka z lodami. Co ty na to? Roześmiał się i uniósł oba kciuki.
S
II
R
Po spotkaniu z Mikiem w biurze Gemstar wróciłam do swojego mieszkania na Lewym Brzegu. Kiedy dotarłam na rue Bonaparte, Janine już nie było, ale mieszkanie lśniło czystością i pachniało świeżymi kwiatami, które zawsze z sobą przynosiła, oraz pastą do podłóg, cytryną i cynamonowo-sosnowym pot-pourri. Ten specyficzny aromat nieodmiennie kojarzył mi się z nadejściem jesieni. Ponieważ zakupy zrobiłam już wcześniej, teraz od razu poszłam do kuchni, aby zająć się kolacją. Od pewnego czasu bardzo polubiłam potrawy duszone w kamionkowych rondlach, a że dzień był zimny i wilgotny, postanowiłam przyrządzić własną wersję poulet grand-mere, wykorzystując do tego celu rondel zwany romertopf. Danie to składało się z kurczaka i mieszanki typowo jesiennych warzyw - marchwi, pietruszki, rzepy, pasternaku, cebuli, porów, selera naciowego - i grzybów. Pokrojone warzywa wkładałam do rondla razem z kurczakiem, którego wcześniej należało na kilka godzin zamarynować w lodówce w sosie z bulionu, przecieru pomidorowego i rozmaitych ziół. Krojąc warzywa, myślałam o tygodniach, które upłynęły od naszego powrotu do Paryża. Jake i ja znowu wpadliśmy w przyjemną rutynę, która bardzo nas mobilizowała, ponieważ oboje byliśmy wielkimi zwolennikami porządku. Codziennie pracowa-
R
S
liśmy nad Kwiatami wojny, które mieliśmy skończyć na grudzień. Moja jadalnia spełniała także funkcję gabinetu, ponieważ w dużej okiennej wnęce stało tu ogromne biurko, a w antycznym kredensie piętrzyły się pudła ze zdjęciami. Tak więc kiedy Jake codziennie rano wychodził do swojej agencji, ja zasiadałam przy biurku i przez większą część dnia układałam podpisy pod zdjęcia i redagowałam wstępnie przygotowany tekst książki. Jake zmagał się z tymi samymi zajęciami albo w agencji, albo wieczorem w domu, i jak na razie szło mu doskonale. Kiedy kończył pewną partię tekstu, oddawał ją mnie do zredagowania i doszlifowania. Jako absolwent oksfordzkiego wydziału historii Jake był z pewnością lepiej wykształcony niż ja i posiadał głęboką wiedzę, którą należało wykorzystać w książce. Poza tym napisanie książki było jego pomysłem i dlatego uważałam, że jej tekst powinien odzwierciedlać jego punkt widzenia. Bardzo dobrze pracowało nam się razem, co nie było dla mnie szczególnym zaskoczeniem, ponieważ wcześniej zgodnie współpracowaliśmy przy zdjęciach na frontach różnych wojen. Dość szybko posuwaliśmy się do przodu i wszystko wskazywało na to, że książka zostanie ukończona wcześniej, niż planowaliśmy, a my skorzystamy z zaproszenia Fiony i spędzimy święta Bożego Narodzenia w Yorkshire. Jake mieszkał razem ze mną, chociaż często wyprawiał się do siebie po pocztę i świeże ubrania. Tuż po naszym powrocie z Nowego Jorku Jake bardzo niepokoił się o mnie, ponieważ sądził, że w pobliżu może kręcić się Olivier. Janine zapewniała nas wprawdzie, że w czasie mojej nieobecności nic się nie działo, ale Jake postanowił na wszelki wypadek wprowadzić się do mnie. Byłam bardzo zadowolona z tej decyzji. Jego obecność sprawiała mi ogromną radość i szybko wpadliśmy w rutynę normalnego, codziennego życia, które tak pragnęłam z nim dzielić. Ponieważ warzywa były już pokrojone, umieściłam kurczaka w rondlu, dodałam gęsty bulion z ziołami i mieszankę warzywną, a następnie wstawiłam to wszystko do zimnego piekarnika. Kiedy go włączyłam, poszłam do jadalni, aby nakryć do stołu, potem zaś zapaliłam lampy w salonie i rozpaliłam w kominku. Na dworze robiło się już ciemno i zaczynało padać. Zawsze uważałam,
że w taki wieczór nie ma nic milszego od buzującego w kominku ognia. Wiedziałam, że Jake będzie zachwycony. Usiadłam na sofie i pomyślałam, że całe mieszkanie sprawia bardzo przytulne wrażenie. W dużej mierze było to zasługą mojego ukochanego dziadka. To dziwne, ale w tej chwili ciszy i spokoju moje myśli prawie natychmiast zaczęły krążyć wokół Margot Denning.
III
R
S
Po konfrontacji z matką znowu zamknęłam się w sobie, usiłując zdławić gniew, frustrację i ból. Zrobiłam to, aby przetrwać. Zdarzały się jednak chwile, kiedy bolesna przeszłość wracała do mnie, przypominając mi o przerażającej niesprawiedliwości, jaka spotkała mnie z ręki kobiety, która nazywała siebie moją matką. Miałam tragiczne dzieciństwo, nie dało się tego inaczej określić. Margot Denning była osobą chorą. Nie umiała mnie kochać z powodu miłości do nieślubnej córki, którą oddała do adopcji i pozostawiła własnemu losowi. Ten krok odcisnął w jej duszy głębokie poczucie winy, które koniec końców zrujnowało jej życie. Ponure i obsesyjne wyrzuty sumienia zniszczyły w niej zdolność racjonalnego myślenia. Z czasem nabrałam przekonania, że matka postępowała w sposób całkowicie irracjonalny. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek próbowała odnaleźć porzuconą Anjelikę. Myślałam też i o niej, mojej przyrodniej siostrze, i zadawałam sobie pytania, co się z nią dzieje i gdzie mieszka. Niewykluczone, że jej dzieciństwo nie było wiele lepsze od mojego. Rozmawiałam o tym wszystkim z Jakiem, ale jednocześnie bardzo starałam się nie obciążać go swoim bólem. Tak czy inaczej, nikt nie mógł mi pomóc, nikt nie był w stanie wymazać z mojej pamięci cierpienia, które jeszcze dziś mnie nękało. Nie mogłam po prostu przykleić plasterka na rany i odczekać, aż się w końcu zagoją. Wiedziałam, że ten proces potrwa bardzo długo. Jedno wydawało mi się pozytywne - teraz, kiedy wreszcie poznałam prawdę, mogłam podjąć próbę odzyskania spokoju wewnętrznego. Miałam nadzieję, że kiedyś mi się to uda.
R
S
Podczas pamiętnej rozmowy z matką nie zadałam jej dwóch pytań, które nadal mnie dręczyły: czy mój ojciec wiedział o jej związku z Vincentem Landau i jej nieślubnym dziecku i dlaczego nie zaprotestował, że tak okrutnie traktuje własną córkę. Dlatego przed wyjazdem z Nowego Jorku zadzwoniłam do niej. Natychmiast podeszła do telefonu, niewątpliwie wiedziona przekonaniem, że jednak zmieniłam zdanie w sprawie dziedziczenia LowelPs. Kiedy postawiłam jej te pytania, była chyba odrobinę zaskoczona, bo przez chwilę milczała. - Nie, nigdy nie mówiłam twojemu ojcu o Vincencie i Anjelice - odparła wreszcie. - Dlaczego miałabym to robić? Tamta część mojego życia została już zamknięta. Odpowiedź na drugie pytanie nie wymagała od niej nawet sekundy zastanowienia. - Peter nigdy nie chciał mieć dzieci - powiedziała. - Uważał, że ich pojawienie się wywrze negatywny wpływ na nasz związek. Pragnął mieć mnie tylko dla siebie. Przypuszczam, że ty i Donald przeszkadzaliście mu, chociaż był waszym ojcem. Uważał was za zbędny dodatek do naszego małżeństwa. Wiem również, że był o was zazdrosny. - Zazdrosny?! - zawołałam. - Przecież to śmiechu warte! Dlaczego więc w ogóle zdecydowałaś się na dzieci? Ledwo zadałam to pytanie, a już domyśliłam się odpowiedzi. - Oczywiście ze względu na firmę - oświadczyła. - Potrzeb ny był mi spadkobierca, a raczej spadkobierczyni. Odłożyłam słuchawkę. Kto potrafiłby zrozumieć tę kobietę? Nieco później tego samego dnia powtórzyłam wszystko Muffie, z którą umówiłam się na pożegnalny lunch w Le Cirque. Moja przyjaciółka zareagowała na to z nie mniejszym gniewem i zdenerwowaniem niż ja. Przychodziły jednak chwile, gdy nadal myślałam o Margot Denning i starałam się pojąć jej charakter. Wiedziałam, że służy to także powolnemu usypianiu demonów mego dzieciństwa i odzyskiwaniu równowagi psychicznej. Pozornie byłam spokojna, opanowana i taka jak zwykle, zdawałam sobie jednak sprawę, że mój stan emocjonalny pozostawia wiele do życzenia. Obawiałam się, że stracę Jake'a i bezustannie
pragnęłam jego uwagi i czułości. Czasami ogarniał mnie paniczny strach, że przydarzy mu się coś okropnego i zostanę sama. W takie dni zadawałam sobie pytanie, czy nie powinnam pójść do psychiatry, ale stale zmieniałam zdanie na ten temat, dziwnie niepewna, czy byłby to właściwy krok. Ogólnie rzecz biorąc, jakoś sobie radziłam i dlatego nigdy nie zwróciłam się o pomoc do lekarza.
IV
R
S
Przed wyjazdem do Paryża rozmawiałam jeszcze o Peterze Denningu z moim bratem. Donald przyznał, że ojciec nie traktował go normalnie. - Nie było żadnych wspólnych wypadów na biwaki, żadnych wypraw na mecze! - wykrzyknął. - Zapomniałaś? Nigdy nie robiliśmy nic razem, o, nie. Nie pamiętasz, jak zawsze wysyłali nas samych na wakacje, tylko z Annie? Annie nazywała ich „parą zakochanych" i razem z nami trochę się z nich podśmiewała. - Masz rację, zupełnie o tym zapomniałam. Ale matka dbała o ciebie, Donaldzie. Bez przerwy wyśpiewywała hymny pochwalne na twoją cześć. Przez chwilę milczał, jakby się trochę zawstydził. - To prawda, Val, rzeczywiście tak robiła - przyznał. W czasie mojego pobytu w Nowym Jorku Donald i ja bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Mój brat nie krył zadowolenia, że Jake i ja polubiliśmy jego narzeczoną, Alexis. Alexis była miłą i bardzo ładną młodą kobietą, lecz jeszcze ważniejsze było to, że nie brakowało jej inteligencji i sprytu. Oboje z Jakiem doszliśmy do wniosku, że Donald dokonał świetnego wyboru. Od naszego powrotu do Paryża Donald często do mnie dzwonił, i spostrzegłam, że nie robi tego wyłącznie z pobudek egoistycznych. Mój brat dowiódł, że mu na mnie zależy. Wiedziałam, że nigdy nie zapomnę, jak opiekował się mną tamtego dnia, kiedy wybiegłam z mieszkania matki. To zbliżenie bardzo mnie cieszyło. Byłam szczęśliwa, że wreszcie łączy nas normalne, ciepłe uczucie.
ROZDZIAŁ 28
I Yorkshire, grudzień
R
S
Latem i jesienią, a nawet zimą mamy tu dużo turystów - powiedział David Ingham, kiedy szliśmy wąską, wybrukowaną uliczką, przypatrując się wystawom sklepów. - Doskonale to rozumiem - odparłam z uśmiechem. - Yorkshire to wspaniałe miejsce. Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego. - Podniosłam wzrok na wrzosowiska, porastające zbocza wzgórz wznoszących się majestatycznie nad ślicznym, małym Middleham. - Któregoś dnia poszłam na spacer z Francoise i po prostu nie mogłam wyjść z podziwu, jak tu ślicznie... Ta pustka i surowość krajobrazu są naprawdę niezwykłe. Tak jest, dziewczyno! - zawołał David i wybuchnął śmiechem. - O co chodzi? Widzę, że znowu bacznie mi się przyglądasz, Val, i zastanawiasz się nad moim akcentem. Zawsze wraca, kiedy dłużej tu przebywam. Zaczynam wtedy mówić angielskim z Yorkshire. Zawtórowałam mu śmiechem. - Ale ciebie przynajmniej rozumiem - oświadczyłam. - Kie dy wybrałam się z Fioną na zakupy, w kilku sklepach miałam wrażenie, że przydałby mi się tłumacz, zwłaszcza u rzeźnika. Dialekt z Yorkshire jest trochę dziwny, prawda? David skinął głową. - Masz rację. Nawet ludzie, którzy się tutaj wychowali, tak jak ja, nie zawsze potrafią zrozumieć miejscowych. A jeśli cho dzi o krajobrazy, to rzeczywiście, Coverdale jest chyba najpięk niejszą częścią Yorkshire. Robiłaś dzisiaj zdjęcia?
R
S
- Tak. Szczególnie ciekawa jestem tych z wrzosowiska Middleham i stromych, nagich wzgórz, które rozciągają się dalej. Zrobiłam też kilka chyba dość udanych zdjęć ruin zamku. - Mam nadzieję, że wkrótce zacznie padać śnieg. - David westchnął. - Zdziwisz się, kiedy zobaczysz, jak wyglądają wrzosowiska pod śniegiem. Robią wrażenie wielkiej białej narzuty patchworkowej. Zarysy starych murów do złudzenia przypominają szwy. A ruiny zaniku nabierają wtedy wyjątkowego uroku. - Nie mogę się doczekać przyjazdu Jake'a - powiedziałam. -Wiem, że zakocha się w Yorkshire i w domu Fiony, podobnie jak ja. - Spojrzałam na Davida spod lekko zmrużonych powiek. To dziwna nazwa, prawda? Dom Ure... Brzmi trochę niecodziennie, to prawda, chociaż nie w uszach miejscowych. Widzisz, w pobliżu płynie rzeka Ure i stąd ta nazwa. Dom zbudowano na początku naszego wieku i zawsze nazywano go „domem Ure". Myślę, że Fiona nie chciała tego zmieniać, bo jest odrobinę przesądna. - Cudownie urządziła dom, Davidzie. - Prawda? - Wyraźnie się ucieszył. - A Francoise naprawdę bardzo pomogła jej w doprowadzeniu restauracji do porządku. Lokal zyskał nieco francuskiego uroku, ale nam wszystkim bardzo podobają się jej pomysły. - Mnie także - przytaknęłam. - Słuchaj, Davidzie, chciałam podziękować wam za wszystko, co zrobiliście dla Francoise. Jest teraz o wiele spokojniejsza i pewniejsza siebie. - Doskonale sobie radzi, chociaż czasami widzę, że bardzo denerwuje się swoim mężem. - Może Jake przywiezie nam jutro jakieś nowe wiadomości, bo miał dzwonić do rodziców Francoise. Zawsze bardzo lubił Simone... - Mam nadzieję, że nie zadzwoni do nich ze swojego biura! zaniepokoił się David. - Nie, zadzwoni z automatu. Liczę, że O1ivier nie kazał śledzić Mike'a, albo mnie i Jake'a. Wątpię, ponieważ byłoby to bardzo kosztowne - uspokoił mnie David. - Ze słów Francoise wynika, że O1ivier to zarozumiały drań. Najprawdopodobniej uważa, że sam poradzi sobie
R
S
najlepiej, kiedy będzie miał trochę czasu. Na razie chyba nadal tkwi w tym śledztwie w sprawie o morderstwo, prawda? - Tak piszą we francuskich gazetach. - Tak czy inaczej, nie powinnaś obawiać się prywatnych detektywów. Jak powiedziałem, wątpię, aby ktoś was śledził, a tu, w Middleham, na pewno nikt nie węszył. Poza tym Jake i Mike przylatują prywatnym samolotem na lotnisko w Yeadon, a to jest całkowicie bezpieczne rozwiązanie. - Ja chyba jednak trochę ryzykowałam - mruknęłam, lekko marszcząc brwi. - Ale przynajmniej nie zdecydowałam się na samolot. Dzięki Bogu, że na świecie są jeszcze pociągi. Wchodzimy tutaj? - zapytał David. - Chcę kupić jeszcze kilka prezentów. - To mówiąc, otworzył drzwi sklepu, którego wystawę zdobiła kolekcja rzeźbionych w drewnie owieczek. - Mają tu najlepsze kapcie na świecie. Okazało się, że ma całkowitą rację. Był to nie tyle sklep, ile raczej butik, specjalizujący się w wyrobach z owczej wełny. Najbardziej spodobały mi się zachwalane przez Davida kapcie. Każda para była ręcznie wykonana, z białą, puchatą wełną w środku. Natychmiast kupiłam po jednej parze dla Jake'a oraz dla dwóch córek Mike'a, które również miały przylecieć jutro. Wiedziałam, że Lisa i Joy oszaleją na ich punkcie, a po chwili przyszło mi do głowy, że na pewno spodobają im się także piękne swetry z owczej wełny. Po krótkiej rozmowie ze sprzedawczynią wybrałam dwa takie same w średnim rozmiarze, wprost idealne dla nastolatek. Ponieważ nie byłam pewna, czy nie przydadzą się jakieś dodatkowe prezenty, wzięłam jeszcze dwie pary kapci, dwa śliczne, robione na drutach szaliki, piękną, również robioną na drutach kamizelkę dla Jake'a oraz gruby, kremowy golf dla Mike'a. Prezenty dla Francoise, Fiony, Davida i jego syna, Noela, przywiozłam ze sobą z Paryża - perfumy i jedwabne szaliki dla kobiet i krawaty Hermesa dla mężczyzn, również dla Jake'a i Mike'a.
II
R
S
Obładowani pełnymi prezentów torbami, wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu Ure, rozmawiając o różnych ciekawych rzeczach. David, który doskonale znał miejscowy folklor, legendy i historię, zabawiał mnie opowieściami o wspaniałej przeszłości Middleham, kiedy to zamek był twierdzą wielkiego feudalnego pana, Richarda Neville'a, hrabiego Warwick. To dopiero był mężczyzna - mówił David. - Przystojny, bogaty, czarujący, odważny na polu bitwy i w codziennym życiu. I potężny. W pewnym momencie swego życia i historii Anglii był najpotężniejszym człowiekiem w kraju. Był przecież wujem Edwarda IV z rodu Plantagenetów, księcia czystej krwi domu York i jednego z najwybitniejszych angielskich królów. To właśnie Richard Neville osadził go na tronie Anglii, kładąc tym samym kres wojnie Dwóch Róż; on też stał za tronem i pomagał królowi sprawować rządy. Mieszkał tutaj, w zamku Middleham, który w owych czasach nazywano Windsorem Północy, i tu wychował Ryszarda z rodu Yorków, który poślubił jego córkę i włożył koronę jako Ryszard III. - Jake będzie zachwycony tym historycznym tłem - wykrzyknęłam. - Mnie także bardzo to interesuje, ale Jake po prostu pochłania takie opowieści. I nic dziwnego - ukończył wydział historii na uniwersytecie oksfordzkim. - Wiem o tym od Fiony i jestem pod wrażeniem - powiedział David. - Jestem dozgonnym dłużnikiem Jake'a, Val. - Z jakiego powodu? - zapytałam ze zdziwieniem. - Ponieważ był bardzo szczery wobec Fiony w Nowym Jorku, a jej bardzo dobrze to zrobiło. Zamierzamy pobrać się w dzień Nowego Roku. Chciałem, żebyśmy wzięli ślub natychmiast po powrocie z Nowego Jorku, ale Fiona jeszcze się wahała. Zastanawialiśmy się nawet nad ślubem w Boże Narodzenie, lecz rozmyśliliśmy się, bo wiedzieliśmy już, że piętnastego grudnia otworzymy „Prosiaka na dachu". Wziąłem dwa tygodnie urlopu z pracy, żeby pomóc Fionie, i jak na razie wszystko idzie dobrze. Ku naszej wielkiej radości, mamy mnóstwo klientów. David przystanął i zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.
- Co się stało, Davidzie? - zapytałam, zatrzymując się parę kroków dalej. - A co z wami? Kiedy się pobierzecie? Potrząsnęłam głową. - Nie wiem. Jake jeszcze nie poprosił mnie o rękę. - Lepiej, żeby za długo nie zwlekał - powiedział David. -Ktoś łatwo może mu sprzątnąć sprzed nosa taką wspaniałą dziewczynę. - To mało prawdopodobne - odparłam szybko i roześmiałam się. - A niby dlaczego? Myślisz, że dużo jest takich dziewczyn jak ty? Nie bądź naiwna, Val!
III
R
S
Dom Ure stał na zboczu, nieco powyżej centrum malowniczego miasta, w niższej części wrzosowiska. Wzgórze otulało go ze wszystkich stron jak kryza sukni w stylu elżbietańskim, sięgając nieba, które tego ranka było przejrzyście niebieskie, tu i ówdzie przesłonięte pierzastymi chmurkami. Już po dwóch dniach pobytu w Yorkshire odkryłam, jak szybko potrafi się zmieniać niebo na północy. Kiedy od morskiego wybrzeża wschodniego Yorkshire wiał silny wiatr, niebo w mgnieniu oka pokrywało się czarnymi chmurami, które wydawały się jakby podświetlone od tyłu. Lodowaty wicher znad Morza Północnego siekł gradem i deszczem, niosąc ze sobą gwałtowne ochłodzenie. Dom Fiony znajdował się w pewnej odległości od drogi, otoczony trawnikiem i półkolem rosnących za nim drzew. Wokół domu biegł niski mur z wydobywanego tu szarego kamienia, a do drzwi wejściowych prowadziła przecinająca trawnik brukowana dróżka. Zbudowany z innego gatunku szarego, lecz wyraźnie ciemniejszego kamienia dom miał wręcz idealne proporcje. Niski i rozłożysty, pokryty był stromym dachem z dachówki. Miał dużo okien, wysokie kominy i solidne dębowe drzwi, pomalowane na biało i wyposażone w ciężkie, czarne zawiasy z żelaza.
R
S
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go dwa dni temu, natychmiast pomyślałam o moim dziadku, który na pewno zachwyciłby się domem Ure, znakomicie pasującym do krajobrazu, zaprojektowanym tak, aby wtopił się w surowe tło wrzosowisk, a jednocześnie przyciągającym uwagę swojąurodą. Dom Ure przypominał nieco kamienne domy w regionie Cotswolds, które oboje dziadkowie bardzo lubili, podobnie jak ja. Weszliśmy już na brukowaną ścieżkę, gdy drzwi otworzyły się nagle i stanęła w nich uśmiechnięta Fiona. Otaczająca jej głowę aureola rudych włosów wydawała się dziś jeszcze bardziej płomienna niż zwykle, ponieważ jej kolor podkreślał szmaragdowy bliźniak, który Fiona włożyła do spodni z szarej wełnianej flaneli. Wyglądacie, jakbyście wykupili całe miasteczko! - zawołała, spiesząc nam na pomoc. Val dokonała prawdziwego spustoszenia w butiku z owieczkami. - David się roześmiał. - A ty bynajmniej nie pozostałeś w tyle, prawda? Cieszę się jednak, że oboje postanowiliście wesprzeć lokalne rękodzieło. Wiesz, Val, jedyne, czego w Yorkshire na pewno nie brakuje, to owce. Wyglądacie trochę blado. Myślę, że dobrze wam zrobi kropelka czegoś konkretnego. Zupa czy coś mocniejszego? - zapytała, gdy weszliśmy do przytulnego holu z kamienną podłogą, ścianami pokrytymi terakotą i zwisającymi po bokach okien zasłonami z aksamitu w kolorze mchu. - Chyba skuszę się na twoją Krwawą Mary, Davidzie - odparłam, chociaż zwykle nie pijam alkoholu w porze lunchu. -W twoim wykonaniu to prawdziwy specjał i prawie nie wyczuwa się w niej smaku wódki. David wybuchnął głośnym śmiechem. - Czy to sugestia, że skąpię gościom alkoholu, Val? Mam nadzieję, że nie. - Nie, oczywiście, że nie - powiedziałam ze śmiechem. -Nie należę do amatorów wódki, chodziło mi tylko o to, że ta mieszanka ziół, którą dodajesz do drinka, zupełnie neutralizuje posmak alkoholu. Powiesiliśmy płaszcze i razem z Fioną weszliśmy do salonu. Był to długi pokój o czterech wychodzących na wrzosowisko
R
S
oknach, z ogromnym kominkiem, wbudowanym w jedną z krótszych ścian. Podłogę z lśniącego drewna pokrywał duży kremowy dywan w zielono-czarne wzory, wspaniale dopasowany do zasłon z jedwabiu w zielono-czarne pasy, które wydawały się otulać okna. Ściany pomalowano na ciekawy odcień zieleni, który, jak poinformowała mnie Francoise, nosił nazwę eau de Nile, czyli wody Nilu, i powstawał w wyniku dodania dużej ilości szarej farby do jasnozielonej. Odkryłam, że Francoise jest prawdziwą kopalnią informacji o dekoracji wnętrz i szybko zrozumiałam, dlaczego Fiona jest tak szczerze zachwycona jej pracą przy urządzaniu „Prosiaka na dachu". Pokój był bardzo wygodny, a przy tym niepretensjonalnie elegancki. W pobliżu kominka ustawiono dwie kremowe sofy, a w pozostałej części salonu wzrok przyciągały piękne antyczne stoliki, mosiężne lampy i kilka dobrych obrazów na ścianach. David podszedł do barku, aby przygotować dla wszystkich Krwawą Mary, a Fiona i ja zbliżyłyśmy się do kominka. Usiadłam w fotelu, Fiona stanęła tyłem do trzaskającego wesoło ognia. - Możemy zjeść dziś kolację we dwie, Val, oczywiście jeżeli chcesz - powiedziała. - David wybiera się do restauracji, a Francoise chce pomóc Noelowi w kuchni. Wiesz, jak ona uwielbia gotować. Zaraz po przyjeździe wspomniałaś, że chciałabyś ze mną porozmawiać, mamy więc teraz okazję. - To świetny pomysł, Fiono, bardzo ci dziękuję - odrzekłam. Mogę cię od razu uspokoić, że nie ma to nic wspólnego z Tonym. Uśmiechnęła się lekko. - Chyba możemy założyć, że całkowicie wyczerpałyśmy temat Tony'ego Hamptona, prawda? - mruknęła. - Chcesz pogadać o Jake'u, Val? - Nie, Fiono. Chciałam opowiedzieć ci o mojej matce i o czymś, co wydarzyło się między nami w Nowym Jorku. Od dawna zmagam się z tym, i staram się ją zrozumieć, ale mam wrażenie, że walę głową w mur. Pomyślałam, że może tobie, jako osobie z zewnątrz, uda się wpaść na rozwiązanie zagadki, jaką stanowi dla mnie jej sposób postępowania. Jesteś bardzo mądra
R
S
i pełna zrozumienia dla innych, Fiono, więc wierzę, że zdołasz mi pomóc. - Postaram się, Val. Twoje słowa bardzo mi pochlebiają. - Och, tu jesteście! - zawołała Francoise, zmierzając w naszą stronę. W pełni doszła już do siebie po stracie dziecka i przeżyciach z O1ivierem, w każdym razie pod względem fizycznym. Nie miałam pojęcia, jak radzi sobie z emocjami, bo na razie z niczego mi się nie zwierzała. Wyglądała jednak na zdrową, spokojną i rozluźnioną. Zachowywała się zupełnie inaczej niż w Paryżu. Byłam pewna, że przyczyną tego jest świadomość bezpieczeństwa i dużej odległości, dzielącej ją od O1iviera. Pocałowała mnie w oba policzki, tak jak mają to w zwyczaju Francuzi, potem zaś ucałowała Fionę, którą darzyła nieskrywanym uwielbieniem. Zauważyłam to już w poniedziałek, zaraz po przyjeździe do tego emanującego ciepłem i przyjazną atmosferą domu. - Skończyliście ubierać drzewko, Francoise? - zapytała Fiona. - Wiem, że Noel nie ma zbyt wiele czasu, więc mogłabym pomóc ci dziś po południu. - Nie, nie trzeba, Fiono. Noel skończył ubierać choinkę godzinę temu, z niewielką pomocą z mojej strony. - Zachichotała. -Nigdy dotąd nie widziałam takiego drzewka! O, mój Boże... - Pełno na nim malutkich świnek, co? Francoise kiwnęła głową. - I to jakich śmiesznych! - Nie mów nic więcej, my też chcemy mieć niespodziankę -powiedziała Fiona, spoglądając na Davida, który szedł ku nam z drinkami. - Kiedy ty i Val byliście na zakupach, zatelefonowała Moira. Wszystko wskazuje na to, że jednak spędzi z nami święta. Razem z Rorym przyjadą w czwartek rano, pociągiem do Harrogate. - Jej chłopak także? - zapytał David, stawiając szklanki na stoliku do kawy. - Nie. Zerwali ze sobą i Moira została sama, ponieważ zamierzali spędzić Boże Narodzenie u jego rodziców. Mam wrażenie,
że w głębi serca Moira od początku chciała przyjechać do nas, i na tym tle wybuchła cała kłótnia. - Przykro mi, że tak się to skończyło - wymamrotał David, podając mi Krwawą Mary. - Zrobił na mnie wrażenie miłego chłopca, muszę jednak przyznać, że bardzo się cieszę z jej przyjazdu. Na Boże Narodzenie rodzina powinna być razem. Podał Francoise kieliszek białego wina, Fionie Krwawą Mary, sam zaś sięgnął po szklaneczkę z czerwonym winem. - Zdrowie wszystkich! - wzniósł toast. - Przede wszystkim zdrowie naszych nowych członków rodziny, Francoise i Val - z uśmiechem dodała Fiona.
IV
R
S
Po lunchu, składającym się z gorącej zupy pomidorowej z grzankami, tarty Lorraine, zielonej sałaty, sera Stilton oraz kawy z cynamonem, pomogłam Francoise sprzątnąć ze stołu. - Może przejdziemy się do ruin zamku? - zapytała, kiedy niosłyśmy naczynia do kuchni. - To bardzo miły spacer, Val. Skinęłam głową i uśmiechnęłam się do niej. Zauważyłam, że czasami wymawia moje imię w taki sposób, jakby dopiero w ostatniej chwili przypominała sobie, że nie jestem już dla niej „mademoiselle Denning". - Świetny pomysł. Może spacer pomoże mi spalić część nadmiaru kalorii, chociaż szczerze mówiąc, mocno w to wątpię. - Po świętach będziesz musiała przejść na ostrą dietę, zresztą ja również - powiedziała Francoise. Kiedy zmywarka była już załadowana, włożyłyśmy ciepłe płaszcze, owinęłyśmy szyje szalikami i wyruszyłyśmy do ruin zamku Middleham, znajdujących się w pobliżu miasta. Po drodze Francoise nie mówiła zbyt wiele i ja również głównie milczałam. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że Rory i Moira dołączą do nas na święta, ponieważ Fiona nic o tym nie wspominała, nie kupiłam więc dla nich prezentów. Na szczęście wybrałam parę dodatkowych rzeczy w butiku z owieczkami. Wsunęłam ręce głębiej do kieszeni płaszcza i przyspieszyłam kroku, aby nie pozostać w tyle za Francoise.
R
S
- Tęsknię za mamą i tatą - odezwała się, kiedy schodziłyśmy ze wzgórza. - Wiem, Francoise. Ale wierz mi, na razie musisz zachować ostrożność, tak jest najrozsądniej. Twoi rodzice wiedzą, żejesteś bezpieczna, zdrowa i otoczona przyjaciółmi, i to ich bardzo uspokaja. Nie muszą wiedzieć, gdzie dokładnie jesteś. - Oui. - Francoise westchnęła i spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek. - Tamtego dnia w Les Roches Fleuries uratowałaś mi życie, bo naprawdę chciałam umrzeć. Teraz pragnę żyć. Mam nadzieję, że O1ivier mnie nie znajdzie. Ale jeśli mu się powiedzie, na pewno mnie zabije, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie odpowiedziłam od razu. - Możesz mi wierzyć, że tak będzie, Val - dodała Francoise. - Myślę, że masz rację - odezwałam się. - Ale O1ivier nigdy cię nie odnajdzie. To po prostu niemożliwe. Twoi rodzice nie wiedzą, gdzie jesteś. Przyleciałaś tu prywatnym samolotem. Mike i Jake również wynajmą jutro samolot, więc O1ivier nie ma szans. Proszę cię, Francoise, spróbuj się rozluźnić. - Staram się, ale... - Przerwała i pokręciła głową. - Bardzo się niepokoję... A jeśli wynajął prywatnego detektywa? - Czy O1ivier dysponuje dużymi sumami? W gotówce? - Nie - odpowiedziała zdecydowanie. - Raczej nie. Ma tylko swoją pensję. - Wobec tego uwierz mi, że nie stać go na prywatnego detektywa. Proszę, Francoise, zaufaj mi. Oui, Oui. Wierzę ci, Val.
V Spacerując z Francoise po pozbawionych sklepienia i dachu komnatach niegdyś wspaniałego zamku w Middleham, patrzyłam na potrzaskane, zrujnowane umocnienia i myślałam o tych, którzy dawno temu zamieszkiwali te mury. O wielkim Ryszardzie Neville, jego żonie, córkach i wychowujących się w jego domu młodych książętach królewskiej krwi. Myślałam o minionym splendorze, na zawsze zagubionym w pyle wietrzejących
R
S
murów. Spośród kamieni, z których wzniesiono mury obronne i ściany zamku, wyzierały chwasty i trawa, a w zaułkach ruin ptaki budowały gniazda. Wiele wieków temu wielcy lordowie Anglii i ich małżonki, odziani w kosztowne i eleganckie stroje, przechadzali się po tych zapierających dech w piersiach komnatach, uczestnicząc w ucztach i zabawach. Mieszkał tu przecież najpotężniejszy człowiek w kraju... Tu odwiedzali go ci, którzy pragnęli bawić się z nim i spiskować. W tych murach ludzie kochali się, wychowywali dzieci, kłócili się, walczyli ze sobą i dochodzili do porozumienia. I umierali. Teraz zaś trudno było sobie wyobrazić, że te sale rozbrzmiewały niegdyś gwarem życia. Twardą ziemię przykrywał szron, wszędzie dookoła leżały fragmenty murów, które rozsypały się wiele lat temu. Twierdza przestała być twierdzą. A wszyscy ci ludzie poumierali, zostali pogrzebani i zapomniani. Czy ich życie miało jakiś sens? Jakie znaczenie miały dziś sprawy, które dla nich były najważniejsze? Żadnego. Popiół do popiołu, proch do prochu... Pewnego dnia Francoise też obróci się w proch i ja, i wszyscy nasi bliscy. A przecież teraz z takim samozaparciem walczyłyśmy o to, co naszym zdaniem powinnyśmy mieć... O to, czego pragnęłyśmy... Co uważałyśmy za swoje... Jacy byli ci ludzie, którzy kiedyś żyli tu, cierpieli i doznawali radości? Ileż duchów snuło się po tych zburzonych komnatach... - Val, Val! Co się stało? Przystanęłam i odwróciłam się twarzą do Francoise. - Nic, wszystko w porządku. Czemu pytasz? - Płaczesz? - odezwała się cicho. - Masz łzy na policzkach... Dotknęłam twarzy dłonią i zorientowałam się, że rzeczywiście jest mokra. Zaskoczona, potrząsnęłam głową. - Myślałam o ludziach, którzy tu kiedyś mieszkali. Nie żyją już od wielu wieków, a ja zadałam sobie pytanie, czego tu do świadczyli. Z jakich powodów cierpieli, co ich cieszyło, czego żałowali, za czym tęsknili i do czego dążyli. I czego nigdy nie udało im się osiągnąć. Ich życie zostało zdmuchnięte jak płomyk świecy na wietrze. Jesteśmy tu tylko na krótko, potem umieramy
R
S
i nikogo to nie obchodzi... Czy nasze życie ma jakiekolwiek znaczenie? Dlaczego walczymy? Dlaczego nie dajemy za wygraną? Długą chwilę wpatrywała się we mnie z namysłem. - Chyba dlatego, że jesteśmy ludźmi - odparła powoli. - Tak. I zawsze chcemy mieć nadzieję. Nadzieję na coś lepszego.
ROZDZIAŁ 29
I
R
S
Wieczorem zrobiło się bardzo zimno i zaczął padać śnieg. Stanęłam przy oknie w salonie i patrzyłam, jak na wrzosowisko z wolna opadają białe płatki, delikatne i przejrzyste niczym kryształ w blasku księżyca. Niebo wyglądało jak czarna misa, ozdobiona wzorem z gwiazd, chmur i srebrzystej, okrągłej tarczy. Fiona dołożyła drewna do ognia na kominku i włączyła centralne ogrzewanie. - Dzięki Bogu, że mieliśmy dość rozsądku i szybko założyliśmy system grzewczy! - zawołała, idąc w kierunku stołu z dwiema filiżankami kawy. - Te stare domy mają bardzo grube mure i są zbudowane jak fortece, ale bywają zimne. W taką noc człowiek z radością myśli o ciepłym kaloryferze. Chodź, Val, napijemy się kawy i wygodnie umościmy się do pogawędki. - Kolacja była wspaniała, Fiono - powiedziałam, siadając na sofie naprzeciwko kominka. - Bardzo się cieszę, że ci smakowała, ale przecież to była tylko zwykła zapiekanka. W pokoju było ciepło i przytulnie, ogień trzaskał cicho, lampy wypełniały przestrzeń przyjaznym, nieco przyćmionym światłem. Nastrój tego wieczoru sprzyjał intymnym zwierzeniom. - Właściwie niewiele wiesz o moim życiu - zaczęłam, patrząc na Fionę. - Dlatego chciałabym opowiedzieć ci o latach mojegodzieciństwa i młodości, zanim przeprowadziłam się do Paryża. Skinęła głową. - To doskonały pomysł. Bardzo bym chciała poznać cię lepiej, Val, i lepiej zrozumieć.
R
S
I tak, starając się mówić jak najtreściwiej i unikając zbędnych słów, opowiedziałam jej o swoim dzieciństwie w Nowym Jorku. Podałam wystarczająco dużo szczegółów, aby w pełni pojęła, jak zostałam wychowana, i naszkicowałam portrety osób, które stanowiły część mojego życia: mojej matki i ojca, Annie Patterson, Donalda oraz dziadków. Kiedy skończyłam mówić, oparłam się o poduszki sofy i utkwiłam spojrzenie w twarzy Fiony, czekając na jej reakcję. Jej oczy były wilgotne i pełne smutku. - Miałaś straszne dzieciństwo, Val - odezwała się wreszcie. -Jakie to okropne, że twoja matka z własnej woli wyrzekła się radości, jaką byś jej dała, radości, jakiej doświadczyłaby, idąc przez życie najpierw z małą dziewczynką, a potem z nastolatką. -Fiona potrząsnęła głową. - Trudno mi sobie nawet wyobrazić, jak ci było ciężko. Jak cierpiałaś... - To cud, że w ogóle jestem normalna, Fiono! - zawołałam. -Wiem, że przeszłość musiała mnie w jakiś sposób wypaczyć, ale jednak sobie radzę i wiodę w miarę zwyczajne życie. Tak czy inaczej, to wszystko na pewno nie pozostało bez wpływu na mój charakter i psychikę. - Na pewno. Szczęście, że miałaś tę cudowną nianię i dziadków. No i małego braciszka, przynajmniej do chwili, kiedy twoja matka uznała, że chce was rozdzielić. Co za szkoda, że tak postąpiła... - Byłam głupia, bo bardzo długo winiłam Donalda za coś, co nie było jego winą - powiedziałam. - Zdaję też sobie sprawę, że musiałam być o niego piekielnie zazdrosna. Ona go zawsze faworyzowała. Z rozmysłem wbijała mi nóż prosto w serce, chociaż Annie robiła wszystko, aby osuszyć moje łzy i przekonać mnie, że jednak ktoś mnie kocha. - Miałaś naprawdę ogromne szczęście, że był przy tobie ktoś taki jak Annie. Pierwsze miesiące i lata życia dziecka są niezwykle ważne. Dziecko musi czuć, że jest kochane, musi czuć wokół siebie miłość i czułość. Musi mieć poczucie bezpieczeństwa. - Właśnie. Lecz mimo jej opieki i poświęcenia czasami czuję się bardzo niepewnie i potrzebuję uwagi i zainteresowania ze strony innych ludzi... - Nie dokończyłam, ponieważ nie chciałam na razie wspominać o Tonym i Jake'u.
R
S
Opowiedziałam Fionie o wszystkim. O romansie mojej matki z Vincentem Landau, o narodzonej z tego związku nieślubnej córce, którą matka oddała do adopcji, i o samobójstwie Vincenta. - Matka powiedziała mi, że nie mogła mnie pokochać z po wodu wielkiego poczucia winy, wywołanego oddaniem mojej przyrodniej siostry. Fiona patrzyła na mnie z ogromnym współczuciem, a na jej twarzy malowało się niedowierzanie i odraza. W końcu westchnęła ciężko i pokręciła głową. - Wstrząsające! - powiedziała. - Absolutnie wstrząsające. To niewybaczalne, ażeby matka traktowała w taki sposób swoje dziecko. Co za bezmyślne okrucieństwo! Nie wierzę, aby twoja matka była normalną osobą, Val. Ja też nie. Najprawdopodobniej jest niezrównoważona. Tamtego dnia w Nowym Jorku powiedziałam jej, że jest nie tylko zła, ale wręcz podła. Nie wyobrażasz sobie, jaka to dziwna osoba. Jest bardzo piękna, Fiono, niejedna gwiazda filmowa jeszcze dziś mogłaby pozazdrościć jej urody, a przy tym zimna jak lód. Mój dziadek nazywałjąKrólową Lodu. Kiedy zapytałam ją, dlaczego ojciec zachowywał się wobec mnie tak samo jak ona, odpowiedziała, że wcale nie chciał mieć dzieci, ponieważ szczerze ich nie cierpiał. I że był zazdrosny o mnie i o Donalda, bo nie chciał się nią z nikim dzielić. W jego oczach byliśmy więc intruzami, wstrętnymi bachorami, w każdym razie taki wniosek można było wyciągnąć z jej słów. Myślę, że zwyczajnie mu przeszkadzaliśmy. Był bardzo słabym człowiekiem i ona całkowicie go zdominowała. - Przerwałam i zapatrzyłam się w migoczący w kominku ogień. - A jednak Donalda potrafiła pokochać. Zabrała mi go, kiedy miałam jedenaście lat, a on sześć... Zamilkłam i bezradnie potrząsnęłam głową. - Prawdopodobnie dlatego, że był słodkim chłopcem - powiedziała Fiona. - Doszła zapewne do wniosku, że będzie atrakcyjnie wyglądała ze ślicznym małym synkiem. A poza tym wyczuła, że to cię zrani. - Ale dlaczego chciała mnie zranić? - Nie mam pojęcia, Val. Myślę, że dobry psychiatra musiałby poświęcić wiele czasu na zgłębienie jej psychiki i zrozumienie
R
S
motywów jej postępowania wtedy i dziś. Powiem ci jedno -moim zdaniem to głupia kobieta. - Mylisz się, Fiono. Moja matka znakomicie radzi sobie w in teresach, jest naprawdę sprytna i zdolna. Fiona uniosła brązowe brwi, nie kryjąc zdumienia. - Naprawdę? - spytała niedowierzająco. Powiedziałam jej więc o wielkim sukcesie firmy Lowell's, a także o założycielce firmy, Amy-Anne, i ustalonej przez nią zasadzie, znanej w rodzinie jako Tradycja. - I nagle okazało się, że musi zostawić Lowell’s właśnie mnie - zakończyłam. - Tego zapisu nie uwzględniono w żadnym oficjalnym dokumencie, ale tak każe obowiązująca w jej rodzinie zasada. Firma jest teraz warta parę milionów dolarów, a jej wartość znacznie wzrośnie po wprowadzeniu akcji Lowell’s na giełdę. Tak czy inaczej, ja jej nie chcę. Powiedziałam matce, że przekażę Lowell’s Donaldowi. Fiona roześmiała się z satysfakcją. - Doskonale, Val! Rozumiem, dlaczego to zrobiłaś - jesteś uczciwa i prostolinijna. A wracając do mojej oceny twojej matki, to z niczego się nie wycofuję. Uważam, że w młodości na pewno była głupią i słabą osobą. Nie ma to nic wspólnego z talentem do biznesu. - W jakim sensie głupią i słabą? - zapytałam. - Słuchaj, miała nieślubne dziecko, które matka pozwoliła jej zatrzymać przy sobie przez parę miesięcy. Dlaczego nie poszukała jakiejś pracy, podając się za młodą wdowę? Nie była przecież znaną osobą, więc kto by się zorientował? Postąpiła bardzo głupio i najwyraźniej nie miała zielonego pojęcia, jak sobie poradzić z matką, twoją babką, Violet Scott. Mogły wspólnie wymyślić jakieś dobre rozwiązenie. A ten Vincent Landau okazał się, moim zdaniem, równie głupi i słaby jak twoja matka. Jeżeli tak bardzo kochał swoją Margot, powinien machnąć ręką na konsekwencje i ożenić się z nią. Mógł też poślubić tę narzeczoną z towarzystwa i utrzymywać Margot i Anjelikę. Dlaczego popełnił samobójstwo? W tym wszystkim nie ma za grosz sensu. Nie rozumiem tego, podobnie jak ty. - Ostatnio zastanawiałam się nawet, czy matka nie naopowiadała mi kłamstw.
R
S
- Ale dlaczego miałaby cię okłamywać? - Fiona spojrzała na mnie rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. - Może poczuła, że musi mi jakoś wyjaśnić, dlaczego mnie nie kochała i wymyśliła sobie taką wzruszającą historyjkę. Sama rozumiesz - niewinna młoda kobieta, zmuszona do oddania nieślubnego dziecka, do końca życia nękana wyrzutami sumienia... - Coś w tym jest, ale mimo wszystko nie wydaje mi się, aby cię okłamała. W całej tej opowieści brzmi nuta prawdy. Posłuchaj mojej rady, kochanie - nie powinnaś starać się zrozumieć, jaka była przyczyna takiego, a nie innego postępowania twojej matki, jej problemów psychicznych i tak dalej. W gruncie rzeczy odpowiedzi na wszystkie te pytania nie mają znaczenia, ponieważ to, że dowiesz się, dlaczego tak się zachowywała, niczego nie zmieni i w niczym ci nie pomoże, prawda? - Chyba masz rację. - Musisz przestać myśleć o matce i zająć się sobą. Powinnaś dokładnie poznać samą siebie i wreszcie ruszyć do przodu, tak jak radził ci Jake. - Ale jak... Nie wiem, jak to zrobić. - Przebaczając matce. Musisz znaleźć w sobie odwagę i siłę, pozbyć się nienawiści i pogardy, jaką do niej czujesz. Kiedy jej wybaczysz, będziesz naprawdę wolna. W milczeniu patrzyłam na Fionę, przetrawiając jej słowa i usiłując przyjąć jej mądrość. Fiona wstała, podeszła do mnie i usiadła obok, potem zaś wzięła mnie w ramiona i przytuliła, jak matka, która pociesza zrozpaczone dziecko. - Wyrządziła ci straszną krzywdę, Val, ale musisz o tym zapo mnieć i wybaczyć jej. Twoja przeszłość nie jest warta tego, aby zatruwać nią serce. Pozbądź się jej, bo teraz nie ma już dla ciebie żadnego znaczenia. Nagle zaczęłam płakać. Wielkie łzy pociekły mi z oczu i popłynęły po policzkach. Nie przypuszczałam, że rozmowa z Fioną tak bardzo mnie poruszy, i starałam się powstrzymać płacz. Nic z tego jednak nie wyszło i wkrótce szlochałam tak, jakby serce miało mi pęknąć. Dopiero po pewnym czasie uspokoiłam się, wyswobodziłam z jej ramion i usiadłam prosto.
- Przepraszam - powiedziałam ze słabym uśmiechem. - Nie podejrzewałam, że aż tak się rozkleję. - Wiem, ale uważam, że bardzo dobrze się stało. Kiedy człowiek porządnie się wypłacze, czuje się jak nowo narodzony. Kiwnęłam głową i sięgnęłam do kieszeni po chusteczkę do nosa. - To nie będzie łatwe, bo przecież przez całe życie zmagasz się z tą sprawą, lecz teraz nadszedł czas, aby to z siebie wyrzucić. Pamiętaj, Val, że przebaczenie naprawdę wyzwala, podobnie jak prawda. Możesz mi wierzyć.
II
R
S
Następnego dnia wrzosowiska przykryte były pierzynką śniegu. Jake, Mike oraz jego dwie córki, Lisa i Joy, dotarli do domu Ure w porze popołudniowej herbaty. Była wigilia Bożego Narodzenia i wszystkich ogarnął już świąteczny nastrój. Fiona i Francoise przybrały wszystkie pokoje na dole gałązkami sosny i jałowca oraz jemiołą, której duży pęk zawiesiły na mosiężnym kandelabrze w holu. Drzewko - ciemnozielona sosna - stało w głębi holu, wysokie i dostojne. Kiedy szliśmy z Jakiem na górę, opowiedziałam mu O planach Fiony. Nasza sypialnia wzbudziła w Jake'u prawdziwy zachwyt. - Co za wspaniały pokój, Val! - wykrzyknął z radością. - I spójrz na to łóżko! Wygląda wyjątkowo zachęcająco! Roześmiałam się i zgodziłam się z jego opinią. Podwójne łóżko, które zajmowało sporą część pokoju, przykryte było puszystą kołdrą w pięknie haftowanej poszwie i wielkimi poduszkami. - Jest bardzo przytulne. I czy to nie cudownie, że mamy w sypialni kominek? Jake kiwnął głową, przeszedł się po pokoju i stanął przy oknie, z którego rozciągał się panoramiczny widok na zaśnieżone wrzosowiska. Widziałam, że po jego plecach przebiegł lekki dreszcz. - Założę się, że jest tam zimno jak na lodowcu - powiedział. - Zimno, ale bardzo pięknie, Jake. Spodoba ci się to miejsce,
R
S
zwłaszcza że jest przesiąknięte historią. David opowiadał mi trochę o dawnych dziejach Yorkshire. Są fascynujące. - Więc znasz już historię „stwórcy królów", tak? - zapytał Jake, podchodząc i obejmując mnie ramieniem. Zmarszczyłam brwi. - Nie jestem pewna, o kogo ci chodzi. David opowiadał mi o hrabim Warwick... - To właśnie on - przerwał mi. - Jedna z moich ulubionych postaci z historii Wielkiej Brytanii. To był naprawdę ktoś... Bardzo się cieszę, że tu jesteśmy, Val. Fiona jest cudowna. Nie myślałem, że przygotuje dla nas wszystkich święta w prawdziwie dawnym stylu. - Fiona okazała mi dużo ciepła i zrozumienia. - Opowiedziałam mu o naszej wczorajszej rozmowie. - Słuchał bardzo uważnie, jak zwykle głęboko przejęty moimi problemami. - Myślisz, że zdołasz przebaczyć matce? - zapytał, kiedy skończyłam. - Sądzę, że tak. To rzeczywiście jedyne, co mogę zrobić. Fiona ma rację, Jake, i mocno wierzę w jej słowa. Jeśli uda mi się szczerze wybaczyć matce, nareszcie ruszę z miejsca i więcej nie wrócę do przeszłości.
III
Wigilia w domu Ure dała nam zaledwie przedsmak tego, co mieliśmy przeżyć w ciągu następnych dni. Mówiąc najkrócej, czekały nas tradycyjne święta Bożego Narodzenia w Yorkshire. Jeszcze tego samego wieczoru Fiona i David zgromadzili nas w dużym salonie i podali grzane piwo z żółtkami, dobrze schłodzone białe wino i szampana oraz gorące bułeczki z kiełbaskami i mnóstwo grzanek z żółtym serem. Po pierwszym drinku wszyscy przeszliśmy do holu i zaczęliśmy ubierać choinkę. - Ozdoby są srebrne i złote - wyjaśniła Fiona, pokazując nam stos pudełeczek w kącie. - Nie musicie się martwić, że coś wam się nie uda - wieszajcie w dowolnie wybranym miejscu. Wkrótce hol wypełnił gwar wesołych rozmów i wybuchy
R
S
śmiechu. Tradycyjne ubieranie choinki sprawiło wszystkim ogromną radość. Przedostające z kuchni zapachy były po prostu oszałamiające. W pewnej chwili poczułam aromat piekącej się gęsi z nadzieniem z kasztanów i ślinka napłynęła mi do ust. Kilka minut później w holu pojawił się Noel, ubrany w biały kucharski fartuch i czapkę. Syn Davida był młodszą i wyższą kopią ojca. - Gęś jest już prawie gotowa! - oznajmił, wymachując drewnianą łyżką. - Wracam do kuchni, żeby jej dopilnować! Zniknął, ale wcześniej upomniał nas, abyśmy pospieszyli się z ubieraniem drzewka. Wieszałam właśnie na gałązce srebrną gruszkę, kiedy z oddali dobiegł mnie głos kościelnych dzwonów, piękny i uroczysty w nocnej ciszy. - Dziś w nocy w kościele jest nabożeństwo, które my, katoli cy, nazywamy pasterką - wyjaśniła Fiona. - Ale ci, którzy nie czuj ą się na siłach, mogą pój ść do kościoła jutro. Zaraz potem do drzwi domu Ure zapukali kolędnicy, wyśpiewując na cały głos Cichą noc. Tym razem wszyscy przerwaliśmy swoje zajęcia i zasłuchaliśmy się w czyste brzmienie wysokich, młodych głosów. Kiedy kolęda dobiegła końca, Fiona i David podeszli do drzwi i zaprosili młodych ludzi na grzane piwo i bułeczki. Chętnie przyjęli poczęstunek, zadowoleni, że mogą ogrzać się przy ogniu, a przed wyruszeniem w obchód po sąsiednich domach zaśpiewali nam jeszcze Dwanaście dni Bożego Narodzenia. Stałam z boku i przyglądałam się wszystkim, ciesząc się widoczną na ich twarzach radością. Rozluźniony Mike żartował z Jakiem, który tego wieczoru sypał dowcipami jak z rękawa. Dziewczynki Mike'a, uszczęśliwione z powodu ponownego spotkania z Francoise, ze śmiechem pomagały jej wieszać na wysokich gałązkach złote wiśnie i jabłka. Rory i Fiona ozdabiali małymi wianuszkami z sośniny kominek w holu, a Moira opowiadała im coś z wielkim ożywieniem. David stał kilka kroków dalej, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z twarzy Fiony. Z wyrazu jego twarzy zorientowałam się, że jest bardzo szczęśliwy. Właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że jeszcze nigdy nie
przeżywałam takich świąt Bożego Narodzenia - rodzinnych, tradycyjnych i pełnych miłości.
IV
R
S
Kolacja była cudowna. Większość potraw ugotował Noel, jako że „Prosiak na dachu" został zamknięty na okres świąt, lecz Fiona, Francoise i Moira bardzo pomogły mu w ciągu dnia. Ja również zgłosiłam się do pomocy, ale Noel powiedział, że zaprosi mnie do kuchni tylko wtedy, gdy sytuacja będzie krytyczna. Kiedy wszystko było już gotowe, Noel poszedł się przebrać. Po chwili wrócił i razem z Rorym i Moirą udali się do kuchni po przystawki: wędzonego łososia, pasztet z gęsich wątróbek i smażone krewetki. - Coś dobrego dla każdego - powiedziała Fiona, bacznym spojrzeniem obrzucając duży stół. Sama nakryła go po południu i teraz piękna porcelana, kryształy i srebro lśniły miękkim blaskiem na starym, koronkowym obrusie. W srebrnym wazonie na środku stały białe zimowe róże, otoczone kręgiem srebrnych świeczników z białymi świecami. Wszystko wyglądało wyjątkowo elegancko. Po szkockim łososiu, krewetkach z zatoki Morecambe i francuskim pasztecie na stół wjechała pieczona gęś z nadzieniem z kasztanów oraz pieczone ziemniaki, gotowane na parze warzywa, sos spod mięsa i sos jabłkowy. Wychwalaliśmy Noela pod niebiosa, a on uśmiechał się nieśmiało i sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. Pochwały były jak najbardziej szczere i zasłużone. Noel był nie tylko miłym, otwartym na innych młodym człowiekiem, ale i znakomitym kucharzem. W połowie kolacji David zwrócił się do mnie, Mike'a i Jake'a z bardzo ciekawą propozycją. - Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych kilku dni znajdzie cie trochę czasu, aby wybrać się do Leeds i obejrzeć wspaniałą wystawę malarstwa nowoczesnego, którą zorganizowano w tam tejszym muzeum - powiedział.
R
S
- Interesujące obrazy? - zapytał Mike. David skinął głową. - Bardzo. Jeżeli zdecydujecie się pojechać, podwiozę was do miasta. To jakieś półtorej godziny drogi stąd. Założę się, że te płótna będą dla was prawdziwą niespodzianką. - Co to za malarz? - zapytał Jake. Wybitnie utalentowany facet rodem z Leeds. Naprawdę nazywa się Bill Smith, ale cały świat zna go jako Alexandra St. Just Stevensa. - St. Just Stevens pochodzi z Leeds? - zdziwiłam się, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Mikiem. - Nie wiedziałem o tym, Davidzie - odezwał się Mike. - Czy Stevens podaje do publicznej wiadomości, gdzie się urodził? David wzruszył ramionami. - Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Oczywiście w Yorkshire wszyscy o tym wiemy, choćby dlatego, że to lokalna sława. Urodził się w ubogiej rodzinie, w Leeds, i uczył się w tamtejszej Szkole Sztuk Pięknych. Dopiero później wyjechał do Londynu, gdzie podjął studia na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych. W tym okresie zmienił nazwisko i akcent, i zaczął ubierać się z nieco ekscentryczną elegancją. Można powiedzieć, że w czasie studiów sam się wykreował i odtąd nigdy nie spoglądał wstecz. Niewątpliwie jest jednak geniuszem, a obrazy, które podarował muzeum swego rodzinnego miasta, po prostu zapierają dech w piersiach. Okazał się naprawdę bardzo szczodrym ofiarodawcą, nic więc dziwnego, że wszyscy doceniają i jego samego, i jego sztukę. - Sądzisz, że na widok jego obrazów odbierze nam mowę z podziwu? - zapytałam. - Nie inaczej, Val, podobnie jak mnie, chociaż już dwa razy oglądałem tę wystawę. Jego obrazy na wszystkich wywierają takie wrażenie. - To dość dziwny zbieg okoliczności, ale wyobraź sobie, Davidzie, że chciałem, aby Val umówiła się z nim na rozmowę, kiedy była w Nowym Jorku - rzekł Mike. - Niestety, zanim się z nim skontaktowała, St. Just Stevens wyjechał już do swojej posiadłości w Meksyku. Kilka wielkich magazynów, wydawanych na całym świecie, zamówiło u mnie zdjęcia nowej serii jego ob-
S
razów, które przygotowuje na milenijną wystawę sztuki, mającą odbyć się w 2000 roku w Paryżu. David spojrzał na nas z zainteresowaniem. - Wobec tego oboje koniecznie powinniście obejrzeć jego obrazy w Leeds, zwłaszcza ty, Val, skoro masz fotografować jego płótna. - Nie jestem pewna, czy rzeczywiście będę je fotografować powiedziałam. - Alexander St. Just Stevens nie wydaje mi się zbytnio intrygującym człowiekiem. - Ale jest nim, możesz mi wierzyć, Val - odezwała się Moira. - To bardzo barwna postać, prawda, mamo? Fiona skinęła głową. - Spróbujmy razem wybrać się do Leeds - zaproponowała. Zgodziliśmy się, że odbędziemy tę wycieczkę, jeżeli tylko wystarczy nam na to czasu. Alexander St. Just Stevens pozostał głównym tematem rozmowy do końca kolacji.
V
R
- Co za cudowny wieczór - powiedziałam do Jake'a, kiedy nieco później wchodziliśmy na górę do naszej sypialni. - Cudowny, kochanie. Przede wszystkim dlatego, że byliśmy razem. Powoli wziął mnie w ramiona i pocałował, potem zaś sięgnął do kieszeni i wydobył z niej małą paczuszkę. Delikatnie odwrócił mnie plecami do siebie i zapiął mi na szyi sznurek pereł. - Wesołych Świąt, skarbie - szepnął. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem, dotknęłam dłonią pereł i pobiegłam do lustra, aby się przejrzeć. - Są przepiękne, Jake! - wykrzyknęłam, odwracając się do niego. - Nie powinieneś był kupować mi tak drogiego prezentu, ale dziękuję ci, bo bardzo mi się podobają. Uśmiechnął się szeroko. - Nie są to perły najlepszego gatunku, nie wyłowiono ich w morzach południowych, ale są całkiem niezłe. - Nie niezłe, lecz wspaniałe! - Uściskałam go z całej siły. -Twoje prezenty są na dole, w tym wielkim stosie pod choinką
R
S
- wyjaśniłam. - Czy mam zakraść się tam na palcach i przynieść je tutaj? - Poczekam na nie do rana. - Roześmiał się wesoło. Kiwnęłam głową i odwróciłam się do lustra, aby jeszcze raz z podziwem przyjrzeć się moim perłom. - Będę je zawsze nosiła, Jake - obiecałam poważnie. - Mam nadzieję, że nie na froncie. - Nie wybieram się na żaden front i ty także nie - odparłam. Nie wiedziałam, że znowu kuszę los.
ROZDZIAŁ 30
I Paryż, marzec 1999
R
S
Wróciliśmy do Paryża kilka dni po Nowym Roku, ale Jake odczekał jeszcze dwa miesiące, zanim rzucił swoją bombę. Pewnego popołudnia na początku marca zadowolona i szczęśliwa pracowałam w domu, przeglądając zestaw polaroidowych zdjęć obrazów Alexandra St. Just Stevensa. Mike nie dawał mi spokoju, codziennie nalegając, abym pojechała do Meksyku. Oglądając fotografie, zastanawiałam się, jak namówić Jake'a, żeby wybrał się tam ze mną, jeśli zdecyduję się przyjąć to zlecenie. Nagle zorientowałam się, że Jake stoi tuż za mną. Musiał wejść do mieszkania bardzo cicho, bo nie usłyszałam nawet zwykłego skrzypnięcia frontowych drzwi, i teraz patrzył na mnie, nonszalancko oparty o framugę. - Cześć! - zawołałam, uśmiechając się do niego. - Właśnie o tobie myślałam. - Co o mnie myślałaś? - zapytał ze słabym uśmiechem. Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam wykonać skok do głębokiej wody. - Wiesz, że Mike nie przestaje mnie dręczyć o zdjęcia obrazów St. Just Stevensa. Przed chwilą zastanawiałam się, jak cię namówić, żebyś mi towarzyszył, jeżeli przyjmę tę robotę. - A chcesz jąprzyjąć, Val? - zapytał, obserwując mnie uważnie i zmieniając nieco pozycję. - Jeśli mam być szczera, to jeszcze tego nie wiem. Choć może okazać się to interesujące. Jego obrazy rzeczywiście odbierają człowiekowi mowę, jakby powiedział David, ale... Sama nie wiem. Meksyk jest strasznie daleko.
R
S
- Za to teraz jest tam piękna pogoda. - Słusznie. No, ale powiedz mi, co tak wcześnie robisz w domu. Wydawało mi się, że masz ważne spotkanie w agencji z Jacques'em Foucher i tym facetem z „Vanity Fair". - Zgadza się - powiedział Jake. - Spotkanie już się skończyło. - Wszystko poszło dobrze? Skinął głową i powoli podszedł do mojego biurka. Patrzyłam na niego, lekko unosząc brwi. - Coś się stało? - Val, chciałbym z tobą o czymś porozmawiać. - O czym? Dlaczego nagle tak spoważniałeś? - zapytałam. - Myślę o powrocie do Kosowa - odparł z ledwo wyczuwalnym wahaniem. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że się przesłyszałam, chociaż w głębi serca doskonale wiedziałam, co znaczą jego słowa. Byłam tak zaskoczona, że odebrało mi mowę, więc siedziałam bez ruchu, gapiąc się na niego jak idiotka. P- rzecież obiecałeś mi, że tam nie wrócisz - odezwałam się, kiedy wreszcie udało mi się odzyskać głos. - To nie była obietnica, Val. Powiedziałem tylko, że raczej już tam nie wrócę. - Nie zapominaj, że rozmawiasz ze mną, Jake! I nie rozdzielaj włosa na czworo! - Posłuchaj, Val, powiedziałem, że nie chcę tam wracać, ale nie składałem ci takiej obietnicy. - I teraz doszedłeś do wniosku, że jednak chcesz tam znowu pojechać, tak? - zapytałam ze wzburzeniem. - Tak. Ponieważ muszę to zrobić, Val. - Nie, wcale nie musisz! - Podniosłam głos. - Nie ma żadnego powodu, dla którego miałbyś znowu się pchać na tę cholerną wojnę! Zabiją cię! - Nie. Nie jestem Tonym Hamptonem i nie lubię ryzyka. - Nie, oczywiście, że nie! Na pewno uważasz, że jesteś jak Robert Capa, który, jak utrzymujesz, nigdy nie ryzykował i zawsze podejmował rozsądne decyzje, prawda? Niestety, Capa też zginął na froncie, bo wlazł na minę w Indochinach! To tyle, jeśli chodzi o rozsądne decyzje!
R
S
- Muszę tam pojechać, Val - powiedział Jake. - To dla mnie bardzo ważne... - Dlaczego? - przerwałam mu ostro. - Ponieważ jestem Żydem, oto dlaczego. Nie mogę dłużej ignorować tego, co dzieje się w Kosowie, tego, co robi Milośević. Muszę być tam i zrobić zdjęcia tych wszystkich okropności - zabitych i torturowanych ludzi, zburzonych domów, wygnańców, którzy nigdy nie wrócą do swoich domów. Ta wojna wymyka się spod kontroli. Jestem pewien, że lada dzień wojska NATO przystąpią do interwencji. Nie ma innego wyjścia, bo Milosević jest winien ludobójstwa. Nagle znowu zabrakło mi słów. Zdałam sobie sprawę, że niezależnie od tego, co powiem, i tak nie powstrzymam Jake'a. - Ludzie giną na całym świecie, nie tylko w byłej Jugosławii, Jake - odezwałam się cicho. - A jednak... - To zupełnie co innego -przerwał mi. - To dzieje się w Europie, w Europie, która była kiedyś domem dla mojej rodziny i czuję się w obowiązku tam pojechać. Moi dziadkowie byli niemieckimi Żydami, a akcja Milośevicia i jego zbirów to powtórka tego, co wydarzyło się w latach trzydziestych w Niemczech. Nie potrafię przyglądać się temu obojętnie, nie kiwnąwszy palcem, aby coś zrobić. - Założę się, że twoja matka także namawiałaby cię, żebyś dał temu spokój. - Nie jestem małym chłopcem, który potrzebuje pozwolenia mamusi. Poza tym mylisz się. Moja matka powiedziałaby: masz rację, Jake, jedź tam i zrób jak najwięcej zdjęć, które może przekonają świat, że ten potwór jest przestępcą i jako taki musi stanąć przed sądem. - Nie chodziło mi o to, że potrzebujesz pozwolenia - powiedziałam słabo. - Źle mnie zrozumiałeś. - Posłuchaj mnie, Val. - Jake oparł dłonie na krawędzi mojego biurka i spojrzał mi prosto w oczy. - Moi dziadkowie, Heddy i Erich Neuberg, w 1937 roku uciekli z nazistowskich Niemiec, ponieważ doskonale wiedzieli, co się z nimi stanie, jeśli zostaną. Rodzice mojej matki, Ernst i Anna Mayer, byli jeszcze bardziej przewidujący i opuścili Niemcy w 1935 roku, ratując się przed prześladowaniami rasowymi. W Niemczech szalał już wtedy
R
S
Hitler. Milosević niewiele się od niego różni. Prowadzi etniczną wojnę przeciwko mieszkańcom Kosowa i ma na sumieniu niejedną zbrodnię. - Och, Jake, rozumiem, co to dla ciebie znaczy! - zawołałam. - Na poziomie intelektualnym doskonale cię rozumiem, ale nie chcę, żebyś tam jechał. Tak się boję, że... Że stanie ci się coś złego. - Świat dopiero teraz zaczyna zdawać sobie sprawę, że Milośević jest gotów zrobić to samo, co Hitler i Stalin... Prowadzi wojnę przeciwko całemu narodowi. Całemu narodowi, Val! - Wiem, że przeprowadza czystki etniczne, i jest to przerażające... Umilkłam, widząc uparty wyraz jego twarzy. Niebieskie oczy płonęły gniewem. - Uważam, że w Kosowie dzieje się dokładnie to samo, co pół wieku temu w hitlerowskich Niemczech - powiedział. - I nic nie zmieni mojej opinii. Widzę, że faszyzm naprawdę powraca, i wierzę, że świat nie pozostanie obojętny. Muszę otwarcie zaprotestować przeciwko ludobójstwu, Val! Naprawdę muszę to zrobić. Prawie wszyscy bliscy moich dziadków ze strony ojca i matki zginęli podczas Holocaustu... Neubergowie i Mayerowie, i Steinerowie z Monachium, krewni babci Heddy... - Proszę cię, nie wracaj do Kosowa - wyszeptałam, opierając głowę o brzeg krzesła. Byłam przerażona i kręciło mi się w głowie, bo nagle ogarnęło mnie przeczucie, że przydarzy mu się coś niewypowiedzianie strasznego. Kochałam go całym sercem i wiedziałam, że muszę go zatrzymać, muszę skłonić go do zmiany decyzji, zanim będzie za późno. - Błagam cię, nie jedź tam - powtórzyłam. - Ze względu na nas, na naszą przyszłość... - Och, Val, moja najdroższa... - rzekł cicho. - Dobrze wiesz, że muszę to zrobić. Nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym zignorował głos sumienia. Codziennie czytasz gazety, oglądasz telewizję... Wiesz, że to narasta. Zobaczysz, że jeszcze przed końcem marca NATO rozpocznie bombardowania. Musimy interweniować. Chcę tam być, Val, chcę zrobić zdjęcia, które być może zmienią czyjś sposób postrzegania tej wojny. W końcu to
S
jest jeden z powodów, dla którego zostałem fotoreporterem wojennym - chcę, aby ludzie naprawdę zobaczyli przemoc i gwałt, śmierć i mord. Kosowo jest dziś jednym wielkim morzem cierpienia i krwi. - Jeżeli tam pojedziesz, koniec z nami - zagroziłam, sięgając po jedyną broń, jaka mi pozostała. Nie zareagował na moje słowa. - Jedź ze mną, Val. - Nie, nie mogę, Jake. Jestem wypalona, nie mogę tam jechać. Nie chcę więcej patrzeć na wojnę. Skinął głową, obszedł biurko, pochylił się nade mną i objął mnie mocno. Serce ścisnęło mi się boleśnie, ale w ostatniej chwili siłą powstrzymałam łzy. Nie udało mi się jednak zapanować nad drżącym głosem. - Jake, proszę, zostań, proszę cię... Wypuścił mnie z objęć i rzucił mi chłopięcy, trochę łobuzerski uśmiech. - Nic mi się nie stanie, Val. Musisz mi zaufać.
II
R
I pojechał. Trzy noce później poleciał do Belgradu. Zostałam sama w mieszkaniu, nagle zagubiona i bezradna, po siedmiu miesiącach emocjonalnej i fizycznej bliskości. Nadal nie mogłam zrozumieć, jak do tego doszło. Wszystko stało się tak nagle, tak szybko; ledwo powiedział mi, że zamierza wyjechać, a już go nie było. Zabrał swoje aparaty fotograficzne i wielką torbę, do której zapakował sznurowane buty na grubej podeszwie i kurtkę-panterkę. Wrócił do Kosowa, gdzie zginął Tony Hampton, a moje życie nieodwracalnie się zmieniło. Dlatego przepełniał mnie przesądny lęk. Czułam, że to miejsce jest dla mnie pechowe i wiedziałam, że Jake zginie, chociaż nie byłam w stanie o tym myśleć. Jedno przemawiało na jego korzyść - nie był bezmyślny i nierozważny jak Tony, na pewno nie. Codziennie wiele razy mod-
liłam się, aby korzystał ze swego rozsądku i mądrości, i aby dzięki temu zdołał uniknąć niebezpieczeństwa. Trzymałam za niego kciuki, bo kochałam go całym sercem, lecz w głębi duszy czułam się zraniona i dotknięta, ponieważ okazało się, że nakaz sumienia jest dla niego ważniejszy od moich pragnień. A to trudno było mi zaakceptować.
III
R
S
Mike w końcu przekonał mnie do przyjęcia zlecenia na zdjęcia w Meksyku. Niechętnie przyznałam, że mój szef ma jednak rację - w Meksyku nie będę miała czasu, aby bez przerwy martwić się o Jake'a. Oczywiście nie łudziłam się, że nagle przestanę się zamartwiać, ale w końcu Acapulco było na drugim końcu świata. Nadawane przez CNN wiadomości wprawdzie tam docierały, lecz przecież nie musiałam włączać telewizora. Okazało się, że projekt Mike'a jest dosyć złożony, więc kiedy tylko Alexander St. Just ostatecznie wyraził zgodę na nasze przybycie do jego posiadłości, przystąpiliśmy do pracy. - Musisz mieć dwójkę asytentów - powiedział Mike i zapro ponował mi dwóch mniej doświadczonych fotografów z nowo jorskiej placówki Gemstar. Byli to mili i kompetentni chłopcy, ale ja odrzuciłam ich kandydatury. - Chciałabym zabrać do Meksyku mojego brata Donalda i jego narzeczoną, Alexis Rayne - oświadczyłam. - Alexis jest świetną dziennikarką, podobnie jak Donald. Potrzebni mi będą ludzie, którzy napiszą dobry tekst do moich zdjęć i zajmą się dziennikarską oprawą projektu. Oboje majądość doświadczenia, aby pomóc mi przy ustawianiu oświetlenia i innych rzeczach. Nie będą też zbyt drodzy - dodałam. Mike zgodził się, chyba głównie dlatego, że wiedział, jak bardzo tęsknię za Jakiem, i chciał chociaż trochę poprawić moje samopoczucie. Pamiętał też, że niedawno pogodziłam się z Donaldem, i bardzo go to cieszyło. Przez kilka pierwszych dni po wyjeździe Jake'a codziennie płakałam do poduszki, ale wreszcie udało mi się wziąć w garść.
R
S
Zrozumiałam, że muszę zachowywać się jak dorosła kobieta, którą podobno byłam. Miałam trzydzieści jeden lat i musiałam zarabiać na życie. Nie mogłam bez przerwy snuć się po mieszkaniu jak oszalała z rozpaczy Ofelia, bo to do niczego nie prowadziło. Absolutnie do niczego. Tak więc spakowałam ubrania odpowiednie na upały, kilka nieco bardziej oficjalnych szmatek i wszystkie najlepsze aparaty. Zrobiłam także potężny zapas filmów, wystarczający na dwa tygodnie zdjęć, i uznałam, że jestem gotowa na spotkanie z ekscentrycznym Alexandrem St. Just Stevensem i jego malarstwem. Szczerze mówiąc, fascynowała mnie ta historia wielkiego sukcesu, odniesionego przez genialnego chłopca, który urodził się na przedmieściach Leeds i dotarł na sam szczyt. Osiągnął wszystko sławę i majątek, powodzenie i uznanie. Mike miał rację, ludzie oszaleją na punkcie Alexandra St. Just Stevensa, ponieważ uwielbiają zapach pieniędzy, sukcesu i władzy. Janine, która na szczęście zjawiła się w przeddzień mojego wyjazdu, pomogła mi dokończyć pakowanie i dokładnie wysprzątała mieszkanie. Obiecała, że wpadnie kilka razy, aby utrzymać wszystko w stanie ładu i porządku. Wieczorem nie byłam głodna, ale ponieważ Janine ugotowała cielęcą potrawkę z warzywami, postanowiłam zjeść choć trochę, siedząc przed telewizorem. Odgrzewając potrawkę, westchnęłam ciężko. Wiedziałam, że dopóki jestem w Europie, będę stale słuchać wiadomości, czekając na informacje z Kosowa. Mieszałam mięso w rondelku i myślałam o Jake'u. Był teraz gdzieś w Kosowie, prawdopodobnie w Prisztinie, jak powiedział mi Jacques Foucher. Kiedy nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu, podskoczyłam nerwowo i chwyciłam słuchawkę, mając nadzieję, że to Jake. - Halo? - zawołałam. - Il est mort, il est mort - dobiegł mnie zachrypnięty kobiecy głos, którego nie byłam w stanie rozpoznać. Serce podeszło mi do gardła i z całej siły zacisnęłam palce na słuchawce, usiłując przełknąć ślinę. - Kto nie żyje?! - krzyknęłam. - Kto mówi?! Kto mówi?! - On nie żyje, mademoiselle Denning. O1ivier Bregone nie żyje!
R
S
- O, mój Boże, to ty, Simone! - wykrztusiłam, oddychając z ulgą. - Myślałam, że dzwoni ktoś z Kosowa, aby powiadomić mnie, że monsieur Jake nie żyje... - Bardzo mi przykro, mademoiselle, że panią przestraszyłam. - I to jak! Opowiadaj od początku, Simone. Czy to prawda? O1ivier naprawdę nie żyje? - Oui, mademoiselle, oui. Nikomu nie życzę śmierci, ale cieszę się, że ten drań nie będzie więcej dręczył mojej córki. Francoise jest wolna. - Skąd masz tę wiadomość? - zapytałam szybko, wiedziona dziennikarskim instynktem. - Powiedzieli o tym w telewizji, dziś wieczorem. O1ivier został zastrzelony przez jednego z tych kryminalistów z Marsylii. Jednego z narkotykowych bossów. - Och, Simone, co za ulga dla Francoise, i dla nas wszystkich! - Tak. Mademoiselle, proszę zadzwonić do Francoise i przekazać jej tę wiadomość. Zresztą najlepiej będzie, jeżeli poda mi pani jej numer telefonu i sama jej o tym powiem. - Zadzwonię do niej, a ona natychmiast się z tobą skontaktuje, Simone. - Simone roześmiała się cicho. - Ach, nie ufa mi pani, mademoiselle Denning. Nie jest pani pewna, czyja to ja. - Nie, Simone, wiem, że ty to ty. Poznaję twój głos. Mówiłam prawdę, chciałam jednak na wszelki wypadek potwierdzić informację o śmierci O1iviera. Strzeżonego pan Bóg strzeże. - Dobrze, poczekam na telefon od Francoise - powiedziała Simone. - Oboje, Armand i ja, jesteśmy w Les Roches Fleuries. - Kiedy się rozłączyła, zadzwoniłam do Mike'a. Telefon odebrała Joy, która natychmiast oddała słuchawkę ojcu, ponieważ powiedziałam jej, że to pilna sprawa. - Co się dzieje, Val? - zapytał nerwowo. - Czy coś się stało? - Miałam właśnie telefon od Simone, która twierdzi, że O1ivier Bregone nie żyje. Zginął od kuli w Marsylii, zastrzelony przez jednego z tamtejszych narkotykowych bossów. - Jezu Chryste! - wykrzyknął Mike. - Skąd Simone ma tę wiadomość?!
R
S
- Podano ją w lokalnej telewizji. Mógłbyś to sprawdzić? Mu simy być absolutnie pewni, zanim powiemy Francoise. Mike oddzwonił dopiero po godzinie. Nie był na sto procent pewny, czy O1ivier Bregone faktycznie nie żyje. - Słuchaj, Val, rozmawiałem ze znajomym z Interpolu, który ma kontakt ze wszystkimi szychami we francuskiej policji i prokuraturze. Wykonał parę telefonów i teraz czeka na informacje od swoich ludzi. W pierwszej chwili powiedział, że to bardzo prawdopodobne. Twierdzi, że żadna stacja telewizyjna nie podałaby spreparowanej wiadomości, bo takie podejrzenia chodzą ci chyba po głowie, prawda? - Tak. - Na razie wstrzymamy się z telefonem do Francoise. Musimy rozegrać to na spokojnie. Zadzwonię do ciebie, jak tylko czegoś się dowiem. Odłożyłam słuchawkę i wróciłam do kuchni, gdzie umyłam rondelek, talerz oraz sztućce, i zrobiłam sobie herbaty. Potem usiadłam przed telewizorem i włączyłam CNN. Długo oglądałam wiadomości, których spora część dotyczyła sytuacji w Kosowie, i martwiłam się o Jake'a. Dochodziła dziesiąta trzydzieści, kiedy Mike wreszcie zadzwonił. - To prawda, O1ivier nie żyje - obwieścił triumfalnie. - Zastrzelił go jakiś przestępca, tak jak mówiła Simone. Wydział zabójstw w Marsylii oficjalnie potwierdził tę informację. Mogę zadzwonić do Francoise? - Och, Mike, oczywiście, dzwoń, i to już! - zawołałam, słysząc w jego głosie ulgę i radość. - Przekaż jej, żeby jak najszybciej zatelefonowała do matki, dobrze? I powiedz, że ja zadzwonię jutro, przed wylotem do Meksyku. - Wszystko powtórzę. I dzięki, serdeczne dzięki. Val? - Tak, Mike? - Postaraj się nie martwić o Jake'a. Wszystko będzie w porządku, zobaczysz. Jake jest mądry i ostrożny.
IV Acapulco
R
S
Ktoś, kto nie widział hacjendy Rosita, nigdy nie uwierzyłby, że takie posiadłości w ogóle istnieją. Na terenie hacjendy znajdowało się kilka willi, parę pawilonów dla gości, ogromne studio, w którym Alexander St. Just Stevens malował swoje obrazy, budynek kuchenny oraz pawilon dla służby. Wszystkie wspaniale zaprojektowane budynki wzniesiono z białego kamienia, co nadawało im bardzo hiszpański wygląd. Podłogi i część ścian głównej willi, w której mieszkał sławny malarz, pokryto płytami białego marmuru; pokoje pełne były meksykańskich antyków, obrazów mistrza oraz przyciągających wzrok drobiazgów i lamp. Zabudowania znajdowały się na wysokim zboczu za miastem, toteż z okien wszystkich willi roztaczał się imponujący widok. Daleko w dole lśniło w słońcu błękitne morze, a położone nieco wyżej ogrody zachwycały bogactwem kwiatów, roślin, kwitnących krzewów i drzew. Cały kompleks otoczony był bardzo wysokim murem, a głównej i tylnej bramy strzegli uzbrojeni po zęby strażnicy. Muszę przyznać, że kiedy tydzień temu pierwszy raz zobaczyłam tych ochroniarzy, byłam trochę zaskoczona. Sytuację wyjaśnił mi Len Wilkinson, osobisty sekretarz malarza, szczery i bardzo uprzejmy człowiek, który odebrał mnie z lotniska w Acapulco. - Strażnicy są po prostu niezbędni, Val - oświadczył. - Poza obrazami Alexandra jest tu mnóstwo innych cennych rzeczy, więc po co kusić los i złodziei? Od razu polubiłam Lena, który nie ukrywał, że również pochodzi z Leeds, z podobnej rodziny jak Alexander. - Należę do mafii z Yorkshire, która osacza naszego bohate ra - powiedział z błyskiem w oku. Natychmiast zorientowałam się, że nie będzie mi trudno porozumieć się z pełnym poczucia humoru Lenem. Donald i Alexis przybyli do Acapulco dwa dni przede mną, przywożąc potrzebny sprzęt oświetleniowy oraz kilka innych
R
S
urządzeń. Okazało się, że wszystkie zamówione przeze mnie rzeczy są niezbędne, co bardzo mnie ucieszyło. Jeszcze większą radość sprawiło mi odkrycie, że Alexis i Donald znakomicie ze sobą współpracują. Sympatia, jaką już czułam do Alexis, niepomiernie wzrosła. Narzeczona Donalda była uroczą, chętną do pracy, energiczną, pewną siebie i godną zaufania młodą kobietą, którą czekała duża kariera. Była też śliczna, szykowna i doskonale wychowana. Zaraz po przylocie Len zawiózł mnie do dużej, pełnej słońca willi, w której miałam zamieszkać razem z moim bratem i Alexis. - Zobaczymy się na kolacji - powiedział na pożegnanie. - O dziewiątej. Donald przywitał mnie bardzo ciepło, najwyraźniej zadowolony z mojego przybycia, Alexis zaś natychmiast zaproponowała, że pomoże mi się rozpakować. Nie kryłam wdzięczności, ponieważ ostatnie trzydzieści sześć godzin było dla mnie dosyć męczące. Poprzedniego dnia przyleciałam do Nowego Jorku na pokładzie concorde'a, przenocowałam na Beekman Place i rano wyruszyłam do Acapulco samolotem Mexicana Airlines. Byłam przyzwyczajona do intensywnych podróży, ale tego dnia czułam się naprawdę wykończona. Miałam ochotę runąć na łóżko i przespać co najmniej kilkanaście godzin. - Jakim cudem mam dotrwać do kolacji o dziewiątej? - zapytałam Donalda. - Zdrzemnij się - powiedział ze śmiechem. - Obudzimy cię na tyle wcześnie, żebyś zdążyła się przebrać. - Skoro tak mówisz... - zgodziłam się i natychmiast zabrałam się do rozpakowywania swoich rzeczy, które Alexis wieszała i układała w szafie. Kiedy skończyłyśmy, wszyscy troje wyszliśmy do ogrodu, aby chwilę porozmawiać i napić się mrożonej herbaty. Alexis i Donald po prostu nie mogli się doczekać, żeby opowiedzieć mi, jak wygląda życie w hacjendzie Rosita. - To niezwykłe miejsce - powiedział Donald. - Alexander na pewno ci się spodoba - to zupełnie sympatyczny facet, chociaż jest ekscentrykiem i dziwacznie się ubiera. - Jest bardzo przystojny - uzupełniła Alexis.
R
S
- Kobieciarz - mruknął Donald, mrugając do mnie porozu miewawczo. Kiwnęłam głową. - Wiem. Przed wyjazdem z Paryża zasięgnęłam tu i ówdzie informacji. Był kilkakrotnie żonaty, miał parę kochanek i ma bliżej nieokreśloną liczbę dzieci. - I cała ta wielka rodzina mieszka właśnie tutaj, w hacjendzie Rosita - z szerokim uśmiechem oznajmił Donald. - Mam nadzieję, że z wyjątkiem jego pierwszej żony, która umarła wiele lat temu - zauważyłam. - Oczywiście, ale wiesz, co mam na myśli - wszystkie te kobiety kręcą się tu koło niego. Żadna z nich nie jest aktualną panią jego serca. Uważaj, Valentine, bo ten facet nie potrafi się oprzeć ładnej buzi. - Nie musisz się o mnie martwić, bracie - odpaliłam. - Pilnuj Alexis, dobrze? - Alexander nie jest nią zainteresowany - mruknął Donald i wybuchnął śmiechem. - Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów i odwrócił się zniechęcony. - Jestem ci bardzo wdzięczna za te miłe słowa - powiedziała Alexis i zdzieliła mojego brata pięścią w ramię.
V
Tę rozmowę odbyliśmy tydzień temu. Szybko przyzwyczaiłam się do życia w hacjendzie Rosita. Czułam się tu tak dobrze, że czasami wydawało mi się, iż w ogóle nie mam ochoty jej opuszczać. Było to naprawdę piękne miejsce, tchnące spokojem i ciszą. Pogoda nam dopisywała - w ciągu dnia było bardzo ciepło, lecz raczej nie upalnie, wieczorami nieco chłodniej. Niebo zawsze zachwycało błękitem, a słońce świeciło jasno. Już po dwóch dniach poczułam się młodsza, silniejsza i spokojniejsza. Poznałam wszystkich z otoczenia sławnego malarza. W skład mafii z Yorkshire wchodziło kilku jego przyjaciół z czasów studenckich. Muszę przyznać, że podobała mi się taka lojalność. Len Wilkinson pełnił funkcję capo di tutti capi, jak żartobliwie nazywał go Alexander, posługując się nomenklaturą sycylijskiej
R
S
mafii. Len rzeczywiście był szefem wszystkich szefów, ponieważ zajmował się niezliczonymi transakcjami biznesowymi malarza, organizacją jego wystaw oraz sprzedażą obrazów. Len był atrakcyjnym, niezbyt wysokim mężczyzną o otwartej twarzy i srebrzystych włosach. Miał bardzo atrakcyjną i miłą żonę, Jennifer Wilkinson, która również znała Alexandra z początkowego okresu jego kariery. Malarzowi towarzyszyło zawsze także dwóch innych przyjaciół, którzy nie odnieśli wielkich sukcesów w świecie sztuki i z entuzjazmem pomagali Alexan-drowi gruntować płótna, oprawiać je w proste, drewniane ramy i mieszać farby. Wszyscy chętnie pracowali dla Alexandra. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ malarz zawsze odnosił się do nich z wielkim szacunkiem i serdecznością. Mimo całej pozornej ekscentryczności i uwodzicielskich skłonności Alexander był w gruncie rzeczy dobrym, ciężko pracującym człowiekiem, kochającym ojcem i wiernym przyjacielem kobiet, które kiedyś zajmowały istotne miejsce w jego życiu. Jeśli chodzi o obrazy, to naprawdę były one niezwykłe. Płótna z najnowszej serii wręcz przytłaczały siłą wyrazu, energią i intensywnością barw. Były fascynujące, zapierały dech w piersiach. Byłam przekonana, że dzięki nim Alexander rzuci sobie do nóg cały świat artystyczny. Fotografowałam je przez cały tydzień, i uważałam, że są to prawdziwe dzieła sztuki, nieporównywalne z żadnymi innymi. Były ogromne, imponujące i dramatyczne; wiedziałam, że wykonane przeze mnie zdjęcia w pełni oddadzą ich wielkość. Dopiero dziś miałam zacząć fotografować samego Alexandra St. Just Stevensa przy pracy w studiu, w willi z białego marmuru, w otoczeniu dzieci, na terenie hacjendy w towarzystwie przyjaciół z Yorkshire. Wyjaśniłam już malarzowi, że zdjęcia muszą trochę potrwać, a on zgodził się spędzić ze mną kilka następnych dni, pozując do fotografii.
VI Ściągnęłam włosy do tyłu w koński ogon, związałam je wstążką i włożyłam jasnoniebieski podkoszulek oraz białe płócienne
R
S
szorty. Na nogi wsunęłam wygodne buty do tenisa, stare, ale czyste, ponieważ wiedziałam, że cały dzień upłynie mi na intensywnej pracy. - Wychodzę, Donaldzie! - zawołałam do brata, który jeszcze nawet nie wystawił nosa ze swojego pokoju. Otworzył szeroko drzwi. - No tak, przecież dzisiaj jesz śniadanie z samym mistrzem! wykrzyknął. - Uważaj, Val, zauważyłem, że facet pożera cię wzrokiem. Jest na ciebie nieprzyzwoicie napalony. - Nic z tych rzeczy - odparłam spokojnie, wiedząc, że Donald tylko się ze mną drażni. - Donald ma rację, Val - powiedziała Alexis, stając za moim bratem. Zmarszczyłam brwi. - Wam dwojgu tylko seks w głowie... - mruknęłam. - Wcale nie żartujemy - zapewnił mnie Donald. - Kiedy Alexander na ciebie patrzy, jego oczy płoną pożądliwością. Wybuchnęłam śmiechem. - Co za określenie, Donaldzie! Powinieneś wykorzystać je w swojej rubryce! - Tak uważasz? - Zastanowił się. - Masz rację, jest niezłe... - Zjedzmy teraz śniadanie, Donaldzie, bo o dziesiątej mamy spotkać się z Val - powiedziała Alexis, spoglądając na mnie pytająco. - Czy to nadal aktualne? Skinęłam głową. - Tak. Alexander zaprosił mnie na kawę do swojego studia, nie do willi, więc tam spotkamy się o dziesiątej. - W porządku... - Alexis zawahała się i lekko przygryzła dolną wargę. - Słuchaj, Val, czy zamierzasz sfotografować te jego kobiety? - Nie jestem jeszcze pewna. Czemu pytasz? - Myślę, że to nadałoby reportażowi nieco ostrzejszy smaczek, sprawiłoby, że byłby trochę barwniejszy - wyjaśniła. - Ale przecież fotoreportaż ma dotyczyć sztuki, wielkiej sztuki i samego malarza. Nie wiem, czy warto w nim uwzględniać jego życie uczuciowe, kobiety i czworo dzieci. - Sześcioro - poprawił mnie Donald. - Dwoje uczy się w college'u
R
S
- Dziękuję za sprostowanie, ale wcale o nich nie zapomniałam, skarbie - oświadczyłam. - Przyszło mi do głowy, że może Alexander chciałby sfotografować się razem z całą swoją rozległą rodziną - dodała Alexis. - Czytelnicy zobaczyliby w nim wtedy zwyczajnego człowieka, nie tylko mistrza pędzla. - To dobry argument - powiedziałam, wieszając sobie na szyi aparaty. - Przemyślę to i podejmę decyzję. Nie zapomnij przynieść sprzętu, Donaldzie. Studio jest wprawdzie znakomicie oświetlone, ale chciałabym stworzyć takie samo wrażenie, jak wczoraj. Donald skinął głową. - Nie ma problemu, siostro. - Dziękuję, Donaldzie. - Uśmiechnęłam się. Mój brat nagle zaczął się śmiać. - O co chodzi? - Przez cały tydzień mówię do ciebie „siostro", a ty ani razu na mnie nie nawrzeszczałaś. - Już mi to nie przeszkadza. I zdziwiłam się, ponieważ naprawdę tak było.
ROZDZIAŁ 31
I
R
S
Idąc przez ogród w kierunku studia Alexandra, myślałam o Jake'u. Moje myśli wciąż krążyły wokół niego, ponieważ ciągle martwiłam się, czy nic mu nie grozi. W nocy często włączałam telewizję, aby wysłuchać wiadomości z Kosowa, i prawie natychmiast wyłączałam odbiornik. W Kosowie szalała śmierć i zniszczenie. Mike, który kolejny raz dowiódł, że jest wiernym i niezawodnym przyjacielem, codziennie dzwonił do Jacques'a Foucher i przesyłał mi świeże informacje faksem. Na razie Jake żył i przygotowywał relacje z Prisztiny, ja zaś, wstrzymując oddech, pracowałam w hacjendzie Rosita i modliłam się o jego bezpieczeństwo. Obiekt moich zdjęć spodobał mi się od razu. Czterdziestopięcioletni Alexander St. Just Stevens uważany był za największego żyjącego malarza; krytycy często nazywali go „Picassem tysiąclecia". W moich oczach jego obrazy były ekscytujące, pełne życia i barw. Alexander był bardzo przystojnym mężczyzną o mocnych, wyrazistych rysach twarzy. Jego ciemne włosy przyprószyła przedwczesna siwizna, ale posrebrzone skronie podkreślały tylko niezwykłą zieleń jego oczu, przenikliwie patrzących na świat spod grubych czarnych brwi. Wysoki, świetnie zbudowany, opalony i energiczny, uwielbiał tenis, pływanie i łowienie ryb. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że jest kobieciarzem; Donald nie musiał mnie o tym informować. O jego namiętności do kobiet i wielu związkach i romansach dowiedziałam się z artykułów w gazetach i czasopismach, które przejrzałam przed przy-
R
S
jazdem do Meksyku. Jego uwielbienie dla kobiet znajdowało odbicie w pasji, z jaką całe życie malował swoje obrazy. Len Wilkinson powiedział mi, że Alexander często pracował całymi dniami, bez chwili przerwy. Sama również zauważyłam, że dysponuje niezwykłą energią, widoczną we wszystkim, co robił. Chociaż wykpiłam uwagę Donalda, jakoby Alexander zwrócił na mnie uwagę, w głębi serca wiedziałam, że mój brat wcale się nie pomylił. Donald był niezwykle spostrzegawczy - jego bystre, przenikliwe oczy widziały wszystko, a ponieważ teraz codziennie pracowaliśmy razem, nic nie mogło ujść jego uwagi. Uznałam jednak, że lepiej będzie udać, iż wcale nie zdaję sobie sprawy z zainteresowania Alexandra i w ten sposób położyć kres całej sprawie. Czasami ta sytuacja mocno mnie niepokoiła, ponieważ czułam, że Alexander coraz bardziej angażuje się w naszą znajomość, chociaż wcale go do tego nie zachęcałam. W ciągu minionych dziewięciu dni spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu, wspólnie pracując, jedząc i odpoczywając. Doskonale się poznaliśmy, chociaż naturalnie nigdy do niczego między nami nie doszło. Odkryliśmy, że świetnie się rozumiemy, mamy wiele wspólnych tematów i przebywanie razem sprawia nam dużo radości. W tak zwanym czasie wolnym również często się spotykaliśmy. Alexander codziennie zapraszał nas wszystkich na kolacje do swojej willi, zwykle jedliśmy też razem lunch. Wiedziałam, że na terenie hacjendy mieszkają we własnych willach jego dwie byłe żony i dwie byłe kochanki, lecz one nigdy nie uczestniczyły w naszych spotkaniach. Razem z mistrzem do stołu zasiadali zawsze Len i jego żona, Jennifer, oraz Neal Lomax i Kevin Giles, oddani asystenci, którzy tak chętnie pracowali z Alexandrem w studiu. Nieco rzadziej towarzyszyła nam Marcia Dermot, sekretarka Alexandra, która większość wieczorów spędzała ze swoją trzyletnią córeczką. Alexander mieszkał sam w głównym domu - willi z białego marmuru. Tam urządzał wieczorne przyjęcia, chociaż wiedziałam, że często po naszym wyjściu jeszcze długo pracuje w studiu. Sam powiedział mi, że sztuka jest całym jego życiem. To Jennifer Wilkinson poinformowała mnie, że w tej chwili
R
S
w życiu Alexandra nie ma nikogo wyjątkowego. Ponieważ była to luźna, zupełnie przypadkowo rzucona uwaga, kiwnęłam tylko głową, nie siląc się na inną reakcję. Dotarłszy do studia, przystanęłam na chwilę i uważnie przyjrzałam się temu pomieszczeniu. Znajdowało się na samej krawędzi zbocza i robiło naprawdę duże wrażenie. Popchnęłam ciężkie dębowe drzwi, weszłam do środka i, jak zwykłe, znieruchomiałam tuż za progiem, podziwiając to niezwykłe wnętrze. Studio było ogromne, a wrażenie to potęgowała ściana ze szkła, która wznosiła się aż do sufitu i pozwalała z każdego miejsca swobodnie obserwować znajdujące się u stóp zbocza morze. W suficie umieszczono duży świetlik, dzięki któremu oświetlenie w studiu było wręcz idealne. W drugim końcu wielkiego pomieszczenia ustawiono niezbyt wysoką platformę - coś w rodzaju sceny, na której Alexander ustawiał skończone płótna, niektóre naprawdę gigantycznych rozmiarów. Za sceną znajdowała się całkowicie wyposażona kuchnia, łazienka i sypialnia, gdzie nocował, kiedy pracował do późnej nocy. Pod przeciwległą ścianą widniało drugie podwyższenie, zalane światłem wpadającym tu przez szklaną ścianę i świetlik w suficie. To właśnie tutaj pracował w dzień i w nocy. Pod sufitem założono specjalne reflektory, które oświetlały pracownię po zapadnięciu zmroku. Zawahałam się. Studio było puste i ciche. - Halo! Halo! - zawołałam, przechodząc dalej i rozglądając się dookoła. - To ty, Val? - rozległ się donośny głos Aleksandra, który nagle wyłonił się zza platformy z twarzą pokrytą pianą i brzytwą w ręku, ubrany tylko w pomazane farbą białe spodnie i nie mniej brudne buty do tenisa. - A któż by inny? - odpowiedziałam ze śmiechem. - Dzień dobry, Alexandrze. Mam nadzieję, że nie przyszłam za wcześnie. Spojrzał na zegarek i potrząsnął głową. - Nie, ty nigdy nie mogłabyś przyjść za wcześnie. Daj mi pa rę minut, a zaraz do ciebie dołączę. Z kuchni przynieśli już śnia danie.
- Poczekam na tarasie - powiedziałam. Wyszłam na zewnątrz. Taras ciągnął się wzdłuż jednej ściany pracowni, odgrodzony żywopłotem od reszty budynków. Bezpośrednio pod nim rozpościerało się morze. Był tu osłonięty od słońca parasolem stół i cztery krzesła. Usiadłam i zapatrzyłam się na błękitne fale przede mną. Po chwili ze studia wyszedł Alexander, niosąc dużą drewnianą tacę. Zdążył się już przebrać w czyste białe spodnie i buty do tenisa oraz białą meksykańską koszulę.
II
R
S
- Trochę pracowałem - powiedział, stawiając tacę na stole. - Przez całą noc? - zapytałam. Potrząsnął głową. - Nie, od świtu. Chciałem skończyć coś... Coś wyjątkowego, tak mi się w każdym razie wydaje. Później ci to pokażę. Podał mi kawę i zapraszającym gestem wskazał koszyk pełen grubych kromek domowego chleba, ciasta i grzanek. - Dziękuję, nie jestem głodna - mruknęłam i pociągnęłam łyk kawy. Alexander także napił się kawy i ugryzł kawałek posmarowanej masłem grzanki. Przez chwilę siedzieliśmy w przyjaznym milczeniu. Co ty na to, żebyśmy dziś przed południem zaczęli robić zdjęcia w pracowni? - zapytałam wreszcie. - Może zrobiłabym ci kilka ujęć na tle ukończonych obrazów? - Proszę bardzo. - Jego zielone oczy omiotły mnie uważnym spojrzeniem. - Zależy mi tylko na jednym -jak najmniej zdjęć mnie samego, dobrze? Skinęłam głową. Dobrze, chciałabym jednak zrobić ci kilka zdjęć przy sztalugach, podczas pracy, i z ukończonymi obrazami. I jeszcze... -Przerwałam, nagle niepewna, czy mówić dalej. - Nie chcesz mnie chyba prosić, żebym pozował z moimi byłymi żonami i kochankami, co? Milczałam. - Moje byłe żony nie lubią, kiedy się je fotografuje, szczegół-
R
S
nie Danielle i Carole, które są bardzo nieśmiałe. Wiem, że wolałyby nie uczestniczyć w zdjęciach. - No, cóż... - zaczęłam. - Tak, Val? - Świetnie je rozumiem, ale... - Znowu przerwałam, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. - Myślałam, że takie rodzinnie fotografie wzbogacą twoją historię o wymiar ludzki... Uśmiechnął się lekko. - Słuchaj, Val, prowadziłem i nadal prowadzę bardzo niekonwencjonalne życie. Wiele ludzi uważa, że jestem szaleńcem, ponieważ mieszkam w hacjendzie ze wszystkimi swoimi kobietami, ale według mnie takie rozwiązanie jest najlepsze, i dla moich byłych pań, i dla moich dzieci. Tu są bezpieczne, chronione i nie muszą przejmować się codziennymi niedogodnościami, jakich mnóstwo w życiu innych ludzi. Tu nie może im się przydarzyć nic złego. Nie jestem jednak przekonany, czy należy propagować mój styl życia... - Rozumiem, Alexandrze. Może wobec tego pozwolisz sfotografować się z dziećmi? Zdecydowanie potrząsnął głową. - Raczej nie, Val. Na świecie nie brakuje szaleńców i dewiantów, a ja nie chcę narażać moich dzieci na niebezpieczeństwo porwania. - Ale przecież twoje dzieci mieszkają razem z tobą tutaj, w tej strzeżonej hacjendzie - powiedziałam. - To prawda. - Westchnął. - Pomyślę o tym, dobrze? Zapadło milczenie, którego nie miałam ochoty przerywać. Musiałam pozbierać myśli i ponownie przemyśleć plan zdjęć. Podniosłam głowę i wystawiłam twarz do słońca. Przeciągnęłam się lekko i na parę chwil zamknęłam oczy. Potem wyprostowałam się i spojrzałam na Alexandra. - Przepraszam cię, jeśli poprosiłam o zbyt wiele, ale te zdjęcia są naprawdę ważne. Ukażą się w prasie na całym świecie. - Zdaję sobie z tego sprawę, Val. Mnie również bardzo zależy, aby wypadły jak najlepiej, wolałbym jednak nie mieszać do tego mojego osobistego życia. - Niech więc tak będzie - powiedziałam, widząc, że go nie przekonam i nie chcąc zrazić go dalszym naleganiem.
R
S
- Cieszę się, że mogę cię tutaj gościć - odezwał się nagle. -Podoba ci się moja hacjenda, prawda? - Bardzo! -wykrzyknęłam, nie kryjąc entuzjazmu. - To piękne, spokojne miejsce, istny raj. Na świecie zostało już bardzo niewiele takich zakątków. - Więc może zostaniesz tu trochę dłużej? - Chciałabym, ale pod koniec tygodnia powinnam wracać do Paryża. Muszę zawieźć tam twoje zdjęcia. - Jeżeli musisz jechać tylko z tego powodu, to mogę posłać Neala. Z radością odwiedzi Paryż. Wpatrywałam się w niego bez słowa. - Lubię cię, Val - dodał. - Już kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy, zrozumiałem, że twoja obecność dobrze mi zrobi. Nadal milczałam, zastanawiając się, co jeszcze powie. - W ubiegłym tygodniu odbyliśmy kilka bardzo szczerych rozmów - powiedział, obdarzając mnie ciepłym uśmiechem. -Już dawno nie otworzyłem się przed nikim do tego stopnia, chyba nawet od czasu studiów. Teraz wiesz o mnie wszystko, a ja dość dobrze poznałem ciebie. Wiem, co czujesz i w jaki sposób rozumujesz... To wyjątkowa sytuacja, nie sądzisz? - Mam takie same odczucia, Alexandrze. - Zaśmiałam się. -Jesteś cudownym słuchaczem i znasz wszystkie moje tajemnice. Wykazałeś się wielką cierpliwością, bez protestu słuchając mojej gadaniny. - Ja też sporo gadałem. Naprawdę cieszę się, że podzieliłaś się ze mną tyloma ważnymi rzeczami. - Wydaje mi się, że jesteśmy teraz dobrymi przyjaciółmi -powiedziałam. - Mam taką nadzieję. - Nachylił się nad stołem i utkwił we mnie swoje zielone oczy. - Zostań trochę dłużej, Val. Przywiozłaś tu ze sobą coś niezwykłego. Zastanowię się nad twoją propozycją. - Nie bardzo wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Rozmawialiśmy o dzieciństwie, życiu i tych, których kochaliśmy. Staliśmy się sobie bardzo bliscy i właściwie nie było w tym nic dziwnego. Los skazał nas na kilka wspólnych dni i okazało się, że ta próba wcale nie była nieprzyjemna.
III
R
S
To był długi dzień. Zrobiłam mnóstwo zdjęć Alexandrowi w studiu i razem z jego dwoma asystentami. Pracowało nam się świetnie i przy wsparciu ze strony Donalda i Alexis wszystko poszło znakomicie. Mój brat i jego narzeczona okazali się prawdziwymi zawodowcami -pracowali niezwykle sprawnie i spokojnie. Potem wszyscy zjedliśmy lunch na tarasie i pracowaliśmy dalej, aż do wczesnego wieczora. Skończyliśmy o siódmej. Byłam zmęczona, natomiast Alexander nadal tryskał energią i nalegał, abyśmy wypili z nim koktajl na tarasie. Później popływaliśmy trochę w basenie, zjedliśmy kolację i zasiedliśmy przed ekranem w sali projekcyjnej, zajadając prażoną kukurydzę i zaśmiewając się z wybranej przez gospodarza komedii. - Lecę z nóg - oświadczyłam o północy. - Muszę iść spać. Podniosłam się z miejsca i razem ze wszystkimi ruszyłam w kierunku drzwi. Alexander skinął głową i zrozumiałam, że chce mi towarzyszyć do willi, ale Donald i Alexis wzięli mnie między siebie i na tym się skończyło. W willi zastałam faks od Mike'a. Pisał, że Francoise wróciła wreszcie do Paryża i jest w doskonałej formie. Nie wspominał o Jake'u, co niewątpliwie oznaczało, że jeszcze żyje i przebywa w Kosowie. Byłam zupełnie wyczerpana, więc szybko zasnęłam. Na szczęście nic mi się nie śniło i następnego ranka obudziłam się wypoczęta i odświeżona.
IV Pod koniec tygodnia Alexander zaprosił mnie do swej pracowni na drinka. Uprzedził, abym przyszła sama, bo chciałby mi coś pokazać. Mieliśmy za sobą bardzo udany dzień. Zrobiłam mu parę doskonałych zdjęć w otoczeniu mafii z Yorkshire i idąc w kierunku studia, doszłam do wniosku, że bardzo chętnie napiję się czegoś dobrego i chwilę z nim porozmawiam.
R
S
Studio było puste. - Jestem, Alexandrze! - zawołałam. Natychmiast wyszedł zza podwyższenia, na którym stały największe płótna. W jednej ręce trzymał butelkę szampana, a w drugiej dwa kieliszki. - Cieszę się, że już przyszłaś, Val! - Uśmiechnął się, spiesząc mi na spotkanie. - Najpierw wypijemy odrobinę bąbelków, a potem odsłonimy obraz. -Odsłonimy obraz? - powtórzyłam, mierząc go bacznym spojrzeniem. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że masz tu jakiś obraz, którego dotąd nie widziałam? - To właśnie chcę powiedzieć. Dopiero go skończyłem, więc jeszcze nie miałem szansy ci go pokazać. Postawił kieliszki na stole, napełnił je szampanem. Podał mi jeden z nich, sam wziął drugi. - Twoje zdrowie, Val - powiedział, lekko trącając się ze mną kieliszkiem. - Obyś żyła długo i szczęśliwie. - Życzę ci tego samego, Alexandrze. Alexander otoczył mnie ramieniem i poprowadził w odległy kąt studia, ku podwyższeniu, na którym malował. Powoli wspięliśmy się po schodkach i podeszliśmy do zasłoniętych dużym kawałkiem białego płótna sztalug. Ustawił mnie w miejscu, z którego mogłam je najlepiej widzieć i jednym ruchem zdjął zasłonę. Zamarłam. Alexander namalował mój portret, w swoim własnym, niepowtarzalnym stylu, ale jednak mój portret. To byłam ja na tle morskiego krajobrazu i wyglądałam zupełnie niesamowicie. - To piękny obraz, Alexandrze! - odezwałam się wreszcie. -Nie wiem, co powiedzieć... Bardzo mi to pochlebia. Ale zaraz, jak ty to zrobiłeś? Przecież wcale ci nie pozowałam... Namalowałem twój portret z pamięci, Val. Przez ostatnie dwa tygodnie prawie się nie rozstawaliśmy, więc teraz noszę twoją twarz wyrytą w moim umyśle. - To dla mnie wielki zaszczyt, że zechciałeś mnie sportretować - powtórzyłam. - Cieszę się, że obraz ci się podoba.
R
S
Wziął mnie za rękę i zaprowadził na taras, gdzie usiedliśmy obok siebie na długiej sofie z rattanu. - Zostań tu, Val - odezwał się Alexander. - Neal zawiezie zdjęcia do Paryża. - Wiesz, że nie mogę się na to zgodzić. Poza tym chciałabym dopilnować wszystkiego do końca i czeka mnie jeszcze sporo pracy przy przygotowaniu zdjęć do druku. - Niedawno przyszło mi do głowy, że można znać kogoś przez całe życie, a jednak nigdy go nie poznać. Czasami bywa zupełnie inaczej - spotykasz kogoś i szybko odkrywasz, że doskonale poznałaś tę osobę, chociaż od pierwszego spotkania minęło bardzo niewiele czasu. Ja naprawdę dobrze cię poznałem, Val. Patrzyłam na niego bez słowa. - Czy wiesz, że król Jordanii, Husajn, w ciągu dwudziestu dni zakochał się w swojej Noor, poślubił ją i uczynił królową? - za pytał. Potrząsnęłam głową. - Nie wiedziałam o tym. - Postaraj się mnie zrozumieć, Val... Zakochałem się w tobie. - Och, Alexandrze... - Proszę, zostań tu ze mną - powtórzył. - Alexandrze... Nie wydaje mi się, abym była dobrym materiałem na kochankę - powiedziałam cicho, lekko marszcząc brwi. Roześmiał się. - Zawsze powtarzałem, że kiedy mężczyzna żeni się ze swoją kochanką, stwarza wolne miejsce pracy i... - To niezbyt oryginalne stwierdzenie. Ktoś powiedział to już przed tobą. - Wiem. Dobrze go znałem. - Och, Alexandrze... - powtórzyłam bezradnie i potrząsnęłam głową, zupełnie nie wiedząc, co powinnam zrobić. - Ale z tobą byłoby inaczej - rzekł. - Byłbym ci wierny. Nie szukałbym nikogo na to wolne miejsce... Kiedy nadal milczałam, przysunął się i wziął mnie w ramiona. Całował mnie czule i namiętnie, a ja odwzajemniałam jego pocałunki. Po chwili odsunął się i spojrzał mi w oczy.
R
S
- Zostań tu ze mną. Nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa. - Nie musimy spać dzisiaj razem, jeżeli myślisz, że do tego właśnie zmierzam - powiedział. - Będę cierpliwy. Może wreszcie zaufasz staremu szatanowi... - Nie jesteś stary - przemówiłam wreszcie. - Potrzeba ci dużo miłości, Val, aby twoje rany mogły się zabliźnić. Potrafię to zrobić, potrafię otoczyć cię miłością. Przy tobie dobrze się czuję, kochanie. Powiedz, że zostaniesz w hacjendzie. Nie odpowiedziałam, więc znowu objął mnie i siedzieliśmy tak długo, bliscy sobie i zamyśleni. Czułam, że jego słowa były szczere i widziałam w nim atrakcyjnego, fascynującego i bardzo pociągającego mężczyznę. Tak, z łatwością mogłabym związać się z nim, może nawet pokochać go i żyć długo i szczęśliwie w jego pięknym domu. Możliwe, że dalibyśmy sobie wszystko, co najlepsze. Był tylko jeden problem - kochałam innego mężczyznę. Kochałam go całym sercem. Był moim przeznaczeniem. I właśnie dlatego musiałam wyjechać.
ROZDZIAŁ 32
I Kosowo, kwiecień
R
S
Było zimno, chociaż wiosna dotarła już do tego zlanego krwią kraju i blade słońce świeciło na bladym niebie, upstrzonym białymi obłoczkami. Ostry wiatr smagał moje policzki, kiedy szybkim krokiem szłam przed siebie, zastanawiając się, czy ktoś zauważył, że dzień może nie jest typowo wiosenny, ałe zupełnie ładny. Przewidywania Jake'a okazały się słuszne i 24 marca samoloty NATO zaatakowały serbskie wojska w Kosowie. Bombardowania trwały nadal i nic nie wskazywało na to, by miały się szybko zakończyć. Byłam w Prisztinie, stolicy Kosowa, i szukałam Jake'a, ponieważ wiedziałam, że był tu jeszcze kilka dni temu. Jacques Foucher udzielił mi wszystkich możliwych informacji, kiedy po długim locie przez Nowy Jork wróciłam z Acapulco do Paryża. Przenocowałam w swoim mieszkaniu na Lewym Brzegu, a następnego dnia rano zapakowałam do plecaka zestaw filmów, zapasowy aparat, kilka kosmetyków, dwie zmiany bielizny i dwie czyste bluzki. Zaraz potem poleciałam do Belgradu, ubrana w solidne buty w wojskowym stylu i lekką puchową kurtkę. Ograniczywszy w ten sposób bagaż do minimum, byłam przygotowana na wszelkie możliwe okoliczności. Ulice Prisztiny pełne były biegających bezładnie ludzi, którzy starali się ukryć gdzieś przed serbskimi pociskami. Wielu mieszkańców Prisztiny uciekało w tej chwili w kierunku granic z Albanią i Macedonią. Uciekali pieszo, zaprzężonymi w konie wozami i na traktorach. Przy życiu trzymała ich nadzieja, że władze tych
R
S
krajów zgodzą się ich przyjąć, pozwolą schronić się w przygranicznych obozach dla uchodźców. Prisztina przeistoczyła się w piekło. Grzmot dział ogłuszał, a wzbijany przez wybuchy pył zatykał gardło. Na szyi miałam aparat, na ramieniu plecak. Ulicami przemieszczał się tłum, w którym trudno było kogokolwiek zauważyć, ja jednak nadal wypatrywałam w nim Jake'a. Nagle dostrzegłam Hanka Jardine'a, amerykańskiego korespondenta wojennego, pracującego dla jednej ze stacji telewizji kablowej. - Hank! - krzyknęłam, podrywając się do biegu. - Hank, za czekaj! To ja, Val Denning! Hank był daleko przede mną, szybkim krokiem zmierzając gdzieś razem ze swoimi ludźmi. Jakimś cudem jego operator usłyszał mój głos i szarpnął Hanka za ramię. Obaj odwrócili się i przystanęli. - Cześć, koledzy! - wykrztusiłam, kiedy wreszcie do nich dobiegłam. - Cześć, Val - powiedział Hank. - John Grove. - Kamerzysta przedstawił mi się z uśmiechem. - Val Denning - powiedziałam z wdzięcznością, wymieniając z nim mocny uścisk dłoni. - Hank, szukam Jake'a. Widziałeś go? - Jasne, jakieś dwie godziny temu. Był razem z Clee Donovanem, odpoczywali koło namiotów Czerwonego Krzyża. To jakieś dziesięć minut drogi, w tamtym kierunku. Namioty stoją na skraju pola. - Są ranni? - zapytałam spokojnie. - Nie wydaje mi się, ale nie dam sobie głowy uciąć - odparł Hank. - Dziękuję. Idziecie w tamtą stronę? - Nie, w odwrotną. Chcę przeprowadzić kilka wywiadów z rannymi cywilami. - Dziękuję - powtórzyłam i już biegłam we wskazanym kierunku. Nie chciałam zastanawiać się nad tym, dlaczego Jake i Clee byli w pobliżu namiotów Czerwonego Krzyża. Nie wróżyło to nic dobrego.
R
S
Biegłam coraz szybciej, gnana niepokojem. Wymijałam ludzi, pragnąc wreszcie dotrzeć do szpitala polowego. Po paru minutach ujrzałam przed sobą namioty, grupę żołnierzy w mundurach Wyzwoleńczej Armii Kosowa i kilku lekarzy w białych fartuchach. I Clee Donovana. Przystanęłam, bo nie miałam już sił biec, a serce podeszło mi wysoko do gardła. O, Boże, coś stało się Jake'owi... Wiedziałam, że tak będzie... To miejsce było dla mnie pechowe i cuchnęło śmiercią... Wzięłam głęboki oddech i pobiegłam dalej. Wtedy zauważyłam Jake'a. - Jake! - krzyknęłam. - Jake! Rzuciłam się naprzód, prawie nie dotykając stopami ziemi. Serce waliło mi jak oszalałe. Usłyszał mnie i odwrócił się. - Val! - zawołał, unosząc rękę, a potem zaczął biec w moją stronę. Spotkaliśmy się na środku zakurzonej drogi. Wpadłam prosto w jego szeroko otwarte ramiona, objęłam go mocno i wybuchnęłam płaczem. Och, dzięki Bogu, że nic ci nie jest! - powiedziałam łamiącym się głosem. - Dzięki Bogu, że żyjesz... - Mówiłem ci, że nic mi się nie stanie - oświadczył i odsunął mnie na odległość ramion. Kąciki jego ust uniosły się w pełnym rozbawienia uśmiechu. - Trzeba mi było zaufać. Masz brudne policzki, Val. Przez chwilę wpatrywałam się w niego z otwartymi ustami, nie rozumiejąc, co do mnie mówi. - A czego się spodziewałeś?! - wrzasnęłam wreszcie. - Że w tej przeklętej dziurze będę wyglądała jak po wyjściu z salonu kosmetycznego?! Ale zaraz roześmiałam się razem z nim. Przytulił mnie mocno. - Och, Val, jak dobrze, że cię widzę. To były najgorsze tygodnie w moim życiu. Mimo wszystko cieszę się, że nie przyjechałaś wcześniej, bo chwilami to wszystko było nie do zniesienia... Spojrzałam prosto w jego bardzo niebieskie oczy. - Ale teraz już jestem, Jake, jestem przy tobie. Tu, gdzie moje
R
S
miejsce, w twoich ramionach, na froncie, albo gdziekolwiek zechcesz. Na zawsze. - Na zawsze, Val - odpowiedział. - Ale nie tutaj, już nie. Zrobiłem dosyć zdjęć. Już od kilku dni nosiłem się z zamiarem wyjazdu. - Chcesz wyjechać z Kosowa? - zapytałam, przyglądając mu się uważnie. - Tak. Chodźmy pożegnać się z Clee. Otoczył mnie ramieniem i razem poszliśmy przez pole w kierunku namiotów. Nagle Jake przystanął. - Jest coś jeszcze, Val. - Co takiego? - Powiedziałaś, że twoje miejsce jest w moich ramionach... Czy to znaczy, że za mnie wyjdziesz? - Tak - odparłam z uśmiechem. - To dobrze - powiedział i delikatnie mnie pocałował. Potem wziął mnie za rękę i mocno zacisnął na niej palce. Teraz byłam pewna, że już nic mi nie grozi.