Bradford Barbara Taylor Dynastia z Ravenscar Pewnego zimowego dnia 1904 roku życie rodziny Deravenelów zmienia się nieodwracalnie. Osiemnastoletni Edw...
9 downloads
12 Views
3MB Size
Bradford Barbara Taylor Dynastia z Ravenscar
Pewnego zimowego dnia 1904 roku życie rodziny Deravenelów zmienia się nieodwracalnie. Osiemnastoletni Edward otrzymuje wiadomość o śmierci swojego ojca, brata i kuzynów w tragicznym pożarze we Włoszech. Edward i jego kuzyn Neville mają poważne podejrzenia, że ich najbliżsi zostali zamordowani. Przysięgają, że dowiedzą się prawdy, pomszczą zmarłych i przejmą kontrolę nad wielką rodzinną firmą, którą od sześćdziesięciu lat zarządzają uzurpatorzy. Władza i pieniądze, namiętność i cudzołóstwo, ambicja i zdrada - wszystkie te wątki decydują o niezrównanej atrakcyjności sagi, której akcja toczy się u schyłku epoki edwardiańskiej i belle époque.
CZĘSC PIERWSZA POTĘŻNI SOJUSZNICY Edward i Neville Wygląd godny księcia krwi, sprawne ciało, silne, o czystych proporcjach. Sir Thomas More cMiał w sobie jednak pewną wielkość i jeśli nawet nie jest bohaterem na miarę antycznych tragedii, to z pewnością zasługuje, aby zachować go w pamięci. Nigdy nie przyjmował do wiadomości, że istniały niekorzystne okoliczności, których nie był w stanie przezwyciężyć, oraz porażki, po których nie mógł się podnieść. Miał odwagę i próżność, dzięki którym prowadził grę aż do samego końca. Paul Murray Kendall Ich związek, podobnie jak podział władzy, którego dokonali, naznaczony był przyjaźnią i trudny do zdefiniowania. Paul Murray Kendall
R O PIERWSZY
Yorkshire, 1904
Z
D
Z
I
A
Ł
Evdward Deravenel galopował z ogromną prędkością, zostawiając za sobą braci i z każdą chwilą zyskując nad nimi coraz większą przewagę. Poganiał białego ogiera, nie zwracając najmniejszej uwagi na lodowaty wiatr, który chłostał go po twarzy. W pewnej chwili odwrócił się w siodle i roześmiał głośno, a jego wesołość wypełniła powietrze, kiedy machał do braci: Georgea, który za wszelką cenę starał się go dogonić, z twarzą ściągniętą w wyrazie determinacji, oraz Richarda, który znajdował się daleko za Georgeem, ale także roześmiał się w odpowiedzi i uniósł rękę w geście pozdrowienia. Richard był najmłodszy w rodzinie, nie miał w sobie ducha rywalizacji i cieszył się szczególną miłością Edwarda. Przez ułamek sekundy Edward pomyślał, czy nie zwolnić i nie pozwolić Richardowi wygrać wyścig, który rozpoczął się w zupełnie spontaniczny sposób, ale szybko doszedł do wniosku, że nie powinien tego robić. Gdyby teraz zwolnił, zwycięzcą zostałby George, gotowy zepchnąć Richarda z drogi, byle tylko wygrać. Kiedy tylko miał szansę, zawsze udawało mu się pokierować biegiem wydarzeń w najkorzystniejszy dla siebie sposób, niezależnie od okoliczności, a do tego Edward nie mógł dopuścić. Nigdy, pod żadnym warunkiem. Zawsze starał się, aby Richard nie został upokorzony przez starszego o trzy lata George'a. Edward zwolnił na wąskiej ścieżce i spojrzał w lewo. Klify ostro opadały tu ku skalistej plaży; jakieś dwieście metrów niżej Morze Północne ryczało gniewnie, poruszane potężnymi podmuchami wiatru, w blasku zimowego słońca podobne do wypolerowanej stali. Ogromne spienione fale rozbijały się o poszarpane formacje skał, a nad głową Edwarda mewy, pełne gracji i lekkie w locie, krzyczały nieprzerwanie, za3
taczając kręgi i mknąc coraz wyżej i wyżej, prosto w jasne niebo. Setki tych pięknych białych ptaków o skrzydłach z czarnymi lamówkami mieszkały na wystających skalnych półkach, utworzonych przez siły przyrody na fasadzie klifu jako dziecko Edward często przyglądał się im przez lornetkę. Po plecach przebiegł mu dreszcz, kiedy niespodziewanie przypomniał sobie dawną tragedię. Człowiek zatrudniony przez jego ojca, który także obserwował ptaki, runął na skały właśnie z tego miejsca i zabił się. Teraz Edward instynktownie odsunął się od krawędzi zdradliwego klifu i ruszył w kierunku wiodącej przez wrzosowiska ścieżki, o wiele bezpieczniejszej od drogi nad samym brzegiem. Tego ranka wrzosowiska miały kolor wydm i usiane były płatami zamarzniętego śniegu. Edward pomyślał, że mimo wszystko woli jeździć tędy, gdy jest cieplej. Skarcił się w myśli za to, że w zimny, styczniowy dzień zabrał ze sobą braci. Trochę za późno uświadomił sobie, że powietrze jest zbyt ostre, zwłaszcza dla Richarda, który miał skłonność do częstych przeziębień. Wolał się nie zastanawiać nad reakcją matki, gdyby mały rozchorował się z powodu tej nie do końca przemyślanej przejażdżki. Odwrócił się. Chłopcy znowu zwolnili i jechali daleko za nim, najwyraźniej zmęczeni długą wyprawą. Uznał, że musi zachęcić ich, by przyśpieszyli i rozgrzali się w ciepłym domu. - Szybciej! - zawołał, machając do nich ręką. - Wracamy do domu, nie ociągajcie się! I ruszył przed siebie ostrym truchtem, w nadziei, że przestaną się tak wlec. Raz czy dwa obejrzał się i z zadowoleniem spostrzegł, że usłuchali i próbują go dogonić. Po paru minutach, ku wielkiej uldze Edwarda, w polu jego widzenia pojawił się rodzinny dom. Nie mógł się już doczekać, kiedy znajdzie się w środku. Ravenscar, piękny stary dwór, w którym rodzina Deravenelów mieszkała od wielu pokoleń, stał na oddalonym od morza wzniesieniu i górował nad krajobrazem. Ciemnozielone drzewa, potężne i dostojne, otaczały go z trzech stron, tworząc podwójną linię razem z wysokimi kamiennymi murami; od czwartej strony naturalną ochronę zapewniało rezydencji Morze Północne, rozpościerające się pod tarasowym ogrodem i łagodnie schodzącymi w dół trawnikami, kończącymi się na niebezpiecznych klifach. 4
Kiedy Edward podjechał bliżej, zobaczył biegnące wzdłuż Unii dachu blanki, wydobywający się z kominów dym i całą armię dzielonych kamiennymi słupkami okien, które lśniły w chłodnych promieniach słońca. Zwolnił, przejechał przez kutą z żelaza czarną bramę i szybko pokonał wysadzany drzewami podjazd, kończący się małym, okrągłym żwirowanym dziedzińcem z zegarem słonecznym na środku. Dom zbudowano z wydobywanego w okolicy jasnego kamienia, który na przestrzeni wieków przybrał barwę złocistego beżu. Była to typowa rezydencja z epoki elżbietańskiej, posiadająca wszystkie cechy architektoniczne stylu Tudorów zaułki i nisze, blanki, dach ze szczytami i mnóstwo różnej wielkości okien. Ravenscar, wspaniały stary dom, był jedyny w swoim rodzaju, o znakomitych proporcjach i niezwykłym uroku. Edward uważał, że dwór jest ponadczasowy, emanujący aurą spokoju i ciszy, i doskonale rozumiał, dlaczego jego przodkowie zawsze cenili go i pielęgnowali jak największy skarb. Deravenelowie mieszkali w tym nadmorskim domu od 1578 roku, wtedy ostatecznie zakończono jego budowę. Wcześniej rodzina przez wiele wieków zajmowała ufortyfikowany zamek, stojący u stóp ogrodów rozciągających się na brzegu klifów; budowla ta już dawno się rozpadła, była jednak stosunkowo zadbaną i dobrze utrzymaną ruiną. Zamek w 1070 roku wzniósł założyciel dynastii, Guy de Ravenel, młody rycerz z Falaise, poddany księcia Normandii, znanego później jako Wilhelm Zdobywca. Książę Wilhelm najechał Anglię w 1066 roku, powołując się na swoje prawo do angielskiego tronu, uzyskane poprzez kuzyna, zmarłego króla Anglii Edwarda Wyznawcę, który obiecał mu, że pewnego dnia korona stanie się jego własnością. Z powodów politycznych Edward wycofał się ostatecznie z danej obietnicy i następcą ogłosił brata swojej żony Harolda, który po jego śmierci na krótko objął tron jako Harold III. Uważając swoje pretensje do tronu za całkowicie uprawnione, Wilhelm przeprawił się do Anglii z orszakiem złożonym z sześciu rycerzy, którzy przyjaźnili się z nim od dziecka, oraz dużą armią. Pokonał Harolda III pod Hastings, otrzymał przydomek Zdobywcy i został koronowany w dzień Bożego Narodzenia 1066 roku. Jakiś czas później Wilhelm wysłał Guy de Ravenela na północ i powierzył mu urząd namiestnika. Guy założył swoją bazę w Yorkshire i skrupulatnie wy11
pełniał rozkazy Wilhelma - zachowywał pokój, w razie konieczności przy użyciu siły, budował umocnienia, twierdze oraz forty i dbał, aby podległy mu region lojalnie wspierał normańskiego króla. Za wierność i sukcesy został hojnie wynagrodzony przez swego koronowanego przyjaciela. Od tamtego czasu przez blisko osiemset trzydzieści pięć lat potomkowie Guy de Ravenela mieszkali na długim pasie wybrzeża, wysoko nad wodami Morza Północnego. W pobliżu znajdował się stary port oraz uzdrowisko Scarborough, nieco dalej niezwykle malownicza rybacka wioska Robin Hoods Bay. I Scarborough, i Robin Hoods Bay były osadami założonymi jeszcze w czasach rzymskich. Edward przejechał przez dziedziniec i ruszył w stronę znajdujących się na tyłach domu stajni. Kopyta jego konia dziarsko stukały o bruk podwórka. Zeskoczył z siodła z typową dla niego energią, wesoło pozdrowił stajennych i pośpieszył na spotkanie wjeżdżającego za nim najmłodszego brata. - Pomogę ci zsiąść, Dick! - zawołał, wyciągając ramiona do ośmioletniego chłopca. Richard zdecydowanie potrząsnął głową. - Dam sobie radę, Ned, naprawdę... Kątem oka zerknął na George'a, nie miał bowiem cienia wątpliwości, że średni brat będzie bezlitośnie drwił z niego, jeżeli Ned pomoże mu zsiąść z konia. Jednak Ned nie zwracał najmniejszej uwagi na protesty Richarda. Otoczył małego silnymi ramionami, nie zamierzając ustępować. Richard z westchnieniem przełknął słowa sprzeciwu, wysunął buty ze strzemion i niechętnie poddał się woli Edwarda. Edward przez ułamek sekundy trzymał Richarda w objęciach, następnie ostrożnie postawił go na bruku. Zauważył, że drobna buzia chłopca była blada z zimna, a rysy wydawały się dziwnie wyostrzone. To moja wina, skarcił się w myśli, żałując, że wcześniej w tak bezmyślny sposób naraził wątłego chłopca na zmęczenie. - Dziękuję, Ned... - wymamrotał Richard, patrząc w twarz brata spokojnymi, szarymi jak stal oczami. Najstarszy Deravenel miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie bary, atletyczną budowę ciała i mnóstwo energii. Jego oczy były błękitne jak 12
niezapominajki, kwitnące latem na łąkach, a gęste jasne włosy miały przykuwający uwagę rudawy odcień. W oczach Richarda i wszystkich kobiet, które miały okazję go spotkać, Edward Deravenel był najprzystojniejszym mężczyzną na świecie, człowiekiem ciepłym, otwartym i niezwykle miłym w obejściu. Pogodny, przyjacielski i pełen uroku, bez trudu zdobywał sympatię ludzi i zwierząt. Richard kochał Edwarda całym sercem, bardziej niż wszystkich pozostałych bliskich, był mu bez reszty oddany i takim miał pozostać do końca życia. - Biegnij do domu, szybko! - zawołał Edward, z czułością popychając małego w stronę bocznych drzwi, które prowadziły do korytarza. - Ty także, George! Nie grzebcie się tak, bo już i tak mocno zmarzliście! Obaj chłopcy usłuchali bez słowa, a Edward pośpieszył za nimi. - Konie są zjeżdżone, Ernie! - krzyknął do jednego ze stajennych. - Trzeba je porządnie wytrzeć, okryć grubymi wełnianymi derkami, napoić i dać owsa. - Tak jest, panie! - odpowiedział Ernie. Razem z trzema innymi służącymi poprowadził konie do stajni, w której przechowywano także siodła i resztę jeździeckiego sprzętu. Edward i jego bracia weszli do korytarza i natychmiast poczuli panujące w domu przyjemne ciepło. Zdjęli czapki w czarno-białą kratę oraz kraciaste peleryny z grubej wełny, powiesili je i zajęli się oskrobywaniem z błota butów do konnej jazdy. Chwilę później szli już w kierunku znajdującego się w centralnej części domu długiego holu. - Poproszę Kuchcię, żeby przygotowała nam niewielką przekąskę i gorącą herbatę - rzekł Edward, zdejmując dłonie z ramion braci. - Może znajdzie gdzieś jeszcze kilka tych pysznych kornwalijskich krokietów... - Och, mam nadzieję! - wykrzyknął George. -1 parę bułeczek z kiełbasą! Jestem głodny jak wilk! - A ty? - Edward spojrzał na Richarda. - Nie jesteś głodny? - Chętnie napiję się gorącej herbaty. - Richard uśmiechnął się do brata. -Ale raczej nie umieram z głodu, Ned... - Zobaczymy, co powiesz, kiedy poczujesz zapach przysmaków Kuchci! -Edward poklepał Richarda po ramieniu i zostawił braci w drzwiach saloniku. - Dam głowę, że ślinka napłynie ci do ust! Chłopcy rzucili się biegiem w stronę ogromnego kominka i wyciągnęli ręce 7
do ognia, zadowoleni, że wreszcie mogą się ogrzać. Edward odwrócił się i ruszył do kuchni. - Zaraz wracam! - zawołał, zamykając za sobą drzwi. Pani Latham, kucharka w Ravenscar, podniosła wzrok, słysząc skrzypnięcie otwieranych drzwi. Na jej ustach natychmiast pojawił się szeroki uśmiech. - Dzień dobry, panie Edwardzie! - zawołała ze zdziwieniem i nieskrywaną radością. - Dzień dobry, pani Latham! - odparł Edward jak zwykle uprzejmie, obdarzając kucharkę czarującym uśmiechem. Przyszedłem prosić panią o drobną przysługę... Wiem, jak zajęta jest pani we wtorki, ale czy mogłaby pani przygotować dla nas duży dzbanek herbaty i coś do jedzenia? Chłopcy są bardzo głodni po długiej przejażdżce po klifach... - Nie dziwię się! - Kucharka wytarła duże, sprawne dłonie w ścierkę i podeszła do długiego dębowego stołu pośrodku olbrzymiej kuchni. - Dosłownie przed chwilą wyjęłam z pieca trochę dobrych rzeczy... - Szerokim gestem objęła efekty porannej pracy. - Wieprzowe paszteciki, rybne bułeczki, krokiety kornwalijskie, bułeczki z kiełbasą i tarty... Proszę się rozejrzeć i zdecydować, na co macie największą ochotę, panie Edwardzie! - Cudownie! - Edward uśmiechnął się z wdzięcznością. - Prawdziwa uczta, słowo daję! Cóż, zawsze wiedziałem, że jest pani najlepszą kucharką świata. Nikt nie może się z panią równać, po prostu nikt! - Och, dajże spokój, panie Edwardzie, z pana to dopiero pochlebca! -W głosie pani Latham brzmiała prawdziwa duma z powodu zasłużonego komplementu. - Wiem, że wszyscy lubicie krokiety, a pan George ma słabość do moich bułeczek z kiełbasą. Zaraz przygotuję wam tacę i każę Polly zanieść do saloniku, oczywiście razem z dzbankiem herbaty, dobrze? - Świetnie! Nie mogę się już doczekać, kiedy spróbuję tych pyszności, wszystko to tak wspaniale pachnie... Bardzo pani dziękuję, pani Latham. - Cała przyjemność po mojej stronie! - zawołała za nim, kiedy już szedł do drzwi. Edward obejrzał się i z uśmiechem uniósł dłoń w geście podziękowania. Pani Latham z podziwem pokręciła głową. Uważała, że Edward Deravenel otrzymał w darze od Stwórcy nie tylko imponującą powierzchowność, ale tak 14
że bardzo dobry charakter i ujmujący sposób bycia. Ciekawa była, ile też kobiecych serc uda się złamać Edwardowi. Niewątpliwie niejedno. Teraz chłopak miał osiemnaście lat, a kobiety już padały mu do stóp. Kucharka zaśmiała się cicho. Na pewno zepsują go, a to nie zawsze służy mężczyźnie. O, nie... Widziała już wielu dobrze urodzonych, którym popularność wśród kobiet zrujnowała życie. Kiedy drzwi znowu się otworzyły, szybko odwróciła się od pieca. - A, to ty, Polly... Właśnie zastanawiałam się, gdzie się podziewasz... - Zachichotała, widząc zarumienione policzki dziewczyny. - Wpadłaś na pana Edwarda, prawda? Pokojówka kiwnęła głową i zaczerwieniła się jeszcze mocniej. - Zawsze jest dla mnie bardzo miły, pani Latham... Kucharka z westchnieniem pokręciła głową, oszczędziła sobie jednak dalszych komentarzy na temat Edwarda. - Przygotuj dużą tacę - rzuciła. - Podam na niej coś do przegryzienia dla pana Edwarda i jego braci. Zaniesiesz ją do saloniku. - Tak jest, pani Latham. Edward przeszedł przez długi hol do saloniku, w którym zostawił braci. Myślał o powrocie na uniwersytet. Był wtorek, piąty stycznia, co oznaczało, że za dwa dni powinien wyruszyć do Londynu, stamtąd zaś w sobotę lub niedzielę udać się do Oksfordu. Ze szczególną radością czekał na spotkanie ze swoim najlepszym przyjacielem Willem Haslingiem, który także studiował na przedostatnim roku. Jego uwagę przykuła nagle postać, która przemknęła z drugiej strony korytarza, smukła sylwetka w ciemnej spódnicy i żakiecie, z białym koronkowym żabotem, pieniącym się pod szyją, i starannie uczesaną jasnowłosą głową. Prowadzące do ostatniego pokoju drzwi stuknęły cicho. Edward szybkim krokiem ruszył za nią, mijając salonik. Przystanął pod drzwiami i chwilę nasłuchiwał. Z wewnątrz dobiegał tylko szelest papieru i lekkie kroki. Młody człowiek zapukał i wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. Stojąca przy stole kobieta utkwiła w nim zaskoczone spojrzenie. Edward zamknął drzwi i oparł się o nie. 9
- Witaj,Alice... Kobieta wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze z płuc. Skinęła głową i nadal bez słowa wpatrywała się w młodzieńca. Edward zrobił krok w jej stronę i chwycił ją za ramię w chwili, gdy zamierzała usiąść za biurkiem, jakby chciała odgrodzić się nim od gościa. - Alice, skarbie, nie przyszłaś do mnie wczoraj wieczorem... - wymamrotał. - Byłem zrozpaczony... - Proszę... - szepnęła Alice. - Niech pan mnie puści... Pańska matka może tu w każdej chwili wejść i... Proszę, panie Edwardzie... - Nie „panie Edwardzie", moja droga... „Ned", przecież tak mnie nazywałaś, kiedy spotykaliśmy się w zeszłym tygodniu... Młoda kobieta spojrzała w przystojną twarz Edwarda i opuściła powieki, nie mogąc znieść intensywnego błękitu jego oczu. Edward nachylił się ku niej troskliwie. - Co się stało? - zagadnął zaniepokojony. - Źle się czujesz? Alice otworzyła oczy i potrząsnęła głową. - Nie, nie, nic mi nie jest... Nie mogę jednak dłużej się z tobą spotykać. Boję się, że... Boję się, co mogłoby się ze mną stać, gdybyśmy kontynuowali tę intymną znajomość... - Och, kochanie, nie obawiaj się... - Muszę także brać pod uwagę reakcję twojej matki - przerwała mu pośpiesznie, zerkając na drzwi. - Byłaby bardzo rozgniewana, gdyby odkryła nasz romans. Sam wiesz, że zwolniłaby mnie bez chwili wahania, a ja naprawdę potrzebuję tej pracy. Ucichła i z trudem przełknęła ślinę. Edward ujrzał łzy błyszczące w jej orzechowych oczach i malujące się na twarzy zdenerwowanie. Z namysłem kiwnął głową. - Sądzę, że masz rację - przyznał w końcu. Chwilę uważnie wpatrywał się w jej ładną twarz. Gdyby pochodziła z klasy robotniczej albo jego własnej, na pewno by nie ustąpił, pewny, że ich związek nie może pociągnąć za sobą żadnych poważnych konsekwencji, ale Alice Morgan należała do klasy średniej i była narażona na rozmaite życiowe trudności. Edward wiedział, że musi myśleć przede wszystkim o niej. Była wdową po miejscowym lekarzu, miała na utrzymaniu małe dziecko i rzeczywiście bar10
dzo potrzebowała pracy w Ravenscar. Jako uczciwy młody człowiek o dobrym sercu puścił więc jej rękę i cofnął się. Na jego wargach pojawił się lekki uśmiech, z piersi wyrwało się ciche westchnienie. - Nie będę cię więcej niepokoił - powiedział spokojnie. - Masz całkowitą rację, wszystko, co mówisz, to prawda. Nie chcę przysporzyć ci żadnych kłopotów ani trosk, moja droga. Alice pieszczotliwie musnęła jego policzek palcem i szybko wycofała się za biurko. - Dziękuję - rzekła, nie odrywając wzroku od twarzy młodego człowieka. - Dziękuję, że jesteś prawdziwym dżentelmenem. Edward odwrócił się i wyszedł bez słowa. - Nie chodzi o to, że mi na tobie nie zależy - szepnęła Alice, chociaż wiedziała, że młodzieniec już jej nie usłyszy. - Wręcz odwrotnie... Ale dobrze wiem, że jesteś stworzony do tego, aby łamać kobiece serca...
R O DRUGI
Z
D
Z
I
A
Ł
Cecily Deravenel, żona głowy rodu, doskonale wiedziała, że Edward pośpieszył za Alice do gabinetu. Szła galerią nad długim holem, kiedy zauważyła najpierw młodą kobietę, a potem syna, kolejno zamykających za sobą drzwi pokoju. Ani Alice, ani Edward nie dostrzegli jej, poszła więc dalej, ku szerokim, półkolistym schodom, prowadzącym na parter. Była już prawie na dole, gdy dostrzegła wychodzącego z gabinetu Edwarda, który szybko dotarł do saloniku i zamknął za sobą drzwi. Cecily była zadowolona, że młodzi nie zwrócili na nią uwagi. Nie miała ochoty przeprowadzać rozmowy z synem na temat jego zainteresowania młodą wdową, którą zatrudniała. Zawsze świetnie oceniała ludzkie charaktery i bardzo dobrze znała Alice Morgan. Liczyła, że młoda kobieta rozwiąże zaistniałą sytuację z godnością, rozwagą i dyskrecją. Alice była dobrze wychowana i obdarzona godnym uznania zmysłem praktycznym. Cecily nie miała wątpliwości, że ze strony Edwarda jest to przelotna namiętność, jeżeli w ogóle można było określić w ten sposób jego uczucie, czuła jednak ulgę na myśl, że jej najstarszy syn w czwartek wyjedzie z Ravenscar do Londynu, a następnie do Oksfordu. Dobrze wiedziała, że Edward uwielbia życie na uczelni i studia szybko całkowicie go pochłoną, jak zwykle. Jego wyjazd powinien zamknąć sprawę Alice, nawet jeśli romans jeszcze nie umarł śmiercią naturalną albo nie został zakończony przez jedno z kochanków przed paroma chwilami. Tak czy inaczej, Cecily cieszyła się, że Edward wkrótce opuści rodzinny dom, ponieważ w Oksfordzie z całą pewnością był bezpieczny. Westchnęła cicho. Edward czasami bywał gwałtowny, nieostrożny, działał impulsywnie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami swoich czynów. Mię18
dzy innymi właśnie dlatego kobiety w każdym wieku bez wahania oddawały mu swoje serca. Cecily od dawna uważała, że pokusy osaczają Edwarda niczym rój utrapio-nych much. Biedny chłopak nieustannie potykał się o nie, narażony na niebezpieczeństwa w większym stopniu niż przeciętni mężczyźni. Była czterdziestokilkuletnią, wysoką, emanującą królewskim dostojeństwem kobietą, atrakcyjną, pełną gracji i elegancką. Ubierała się modnie nawet tutaj, w Ravenscar, wiejskim domu Deravenelow. Tego ranka miała na sobie kostiumik z granatowej wełny - długą spódnicę, lekko rozszerzaną na wysokości łydki oraz doskonale skrojony żakiet i białą bluzkę ze stójką i żabotem. Żakiet był krótki, sięgający wąskiej talii, z bufiastymi rękawami, zwężającymi się od łokcia. Włosy Cecily stanowiły jedną z najwspanialszych cech jej urody - gęste, lśniące, kasztanowe, zwykle zaczesane były do góry i opadały na gładkie, szerokie czoło właścicielki falą loków. Taka była najmodniejsza fryzura, wprowadzona przez królową Aleksandrę, którą starały się naśladować wszystkie Angielki, niezależnie od pozycji i pochodzenia. Odkąd syn królowej Wiktorii, Albert Edward, wstąpił na tron jako Edward VII, jego małżonka stała się wyrocznią w kwestiach mody, stylu i gustu. Żoną króla, urodzona jako duńska księżniczka, cieszyła się podziwem i uwielbieniem przedstawicieli najwyższych warstw oraz szerokiej publiki. Kiedy Cecily przebywała w Ravenscar, nosiła bardzo skromną biżuterię, chyba że oboje z mężem gościli akurat przyjaciół z Londynu albo przedstawicieli lokalnego ziemiaństwa. Dziś także przestrzegała tej zasady - w uszach miała malutkie perełki, na palcu obrączkę, a w klapie żakietu zegarek z dewizką. Spojrzała na zegarek i uśmiechnęła się. Krótka wskazówka docierała dopiero do jedenastej. Mąż Cecily często żartował z niej, że można wyregulować zegarek według jej codziennych czynności i niewątpliwie miał rację. Cecily była najbardziej punktualną kobietą świata i codziennie przed południem właśnie o tej godzinie wyruszała na przegląd pokojów na parterze domu. Zapoczątkowała tę tradycję jako świeżo poślubiona żona i z biegiem czasu uczyniła z niej prawdziwy rytuał, któremu pozostawała wierna w czasie swoich wizyt w Ravenscar. Musiała się upewnić, że wszystkie pokoje wspaniałego starego domu są ogrzane, wygodne i posprzątane, wszystkie sprzęty i drobne 13
przedmioty znajdują się na swoim miejscu. Cecily była bardzo drobiazgowa pod tym względem, nie tylko zresztą pod tym. Od chwili, kiedy przyjechała do Ravenscar jako młoda żona Richarda De-ravenela i nowa pani domu, upłynęło już ponad dwadzieścia sześć lat. W tamtych dniach Cecily była zaskoczona i zasmucona widokiem tego klejnotu epoki Tudorów, tak zachwycającego pod względem architektury i wystroju, a jednocześnie już na pierwszy rzut oka niegościnnego i zimnego. Pokoje posiadały dobre proporcje i miały mnóstwo okien, przez które wpadało do środka cudowne, przejrzyste jak kryształ światło znad Morza Północnego, ale niestety były także po prostu lodowate i dłuższy w nich pobyt groził zamarznięciem. Nawet latem grube kamienne mury ziały chłodem, a z powodu bliskości morza w powietrzu zawsze wisiała wilgoć. Richard wyjaśnił jej, że dom jest trochę zaniedbany, lecz jego strukturze i kośćcowi nic nie można zarzucić. Owdowiała matka Richarda na starość stała się skąpa, a ponieważ jej dzieci przeniosły się do Londynu, zamknęła większość pokoi i zajęła tylko jeden apartament, który można było łatwo i tanio ogrzać. Pozostała część rezydencji przez wiele lat pozostawała opuszczona. Kiedy Cecily tamtego dnia pierwszy raz oglądała dom, szybko zorientowała się, że najcieplejszym miejscem jest tu ogromna kuchnia i sąsiadujące z nią małe pokoje, w których mieszkała kucharka z resztą służby. Wszystkie inne były zamknięte, a znajdujące się w nich sprzęty okryto chroniącymi przed kurzem prześcieradłami. Richard, który miał całkowite zaufanie do nienagannego gustu żony, pozwolił jej podjąć wszelkie kroki, jakie uznała za konieczne. W ciągu pierwszego tygodnia Cecily przeprowadziła mnóstwo zmian. Każdy pokój został dokładnie wysprzątany, wszystkie okna umyto, ściany odmalowano, drewniane podłogi zostały wypastowane i wyfroterowane. W kominkach zapłonął ogień, służba zgromadziła w piwnicach duże zapasy drewna, żeby w razie potrzeby pokoje można było ogrzewać choćby przez okrągły rok. Cecily kupiła w Londynie piękne tureckie dywany i najlepsze perskie chodniki od szacownych importerów, a także wspaniałe welwety, brokaty i inne luksusowe tkaniny w bogatych, nasyconych barwach szlachetnych kamieni. Chodniki i dywany przykryły drewniane podłogi, z tkanin uszyto przyciągające wzrok, obficie drapowane zasłony do okien, meble wypolerowano, a te, 20
które tego wymagały, obito nowymi materiałami. Ponieważ Cecily miała doskonały gust i dobre oko, w ciągu kilku miesięcy dom w Ravenscar zmienił się nie do poznania, przywrócony do życia dzięki jej troskliwym i wytrwałym wysiłkom. Rzecz jasna, nie było to dziełem przypadku. Cecily Watkins Deravenel, córka potentata, który zrobił ogromny majątek w epoce rewolucji przemysłowej, była przyzwyczajona do wspaniałych rezydencji. Dorastała w świecie oszałamiającego luksusu i piękna, otoczona bezcennymi dziełami sztuki - rzeźbami, obrazami oraz meblami. Odnowiła i urządziła Ravenscar z wielkim znawstwem, ponieważ kochała piękne przedmioty i czuła się wśród nich całkowicie naturalnie. Odniosła sukces, chociaż oczywiście nie od początku spektakularny, jako że zgromadzenie rzeczy wyjątkowych i zaspokajających jej estetyczny zmysł wymagało mnóstwo wysiłku i czasu. Dopiero teraz, po dwudziestu pięciu latach ciężkiej pracy, ostatecznie zakończyła dawno temu zapoczątkowane dzieło. Jedną z najświeższych innowacji Cecily było zainstalowanie elektryczności w całej rezydencji. Przed kilku laty wreszcie zniknęły gazowe lampy, zastąpione migoczącymi kryształowymi żyrandolami i wykonanymi z brązu kinkietami, które wypełniały pokoje przyjemnym światłem za dnia i w nocy. Dziś, idąc przez długi hol i rozglądając się dookoła, Cecily zauważyła wilgotne plamy nad linią okien z widokiem na morze. W myśli przykazała sobie, aby powiedzieć o tym zajmującemu się domowymi usterkami pracownikowi, który powinien poradzić sobie z tą sprawą. Weszła do korytarza z boku holu i zaczęła otwierać drzwi do kolejnych pokoi. Zaglądała do środka, sprawdzała, czy w kominku płonie ogień oraz czy meble i wszystko inne pozostaje w dobrym stanie. Tu i ówdzie poprawiała obrus albo fałdy zasłony. Jej oczy, jak zwykle bystre i czujne, dostrzegały nawet najdrobniejsze niedociągnięcia. Pół godziny później Cecily stała pod drzwiami saloniku i wahała się, czy ma wejść do środka. W końcu podjęła decyzję i przekręciła gałkę. Trzy głowy zgodnym ruchem zwróciły się w jej stronę. Trzech z jej czterech synów... Troje z siedmiorga dzieci. Cecily urodziła dwanaścioro dzieci, ale tylko siedmioro z nich przeżyło wczesne dzieciństwo. 15
Jedenastoletni George byl nieopanowany i teraz także nie ukrywał uczuć. Uśmiechał się do matki, a wyraz jego twarzy był otwarty, łatwy do odczytania. Przychodził do niej codziennie, ze zwierzeniami, wyznaniami dotyczącymi pomyłek i nawet złych uczynków, ale także z plotkami i skargami. Cecily często myślała, że w naturze George'a kryje się skłonność do zazdrości i może nawet cień zdradliwości, lecz tego ranka chłopiec wyglądał jak aniołek, co w pewnej mierze zawdzięczał włosom koloru pszenicy, najjaśniejszym spośród wszystkich jej latorośli. Kontrast między Georgeem i jego bratem Richardem był naprawdę uderzający. Richard siedział obok swego ukochanego Neda z bardzo poważnym wyrazem drobnej twarzy; nawet kiedy uśmiechnął się do matki, uśmiech wydał jej się nieco smutny jak na ośmioletnie dziecko. Szaroniebieskie oczy były spokojne i uważne. Richard niezwykle serio traktował wszystko, co robił. Przez ułamek sekundy miała ochotę zmierzwić jego czarne włosy, wiedziała jednak, że nie byłby z tego zadowolony i na pewno doszedłby do wniosku, że traktuje go jak dzieciaka. Richard był najciemniejszy z jej dzieci - odziedziczył po niej ciemne włosy i taką samą oprawę oczu, a także niektóre jej cechy, szczególnie stoicyzm i upór. Wreszcie oczy Cecily spoczęły na najstarszym synu. Edward także uśmiechał się do niej z miłością. Oczy miał tak błękitne, że intensywność ich barwy jak zawsze całkowicie ją zaskoczyła. Jego rudozłote włosy, spadek po normańskich przodkach, przypominały wypolerowany hełm, a gdy białe zęby błysnęły w szerokim uśmiechu, Cecily mimo woli pomyślała o kobietach, które nie potrafiły mu się oprzeć, choć przecież był niespełna dziewiętnastoletnim chłopcem. Zawsze wierzyła, że wrodzona spontaniczność Edwarda nie stawia pod znakiem zapytania wartości jego innych cech, szczególnie naturalnych zdolności w tak wielu dziedzinach. Edward był naprawdę wybitnie utalentowany. Cecily dostrzegała to od samego początku, chociaż jej mąż czasami wydawał się o tym zapominać. Tak czy inaczej, ojciec Edwarda, podobnie jak Ceciły, miał świadomość głębokiej lojalności wobec rodziny, jaką zawsze okazywał młody człowiek. W hierarchii wartości Edwarda rodzina zawsze stała na pierwszym miejscu, a Cecily świetnie wiedziała, że nigdy się to nie zmieni. Ufała najstarszemu synowi i całkowicie na nim polegała. Po chwili przestała myśleć o trzech obecnych chłopcach. Jej myśli pobiegły teraz do drugiego syna, Edmunda, który kilka dni wcześniej wyjechał razem 22
z ojcem w upragnioną podróż do Włoch. Siedemnastoletni Edmund był chyba najbardziej odpowiedzialnym z młodych Deravenelów - miał doskonale rozwinięty zmysł praktyczny, stał mocno na ziemi i był niezależny. Z koloru włosów i cery najbardziej przypominał dwie starsze siostry. Wszyscy troje mieli jasnobrązowe włosy, które piętnastoletnia Meg pogardliwie nazywała „my-szowatymi". Meg była blondynką, choć nie tak jasną jak George. - Dołączysz do nas, mamo? - odezwał się Edward. - Dostaliśmy właśnie coś do przekąszenia... Może masz ochotę, na przykład, na filiżankę herbaty? Zadzwonić na Polly? - Nie, nie, dziękuję, Ned. - Cecily przeszła przez pokój i usiadła na kanapie. George gwałtownie zerwał się ze swego miejsca, padł na sofę obok matki i oparł się o nią zaborczo. Cecily machinalnie otoczyła go ramieniem. Wiele lat później miała przypomnieć sobie ten gest i zadać sobie pytanie, dlaczego tak często go powtarzała. Czyżby robiła to pod wpływem przeczucia, że któregoś dnia George będzie potrzebował szczególnej opieki i ochrony? - Na kiedy zaplanowałaś powrót do miasta, mamo? - zagadnął Ned. - Za tydzień. Powiedziałam ojcu, że będziemy czekać na niego w domu w Mayfair, chociaż oczywiście ty będziesz wtedy, w Oksfordzie... - Cecily zerknęła na opartego o nią George'a i przeniosła spojrzenie na Richarda. - Pod koniec miesiąca dołączy tam do nas pan Pennington, który zajmie się nauką chłopców w czasie naszego pobytu w Londynie, podobnie jak przed rokiem. Dla Meg zatrudniłam Perditę Willis, bo to chyba najlepsza ze znanych w towarzystwie guwernantek dla dorastającej dziewczyny. A właśnie, gdzie jest Meg? Czy któryś z was widział ją po śniadaniu? Ned i Richard potrząsnęli głowami. - Widziałem ją na schodach, które prowadzą na strych - wymamrotał George. - Kiedy? - spytała szybko Cecily. - Nie pamiętam dokładnie... - Spróbuj sobie przypomnieć! - rzuciła Cecily, zaskakująco ostro jak na nią. - Och, jakąś godzinę temu... - mruknął George. - Ciekawe, po co wybierała się na strych... - Cecily ściągnęła brwi, nie ukrywając zdziwienia. 17
- Chyba znam cel tej wyprawy! - oznajmił Edward. - Właśnie sobie przypomniałem.. . Meg mówiła mi, że jej przyjaciółka Lillian Jameson będzie obchodzić szesnaste urodziny na wiosennym balu, który wydają jej rodzice... Meg zamierzała pogrzebać trochę w tych wielkich kufrach... Edwardowi przerwało skrzypnięcie otwieranych drzwi. - Ach jesteś, kochanie! - Cecily podniosła się i podeszła do Margaret, która właśnie weszła do pokoju. - Właśnie zastanawiałam się, gdzie się podziewasz i Ned powiedział mi, że pewnie przeglądasz rzeczy w starych kufrach na strychu... - Tak, mamo. - Meg poruszała się z wdziękiem odziedziczonym po matce i tego ranka wyglądała wyjątkowo ładnie w czerwonej wełnianej sukience, czarnych pończochach i czarnych pantoflach. Cecily doskonale wiedziała, że Meg wyrasta na bardzo ładną dziewczynę. - Nic mi nie mówiłaś, że lady Jameson wydaje wiosenny bal z okazji urodzin córki... - Uśmiechnęła się lekko. - Bo to jeszcze nic pewnego. Zaproszenia nie zostały rozesłane i nie zostaną jeszcze przez wiele tygodni. Lillian po prostu ma nadzieję, że jej matka ostatecznie się zdecyduje, zresztą ja także... Byłoby świetnie, nie sądzisz? - Czy chłopcy także mogą liczyć na zaproszenie? - George wyprostował się i utkwił baczne spojrzenie w twarzy Meg. Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Jesteś niepoprawny, George, naprawdę niepoprawny! Ty miałbyś otrzymać zaproszenie? Coś takiego... - Dlaczego nie? Jestem Deravenelem, a Deravenelów zapraszają wszyscy! - Zapraszają Deravenelów takich jak tata, nie ty - sprostowała chłodno Meg. - Jesteś jeszcze za mały na kotyliony i inne zabawy dla dorosłych... - Wcale nie, prawda, mamo? - George rzucił matce ujmujący uśmiech. - Cóż, mój drogi, może... No, powiedzmy, że na razie jesteś za młody, ale do wiosny na pewno trochę podrośniesz... odparła cicho Cecily, chcąc ułagodzić syna. - A widzisz, Margaret?! Nasza mama mówi, że mogę pójść na bal, bo na wiosnę będę już starszy! Zastanowię się nad tym i może jednak tam się wybiorę. .. Poważnie rozważę tę kwestię, jak mawia tata... Edward zaśmiał się lekko. 18
- Liczę, że dopilnujesz, bym i ja otrzymał zaproszenie, Meg. - Mrugnął kpiąco do siostry, próbując pomniejszyć znaczenie całej kwestii, ponieważ urażony George buntowniczo wydął wargi. Meg parsknęła śmiechem i kiwnęła głową. - Oczywiście! A jeżeli przyjmiesz zaproszenie, staniesz się źródłem zazdrości wszystkich innych dżentelmenów! Edward spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Dlaczego? - Ponieważ wszystkie młode damy będą chciały tańczyć wyłącznie z tobą - oznajmił George. - Podobno jesteś prawdziwym pożeraczem serc... - Wystarczy, George - wtrąciła się Cecily. - Nie życzę tu sobie żadnych uwag tego rodzaju. - Odwróciła się do Meg. - I co, znalazłaś coś ciekawego w tych kufrach? - Och, tak, mamo! Kilka wspaniałych sukni, porządnie zapakowanych w płócienne worki! Wyglądają jak nowe... Pójdziemy je obejrzeć? - Z przyjemnością! - Cecily ujęła córkę pod ramię. Obie wyszły, śmiejąc się pogodnie. Strych w Ravenscar zajmował całą długość domu. Ponieważ Cecily była wyjątkowo skrupulatną i dbającą o porządek gospodynią, na jej polecenie służba raz w miesiącu odkurzała i sprzątała poddasze. Właśnie dlatego łatwo tam było znaleźć wszystko, czego w danej chwili potrzebowano. Organizacyjne talenty Cecily znalazły odbicie także w łatwym dostępie do przechowywanych tam skrzyń, pudeł i kufrów. Wcześniej Meg wyjęła kilka sukien i ułożyła je na przykrytej prześcieradłem sofie. Wszystkie uszyte były z najcieńszego jedwabiu, dawniej noszono je bowiem na sztywnych halkach lub pokrytych płótnem stelażach do krynolin, tak popularnych w epoce wiktoriańskiej. Dziewczyna podbiegła do kanapy, chwyciła kreację z jasnozielonego jedwabiu i przyłożyła ją do siebie. - Pomyślałam sobie, że to jeden z moich kolorów... Co ty na to, mamo? Cecily chwilę uważnie przyglądała się córce, a potem skinęła głową. - Zgadzam się z tobą, to ładny kolor, a na dodatek idealnie podkreśla twoją cerę i barwę oczu... Na pewno uda nam się przerobić kilka tych sukienek dla cie25
bie. Madame Henrietta jest doskonałą krawcową i ma wspaniałe pomysły, więc nie wątpię, że zrobi z nich prawdziwe arcydzieła. - Sięgnęła po inną suknię i podała ją córce. - A ta? Przepiękny błękit, przywodzi na myśl pełne chabrów pola... - I oczy Neda - zauważyła Meg, podnosząc suknię. - To prawda - przyznała Cecily. Rzeczywiście, oczy Neda... Edward i Margaret byli sobie bardzo bliscy, także wiekiem, ponieważ dzieliło ich ledwie kilka lat. Meg, podobnie jak Richard, darzyła najstarszego brata szczerym uwielbieniem. W jej oczach był istotą doskonałą, niezdolną do popełnienia najmniejszego błędu, Ned zaś ze swej strony od lat dziecięcych troskliwie czuwał nad siostrą. W rezultacie w Meg także obudził się opiekuńczy instynkt i to właśnie ona w razie konieczności zajmowała się młodszymi braćmi, matkując im pod nieobecność Cecily i kierując ich postępowaniem. - Cudny błękit! - pochwaliła szczerze Cecily, widząc, jak ten szczególny odcień uwydatnia przejrzystą szarość oczu Meg. W przyszłym tygodniu zabierzemy je ze sobą do Londynu, a przed wyjazdem przejrzymy pozostałe kufry. Może znajdziemy jeszcze coś, co można by dla ciebie przerobić. - Och, bardzo dziękuję! - Meg porywczo uściskała matkę, gniotąc znajdującą się między nimi jedwabną suknię. Cecily, która nie należała do osób wylewnych, zaczęła się śmiać. - Cała przyjemność po mojej stronie, kochanie. Nie gnieć tylko tej nieszczęsnej sukienki... Margaret natychmiast puściła matkę i strzepnęła fałdy sukni. - Chyba nic jej się nie stało... - mruknęła, mierząc tkaninę badawczym spojrzeniem. Cecily z lekko przechyloną głową przyglądała się chwilę Margaret. Jeszcze raz uświadomiła sobie, że jej córka wyrosła na bardzo atrakcyjną dziewczynę o falujących jasnych włosach i dużych, ślicznych szarych oczach. Nawet gdyby nie chciała, musiała myśleć o przyszłości Meg i jej szansach na dobre zamąż-pójście. Meg zapowiadała się na piękną młodą kobietę, było to jasne, Cecily nie miała też cienia wątpliwości, że dziewczyna zrobi równie dobrą partię jak jej dwie starsze siostry, Anne i Eliza. - Po powrocie do Londynu porozmawiam z lady Jameson, żeby upewnić się co do jej planów - powiedziała. - Właśnie przyszło mi też do głowy, że może 20
jesienią powinniśmy z ojcem zorganizować wieczorek z tańcami z okazji twoich piętnastych urodzin... - To byłoby cudownie! - Meg sprawiała wrażenie szczerze zaskoczonej tą niespodziewaną propozycją, lecz szeroki uśmiech na jej twarzy świadczył 0 ogromnym zadowoleniu. Cecily trochę dziwiła się samej sobie. Zwykle nie była tak spontaniczna ani impulsywna i całymi dniami zastanawiała się nad ważnymi planami, zanim zaczęła wprowadzać je w życie. Pomyślała, że może popełniła błąd, podsuwając Meg pomysł zabawy, natychmiast jednak uznała, że nie wolno jej wycofać się z nieoficjalnej obietnicy, jeśli nie chce sprawić córce dużej przykrości. Postanowiła, że w następnym tygodniu porozmawia z Richardem, ale była pewna, że mąż nie będzie miał żadnych zastrzeżeń. Zawsze jej pozostawiał decyzje dotyczące wychowania dzieci i prowadzenia domów. Richard. Taki dobry człowiek... Pełen poświęcenia dla rodziny, wspaniały ojciec. Najlepszy mąż, o jakim marzą kobiety. Nie mogła się już doczekać jego powrotu. Bez Richarda życie było puste i samotne. Nie podobał jej się pomysł wyjazdu do Włoch, ale Richard uważał, że musi jechać. W należącej do nich kopalni marmuru w Carrarze pojawiły się jakieś kłopoty i jako zastępca dyrektora zarządzającego firmą Deravenel & Company, po uzgodnieniach z Henrym Deraveneleni*Grantem, prezesem zarządu, mąż Cecily zdecydował, że jest najbardziej odpowiednią osobą, która powinna zbadać sytuację na miejscu. Wyruszył więc w podróż, zabierając ze sobą Edmunda, który nigdy dotąd nie był we Włoszech i bardzo pragnął odbyć tę wycieczkę. Towarzyszyli im brat Cecily Rick oraz jej bratanek Thomas. Richard i Rick przyjaźnili się od wielu, wielu lat i zawsze chętnie odbywali wspólne podróże. Rick miał również nadzieję, że uda mu się kupić kilka interesujących obrazów 1 rzeźb we Florencji; był w trakcie renowacji swego domu w Londynie i zależało mu na przyozdobieniu rezydencji naprawdę cennymi dziełami sztuki. Był wielkim koneserem i miał doskonałe oko. Dwa tygodnie wcześniej zwierzył się siostrze, że na samą myśl o Florencji ślinka napływa mu do ust, całkiem dosłownie. Rick i Cecily doskonale rozumieli się już jako dzieci, a po śmierci ich ojca właśnie Rick przejął kontrolę nad rodzinną firmą. Ojciec Cecily był jednym 27
z największych magnatów przemysłowych w Anglii, lecz osiągnięcia Pucka były tysiąckrotnie większe, a plany bardziej dalekosiężne. Dziś Puck należał do grupy najbogatszych ludzi w kraju i dzięki swoim zdolnościom przewidywania oraz biznesowemu geniuszowi pomnożył majątek siostry. Dla Cecily było to ogromnie ważne, ponieważ jej mąż nie czerpał z firmy należytych zysków. Cecily uważała, że to Richard powinien zarządzać przedsiębiorstwem, nie Harry Grant, który, podobnie jak wszyscy Deravenelowie Grantowie z Lancashire, nie był kompetentny w zarządzaniu finansami. Francuska żona Harry ego Margot była kobietą zżeraną przez nadmierne ambicje i chciwość. Kręciła Harrym jak szmacianą kukiełką i usiłowała sama kierować firmą. Cecily pomyślała teraz, że pewnie, niestety, już jakiś czas temu wyrwała ster z rąk swego męża. - Zniesiemy sukienki na dół, mamo? - Głos Meg wyrwał Cecily z zamyślenia. - Oczywiście, kochanie, zaraz je zabierzemy... - Cecily zerknęła na przypięty do klapy żakietu zegarek. - Dobry Boże, już prawie pora lunchu! Kiedy zeszły na dół, myśli Cecily jak zwykle znowu zaczęły krążyć wokół Grantów. Ojciec Henry ego zawsze odsuwał jej męża w cień i oszukiwał go, a w rezultacie tych poczynań nienawiść rozdzielająca dwie gałęzie rodziny narastała. Teraz knowania Margot Grant jeszcze pogorszyły i tak już trudną sytuację. Cecily była głęboko przekonana, że niedługo Richard i Henry stoczą ze sobą następną bitwę.
R O TRZECI
Z
D
Z
I
A
Ł
Od morza podnosi się mgła - powiedział Richard, odwracając się na parapecie w sypialni Edwarda i patrząc na brata. - Jest bardzo gęsta, prawie nie widać już rybackich łodzi... - Morska mgła to specjalna odmiana tego zjawiska atmosferycznego -odparł Edward. - Zwykle powstaje, kiedy zimny wiatr znad morza chłodzi cieplejszy ląd, czasami nie tylko zimą, ale i latem. - Podniósł wzrok znad pudła z książkami, które właśnie pakował. - Przy takiej pogodzie rybacy nie wypływają w morze. Może dopiero wieczorem, kiedy mgła się podniesie, Mała Rybko... Richard uśmiechnął się szeroko. Uwielbiał przydomek, który Edward nadał mu wiele lat temu. Posiadanie pseudonimu wymyślonego przez Edwarda sprawiało, że czuł się zupełnie wyjątkowy. - Cieszę się, że w przyszłym tygodniu jedziemy do Londynu - zmienił temat. - Nawet mimo że znowu będę musiał ciężko pracować na lekcjach pana Penningtona... Edward wychwycił dziwną nutę w głosie brata. - Nie lubisz przyjeżdżać tutaj, do Ravenscar? - spytał, rzucając małemu przenikliwe spojrzenie spod zmarszczonych brwi. - Może w zimie tutejszy klimat jest dla ciebie za ostry, wcale bym się temu nie dziwił... Z drugiej strony, jaw twoim wieku bardzo lubiłem spędzać zimy w Ravenscar... Zawsze miałem tu mnóstwo zajęć. - Ja też kocham Ravenscar, ale wolę Londyn, bo ty jesteś bliżej. Chodzi mi o to, że kiedy jestem w Londynie, częściej cię widuję, ponieważ Oksford znajduje się niedaleko... 23
Wzruszony tak jasno wyrażoną miłością brata i jego tęsknotą, Edward odłożył trzymaną w ręku oprawną w skórę książkę, podszedł do okna i usiadł na szerokim parapecie obok Richarda. Otoczył ramieniem jego wąskie barki i uściskał go szybko. - Ja też będę za tobą tęsknił, staruszku - powiedział łagodnie. - I to bardzo... Masz rację, z Oksfordu jest o wiele bliżej do Londynu niż do Yorkshire. Słuchaj, postaram się jak najczęściej przyjeżdżać do miasta, żebyśmy mogli spędzić razem trochę czasu, co ty na to? Buzia Richarda rozpromieniła się w uśmiechu, jego stalowoniebieskie oczy zabłysły. - Obiecujesz? - Obiecuję, Dick. Daję ci słowo. Ośmiolatek odprężył się i swobodnie oparł o Edwarda. Od najwcześniejszych lat zawsze zachowywał się całkowicie naturalnie w towarzystwie starszego brata. - Kiedy cię nie ma, w domu wszystko wygląda zupełnie inaczej - wyznał. -Naprawdę bardzo mi ciebie brakuje... - Wiem, ja także tęsknię za tobą, Rybko, ale będę przecież dosyć blisko. Może nawet od czasu do czasu napiszę do ciebie kilka słów. - Naprawdę, Ned? Och, jak by to było cudownie, gdybym mógł co tydzień dostać od ciebie list! Edward zaczął się śmiać. - Nie powiedziałem, że będę pisał co tydzień! Posłuchaj, Dick, nie jesteś przecież osamotniony, gdy ja wyjeżdżam na uniwersytet, prawda? W domu jest Meg, no i masz George'a. Poza tym będzie z wami Edmund. - Wiem, wiem... - odparł Richard nieco niepewnym głosem. - Kocham Edmunda, ale on zawsze jest bardzo zajęty i czasami wydaje się trochę... No, czasami łatwo się niecierpliwi... - Rzeczywiście jest bardzo zajęty! - zaśmiał się Edward. - Chociaż właściwie nie bardzo wiem, czym... Ale George spędza z tobą dużo czasu, prawda? - Och,tak... Edward obrzucił brata szybkim spojrzeniem. - Czy George trochę cię tyranizuje? - spytał. - Powiedz mi prawdę, mnie nie musisz okłamywać... 24
Richard zerknął na niego spod oka. - Nigdy nie kłamię, a już na pewno nie przyszłoby mi do głowy, żeby okłamywać ciebie! George wcale mnie nie tyranizuje, słowo! - To bardzo dobrze, widzę jednak, że czasami zbytnio narzuca innym swoje zdanie... - Umiem się bronić! Oczy Richarda błysnęły, kiedy chłopiec dumnie uniósł ciemną głowę. - Wiem, że umiesz, ostatecznie sam cię tego nauczyłem! - Edward szturchnął lekko małego pięścią w ramię i wstał. Spojrzał w okno i zobaczył, że gruby kożuch mgły zasłonił już wszystko, nawet baszty na murach u stóp ogrodu. Odwrócił się, podszedł do stołu, na którym postawił wielkie pudło, włożył do środka następną książkę i zaznaczył ją na liście. - Czy Edmund też kiedyś pójdzie na studia w Oksfordzie? - zagadnął Richard, który obserwował go ze swego miejsca na okiennym parapecie. - Tak sądzę. Za parę lat wybierze się tam także George, a potem i ty, Dickie. Tacie bardzo zależy na tym, żebyśmy wszyscy ukończyli studia na tamtejszej uczelni. Odpowiada ci to? Chciałbyś już teraz być studentem? - Och tak, jasne! Dlaczego wszyscy nazywają Oksford „miastem rozmarzonych wież"? - Bo jest tam dużo kościołów i innych budowli z wieżami, które bardzo pięknie wyglądają w słonecznym świetle. - To bardzo stare miasto, prawda? - Tak jest. Założono je w dwunastym wieku. - Mógłbym kiedyś przyjechać do ciebie w odwiedziny, Ned? Proszę cię, proszę... Chciałbym obejrzeć cały Oksford, oprowadzisz mnie? - Oczywiście, staruszku! Pokażę ci przede wszystkim Bodleian, mój ulubiony uniwersytecki gmach! - Co tam jest, w tym Bodleian? - Biblioteka. Bardzo piękna i stara biblioteka, Dick. - Strasznie chciałbym ją zobaczyć! Meg mówiła mi, że w czasie rewolucji Cromwella Oksford był stolicą rojalistów, i że oddziały Cromwella oblegały miasto, ale nie zniszczyły go... - To prawda. 31
Przerwało im pukanie do drzwi. - Proszę wejść! - zawołał. W progu stanął lokaj Jessup. - Przepraszam, że niepokoję, panie Edwardzie... - zaczął. - Tak, Jessup? - Pańska matka chce z panem mówić. Czeka w bibliotece. - Dziękuję. Bądź tak dobry i powiedz jej, że za parę minut zejdę. - Pani Deravenel prosiła, żebym przekazał panu, że to bardzo pilna sprawa... - Dobrze, już idę. Edward wszedł do biblioteki i natychmiast się zorientował, że pokój wygląda jakoś dziwnie, a w każdym razie na pewno inaczej niż zwykle. Przystanął z wahaniem, nie chcąc posuwać się dalej. W bibliotece było za ciemno, o wiele ciemniej niż zazwyczaj. Edwarda zdziwiło, że matka nie kazała zapalić lamp, uwielbiała bowiem światło i słońce, przede wszystkim właśnie dlatego zainstalowała elektryczność w całym domu. Ogromny pokój oświetlały tylko dwie małe lampki, chociaż było już późne popołudnie i na dworze zaczęło zmierzchać. Wypełniona cieniami biblioteka robiła ponure, przygnębiające wrażenie. Nagle Edward poczuł się bardzo nieswojo, ogarnęło go poczucie osamotnienia i nadciągającej katastrofy. Rozejrzał się dookoła. Matka stała obok wysokiego fotela na biegunach. W tle, spowita cieniami, rysowała się jeszcze jedna postać, zwrócona twarzą do okna. Edward nie rozpoznał, kto to taki. Powoli podszedł do matki. Serce biło mu mocno i szybko, w głowie kłębiły się gorączkowe myśli. Wyczuł obecność strachu i włosy podniosły mu się na karku, chociaż ze wszystkich sił starał się odegnać nieprzyjemne uczucia. - Chciałaś się ze mną widzieć, mamo... - wymamrotał, biorąc głęboki oddech. Cecily milczała. Edward zbliżył się do kominka, zapalił lampę na niewielkim stoliczku i odwrócił się twarzą do matki. Natychmiast dostrzegł, jak ciemne i ogromne wydają się jej oczy, i jak wielki niepokój je wypełnia. 32
Przestraszony, utkwił w niej czujne spojrzenie. Czekał. Teraz uświadomił sobie, że jej twarz jest pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu i wygląda niczym wyrzeźbiona w marmurze. Cecily była bardzo blada, jej policzki wydawały się wręcz szare. - Co się stało? - spytał ponaglającym tonem. - O co chodzi? Cecily zadrżała, wyciągnęła obie ręce i chwyciła się oparcia fotela, jakby w obawie, że upadnie. Jej pobielałe knykcie zalśniły w słabym świetle. Edward poczuł, jak emanująca z niej fala przerażenia dotyka go i ogarnia. - Co się stało?! - powtórzył. - Twój ojciec... - wyrzuciła z siebie Cecily. - Twój ojciec... Wydarzył się wypadek. Pożar. Twój ojciec i... I Edmund... przerwała, zakrztusiła się. -Obaj nie żyją, Edwardzie... Głos jej się załamał, lecz jakoś zdołała opanować emocje. - Mój brat i Thomas, twój kuzyn... Oni także zginęli w pożarze - dokończyła z wysiłkiem. Oszołomiony Edward wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Nie był w stanie przyjąć do wiadomość wypowiedzianych przez matkę słów, nie rozumiał ich, nie docierały do niego. Zamarł, niezdolny poruszyć się ani odezwać. Widoczna na tle okna postać odwróciła się i zbliżyła do niego. Edward natychmiast rozpoznał swego kuzyna Neville'a Watkinsa, najstarszego syna Ricka i brata Thomasa. - To ja przywiozłem te straszne wieści, Ned - przemówił Neville zachrypłym ze wzruszenia głosem. - Ja sprowadziłem śmierć i rozpacz pod ten dach! Obaj kuzyni przez chwilę mocno ściskali swoje dłonie, a potem Edward zapalczywie potrząsnął głową. - Nie! - wykrzyknął. - To niemożliwe! Nie mój ojciec! Nie Edmund! Nie wuj Rick i Tom! To niemożliwe, żeby nasza rodzina w mgnieniu oka przestała istnieć, ot tak, po prostu! Serce Cecily ścisnęło się z bólu na widok bladej, porażonej rozpaczą twarzy Edwarda i łez, lśniących w jego oczach. Dzieliła jego ogromny ból i smutek, podobnie jak całkowity brak wiary w straszliwą tragedię, lecz w tej chwili myślała nie o sobie, tylko o nim. - Jak mogę cię pocieszyć? - szepnęła bezradnie. Łzy popłynęły jej z oczu na białe jak prześcieradło policzki. 27
Edward nie odpowiedział. Przerażająca wiadomość odebrała mu głos. Cecily wiedziała, że jej syn jest w szoku, bo sama także była kompletnie porażona. I właśnie wtedy Cecily Deravenel wypowiedziała słowa, które Edward miał zapamiętać do końca życia. - Och, Ned, czy nikt ci nigdy nie mówił, że życie usiane jest katastrofami? Młody człowiek długą chwilę stał nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w jej twarz, następnie odwrócił się na pięcie i bez słowa wybiegł z biblioteki. Wiedział jedno - że musi uciec, za wszelką cenę uciec z tego przesiąkniętego śmiercią pokoju. Musiał być sam, w samotności stawić czoło desperacji. Potykając się, pokonał długi hol i skierował się do podwójnych drzwi, prowadzących do ogrodu. Wypadł na zewnątrz i rzucił się przed siebie brukowaną ścieżką, przez tarasowe ogrody i trawniki, aż w końcu dotarł do zrujnowanych murów starej twierdzy na wysuniętym cyplu, na samej krawędzi klifu. Mgła się podniosła. Zaczął padać śnieg i drobniutkie kryształowe płatki przyklejały się do twarzy Edwarda i jego złocistych włosów. Prawie ich nie dostrzegał. Pogrążony w rozpaczy, nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy jest mu zimno. Stał w małym, okrągłym zaułku, który kiedyś był wartownią nad samym brzegiem Morza Północnego. Przycisnął twarz do zimnych kamieni, usiłując odzyskać przytomność umysłu. Jak to możliwe, że oni nie żyją, pytał sam siebie. Jego ojciec, brat, wuj i kuzyn. Nie mógł w to uwierzyć, cała ta sytuacja wydawała się bezsensowna, absurdalna. Dlaczego zginęli wszyscy? Gdzie byli? Kiedy to się zdarzyło? Tragedia spadła na rodzinę nie raz, ale cztery razy. Tata nie żyje. I Edmund. Przecież Edmund miał zaledwie siedemnaście lat... Mój wspaniały brat, taki kochany, noszący w sobie tyle obietnic na przyszłość, myślał Edward. I Tom, kuzyn Tom, z którym dorastaliśmy... I wuj Rick, rówieśnik ojca, drugi filar ich tak blisko związanych rodzin, wuj Rick, na którym zawsze można było polegać... Wszyscy oni byli lojalni, wierni i kochający... Tata i Edmund. Och, Boże, nie... Gardło Edwarda ścisnęło się boleśnie i łzy popłynęły mu z oczu, kiedy wreszcie pozwolił w pełni ogarnąć się fali desperacji. 28
Trochę później usłyszał kroki na zlodowaciałych kamieniach. Ktoś narzucił mu na ramiona ciepły płaszcz, objął go mocno. - Płacz, płacz, wyrzuć to z siebie, Ned - szepnął mu do ucha Neville Wat-kins. -Ja też płakałem wczoraj w nocy. Płakałem i nie mogłem przestać. Minęło sporo czasu, zanim dwaj kuzyni wrócili do domu. - Kiedy dostałeś wiadomość? - zapytał Edward, gdy przystanęli w długim holu. -1 kto się z tobą skontaktował? - Aubrey Masters z firmy Deravenels - odparł Neville. - Zatelefonował do mnie wczoraj w nocy, zaraz po tym, jak sam dowiedział się, co stało się w Car-rarze. Uważał, że będzie lepiej, jeżeli osobiście przekażę tragiczne wieści cioci Cecily, tobie i dzieciom, powiedział, że depesza albo telefon byłyby zbyt bezosobowe i bezduszne... Oczywiście miał całkowitą słuszność... - Twarz Ne-ville'a była śmiertelnie blada i napięta. - Tak czy inaczej, musiałem zapanować nad rozpaczą matki i własnymi uczuciami, zanim wyruszyłem do Ravenscar. Wyjechałem z Ripon dość wcześnie i dotarłem tu powozem po południu. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tych kilku godzin zwłoki... - Jak możesz tak myśleć, Neville! Ty także straciłeś ojca i brata, i czujesz to samo co ja! - Musimy pojechać do Florencji - rzekł Neville. - A stamtąd do Carra-ry... Trzeba zająć się przewiezieniem zwłok do Yorkshire i zorganizowaniem pogrzebu. Musimy także przeprowadzić prywatne dochodzenie, kiedy będziemy we Włoszech... Edward milczał chwilę. - Najwyraźniej uważasz, że to nie był wypadek, prawda? - wymamrotał, patrząc kuzynowi prosto w oczy. - Nie, moim zdaniem to nie był wypadek. Jestem niemal zupełnie pewny, że padli ofiarą spisku, chociaż nie wiem, w jaki sposób i dlaczego go uknuto... - Spisek? - Tak, kuzynie. - Chcesz powiedzieć, że głównym celem tego spisku była śmierć mojego ojca? - Tak jest. Edward długo zastanawiał się nad sugestią Neville'a. 35
- Gdzie wybuchł pożar? - spytał w końcu. - W hotelu, gdzie zatrzymali się nasi ojcowie i bracia. Zginęli także inni ludzie. - O, Boże, to naprawdę straszne... Uważasz, że stoi za tym Henry Grant? - Nie Grant osobiście... - odrzekł z namysłem Neville. - Uważam go za bezradnego głupca, ale jego francuskiej żonie z pewnością nie brak sprytu i przebiegłości. Moim zdaniem, stacją na takie posunięcie, podobnie jak i podwładnych Granta. To niebezpieczna banda, zdolna do wszystkiego. - Naprawdę myślisz, że ktoś podłożył ogień w hotelu? - Nie inaczej. A skoro posunęli się do tego, musimy pomścić śmierć naszych ojców i braci. Myślę, że chcieli zamknąć usta twojemu ojcu, ponieważ ostatnio za dużo mówił o swojej roli w Deravenels i zbyt zdecydowanie upominał się o swoje prawa. Nieustannie przypominał obecnemu zarządowi, że to on powinien być prezesem i że Grantowie z Lancashire ukradli firmę, obsadzili wszystkie najwyższe stanowiska i przejęli całkowitą kontrolę. Jest to szczera prawda, ale nikt z nich nie miał ochoty tego słuchać, a wcześniej czy później musieliby w jakiś sposób odnieść się do jego żądań. Dlatego postanowili się go pozbyć, w każdym razie taka jest moja opinia na ten temat. Musisz coś z tym zrobić, Ned, a ja jestem tu po to, żeby ci pomóc. Będę cię wspierał i przez cały czas czuwał, czy ktoś nie próbuje zaatakować cię z tyłu... Edward skinął głową. - Dziękuję ci, Neville. Później zajmiemy się układaniem planów, ale teraz muszę pójść do matki i spróbować jakoś ją pocieszyć. Razem przekażemy dzieciom tę okropną wiadomość.
R O CZWARTY
Z
D
Z
I
A
Ł
Cecily Deravenel słynęła ze spokoju, stoicyzmu i żelaznej woli, lecz nagle wszystkie te cechy zniknęły bez śladu. Edward zrozumiał to, kiedy znalazł matkę w jej prywatnym apartamencie na piętrze. Zapukał do drzwi i wszedł, nie czekając na pozwolenie, ponieważ instynkt podpowiadał mu, że Cecily potrzebuje jego krzepiącej obecności. Siedziała na szezlongu blisko kominka, w małym pomieszczeniu przylegającym do sypialni, i wpatrywała się w płomienie. Gdy odwróciła głowę i spojrzała mu prosto w oczy, zobaczył jej obrzmiałą, zapłakaną twarz oraz czerwone od łez oczy, wyczuł też atmosferę głębokjej rozpaczy, otaczającą ją ze wszystkich stron niczym gruby, ciężki pled. Jej smutek był tak wyraźnie widoczny, tak namacalny, że Edward na moment zapomniał o własnych uczuciach i pośpieszył ku niej, przestraszony jej stanem. Usiadł obok matki, objął ją i przyciągnął do siebie. W pierwszej chwili stawiła opór, nieprzywykła do tego, aby ktoś ją pocieszał, zaraz jednak przylgnęła do piersi syna, trzymając się go rozpaczliwie i szlochając tak gwałtownie, jakby jej serce miało pęknąć na tysiąc kawałków. Edward nie miał cienia wątpliwości, że tak właśnie się czuła. Nigdy nie miał problemów ze zrozumieniem tej eleganckiej, dostojnej niczym monarchini kobiety, która wielu ludziom wydawała się wyniosła i dziwnie zdystansowana. Od dziecka znał jej prawdziwą naturę i wiedział, jak łagodne i kochające miała serce, jak wielką miłością darzyła jego ojca, jego samego i pozostałe dzieci. Zawsze była przede wszystkim wyrozumiałą żoną i matką, osobą niezwykle wrażliwą na potrzeby innych ludzi, a także rozsądną i lojalną sojuszniczką swojej rodziny. Ludzie pracujący w Ravenscar uwielbia31
li ją i nazywali aniołem, gdyż szczerze współczuła dotkniętym przez los i nigdy nie odmawiała nikomu pomocy. Bardzo też ceniła sobie mocne więzi, łączące ją z bratem, do którego miała całkowite zaufanie. Richard zajmował się także jej finansowymi sprawami i zarządzał ogromnym majątkiem, który Cecily odziedziczyła po ojcu Philipie Watkinsie, znanym przemysłowcu. Teraz dwaj najważniejsi dorośli mężczyźni w jej życiu - mąż i brat - zostali oderwani od niej w jednej chwili, przerażająco niespodziewanie i gwałtownie. Zycie Cecily zmieniło się błyskawicznie i nieodwracalnie, podobnie jak życie całej rodziny. Nic już nigdy nie miało być takie jak dawniej. Neville Watkins stał się głową rodu Watkinsów, natomiast Edward nieoczekiwanie stanął na czele klanu Deravenelow, a w każdym razie osiadłej w Yorkshire gałęzi rodu. Fakt ten napawał młodego człowieka ogromnym niepokojem, ponieważ nagła zmiana oznaczała wzięcie na swoje barki całkowitej odpowiedzialności za rodzinę, za wszystko, o co przez całe życie dbał i zabiegał jego ojciec, a także za udziały w firmie Deravenels. Ned nie był pewny, czy zdoła poradzić sobie z tak poważnymi obowiązkami i połączyć rozmaite zadania, zwłaszcza że do tej pory studiował i praktycznie nic nie wiedział o zarządzaniu przedsiębiorstwem. Neville miał trzydzieści dwa lata, żonę i dwie małe córeczki, duże doświadczenie i obycie w sprawach światowych i życiu towarzyskim oraz opinię błyskotliwego biznesmena, podczas gdy Edward nie skończył jeszcze dziewiętnastu lat i przez wielu uważany był za niedorosłego chłopca. Pod względem doświadczenia i mądrości najzwyczajniej w świecie nie mógł równać się ze starszym kuzynem, przynajmniej na razie. Ale już wiedział, że będzie musiał razem z Neville em pozbierać kawałki rozbitego życia, zająć się rodziną i postarać się jak najszybciej przywrócić równowagę w świecie, który dla nich nagle się zachwiał. Zdawał sobie sprawę, że będzie to wymagało czasu. Musieli przejść okres żałoby i przystosować się do nowej pod wieloma względami rzeczywistości. Rozumiał także, że jeżeli chce sprostać wyzwaniom i nie zawieść zaufania zależnych od niego osób, czeka go szybka i intensywna nauka. To będzie trochę jak lekcje tańca na linie, pomyślał teraz. Musiał też zachować chłodny ogląd sytuacji, ostrość widzenia i zdrowy rozsądek, było to oczywiste. Miał świadomość, że jedynym człowiekiem, któremu 32
może zaufać, poza matką, jest Neville Watkins. On i jego kuzyn byli teraz związani mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedział, że bez wsparcia i wskazówek Neville'a na pewno nie odniesie sukcesu. Z zamyślenia wyrwał go głos matki. - Tak mi przykro, Ned, że poddałam się rozpaczy... Niestety, nic nie mogę na to poradzić, naprawdę... Wybacz mi, proszę... - Mamo, nie mów tak! - wykrzyknął, zaglądając w jej mokrą od łez twarz i delikatnie osuszając ją chusteczką. - Nie ma tu nic do wybaczenia! Musisz wyrzucić z siebie żal i smutek, bo zamykanie go w sercu na pewno nie pomoże. Sama przecież wiesz, że opłakiwanie najbliższych jest naturalne i wręcz konieczne, jeżeli chcemy pogodzić się ze stratą. Ludzie, którzy całkowicie panują nad rozpaczą, wcześniej czy później zaczynają chorować... - Masz rację - odparła Cecily. - Czeka nas trudny okres, ale musimy znaleźć sposób na dalsze, w miarę normalne życie... Muszę myśleć o dzieciach, jestem odpowiedzialna za ich los. Będą mnie potrzebować i ciebie także, kochanie, chociaż sądzę, że tobie spadnie na głowę mnóstwo innych spraw... Edward skinął głową i wstał. - Jeżeli czujesz się już odrobinę lepiej, powinniśmy z nimi porozmawiać -rzekł. - Nie daj Boże, żeby przypadkiem dowiedzieli się, co się stało, od kogoś ze służby, kto nie zdoła utrzymać języka za zębami... - Już wiedzą, rozmawiałam z nimi - przerwała synowi Cecily, patrząc w jego niebieskie oczy. - Bardzo się przejęli... Wiedziałam, że tak będzie. Przyszłam tu przed paroma minutami, żeby choć trochę wziąć się w garść. Próbowałam się uspokoić. Tak, teraz powinniśmy pójść do nich, pocieszyć ich i zapewnić, że mimo wszystko życie dalej będzie toczyło się w miarę normalnie... - Czujesz się już na siłach, żeby to zrobić? - Edward czujnie przyglądał się matce. - Chyba tak, mój drogi - odparła nieco drżącym głosem. - Muszę pójść do nich z tobą, żeby do końca nie stracili poczucia bezpieczeństwa. Mocno chwyciła wyciągniętą dłoń Edwarda i wstała. Razem wyszli z pokoju i powoli weszli po schodach na drugie piętro, które zajmowały młodsze dzieci Deravenelow. 39
Na widok matki George zerwał się na równe nogi z krzesła, na którym siedział, i rzucił się w jej objęcia z takim impetem, że Cecily lekko się zachwiała. Otoczył ją ciasno ramionami, każdym gestem domagając się jej opieki, aprobaty i miłości. - Dlaczego stało się coś tak strasznego? - jęknął, podnosząc na nią zapłakane szarozielone oczy. - Dlaczego? Dlaczego? DLACZEGO?! - Na jego twarzy pojawił się wyraz żalu i gniewu. - Chcę wiedzieć, dlaczego tata i Edmund już nigdy do nas nie wrócą! Proszę, wytłumacz mi to, mamo! - Gdybym umiała, na pewno bym to zrobiła, George - odpowiedziała cicho Cecily. Przytuliła chłopca, popatrzyła na niego ze wzruszeniem i pogłaskała wzburzone jasne włosy. - Na razie nikt z nas nie ma pojęcia, co się naprawdę wydarzyło - podjęła po chwili. - Ned dowie się, jak to było, oczywiście jeżeli uda mu się odkryć prawdę, a potem powie nam wszystkim. George odwrócił się w stronę brata. - Powiesz nam wszystko, Ned? - zapytał nieco rozkapryszonym głosem. - Na pewno, George. Kiedy tylko poznam najważniejsze fakty, natychmiast je wam przekażę. Edward podszedł do matki i brata, objął ich i długą chwilę trzymał w uścisku. Nagle kątem oka zauważył Meg, która stała przy oknie, cicho szlochając. Otwartość Georgea i łzy Meg uświadomiły mu całkowity brak reakcji ze strony Richarda, który siedział skulony w fotelu pod przeciwległą ścianą, z twarzą koloru ściany i jasnoszarymi oczami prawie czarnymi w zanikającym świetle późnego popołudnia. Chłopiec wyglądał na tak zrozpaczonego, że Edwardowi serce ścisnęło się ze współczucia i bólu. Zostawił matkę, która nadal obejmowała Georgea, i pośpieszył do Richarda. Popatrzył na najmłodszego brata i od razu zauważył, że jego buzia była mizerna i pełna napięcia, zupełnie jak rano, kiedy przemarzł do kości w czasie konnej przejażdżki. - Nie bój się, Dick - szepnął, pochylając się nad chłopcem. - Zaopiekuję się tobą, zobaczysz... Richard kiwnął głową i z trudem podniósł się z krzesła. Nie odrywał wzroku od ukochanego brata. 40
- Chcę się dowiedzieć wszystkiego, tak jak George - wyszeptał. - Muszę wiedzieć, co stało się z tatą i Edmundem... - Łzy napłynęły mu do oczu i głos załamał się gwałtownie. - Mówiłem ci, że Edmund nie będzie miał cierpliwości bawić się ze mną, pamiętasz? Tak żałuję, że to powiedziałem... - Rozumiem, co czujesz, ale nie zrobiłeś nic złego, Dick, możesz mi wierzyć. - Chwycił małego w ramiona, przytulił go do piersi i pogładził jego ciemną głowę. - Zadbam, żeby nie stało ci się nic złego, będę się tobą opiekował, zawsze... - Obiecujesz? - Daję ci słowo honoru. Ty ze swej strony musisz postarać się być dzielny i pomagać mamie. - Postaram się, Ned. Obiecuję... - Chłopiec wahał się chwilę. - Czy ty także pojedziesz do Włoch? - Muszę pojechać. Będzie mi towarzyszył kuzyn Neville. Dowiemy się wszystkiego, a potem powiem ci, co naprawdę się stało. - Wrócisz, prawda? - zapytał chłopczyk drżącym głosem. Jego oczy nagle wypełniły się łzami. - Oczywiście! - odparł Ned. - Przecież muszę wrócić do domu i do ciebie, nie sądzisz? Zawsze będę do ciebie wracał, Mała Rybko. Richard skinął głową i zerknął na Meg. - Płacze już od dawna... - szepnął. - Zaraz do niej pójdę. Może uda mi się trochę ją pocieszyć. Chwilę później trzymał siostrę w ramionach, próbując ją uspokoić i ukoić jej ból. Meg długo szlochała, z głową opartą o jego pierś, lecz w końcu wzięła kilka głębokich oddechów i powoli jej barki przestały drżeć, płacz ucichł. Kiedy uniosła ręce, żeby czubkami palców otrzeć łzy, Edward ujrzał wyraz bezdennej rozpaczy w jej oczach. Cała rodzina została dosłownie rzucona na kolana przez tragiczne wieści, które przywiózł Neville. Edward był świadomy, że proces zasklepienia tej bolesnej i głębokiej rany potrwa bardzo długo i na pewno pozostawi wyraźną bliznę. Podniósł ku sobie twarz Meg i spojrzał jej w oczy. - Mama bardzo potrzebuje cię w tych strasznych chwilach, kochana Meg-gie - powiedział cicho. - Musisz być teraz silna ze względu na nią, pomóc jej 35
i Georgeowi, a zwłaszcza Richardowi, który cierpi w milczeniu, jak sama wiesz... Meg kiwnęła tylko głową, nie ufała bowiem swojemu głosowi. Ojca i Edmunda darzyła głęboką miłością i przywiązaniem, więc wiadomość o ich śmierci przeszyła jej serce jak rozpalony w ogniu sztylet. Miała pełną świadomość, że już nigdy nie będzie tą beztroską młodą dziewczyną, która obudziła się tego ranka i że do końca życia nie przestanie opłakiwać ich odejścia. Czuła, że w ciągu kilku minut stała się dorosłą kobietą. - Jak długo cię nie będzie? - spytała po chwili. Edward ze smutkiem potrząsnął głową. - Naprawdę nie wiem... Tydzień, może dwa, nie mam pojęcia, jak długo potrwa... - przerwał gwałtownie. Miał już powiedzieć, że nie wie, jak długo potrwa sprowadzenie zwłok ojca i brata do Ravenscar, ale po prostu nie był w stanie wydobyć z siebie tych słów. Edward nie mógł zasnąć. W jego głowie kłębiło się mnóstwo niepokojących myśli, jedna gorsza od drugiej, z których każda co jakiś czas wybijała się na plan pierwszy, tyle że on nie potrafił skupić się na żadnej z nich. Kiedy jakieś dwie godziny wcześniej kładł się do łóżka, był przekonany, że w ciszy i spokoju sypialni bez trudu poukłada sobie wszystkie sprawy, lecz szybko okazało się, że nadzieje te były płonne. Sen nie przychodził, odstraszony wirującą karuzelą myśli. Z westchnieniem odrzucił kołdrę i wstał. Włożył gruby wełniany szlafrok, podszedł do kominka i dorzucił drewna do ognia. Iskry poderwały się do góry, szczapy zaczęły trzeszczeć i w blasku płomieni Edward zobaczył tarczę stojącego nad kominkiem zegara. Była pierwsza trzydzieści, środek nocy. Wsunął stopy w nocne pantofle, przyciągnął do ognia fotel i usiadł. Najgorszy dzień w jego życiu dobiegł końca. Wieczorem usiadł do stołu z matką, rodzeństwem i Neville'em, lecz żadne z nich nawet nie tknęło kolacji. Wszyscy byli zbyt wstrząśnięci i przygnębieni katastrofą, która pogrążyła w żałobie rodzinę ich i Nevilłe'a. W końcu Cecily zaprowadziła dzieci do ich pokoi. Gdy wróciła, poprosiła Neville'a i Edwarda do salonu, który znajdował się tuż obok długiego holu. Ruszyli za nią posłusznie, wymieniając pytające spojrzenia. 42
Lokaj Jessup przyniósł tacę z pękatymi kieliszkami i karafką z koniakiem, postawił ją na stoliku i wyszedł. Ned i Neville nalali sobie alkoholu, natomiast Cecily jak zwykle odmówiła. Kiedy usadowili się przy ogniu, Cecily zwróciła się do syna. - Wiem, że musisz pojechać z Neville'em do Włoch - zaczęła z wahaniem. - Uważam, że powinnam cię ostrzec, uświadomić ci, że sytuacja wymaga wyjątkowej ostrożności... Dotyczy to także ciebie, Neville. Bądźcie czujni i pamiętajcie, że przystępujecie do niebezpiecznej gry, w której nic nie dzieje się przypadkiem... Obaj przyrzekli jej, że będą uważać i unikać wszelkiego ryzyka. Cecily z zadowoleniem skinęła głową. - Nie mamy pojęcia, co tak naprawdę stało się w hotelu - podjęła cicho. -Jestem jednak głęboko przekonana, że czekają was trudne przejścia... Instynkt podpowiada mi, że grozi wam niebezpieczeństwo... - Nigdy nie lekceważę kobiecej intuicji - wymamrotał Neville. - Zwykle jest niezawodna... - Zaraz po powrocie będziesz musiał podjąć pracę w Deravenels, Ned -dorzuciła Cecily. Zaskoczony Edward zmarszczył brwi. - Chcesz powiedzieć, że mam nie wracać do Oksfordu, mamo? - Tak. Twój ojciec nie żyje, a ty jesteś jego spadkobiercą, musisz więc zająć jego miejsce w firmie, taka jest rodzinna zasada, której zawsze przestrzegano. Gdy najstarszy syn kończy szesnaście lat, w razie śmierci ojca powinien przejąć jego obowiązki. Oczywiście nikt nie powierzy ci stanowiska dyrektora zarządzającego, na razie zaczniesz pracę na niższym szczeblu, ale tak czy inaczej, nie masz wyboru. Zawsze tak było. - Rozumiem... Tak, teraz przypominam sobie, że tata mówił mi o tej regule... - Pamiętaj, że zawsze chętnie będę ci służył pomocą - odezwał się Neville. - Kiedy planujesz opuścić Ravenscar? - Cecily zwróciła się teraz do bratanka. - Jutro rano. Pojedziemy powozem do Yorku, a stamtąd popołudniowym pociągiem do Londynu. - Neville pociągnął łyk brandy. - W Londynie zajmę 37
się przygotowaniami do podróży do Włoch. Powinniśmy wyruszyć w drogę w piątek albo sobotę. - Bardzo mi zależy, żebyście pozostawali w kontakcie ze mną - powiedziała Cecily. Powoli wstała z fotela, a Neville i Edward poszli za jej przykładem. Byli już w progu, kiedy odwróciła się i popatrzyła na nich ze smutkiem. - Dla nas wszystkich był to straszny dzień, muszę więc jeszcze zajrzeć do dzieci i sprawdzić, czy spokojnie śpią... - rzekła cicho. - Wylaliśmy dziś mnóstwo łez i przeżyliśmy okropne chwile. Ned i Neville rozmawiali jeszcze parę minut, przede wszystkich o planach podróży, a później poszli na górę do swoich sypialni. Teraz Edward wpatrywał się w płomienie i rozmyślał o śmierci ojca. Zemsta. Ciągle powracał do tego samego. Neville naprawdę wierzył, że członkowie śmiertelnie niebezpiecznej frakcji w firmie Deravenels wynajęli zabójcę, aby pozbył się jego ojca. Edward wiedział jednak, że kuzyn nie ma na razie żadnych konkretnych dowodów, które potwierdzałyby jego podejrzenia. W tej chwili mogli mówić wyłącznie o przeczuciu, któremu Neville całkowicie ufał. Ojciec Edwarda od lat narzekał na sposób zarządzania rodzinną firmą, ostatnio zaś jego głos stał się bardziej dobitny. Głównym celem zarzutów Richarda był Henry Deravenel Grant, potomek osiadłej w Lancashire gałęzi rodu. Henry był prezesem zarządu i kuzynem Richarda. Ojciec Neda pogardliwie nazywał go „wiecznie nieobecnym panem i władcą". Czy to jednak możliwe, aby współpracownicy Henry ego posunęli się do morderstwa? Mogli przecież bez większego trudu ograniczyć władzę Richarda w firmie albo wręcz wymóc na nim rezygnację z zajmowanego stanowiska. Edward odchylił do tyłu głowę i przymknął powieki. Siedział tak dość długo, nie znalazł jednak żadnych odpowiedzi na dręczące go wątpliwości. Żadnych. W jego głowie pojawiło się tylko jeszcze więcej pytań. Szczególnie ważne wydawało mu się jedno: dlaczego ojciec postanowił osobiście zająć się sprawą kopalni marmuru w Carrarze? To należało przecież do Aubreya Mastersa, szefa działu kopalń. I dlaczego śmierć ponieśli Edmund, wuj Rick i Thomas, skoro celem zamachu był Richard? W końcu Edward pojął, że wszystko to wyjaśni się dopiero w Carrarze, gdzie będzie mógł porozmawiać z lokalny44
mi władzami i zarządcą kopalni. Dopiero wtedy uda mu się może rozwikłać zagadkę tragicznego w skutkach pożaru oraz jego przyczyny. Nagle przypomniał sobie, że w ciągu dnia nie zdążył zajrzeć do biurka ojca. Zamierzał to zrobić, ale rozpacz dzieci i próby ich pocieszenia całkowicie pochłonęły jego uwagę. Pośpiesznie wstał i korytarzem ruszył w kierunku szerokich schodów wiodących do długiego holu. Zapalił światło w dużym gabinecie ojca i podszedł do stojącego niedaleko okna biurka. Wiedział, gdzie był schowany klucz, ponieważ Richard już dawno pokazał mu, gdzie go kładzie. - Na wypadek, gdybyś kiedyś musiał poszukać czegoś w czasie mojej nieobecności - wyjaśnił. Teraz Edward ukląkł przed mahoniowym biurkiem w stylu króla Jerzego i wsunął rękę za kolumnę szufladek, gdzie na tylnej ściance wisiał klucz. Powoli i metodycznie przeszukał wszystkie szuflady, nie znalazł jednak nic ważnego. Żadnych notatek, dokumentów, dzienników ani zapisków dotyczących pracy jego ojca w firmie Deravenels. Richard lubił porządek i każda rzecz miała swoje miejsce w jego biurku, ale Edward nie natknął się tu na żadną podpowiedź. Zawiedziony usiadł na krześle i rozejrzał się po gabinecie. Ojciec bardzo lubił ten pokój. Sam wybrał wszystkie znajdujące się w nim meble i sprzęty oraz miejsce dla nich. Edward ogarnął spojrzeniem kolekcję starych monet, którą ojciec systematycznie powiększał, liczne rodzinne zdjęcia w srebrnych ramkach i oprawne w marokańską skórę książki, równo ustawione na zajmujących jedną ścianę półkach. Były tu także portrety, wizerunki wielu zmarłych Deravenelów. Guy de Ravenel, założyciel dynastii, uwieczniony na wyblakłym ze starości obrazie, a na przeciwnej ścianie niedawno namalowany portret ojca Edwarda, zamówiony przez Cecily i powieszony tu zaledwie kilka tygodni wcześniej. Edward długo wpatrywał się w twarz Richarda, czując, jak gardło ściska mu się boleśnie. Z trudem przełknął ślinę i powstrzymał łzy. Doskonale wiedział, że do końca życia nie przestanie tęsknić za ojcem. Obok wisiało kilka portretów Deravenelów Turnerów z Walii oraz Deravenelów Grantów z Lancashire. Grantowie często sprawiali kłopoty, natomiast Turnerowie byli stosunkowo łagodni i przyjaźnie nastawieni do ludzi. Nieste39
ty, walijska gałąź rodu Deravenelów praktycznie wymarła, na świecie zostało już tylko dwóch czy trzech jej przedstawicieli, w każdym razie tak twierdził ojciec Edwarda. Młody człowiek gwałtownie odwrócił głowę w stronę drzwi, słysząc jakiś szmer i zduszone pokasływanie. Ze zdziwieniem zobaczył, że w progu stoi Richard, otulony w ciepły szlafrok. - Co ty tu robisz o tej porze, Mała Rybko? - zapytał. - Jest przecież środek nocy, na miłość boską! Zerwał się z krzesła i szybko podprowadził chłopca do kominka. - O tej porze powinieneś już od dawna spać, staruszku - dorzucił, zaniepokojony. - Nie mogłem zasnąć - wymamrotał Richard. - Poszedłem do twojej sypialni, ale nie było cię tam, więc przyszło mi do głowy, żeby zajrzeć tutaj... Chłopiec podniósł głowę i uważnie popatrzył na Edwarda. - Wrócisz do nas, prawda? - zapytał. - Dałem ci słowo honoru, zapomniałeś? - Nie, ale widzisz... Chodzi o to, że nie wydaje mi się, abyśmy byli dość duzi, żeby zaopiekować się mamą i Meg, to znaczy ja i George, natomiast ty jesteś już dorosły... Więc po prostu musisz wrócić, rozumiesz? - Oczywiście. Nie martw się, wrócę najszybciej, jak się da. Mam jednak wrażenie, że wy dwaj świetnie zajmiecie się wszystkim pod moją nieobecność, więcej, jestem tego pewny. Richard uśmiechnął się z wysiłkiem, lecz jego szaroniebieskie oczy pozostały smutne. - Może masz rację... Kolor jego oczu zmienia się w zależności od oświetlenia, pomyślał Edward, z czułością wpatrując się w drobną twarz brata. Raz są niebieskie, to znów ciemnoszare jak mokry metal, a czasami nawet czarne. I zawsze odbijają się w nich jego emocje i nastroje... - Chodź, staruszku, na górę - powiedział. - Najwyższy czas, żebyśmy obaj poszli spać, nie sądzisz? Richard kiwnął głową. Wziął Edwarda za rękę i pozwolił poprowadzić się przez długi hol ku schodom. Kiedy na moment przystanęli na półpiętrze, lekko ścisnął dłoń starszego brata. 40
- Mógłbym spać dziś z tobą, Ned? - spytał. - Tak jak w czasach, kiedy byłem bardzo, bardzo mały i bałem się ciemności? - Będzie mi naprawdę miło - odparł Edward z uśmiechem. Rozumiał, że ośmioletni chłopiec potrzebuje poczucia bezpieczeństwa i opieki. Miał przecież za sobą pełen lęku i łez dzień. W odpowiedzi Richard obdarzył go szerokim, uszczęśliwionym uśmiechem, uśmiechem, który dotknął serca Edwarda.
R O PIATY
Londyn
Z
D
Z
I
A
Ł
Hasling czekał przy barierce na stacji King's Cross, przytupywał, żeby rozgrzać zmarznięte stopy i co jakiś czas ciaśniej otulał się długim paltem z szarej wełny z merynosów. Palto miało futrzany kołnierz, było świetnie skrojone i eleganckie. Dwudziestodwuletni Will wyglądał w nim na wyższego niż jego metr siedemdziesiąt, a także na starszego. Był młodym człowiekiem o miłej powierzchowności, ciepłym, serdecznym uśmiechu i jasnobrązowych włosach. Pochodził ze znanej ziemiańskiej rodziny z Leicestershire; jego ojciec miał tam spory majątek i wspaniałą rodową rezydencję, był okręgowym sędzią pokoju i sympatycznym bon vivantem. Will odziedziczył po nim upodobanie do dobrego jedzenia i napojów, lecz w przeciwieństwie do seniora nie znosił życia na wsi. Polowania i wędkarstwo zupełnie go nie interesowały. Zamierzał ukończyć studia w Oksfordzie, potem zamieszkać w Londynie i podjąć pracę w City, najlepiej w charakterze brokera na londyńskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Uwielbiał Londyn i wszystkie rozrywki, jakie zapewniało to fascynujące, wspaniałe miasto. W ciągu trzech lat sprawowania monarszej władzy król Edward VII stał się jeszcze bardziej popularny niż w czasach, gdy był księciem Walii. Podziwiali go wszyscy w kraju, od przedstawicieli arystokracji po zwykłych robotników. Will, podobnie jak cały naród, ze szczerym smutkiem powitał wiadomość o śmierci królowej Wiktorii, lecz po wstąpieniu na tron Edwarda ogarnęło go uczucie ulgi i radosnego oczekiwania. Ludzie byli zadowoleni, że ich monarcha znowu mieszka w Londynie. Edward kazał zapalić wszystkie światła w pałacu Buckingham i szeroko otworzyć drzwi, zaczął zapraszać tam swoich przyjaciół i bawić się z nimi. Will i jego najbliżsi znajomi mieli wrażenie, że po smętnej, przesyconej konwenansa 48 mi, ograniczeniami i powagą epoce wiktoriańskiej wreszcie nadeszła nowa era, czas wesołości, wolności i swobody wypowiadania opinii. Nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie skończy studia i zanurzy się w podniecającym życiu Londynu. Zrobił kilka kroków w jedną i drugą stronę, walcząc z zimnem. Był środowy wieczór i na miasto opadła mgła; Will mógł tylko mieć nadzieję, że jej opary nie zgęstnieją, poważnie utrudniając poruszanie się po mieście, co w ostatnim okresie zdarzyło się już kilka razy. Rozejrzał się dookoła, zdumiony, że na stacji nawet o tej porze panuje tak duży ruch. Na Kings Cross przyjeżdżały prawie wszystkie pociągi z północy i północnego wschodu, większość właśnie wczesnym wieczorem.
Razem z nim czekało tu dużo osób, sporo kobiet, w towarzystwie mężczyzn albo kuzynek czy może przyjaciółek. Były ubrane w długie ciemne palta i kloszowe kapelusiki, i najwyraźniej pochodziły z klasy średniej. Zauważył w tłumie dużo meloników i homburgów, ale nie widział żadnych czapek z daszkiem. Ciekawe, że zwykle można określić pochodzenie człowieka na podstawie nakrycia głowy, pomyślał z rozbawieniem. Wśród oczekujących raczej nie było robotników, najliczniejszą grupę stanowili tu przedstawiciele klasy średniej. Poprawił jedwabny szalik pod szyją i zaczął przechadzać się w tę i z powrotem, myśląc o Edwardzie Deravenelu, który był jego najlepszym przyjacielem. Will bardzo martwił się o niego od chwili, kiedy przed południem wstąpił do domu Deravenelów w Mayfair przy Charles Street. Zamierzał upewnić się, kiedy dokładnie Edward przyjedzie z Yorkshire, aby pod koniec tygodnia mogli razem wyruszyć do Oksfordu. Drzwi otworzył mu Swinton, lokaj Deravenelów i zaprosił do środka. Will natychmiast zorientował się, że stało się coś złego. Na twarzy służącego malował się wyraz głębokiego przygnębienia, zresztą w całym domu wyczuwało się ponurą, smutną aurę. Swinton od razu przekazał mu tragiczną wiadomość. Will był tak wstrząśnięty, że Swinton zapytał, czy nie podać mu szklaneczki brandy. Młody człowiek odmówił i zaczął wypytywać o szczegóły. Niestety, Swinton nie wiedział nic więcej, dodał tylko, że Edward telefonował rano, aby powiadomić o swoim przyjeździe do Londynu wieczorem. Planował przybyć z kuzynem pociągiem z Yorku. 43
Will usiłował się dowiedzieć, w jaki sposób zginęli pan Deravenel i Edmund. - W pożarze, gdzieś we Włoszech - wyjaśnił lokaj. - Pan Watkins senior i jego syn Thomas podróżowali razem z nimi, i oni także ponieśli śmierć. To wielka tragedia dla obydwu rodzin, sir - zakończył drżącym głosem. Will złożył wyrazy współczucia Swintonowi, który od lat chłopięcych pracował u Deravenelow, był bowiem synem emerytowanego zarządcy jednego z majątków rodziny. Służący podziękował mu serdecznie. Rozmawiali jeszcze chwilę, potem Will wyszedł, zostawiając swoją wizytówkę na srebrnej tacy w holu. Zdenerwowany i zasmucony, pieszo wrócił do swego mieszkania w Albany, mijając po drodze Shepherd's Market, Berkeley Square i Piccadilly. Postanowił, że wybierze się po Edwarda na stację, bo przecież przyjaciel mógł go potrzebować. Ned w jednej chwili stracił ojca, brata, wuja i kuzyna, co wydawało się wręcz niepojęte, było więc oczywiste, że Will powinien wesprzeć go swą obecnością. Pozostała część dnia upłynęła Willowi jak w złym śnie. Chodził po pokojach, zupełnie stracił apetyt i nie mógł się na niczym skupić. Przesiedział kilka godzin przy kominku, wpatrując się w płomienie i z wielkim smutkiem rozmyślając o przyjacielu. Nie miał pojęcia, jak pocieszyć go po tak przerażającej stracie. Teraz z oddali dobiegł go donośny gwizd lokomotywy. Miał nadzieję, że to pociąg z Yorkshire zbliża się do stacji. Przysunął się do barierki i spojrzał w stronę ciemnego tunelu. - To pociąg z Yorku - usłyszał głos stojącego w pobliżu mężczyzny. Odetchnął z ulgą. Męczące oczekiwanie wreszcie dobiegło końca. Gwizd pociągu. Kłęby dymu, pary i mgły. Trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Gwar i pośpiech. Tragarze, pchający przed sobą wózki z bagażami. Przemieszczający się po peronie tłum. Tyle zamieszania, tyle ludzi, myślał Will, wykręcając szyję w tę i tamtą stronę, i szukając wzrokiem Edwarda Deravenela i Neville'a Watkinsa. Po paru minutach tłum rozrzedził się i Will wreszcie dostrzegł tych, na których czekał. Szli od końca peronu, a tragarz niósł za nimi dwie walizki. Will doszedł 50 do wniosku, że zaczeka na nich przy barierce, w najlepszym możliwym miejscu, gdzie na pewno nie straci Edwarda z oczu. Pomyślał, że Edward Deravenel nie należy do tych, którzy łatwo giną w tłumie. Był bardzo przystojny i górował wzrostem nad otaczającymi go ludźmi. Trudno też nie zwrócić uwagi na jego kuzyna. Neville Watkins lubił eleganckie stroje i zawsze był gustownie ubrany. Od lat cieszył się opinią dandysa, niektórzy nazywali go nawet Beau Brummellem epoki edwardiańskiej.
Tego wieczoru miał na głowie czarny cylinder, zsunięty na jedno oko, w stylu króla Edwarda, na ramiona narzucił czarny płaszcz z karakułowym kołnierzem. Płaszcz doskonale na nim leżał, był niezwykle szykowny i niewątpliwie został uszyty w jednym z najlepszych zakładów krawieckim przy Saville Row. Neville był niższy od Edwarda, lecz zawsze trzymał się prosto, z godnością i poruszał się z taką pewnością siebie, jakby cały świat należał do niego. W pewnym sensie nie było w tym nic dziwnego, zwłaszcza teraz, po śmierci Watkinsa seniora. Neville odziedziczył kilkanaście firm, które jego dziadek zostawił w spadku Rickowi Watkinsowi, ojcu Neville'a i błyskotliwemu biznesmenowi. Neville zresztą i bez spadku był bardzo bogatym człowiekiem. Sam zapracował na swój majątek, a jego żona Anna również wniosła mu w posagu prawdziwą fortunę. Will wiedział, że Neville uważany jest za jednego z najbogatszych ludzi w Anglii. Ludzie stojący przed Willem pośpieszyli już na spotkanie swoich gości, peron powoli pustoszał. Edward dostrzegł przyjaciela i przez jego twarz przemknął szybki uśmiech. Will pomachał mu, podszedł do bramki i mocno uścisnął dłoń Neda. Neville skinął mu głową i wyciągnął rękę. Po powitaniu trzej mężczyźni ruszyli w stronę wyjścia z dworca na ulicę. - Dobrze, że przyszedłeś, Will - odezwał się Edward. - Rozmawiałeś pewnie ze Swintonem, tak? Will kiwnął głową. - Zajrzałem dziś rano do twojego domu w Mayfair i tam się dowiedziałem, że wieczorem wracasz z Yorkshire. Swinton powiedział mi, co się stało... Współczuję ci z całego serca, Ned. Co za przerażająca tragedia... 45
- Tak... - mruknął lakonicznie Edward. Will zwrócił się do Neville'a. - Przyjmij moje kondolencje - rzekł cicho. - Obu was dotknęła równie wielka strata... - Dziękuję - odparł Neville odrobinę szorstko i odchrząknął. - Przyjechałeś wynajętym powozem? - Tak, czeka przed dworcem. - Mój powóz także. Wolisz pojechać z nami czy sam? - Chętnie pojadę z tobą i Nedem, oczywiście - odrzekł Will. - Zaraz zapłacę woźnicy, na pewno bez trudu znajdzie nowego pasażera... Dotarli do wyjścia, przy którym czekało kilkanaście prywatnych i wynajętych powozów. Will szybko poszukał wzrokiem swojego woźnicy i podbiegł, żeby wręczyć mu należną sumę, a Neville i Edward pokazali tragarzowi, gdzie umieścić ich bagaże. Wkrótce wszyscy trzej siedzieli wygodnie w eleganckim powozie Neville'a i jechali przez Londyn w kierunku Mayfair, gdzie znajdowała się rezydencja Deravenelow. Rozmowa wyraźnie się nie kleiła, więc po paru minutach w powozie zapadła cisza. Will, który siedział naprzeciwko Edwarda i Neville'a, prędko się zorientował, że kuzyni wolą w milczeniu zastanowić się nad czekającymi ich zadaniami. Nie było w tym nic dziwnego. Kilka razy miał ochotę coś powiedzieć, ale się powstrzymywał. Nie chciał przekraczać granicy prywatności, której w tej chwili niewątpliwie bardzo potrzebowali, ani tym bardziej zakłócać im spokoju. Obaj mieli w twarzach smutek, a Edward, który zwykle dosłownie tryskał energią, teraz pogrążony był w ponurym nastroju. Twarz Neville'a była zamknięta, a jego oczy lśniły lodowatym błękitem. Will oparł się wygodnie i oddał własnym myślom. Zauważył, że kłębiąca się za oknami powozu mgła zgęstniała, ale jeszcze nie utrudniała ulicznego ruchu. Zamknął oczy, zasłuchany w rytmiczny stukot końskich kopyt na bruku. Kiedy podniósł powieki, napotkał skupione spojrzenie Edwarda. - Mam nadzieję, że zjesz ze mną lekką kolację, Will. I ty także, Neville... Zanim Will zdążył odpowiedzieć, Neville potrząsnął głową. 46
- Powinienem wracać prosto do Chelsea, Edwardzie - rzekł. - Lepiej będzie, jeżeli od razu zajmę się planami naszej podróży, ale bardzo ci dziękuję, mój drogi. Edward uśmiechnął się do przyjaciela. - A ty, Will? - Bardzo chętnie zjem z tobą kolację, Ned. Możesz też liczyć na moją pomoc, jeśli tylko będziesz jej potrzebował.
R O Z D Z I A Ł SZÓSTY Edward i Will siedzieli przy kominku w małym salonie domu w Mayfair i powoli sączyli koniak. Edward powtórzył przyjacielowi wszystko, co sam wiedział o pożarze i śmierci swoich najbliższych. - Neville sądzi, że zostali celowo usunięci - zakończył. - Jego zdaniem w hotelu ktoś podłożył ogień... Will, który bardzo uważnie słuchał Edwarda, wyprostował się gwałtownie. Oszołomiony, utkwił w twarzy Neda niedowierzające spojrzenie. - Ależ to niemożliwe... - zaczął i natychmiast zawiesił głos. - Chociaż może i nie... - podjął po chwili. - Stosunki między twoim ojcem i jego kuzynem Henrym Grantem od lat układały się bardzo źle, prawda? Czy Neville sugeruje, że Grant pozbył się twojego ojca, ponieważ obawiał się ewentualnej próby przejęcia kontroli nad firmą Deravenels? Edward skinął głową. - Tak, o to mu właśnie chodzi. Neville twierdzi jednak, że inicjatywa wyszła nie od Henry ego, ale od jego podwładnych. Oczywiście na razie nie ma żadnych dowodów na potwierdzenie tej tezy. Tylko instynkt podpowiada mu, że właśnie tak to wyglądało, ale Neville, jak wiesz, jest świetnym biznesmenem i potrafi doskonale oceniać ludzi pod względem psychologicznym... - Edward westchnął. - Jest całkowicie pewny, że przeczucie go nie myli. Jedziemy do Włoch, żeby na miejscu przeprowadzić prywatne dochodzenie. Może dowiemy się czegoś konkretnego, a może nie. Kiedy skończymy śledztwo, sprowadzimy ciała do Anglii i zajmiemy się pogrzebem. Planujemy wyjechać do Florencji w piątek, po drodze zatrzymamy się w Paryżu. 54
- Czy hotel, w którym mieszkali, jest we Florencji? - zapytał Will, zdziwiony, że nie znalazł żadnych informacji o tragedii w „Timesie". Ostatecznie Florencja była najsłynniejszym renesansowym miastem świata i wiadomość o katastrofalnym w skutkach pożarze powinna trafić na pierwsze strony gazet. - Nie, w Carrarze. Ojciec pojechał tam, żeby zająć się kłopotami w naszych kopalniach marmuru. Zabrał Edmunda ze sobą, ponieważ mój brat nigdy wcześniej nie był we Włoszech, a wuj Rick i Thomas zaproponowali, że będą im towarzyszyć. Wuj chciał kupić kilka rzeźb i obrazów do swojego domu, więc wyprawa do Florencji wydała mu się niezwykle kusząca. - Rozumiem... - odparł Will. W zamyśleniu zapatrzył się w bursztynowy płyn w kieliszku. - Może pojechałbym z tobą i Neville'em, Ned? - odezwał się po chwili. -Wydaje mi się, że mógłbym być wam przydatny, a jeśli nawet nie będziecie potrzebowali żadnej konkretnej pomocy, to przynajmniej wesprę was duchowo. Jestem w tym bardzo dobry, przecież wiesz... Przez twarz Edwarda przemknął cień uśmiechu. - A co z Oksfordem i studiami? - spytał. - Mieliśmy wrócić na uczelnię w ten weekend, pamiętasz? - Pamiętam, ale to zupełnie wyjątkowa sytuacja... Możemy podjąć studia za parę tygodni, kiedy tę sprawę uda się ostatecznie wyjaśnić. - Nie wracam na uczelnię, Will, nie mogę nawet o tym marzyć. Matka uświadomiła mi wczoraj, że muszę zająć miejsce ojca w Deravenels, bo taka właśnie zasada obowiązuje w naszej rodzinie... Will uniósł brwi, zaskoczony i przygnębiony. - Nie wrócisz do Oksfordu? Już nigdy? Mówisz poważnie, Ned? - Tak. Oczywiście żal mi studiów, ale wiem, że nic nie mogę na to poradzić, bo ta reguła obowiązuje od kilkuset lat. Nie zapominaj, że firma Deravenels została założona przez mojego przodka Guy de Ravenela, który osiadł w Yorkshire po zwycięstwie w bitwie pod Hastings. Już wtedy Guy zaczął importować z Francji wina i sprzedawać surową wełnę, wełniane tkaniny i inne produkty. - Naprawdę zdumiewające... - Will z podziwem pokręcił głową. - Osiemset lat na rynku, to jest dopiero tradycja... Niewiele firm może poszczycić się takim rodowodem. 49
- Masz rację. Dom handlowy, który założył Guy de Ravenel, zaczął funkcjonować jako firma dopiero w piętnastym wieku, kiedy sieć handlowa Deravene-lów objęła cały świat. Odtąd nasze obroty ciągle rosną. Dziś jesteśmy chyba największą firmą handlową i wiem, że mój ojciec uważał, iż ma prawo nią zarządzać. - Nigdy nie rozumiałem, co było przyczyną nieporozumień między członkami twojej rodziny. O co tak naprawdę poszło? - O dosyć prostą sprawę, Will. Sześćdziesiąt lat temu dziadek Henry ego Granta pozbawił prawa decydującego głosu w radzie zarządu jednego z naszych kuzynów, który wtedy zarządzał Deravenels. Zrobił to, oczerniając naszego krewnego, rozpuszczając fatalne plotki o jego życiu prywatnym i rzekomym braku umiejętności zawodowych. Krótko mówiąc, zniesławił go i przedstawił jako niekompetentnego i nierozważnego. Ponieważ nasz kuzyn nie miał dzieci, jego bezpośrednim spadkobiercą był bratanek, Roger Morton Deravenel. Niestety, Roger przedwcześnie zmarł i następnym dziedzicem w prostej linii stał się jego syn, Edmund. W chwili śmierci ojca Edmund był siedmioletnim chłopcem, więc naturalnie nie mógł zarządzać firmą... - I wtedy dziadek Henry ego Granta przejął władzę, wyłącznie dlatego, że jeden jego kuzyn okazał się za słaby, drugi zmarł, a trzeci był nieletni... - Will bez trudu domyślił się dalszego ciągu historii. - Wykorzystał sytuację, nie potrafił oprzeć się pokusie... - Właśnie. Nagle ster firmy przejęli Deravenelowie Grantowie z Lancashire, którzy najzwyczajniej w świecie wypchnęli naszą gałąź rodziny poza nawias. Niedługo potem ten nasz kuzyn, którego oczernił dziadek Henryego, stracił życie w niewyjaśnionych okolicznościach, co oznaczało, że opozycja została praktycznie zlikwidowana. Dziadek Henryego był twardy, silny i bezwzględny, i tylko z tego powodu nasza rodzina przez wszystkie minione lata grała drugie skrzypce w firmie, chociaż w gruncie rzeczy powinniśmy odgrywać decydującą rolę w zarządzie... - Krewni przeciwko krewnym... - wymamrotał Will. - Można więc powiedzieć, że nas i Grantów łączy wieloletnia rodzinna nienawiść - ciągnął Edward. - Mimo to staramy się przestrzegać wobec siebie zasad dobrego wychowania, a w każdym razie mój ojciec naprawdę starał się tak postępować... Nie wiem, czyja także będę do tego zdolny. Kąciki ust Willa drgnęły w lekkim uśmiechu. 56
- Więc jak, stary? - odezwał się po chwili milczenia. - Mogę towarzyszyć ci w podróży do Florencji? - Dlaczego nie, jeśli masz na to ochotę? Jestem przekonany, że Nevil-le'a bardzo ucieszy twoja obecność, tak zresztą jak mnie. Gdy Will Hasling pojechał do siebie, Edward pośpieszył do znajdującego się na piętrze gabinetu ojca. Wszedł do środka, zapalił światło i powoli zamknął za sobą drzwi. Powietrze w pokoju wciąż lekko pachniało ulubionymi cygarami ojca oraz rumową wodą po goleniu, której zawsze używał. Oczami wyobraźni ujrzał Richarda, siedzącego za dużym stylowym biurkiem pod przeciwległą ścianą i uśmiechającego się do niego serdecznie. Serce ścisnęło mu się z bólu i tęsknoty, nie był w stanie zapanować nad emocjami. Kochał ojca, podziwiał go i tęsknił za nim całym sercem, podobnie jak jego rodzeństwo. W pierwszej chwili chciał wyjść, uciec do swojej sypialni, ostatecznie zmienił jednak zdanie. Rozumiał już, że będzie musiał przywyknąć do żywych obrazów, podsuwanych przez pamięć oraz przypływów obezwładniających uczuć. Powinien stawić czoło tym doświadczeniom, nie odwracać się od nich. Ojciec i Edmund zginęli, i nic nie mogło sprowadzić ich z powrotem. Wspomnienia wspólnych chwil zostały jednak na zawsze w pamięci i sercu Edwarda, i ta świadomość zaprzeczała istnieniu śmierci. Podszedł do biurka i usiadł w wygodnym fotelu z czarnej skóry. Od razu się zorientował, że nie znajdzie tu nic szczególnie ważnego, ponieważ w zamkach wszystkich szuflad tkwiły klucze. Nic do ukrycia, nic do odkrycia, pomyślał Edward, otwierając środkową szufladę i zaglądając do środka. Znajdowało się w niej kilka nieistotnych drobiazgów. Przeszukał całe biurko, z tym samym skutkiem. Nie było tu nic, co mogłoby go zainteresować, nic, co by miało jakiś związek z Grantami. Zamknął ostatnią szufladę i wyprostował się z westchnieniem. Sam nie wiedział przecież, czego szuka. Nie miał pojęcia, co może okazać się tropem, kierowała nim tylko nadzieja, że przypadkiem natknie się na coś, co potwierdzi podejrzenia, jakie żywił wobec Henryego Granta, jego francuskiej żony i współpracowników. Uważnie rozejrzał się dookoła i nagle pomyślał, że gabinet ojca bardzo mu się podoba. Zawsze lubił ten pokój, ciepły i przyjemny dla oka - ciemnoczer51
woną tapetę we wzorek, dużą, wygodną sofę obitą czerwonym welwetem, nie pierwszej młodości czarne skórzane fotele i półki wypełnione oprawnymi w skórę książkami. Chociaż w wielu domach nadal panowała wiktoriańska moda na bibeloty i drobne przedmioty, tutaj nie było ich wcale. Ojciec nigdy nie przepadał za ozdobnymi drobiazgami, podobnie jak matka. W jego apartamencie w Ravenscar na stoliku i półkach stały tylko oprawione w srebrne ramki zdjęcia dzieci i żony, srebrna kasetka na papierosy i na długim stole druga, drewniana, na ulubione kubańskie cygara. Teraz był to pokój Edwarda. Gdyby chciał, miał prawo z niego korzystać, oczywiście za zgodą matki. Dom w londyńskim Mayfair należał do Cecily, nigdy nie był własnością ojca. Odziedziczyła go po swoim ojcu, przemysłowcu Phi-lipie Watkinsie. Do śmierci dziadka Philipa mieszkali w znacznie mniejszym domu w Chelsea, który dziadek Edwarda po mieczu Charles Deravenel zapisał jego ojcu. Był to bardzo przyjemny dom i dość wygodny, lecz w porównaniu z rezydencją w Mayfair wydawał się wręcz skromny. Koszty związane z utrzymaniem domu w Londynie, podobnie jak Ravenscar, opłacała ze swoich sum spadkowych Cecily. Edward nie wiedział, dlaczego ojciec zawsze z trudem wiązał koniec z końcem, zdawał sobie tylko sprawę, że często był zażenowany marną sytuacją finansową, w jakiej się znajdował. Nie miał wątpliwości, że teraz, kiedy ma podjąć pracę w Deravenels, szybko pozna przyczyny tego stanu rzeczy. W czasie podróży pociągiem do Londynu Neville zaproponował, aby następnego dnia obaj udali się do siedziby firmy, zadali kilka pytań Aubreyowi Mastersowi i rozejrzeli się. - Na pewno nie przyniesie nam to szkody - powiedział, widząc wahanie Edwarda. - Poza tym, nikt nie dopatrzy się niczego dziwnego w tym, że zjawimy się tam razem, skoro obaj nasi ojcowie i bracia zginęli w pożarze... Ned łatwo dał się przekonać, więc Neville obiecał, że następnego ranka przyjedzie po niego o dziesiątej. Biura firmy Deravenels mieściły się przy Strandzie. - Najprawdopodobniej będziesz tam jeździł codziennie, do końca życia -oświadczył Neville. - Tyle tylko, że jako najważniejszy człowiek w firmie, już ja się o to postaram... Edward wiedział, że jego kuzyn jest błyskotliwym strategiem, niezrównanym biznesmenem, bogatym jak Krezus. Niezależnie od wszystkiego, co jesz58
cze się przydarzy, mógł mieć pewność, że Neville Watkins, jego krewny, przyjaciel i mentor, bez wątpienia odkryje tajemnicę tragedii, która wydarzyła się we Włoszech. Nie miał tylko pojęcia, w jaki sposób Neville zamierza postawić go na czele Deravenels. Taki wyczyn zdawał się graniczyć z cudem. I tej nocy Edward miał poważne problemy z zaśnięciem. O jedenastej podniósł się z łóżka, poszedł do łazienki i umył twarz zimną wodą. Chwilę stał nieruchomo, patrząc na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Wyglądał na zmęczonego, pod oczami miał sinawe cienie, ale poza tym jego twarz nie nosiła żadnych znaków bólu i rozpaczy, z którymi żył od chwili, gdy dowiedział się o rodzinnej tragedii. Nie dostrzegał w sobie jakichkolwiek zmian - nadal był przystojnym młodym człowiekiem w pełni zdrowia, o szerokich barach i szczupłych biodrach, wysokim, wyższym od większości znanych mu mężczyzn. Wrócił do sypialni, włożył czystą bieliznę, ciemny garnitur i wsunął do kieszeni garść monet, portfel na banknoty oraz złoty zegarek z dewizką, który zapisał mu w testamencie dziadek Philip Watkins. Dziesięć minut później, otulony w ciemne palto i szalik, zajrzał do służbówki obok kuchni, gdzie znalazł Swintona. - Muszę wyjść na umówione spotkanie - rzekł. - Proszę na mnie nie czekać, nie ma takiej potrzeby. - Jak pan sobie życzy... - odparł Swinton, przybierając nieodgadniony wyraz twarzy. Edward uprzejmie skinął lokajowi głową i zawrócił do frontowych drzwi. Już po chwili udało mu się zatrzymać przejeżdżającą Charles Street dorożkę. - Dobry wieczór, proszę pana! - zawołał woźnica. - Dokąd jedziemy? Edward podał mu adres przy Belsize Park, powiedział, że ma tam na niego zaczekać i usadowił się wygodnie. Gdy powóz ruszył, Edward zadał sobie pytanie, dlaczego jedzie zobaczyć się z Lily Overton, właśnie dziś. Dopiero co dowiedział się o śmierci ojca, brata i dwóch członków najbliższej rodziny. Stracił cztery szczerze kochane osoby i teraz zamierzał spotkać się z kobietą, która mogła pocieszyć go w bólu. Nie szukał jednak ukojenia seksualnego, tej nocy chodziło mu o zupełnie inne doznania. Chciał, żeby ktoś objął go i przytulił, i miał nadzieję, że Lily potrafi mu pomóc, złagodzi dręczącą go rozpacz. Nie miał cienia wątpliwości, że zastanie ją samą, bo Lily nie była prostytutką. By53
ła wdową, podobnie jak pracująca w Ravenscar Alice, tyle że kilka lat starszą. Jej zmarły mąż, znany adwokat, zostawił żonie spory majątek. Edward lubił starsze kobiety od czasu, kiedy jako trzynastoletniego chłopca uwiodła go żona dyrygenta kościelnego chóru ze Scarborough, dama, która zapoznała go z niezwykle przyjemnymi tajnikami seksu w jaskini na plaży w Ravenscar, tuż pod zburzoną twierdzą, wzniesioną przez Guy de Ravenela. Była to dwudziestopięcioletnia piękna blondynka o srebrzyście szarych oczach. Lily Overton miała trzydzieści dwa lata i pod żadnym względem nie ustępowała Tabicie. Ona także miała jasne włosy i całkowitą władzę nad światem doznań seksualnych Edwarda. Młody człowiek zamknął oczy i pogrążył się w myślach o obu kobietach; ich wizerunki nakładały się na siebie w jego wyobraźni, aż nagle po plecach przebiegł mu dreszcz nieoczekiwanego zmysłowego podniecenia. Niedługo potem powóz zatrzymał się i Edward usiadł gwałtownie. Wyjrzawszy przez okno, zorientował się, że są już pod niewielkim domkiem Lily. Otworzył drzwiczki, wyskoczył i podszedł do woźnicy. - Proszę chwilę zaczekać - rzucił. - Jasne, panie! Dom pogrążony był w ciemności, lecz Edward zauważył migotliwy płomyk świecy w oknie na piętrze. Uniósł mosiężną kołatkę i mocno uderzył w drzwi. Lily nie otwierała. Edward znowu sięgnął po kołatkę, lecz zanim zdążył zastukać, dobiegł jej przestraszony głos. - Kto tam? Edward wiedział, że musi ją natychmiast uspokoić, posłużył się więc kodem, który sami opracowali. - Lily? To ja, Ned, twój szwagier. Przyszedłem zobaczyć się z moim bratem. Jest w domu? - Podejdź do okna - odezwała się cicho. - Muszę sprawdzić, czy to naprawdę mój szwagier odwiedza nas o tak późnej porze... Spełnił jej polecenie. Lily wyjrzała zza koronkowych zasłonek i skinęła głową, a chwilę później otworzyła drzwi. - Proszę czekać dalej! - zawołał do woźnicy. - Czekam, panie... - zaśmiał się mężczyzna. 60
Lily zatrzasnęła zasuwy i odwróciła się do Edwarda. W jej jasnozielonych oczach malował się wyraz lekkiego zaskoczenia. Wcześniej Edward zawsze przysyłał jej wiadomość przez służącego i pytał, czy może ją odwiedzić, a ona odpowiadała tą samą drogą, przystając na jego propozycję lub proponując inny termin spotkania. Oczywiście, zwykle z radością się zgadzała, ale dzisiejsza wizyta była zupełnie nieoczekiwana. - Przepraszam cię, że zjawiłem się bez uprzedzenia, i to tak późno - powiedział szybko. - Mam nadzieję, że nie sprawiłem ci kłopotu... - Nie, skądże znowu... Może źle zrozumiałam list, który wysłałeś do mnie z Yorkshire... Spodziewałam się ciebie w piątek, przed twoim wyjazdem do Oksfordu. - Taki miałem plan, ale wróciłem do Londynu wcześniej, dziś wieczorem, i ogarnęło mnie tak silne pragnienie, aby zobaczyć się z tobą i spędzić przynajmniej trochę czasu w twoim towarzystwie, że po prostu musiałem przyjechać... Mówił z wyraźnym wahaniem, cicho i bardzo poważnie, co wydało się Lily dość nietypowe. Nagle przyszło jej do głowy, że chyba musiało stać się coś złego. Lily Overton w żadnym razie nie była głupią kobietką i natychmiast wyczuła dziwny, niezwykły smutek Edwarda. Wydawało jej się, że jego błękitne oczy pociemniały i były mniej błyszczące niż normalnie, a twarz naznaczył mroczny cień przygnębienia. Poznała Edwarda rok temu, w jednej chwili znalazła się pod jego urokiem i od tamtej pory chętnie spotykała się z nim niezależnie od okoliczności, zawsze, gdy tego pragnął. Był bardzo młody, o wiele za młody dla niej, lecz darzyła go szczerym uczuciem, był też jedynym mężczyzną, który dostarczył jej seksualnego spełnienia. Teraz instynktownie pojęła, że Edward potrzebuje pocieszenia i serdecznie położyła rękę na jego ramieniu. - Powieś palto i szal, i chodź ze mną do salonu na górze, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać - powiedziała łagodnie. - Czytałam tam, kiedy przyjechałeś, więc w kominku płonie jeszcze ogień... Edward kiwnął głową, powiesił palto w szafie i ruszył za Lily po schodach do jej prywatnego raju. Lubił ten mały, lecz pełen uroku pokój o ciemnoróżowych 55
ścianach, z obitymi różowym adamaszkiem krzesłami i sofą oraz zielonym jak mech dywanem. Kotary z różowego aksamitu zasłaniały okna, odgradzając dom od mglistej zimowej nocy, a całe wnętrze robiło ciepłe, przytulne wrażenie. - Mogę przygasić gazowe lampy? - zapytał. - Jest dość jasno... - Oczywiście. Dorzuć też do kominka, a ja naleję ci szklaneczkę brandy. Uśmiechnął się do niej, podsycił ogień i przykręcił gazowe oświetlenie po obu stronach lustra nad kominkiem. W salonie od razu zrobiła się bardziej intymna atmosfera. Edward usiadł na sofie i wygodnie oparł się o haftowane poduszki, mając nadzieję, że w obecności Lily choć trochę się rozluźni. Jego nerwy były tak napięte, że od godziny nękał go ostry ból głowy. Lily zawsze była spokojna, ciepła i pełna czułości, i niezmiennie wywierała na niego kojący wpływ. Podała mu brandy i usiadła obok, nie spuszczając z niego badawczego spojrzenia lekko zmrużonych zielonych oczu. - Czuję, że coś jest nie w porządku - powiedziała wreszcie. - Jesteś bardzo spięty, doskonale to widzę... Edward milczał. - Chcesz porozmawiać o tym ze mną, Edwardzie? - Moją rodzinę dotknęła straszna tragedia - odparł po dłuższej chwili. -Wszyscy jesteśmy zrozpaczeni... Przerwał, potrząsnął głową, jakby nadal nie mógł uwierzyć w to, co miał jej wyjawić, a potem powoli, cichym głosem opowiedział o śmierci ojca, brata oraz wuja i kuzyna w pożarze hotelu w Carrarze. Lily była tak wstrząśnięta, że przez cały czas siedziała zupełnie nieruchomo, nie reagując słowem ani gestem. Trudno jej było objąć umysłem rozmiar tej przerażającej katastrofy. Stracić cztery najbliższe osoby naraz... Takie wydarzenie przekraczało możliwości jej wyobraźni. Wpatrywała się w Edwarda załzawionymi oczami i minęło parę minut, zanim wróciła do względnej równowagi i znalazła odpowiednie słowa. - Och,Ned, mój kochany, tak bardzo mi przykro... - wykrztusiła. - Jakie straszne chwile musicie przeżywać, ty i twoja rodzina. Co za okropna tragedia. Słowa są marnym pocieszeniem w takich chwilach, są... są po prostu beznadziejne. .. Wierzchem dłoni szybko otarła łzy. - Co mogę zrobić, jak ci pomóc? Jeżeli jest coś takiego, powiedz otwarcie... 56
Ned z ciężkim westchnieniem potrząsnął głową. - Raczej nic - odparł. - Wystarczy mi, że jestem tu z tobą. Zawsze okazujesz mi tyle miłości i zrozumienia... Umilkł, pociągnął łyk brandy, postawił szklaneczkę na bocznym stole i uważnie popatrzył na Lily. - Dziękuję ci za to... - podjął po chwili. - Za to, że jesteś przy mnie i chcesz mnie wysłuchać. Lily chwyciła jego dłoń, przycisnęła do niej wargi, potem przysunęła się bliżej, położyła ją na swoich kolanach i zaczęła łagodnie głaskać. W salonie zapanowała cisza. - Chcesz zostać ze mną na noc? - Nie mogę, niestety... - Edward ściągnął brwi. - Jutro wczesnym rankiem mam spotkać się z kuzynem, więc muszę cię zaraz opuścić. Od chwili, gdy otrzymaliśmy wiadomość o ojcu i Edmundzie, nie przespałem nawet minuty... - Rozumiem... - Lily z wahaniem pochyliła się ku niemu. - Jesteś okropnie spięty, udręczony napięciem, Ned... Pozwól przynajmniej, żebym zrobiła ci masaż, wiesz, że po nim zawsze czujesz się lepiej... Edward zastanawiał się chwilę. - Zostanę na godzinę, Lily, jeśli ci to nie przeszkadza... - odrzekł. - Chcę tylko, żebyś trochę się odprężył, kochany - powiedziała cicho.
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł SIÓDMY Lily Overton miała trzydzieści dwa lata i była mądrą kobietą, która z latami nabyła poloru wyrafinowania i światowości. Dwukrotnie wyszła za mąż i dwa razy owdowiała. Jej pierwszy mąż był chirurgiem, drugi prawnikiem, stojącym na czele własnej firmy adwokackiej. Obaj zostawili Lily spory majątek, była więc naprawdę dobrze sytuowana. Będąc żoną Oscara Overtona, adwokata, miała okazję poznawać ludzi ze wszystkich klas i ogromnie na tym skorzystała. Dzięki swojej mądrości, przenikliwości i błyskotliwej inteligencji bardzo szybko, właściwie już na samym początku znajomości, zrozumiała charakter Edwarda Deravenela. Pierwszy raz spotkali się przed rokiem i teraz, czekając na powrót Edwarda, który wyszedł powiadomić woźnicę, jak długo ma na niego czekać, wróciła myślami do tamtego wieczoru. W styczniu ubiegłego roku została zaproszona na kolację do Kensington, do swojej bliskiej przyjaciółki Vicky Forth, siostry Willa Haslinga, i młodej mężatki. Will zjawił się na przyjęciu ze swoim najlepszym przyjacielem, Edwardem Deravenelem i Lily od razu spostrzegła, że młody człowiek zainteresował się nią od pierwszego wejrzenia. W salonie od początku próbował znaleźć się jak najbliżej niej i pozostał u jej boku do chwili, kiedy gospodarze poprosili ich do jadalni. Edward nie mówił dużo, ale Lily nie miała cienia wątpliwości, że przez cały czas pozostaje w centrum jego uwagi. Zdziwiła się, kiedy ogarnęło ją uczucie rozczarowania, gdy przy stole posadzono ją między Willem i lekko sepleniącym wąsatym bankierem w średnim wieku; rozpromieniła się cała dopiero na widok Edwarda, który zajął miejsce naprzeciwko niej. Jego błyszczące niebieskie oczy wpatrywały się w nią niemal przez cały czas, 64
więcej, pożerały ją chciwie. Edward do tej pory nigdy nie interesował się kobietami, które spotykał na przyjęciach, choć naturalnie zawsze traktował je z ogromną uprzejmością. Teraz jego uwaga skupiona była wyłącznie na Lily, która dokładnie rozumiała, czego od niej pragnie. Bardzo wyraźnie mówiło 0 tym niemal hipnotyzujące spojrzenie Edwarda. Po kolacji panie przeszły do salonu, natomiast panowie pozostali w jadalni, aby delektować się cygarami i porto. Lily była niespokojna, zniecierpliwiona i prawie rozdrażniona do chwili, kiedy po pół godzinie w drzwiach stanął Edward. Gdy ruszył w jej stronę, poczuła ogromną ulgę. Żadne z nich nie zwracało najmniejszej uwagi na to, co mogą pomyśleć sobie o nich inni. Lily ze zdumieniem odkryła, że wszystkimi zmysłami pragnie bliskości młodzieńca. - Muszę pomówić z panią na osobności, pani Overton - odezwał się. Gdy bez słowa skinęła głową, ujął ją pod ramię i zaprowadził do niszy, częściowo zasłoniętej przed wzrokiem ciekawskich potężną palmą w donicy. - Pragnę zobaczyć się z panią znowu, i to jak najszybciej - powiedział cicho, nie odrywając od niej wzroku. - Odnoszę przy tym nieodparte wrażenie, że pani również nie miałaby nic przeciwko naszemu ponownemu spotkaniu... Przysunął się bliżej i mocniej ścisnął jej ramię, na jego twarzy malowało się tak wyraźne pożądanie, że Lily nagle zrobiło się sucho w ustach. Przez chwilę nie była w stanie się odezwać i tylko patrzyła na niego bezradnie, bez reszty zafascynowana, zauroczona jego bliskością. - Proszę, pani Overton - wyszeptał błagalnie. Policzki Lily oblał ciemny, gorący rumieniec. - Jutro - wymamrotał ochryple. - Chociaż może lepiej dziś wieczorem... Tak, jeszcze dziś... Niechże pani się zgodzi, proszę... Lily w końcu odzyskała zdolność formułowania myśli. - Jutro - szepnęła. - Po południu, o czwartej... - Czy mam przyjechać do pani domu? A może woli pani... - U mnie - przerwała mu, przerażona na samą myśl o spotkaniu w hotelu. Publiczne rendez-vous byłoby najzupełniej niewłaściwe, może nawet katastrofalne w skutkach dla jej reputacji, dlatego bez wahania podała mu swój adres. Następnego dnia długo zastanawiała się nad sobą i swoim zachowaniem. Wciąż od nowa pytała samą siebie, dlaczego tak szybko pozwoliła się zauroczyć temu młodemu człowiekowi, w oczywisty sposób znacznie młodszemu od niej, i za któ59
rymś razem udzieliła sobie całkowicie szczerej odpowiedzi. Natychmiastowa fascynacja. Obezwładniające seksualne pożądanie, obustronne. Zwolniła gospodynię o drugiej po południu, a piętnaście minut później odesłała do domu pokojówkę. Gdy została sama, wzięła kąpiel, wybrała najpiękniejsze perfumy, wyszczotkowała i uczesała złociste włosy w luźny, dziewczęcy węzeł na karku, włożyła ładną białą bieliznę i jasnozieloną popołudniową suknię z szyfonu i koronki. Była to prosta, powiewna kreacja, wiązana w talii szeroką miękką szarfą w tym samym kolorze. Dzień był zimny, lecz Lily chciała mieć na sobie coś, w czym wyglądała młodo i pociągająco, i co dawałoby jego dłoniom łatwy dostęp do jej ciała. Kiedy wszedł, bezbłędnie odgadła, że bardzo szybko spróbuje ją uwieść. Jego pożądanie, które wyczuła poprzedniego wieczoru, było aż nadto oczywiste. Była gotowa już godzinę przed jego przybyciem i nerwowo chodziła po domu, zaglądając do wszystkich pokoi. Z trudem panowała nad podnieceniem, drżała wewnętrznie, zachowywała się jak niedoświadczona młoda dziewczyna. Te emocje naprawdę ją zaskoczyły, bo przecież doświadczenia z pewnością jej nie brakowało. Edward zjawił się za pięć czwarta, w porze podwieczorku. Lily sama podała herbatę, przez cały czas czując na sobie jego spojrzenie. Miała świadomość, że nieobecność służby i jej zarumieniona twarz są sygnałem, iż jej zamiary są dokładnie takie same jak jego. Oboje ledwo zamoczyli usta w herbacie. Edward chwilę opowiadał jej o Oskfordzie, swojej przyjaźni z Willem Haslingiem i sympatii, jaką zawsze darzył Vicky Forth, jej przyjaciółkę. Podobnie jak dzień wcześniej, słuchała uważnie, zafascynowała brzmieniem jego prawdziwie męskiego, łagodnego i pięknego głosu. Nagle Edward przerwał, wstał i podszedł do niej. - Nie zechciałaby pani usiąść obok mnie na sofie? - spytał, pochylając się nad nią. - Nie mogę pozbyć się wrażenia, że jest pani bardzo daleko... Zanim zdołała odpowiedzieć, ujął ją za rękę i poprowadził do stojącej przed kominkiem sofy. - Pani drży... - zauważył z nie do końca szczerym zdziwieniem, pomagając jej usiąść i zajmując miejsce tuż obok niej. Dobrze się pani czuje? - Doskonale... Nie zdołała powiedzieć ani słowa więcej. 66
- A ja raczej nie... - mruknął Edward i przysunął się jeszcze bliżej. - Od ubiegłego wieczoru jestem bardzo podekscytowany... Nie mogłem spać, ponieważ ciągle myślałem o pani... Lily milczała. - Czy mogę mieć nadzieję, że poświęciła mi pani parę myśli? Skinęła głową. Otoczył jej szczupłe barki ramieniem i zbliżył usta do jej policzka. Nie cofnęła się, kiedy jeszcze raz musnął skórę pocałunkiem, a potem poszukał jej warg. Odpowiedziała pocałunkiem na pocałunek. Po co mam udawać, pomyślała nieprzytomnie. Po co grać cnotliwą damę, skoro on i tak wie, jak bardzo go pożądam... Po paru sekundach poczuła jego dłoń na swojej piersi; przyciągnął ją bliżej do siebie, jedną ręką rozpiął guziczki z przodu sukni, aby natychmiast wsunąć dłoń pod koszulkę i lekko dotknąć sutka. Gdy jego poczynania nie spotkały się z najmniejszym oporem, wyraźnie ośmielony położył dłoń na jej kolanie, uniósł powiewną spódnicę, powędrował palcami w górę i wsunął je między jej nogi. Lily drgnęła i spróbowała go powstrzymać. - Dosyć, proszę! - zawołała. - To, co robimy, jest najzupełniej nieodpowiednie! Edward odsunął się od niej na odległość ramion, zajrzał jej w twarz i parsknął cichym śmiechem. - Doprawdy, pani Overton? Kiedy także się roześmiała, powoli pokręcił głową. - Czy moglibyśmy udać się na górę, droga pani? Mam nieodparte wrażenie, że powinniśmy jak najszybciej znaleźć jakieś łóżko... - Tylko pod warunkiem, że przestaniesz zwracać się do mnie per „pani", Edwardzie - odparła ze śmiechem. - Mam na imię Lily... - Wobec tego musisz nazywać mnie Ned... Gdy razem wchodzili po schodach, Lily nie czuła się ani trochę skrępowana. Zaprowadziła Neda do sypialni, w progu odwróciła się twarzą do niego i spod rzęs rzuciła mu pytające spojrzenie. W odpowiedzi chwycił ją w ramiona i przyciągnął do siebie, opierając jedną rękę na jej pośladkach. Był rosły, szeroki w barach i bardzo męski, ona zaś czuła się przy nim drobna, kobieca i całkowicie bezbronna. Ned był najbardziej męskim mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. 61
Kiedy wtulił ją w swoje ciało, poczuła twardy dotyk jego erekcji i zadrżała. Najwyraźniej zrozumiał jej onieśmielenie, ponieważ długą chwilę stał nieruchomo, patrząc na nią z niezmierną czułością. Potem zaczął ją rozbierać, powoli i delikatnie. Rozwiązał szarfę, którą była przewiązana w pasie, upuścił ją na podłogę i zajął się rozpinaniem guziczków. Zsunął suknię z ramion, opadła u jej stóp, tworząc jasnozielony krąg. Poluzował taśmę, ściągającą halkę, powstrzymał się jednak i podprowadził Lily do łóżka. Tam zdjął z niej całą bieliznę. - Och, Lily, jesteś bardzo, bardzo piękna... - przemówił z podziwem, gdy była już zupełnie naga. Lily milczała, wpatrując się w niego oczami pełnymi zmysłowej tęsknoty, z wypisanym na twarzy pożądaniem. Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Edward rozebrał się, pozostawiając ubranie na podłodze, i wyciągnął się na łóżku obok Lily. Wsparty na jednym łokciu, nachylił się nad nią i pocałował ją namiętnie i intymnie, wsuwając język do jej ust. Jego ruchy były nieśpieszne, łagodne i pełne czułości. Wkrótce jedną ręką zaczął pieścić jej ciało, głaszcząc i umiejętnie muskając każdy jego centymetr tak długo, aż wreszcie Lily wydała zdławiony okrzyk rozkoszy. Potem ujął jej dłoń i położył na swoim członku. Zaskoczyła ją jego wielkość, kiedy jednak wszedł w nią, zrobił to z ogromną delikatnością, ona zaś otworzyła się na niego, niewiarygodnie podniecona jego męską siłą, wiedzą i doświadczeniem. Stosunek, który odbyli, był ekstatyczny i cudowny; nie byli tym zdziwieni, ponieważ oboje od pierwszej chwili czuli, że tak właśnie będzie. Przygotowała dla niego kolację, a on nie śpieszył się z odejściem i ostatecznie opuścił jej dom dopiero nad ranem. Był nienasycony, podobnie jak ona. Tamtej nocy Lily przekonała się, że Edward jest najlepszym kochankiem, jakiego miała. Tak zaczął się najbardziej niezwykły związek Lily, związek, w którym odnalazła prawdziwie wielkie szczęście. Ned spotykał się z nią, kiedy tylko przyjeżdżał do Londynu, a czasami, ulegając jego błaganiom, Lily odwiedzała go w Oksfordzie. Po pewnym czasie pokochała go całym sercem, ani na chwilę nie zapominając przy tym, że dzieląca ich różnica wieku jest za duża, aby mogli brać pod uwagę trwalszy związek. Postanowiła być jego kochanką tak długo, jak długo będzie jej pragnął i potrzebował. 62
Niewiele było rzeczy, których nie wiedziała o Edwardzie, i doskonale go rozumiała. Był gorącym, zmysłowym i bardzo romantycznym mężczyzną, dojrzałym jak na swój wiek i wybitnie inteligentnym. Miał błyskotliwy, analityczny umysł, którego sprawność czasami całkowicie ją zaskakiwała. Poza tymi zaletami miał także zapierającą dech w piersiach powierzchowność, nie był jednak ani trochę próżny, a jego serce było wielkie, dobre i łagodne. Najbardziej niezwykłą rzeczą była jednak jego charyzma. Ned posiadał specjalny rodzaj naturalnego uroku, którym błyskawicznie oczarowywał i zjednywał sobie ludzi. Jego otwartość sprawiała, że wszyscy czuli się w jego obecności swobodnie i chcieli się z nim zaprzyjaźnić. Lily miała jednak świadomość, że czarująca fasada skrywa jeszcze innego mężczyznę, zdeterminowanego, bardzo ambitnego, przebiegłego i nieugiętego. Bardzo szybko zaakceptowała fakt, że jeśli Edward uważa to za konieczne, potrafi być także absolutnie twardy i bezwzględny. Najczęściej ludzie nie dostrzegali tego oblicza jej kochanka, ponieważ pozostawali pod jego urokiem, a on prawie nikomu nie pozwalał się do końca poznać. Ku rozbawieniu, a czasem irytacji Lily, nie doceniali go i uważali za rozleniwionego chłoptasia, z którym raczej nie należy się specjalnie Uczyć. Tylko Lily wiedziała, jak wielki popełniali błąd. Teraz podniosła się z krzesła, słysząc stuknięcie zamykanych frontowych drzwi i pośpiesznie otrząsnęła się ze wspomnień o początkach ich związku. Gdy Ned wszedł do niewielkiego salonu, rzuciła mu pytające spojrzenie. - Woźnica zgodził się zaczekać? - Jak długo zechcę - odparł ze słabym uśmiechem. Usiadł na sofie przy kominku i wyciągnął przed siebie długie nogi. - Chcesz, żebym rozmasowała ci ramiona? - spytała Lily. Potrząsnął głową. - Pragnę tylko posiedzieć chwilę z tobą i odprężyć się, jeśli zdołam. Mam uczucie, że gdybym dziś zrobił cokolwiek, co mogłoby sprawić mi przyjemność, postąpiłbym najzupełniej niewłaściwie... Lily spojrzała na niego i pochyliła głowę. W pokoju zapanowało milczenie, które bynajmniej nie przeszkadzało żadnemu z nich. Ciszę zakłócało jedynie tykanie stojącego w kącie szafkowego zegara i trzask palącego się drewna. - Po śmierci mojego pierwszego męża czułam to samo, co ty teraz... - ode69
zwała się po długiej chwili. - Byłam przekonana, że nie wolno mi odczuwać radości, że w jakiś sposób uśmiechem znieważam pamięć zmarłego... Musisz jednak wiedzieć, że to nieprawda, Ned. Przyjmowanie miłości kobiety i okazywanie jej uczucia to najwspanialsza afirmacja życia... Kiedy nie odpowiedział, wstała i usiadła obok niego na kanapie. - Wydaje ci się, że kochając się ze mną teraz, gdy jesteś w żałobie, popełniłbyś jakiś występek? - spytała, opierając dłoń na jego udzie. - Albo coś w tym rodzaju? - Chyba tak... - Oparł głowę o sofę i popatrzył na nią oczami, w których wyczytała niepewność i głęboki niepokój. - Całkowicie cię rozumiem, ponieważ, jak już mówiłam, sama także doznawałam podobnej rozpaczy... Czułam smutek i żal, zmieszane z gniewem i bezradnością. Jest to najzupełniej naturalne, choć pewnie ty zostałeś głębiej zraniony, bo przecież straciłeś czterech najbliższych w jednej chwili... Mocno chwycił jej dłoń. - Tak... - szepnął. - Masz rację... - Dawno temu nauczyłam się, że w takiej sytuacji najlepiej jest odsunąć myśli o śmierci na bok i zająć się codziennymi sprawami. Zycie należy do żywych, Ned, a zrozumienie tej prawdy z czasem łagodzi rozpacz... Edward przeczesał palcami rudozłote włosy i ciężko westchnął. - Jesteś niezwykle mądrą osobą... Zgadzam się z tobą na poziomie intelektualnym, lecz emocjonalnie trudno jest przyjąć to wszystko do wiadomości i zaakceptować... - Znowu westchnął i obdarzył ją lekkim uśmiechem. - Tak czy inaczej, nie wydaje mi się, żebym dziś był w stanie kochać się z tobą... Chyba nie... Szybko okazało się jednak, że się mylił. Lily pośpieszyła mu na pomoc z miłością i żarem, i Ned odkrył, że życie naprawdę należy do żywych. Jutro należało do zemsty.
R O Z D Z I A Ł ÓSMY Pójdę z tobą do siedziby Deravenels, Ned - odezwał się Neville Watkins, odwracając się tyłem do kominka. -1 nie wydaje mi się, aby było w tym coś niewłaściwego. To chyba całkowicie naturalne i zrozumiałe, że będę ci towarzyszył, skoro mój ojciec i brat także zginęli w Carrarze... - Całkowicie się z tobą zgadzam - odparł Edward bez wahania. - Poza tym, to do ciebie telefonował Aubrey Masters po otrzymaniu tragiczniej wiadomości.. . Po co zresztą w ogóle się nad tym zastanawiamy? - Lekko zmarszczył brwi. Przewidujesz jakieś kłopoty? Sądzisz, że kogoś zdziwi fakt, że zjawimy się tam razem? - Skądże znowu... Po prostu staram się uporządkować wszystkie sprawy w myśli, bo w normalnych okolicznościach jakiś szczególnie dociekliwy pracownik firmy mógłby zastanawiać się na głos, dlaczego niemający nic wspólnego z Deravenels kuzyn przychodzi tam razem z tobą... Zawsze wydawało mi się, że niektórzy współpracownicy Henry ego Granta nieco podejrzliwym okiem obserwują krewnych twojego ojca... Edward zaśmiał się cicho. - Tak jest, masz rację! - zawołał. - Dotyczy to zwłaszcza tej „francuskiej dziwki", jak nazywał ją tata... To ona zawsze wtrącała się do nie swoich spraw! Neville uniósł jedną brew i rzucił Edwardowi szybkie spojrzenie. - Francuska dziwka... - powtórzył powoli i nagle parsknął śmiechem. -Przypomniałem sobie właśnie, że twój ojciec kilka razy powątpiewał w pochodzenie jej syna, Edouarda... Chyba nie był do końca przekonany, czy Henry w ogóle jest zdolny stanąć na wysokości zadania i spłodzić potomka... Cóż, w każdym razie tak to mniej więcej ujmował... 65
- Ojciec był pewny, że Henry jest impotentem, na dodatek bezpłodnym, i nigdy nie ukrywał swojej opinii. Nie miał cienia wątpliwości, że prawdziwym ojcem Edouarda jest jeden z kolegów Granta. - Oczywiście Edouard, jako bękart, w przyszłości nie miałby prawa odziedziczyć Deravenels... - mruknął Neville. Edward kiwnął głową. - Właśnie... Nie kontaktowałem się z Aubreyem Mastersem, a ty? - Także nie. Celowo wolałem nie zawiadamiać go o naszym przybyciu. Wydawało mi się, że działanie z zaskoczenia to w tym wypadku najlepsza metoda. - Słusznie! A przy okazji - wczoraj wieczorem Will zgłosił gotowość, by wyruszyć razem z nami w podróż do Włoch, i prosił, żebym zapytał, czy nie masz nic przeciwko temu. Uważa, że mógłby nam się przydać... - Edward obrzucił Neville'a długim, pytającym spojrzeniem. - Co ty na to? - Bardzo dobry pomysł, Ned. Kto wie, czego dowiemy się na miejscu, a jeszcze jedna mądra głowa i para bystrych oczu zawsze się przyda. Wszystkie sprawy organizacyjne postanowiłem powierzyć agencji Thomasa Cooka, bo to naprawdę solidna firma, więc teraz tylko zatelefonuję do nich, żeby zarezerwowali bilety także dla Willa. Rozległo się pukanie do drzwi i do saloniku wszedł Swinton, niosąc dzbanek kawy. Za nim w progu stanęła pokojówka Gertrude z tacą w obu rękach. - Kawa i grzanki, tak jak pan prosił, panie Edwardzie. - Swinton podszedł do okrągłego orzechowego stolika pod oknem. - Czy mam przynieść coś dla pana, panie Watkins? - Lokaj spojrzał na Neville'a, który nadal stał przed kominkiem. - Nie, dziękuję... Jadłem już śniadanie, ale z przyjemnością napiję się kawy, jeśli można... - Oczywiście, proszę pana. - Swinton skinął głową i zajął się ustawianiem nakryć na stoliku. - Jedziemy do Włoch przez Paryż, tak jak proponowałeś wczoraj w pociągu? - zapytał Edward. - Tak. Przez Hawr dotrzemy pociągiem do Paryża, przenocujemy tam i następnego dnia wyruszymy do Carrary. Masz jakieś szczególne preferencje, jeśli chodzi o hotel w Paryżu, Ned? Pomyślałem, że zatrzymamy się w Ritzu na placu Vendome, jeśli nie robi ci to różnicy. 66
Edward zgodził się i podszedł do stolika. Neville przyłączył się do niego, a po chwili Swinton przyniósł dodatkową filiżankę i spodek. Edward wziął grzankę i posmarował ją masłem i marmoladą. - O której powinniśmy się zjawić w Deravenels? - zapytał, kiedy znowu znaleźli się sami w salonie. - Koło jedenastej. Później wszyscy rozejdą się do swoich klubów albo restauracji na lunch. - Obmyśliłeś jakąś strategię? - Przechylił głowę i z zaciekawieniem popatrzył na kuzyna. - Nie jestem pewny, czy na tym etapie rozgrywki jakakolwiek strategia jest rzeczywiście konieczna. - Neville pociągnął łyk kawy. - Sądzę, że ty powinieneś prowadzić rozmowę, ponieważ twój ojciec w chwili śmierci był jednym z dyrektorów firmy. Ja mogę włączyć się z komentarzami lub pytaniami dotyczącymi mojego ojca i Thomasa. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, jak doszło do wybuchu pożaru i jakie były zniszczenia, byśmy mogli zrozumieć, w jakim stanie znaleziono ciała naszych ojców i braci. Musimy też ustalić, w jaki sposób firma zamierza sprowadzić zwłoki do Anglii na pogrzeb... - Tak - odparł Edward lakonicznie, lekko spuszczając głowę. Na jego twarzy pojawił się wyraz smutku, widać też było, że ma trudności z mówieniem. Neville v: milczeniu sięgnął po filiżankę, sam przygnębiony i pełen żalu. Obaj bez słowa dopili kawę, przekonani, że ich podróż do Włoch będzie trudna i naznaczona głębokim cieniem żałoby. Elegancki powóz Neville'a Watkinsa przez Piccadilly i Trafalgar Square szybko wiózł ich w kierunku Strandu, gdzie znajdowała się główna siedziba Deravenel Company. Zatrzymali się przed imponującym gmachem. Oczy przechodniów z zainteresowaniem omiatały sylwetki dwóch wysiadających młodych mężczyzn w doskonale skrojonych ciemnych garniturach i czarnych paltach. Tkanina, styl i świetne wykonanie strojów wyraźnie świadczyły o ich pochodzeniu z jednego z najlepszych zakładów krawieckich przy Saville Row. Obaj zdecydowanym krokiem ruszyli ku wejściu do siedziby Deravenels. Wielu obserwatorów bez goryczy oceniało ich jako eleganckich dżentelme73
nów z klasy wyższej. Anglia 1904 roku była krajem, w którym liczyły się nie tylko pieniądze, ale i pochodzenie - wszyscy wiedzieli o tym i akceptowali ten stan rzeczy. Edward i Neville przystanęli na moment w wyłożonym marmurem holu o wspaniałym sklepieniu, jakiego nie powstydziłaby się niejedna katedra. Żyłkowany marmur utrzymany był w tonacji czarno-rdzawej i pokrywał wszystkie ściany, wysokie okrągłe kolumny oraz podłogę. Imponujące, wielkie pomieszczenie przesycone było niepowtarzalną aurą bogactwa i sukcesu. Na ich powitanie pośpieszył odźwierny w liberii, który w zimie oczekiwał na przybyszów za małym biurkiem przy drzwiach. Od razu rozpoznał Edwarda Deravenela. Któż mógłby zapomnieć tego wysokiego, przystojnego młodego człowieka o jasnej, rudawej czuprynie i błyszczących niebieskich oczach. Syn tragicznie zmarłego Richarda Deravenela bez wątpienia był jednym z najbardziej godnych uwagi dżentelmenów tego świata, podobnie jak jego ojciec. - Dzień dobry, panie Edwardzie, dzień dobry, panie Watkins - przywitał gości. - Proszę udać się od razu na pierwsze piętro... - Dziękuję, Johnson - odrzekł Edward z ciepłym uśmiechem. - Jak radzi sobie twój syn? Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, nosił się z zamiarem wstąpienia do oddziałów stacjonujących w Indiach, prawda? Johnson, zachwycony, że Edward pamięta ich ostatnie spotkanie, kiwnął głową i uśmiechnął się szeroko. - Tak jest, proszę pana. Jak to miło, że nie zapomniał pan o moim Jacku... Kuzyni po szerokich mahoniowych schodach wspięli się na pierwsze piętro, gdzie w przestrzennym korytarzu, kończącym się ogromnymi podwójnymi drzwiami rozmieszczone były gabinety członków zarządu firmy. Edward wiedział, że za drzwiami znajduje się sala obrad zarządu i teraz nagle potężną falą owładnęły nim wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to jako mały chłopiec często marzył o tym, aby kiedyś, w odległej przyszłości, odgrywać główną rolę wśród zgromadzonych dyrektorów. Pamięć podsunęła mu obraz gabinetu ojca i serce skurczyło się z bólu. Nie był pewny, czy zdoła dziś przekroczyć próg tego pokoju, chociaż może powinien zrobić to jak najszybciej. Odkładanie takich spraw było niepoważne... Wiedział to, a jednak wzdragał się przed tą decyzją. W gabinecie Richarda Deravenela wszystko musiało mieć smak wspomnień i dotkliwego bólu. 74
W połowie wysokości wyłożonych czerwonym chodnikiem schodów Neville przystanął z ręką opartą na mahoniowej poręczy. - Zaraz po powitaniach powinieneś zacząć zadawać pytania, Ned - powiedział. - Należy unikać zbędnych dygresji, ponieważ sam wiesz, jaki jest Aubrey Masters... - Straszny z niego nudziarz, oględnie mówiąc. Nie musisz się niepokoić, mój drogi. Ja także pragnę jak najszybciej dotrzeć do sedna sprawy. Miejmy nadzieję, że Masters poda nam najistotniejsze szczegóły i udzieli satysfakcjonujących odpowiedzi... Ostatecznie to on prowadzi interesy z Włochami... Neville kiwnął głową i ruszyli dalej. Obaj byli niespokojni, pełni obaw. Lękali się, czego niedługo dowiedzą się o strasznym losie swoich najbliższych. Nie rozmawiali o tym, lecz mieli świadomość, że śmierć w pożarze musiała być przerażająca i okrutna. Schody zwieńczone były szeroką platformą, dużą jak pokój. Na środku stało masywne biurko, przy którym siedziała atrakcyjna młoda kobieta w czarnej, długiej spódnicy i żakiecie z białą bluzką. Spojrzała na zbliżających się i jej wzrok spoczął na Edwardzie, którego natychmiast poznała. - Och, dzień dobry, panie Edwardzie... - .odezwała się cicho, z lekkim uśmiechem. Chciała powiedzieć coś o śmierci jego ojca, wiedziała jednak, że wszelkie osobiste uwagi z jej strony byłyby absolutnie nie na miejscu. - Dzień dobry, Matildo. To jest pan Watkins, mamy spotkać się z panem Mastersem. Młoda kobieta skinęła Nevillebwi głową i wstała. - Powiadomię pana Mastersa, że panowie przyszli - rzekła pośpiesznie. Edward i Neville zdjęli palta i powiesili je w szafie. Po chwili Matilda wróciła. - Pan Masters już czeka - oświadczyła. Poprowadziła ich korytarzem, otworzyła drzwi jednego z gabinetów i oddaliła się. Aubrey Masters wyszedł zza biurka, żeby przywitać się z Edwardem i Ne-ville'em. Był to nieco nerwowy, niski i krępy mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o ciemnych włosach, rumianej twarzy i blisko osadzonych brązowych oczach. 69
- Proszę wejść, panie Edwardzie, bardzo proszę! - zawołał, ściskając dłoń młodego człowieka. Odwrócił się do Neville'a, uścisnął także jego rękę, i wskazał mu drugie krzesło przed biurkiem. - Witam w Deravenels, panie Watkins. Długo nie odwiedzał pan naszej firmy, chyba ponad rok, o ile pamięć mnie nie myli... - To prawda. - Neville usiadł wygodnie, nie odrywając wzroku od Aubreya Mastersa. - Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje, panie Edwardzie, panie Watkins... Serdecznie współczuję obu panom, to naprawdę straszna tragedia, która rzuciła cień także i na nasze sprawy w firmie... Wszyscy pogrążeni jesteśmy w smutku... - Dziękuję - przerwał mu dość ostro Edward. - Mój kuzyn i ja w pełni doceniamy pana troskę i współczucie, jesteśmy też wdzięczni, że oszczędził pan dodatkowego cierpienia naszym matkom. Gdyby otrzymały tę wiadomość telefonicznie, na pewno przeżyłyby ten wstrząs jeszcze gorzej, o ile w ogóle byłyby w stanie go znieść... - Tak właśnie pomyślałem, dlatego uznałem, że zrobię najlepiej, jeśli skontaktuję się z panem Watkinsem. - Aubrey Masters oparł łokcie na stole i mocno splótł palce obu dłoni. - To świadczy o pana dużej wrażliwości - zauważył Neville, omiatając Mastersa szacującym spojrzeniem. - Pan Watkins i ja chcemy jak najdokładniej dowiedzieć się, co przydarzyło się naszym ojcom i braciom w Carrarze, Masters - rzekł Edward. - Podano nam tylko bardzo ogólne informacje o ich śmierci, mamy nadzieję, że pan zdoła podać nam więcej szczegółów. Aubrey odchrząknął kilka razy, oczyścił gardło i pokiwał głową. - Przykro mi, ale nie dysponuję zbyt wieloma informacjami, panie Edwardzie. .. Wiem tylko, że pożar wybuchł późnym wieczorem w niedzielę. Zawiadomiono mnie o tym w poniedziałek, depeszą z Carrary. - Kto ją nadał? - zapytał Edward, usiłując panować nad emocjami. Podobnie jak jego nieżyjący ojciec, Edward instynktownie nie znosił Mastersa. Zawsze był przekonany, że jest to śliskie indywiduum o wątpliwej moralności, którego lojalność można kupić za odpowiednią sumę. Teraz nie miał 76
cienia wątpliwości, że uczciwość nie należy do cech charakterystycznych szefa działu kopalni. Aubrey Masters obrzucił Edwarda uważnym spojrzeniem. - Depeszę wysłał Alfredo Oliveri - odparł spokojnie. - Czy to on jest dyrektorem naszego działu handlowego w Carrarze? - Tak. Współpracuje z nadzorcą kopalni. - Rozumiem... - mruknął Edward. - Drugi dyrektor przebywa we Florencji, prawda? Fabrizio Dellarosa? Masters kiwnął głową. - Dellarosa prowadzi nasze interesy na terenie całych Włoch i to on najściślej współpracował z panem Richardem... Z pańskim ojcem, chciałem powiedzieć... - Kontaktował się z panem? - rzucił Neville. - Tak... - Aubrey wyprostował się i lekko ściągnął brwi. Skupił całą uwagę na gościach. Wodził czujnym wzrokiem od Deravenela do Watkinsa, ponieważ nagle wyczuł ich wrogość. Zastanawiał się, co mogło być jej przyczyną. Ogarnęła go panika. Czyżby o czymś zapomniał? Czy oni wiedzieli więcej od niego? Oczywiście zakładając, że mogli wiedzieć coś więcej... Odchrząknął nerwowo. - Naprawdę przekazałem panu wszystkie znane mi informacje, panie Edwardzie - powiedział wyraźnym, zdecydowanym głosem. - Czy ciała są bardzo poparzone? - spytał Neville, z trudem przełykając ślinę i nie pozwalając, aby wzruszenie i ból odbiły się na jego twarzy. - Przykro mi, ale nie wiem... Oliveri poinformował mnie, że znaleziono ich w hotelu i że zwłoki zostały przewiezione do szpitala we Florencji. Mają je tam przechować do przybycia członków rodziny, to znaczy panów... - I nie wie pan nic więcej? - odezwał się Edward z niedowierzaniem. Jego pytanie wyraźnie zaskoczyło Mastersa. - W takich okolicznościach chyba niewiele więcej można się dowiedzieć. .. - wymamrotał, zaniepokojony i zdziwiony. - Chodzi mi o to, czy byli wtedy wszyscy razem, w jednym pomieszczeniu, w salonie albo w holu - wyjaśnił Edward, spod zmrużonych powiek twardo wpatrując się w Mastersa. - Czy też może przebywali w swoich sypialniach... Jak długo trwał pożar? Dlaczego ich nie uratowano? Co wynika z raportu po71
licyjnego? Nie ukrywam, że chciałbym poznać znacznie więcej faktów, podobnie jak mój kuzyn... - Cóż, niewykluczone, że popełniłem błąd... - westchnął Masters. - Jakiego rodzaju? - rzucił Edward. - Może powinienem był od razu po otrzymaniu telegramu pojechać do Włoch i osobiście zająć się dochodzeniem, nie pozostawiając całej sprawy włoskim dyrektorom... - Może rzeczywiście powinien pan tak właśnie postąpić - chłodno zauważył Edward. Cisza, która zapanowała w pokoju, wydawała się po prostu ogłuszająca. Edward siedział nieruchomo, sfrustrowany i rozwścieczony. Czy Aubrey Masters był gapowatym niedojdą, czy też przebiegłym manipulatorem? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie i nagle doszedł do wniosku, że pragnie jak najszybciej opuścić to miejsce. Było oczywiste, że niczego więcej się tu nie dowiedzą. Wszystkie potrzebne fakty zgromadzą sami, on i Neville, kiedy znajdą się we Włoszech. Gdy wyszli na ulicę, Neville zamienił parę słów ze swoim woźnicą, następnie przeszli przez Strand i znaleźli się na Savoy Court, dziedzińcu znajdującym się przed hotelem Savoy i przylegającym doń teatrem o tej samej nazwie. Neville zwolnił kroku i odwrócił się do Edwarda. - Na pewno wiesz, że Richard D'Oyly Carte wybudował ten teatr i hotel dzięki operetkom Gilberta i Sullivana - odezwał się. - Zrobił ogromny majątek na zyskach z przedstawień. Edward kiwnął głową. - Ojciec opowiadał mi o tym. Uwielbiał te operetki, zwłaszcza Mikado i H. M. S. Pinafore. - Ja raczej nie przepadam za tego rodzaju muzyką - zauważył Neville. -Wolę Mozarta... Kiedy usiedli przy stoliku, Neville zamówił butelkę wytrawnego białego wina i uważnie popatrzył na kuzyna. - Czujesz antypatię do Aubreya Mastersa, prawda, Ned? - odezwał się po dłuższej chwili. - Nie jest to kwestia sympatii czy antypatii... Po prostu nie wiem, czy mo72
żemy mu ufać. Ojciec także miał co do niego mieszane uczucia, a gdy teraz byliśmy w jego gabinecie, zacząłem się zastanawiać, czy jest zwyczajnie głupi, czy bardzo sprytny i podstępny. - Jeżeli udaje, to naprawdę niezły z niego aktor, bez dwóch zdań. Osobiście uważam, że Masters nie należy do szczególnie bystrych, co naturalnie prowadzi do pytania, dlaczego zajmuje tak odpowiedzialne stanowisko. Kto mianował go szefem działu kopalni? - Henry Grant, oczywiście. Aubrey Masters jest podobno jego dalekim krewnym. - Znowu nepotyzm, co? - Neville potrząsnął głową. - Nie dziwi cię, że Henry Grant do tej pory nie odezwał się do ciebie, nie przesłał wyrazów współczucia, choćby najbardziej formalnych? - Raczej nie. Widzisz, przed wyjazdem do Włoch ojciec mówił mi, że Henry nie jest w najlepszej formie i że wyjechał do klasztoru w Cumbrii, gdzie planuje spędzić dwa miesiące w całkowitej samotności i w oderwaniu od świata. Prawdopodobnie nadal tam przebywa i zapewne nikt nie pofatygował się, aby powiadomić go o rodzinnej tragedii. - To oburzające, że najbliżsi współpracownicy nie poinformowali go o sprawie takiej wagi! - zdenerwował się Neville. - Jestem tego samego zdania, ale to nieistotne. Mamy ważniejsze rzeczy na głowie, ty i ja. Musimy jak najszybciej wyruszyć do Włoch. Will także jest już gotowy do drogi, czekamy tylko na twój znak. - Wyjeżdżamy w sobotę, Ned. Organizacją naszej podróży zajmuje się biuro turystyczne Thomasa Cooka, jak już ci mówiłem. Dziś muszę jeszcze tylko potwierdzić, że akceptujemy rezerwację hotelu, którą dla nas zrobili. - Ustaliliśmy, że chcemy zatrzymać się w Ritzu, prawda? Neville skinął głową i sięgnął po menu. - Przez ostatnich parę dni prawie nic nie jadłem i wiem, że ty także nie miałeś do tego głowy ani serca... Teraz powinniśmy jednak zamówić porządny posiłek, musimy podtrzymać siły... - Masz rację. Sęk w tym, że w ogóle nie jestem głodny. Straciłem apetyt, Neville. Idąc za przykładem kuzyna, Edward otworzył kartę dań, przejrzał ją i po chwili odłożył. 79
- Świątobliwy Henry Grant oczyszcza swoją duszę i żyje religią, ale jego żona jest tutaj, w Londynie - zauważył. - Mogła wysłać kondolencje do nas i naszych rodzin, nie sądzisz? - Zawsze należy szukać przyczyny zdarzeń, Ned. Ta wilczyca nie ma pojęcia, jak należy się zachować. Ach, przestańmy o niej myśleć, przynajmniej na chwilę! Zamówmy coś do jedzenia i rozluźnijmy się trochę. Dziś po południu musimy dokonać przeglądu naszych planów i znaleźć sposób na dotarcie do prawdy. Przede wszystkim powinniśmy ustalić, czy pożar w hotelu wybuchł w rezultacie podpalenia, czy też nie, a potem podjąć odpowiednie kroki. - Mam nadzieję, że włoscy dyrektorzy firmy dostarczą nam więcej informacji. Alfredo 01iveri mieszka w Carrarze, więc chyba możemy na niego liczyć. Mój ojciec lubił go i często mówił o nim z szacunkiem i prawdziwą sympatią. - Ja także sądzę, że OHveri będzie miał policyjny raport, a przynajmniej dostęp do niego - rzekł Nevilłe. - Na początek dobre i to... - Zachowanie Aubreya Mastersa wydało mi się bardzo niedelikatne i irytujące - wyznał Edward. - Wiem. Potrafię czytać w twoich oczach, nawet kiedy starasz się zachować pokerową twarz. Tak czy inaczej, uważam, że w ostatecznym rozrachunku uda nam się pokonać Deravenelów z Lancashire - powiedział Neville. - Nie minie sześć miesięcy, a zajmiesz miejsce Henry ego Granta, zobaczysz! Edward milczał długą chwilę. - Jestem na to za młody... - zaprotestował w końcu. - Nie zapominaj, że nie mam jeszcze dziewiętnastu lat. - Nie zapominaj, że William Pitt Młodszy miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, kiedy został premierem Anglii! - Ale... - Tyko bez „ale", Ned. Niedługo staniesz na czele Deravenels. - Pod warunkiem, że będziesz u mego boku! - Będę, nie obawiaj się, kuzynie.
R O DZIEWIĄTY
Florencja
Z
D
Z
I
A
Ł
Przyjechali tu, aby zająć się przewiezieniem swoich tragicznie zmarłych najbliższych do Anglii. Celem ich pobytu we Florencji było jednak także odkrycie przyczyny straszliwej tragedii, jaka ich spotkała. I nagle, kiedy wreszcie znaleźli się na miejscu, Edward zrozumiał, że największym lękiem napawa go myśl, że musi spojrzeć na ciała ojca, brata, wuja i kuzyna. Aż zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że widok tych woskowych, martwych twarzy wywrze na nim przerażające wrażenie, lecz jednocześnie czuł, że powinien ich zobaczyć, aby do końca przekonać się o ich odejściu, aby uznać fakt ich śmierci. W głębi serca nadal nie potrafił przyjąć do wiadomości, że katastrofa naprawdę się wydarzyła. Edward Deravenel stał przy oknie hotelowego pokoju i patrzył na rzekę Arno oraz falujące wzgórza Florencji. Styczniowy ranek był zimny i ponury, na niebie wisiały szare, wzdęte chmury, a nad ciemną powierzchnią rzeki unosiła się mgła, niczym w zimowym Londynie. Razem z Neville'em i Willem przyjechał do Florencji poprzedniej nocy. Zatrzymali się w hotelu Bristol, nowoczesnym, zbudowanym w drugiej połowie dziewiętnastego wieku i chętnie wybieranym przez przedstawicieli angielskiej arystokracji. Podobnie jak większość słynnych florenckich hoteli, Bristol stał na brzegu Arno. Okna pokoi trójki przybyszów Anglików wychodziły na rzekę oraz wzgórza rozrzucone na obrzeżach miasta. Ned i Will zajmowali sąsiednie pokoje, natomiast Neville zamieszkał w dużym apartamencie parę drzwi dalej, w głębi korytarza. Edward odwrócił się od okna, podszedł do lustra i zaczął wiązać fular z pięknego czarnego jedwabiu. Kiedy węzeł nie wymagał już żadnych poprawek, wpiął 75
weń wspaniale wykonaną szpilkę z dużą perlą, którą w ubiegłym roku dostał na urodziny od ojca. Teraz prezent ten stał się cenną pamiątką po zmarłym. Wyjął z szafy kamizelkę, włożył ją i wrócił przed lustro. Uważnie przyjrzał się swemu odbiciu. Wyglądał bardzo blado, twarz miał mizerną, o wyostrzonych rysach, oczy podsiniałe. Z ciężkim westchnieniem sięgnął po marynarkę. Zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju, od ściany do ściany. Nie potrafił pozbyć się uczucia, że dręczący go lęk postępuje krok w krok za nim, otacza go niczym cieniutki woal, tak jak unosząca się nad rzeką mgła. Zadrżał mimo woli, oparł rękę na krześle, zamknął oczy i skierował spojrzenie do swego wnętrza. Muszę dzis' całkowicie panować nad sobą i nie ujawnić żadnych myśli. Wyraz mojej twarzy musi pozostać nieodgadniony. Podzielam opinię Neville'a, że przyczyną pożaru był nie przypadek, lecz podpalenie. Nie mam pojęcia, w jaki sposób dowiemy się prawdy, ale musimy spróbować. Willjest tego samego zdania. Cieszę się, że przyjechał tu z nami. Dobrze rozumie się z Neville 'em i jego towarzystwo obu nam sprawia prawdziwą przyjemność. Muszę w jakiś sposób przejść przez doświadczenie oględzin zwłok... Potem pojedziemy do Carrary, niezależnie od wszystkiego. Jestem zdeterminowany. Muszę zobaczyć hotel, w którym spotkała ich przedwczesna śmierć. Mam nadzieję, że za jakiś czas ten włoski koszmar dobiegnie końca. Zabierzemy ciała do domu, do Yorkshire. Pogrzebiemy je w przyjaznej, kochanej ziemi, która stanie się miejscem ich spoczynku... Z zamyślenia wyrwało go uporczywe pukanie do drzwi. W progu stał Will Hasling, ubrany w czarny garnitur, czarny płaszcz przerzucił przez ramię. - Nie przyszedłem chyba za wcześnie, co? - spytał, unosząc brwi. Edward potrząsnął głową. - Nie, skądże! Wejdź, Will! Otworzył drzwi szerzej i cofnął się do środka. - Jadłeś śniadanie? - zapytał przyjaciela, wyjmując płaszcz z szafy. - Tak, dziękuję... - Will zerknął na tacę na małym bocznym stoliku i zmarszczył brwi. - Widzę, że ty także... Kawa i bułka, tak? To wszystko? - Nie jestem głodny... - mruknął Edward. - Popatrz, Will, jest dopiero dziesięć po dziewiątej... Chyba zanadto się pośpieszyliśmy, bo Fabrizio Del-larosa będzie tutaj dopiero o dziesiątej trzydzieści... 76
- Wiem, ale byłem przekonany, że już nie śpisz i pomyślałem, że moglibyśmy wybrać się na krótki spacer, odetchnąć świeżym powietrzem przed spotkaniem z Dellarosą. Czy Alfredo Oliveri także przyłączy się do nas? - Dellarosą nie wspomina o Oliverim w liście, który dostałem wczoraj wieczorem, ale wydaje mi się, że tak... Ostatecznie to Oliveri mieszka w Carrarze i na pewno dysponuje najdokładniejszymi informacjami. Will skinął głową, usiadł i położył płaszcz na kolanach. - Spotkałeś go kiedyś, tego Oliveriego? - Nie, nie znam go, ale mój ojciec zawsze mówił o nim z wielkim uznaniem. Było oczywiste, że szczerze go lubi i że ta sympatia jest wzajemna. - Edward zapiął surdut i włożył płaszcz. - Idziemy, Will? - Może powinniśmy powiedzieć Nevillebwi, że wychodzimy - zasugerował Will. - To niekonieczne - odparł Edward. - Ustaliliśmy, że spotkamy się w holu o dziesiątej trzydzieści, więc do tej godziny jesteśmy wolni. Głos młodzieńca był zdecydowany, a nawet dość ostry. - Oczywiście - przytaknął Will, spoglądając spod oka na przyjaciela. Wiedział, że Edward bardzo cierpi i że nęka go lęk przed wydarzeniami, jakie mają się rozegrać w ciągu najbliższych kilku godzin. Ned był wysoki i mocno zbudowany, lecz w potężnym ciele nosił wrażliwe, przepełnione miłością do najbliższych serce. Sama myśl o ostatnich chwilach życia ojca i brata musiała być dla niego prawdziwą męką. Dla niego zawsze liczyła się przede wszystkim rodzina. Z ojcem i Edmundem łączyła go niezwykle silna więź miłości i wzajemnego zrozumienia. Obaj młodzi mężczyźni w milczeniu zeszli po szerokich schodach do wielkiego holu, obok którego znajdowało się kilka przeznaczonych do użytku gości salonów. Wszędzie lśniły marmury, w porcelanowych donicach pyszniły się rozłożyste palmy, na ścianach wisiały piękne widoki Florencji w złoconych ramach, przy drzwiach wejściowych wyeksponowano na postumentach interesujące rzeźby. Po paru sekundach Ned i Will znaleźli się na Via de' Pescioni, w pobliżu Santa Maria Novella i dokładnie naprzeciwko Palazzo Strozzi. Była to jedna z najelegantszych dzielnic miasta, w której dosłownie roiło się od słynnych hoteli, wspaniałych sklepów, galerii oraz muzeów. 83
- No, jesteśmy w największym renesansowym mieście świata, Ned! - zawołał Will, chwytając przyjaciela za ramię. Chodźmy się przejść i nacieszmy oczy niezwykłymi widokami... Edward skinął głową. - Przepraszam cię za mój ponury nastrój... - zaczął. Przerwał i wykonał pełen zniechęcenia gest. Wszystko wskazywało na to, że radość życia zupełnie go opuściła. Will postanowił zignorować negatywne nastawienie Edwarda. - Pomyśl tylko, jesteśmy w mieście Dantego, Petrarki i Boccaccia! - rzekł z entuzjazmem. - Boccaccio właśnie tutaj napisał Dekameron, dzieło, które przyczyniło się do dalszego rozwoju światowej prozy, od wieków cieszące się niegasnącą popularnością... Ned spojrzał na przyjaciela. - Nie zapominajmy też o Niccolu Machiavellim, który też tutaj mieszkał i napisał Księcia. Każdy może się sporo nauczyć od Machiavellego, nie sądzisz? Will dostrzegł kpiący błysk w oczach Edwarda i parsknął głośnym śmiechem. - Wiem, co masz na myśli, ale mimo wszystko nie mogę się nadziwić, że jestem tutaj, w tym wspaniałym, niezwykłym mieście... - Potoczył wzrokiem po placu i wiszącym nad nim szarym niebie. - Wprost nie mogę uwierzyć, że chodzimy tymi samymi ulicami, którymi spacerowali Leonardo da Vinci, Michał Anioł i Botticelli, najwięksi artyści świata... To aż nieprawdopodobne, że Florencja zrodziła tylu utalentowanych, genialnych ludzi... - Poetów, książąt i polityków... - wymamrotał Ned. - No i Medyceuszów... Ich dynastia przetrwała kilka wieków, a to prawdziwy rekord, nie sądzisz? - Tak jest... Umilkli. Will zastanawiał się, w jaki sposób choć trochę rozweselić Neda,jak poprawić jego nastrój i samopoczucie, lecz szybko zrozumiał, że w tej chwili jest to po prostu niemożliwe. Edward musiał najpierw zająć się swoimi zmarłymi, pochować ich i opłakać, dopiero później ruszyć dalej, szukając dalszej drogi. Trzeba, żeby zamknął tę przerażającą sprawę, pozbierał kawałki zniszczonego życia i ułożył z nich nową całość, pomyślał Will. Nowe życie.
R OZ D ZIAŁ DZIESIĄTY Neville Watkins był mężczyzną o uderzającym, fascynującym wyglądzie. Wysoki, chociaż niższy od Neda, szczupły, bez grama zbędnego tłuszczu, bardzo silny i atletyczny, o ostrych rysach, długim, wąskim nosie, wspaniale wysklepionym czole, szeroko osadzonych, prawie turkusowych oczach pod czarnymi łukami brwi. Jasne, przejrzyste źrenice Neville'a promieniały wielką inteligencją. Podobnie jak większość Watkinsów, Neville miał czarne włosy i takąż oprawę oczu. Czasami żywo przypominał ciotkę Cecily Watkins Deravenel, rodzoną siostrę swego ojca. Tego ranka Neville siedział przy antycznym stole w salonie apartamentu w hotelu Bristol i robił notatki, starając się przelać część myśli na papier, ująć je w słowa przed czekającym go wkrótce spotkaniem z Fabriziem Dellarosą. Po paru chwilach odłożył ołówek, zadowolony, że udało mu się dotknąć wszystkich istotnych punktów. Wyprostował się i obrzucił pokój spojrzeniem. Motto Neville'a, zapożyczone od ojca, brzmiało: „Myśl głową, nie sercem". Neville starał się stosować je w interesach, a także w życiu prywatnym. Kiedyś ojciec powiedział mu, aby w sprawach zawodowych zawsze był zimny jak lód, pozbawiony emocji, nieodgadniony, skryty. „Nigdy nie odsłaniaj słabości i nie trać twarzy - tego nauczył mnie twój dziadek", rzekł, gdy Neville przekroczył próg świata handlu. Nigdy nie zapomniał tych słów i zawsze starał się je realizować. Muszę nauczyć Neda, aby był taki jak ja, pomyślał teraz. Jego ojciec na pewno przekazał mu wiele rzeczy, nie jestem jednak pewny, czy Richard umiał przekonać Edwarda, że zimne serce bywa rzeczą absolutnie konieczną. Richard Deravenel był ciepłym, otwartym człowiekiem, który już wiele lat temu powinien był wystąpić przeciwko podstępnemu kuzynowi Henryemu Grantowi. Narzekanie na rozmaite przejawy niesprawiedliwości losu i fakt, że kuzyn za79
biera mu pozycję i stanowisko, które od początku należały się właśnie jemu, kompletnie nic nie dało i tylko narobiło Richardowi wrogów w firmie. Śmiertelnych wrogów, jeśli ich podejrzenia były słuszne. Neville nie przestawał myśleć o Nedzie. Kuzyn posiadał błyskotliwą inteligencję i nie bał się nikogo ani niczego. Miał też niezachwiane przekonanie 0 własnej wartości i niewiarygodną charyzmę, a w razie potrzeby potrafił być całkowicie bezwzględny. Na dodatek mógł poszczycić się znakomitą głową do interesów, zwłaszcza do finansów. Neville był pewny, że przy odpowiedniej pomocy Ned bez trudu poradzi sobie z zarządzaniem firmą i pragnął wesprzeć kuzyna w walce o sukces. Nie miał cienia wątpliwości, że pewnego dnia będą razem rządzić imperium De-ravenels. Wykształcenie, wiedza i doświadczenie Neville'a oraz wrodzone zdolności i charyzma Neda gwarantowały im powodzenie, oczywiście przy odrobinie szczęścia. Łut szczęścia zawsze należało uwzględniać we wszystkich równaniach. Złożył kartkę, na której robił notatki, wsunął ją do kieszeni marynarki i wstał. Paroma długimi krokami dotarł do okna i przystanął, aby popatrzeć na ołowiane niebo. Słońce powoli zaczynało przedzierać się przez szare chmurzyska i Neville pomyślał, że może jednak dzień okaże się lepszy, niż sądził. Nienawidził tak ponurej pogody, chociaż naturalnie był do niej przyzwyczajony. Zawsze pragnął słońca i ciepła. Pod tym względem przypominał Neda, w którego towarzystwie często spędzał czas na południu Francji. Nie mógł przestać myśleć o kuzynie. Ned darzył go szczerym przywiązaniem i podziwem. O ile Nevillebwi było wiadomo, Ned miał tylko jedną słabość - uzależnienie od kobiet. Starszych kobiet, najlepiej wdów, jasnowłosych i niezwykle urodziwych. Dopóki był nieżonaty, upodobanie do romantyczno--seksualnych związków nie przedstawiało wielkiego problemu, ale po ślubie, który musiał wcześniej czy później nastąpić, mogło poważnie skomplikować mu życie. Neville uważał, że Ned będzie musiał po prostu nałożyć kaganiec swojej zmysłowej naturze albo przynajmniej zmienić zachowanie na znacznie bardziej dyskretne. Neville wiedział wszystko, czego Ned był zupełnie nieświadomy - o jego obecnym romansie z Lily Overton. Ponieważ oboje byli stanu wolnego, ich związek bynajmniej nie gorszył Neville'a, chociaż niewątpliwie sporo osób uznałoby go za całkowicie nieodpowiedni. 86
Cóż, ostatecznie Ned jest tylko człowiekiem, podobnie jak my wszyscy, pomyślał Neville z lekkim, odrobinę drwiącym uśmieszkiem. Biedne z nas stworzenia, słowo daję... Trzej Anglicy byli ubrani niemal tak samo. Mieli na sobie czarne garnitury z ogromnie modnymi surdutami, białe jak nieskalany śnieg koszule oraz jedwabne czarne fulary. Nosili żałobę i kiedy szli przez rozległy hol, niektórzy goście przyglądali im się z zaciekawieniem, a kilka kobiet z nieskrywanym zachwytem. Wszyscy trzej byli wysocy, przystojni, bardzo angielscy i w oczywisty sposób pochodzący z arystokratycznych rodzin, co zawsze i wszędzie stanowiło fascynującą kombinację. Gdy stanęli na progu jednego z salonów, kelner z uprzejmym uśmiechem zaprowadził ich do dużego okrągłego stołu, który Neville zdążył zarezerwować. Usiedli i zamówili kawę. - Podobnie jak w czasie spotkania w Deravenels, zamierzam pozwolić ci pokierować rozmową, Ned - zwrócił się Neville do Edwarda. - Pamiętaj, że Dellarosa jest pracownikiem Deravenels i w tej chwili odpowiada przed tobą. - Twój ojciec także zginął w tym pożarze. - Edward lekko zmarszczył brwi. - Możesz powiedzieć Dellarosie wszystko,,co chcesz i zadawać mu wszelkie pytania, jeśli o mnie chodzi.To nasza wspólna sprawa, nie tylko moja. - Oczywiście - odrzekł Neville. - Jednak to ty powinieneś prowadzić rozmowę i bardzo cię o to proszę. Taki układ da mi szansę ocenić Dellarosę i zorientować się w motywach jego postępowania. A ty, Will, spróbuj uważnie poobserwować Alfreda Oliveriego, jeśli będzie to możliwe. Musimy trafnie odgadnąć, czy w przyszłości ci dwaj mogą być naszymi sojusznikami, czy raczej przeciwnikami. Poza wydobywaniem marmuru firma Deravenels prowadzi przecież wiele innych interesów we Włoszech... - Rozumiem... - Will powoli skinął głową. - Przeczucie podpowiada mi, że Oliveri będzie przyjacielem, nie wrogiem. Ned mówi o nim same pochlebne rzeczy, prawda, stary? - Tak. Ojciec darzył Oliveriego wielkim szacunkiem, jestem jednak zdziwiony, że Dellarosa w ogóle nie wspomniał o nim w swoim Uście do mnie. Zaczynam podejrzewać, że OUveri nie weźmie udziału w dzisiejszym spotkaniu. - Dlaczego tak sądzisz? - Neville z zaniepokojeniem popatrzył na kuzyna. 81
- Mówi mi to instynkt, używając twojego określenia. W tym momencie kelner przyniósł tacę z kawą i wodą, postawił ją na stole i wycofał się z uśmiechem. Neville pociągnął łyk wody ze szklanki. Bardzo odpowiadał mu kontynentalny zwyczaj podawania wody do wszystkich innych napojów. Jego zdaniem, świadczyło to o dużej kulturze, nie tylko kulinarnej. - Czyżby to był Dellarosa? - mruknął Ned, wpatrując się w łukowate wejście do sali. Stał tam dobrze ubrany mężczyzna i uważnie rozglądał się dookoła. Średniego wzrostu, szczupły i jasnowłosy, jak wielu Włochów z północnej części kraju. - Idzie w naszą stronę, więc to na pewno on... -dorzucił pośpiesznie Ned. Podniósł się z krzesła, podszedł do Włocha i podał mu rękę. - Signor Dellarosa, jak sądzę - rzekł z lekkim uśmiechem. - Jestem Edward Deravenel. - Dzień dobry panu - odparł Dellarosa. - Witam we Florencji, żałuję tylko, że przybyli tu panowie z tak smutnej okazji. Proszę przyjąć szczere wyrazy współczucia z powodu tej strasznej straty. - To rzeczywiście bardzo smutna okazja - przytaknął Edward. - Pozwoli pan, że przedstawię mojego kuzyna Neville'a Watkinsa oraz naszego bliskiego przyjaciela Willa Haslinga... Neville i Will szybko wstali, wymienili z przybyłym uściski dłoni, następnie wszyscy czterej usiedli przy okrągłym stoliku. - Bardzo panu współczuję, proszę mi wierzyć... - przemówił cicho Dellarosa, zwracając się do Neville'a. - Dziękuję. - Neville skłonił głowę. Na jego twarzy malował się nieodgadniony wyraz. - Ma pan ochotę czegoś się napić? - zagadnął Edward. - Kawy albo może herbaty? - Si, grazie, signor Edward. Chętnie napiję się kawy. Edward przywołał gestem czuwającego w pobliżu kelnera, zamówił kawę i skupił całą uwagę na Fabriziu Dellarosie. - Kiedy mamy obejrzeć ciała naszych najbliższych? - spytał poważnym tonem. Dellarosa odchrząknął. 88
- Mniej więcej za pół godziny. Zwłoki znajdują się w szpitalu Santa Maria Novella, niedaleko stąd. Bez trudu dotrzemy tam pieszo. - Rozumiem... Zastanawialiśmy się z kuzynem, dlaczego ciała przewieziono do Florencji. Włoch znowu chrząknął. - Ponieważ trzeba było je zabalsamować - wyjaśnił. - Ach, tak... W Carrarze nie ma warunków do przeprowadzenia tego procesu? - Tak jest. - Jaka była przyczyna śmierci? - zapytał Ned, zaskakując gościa. - Słucham? - Dellarosa zmarszczył brwi i obrzucił Edwarda zdumionym spojrzeniem. - Nasi ojcowie i bracia padli ofiarą pożaru, który wybuchł w hotelu. -Edward nie odrywał wzroku od twarzy rozmówcy. Czy odnieśli poważne obrażenia? Zmarli z powodu poparzeń czy zadławili się dymem? Proszę nie dziwić się moim pytaniom, nic nie powiedziano nam niczego na ten temat... - Przyczyną śmierci było zatrucie dymem, w każdym razie tak mi się wydaje. - Więc nie zostali poparzeni? - Edward z niedowierzaniem pokręcił głową. - Nie. Na ich twarzach nie ma śladów poparzeń. - Są na ich ciałach? Czy to pan sugeruje? - Niczego nie sugeruję - odparł Dellarosa, unosząc jasną brew. - Poinformowano mnie, że zmarli z powodu zatrucia dymem. - Dysponuje pan jakimiś informacjami na temat pożaru? Jak do niego doszło? - Nie wiem, signor. Nie było mnie tam. - Czy w takim razie ktoś w ogóle wie, jak to było? Może Alfredo Oliveri? - Oliveri także nie ma takich informacji. Wie dokładnie tyle, co ja. - Z pewnością... Proszę mi powiedzieć, signor Dellarosa... - Edward zawiesił głos i pochylił się nad stolikiem. - Dlaczego Oliveriego nie ma dziś we Florencji? Sądziłem, że londyńskie biuro firmy powiadomiło go o naszym przybyciu, oczywiście na polecenie Aubreya Mastersa... Włoch kiwnął głową. Przez jego twarz przemknął cień zaniepokojenia. - Powiedziałem Alfredowi Oliveriemu, że nie musi tu dziś przyjeżdżać -odrzekł niepewnie. - Ja jestem na miejscu i to ja prowadzę wszystkie sprawy 83
Deravenels na terenie Włoch. Oliveri nic nie wie, a w każdym razie nie więcej ode mnie... - Z pana słów wynika, że przyczyna pożaru jest prawdziwą zagadką, a nasi najbliżsi nie zostali nawet poparzeni... Bardzo ciekawe. Naprawdę bardzo interesujące, Dellarosa... Dellarosa w milczeniu wpatrywał się w Edwarda i pytał samego siebie, dlaczego nagle czuje się zdenerwowany i zagrożony w obecności tego młodego człowieka, giganta o wspaniałej sylwetce, twarzy przykuwającej uwagę i najzimniejszych błękitnych oczach, jakie kiedykolwiek widział. Są jak niebieska stal, pomyślał. Tak, ten Deravenel jest wykuty ze stali... Poczuł nagle lęk. Edward Deravenel pod żadnym względem nie przypominał swego ojca, a jego pojawienie się z całą pewnością oznaczało kłopoty. Fabrizio Dellarosa nie mógł się już doczekać, kiedy uda mu się uciec z hotelu, wrócić do biura i porozumieć się z Londynem. - Wygląda na to, że nie ma pan nam nic więcej do powiedzenia, signor Dellarosa - odezwał się Edward. - W takim razie chodźmy już... Proszę zaprowadzić nas do szpitala, żebyśmy w końcu mogli obejrzeć ciała. A skoro już o tym mówimy, to jakie zalecenia wydał pan co do transportu zwłok do Anglii? Dellarosa zakasłał. - Zostaną przewiezione statkiem - powiedział pośpiesznie. - Zarezerwowałem też kabiny dla pana i pana Watkinsa... przerwał i niespokojnie zerknął na Willa. - Oczywiście jeszcze dziś zarezerwuję kabinę dla pana, panie Ha-sling, jeśli życzy pan sobie towarzyszyć przyjaciołom... - Będę zobowiązany - odparł krótko Will. - To chyba nie najlepszy pomysł, signor Dellarosa! - zawołał Neville. -Nie będziemy podróżować statkiem, transport zwłok też musi odbyć się inną drogą. Dellarosa utkwił w nim zaskoczone spojrzenie. - Nie bardzo rozumiem... - zaczął. - Zaraz wyjaśnię - przerwał mu Neville. - Mamy styczeń. Pogoda jest fatalna. Podróż statkiem mogłaby okazać się zbyt ryzykowna podczas styczniowych sztormów, które słyną z gwałtowności. - Potrząsnął głową i popatrzył na Dellarosę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Sam zajmę się zorganizowa84
niem podróży powrotnej. Zabierzemy ciała do Anglii pociągiem. O tej porze roku jest to znacznie bezpieczniejszy środek transportu, nie sądzi pan? W recepcji przywitał Anglików administrator szpitala Roberto Del Renzio, który następnie poprowadził ich długim korytarzem do kostnicy. Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna ubrany był w wykrochmaloną białą koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i czarnym krawatem, w czarną marynarkę i prążkowane spodnie. Miał poważny głos, lecz jego twarz pozbawiona była ponurego wyrazu i Edward doszedł do wniosku, że ma do czynienia z pogodnym człowiekiem, zawsze gotowym pośmiać się z dobrego dowcipu. Teraz jednak, towarzysząc przybyłym do odległego, północnego skrzydła szpitala, Del Renzio zachowywał się ze stosowną w tej sytuacji powagą. Przystanął, kiedy dotarli do poczekalni, i zwrócił się do Dellarosy. - Zechcecie panowie zaczekać tutaj... - odezwał się po angielsku, z wyraźnym akcentem. - Czy tylko dwaj z panów wejdą do kostnicy? - zapytał, przenosząc spojrzenie na Edwarda. - Nie jestem pewny... - Edward popatrzył na Willa. - Chcesz wejść z nami? - Tak, jeżeli wam to nie przeszkadza - odrzekł Hasling. - Chciałbym złożyć im wszystkim ostatnie wyrazy szacunku... Nie masz nic przeciwko temu, Neville? Neville zaprzeczył i wszedł do środka za milczącym Nedem i Del Renziem. Will Hasling bez słowa podążył za przyjaciółmi. Ku zaskoczeniu Edwarda czterej zmarli zostali przeniesieni do kostnicy w zamkniętych trumnach. Spodziewał się, że będą leżeli w długich metalowych szufladach, wbudowanych w ściany pomieszczenia. Po chwili dołączył do nich lekarz w białym fartuchu. Przedstawił się i przystąpił do otwierania trumien. Edward i Neville patrzyli na woskowobiałe twarze swoich ojców i braci, stojąc obok siebie, ramię w ramię. Od razu spostrzegli, że przynajmniej twarze faktycznie nie nosiły żadnych śladów poparzeń. Nie wiedzieli, że myślą o tym samym. Obaj czuli, że spoczywające przed nimi zwłoki nie są już ich ukochanymi bliskimi, że dusze ojców i braci już dawno porzuciły te zmrożone skorupy. 91
Edward na sekundę położył dłoń na ramieniu ojca i zamknął mu powieki. Do zobaczenia, pomyślał. Do widzenia... Potem odwrócił się i popatrzył na najdroższego jego sercu brata, lecz Edmunda, którego znał i kochał, nie było w tym martwym ciele. Dotknął ramienia chłopca, pożegnał się z nim w myśli i bez słowa odsunął się od trumien. Neville także pożegnał swoich ukochanych ze świadomością, że to, co czyniło ich wyjątkowymi i niezastąpionymi, wszystko, co składało się na ich osobowości, odeszło, pozostawiając puste skorupy, martwe, pozbawione duszy ciała. Kiedy Will po pewnym czasie zbliżył się do otwartych trumien, jego także ogarnęło uczucie paraliżującego chłodu i pustki. On również zrozumiał, że śmierć jest czymś ostatecznym i nieodwracalnym. Wkrótce było już po wszystkim. Edward i Neville odebrali potrzebne dokumenty z rąk administratora i pożegnali się z Dellarosą. Spiesznym krokiem opuścili szpital i przez plac Santa Maria Novella podążyli do hotelu. Po drodze Edward długo zastanawiał się, dlaczego tak bardzo bał się oględzin zwłok. Nie czuł teraz nic, kompletnie nic. Dostali list późnym popołudniem. Ktoś wsunął go pod drzwi pokoju Edwarda, lecz kiedy młody człowiek wyjrzał na korytarz, nikogo tam nie było. Otworzył kopertę i wyjął kartkę papieru, na której ktoś w pośpiechu napisał kilka zdań. Nic nie jest takie, jak się wydaje. Przyjdź w miejsce, które twój ojciec odwiedził tuż przed śmiercią. Jutro. Skieruj się do budynku o znajomej nazwie. Będę czekał. Tylko tyle. Żołądek Edwarda skurczył się boleśnie. Natychmiast odgadł, że autorem krótkiej wiadomości był Alfredo 01iveri.Tuż przed śmiercią Richard Deravenel odwiedził Carrarę, a budynek o znajomej nazwie był siedzibą firmy Deravenels, oczywiście... Wsunął złożoną kartkę do kieszeni, zamknął za sobą drzwi i ruszył korytarzem do apartamentu Neville'a. W głębi serca czuł, że następnego dnia w końcu poznają prawdę.
R O JEDENASTY
Carrara
Z
D
Z
I
A
Ł
Od chwili przybycia do Carrary Edward miał ochotę wsiąść do pociągu i odjechać. Kiedy rankiem razem z Neville'em i Willem dotarli do tego toskańskiego miasta, ogarnęło go uczucie jeszcze głębszego przygnębienia. Zdawał sobie sprawę, że w dużej mierze bierze się ono ze świadomości, iż jego ojciec i brat, wuj i kuzyn zginęli tutaj niecały tydzień wcześniej, w wyjątkowo tragicznych okolicznościach. Wiedział o tym, lecz samo miasto także wydało mu się zimne, niegościnne i cuchnące niebezpieczeństwem; nie mógł się też pozbyć wrażenia, że otaczające Carrarę z trzech stron góry okrążają go i zamykają jak w więzieniu. Wszędzie dominował marmur. Potężne kawały cennego kamienia lśniły szlachetną bielą wysoko na zboczach Alp Apuańskich, szarobiały pył unosił się w powietrzu, osiadał na budynkach, ziemi i ludziach, pokrywając cieniutką warstwą ich ubrania i włosy. W całym mieście słychać było odgłosy ociosywa-nia kamienia, dobiegające z pracowni, warsztatów i domów, w których artyści i rzemieślnicy pracowali nad rzeźbami, płaskorzeźbami, urnami i innymi dziełami sztuki. W Carrarze dużo działo się nie tylko w samym mieście, ale także wśród okolicznych gór. Edward rozumiał, że musi spotkać się z Alfredem OHverim, a potem jak najszybciej opuścić Carrarę. W jego umyśle miasto to miało już na zawsze kojarzyć się ze smutkiem i śmiercią. Nie chciał tu więcej wracać. W tej chwili siedział w siedzibie firmy Deravenels i przyglądał się pogrążonemu w rozmowie z Neville'em Alfredowi 01iveriemu. Ołiveri proponował, aby zostali na noc w Carrarze i dodał, że byłby szczęśliwy, gdyby zdecydowali się przyjąć gościnę w jego domu. - Będzie to o wiele lepsze rozwiązanie niż nocleg w hotelu - rzekł. 87
Przybyli do biura mniej więcej dwadzieścia minut wcześniej, po kilkugodzinnej podróży wynajętym powozem. Powóz wynajął dla nich szef zmiany z hotelu Bristol i ten sposób podróżowania okazał się całkiem wygodny. Edward wiedział już, że ufa Oliveriemu, którego widział pierwszy raz w życiu. Teraz było dla niego jasne, dlaczego ojciec darzył Włocha tak wielką sympatią i zaufaniem. Sam wyraz twarzy Oliveriego, jego sposób bycia i wyrażania się mówiły o jego uczciwości, szlachetności i lojalności. Ned wyobrażał go sobie zupełnie inaczej. Włoch miał włosy koloru jasnej miedzi, w odcieniu zwanym w Anglii marchewkowym i bardzo często spotykanym, i w ogóle był bardzo angielski. Kiedy przywitali się i weszli do prywatnego gabinetu Oliveriego, Neville pogratulował gospodarzowi świetnej znajomości angielskiego. Właśnie wtedy młody mężczyzna wyjawił, że wprawdzie jego ojciec był Włochem, ale matka Angielką. W dzieciństwie Oliveri każde lato spędzał w Londynie, z dziadkami po kądzieli, później zaś kształcił się w angielskiej szkole z internatem i wracał do Włoch jedynie na wakacje. - Nic dziwnego, że mówi pan jak rodowity Anglik - zauważył Neville. -W gruncie rzeczy jest pan Anglikiem - dorzucił z nadzieją, że gospodarz nie uzna szczerego komplementu za protekcjonalną pochwałę. - Półkrwi Anglikiem... - przytaknął Alfredo z lekkim uśmiechem, wyraźnie zadowolony. - Goście z Londynu zwykle są zaskoczeni moim angielskim, choć pan Richard wcale nie był zdziwiony... - Spojrzał na Edwarda. - Pański ojciec był bardzo dobrym człowiekiem... Szczerze mówiąc, chyba zbyt dobrym. - Wie pan wszystko o zdarzeniach, które nas tu sprowadzają - odezwał się Edward. -1 fakt, że przybyliśmy niezwłocznie po otrzymaniu wiadomości od pana z pewnością coś panu mówi... - Mówi mi, że macie konkretne podejrzenia - powiedział szybko Oliveri. - Otóż to... Co miał pan na myśli, pisząc, że nic nie jest takie, jak się wydaje? - Właśnie to! - Oliveri uważnie spojrzał na Edwarda. - Wiele rzeczy sprawia wrażenie nieskomplikowanych i jasnych, ale gdy zajrzymy pod powierzchnię, okazuje się, że wyglądają zupełnie inaczej. Bardzo często mamy do czynienia ze zwodniczymi pozorami... 94
- Więc nasze podejrzenia mają konkretne podstawy, czy tak? - zagadnął cicho Neville. - Tak jest - odparł Alfredo. - Chciałbym opowiedzieć panom o pożarze, przekazać wam wszystko, czego udało mi się dowiedzieć. - Będziemy bardzo wdzięczni - zachęcił go Edward, wychylając się do przodu. Wszystkie mięśnie w ciele miał napięte, czujne, w stanie gotowości. W głębi duszy bał się, jakie straszne fakty wyjawi im Oliveri. - Była to niedziela, późny wieczór, nieco ponad tydzień temu. Zjadłem kolację z pańskim ojcem, wujem oraz dwoma młodzieńcami, panem Edmundem i Thomasem. Pożegnałem się z nimi w małym hotelu, właściwie pensjonacie, koło godziny jedenastej. Później dowiedziałem się, że pożar wybuchł w poniedziałek, koło pierwszej po północy. Płomienie pojawiły się w prawym skrzydle, potem ogień ogarnął hol i lewe skrzydło, w którym mieszkali wasi najbliżsi. Był to gwałtowny pożar, a ponieważ noc była wietrzna, rozszerzał się błyskawicznie i sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli. Co więcej... - Ale my nie widzieliśmy śladów poparzeń - przerwał mu gwałtownie Neville. - Oglądaliśmy ciała, twarze są nienaruszone. Jak to możliwe, skoro wedle pana słów ogień szalał wszędzie? - W pewnym momencie wiatr nagle ucichł i zaczęło padać. Była to prawdziwa ulewa. Poza tym natychmiast wszczęto alarm i wielu mieszkańców miasta pośpieszyło na pomoc z wiadrami wody... - Twierdzi pan więc, że ogień został szybko ugaszony, ale nasi bliscy zginęli na samym początku, z powodu zaczadzenia, czy tak? - zapytał Edward. - Taką przyczynę śmierci wpisano do aktów zgonu - rzekł Neville. - Nie zmarli z powodu zaczadzenia... - Alfredo kilka razy nerwowo odchrząknął. - Nie zginęli w pożarze... Powodem ich śmierci były odniesione wcześniej obrażenia. - Odniesione wcześniej obrażenia? - Edward wyprostował się, nie spuszczając z Włocha czujnego spojrzenia błękitnych oczu. Neville i Will także znieruchomieli, wpatrzeni w dyrektora filii Deravenels w Carrarze i całkowicie zaskoczeni jego słowami. Z piersi Oliveriego wyrwało się ciężkie westchnienie. 89
- Pański ojciec, wuj i kuzyn odnieśli śmiertelne obrażenia głowy, panie Edwardzie - powiedział cicho. - Wszyscy trzej umarli natychmiast... Doktor Buttafiglio powiedział mi, że... - Ktoś ich napadł?! - Edward podniósł głos. - Zostali zamordowani?! Czy na pewno dobrze pana rozumiemy?! - Tak, niestety... Bardzo mi przykro, że przekazuję panom te straszne wiadomości. Trudno mi wyrazić, z jak wielkim bólem to robię... - Więc ogień podłożono w celu zamaskowania zbrodni? - odezwał się głuchym głosem Neville. - To chce nam pan powiedzieć? - Tak. Taka jest teoria doktora, a ja całkowicie się z nim zgadzam. Wasi bliscy zostali zabici, a ogień podłożono, aby ich ciała spłonęły i by nikt nie zorientował się, że chodzi o morderstwo. Jednak zbrodniarze nie wzięli pod uwagę ulewy, a raczej oberwania chmury, co ugasiło pożar... - Mówi pan o moim ojcu, wuju i kuzynie, ale nie o bracie... - Edward mocno zaplótł palce dłoni pod brodą. - Co z Edmundem? Alfredo Oliveri od początku bał się tego pytania, a teraz poczuł, że nie może wydobyć głosu z gardła. Zupełnie stracił odwagę, wiedział jednak, że wcześniej czy później będzie musiał wyjawić Edwardowi całą prawdę. - Okazuje się, że kiedy pożegnałem się z nimi, pan Edmund wyszedł z hotelu - rzekł, biorąc głęboki oddech. - Nie wiadomo, dokąd poszedł, policja nie jest w stanie tego stwierdzić. Tak czy inaczej, gdy pan Edmund wracał, a było to prawdopodobnie tuż przed podpaleniem hotelu, został napadnięty w jednej z bocznych uliczek i... - Przez kogo?! - wykrzyknął Edward, zaczerwieniony z gniewu. - Kto miałby zaatakować mojego młodszego brata?! - Nie wiem. Nikt tego nie wie, tutaj w ogóle nikt nie rozumie, co naprawdę się stało, proszę mi wierzyć... - I nie ma żadnych świadków napadu? - zapytał Neville głosem ostrym jak świst szpicruty. - Nie. Rozmawiałem jednak z Benitem Magnannim, właścicielem restauracji Colisseum, który wracał do domu po zamknięciu lokalu i widział dwóch mężczyzn pochylonych nad leżącym na ziemi ciałem. Zobaczył ich, ponieważ w zaułku paliła się latarnia. Rzucił się w tamtą stronę i zaczął krzyczeć, a wtedy tamci uciekli. Byli to Anglicy. 90 - Skąd to wiadomo? - odezwał się Will, uważnie wpatrując się w Oliveriego. Spostrzegł, że Edward i Neville są zbyt poruszeni, aby dalej wypytywać Włocha, i postanowił poprowadzić rozmowę w ich imieniu.
- Benito powiedział policji, że wyglądali na Anglików, poza tym usłyszał, jak jeden z nich mówił coś o Londynie, podobno brzmiało to jak „pływajmy do Londynu". Dla Benita i policjantów nie miało to najmniejszego sensu, lecz ja uważam, że bandyta powiedział: „Spływajmy do Londynu". - Jak go zabili? - zapytał Edward tak cicho, że pozostali z trudem go usłyszeli. Alfredo się zawahał. Przyszło mu do głowy, że może powinien skłamać, aby nie dobić młodego Deravenela, w głębi serca wiedział jednak, że nie wolno mu tego zrobić. Musiał wyjawić prawdę, był to winien pamięci ojca Edwarda i jemu samemu. - Umarł bardzo szybko - rzekł po chwili milczenia. - Doktor Buttafiglio zapewnił mnie, że zgon nastąpił błyskawicznie... - Jak go zabili? - powtórzył głucho Edward. - Poderżnęli mu gardło - odparł Alfredo drżącym głosem, równie cicho jak Deravenel. W pokoju zapadła śmiertelna cisza. Powietrze wibrowało przerażeniem i rozpaczą, które wydawały się prawie namacalne. Blady jak ściana Edward znieruchomiał w fotelu. - Nie! - zawołał nagle. - Nie Edmund! Boże, co za straszna śmierć... Och, nie... Nie, to niemożliwe... Kto mógł popełnić taką przerażającą zbrodnię?! Edmund miał dopiero siedemnaście lat, na miłość boską! Był jeszcze dzieckiem... Głos mu się załamał, w błękitnych oczach zalśniły łzy. Ukrył twarz w dłoniach, pełen rozpaczy, głęboko wstrząśnięty. Neville zerwał się z miejsca i mocno objął kuzyna. Po chwili Edward odwrócił się i przylgnął do Neville'a z całej siły, jakby szukał schronienia w jego ramionach. Smutek połączył ich obu mocniej niż kiedykolwiek, wiadomość o brutalnej, strasznej śmierci Edmunda poraziła i pozbawiła sił. Ugięli się pod ciężarem żalu i tęsknoty za okrutnie pozbawionymi życia najbliższymi. 97
Gdy w końcu wrócili na swoje miejsca, Neville odezwał się pierwszy. - Muszę pana o coś zapytać... - rzekł, spoglądając na Alfreda. - Czy uważa pan, że Edmund został zamordowany, ponieważ nosił nazwisko Deravenel? Ze to nie za sprawą zbiegu okoliczności napadnięto go tamtego wieczoru? - Nie sądzę, żeby napad na pana Edmunda był kwestią zbiegu okoliczności - odpowiedział powoli Oliveri. - Zabito go, ponieważ był synem pana Richarda. Napastnicy nie znaleźli go w hotelu, kiedy zamordowali pozostałych, więc wyruszyli na poszukiwanie ostatniej ofiary, takie jest moje zdanie i nic nie przekona mnie, że było inaczej... - Przypuszcza pan, że życie pana Edwarda także jest w niebezpieczeństwie? - Tak. Możliwe, że teraz i tutaj, w Carrarze, nic mu nie grozi, bo zabójcy uciekli do Londynu, ale bez wątpienia spróbują go dopaść. Myślę, że pański wuj Richard został zamordowany, ponieważ to on był prawowitym właścicielem firmy. Wszyscy wiedzą, że Deravenelowie z Lancashire sześćdziesiąt lat temu dokonali czegoś w rodzaju zamachu stanu. Niektórym z dyrektorów w ogóle nie przeszkadza taki stan rzeczy, są jednak tacy, którzy zawsze uważali, że to pan Richard powinien zająć fotel prezesa i proszę mi wierzyć, że jest to całkiem liczna grupa. Henry Grant jest nieudacznikiem, i tyle. Od początku jechał na opinii swoich dwóch poprzedników - dziadka, który ukradł firmę, i ojca, który w pewnym stopniu przyczynił się do jej rozwoju. Teraz sytuacja wygląda dość ponuro, firma zaczyna się powoli staczać. Henry Grant jest wiecznie nieobecny, co szkodzi firmie, jak zawsze powtarzał pan Richard. Poza tym Grant nie ma głowy do finansów i jest kompletnie zdominowany przez żonę, tę Francuzkę, oraz jej zwolenników. Margot Grant ma sporo popleczników, którzy tylko czekają na jej polecenia... - Wiem o tym, bo wuj często rozmawiał z moim ojcem na temat firmy... - Neville z ciężkim westchnieniem potrząsnął głową, a jego jasnoniebieskie oczy posmutniały. - Mój ojciec i brat zginęli, ponieważ znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze... Dobry Boże, niech spoczywają w pokoju... - Tak więc Deravenels, firma założona przez mojego przodka Guy de Ra-venela, zarządzana jest przez młodą kobietę, w której żyłach nie płynie ani jedna kropla naszej krwi - odezwał się Edward głosem zimnym jak lód. - Na samą myśl o tym ogarnia mnie pusty śmiech, Neville... 92
- Mnie także, mój drogi... Ta kobieta nie wie, co robi. Przypuszczam, że to James Cliff i John Summers ją wykorzystują i że to oni mają decydujące zdanie w sprawach Deravenels. Tak czy inaczej, Margot Grant na pewno jest niebezpieczną, pozbawioną sumienia osobą. Dam głowę, że to ona stoi za morderstwem naszych ojców i braci. Nie bój się, Ned, zemścimy się na niej. Nie pozwolę, żeby ktoś taki odniósł nad tobą zwycięstwo.
R O DWUNASTY
Kent
Z
D
Z
I
A
Ł
Dlaczego nie powierzysz tej sprawy policji? - zawołała Lily Overton. - Nie rozumiem tego, naprawdę, Ned! Jej policzki były zarumienione, w oczach lśniło oburzenie. - A powinnaś, bo tłumaczyłem ci to już kilka razy! - odparł Edward, usiłując zapanować nad irytacją. - Spróbuję jednak zrobić to jeszcze raz... To nie jest sprawa dla Scotland Yardu, Lily. Zbrodnia została popełniona poza granicami Wielkiej Brytanii i dlatego nie podlega naszej jurysdykcji. Morderstwo popełniono we Włoszech, w Carrarze, więc... - Wiem o tym! - przerwała mu Lily. - Chodziło mi o policję w Carrarze, nie o Scotland Yard! Pytałam, dlaczego włoska policja nie prowadzi dochodzenia! Edward wziął głęboki oddech i mocno zacisnął dłonie. - Neville, Will i ja spędziliśmy wiele godzin z szefem tamtejszej policji, próbując dotrzeć do sedna sprawy - powiedział z pozornym spokojem. - Okazał się otwarty na współpracę i nie mam najmniejszej wątpliwości, że przed naszym przyjazdem przeprowadził bardzo drobiazgowe dochodzenie, które niestety nie przyniosło żadnych rezultatów. Włoska policja dysponowała jedynie informacjami przekazanymi przez właściciela jednej z miejscowych restauracji, który zeznał, że widział dwóch napastników, pochylonych nad ofiarą w zaułku niedaleko hotelu. Gdy rzucił się na pomoc napadniętemu, tamci dwaj natychmiast uciekli. Oczywiście przybiegł za późno, bo leżący na ziemi młodzieniec, mój brat, już nie żył. Właściciel restauracji Benito Magnanni słyszał także, jak bandyci porozumiewali się po angielsku. I to wszystko, policja nie dowiedziała się niczego więcej. Lily milczała. Siedziała na kanapie i wpatrywała się w Edwarda, potrząsając głową, jakby jego wyjaśnienia bardzo ją dziwiły. 100
Edward pomyślał, że Lily lada chwila wybuchnie płaczem. Rozplótł zaciśnięte dłonie i odwrócił się twarzą do kominka, w którym płonął ogień. Wiedział, że Lily nie jest głupią kobietą, wręcz przeciwnie, czasami jednak potrafiła być potwornie uparta i zamknięta na argumenty, co potwornie go denerwowało. - Alberto Oliveri dosłownie stawał na głowie, żeby prześledzić wszystkie fakty i poszlaki razem z policją - dodał nieco ciszej. - Starali się dociec przyczyny pożaru, ale nic z tego nie wyszło. Nie odkryli śladów podpalenia ani morderstwa, nie mamy więc żadnego punktu zaczepienia. Cała sprawa otoczona jest gęstą mgłą tajemnicy... - przerwał, z jego piersi wyrwało się ciężkie westchnienie. - Wobec braku dowodów policja w Carrarze jest całkowicie bezsilna. Nie jest to pierwszy przypadek morderstwa, który pozostanie nierozwiązany, zapewniam cię... - Ned ma rację, niestety - odezwał się od progu Will Hasling, który także spędzał weekend w domu swojej siostry, Vicky. - Jest to głęboko frustrujące, ponieważ wiemy, kto stoi za tą przerażającą zbrodnią, ale nic nie możemy zrobić. - Dlaczego? - zapytała szybko Lily, wodząc wzrokiem od Willa do Neda. - Bo nie możemy stosować zasady „oko za oko, ząb za ząb"! - rzucił Edward, nie panując dłużej nad zniecierpliwieniem. - Nie możemy mścić się na Grantach, a podejrzewamy, że to oni stoją za śmiercią naszych ojców i braci. Gdybyśmy to zrobili, Scotland Yard rzeczywiście włączyłby się do gry, tyle że przeciwko nam... Lily wyjęła z kieszeni chusteczkę, wydmuchała nos i osuszyła oczy. - To wszystko jest takie straszne... - wymamrotała, nerwowo gniotąc materiał w długich, delikatnych palcach. - Naprawdę nie wiem, jak wytrzymujesz to napięcie, Ned... W pokoju zapanowała głucha cisza. Po chwili z kominka strzeliły iskry i Lily poruszyła się na kanapie. O szyby zastukały drobne krople deszczu. Wszyscy milczeli. Lily bała się powiedzieć coś więcej, w pełni świadoma, że nie zachowała się najtaktowniej. Will przemierzył pokój i stanął u boku Neda, kładąc na moment rękę na jego ramieniu. Edward Deravenel szybko przywdział maskę obojętności, ukrywając prawdziwe uczucia. Dopiero po chwili zmusił się, żeby spojrzeć na Lily Overton. 95
- Pytasz, jak ja to wytrzymuję... - rzekł chłodno. - Muszę, ot i cała tajemnica. .. Nie mam wyboru. Skończmy już tę rozmowę, dobrze? Jaki jest sens zastanawiać się, co możemy zrobić, skoro jesteśmy zupełnie bezradni. Neville i ja pogrzebaliśmy już swoich najbliższych, niech spoczywają w pokoju... Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat... Przerwał, nie spuszczając wzroku z Lily. Jego twarz przypominała kamienną rzeźbę. To jeszcze nie koniec, pomyślał Will Hasling. Ned i Neville nie spoczną, dopóki nie zniszczą Grantów, to oczywiste. Po plecach Willa przebiegł zimny dreszcz. Doskonale wiedział, jak twardy i nieustępliwy potrafi być jego najlepszy przyjaciel. Stephen, drugi mąż Vicky Forth, bankier cieszący się znakomitą opinią w świecie londyńskiej finansjery, wyjechał w podróż służbową do Nowego Jorku i Vicky namówiła brata, aby spędził weekend w jej domu na wsi. Will ze swej strony zaprosił Neda, a ponieważ Vicky i Lily były bliskimi przyjaciółkami, ta ostatnia dołączyła do całego towarzystwa. Edward z przyjemnością przyjął zaproszenie Willa, z którym zawsze z przyjemnością przebywał, a fakt, że Lily także była mile widzianym gościem w domu Vicky uznał za dodatkowy plus. Farma Stonehurst, położona w hrabstwie Kent, niedaleko Aldington i Romney Marsh, już dawno przestała być zwykłym gospodarstwem wiejskim. Założona blisko trzysta lat wcześniej, na początku siedemnastego wieku, w ostatnich latach przeszła wielką transformację. Teraz dom przypominał elegancki dworek i stał się wiejską rezydencją państwa Forth. Hodowano tu tylko warzywa w niewielkim ogródku, a jedynymi zwierzętami były konie pod siodło i do polowania. Chociaż dom w Stonehurst był duży i rozległy, z dobudowanymi nowymi skrzydłami, nieodmiennie sprawiał wrażenie ciepłego i przytulnego, głównie dzięki doskonałemu gustowi Vicky oraz jej zdolnościom dekoratorskim. Wszystkie wnętrza zachwycały wygodą, w pokojach ogień wesoło trzaskał w kominkach, na gości czekały duże, miękkie sofy i krzesła, grube dywany na drewnianych i kamiennych podłogach oraz welwetowe zasłony u okien, chroniące przed zimnem i przeciągami. 102
Edward bywał w Stonehurst już wcześniej i pani domu dbała, aby zawsze mieszkał w pokoju z widokiem na Romney Marsh i morze, który szczególnie przypadł mu do gustu. Pokój Lily znajdował się dokładnie naprzeciwko jego drzwi, co było bardzo dogodne i oczywiście nieprzypadkowe. Kochankowie przeżyli tu już dwie noce, wypełnione namiętnymi pieszczotami i szczerze cieszyli się, że rankiem mogą budzić się w tym samym łożu, przesyconym zapachem ukochanej osoby. Do tej pory Lily zawsze udawało się koić i rozładowywać dręczące Edwarda stany napięcia, odrywać jego myśli od smutnych przeżyć i przeganiać prześladujące go czasami demony, lecz ten weekend okazał się nieco inny, co boleśnie rozczarowało młodego człowieka. Teraz Lily kilkakrotnie wprawiła go w rozdrażnienie niefortunną skłonnością do poruszania tematu strasznej tragedii, która tak boleśnie dotknęła Edwarda i jego rodzinę. Trudno mu było to zrozumieć. Lily coraz mocniej go irytowała, co nigdy wcześniej nie zdarzyło się w ich związku. Siedząc przed kominkiem w sypialni, znowu zadał sobie pytanie, dlaczego ta bystra i zazwyczaj pełna empatii kobieta wydawała się teraz kompletnie niewrażliwa na jego uczucia. Dlaczego ciągle wracała do pewnych aspektów dramatu? Przypominało to beztroskie dotykanie f-ozognionej, bardzo głębokiej rany. Dlaczego nie pozwoliła jej się spokojnie zabliźniać? Niedawno doznał wstrząsu, który odmienił całe jego życie i przyjechał tu, aby uspokoić się i odzyskać równowagę. Zamknął oczy, wygodnie oparł głowę i zatonął w myślach. Muszę zachować panowanie nad sobą, nie mogę pozwolić, aby Lily nadmiernie mnie rozstroiła i odwróciła moją uwagę od obranego celu. Neville wiele razy ostrzegał mnie ostatnio, abym nie dopuszczał kobiet zbyt blisko do siebie, lecz trzymał je na dystans. Powiedział, że mogę być z nimi, cieszyć się ich urodą, ale w świecie emocji odgrodzić się od nich wysokim murem. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić... W zeszłym tygodniu wyjawiłem mu swoje wątpliwości, a on w zasadzie zgodził się ze mną, przypomniał mi tylko, że obaj mamy ważne zadanie do wykonania. Doprowadzić Grantów do ruiny, rzucić ich na kolana. Neville utwierdził mnie w przekonaniu, że musimy zwyciężyć. Mam więcej do zyskania niż mój kuzyn, bo po odejściu Grantów firma Deravenels będzie moja, a mój ojciec zostanie pomszczony... Pomszczę nie tylko jego śmierć, ale także stratę pozycji w Deravenels przed sześćdziesięciu laty. Tak, dokonamy tego, i to niebawem... Po pogrzebie w Ravenscar i Ri97
pon przysiągłem matce, że dopnę tego. Moje słowa wyraźnie ją ucieszyły. Jestem teraz głową rodu Deravenel, muszę opiekować się matką i rodzeństwem, chronić ich, dbać o ich dobro i wygodę, troszczyć się o ich przyszłość... Nie zaniedbam swoich obowiązków. Uda mi się, Neville zapewnił mnie, że tak się stanie. Oczywiście matka jest zabezpieczona, ponieważ dysponuje odziedziczonym majątkiem, którym teraz będzie zarządzał Neville, ale ja muszę odzyskać z firmy wszystko, co mi się słusznie należy. Muszę dowiedzieć się, dlaczego ojciec nigdy nie miał pieniędzy i jak najszybciej odebrać to, czego został pozbawiony. I oczywiście muszę znaleźć dla siebie dom, miejsce, w którym zamieszkam. Mama jest właścicielką domu przy Charles Street, ale chociaż zaproponowała mi, żebym korzystał z niego jak ze swojej własności, nie mogę tego zrobić. Byłoby to niesprawiedliwe i niewłaściwe, ponieważ otrzymała tę posiadłość w spadku po swoim ojcu. Matka jest bardzo opanowana. Taką już ma naturę, a ja, znającją doskonale, rozumiem, żejej rozpacz po stracie mojego ojca i Edmundajest głęboka, wręcz nieogarniona. Minie dużo czasu, zanim ta rana się zabliźni, jeżeli w ogóle tak się stanie. Mama ze stoickim spokojem wita każdy dzień i nadal będzie szła przed siebie, opiekując się Richardem i George em oraz Meg, wychowując ich tak, jak życzyłby sobie tego nasz ojciec. Przed wyjazdem z Ravenscarpowiedziałem matce o czarnym notesie, o którego istnieniu dowiedziałem się w Carrarze od Alfreda Oliveriego. Podobno ojciec codziennie dokonywał w nim zapisków. Szukałem tego notesu razem z mamą, ale nie udało nam się go znaleźć. Mama będzie kontynuowała poszukiwania, ja zaś przeszukałem pokoje ojca w domu przy Charles Street, bezskutecznie, niestety. Oliveri z pewnością okaże się bardzo użyteczny — obiecał, że będzie nam pomagał na wszystkie możliwe sposoby. Nie ulega wątpliwości, że jest naszym sojusznikiem i mogę uważać się za szczęściarza, mając go po swojej stronie. Oliveri twierdzi, że wygramy, a ja mu wierzę. Will przyjeżdżał do Stonehurst od czasu, gdy jego siostra przed dwunastu laty kupiła tę posiadłość niedługo po śmierci swego pierwszego męża Milesa Tomlinsona. Vicky zapragnęła wtedy uciec od londyńskiego gwaru i poszukać ukojenia w przesyconych spokojem krajobrazach hrabstwa Kent. Restauracja starego domu i jego urządzanie stały się dla niej zajęciem, dzięki któremu broniła się przed rozpaczą. 104
Po pewnym czasie otrząsnęła się ze smutku, Will zaś od lat chętnie pomagał jej w odnawianiu domu. Polubił Stonehurst prawie tak mocno jak Vicky i z radością zaglądał tu zimą i latem. Starą siedzibę otaczało sto pięćdziesiąt akrów przepięknych pól i łąk, w pobliżu domu był także staw i las, w którym wiosną rozkwitały dzwonki, a za ogromnym ogrodem kwiatowym rozciągały się wrzosowiska Romney Marsh. W oczach Willa wrzosowiska były magicznym miejscem. Wysokie trawy czesał tu wiatr, kręte ścieżki wiły się jak węże, a mgły podnosiły się znad ziemi o zmroku i zasłaniały wszystko gęstym welonem. Na granicy popołudnia i wieczoru lekka bryza niosła słony zapach morza, przypominając ludziom, że bardzo niedaleko znajduje się kanał La Manche. W dawnych czasach miejscowi zamykali okna o tej porze dnia; niektórzy wierzyli, że mgły wywołują gorączkę, inni byli pewni, że w ciemności po wrzosowiskach krążą duchy. Vicky śmiała się z tych opowieści, które miejscowi nadal powtarzali z przejęciem wszystkim chętnym słuchaczom, a na wszelkie wzmianki o duchach reagowała uwagami, że najprawdopodobniej są to miejscowi przemytnicy, przewożący w głąb lądu dostarczane z Francji wina, koniaki oraz tytoń. Will zgadzał się z nią całkowicie, przekonany, że szmuglerzy nadal prowadzą tu swoje podejrzane interesy. Tego popołudnia, idąc wyłożoną dużymi płaskimi kamieniami ścieżką, łączącą taras z ogrodem, szczerze zachwycał się pięknem przyrody. Robiło się późno, lutowa niedziela dobiegała końca i szare niebo pociemniało, tuż nad linią horyzontu poznaczone nierównymi, rozpływającymi się pasmami krwistej czerwieni i fioletu. Will nie był do końca pewny, gdzie kończy się niebo, a zaczyna morze, ponieważ wrzosowiska za ogrodem położone były bardzo nisko, co często dawało efekt zlewania się wody i chmur. Will z zaciekawieniem podziwiał to zjawisko. - Will! Will, zaczekaj na mnie! Odwrócił się na dźwięk głosu Neda i przystanął, czekając na przyjaciela, który zmierzał ku niemu szybkim krokiem. - Dlaczego nie zaproponowałeś, żebyśmy razem wybrali się na spacer? - zapytał Ned, uważnie wpatrując się w twarz Willa. - A może po prostu nie chcesz towarzystwa? Może wolisz być sam? 99
Will potrząsnął głową i wziął Neda pod ramię. - Pomyślałem, że przyda ci się chwila spokojnego odpoczynku po lunchu -powiedział. - Rano byłeś dość zdenerwowany, a w czasie posiłku prawie w ogóle się nie odzywałeś, więc... - Miałem po temu powody, nie wydaje ci się? - przerwał mu Ned. - Miałeś, oczywiście... Tak czy inaczej, wiedziałem, że jesteś w swoim pokoju, ponieważ zaraz po twoim wyjściu Lily i Vicky pojechały bryczką do miasteczka. Widziałem, że wróciły i wycofałem się do ogrodu... - Robisz wrażenie dość przywiązanego do Stonehurst jak na człowieka, który podobno nie znosi życia na wsi, natomiast uwielbia wesołość, niemilknący gwar i jasne światła Londynu - zauważył Ned, obrzucając Willa szybkim spojrzeniem. - Przywiązałem się do Stonehurst, to prawda... Po części stało się tak pewnie dlatego, że pomagałem Vicky odnowić dom zaraz po śmierci Milesa i w tamtym czasie bardzo zbliżyliśmy się do siebie... Miałem wtedy czternaście czy piętnaście lat i wspólna praca sprawiła, że staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi. Vicky zawsze mówi, że pomogłem jej zwalczyć rozpacz. Jeśli jednak chodzi o życie na wsi, mój drogi, to nie chciałbym zamieszkać na stałe nawet w tak pięknym miejscu jak Stonehurst... Lubię odwiedzać Vicky, bo bardzo ją kocham, poza tym fascynują mnie wrzosowiska. Jest w nich coś tajemniczego, zawsze odnosiłem takie wrażenie... Ned się roześmiał. - Tak, dobrze cię rozumiem... Spowite mgłami wrzosowiska przemawiają do żądnego przygód młodzieńca, który nadal w tobie mieszka, podobnie rzecz się ma ze wszystkimi tymi opowieści o przemytnikach, tytoniu, alkoholu i Bóg wie czym jeszcze... Sam bardzo lubię słuchać takich historii... - Ned utkwił wzrok w morzu. - Ach, ta romantyczna atmosfera... Dobra pogoda na wypad do Francji, co? Will uśmiechnął się, chociaż wiedział, że Ned trochę z niego pokpiwa. - Może masz rację... - przyznał, zaraz jednak zmienił temat. - Uspokoiłeś się już trochę, prawda? - zapytał z troską. - Chyba tak - odparł Ned. - Muszę jednak przyznać, że zaskoczył mnie dzisiejszy brak wyczucia u Lily... Zawsze uważałem ją za inteligentną, bystrą kobietę, podobnie jak ty... 100
- Rzeczywiście wykazała się dziś trudnym do pojęcia uporem... Nie zapominaj, że Lily ma trzydzieści dwa lata, spore doświadczenie i jest kobietą światową. .. Przypomniałem sobie właśnie, co mówiła mi o niej Vicky - zdaniem mojej siostry Lily uważa się za specjalistkę w dziedzinie prawa. Faktem jest, że rzeczywiście sporo wie o kwestiach prawnych, ponieważ przez wiele lat była żoną prawnika. Najwyraźniej uznała, że góruje wiedzą nad nami wszystkimi i dlatego z takim uporem obstawała przy swoim... Ned w zamyśleniu pokręcił głową. - Naprawdę staram się trzymać smutek na uwięzi, w najbardziej oddalonym zakątku serca - powiedział spokojnym, lecz dobitnym tonem. - Ukryłem go głęboko. Musiałem to zrobić, żeby jakoś żyć... Muszę skupić się na teraźniejszości i przyszłości, lecz zawsze mam przed oczami swoją przeszłość oraz tragiczną śmierć ojca i brata. Nie mogę pozwolić, aby rozpacz zdominowała moje życie. Muszę iść dalej i wiem, że ty doskonale to rozumiesz, Will... - Masz rację. Ja także jestem zdania, że Lily przesadziła, ale przecież nie starała się celowo cię zranić. Upierała się tylko przy swoim i może uważała, że w ten sposób okazuje ci swoją troskę... - Will lekko wzruszył ramionami. - To kobieta, a któż jest w stanie zrozumieć te zachwycające i zagadkowe istoty, pojąć, co robią i mówią... Ja z pewnością nie mogę przypisać sobie tej umiejętności... Edward milczał. Szli dalej, zadowoleni, że mogą bez przeszkód porozmawiać. Byli sobie bliscy jak bracia, łącząca ich przyjaźń była szczera i mocna. Miała przetrwać do końca ich życia, chociaż na razie żaden nie miał o tym pojęcia. Zostawili za sobą ogród i przystanęli, zwróceni twarzami ku morzu. - Dobra pogoda na wypad do Francji, masz rację, Ned... - mruknął Will. -Wiatr w żagle, i tak dalej... Popatrz, doskonale widać światła na francuskim brzegu... Co za cudowna, jasna noc... - I ani cienia mgły znad wrzosowisk. Za dwa, trzy dni będzie pełnia, wiesz? Doskonała pogoda, ale nie dla przemytników, stary... - Słusznie, słusznie... Wiedziałeś, że Romney Marsh jest równie sławne ze względu na przemyt, jak wybrzeże Kornwalii? - Wiedziałem. - Ned odwrócił się w prawo. - Usiądźmy na chwilę na tym murze, dobrze? Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać... 107
Will skinął głową. Ciaśniej owinęli się szalikami i płaszczami, i usiedli, patrząc na wzbierające falą przypływu morze. Nagle zrobiło się zupełnie ciemno; gwiazdy lśniły, a w oddali migotała latarnia morska Dungeness, której światło przesuwało się z powierzchni wody na brzeg i z powrotem. Will czekał, świadomy, że Edward Deravenel odezwie się, kiedy będzie gotowy. Zastanawiał się tylko, o co mogło chodzić jego przyjacielowi. - Co z Oksfordem, Will? - zapytał w końcu Ned. - Nie wróciłeś na studia z początkiem semestru i straciłeś już kilka tygodni nauki... - Nie mam zamiaru wracać. - W ogóle? - W głosie Neda zabrzmiało zdziwienie. - Tak jest. Pojechałem do Oksfordu, widziałem się ze wszystkimi kolegami, wyjaśniłem, dlaczego nie zamierzam kończyć edukacji, i pożegnałem się... - A twój ojciec? - spytał Ned z zaciekawieniem. - Nie jest na ciebie zły? - Rozgniewał się, ale na szczęście trwało to krótko. Jak wiesz, staruszek już dawno stracił nadzieję, że zdoła mnie do czegokolwiek nakłonić wbrew mojej woli, więc szybko skapitulował. - Wybrałeś się do Leicestershire, żeby się z nim zobaczyć? Will pokręcił przecząco głową. - W zeszłym tygodniu był w Londynie, ponieważ musiał załatwić jakieś ważne sprawy, i wtedy zjedliśmy razem kolację w jego klubie. W pierwszej chwili bardzo się rozzłościł i wyglądało na to, że całkiem stracił do mnie cierpliwość, lecz ostatecznie spojrzał na całą sytuację z mojego punktu widzenia, zgodził się, że mogę kierować swoim życiem tak, jak chcę, i nawet życzył mi powodzenia. Okazał się bardzo w porządku, bo nie przestał wypłacać mi miesięcznej pensji. - To naprawdę w porządku... - mruknął Ned, lekko marszcząc brwi. - Ale jakie właściwie masz plany, Will? Nadal chcesz rozpocząć pracę w jakiejś firmie w City? - Nie... - Will na moment zawiesił głos. - Szczerze mówiąc, chciałbym pracować z tobą, Ned, jeżeli byłoby to możliwe... Zaskoczony Edward obrzucił przyjaciela szybkim spojrzeniem. - W Deravenels? - upewnił się. - O to ci chodzi? - Tak. 102
- Sam nie mam jeszcze pracy, stary, więc nie bardzo mogę zaproponować ci coś konkretnego... - Przyjdzie dzień, kiedy będziesz mógł to zrobić - odparł Will. - Wiem, że nie będzie to jutro ani pojutrze, ale mogę poczekać. Znam ciebie i Nevil-le'a Watkinsa dość dobrze, aby mieć pewność, że nie potrwa to długo... - Najwyraźniej nie wątpisz w nasz sukces. - Ani przez chwilę. Ned westchnął. - W przyszłym tygodniu muszę stawić się w siedzibie Deravenels i trochę się tego boję - powiedział. - Przypuszczam, że dyrektorzy po prostu przywitają się ze mną, przydzielą mi gabinet i pozwolą w nim spokojnie gnić, bo taki jest ich modus operandi, aleja mam do tego nieco inne podejście i na początek zamierzam upomnieć się o gabinet ojca. Nie pozwolę wepchnąć się do jakiejś małej komórki na poddaszu... - I tak trzymaj! - zawołał Will. - Zacznij dokładnie tak, jak postanowiłeś, oto moja rada! - Na pewno spróbuję... - W takim razie chyba wszystko uzgodniliśmy, prawda? - uśmiechnął się Will. - Będę pracował z tobą, tak? - Z przyjemnością spełnię twoje życzenie, nie umiem ci tylko powiedzieć, kiedy to się stanie... - Mówiłem ci już, że jestem gotowy zaczekać. Chwilę później zawrócili w kierunku domu. - Dlaczego tak zależy ci na pracy w Deravenels? - zagadnął Ned. - Ponieważ uważam, że mogę ci być przydatny i najzwyczajniej w świecie chcę pracować razem z tobą, stary. A teraz powiedz mi, co zamierzasz zrobić z Lily... - Nic, oczywiście. - Edward odwrócił się i spojrzał w jasno oświetloną przez księżyc twarz Willa. - Kiedy wrócimy, będę odnosił się do niej serdecznie i uprzejmie, jak zwykle... Nie ma przecież sensu zachowywać się tak, jakby zrobiła coś strasznego, zresztą Vicky, o ile ją znam, na pewno zwróciła już Lily uwagę i powiedziała jej, że nie zaimponowała nam dziś delikatnością i wyczuciem... - Pewnie masz rację - przytaknął Will, zadowolony, że Ned postanowił zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. 109
Pomyślał, że w ostatnich tygodniach urok jego przyjaciela nieco przygasł, ale może teraz wszystko wróci do normy. Dopiero po paru sekundach uświadomił sobie nagle, że są to dziecinne, płonne nadzieje. Ich świat nie miał szans na powrót do normalności. W żadnym razie. Mieli przed sobą trudne do opisania przeszkody, na razie nie powinni nawet marzyć o spokojnym życiu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Londyn
Neville 'a Watkinsa czekało spotkanie z trzema mężczyznami, z których każdy był zupełnie inny. Przechadzając się w tę i z powrotem po dziedzińcu na tyłach swojego domu w Chelsea, zastanawiał się, jak będzie ono wyglądało. Nie miał cienia wątpliwości, że każdy z jego towarzyszy wniesie do rozmowy coś nowego i starannie przemyślanego; od ich uzgodnień zależał los wielu ludzi -niejedno życie miało zmienić się na lepsze lub na gorsze. Kiedy Neville zawrócił i ruszył wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką w stronę wejścia, drzwi otworzyły się szeroko i stanęło w nich dziecko, mała dziewczynka. Była to córka Neville'a Anne, która na widok ojca poderwała się do biegu, wymachując drobnymi ramionkami. s - Tato, tato! - wołała. - Tu jestem! Neville ze śmiechem chwycił ją w ramiona i okręcił dookoła, mocno przyciskając do piersi. - Halo, mój mały skarbie! - powiedział, wtulając twarz w lśniące jasnobrą-zowe włosy. - Nie powinnaś wybiegać na dwór bez płaszczyka. Zaziębisz się, zobaczysz! - Przecież świeci słońce! - zaprotestowała, patrząc mu w oczy. - Ale jest luty, Anne! - Niedługo zakwitną kwiatki... - nie ustępowała dziewczynka, wskazując wychylające się tu i ówdzie z ziemi przebiśniegi oraz fioletowe i żółte krokusy. - A mama mówi, że to oznaka wiosny... - I ma rację, naturalnie... Tak czy inaczej, lepiej wejdźmy do domu, bo tam jest cieplej, dobrze? Biegnij do swojego pokoju, skarbie! Zobaczymy się później... - Mama mówi, że dziś przyjedzie do nas Ned... Przywiezie ze sobą Richarda? 105
- Raczej nie, kochanie, nie dzisiaj. Mamy takie nudne biznesowe spotkanie... - Jest sobota, tato... - Wiem... - rzekł z uśmiechem i nagle dostrzegł wyraz rozczarowania w jej oczach. Buzia dziewczynki zmieniła się, posmutniała. - Lubisz swojego kuzyna, prawda? Bez słowa kiwnęła głową. Neville postawił dziewczynkę na podłodze w holu i zamknął za sobą drzwi. Zanim przeszli przez centralną galerię, usłyszał szybkie kroki żony na wypolerowanej drewnianej posadzce. Zawsze rozpoznawał je bez trudu, ponieważ nie znał innej osoby, która poruszałaby się w tak zdecydowany sposób. Klik, klik, klik, stukały jej obcasy o wywoskowane deski. Chwilę później była już w galerii. - Ach, tu jesteś, moja mała! - zawołała Anne Watkins na widok swojej imienniczki. - Szukałam cię w całym domu! - Wybiegła do mnie na dziedziniec - wyjaśnił Neville, z czułością kładąc rękę na ramieniu żony. - Chociaż tak naprawdę chodziło jej chyba o młodego Dicka... - Uśmiechnął się lekko. - Wiesz, jak bardzo jest do niego przywiązana. .. Kiedy Dick przyjeżdża, żeby odwiedzić nas w Thorpe Manor, Anne nie opuszcza go nawet na krok, jest jak jego mały cień... Anne Watkins, którą wszyscy znali jako Nan, skinęła głową i wyciągnęła rękę do córeczki. - Można powiedzieć, że pokochała go od pierwszego wejrzenia. Od dnia, kiedy zrobiła pierwszy niepewny krok i wpadła prosto w jego bezpieczne, czujnie wyciągnięte ramiona... Neville milczał chwilę, uważnie obserwując żonę spod zmrużonych powiek. - Dobrze, że pokochała Richarda, a nie tamtego... - mruknął. - Bo tego średniego Deravenela nigdy nie można być do końca pewnym... Nan uniosła brwi. - Co masz na myśli? - spytała niepewnie. - Pochodzenie jest bez zarzutu, ale charakter nie ten... - Można by pomyśleć, że mówisz o rasowym koniu! - odpaliła bez chwili zastanowienia. 112
Neville odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gromkim śmiechem, rozbawiony uwagą żony. Nan często rozśmieszała go do łez swoimi wypowiedziami. - Trafiony, kochanie... - wykrztusił, kręcąc głową. Nan zerknęła na niego spod oka i posłała mu zalotny uśmiech, potem zaś przeniosła wzrok na najmłodszą córeczkę. - Chodź, Anne - powiedziała. - Nie zapomniałaś chyba o lekcji rysunku, co? Panna Deidre już czeka na ciebie i Isabel... - Jestem tutaj... - odezwał się cichy głosik. Do galerii wbiegła druga śliczna dziewczynka. Jej jasne włosy lśniły w promieniach słońca, wpadających do środka przez oprawione w ołowiane ramki szyby. Podbiegła do ojca, wykonując po drodze serię piruetów i popisując się swoimi tanecznymi umiejętnościami. - Dzień dobry, tato - powiedziała, przystając. Neville schylił się, pocałował córkę w policzek i mocno uściskał. - Tańczysz z ogromną gracją, Isabel - rzekł serdecznie, odsuwając ją od siebie na odległość ramienia. - Jestem pod wielkim wrażeniem twojego talentu... Mała dygnęła wdzięcznie. - Czy Georgie przyjedzie z Nedem, tato? -.zapytała. - Mama mówiła, że Ned ma przyjechać na lunch... - To prawda, skarbie, lecz Ned przyjeżdża, żeby omówić ze mną ważne sprawy. Georgie nie będzie mu towarzyszył, ani Dick. Nie ma jednak powodu do zmartwienia, będziecie po prostu musiały umówić się ze swoimi przyjaciółmi na inny dzień... - Ach, tak... - Isabel lekko wydęła wargi i potrząsnęła lokami. - Myślałam, że trochę się dziś z nimi pobawimy... Umilkła, widząc ostrzegawczy wyraz w oczach matki. - Porozmawiam z ciocią Cecily i na pewno coś wymyślimy - odezwała się Nan.-Może... - Cecily nadal jest w Yorkshire - przerwał jej Neville. - Postanowiła zostać w Ravenscar trochę dłużej... - Rozłożył ręce. Wydaje mi się, że usiłuje wrócić do równowagi przed powrotem do Londynu, pozbierać myśli... - Tak samo jak twoja matka - pokiwała głową Nan. - Rozumiem je i wcale się nie dziwię, mój drogi. 107
- Uciekajcie, dziewczynki! - powiedział Neville. - Biegnijcie do dziecinnego pokoju na lekcję rysunku. Muszę zamienić parę słów z waszą mamą... - Tak, tato... - odparły zgodnym chórem Isabel i Anne, i wziąwszy się za ręce, pobiegły w kierunku dużych schodów przy końcu galerii. Neville wprowadził żonę do biblioteki i zamknął drzwi. - Obawiam się, że Cecily i moja matka niezbyt dobrze radzą sobie z zaistniałą sytuacją - rzekł przyciszonym głosem, odwracając się do żony. - Mam wrażenie, że obie są nadal w szoku. Cóż, wszystko to wydarzyło się tak niespodziewanie... Wszyscy musimy przejść okres żałoby i przystosowania się do rzeczywistości... Nan ze zrozumieniem pokiwała głową. - Oczywiście, to zrozumiałe - przytaknęła. - Nie mam pojęcia, dlaczego dziewczęta akurat teraz dopominają się o spotkanie z dwoma najmłodszymi Deravenelami, naprawdę... - Anne zawsze chodziła za Richardem jak mały piesek, natomiast Isabel od pewnego czasu dość chętnie przebywa w towarzystwie George'a, chociaż nie bardzo mnie to cieszy, jeśli mam być szczery.Tak czy inaczej, nie ma w tym nic dziwnego, kochanie... Nasze córki znają chłopców niemal od początku swego życia, a po tygodniu, który spędziliśmy z nimi w Yorkshire, najzwyczajniej w świecie tęsknią za towarzyszami zabaw, to naturalne... - Masz rację, kochany... - Nan wspięła się na palce i pocałowała męża w policzek. - Muszę teraz poświęcić im parę minut, okazać zainteresowanie ich lekcją rysunku. - Wiem, wiem. Neville wyszedł z Nan na korytarz i patrzył, jak odchodzi długą galerią, wciąż tak samo zachwycony jej delikatną, subtelną urodą. Jego żona była jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochał. Oczywiście miewał inne, ale łączył go z nimi jedynie seks. Nan była miłością jego życia, czuł się z nią szczęśliwy i jeżeli czegoś czasem żałował, to tylko braku syna. Nan miała za sobą kilka poronień i w tej chwili nie była w ciąży. Na ułamek sekundy Neville'a ogarnęło żarliwe pragnienie posiadania dziedzica, lecz szybko zepchnął je w głąb podświadomości. Był przecież prawdziwym szczęśliwcem... Szybko policzył w myśli błogosławieństwa, którymi został obdarzony. Poza tym oboje byli jeszcze młodzi i mogli mieć dużo dzieci... 114
Kiedy Nan poszła na górę, Neville odwrócił się i wyszedł na dziedziniec. Zaczął spacerować wzdłuż portyku, skupiony na sprawach biznesowych i czekającej go wizycie trzech gości. Przede wszystkim miał spotkać się ze swoim kuzynem Edwardem Derave-nelem. Niecierpliwie czekał na to spotkanie, chciał bowiem wysłuchać, co Ned ma mu do powiedzenia i sam zdać mu sprawę ze swoich przemyśleń. Przez ostatni tydzień Edward pracował w siedzibie firmy Deravenels na Strandzie. W tym czasie mieli wprawdzie okazję zamienić parę słów i Neville dostał od Neda kilka enigmatycznych wiadomości, nie przekazali jednak sobie nic ważnego. Neville był szczerze zaskoczony, że Edward nic jeszcze nie odkrył, ale miał do kuzyna całkowite zaufanie i wiedział, że młody człowiek stara się zachowywać w bardzo dyskretny sposób. Rzeczywiście, o wiele lepszym rozwiązaniem była rozmowa w domu niż przez telefon; Neville dobrze wiedział, jak łatwo listy wpadają w niepowołane ręce. Drugim gościem Neville'a miał być Alfredo Oliveri, który przyjechał do Londynu w sprawach firmy, lecz naprawdę na spotkanie z Nedem i Nevil-le'em. Oliveri już w Carrarze jasno i zdecydowanie opowiedział się po stronie Deravenelow z Yorkshire - pozyskanie jego lojalności było sprawą ogromnej wagi. Oliveri cieszył się dużym zaufaniem i szacunkiem w firmie, pracował bowiem dla Deravenels od ponad dwudziestu łat i należał do „starej gwardii". Nigdy nie zaproszono go wprawdzie do kręgu najbardziej wpływowych pracowników, posiadał jednak dużą wiedzę i mógł być bardzo użyteczny dla Neda i Neville'a. Neville miał plan, kluczem zaś do spodziewanego sukcesu miała być informacja. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wiedza jest równoznaczna z władzą. Był świadomy, że im więcej powie mu Oliveri o swoich współpracownikach i sytuacji w firmie, tym większe będzie miał szanse na powodzenie. Zaprosił także Amosa Finnistera. Neville znał Amosa od dwunastu lat, a zatrudniał go od dziesięciu. Amos był prywatnym detektywem, zdecydowanie najlepszym wśród prowadzących śledztwa w sprawach biznesowych, w każdym razie takie było zdanie Neville'a. Finnister prowadził własną firmę, która miała tylko jednego klienta - Neville'a Watkinsa. Można było nawet powiedzieć, że to Neville był właścicielem 109
firmy detektywistycznej, chociaż jako klient występował pod kilku różnymi pseudonimami. Taki układ odpowiadał i Amosowi, i jego pracodawcy. Neville uśmiechnął się do siebie, nie przestając myśleć o Amosie. To, że przed laty wziął pod swoje skrzydła detektywa, okazało się błyskotliwym posunięciem strategicznym. Amos był pracowitym, logicznie myślącym i upartym człowiekiem, i czasami do złudzenia przypominał węszącego w poszukiwaniu kości psa. Spokojny i opanowany, niezależnie od okoliczności i napięcia, w jakim działał, był lojalny, dyskretny i całkowicie dyspozycyjny, a poza tym posiadał szczególne wyczucie do ludzi, dzięki czemu dobierał sobie współpracowników o podobnych zaletach. Zdaniem Neville'a wręcz bezcenne były kontakty, jakie miał Amos wśród przedstawicieli absolutnie wszystkich grup społecznych, bowiem dla prywatnego detektywa klucz do sukcesu stanowiły właśnie znajomości. Przed wyjazdem do Anglii z Edwardem i Willem Haslingiem Neville dał Amosowi listę nazwisk, na której umieścił głównie pracowników firmy Dera-venels, zwolenników Henry ego Granta, a tym samym prawdopodobnych wrogów Edwarda. Teraz, po powrocie do Londynu, jeszcze mocniej utwierdził się w przekonaniu, że jego kuzyn potrzebuje solidnej ochrony - Alfredo Oliveri uświadomił mu to ponad wszelką wątpliwość. Neville nie wiedział jednak, przed kim konkretnie należy chronić Edwarda. Kim byli najważniejsi ludzie w Deravenels? Neville owi wydawało się oczywiste, że są to Margot Grant i John Summers, ale co z samym Henrym Grantem? Może należało się go obawiać, a może nie... Henry był słabym człowiekiem, trochę leniwym i gotowym zrzucić ciężar obowiązków biznesowych na barki żony, która bardzo chętnie i szybko je przejęła. Oczywiście Edward musiał liczyć się także z innymi przeciwnikami, którzy chcieli się go pozbyć głównie dlatego, że był synem Richarda Deravenela i faktycznym spadkobiercą firmy. Neville ani przez chwilę nie wątpił, że Amos wkrótce przekaże mu nazwiska wrogów Edwarda i nie mógł już doczekać się spotkania z detektywem. Muszę zwyciężyć, powtarzał sobie, zmierzając w kierunku końca ogrodu. Kiedy dotarł do kamiennego muru, za którym znajdował się brzeg Tamizy, 110
oparł się o niego i popadł w zamyślenie. Rzeka powoli toczyła dziś swe czarne wody, a niebo nad nią gwałtownie się zmieniło - jasny błękit przesłoniły szare i dziwne, sinozielone pasma. Będzie padać, pomyślał Neville, unosząc głowę i w tej samej chwili poczuł pierwsze zimne krople deszczu na twarzy. Wyprostował się i szybkim krokiem ruszył w stronę domu. Przeciął środkową galerię, zostawił palto w garderobie w holu i poszedł do biblioteki, swojego ulubionego pokoju, dużego, eleganckiego i datującego się jeszcze z czasów Regencji. Zawsze uważał to miejsce za swoją prywatną przystań, w której mógł znaleźć schronienie i odgrodzić się od brzydoty zewnętrznego świata. Na kominku płonął ogień, a w czasie jego przechadzki pokojówka zapaliła lampy o różowokremowych abażurach, napełniające pokój łagodnym rozproszonym światłem. Neville poczuł, że trochę zmarzł i stanął plecami do kominka, by się ogrzać. W jego głowie kłębiły się najróżniejsze pomysły i plany. Zamierzał oddać firmę w ręce Neda, choćby przejęcie władzy miało potrwać całe lata. Nie miał też żadnych wątpliwości, że to on sam zawsze będzie miał najwięcej do powiedzenia w Deravenels.
R O Z CZTERNASTY
Ravenscar
D
Z
I
A
Ł
Morze Północne migotało jak starannie wypolerowany pancerz, poruszane lekką bryzą, niebo tworzyło nad nim lazurowy łuk, przesycony złocistym blaskiem słońca, które w ten pogodny zimowy ranek nie dawało ani odrobiny ciepła. Skuszona piękną pogodą Cecily Deravenel wyszła na przechadzkę i z przyjemnością odetchnęła lodowatym powietrzem, otulona w gruby wełniany żakiet, szal i obszytą futrem pelerynę. Stała teraz na dziedzińcu starej zrujnowanej twierdzy na wybiegającym w morze cyplu, częściowo osłonięta wysokimi murami, i wpatrywała się w morze. Myślami towarzyszyła przebywającemu w Londynie Edwardowi, który tydzień wcześniej stawił się do pracy w Deravenels, rozpoczynając zawodowe życie. Zadrżała, chociaż wcale nie było jej zimno. Wciąż się zastanawiała, jak inni pracownicy firmy będą traktować Neda i jak poradzi sobie jej syn. Dobrze wiedziała, że się bał. W ubiegłym tygodniu powiedział jej bardzo niewiele, rozmawiali przez telefon tylko dwa razy, i to krótko. Neville zapewniał ją, że wszystko jakoś się ułoży, że przynajmniej na razie nikt na pewno nie wykona żadnego ruchu przeciwko Nedowi. Było na to za wcześnie, tłumaczył. Poza tym na miejscu był także Alfredo Oliveri, który przyjechał do głównej siedziby firmy z filii we Włoszech, niby w celach zawodowych, lecz tak naprawdę po to, aby mieć Neda na oku. Mieć go na oku. Co za głupi eufemizm. Edward potrzebował ochrony, i tyle. Znajdował się przecież w gnieździe jadowitych węży... Po plecach Cecily znowu przebiegł dreszcz. Ciaśniej otuliła się ciepłą peleryną, owinęła szyję miękkim szalem. W jej głowie kłębiły się niespokojne myśli. Kiedy poprzedniego dnia rozmawiała z Neville'em, bratanek był z nią zupełnie szczery i przyznał, że wszyscy jej synowie są w niebezpieczeństwie. Uda118
ło mu się jednak przekonać ją, że dwóm najmłodszym Deravenelom nic nie grozi w Ravenscar. Cecily całkowicie ufała Nevillebwi, jego błyskotliwej inteligencji, sprytowi i zdolnościom oceny sytuacji. Wiedziała, że był lojalny wobec rodziny, podobnie jak Ned, jak jej ojciec i brat. Rodzina była dla nich wszystkim. Puck, jedyny brat Cecily, odszedł na zawsze, a z nim jego najstarszy syn Thomas. Teraz musiała polegać na Neville'u i jego bracie Johnie. Dobrze, że obaj byli starsi od Neda... Kochany Johnny... Twarz Cecily złagodniała na myśl o drugim bratanku. Mniej fascynujący i ambitny niż Neville, John był serdecznym, dobrym młodym człowiekiem, który darzył Neda prawdziwie braterskim uczuciem i był gotów wiele dla niego poświęcić. My, Deravenelowie i Watkinsowie, tworzymy silną rodzinę, pomyślała. W zbliżającej się bitwie staniemy ramię w ramię i wygramy... Uśmiechnęła się nagle, podniosła głowę i z dumą przypomniała sobie, kim jest, z jakiego rodu się wywodzi i kogo poślubiła - Richarda Deravenela, prawowitego spadkobiercę imperium Deravenels. Teraz była wdową po Richardzie i musiała okazać się godną jego pamięci. W oczach Cecily pojawił się błysk determinacji. Podjęła decyzję. Nie mogła pozwolić, aby wystraszył ją ktoś taki jak Henry Grant, jego chciwa francuska żona czy ich pracownicy. Nigdy. Stawi im czoło i nie ugnie się, zachowa się tak, jak nauczył ją ojciec. A obezwładniającą rozpacz po stracie ukochanego męża i syna ukryje w głębi serca... Jej żal był jej prywatną sprawą, której nie wolno wystawiać na widok publiczny. Nie była nawet w stanie dzielić się nim z własnymi dziećmi. Dzieci... Musi skupić całą uwagę właśnie na nich, chronić je za wszelką cenę, zapewnić im bezpieczeństwo. - Oczywiście nikt nie napadnie ich w domu, w ich własnych łóżkach - zapewnił ją Neville podczas swojej ostatniej wizyty w Yorkshire. - Mówię tylko, że warto... warto mieć ich wszystkich na oku. Cecily zamierzała wprowadzić tę radę w życie. W razie konieczności była gotowa zasłonić dzieci własnym ciałem. Wiatr od morza wydał jej się nieprzyjemnie zimny, więc odwróciła się i ruszyła w kierunku domu, szybko pokonując stopnie oddzielające tarasowe ogrody. Zdejmowała pelerynę i żakiet w długim holu, kiedy nagle usłyszała dziki wrzask, prawie okrzyk wojenny, i ku swemu zdumieniu ujrzała zbiega113
jącego po schodach George'a z potarganymi jasnymi włosami i czerwoną ze złości twarzą. Za bratem biegła Margaret, równie wzburzona i tylko schodzący za nimi nieśpiesznie Richard wydawał się całkowicie spokojny i opanowany. - Dobry Boże, co się dzieje, dzieci? - zapytała Cecily, rzucając na krzesło rękawiczki i szal. - To nie moja wina! - krzyknął George. Podbiegł do matki i jak zwykle dosłownie rzucił się na nią, obejmując ją ze wszystkich sił. - To nie moja wina, mamo! - powtórzył. - To nie przeze mnie, to ona mnie popchnęła! Cecily machinalnie otoczyła jedenastoletniego chłopca ramionami, ponieważ zawsze reagowała na jego dramatyczne gesty, lecz jednocześnie spod uniesionych brwi rzuciła pytające spojrzenie córce, która poprawiła żakiet i przygładziła jasne włosy, związane czarną wstążką z tyłu głowy. Meg wyglądała tak, jakby przed chwilą szarpała się z kimś o cenną zdobycz, a tym kimś niewątpliwie był George. Dziewczyna z pewnym wahaniem zrobiła kilka kroków w stronę matki. - To była wina George'a... - odezwała się drżącym głosem. - On zaczął tę awanturę... - Nieprawda! - ryknął chłopiec. - Cisza! - rozkazała Cecily. Instynktownie wierzyła Meg, która zazwyczaj zachowywała się bardzo lojalnie wobec George'a, i nie wątpiła, że córka nie zaatakowałaby go, gdyby na to nie zasłużył. - Wytłumacz mi, co się stało, Meg - poleciła. - Dobrze, że przynajmniej ty panujesz nad sobą... - Ja też zachowałem zimną krew - oznajmił Richard. - Widzę - odparła matka. - Proszę cię, Meg, powiedz, o co chodzi! - Byliśmy w starym pokoju dziecinnym, mamo. Richard czytał, ja porządkowałam swoją kolekcję znaczków, a George nic nie robił i z każdą chwilą był coraz bardziej znudzony. Nagle podbiegł do mnie i chwycił mój album, nie, nie chwycił, tylko po prostu mi go wyrwał... Zaczął skakać po pokoju i wymachiwać nim w powietrzu. Przestraszyłam się, że uszkodzi mi najlepsze znacz114
ki, te, które dostałam od taty, więc zerwałam się od stolika i próbowałam powstrzymać George'a, ale on robił uniki, drażnił się ze mną i rozzłościł mnie jeszcze bardziej. W pewnej chwili rzucił się do tyłu, żebym go nie złapała, potknął o taboret i całym ciężarem runął na ścianę obok kominka. I wtedy ściana załamała się do wewnątrz, jakoś tak dziwnie... Okazało się, że za nią znajduje się małe pomieszczenie i George wpadł do środka... Cecily znieruchomiała. Kryjówka dla księdza, pomyślała. Richard zamurował drzwi do tego pokoju zaraz po narodzinach Anne, ich pierwszego dziecka. Doszedł do wniosku, że ukryte drzwi muszą zostać zabite gwoździami i na stałe zasłonięte przepierzeniem z desek. Bał się, że małe dziecko mogłoby zamknąć się w księżej kryjówce i udusić z braku dopływu powietrza przed nadejściem pomocy. Nikt nie wiedział o istnieniu tego pomieszczenia, ani dzieci, ani służba. Cecily otworzyła usta, lecz zaraz zamknęła je znowu, ponieważ teraz podszedł do niej Richard. Na jego twarzy malował się poważny wyraz, w oczach skupienie. Zgodnie z własnymi słowami rzeczywiście zachował zimną krew i na pewno był bardziej opanowany niż jego rodzeństwo. Cecily bez słowa wpatrywała się w oprawiony w czarną skórę notes, który chłopiec trzymał w rękach. Od razu uświadomiła sobie, że musi to być zagubiony notatnik męża, ten, którego ona i Ned szukali w domu w Londynie. - Wszedłem za ścianę, żeby pomóc Georgebwi, bo leżał na plecach i jęczał - powiedział Richard. -1 zobaczyłem mały pokój, i sekretarzyk pod ścianą... Pomogłem Georgebwi się podnieść, a potem otworzyłem wszystkie szuflady po kolei, no, nie wszystkie, ponieważ jedna była zamknięta... Tak czy inaczej, w środkowej znalazłem to, mamo... Richard podał matce czarny notes. Cecily wyswobodziła się z dławiącego uścisku George'a i wzięła książeczkę z rąk najmłodszego syna. - Dziękuję ci bardzo, Dickie... - rzekła cicho. Wiedziała, że trzyma w dłoni niezwykle cenny dokument. Mąż prawie codziennie robił notatki w tej niewielkiej książeczce... Otworzyła ją szybko i zobaczyła zapisane na stronicach długie kolumny cyfr, ale niewiele słów. Tu i ówdzie pojawiały się jakieś zdania, które jej samej wydawały się pozbawione sensu. Nagle ogarnęła ją fala rozczarowania. Przez chwilę miała nadzieję, że notes odsłoni jakąś tajemnicę, coś, co okaże się szczególnie ważne dla 121
Neda, ale z tego niewiele rozumiała. Mogła liczyć jedynie na to, że ktoś będzie w stanie rozszyfrować zapiski. Czyżby Richard posługiwał się jakimś kodem? Może... Oliyeri! Cecily lekko ściągnęła brwi. Pomyślała o Włochu, który był bliskim współpracownikiem męża, a teraz najwyraźniej bardzo chciał pomóc jej synowi. Istniała pewna szansa, że 01iveri będzie wiedział, co oznaczają te wszystkie cyfry. - Mamo, George naprawdę wyrwał mi album, niezależnie od tego, co teraz mówi. - Głos Meg wyrwał Cecily z zamyślenia. - Wyrwał mi go i biegał z nim po całym pokoju! - Nieprawda! - krzyknął George ze złością. - George, natychmiast powiedz mi prawdę! - W głosie Cecily zabrzmiała lodowata nuta. - Wyrwałeś Meg album? - Nie... - zaczął chłopiec, lecz nagle umilkł, zbity z tropu ostrym, przenikliwym spojrzeniem matki. - Pytam po raz ostatni. - Chciałem... Chciałem tylko popatrzeć na znaczki... - wymamrotał George. Zaczerwienił się ze wstydu, kiedy matka odsunęła go od siebie na odległość ramienia i spojrzała mu prosto w oczy. - Nie będę tolerować kłamstw - powiedziała twardo. - A teraz przeproś siostrę! - Przepraszam... - mruknął, nawet nie odwracając się w stronę Meg. - Podejdź tutaj,Meg - rozkazała Cecily. - I stań obok Georgea. George, odwróć się twarzą do siostry, przeproś ją i uściśnij jej rękę. Ty też mimo wszystko powinnaś go przeprosić, moja droga... Dzieci bez dalszych dyskusji spełniły jej polecenie. - No, George, w gruncie rzeczy nic ci się nie stało, więc przestań się dąsać -rzuciła Cecily. - Bardzo proszę... Stary dziecinny pokój w Ravenscar wyłożony był boazerią z ciemnego drewna. Wyglądał jak zawsze, tylko obok kominka ziała głęboka dziura. Cecily wiedziała, że ta część ściany była bardzo cienka, poza tym niektóre gatunki drewna z czasem próchniały. 116
Ravenscar zbudowano w epoce elżbietańskiej, prawie czterysta lat wcześniej. Kryjówkę dla księdza zaprojektowano pewnie na samym początku budowy. W pierwszych latach panowania Elżbiety I bunty katolików na północy kraju wywołały falę prześladowań i wiele szacownych katolickich rodzin, takich jak Deravenelowie, budowało kryjówki, w których w razie zaskoczenia mógł ukryć się duchowny. Cecily schyliła się, przesunęła dłonią wokół otworu i kilka kawałków drewna od razu ułamało się pod naporem jej palców. Deski najwyraźniej spróchniały i pękły, gdy solidnie zbudowany George runął na nie całym ciężarem. Odsunęła się od ściany i popatrzyła na nią uważnie. Usiłowała przypomnieć sobie, gdzie mniej więcej mąż wiele lat temu wbił gwoździe, i z satysfakcją odkryła, że nie ma z tym żadnych trudności. Dwa metry od podłogi i w górnej części drugiego panelu, jakieś dwa metry od kominka... Tak, właśnie tutaj Richard zabił deskami wąskie drzwi... Wzięła krzesło od okrągłego stolika na środku pokoju i przysunęła je do ściany. Wysoka i fizycznie sprawna, podwinęła długą czarną spódnicę, wspięła się na krzesło i jedną ręką zaczęła macać po wewnętrznej stronie ścianki, szukając gwoździ. Znalazła pozostałe po nich małe otwory i zajrzała do kryjówki. Dziurki po gwoździach zostały pociągnięte ciemną substancją, prawdopodobnie pastą do butów, i to całkiem niedawno. Nie miała wątpliwości, że Richard sam je wyciągnął, podobnie jak wcześniej umocował nimi deski po przyjściu na świat pierworodnej Anne. Cecily zeskoczyła z krzesła i wzięła pogrzebacz ze stojaka obok kominka. Przykucnęła, zmrużyła oczy, aby zbytnio nie raził jej blask wesoło trzaskających płomieni, i po dłuższej chwili wypatrzyła maleńki metalowy sworzeń, tkwiący w ceglanej ścianie. Był ledwo widoczny, pokryty grubą warstwą sadzy i trudny do odszukania nawet dla kogoś, kto dokładnie wiedział, gdzie go szukać. Wetknęła pogrzebacz w kominek i pchnęła sworzeń w dół, a wtedy znajdujący się obok panel, wolny od gwoździ, które wcześniej go mocowały, przesunął się na bok, odsłaniając wejście do „księżej kryjówki". Odłożyła pogrzebacz na miejsce i przez wąski otwór ostrożnie wcisnęła się do małego pomieszczenia. Było dosyć czyste, co mocno ją zaskoczyło. Najwyraźniej mąż sprzątnął pokoik i wytarł kurz, kiedy pierwszy raz po latach wszedł do środka. Cecily znalazła zamkniętą na klucz szufladę sekretarzyka i bez więk123
szego trudu wyłamała zamek nożyczkami. Przypuszczała, że w środku znajdzie coś, co mąż postanowił starannie zabezpieczyć i nie zawiodła się - na dnie szuflady leżał drugi czarny notes, trochę większy od tego, który odnalazł Richard. W prawym dolnym rogu okładki widniały złote inicjały jej męża. Otworzyła notatnik lekko drżącymi dłońmi i zaczęła czytać. Z coraz większym podnieceniem przewracała kartki, wciąż stojąc przed kominkiem w dawnym dziecinnym pokoju. Nie trwało to długo. Szybko pojęła, jaką wagę będą miały te notatki dla Edwarda. Zamknęła za sobą drzwi, zbiegła na dół, poszła do małego salonu, sąsiadującego z jej sypialnią i wygodnie usadowiła się za biurkiem. Oparła obie ręce na okładce prywatnego dziennika, bo właśnie taką rolę pełnił notes w życiu jej męża, i utkwiła wzrok w oknie. Powinna jak najszybciej przekazać notatnik Edwardowi, zastanawiała się tylko, w jaki sposób to zrobić. Nie chciała wysyłać go pocztą, żeby przypadkiem nie zaginął, więc po chwili namysłu postanowiła, że wyśle Jessupa do Londynu i powierzy mu przesyłkę. Starannie zapakowany notes powinien być bezpieczny. A może lepiej by było, gdyby zawiozła go sama? Nie, młodsze dzieci nie mogły zostać same w Ravenscar, tylko pod opieką służby... A może zabrać je ze sobą? Co robić, zastanawiała się gorączkowo. Co robić?
CZĘŚĆ DRUGA ZŁOTY CHŁOPAK Edward i Lily Bardzo wysoki, przewyższający wzrostem prawie wszystkich, o szlachetnej, miłej twarzy i szerokiej klatce piersiowej... Polydore Vergil Posiadał odwagę, determinację i bystrość umysłu, którymi posługiwał się, aby osiągnąć wytyczony cel. IQedy wymagały tego okoliczności, byt pragmatyczny, hojny, dowcipny i bezwzględny. Alison Weir Przechadza się odziana w urodę, jak noc w bezchmurne i gwiaździste niebo; I wszystko, co najlepsze w ciemności i świetle tyczy się w jej twarzy i wejrzeniu; Oświetlona łagodnym blaskiem, Kfórego wesoły dzień odmawia niebu. Lord Byron
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł PIĘTNASTY
Kent
Co mam robić? Co robić? - mamrotała Lily, nie odrywając wzroku od twarzy Vicky. - Pomóż mi, proszę, bo sama nie jestem w stanie trzeźwo myśleć... Vicky Forth odstawiła filiżankę z kawą i usiadła. Przez chwilę uważnie wpatrywała się w przyjaciółkę, potem powoli pokręciła głową. - Wydaje mi się, że teraz nic nie możesz zrobić, moja droga. Musisz zaczekać, aż sytuacja sama się rozwiąże, to wszystko. - Dobrze wiesz, że czekanie jest najtrudniejsze... - jęknęła Lily. - Czekam już dość długo na list, albo na jego niezapowiedzianą wizytę, tymczasem on cały tydzień nie daje znaku życia, co jest raczej niezwykłe... Mimo woli dochodzę do wniosku, że nadal gniewa się na mnie, może nawet chce ze mną zerwać... - Bardzo wątpię! Jest w tobie zakochany, Lily! Rozumiem, że w czasie ubiegłego weekendu trochę go zdenerwowałaś, ale przecież szybko się uspokoił, prawda? Powiem ci coś jeszcze - Edward nigdy długo nie chowa urazy, to nie leży w jego charakterze. - Mam nadzieję, że jest tak, jak mówisz... - Lily westchnęła. - Dziękuję, że tak mnie pocieszasz... Ten cały tydzień zupełnego milczenia roz-stroił mnie nerwowo. Mam wrażenie, że od ostatniej niedzieli minęły całe wieki. - To naturalne, ponieważ bez reszty koncentrujesz się na oczekiwaniu na wiadomość od niego. Wiem na pewno, że przez cały ten tydzień był bardzo zajęty. Nie zapominaj, że to jego pierwsze dni w firmie Deravenels. - Wiesz to od Willa, tak? - Lily lekko uniosła brwi. - Tak. Will także nie widział się z nim ani razu. Nie ulega wątpliwości, że Ned jest całkowicie pochłonięty dążeniem do celu. Przysłał Willowi kartkę, 120
w której napisał, że stara się dowiedzieć, jak funkcjonuje firma i że spotkają się dopiero w tym tygodniu. Twarz Lily rozjaśnił uśmiech, oczy zalśniły. - Dziękuję, że mi to powiedziałaś! Łatwiej zniosę czekanie, kiedy mam pewność, że nie tylko mnie zaniedbuje! Najwyraźniej jego najlepszy przyjaciel musi pogodzić się z tym samym losem... Vicky roześmiała się, wstała i podeszła do stojącego pod oknem stolika w saloniku, gdzie obie piły poranną kawę w tę zimną, wietrzną sobotę. - Jeżeli we właściwy sposób odbieram wibracje, mój brat jest chyba raczej zajęty - zauważyła, podnosząc dzbanek z kawą. - Masz ochotę na jeszcze jedną filiżankę? Lily potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję. Vicky nalała sobie kawy, odstawiła dzbanek i usiadła. Z zamyślonym wyrazem twarzy rozmieszała cukier i pociągnęła łyk napoju. - Wydaje mi się, że w życiu Willa pojawiła się nowa kobieta - dorzuciła. Lily spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Naprawdę? Dziwne, że Ned nic mi o tym nie wspomniał... Przecież oni dwaj są sobie naprawdę bardzo bliscy, więc na pewno wie, co dzieje się z Willem... - Nie sądzę, aby Ned zdradzał komukolwiek tajemnice Willa - rzekła Vicky. - Twój ukochany nie zajmuje się plotkami... - Edward pod wieloma względami jest trochę dziwny, nie wydaje ci się? Vicky zmarszczyła brwi, niepewna, co jej przyjaciółka ma na myśli. - Chodzi mi o to, że sprawia wrażenie dojrzalszego, niż jest w rzeczywistości! - ciągnęła Lily. - Jest dojrzalszy od swoich rówieśników, no i z pewnością zdradza upodobanie do starszych kobiet. Wiem, że zanim mnie poznał, przeżył flirt z sekretarką swojej matki, wdową... - Chyba faktycznie ma słabość do starszych od siebie kobiet, a zwłaszcza wdów, ale na twoim miejscu nie dopatrywałabym się w tym powodu do narzekań, Lily... Przecież teraz to ty jesteś jego wybranką, więc bądź szczęśliwa... - Jestem szczęśliwa, chociaż w tej chwili także odrobinę zaniepokojona... 121
- Och, nie denerwuj się, kochanie! Ned nie odezwał się do ciebie w tym tygodniu, bo dopiero co zajął miejsce ojca w rodzinnej firmie i rozpoczął pracę! - To nie jego milczenie i nieobecność mnie niepokoją - wymamrotała Lily, nachylając się nad stołem. - Martwi nie coś zupełnie innego... - zniżyła głos. - Być może jestem w ciąży... I noszę jego dziecko... Była to ostatnia rzecz, jaką Vicky spodziewała się usłyszeć. Na moment zabrakło jej słów, a potem wyprostowała się powoli i zmierzyła Lily zaskoczonym spojrzeniem. - Jesteś pewna? - spytała cicho. Lily potrząsnęła elegancko uczesaną jasną głową. - Nie, jeszcze nie - odparła szybko. - Ale... Ale spóźniam się o miesiąc... Na razie muszę poczekać i zobaczyć, co będzie... Jeszcze dziesięć dni... -Wzięła głęboki oddech. - Nie, nie mów mi, że Edward nie ożeni się ze mną nawet jeżeli rzeczywiście oczekuję dziecka, bo sama dobrze o tym wiem. Nie chciałabym tego zresztą, bo jestem dla niego o wiele za stara... Tak czy inaczej, doskonale zdaję sobie sprawę, że Ned nie jest materiałem na męża. Lubi uwodzić kobiety, przynajmniej w tym okresie życia. Poza tym Edward Deravenel, właściciel firmy Deravenels, powinien zrobić świetną partię, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Vicky patrzyła na nią ze zrozumieniem i czułością. - To wszystko prawda, ale co zrobisz, jeśli okaże się, że naprawdę nosisz jego dziecko, na miłość boską? - zapytała. - W Londynie są lekarze, którzy... którzy uwalniają kobiety od takich niechcianych niespodzianek, na pewno wiesz o tym... Wydaje mi się, że to niebezpieczny zabieg, ale jednak. .. - Och, oczywiście, że jest to niebezpieczne, całkowicie się z tobą zgadzam! Zresztą niezależnie od wszystkiego nigdy nie zdecydowałabym się na taki krok, możesz mi wierzyć! - Więc co chcesz zrobić? - naciskała Vicky, pełna głębokiej troski o los przyjaciółki. - Urodzić dziecko, naturalnie! Co innego mogłabym zrobić? Vicky przygryzła wargę. - Chcesz urodzić dziecko i sama je wychować, czy tak? 129
- Tak. Chcę je urodzić i zatrzymać. - Pomyśl jednak o skandalu, kochanie... Co powiesz ludziom, kiedy będą pytać o ojca dziecka? - Nie zastanawiałam się jeszcze nad tym wszystkim aż tak szczegółowo... Cóż, na pewno nie wymienię Edwarda... Po co miałabym mu sprawiać kłopoty? Przecież kocham go, i to bardzo. Rozumiem też, że nie może mnie poślubić, nie tylko z powodu różnicy wieku, ale i kilku innych przyczyn. Myślę jednak. .. Tak, naprawdę myślę, że chciałabym urodzić jego dziecko i wychować je... Sprawiłoby mi to wielką radość... - Pięknie powiedziane, moja droga... - Vicky uśmiechnęła się do przyjaciółki. - Jestem absolutnie pewna, że Ned pomógłby ci finansowo. - Ale ja nie chcę od niego pieniędzy, Victorio! Jak mogło przyjść ci to do głowy, na miłość boską?! Odziedziczyłam duży majątek po moich dwóch mężach, nie potrzebuję więcej! Dlaczego miałabym obciążać Neda dodatkowymi obowiązkami, przecież on nigdy nie ma pieniędzy... Kiedyś powiedział mi, że jego ojciec był biedny jak mysz kościelna. Pieniądze w rodzinie pochodzą od nieżyjącego już dziadka Neda ze strony matki, Philipa Watkinsa. - Tak, wiem o tym... - Vicky zamyśliła się na parę sekund, kiwnęła głową, bez słów potwierdzając jakąś myśl, która ją nawiedziła, i obdarzyła Lily ciepłym, wyjątkowo serdecznym uśmiechem. - Muszę powiedzieć, że jesteś niezwykłą kobietą, Lily Overton... Zupełnie wyjątkową, jeśli mam być szczera... - Dziękuję... Lily wstała, podeszła do okna i utkwiła wzrok we wrzosowisku, chociaż oczami duszy widziała tylko Neda. Kochała go do szaleństwa, ale na dłuższą metę ich związek nie miał przyszłości. Chciała pozostać jego kochanką, dopóki będzie jej pragnął - co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Była w nim bez pamięci zakochana. Ned to był taki cudowny dar, jaki otrzymała od życia, dar, którego nie oczekiwała. Nigdy wcześniej nie znała takiej namiętności ani ekstazy. Ned dał jej spełnienie, rozkosz i miłość, wniósł w jej życie fascynację i seksualne podniecenie. Wiedziała też, że na swój sposób Ned darzył ją prawdziwym przywiązaniem i to w gruncie rzeczy jej wystarczało. Oba jej małżeństwa były dobre i pełne czułości, a ona bez słowa skargi wypełniała małżeńskie obowiązki, chociaż uprawianie miłości fizycznej nie budziło w niej żadnych szczególnych uczuć. Była wdzięczna swoim mężom za 130
wiele rzeczy, między innymi za komfort i serdeczną opiekę, jakimi ją otaczali; dzięki nim stała się kobietą bardzo zamożną i, co za tym idzie, całkowicie niezależną. Odwróciła się do Vicky. - Stać mnie na to, żeby wychować dziecko i właśnie to zamierzam zrobić -powiedziała powoli. - Chcę zapewnić odpowiednie wychowanie dziecku Neda... Chyba kupię dom na wsi i zamieszkam w nim z maleństwem, żeby mogło cieszyć się świeżym powietrzem i swobodą, może gdzieś tutaj, w Kent, niedaleko twojej posiadłości... Co o tym myślisz? - Całkowicie się z tobą zgadzam, oczywiście! - ucieszyła się Vicky. - O wiele lepiej będzie wam tu niż w mieście, gdzie wszyscy plotkują i wsadzają nos w nie swoje sprawy! I zapewniam cię, kochanie, że zrobię, co w mojej mocy, by ci pomóc! Lily podeszła do Vicky, uściskała ją i usiadła przy stole. - Jestem ci bardzo wdzięczna, naprawdę... To szczęście mieć taką przyjaciółkę... Może się jednak jeszcze okazać, że wcale nie jestem w ciąży, wiesz 0 tym, prawda? Vicky uśmiechnęła się lekko. Była pewna, że Lily nosi dziecko, wyglądała bowiem bardziej kwitnąco i promiennie niż kiedykolwiek, Edward Deravenel zaś, chociaż jeszcze nie skończył dziewiętnastu lat, bez wątpienia był tryskającym energią mężczyzną. Vicky obudziła się gwałtownie. Spała tak głęboko, że w pierwszej chwili zupełnie nie mogła zorientować się, gdzie się znajduje i jaka jest pora dnia. Rozejrzała się dookoła, otrząsnęła z resztek ciężkiego, prawie narkotycznego snu i uświadomiła sobie, że leży na małej sofie w swojej sypialni, przed kominkiem. Stojący na parapecie kominka powozowy zegar powiedział jej, że zbliża się południe. Usiadła, opuściła nogi na podłogę i odczekała parę sekund, aż przestanie kręcić jej się w głowie. Wyciągnęła się na kanapie tuż przed jedenastą i zasnęła, czytając „The Times". Teraz gazeta leżała na podłodze. Pomyślała, że musiała być naprawdę zmęczona, skoro sen tak szybko ją zmorzył, i to na niemal godzinę; w gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego, ponieważ poprzedniej nocy prawie w ogóle nie spała. 124
Oparta o aksamitne poduszki, myślała o Lily, która także postanowiła odpocząć. Vicky zastanawiała się, czy przyjaciółka dobrze się czuje, szybko jednak doszła do wniosku, że nie musi się niepokoić o Lily ani zadręczać wyrzutami sumienia. Tak, to prawda, że właśnie ona przedstawiła Lily Edwardowi Deravenelowi, ale przecież nie wepchnęła ich do łóżka, na miłość boską... Sami dokonali wyboru, sami podjęli decyzję. Historia stara jak świat, pomyślała, z lekką ironią uśmiechając się do swoich myśli. Kobieta poznaje mężczyznę i wiąże się z nim, ponieważ nie potrafi mu się oprzeć. Zostaje jego kochanką i w rezultacie musi radzić sobie z najrozmaitszymi problemami. Tak, to kobieta musiała stawiać czoło trudnościom, nie mężczyzna, nigdy nie mężczyzna... Mężczyzna wraca w końcu do żony, a jeżeli nie jest żonaty, bierze sobie inne kochanki, w porównaniu z kobietą jest wolny jak ptak i robi, co chce... No, może jednak nie do końca miała rację... Nie zawsze winę za wszystkie wynikające z romansu komplikacje ponosił mężczyzna. Will, brat Vicky, powiedział kiedyś, że do tego tańca trzeba dwojga... Kochany Will, taki dobry i czuły brat... Czy w jego życiu rzeczywiście pojawiła się nowa kobieta? Nic na ten temat nie wiedziała, ale miała nadzieję, że tak jest. Czasami przychodziło jej do głowy, że szczere przywiązanie Willa do Ne-da jest zbyt pochłaniające i zabiera mu za dużo czasu, ale przecież Will był dorosłym człowiekiem i musiał sam kierować swoim życiem. Paru jej przyjaciół w dość złośliwy sposób dało Vicky do zrozumienia, że ich zdaniem Willa i Neda łączą bardzo złożone, niejednoznaczne stosunki, ale ona zbyła te insynuacje lekceważącym wzruszeniem ramion. W przyjaźni brata i Edwarda Deravenela nie było nic dziwnego ani podejrzanego. Nie mieli homoseksualnych skłonności, chociaż faktycznie spędzali razem mnóstwo czasu i rzeczywiście darzyli się serdecznym uczuciem, jak bracia i najbliżsi przyjaciele. Teraz zastanawiała się, jak Ned przyjmie wiadomość o dziecku, które Lily nosi pod sercem, jeżeli okaże się, że przypuszczenia przyjaciółki są słuszne. Na pewno bardzo się przejmie i wesprze Lily serdeczną troską... Będzie opiekował się nią aż do narodzin dziecka, a później odejdzie... Vicky znała Edwarda Deravenela od dawna i dość dobrze go rozumiała. Nie miała cienia wątpliwości, że Ned wybierze wolność. 125
Czy każdy mężczyzna musi mieć kochankę? Vicky była absolutnie pewna, że jej pierwszy mąż Miles nigdy jej nie zdradził. Ich małżeństwo charakteryzowała ogromna namiętność, seksualne napięcie i wielkie uczucie. Kiedy Miles niespodziewanie umarł na atak serca, Vicky pogrążyła się w rozpaczy, uznała, że jej życie raz na zawsze obróciło się w gruzy. Kilka lat później poznała Stephena. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, do szaleństwa, co zupełnie ją zaskoczyło. Jej drugie małżeństwo, podobnie jak pierwsze, także opierało się na mocnym fundamencie, zwłaszcza jeśli chodzi 0 seks. Nie mogła się już doczekać powrotu Stephena z Nowego Jorku. Dotkliwie tęskniła za jego poczuciem humoru, czułością i błyskotliwą inteligencją... Schyliła się, podniosła gazetę i poszukała stron, na których umieszczano wiadomości z życia dworu. Znalazła wzmianki o zajęciach członków rodziny królewskiej. Królów^ Aleksandra odwiedziła takie to a takie miejsce... Król złożył wizytę tu i tu... Wszystkie przypadające na ten tydzień wydarzenia związane z królewską parą zostały szczegółowo wymienione w „The Times . Król Edward VII... Syn królowej Wiktorii, który wstąpił na tron, będąc już w średnim wieku... Człowiek, który teraz dawał swoje imię nowej erze, miłośnik ożywionego życia towarzyskiego, dobrej kuchni i alkoholu... Mężczyzna, który potrafił przetańczyć całą noc i być może wolał swoją kochankę, panią Keppel, od żony, królowej Aleksandry... Cóż, królowie zawsze mieli kochanki, prawda? Vicky od razu pomyślała o Dianie de Poitiers, sprytnej, inteligentnej kobiecie, metresie, która mocno dzierżyła w rękach ster władzy w potężnej Francji. Do końca życia Henryka II, króla Francji, miała na niego ogromny wpływ. Udało jej się zachować przyjazne stosunki z królową Katarzyną Medycejską, a jednocześnie całkowicie ją przyćmić. Diana umiała walczyć o swoje i bezwzględnie manipulowała ludźmi. Vicky otrząsnęła się z rozmyślań o królewskich kochankach, gdy jej wzrok padł na zdjęcie Marii Skłodowskiej-Curie w jej niewielkim paryskim laboratorium. Wielka uczona stała przy mikroskopie razem z mężem Piotrem Curie. W1902 roku dokonali odkrycia radu, a w ubiegłym roku podzielili się Nagrodą Nobla w dziedzinie fizyki z Henrim Becquerelem. Podpis pod fo133
tografią głosił, że Maria Curie ma objąć katedrę na uniwersytecie. Vicky podziwiała ją całym sercem, podobnie jak wszystkie kobiety, które wychodziły w świat i dokonywały imponujących rzeczy. Nazywała je „wojowniczkami". Jeszcze raz zerknęła na zegar i zerwała się na równe nogi. Musiała zejść do kuchni i dowiedzieć się, czy kucharka już przygotowała lunch. Nie miała czasu na rozmyślania. Kiedy Vicky weszła do kuchni, spostrzegła, że kucharka jak zwykle panuje nad sytuacją. Florry, młoda kobieta z wioski, która przychodziła do pomocy, ubijała jaja w misce i na widok pani domu uśmiechnęła się pogodnie. Vicky z uśmiechem skinęła jej głową. - Widzę, że ma pani wszystko pod kontrolą, pani Bloom, więc nie będę pani przeszkadzać - powiedziała. - Tak jest, proszę pani! Nie spóźnię się z lunchem, nie ma mowy! Suflet serowy będzie gotowy o pół do drugiej, tak jak pani prosiła, a kurczę także upiecze się na czas. Na szczęście pieczonemu kurczakowi nic nie może zaszkodzić... - Na pewno usiądziemy do stołu dwadzieścia pięć po pierwszej, więc proszę się nie obawiać - uspokoiła ją Vicky. - Pani sufletowi nic nie grozi, osobiście dopilnuję, żeby nie opadł... Pani Bloom spojrzała przez ramię na swoją pracodawczynię i parsknęła śmiechem. Vicky przeszła przez hol do jadalni, przytulnej i ciepłej dzięki kominkowi, w którym wesoło trzaskał jasny ogień. W powietrzu unosił się zapach wosku i sosnowych szyszek, zmieszany z przytłumionym aromatem dymu i dojrzewających jabłek, jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny i cudowny zapach wsi, który nieodmiennie kojarzył się jej z Compton Hall, rodową siedzibą Haslingów, gdzie dorastała razem z Willem. Ten piękny stary dom zawsze pachniał drewnem, dojrzałymi owocami, piekącym się chlebem i słodkim miodem. Vicky ze wzruszeniem pomyślała o nieżyjącej matce, dzięki której stary, kamienny budynek stał się gościnnym, przytulnym domem, przepełnionym atmosferą spokoju i miłości do dzieci. Powoli zaczęła nakrywać stół do lunchu. Wybrała lniany obrus z haftowanymi brzegami, kryształowe szklanki do wody, noże, widelce i lniane serwetki. Krzątając się w jadalni, myślała o swojej drogiej przyjaciółce Lily Overton. 134
Rano Lily z wielką odwagą mówiła o swoich planach i wyjaśniała Vicky, co zamierza zrobić, jeżeli okaże się, że jednak jest w ciąży. Vicky doskonale wiedziała, że w gruncie rzeczy Lily może podjąć tylko jedną z trzech decyzji -spróbować usunąć płód, co było pod wieloma względami bardzo ryzykowne; urodzić dziecko i od razu oddać je do adopcji, co też wydawało się strasznym, bezlitosnym posunięciem; zatrzymać niemowlę i je wychować. Lily zdecydowała się na ostatnie rozwiązanie i było to całkowicie zrozumiałe. Vicky uważała, że Lily świetnie sobie poradzi, ponieważ jest osobą praktyczną z natury, dobrze zorganizowaną i naprawdę zamożną, a więc niezależną. Pieniądze są kluczem do wszystkiego, pomyślała Vicky. Będą chronić Lily i jej dziecko. Dla większości kobiet wydanie na świat nieślubnego dziecka równało się samobójstwu. Naznaczona piętnem samotna matka była skazana na ogólne potępienie. Nawet w nowej edwardiańskiej epoce, bardziej tolerancyjnej niż era królowej Wiktorii, podejście do kwestii nieślubnych dzieci bynajmniej się nie zmieniło. Arystokraci i ludzie bogaci mogli pozwalać sobie na wiele, ale pod dzisiejszą fasadą rozwiązłości nadal kryły się pruderia, snobizm, dyskryminacja, ostre podziały klasowe i... - Oszołomiłam cię dzisiaj, prawda? Vicky drgnęła nerwowo i odwróciła się. - Na miłość boską, Lily! Ależ mnie przestraszyłaś! Nie słyszałam, jak we-szłaś! - Przepraszam, kochanie! Ale mam rację, tak? Moje wyznanie trochę tobą wstrząsnęło... - Nie, nie... Zaskoczyłaś mnie, to wszystko. - Postanowiłam, że na razie nie będę o tym myśleć. Może się przecież jeszcze okazać, że to fałszywy alarm... Vicky skinęła głową. - Masz rację. - Uśmiechnęła się. - To rozsądna decyzja. Lily przystanęła przed kominkiem. Vicky patrzyła na nią, nie mogąc oprzeć się myśli, że jej przyjaciółka jest naprawdę piękną kobietą. Lily miała cudowną, różowobiałą cerę, zielone oczy i jasne włosy, regularne rysy, dzięki którym nie wyglądała na swój wiek. Nic dziwnego, że Edward Deravenel był nią tak zauroczony... Który mężczyzna potrafiłby jej się oprzeć? 128
Margot Grant weszła do domu prosto z ogrodu, zdjęła płaszcz, powiesiła w szafie, otworzyła drzwi jadalni i stanęła jak wryta. Co tu się stało? Mon Dieu! Duży mahoniowy stół przepchnięto pod ścianę, dwanaście stylowych krzeseł ustawiono w czterech rzędach, po trzy, co upodobniło je do kościelnych ławek. Nad stołem, który najwidoczniej miał pełnić rolę ołtarza, wisiał krucyfiks. Margot nie miała pojęcia, w jaki sposób Henry emu udało się przybić go do ściany. Ogarnęła ją fala przygnębienia. Stała nieruchomo, a w jej głowie wirowały gorączkowe myśli. Henry znowu pogrążył się w szaleństwie, znowu wierzył, że jest mnichem i ma swój własny kościół, w którym może wygłaszać kazania i nauczać wiernych. I wcale nie przeszkadzało mu, że wspomniana kongregacja istnieje wyłącznie w jego wyobraźni. Jednak w tej chwili Henry nie wygłaszał kazania przed rzędami pustych krzeseł, więc gdzie był? Margot przestraszyła się, że mógł wyjść poza ogród ich domu w Ascot i dostać się na główną drogę, więc odwróciła się i wybiegła na dwór. Osłaniając oczy przed słońcem, zaczęła szukać męża wzrokiem. - Henry! Henry! - nawoływała. - Gdzie jesteś?! Nie odpowiadał, toteż szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Po paru minutach zobaczyła go, jak przebiegał między drzewami na końcu wielkiego trawnika. Margot gwałtownym ruchem poderwała dłoń do ust. Henry znowu miał na sobie brunatny habit z kapturem i niósł drewniany krzyż. Kiedy zbliżyła się, usłyszała, że śpiewa, jak zwykle niemiłosiernie fałszując. Zrobiło jej się niedobrze. Jej mąż był wariatem, nie miała co do tego cienia wątpliwości. Co będzie, jeżeli ktoś się dowie, że Henry kompletnie postradał zmysły? Ze kilka razy przebywał w domach dla wariatów? I że może będzie musiała znowu zamknąć go w jednej z takich instytucji? Mon Dieu! Mon Dieu! - Henry, Henry, cheri - zawołała, wchodząc między drzewa. - Chodźmy do domu, kochanie! Jest bardzo zimno, zmarzniemy! Odwrócił się i popatrzył na nią nieprzytomnie. - Córko w Chrystusie... - wybełkotał. - Córko w Chrystusie, witam cię... Margot z trudem przełknęła ślinę, opanowała obrzydzenie i budzący się gniew, i ujęła męża za ramię. Mamrocząc pocieszające słowa, poprowadziła go 129
przez trawnik do domu. Kiedy zdołała nakłonić Henry ego do przekroczenia progu jego sypialni, odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła za sobą drzwi. Pobożny stary wariat... Teraz będzie musiała ukrywać go przed światem do chwili, aż znowu odzyska rozsądek. Pokręciła głową i zeszła na dół. Wolała, kiedy Henry ego ogarniał katato-niczny stan, bo wtedy po prostu całymi dniami przesiadywał na krześle, nie ruszając się i nie odzywając.
R O SZESNASTY
Londyn
Z
D
Z
I
A
Ł
Edward Deravenel wszedł do biblioteki w domu Neville'a, wnosząc ze sobą powiew energii, witalności i radości życia. Neville pomyślał, że Ned czuje się lepiej i powoli zostawia smutek za sobą, szykując się do rozpoczęcia nowej fazy życia. Cieszył się, że jego młody kuzyn zachowuje się i wygląda inaczej niż jeszcze przed paroma dniami. Edward się uśmiechnął. - Przepraszam za spóźnienie... Miałem trudności ze znalezieniem wolnej dorożki... - Nic się nie stało - odparł Neville, witając się z kuzynem. Uściskali się i Neville usiadł na krześle przy kominku, natomiast Edward stanął obok i oparł się o wystający parapet. - O której mają zjawić się inni? - zapytał. - Alfredo Oliveri będzie za mniej więcej dziesięć minut, Amos Rnnister trochę później... - Nie wyjaśniłeś mi jeszcze, kim jest Rnnister. - Edward rzucił Nevillebwi pytające spojrzenie. - Wiem tylko, że pracuje dla ciebie od paru lat, że ufasz mu bez zastrzeżeń i że na pewno odda mi nieocenione usługi... - Na pewno - potwierdził Neville. - Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będziesz mu bardzo wdzięczny. Wkrótce zrozumiesz, dlaczego tak wierzę Finnisterowi, więc nie nalegaj i na razie opowiedz mi, jak minął ci ostatni tydzień. Twoje notatki były dość enigmatyczne, a w rozmowach telefonicznych też nie chciałeś mi nic zdradzić... Edward kiwnął głową. - Nie miałem wiele do powiedzenia, poza tym, że fatalnie czuję się w fir138
mie i nienawidzę Aubreya Mastersa. Jeżeli wygramy, pozbawię go stanowiska i szefem działu wydobywczego mianuję Oliveriego. - Nie „jeżeli" wygramy, ale „kiedy" - rzucił Neville. - Mów dalej... - Masters jest kłótliwy i potwornie zarozumiały, a przy tym niewiarygodnie tępy i niekompetentny. Jestem przekonany, że zawdzięcza pozycję jedynie koneksjom z Grantami. Dopóki zdecydowanie nie stanąłem okoniem, zamierzał przydzielić mi najgorszy gabinet w całym gmachu. Uparłem się, żeby dostać gabinet ojca, zgodnie z tradycją, ale on nie chciał o tym słyszeć. Ja powtarzałem swoje, on swoje. W końcu ściągnął Johna Summer-sa i powierzył mu rolę mediatora, i ku jego całkowitemu zaskoczeniu, Summers przyznał mi rację. Aubrey był wściekły, ale John Summers jest jego bezpośrednim zwierzchnikiem, więc odniosłem zwycięstwo i dostałem gabinet ojca... - John Summers wziął twoją stronę? - No, może nie aż tak! - Edward znacząco spojrzał na kuzyna. - Przyznał po prostu, że powinienem dostać gabinet ojca i machnięciem ręki zbył obiekcje Mastersa. Potem poszedł sobie i więcej go już nie widziałem. Podobno wyjechał do Walii... - Czy Aubrey Masters zlecił ci jakieś konkretne zadania? - Skądże znowu! Przez cały tydzień kręciłem młynka palcami i nic poza tym. Codziennie rano zjawiałem się w biurze, wszyscy witali mnie w miarę serdecznie, oczywiście wszyscy poza Mastersem, który demonstrował wieczne niezadowolenie i balansował na granicy nieuprzejmości. Muszę jednak przyznać, że inni traktowali mnie bardzo grzecznie, a w najgorszym razie ignorowali moją obecność... - Rozumiem... Hmmm... Cóż, nie jestem tym zaskoczony... Akceptują cię, bo nie mają innego wyjścia. Podstawowa zasada, od początku obowiązująca w firmie, mówi, że syn zajmuje miejsce ojca, dostaje jego gabinet i rozpoczyna pracę na stanowisku młodszego dyrektora. Nie przysługuje mu miejsce w zarządzie i musi stopniowo piąć się w górę. Moim zdaniem, zwolennicy Grantów uznali cię za nieefektywnego, świadczy o tym to, że nie zlecili ci żadnych zadań do wykonania. W pewnym sensie jest to sprytne rozwiązanie, chociaż na dłuższą metę raczej śmieszne... Cała ta polityka wydaje się dość łatwa do przewidzenia, nie sądzisz? 132
- Tak, zgadzam się z tobą... - Ned powoli pokiwał głową. - Moja praca jest nudna, ale jednak udało mi się dowiedzieć kilku rzeczy. Neville pochylił się do przodu i utkwił czujne spojrzenie w twarzy Edwarda. - Na przykład? - Mogę powiedzieć, że poznałem poziom morale w firmie, w tej chwili niewątpliwie bardzo niski. Całkiem spora grupa pracowników uważa, że Derave-nels znajduje się w marnej sytuacji finansowej. Udało mi się też stwierdzić, że chociaż nasz obóz składa się najwyżej z paru osób, to jednak istnieje. Zaczynam też powoli rozumieć, jak działa firma, i widzę, że jest naprawdę duża, ogromna. Zawsze wiedziałem, że jest to jedno z największych przedsiębiorstw handlowych w kraju, lecz dopiero praktyka pozwala pojąć, co właściwie oznacza takie określenie jak „globalny zasięg", bardzo słusznie stosowane w odniesieniu do Deravenels... - Zacznijmy od początku... - Przez twarz Neville'a przemknął lekki uśmiech. - Kto powiedział ci o morale pracowników? - Prawie od razu zorientowałem się w panujących w Deravenels nastrojach, wystarczyło porozmawiać chwilę z ludźmi. Oliveri skierował mnie we właściwym kierunku, wskazał mi tych, którzy, jego zdaniem, mogli potraktować mnie przyjaźnie, ponieważ od dawna uważali, że Henry Grant powinien zostać usunięty. Są to ci sami ludzie, którzy narzekali pod nosem na stan finansowy firmy i styl zarządzania popleczników Grantów. A jeśli chodzi o wielkość i zasięg działania Deravenels, to, co prawda, ojciec od zawsze wbijał mi do głowy, że nie ma drugiej takiej firmy jak nasza, jednak dopiero kiedy stanąłem przed tą ogromną mapą w jego gabinecie i policzyłem małe czerwone flagi, umieszczone tam jego ręką, w pełni zrozumiałem, że obejmujemy praktycznie cały świat. Nasze placówki i przedstawicielstwa są prawie we wszystkich krajach... - Prawie, to fakt... - Neville odchylił się do tyłu w krześle i w zamyśleniu splótł długie palce pod brodą. - Przekazałeś mi dobre wiadomości, mój drogi... Niskie morale, niewątpliwie spowodowane marnym zarządzaniem, nieciekawy stan finansowy... Taką firmę łatwo przejąć, rozumiesz? I my to zrobimy! Twoje odczucia potwierdzają słowa Alfreda Oliveriego, bardzo mnie to cieszy! 133
Usłyszeli pukanie do drzwi; w progu stanął lokaj Harrison. - Pan Oliveri właśnie przybył, proszę pana - oznajmił. Neville skinął głową, podniósł się i wyszedł na przywitanie gościa, którego wprowadził służący. Uścisnęli sobie ręce i podeszli do Edwarda, który również wymienił z przybyłym serdeczny uścisk dłoni. Zaprzyjaźnił się z Oliverim w Carrarze, a w ciągu ubiegłego tygodnia ta przyjaźń została umocniona. - Czy któryś z was ma ochotę na drinka? - zapytał Neville. Obaj mężczyźni potrząsnęli głowami. - Do lunchu chętnie wypiję kieliszek wina, ale teraz nie, bardzo dziękuję -odrzekł Edward. - W ostatnich dniach sporo rozmawiałem z pracownikami Deravenels, panie Edwardzie - odezwał się Oliveri. - Na podstawie tych rozmów mogę śmiało poświadczyć, że ma pan w firmie więcej przyjaciół niż wrogów. Może moje odkrycie pana dziwi, ale moim zdaniem tak to właśnie wygląda... I Edward, i Neville rzeczywiście sprawiali wrażenie zaskoczonych. - Zauważyłem, że kilka osób, którym mnie pan przedstawił, okazuje mi dużo serdeczności, Alfredo, ale jednak zakładałem, że mam tam głównie wrogów - rzekł Edward. - Och, z pewnością niejednego! - zawołał Oliveri. - Wszystko to są kumple Henry ego Granta, których ojcowie także stali po jego stronie. Nie zapominajmy, że ta gałąź rodziny Deravenelow miała kontrolę nad firmą przez sześćdziesiąt lat, a to naprawdę długi okres... - Zdecydowanie za długi... - wymamrotał Neville, rzucając Edwardowi porozumiewawcze spojrzenie. - W takim razie na czyje poparcie mogę liczyć? - zapytał Edward. -Chciałbym znać nazwiska tych ludzi... Oliveri wyjął kartkę z wewnętrznej kieszeni marynarki, rozłożył ją i starannie rozprostował. - Rob Aspen, David Haiton, Christopher Green, Frank Lane - odczytał. -Oto ludzie, którzy z całą pewnością są do pana dobrze nastawieni. Powiedzieli mi to bardzo jasno, wcale nie naciskani. Sądzę, że również Sebastian Johnson i Joshua Kennet stanęliby za panem. Obaj od dawna są niezadowoleni z obecnego kierownictwa firmy i zupełnie otwarcie narzekają na popełniane błędy.. 141
- Wiem, że moimi wrogami są John Summers i Aubrey Masters. - Edward utkwił wzrok w twarzy Oliveriego. - Kto jeszcze na mnie poluje? - James Cliff, który blisko współpracuje z Summersem i podobnie jak on przyjaźni się z Margot Grant. Andrew Trotter, Percy North, Philip Dever oraz Jack Beaufield. Część z nich jest w zarządzie, naturalnie z powodu wieloletnich powiązań z Grantami. Jednak w skład zarządu wchodzą także pańscy przyjaciele - Rob Aspen, David Halton i Frank Lane... - Wygląda na to, że w gruncie rzeczy siły są podzielone - wtrącił Neville z wyraźną satysfakcją. - Musimy postarać się pozyskać więcej ludzi, prawda, Oliveri? - Zdecydowanie! Pamiętajcie też o mnie. Sporo czasu z konieczności spędzam we Włoszech, to fakt, ale zawsze możecie na mnie liczyć. Jeżeli będę wam potrzebny, natychmiast przyjadę. - A skoro już o tym mówimy... - Edward uśmiechnął się do Oliveriego. -Kiedy wygramy, niezwłocznie pozbędę się Aubreya Mastersa i już teraz proponuję panu jego stanowisko. Będę szczęśliwy, jeżeli zechce pan je przyjąć... Alfredo zaśmiał się cicho. - Nie brak panu pewności siebie, to pewne! Nie, nie, to nie krytyka, w żadnym razie! Ja także wierzę w nasze zwycięstwo i z przyjemnością obejmę proponowane stanowisko. Dziękuję. Od paru lat chcę przenieść się na stałe do Londynu. Rozmawiałem o tym nawet z pańskim ojcem, który również uważał, że powinien być tutaj, nie we Włoszech, ale ostatecznie nic z tego nie wynikło... - Co z pańską żoną? - spytał Neville. - Nie będzie przeciwna przeprowadzce? - Nie, skądże znowu! Moja żona jest Angielką, jak wiecie, i chociaż tak jak ja szczerze kocha Włochy, z radością powita zmianę... - Alfredo uśmiechnął się lekko. - Jeśli o mnie chodzi, wszystko jest ustalone. - To, co dzisiaj od pana usłyszeliśmy, bardzo nas podbudowało. - Neville pokiwał głową. - Musimy zdobyć jak najwięcej informacji, zanim wystąpimy przeciwko Henry emu Grantowi, to absolutnie konieczne. Zobaczycie, że w ostatecznym rozrachunku naszą najskuteczniejszą bronią okaże się informacja. Zaraz będzie tu Amos Finnister, który powie nam, czego się dowiedział. O, proszę bardzo, już jest! 135
Neville poderwał się, żeby przywitać Amosa, którego lokaj właśnie wprowadził do pokoju. - Edwardzie, poznaj mojego przyjaciela Amosa Finnistera - powiedział. -Amosie, to mój kuzyn Edward Deravenel, a to Alfredo Oliveri, o którym już ci mówiłem... Amos przywitał się z uśmiechem, następnie czterej mężczyźni usadowili się na ustawionych w kręgu krzesłach przed kominkiem. Neville wziął na siebie rolę prowadzącego naradę. - Przed naszym wyjazdem do Włoch rozmawiałem z panem Finnisterem i poprosiłem go, aby zaczął grzebać w ogródku Henry'ego Granta, a także jego popleczników. Zależy mi, żeby wiedzieć dosłownie wszystko o naszych wrogach w Deravenels, a Finnister jest niewątpliwie najlepszym prywatnym detektywem w Londynie, jeżeli nie w całej Anglii... Amos uśmiechnął się i lekko skłonił głowę. - Nie byłbym tego taki pewny... - mruknął. - Ale ja jestem! Co wykopałeś, Amosie? Mam nadzieję, że mnóstwo brudów! - Może nie brudów, lecz faktów, co na dłuższą metę jest wiele ważniejsze, prawda? Przede wszystkim chcę powiedzieć, żevmoim zdaniem, Henry Grant nie jest tylko wyjątkowo pobożnym i uczonym człowiekiem, jak twierdzą inni. Uważam, że jest poważnie niezrównoważony, bardzo prawdopodobne nawet, że po prostu nienormalny, szalony. Odkryłem, że w ciągu ostatnich kilku lat przebywał w dwóch różnych szpitalach dla psychicznie chorych. Tak jest, szpitalach, bo wcale nie były to miejsca skupienia czy odosobnienia, jak twierdzili jego przyjaciele. Henry Grant był pacjentem szpitali dla wariatów, brutalnie mówiąc... W pokoju zrobiło się cicho jak makiem zasiał. - Ojciec też powiedział mi kiedyś, że Henry jest niezrównoważony psychicznie, ale później nigdy już nie wracał do tego tematu - odezwał się w końcu Edward. - Dobry Boże! - Neville z przerażeniem popatrzył na Edwarda i Amosa. -To chyba wystarczający powód, aby odsunąć go od władzy w Deravenels, nie wydaje wam się? - Ja także słyszałem, jak ludzie nazywali Granta wariatem i szaleńcem 143
wtrącił Alfredo. - Oczywiście to tylko słowa, ale jeśli rzeczywiście leczył się w szpitalach, sytuacja przedstawia się już zupełnie inaczej... - Oczywiście! - potwierdził Ned. - Masz rację, Neville, jeżeli Henry faktycznie jest szalony, należy usunąć go z zarządu i z firmy. Postąpiono by tak w każdej firmie, to chyba jasne. Zdrowy rozsądek nakazuje podjęcie takiej decyzji. - Wszystko wskazuje na to, że dotąd nikt naprawdę nie wierzył, iż Henry Grant naprawdę jest nienormalny - podjął Amos Finnister. - Wszyscy mieli go za mało efektywnego szefa, i siłą rzeczy niewiele od niego wymagali... - Bardzo możliwe - przytaknął Neville. - W przeciwnym razie zostałby pośpiesznie usunięty, nawet przez Summersa i jego klikę! Alfredo wstał z krzesła i przez parę sekund spacerował przed kominkiem. - Mamy do czynienia z wiadomością ogromnej wagi, dostaliśmy do ręki potężną broń - rzekł, zwracając się do Amosa. Czy ma pan dowody? Pogłoski i niepotwierdzone informacje to za mało, żeby przekonać zarząd Derave-nels. Musimy wykazać czarno na białym, że Grant rzeczywiście ma za sobą dwa pobyty w szpitalach, inaczej roześmieją nam się w twarz. - Dowody istnieją, panie Oliveri, ale w tej chwili niestety nie mam ich w ręku - odparł Amos. - Ale może pan je zdobyć? - Neville obrzucił Finnistera uważnym spojrzeniem. - Naturalnie, rozumieją panowie jednak, że musiałbym je... Musiałbym je ukraść. Znam człowieka, który jest... Cóż, jest specjalistą w tej dziedzinie i z pewnością mógłby włamać się do tych szpitali... - Więc niech pan się z nim skontaktuje - polecił Neville bez wahania. - Jak najszybciej! - Czy komuś może przyjść do głowy, że to my jesteśmy sprawcami takiej kradzieży? - spytał Edward. - Nie, nie sądzę - odpowiedział Amos. - Przecież do tej pory wszyscy byli przekonani, że Henry Grant przebywał w odosobnieniu, aby w spokoju oddawać się religijnym medytacjom, prawda? - Tak jest... - Edward pokiwał głową. 137
- Więc nikt nie wskaże pana palcem - ciągnął Amos. - Może pan powiedzieć, że ktoś przyniósł panu te dokumenty w akcie dobrej woli, aby ratować firmę. Nie byłoby w tym nic dziwnego. - Kiedy może pan zdobyć dowody? - zapytał Edward. - Bo ja także, podobnie jak mój kuzyn, uważam, że należy je ukraść, jeśli nie ma innego wyjścia. - Kiedy? Nie potrafię tego określić. Trochę to potrwa, bo przecież muszę zebrać odpowiednich ludzi. Nie możemy pozwolić sobie na błędy. Alfredo wrócił na swoje miejsce i odwrócił się do Edwarda. - Nie możemy też pozwolić sobie na skrupuły - zauważył. - Gra toczy się o wysoką stawkę, nie tylko o sprawiedliwość dla pana i pana Watkinsa, i o pomszczenie śmierci waszych najbliższych. Chodzi o przetrwanie ogromnej firmy, która zatrudnia tysiące ludzi na całym świecie. O nich także musimy myśleć... - Ma pan rację, Oliveri, nie wolno nam pozwolić, aby firma poszła na dno po ośmiuset latach działalności - odezwał się cicho Neville. - I nie traćmy z oczu faktu, że Deravenels stanowi własność Edwarda. To jego spadek, który musimy odzyskać. Musimy również zadbać, aby firma wyszła cało z rąk tych złodziei Grantów i rozrastała się pod nowym zarządem. Edward zamyślił się na chwilę. - Zdobycie dokumentów dowodzących, że Henry Grant jest szaleńcem, to dopiero pierwszy krok - rzekł. - Potrzeba nam czegoś więcej, aby wyrwać Deravenels z ich łap. My pokażemy dowody, a wtedy poplecznicy Grantów postawią Margot na miejscu Henry ego i oświadczą, że ona będzie kierowała firmą do chwili osiągnięcia pełnoletności przez ich syna Eduarda... - Nie ośmieliliby się tego zrobić! - Alfredo zdecydowanie pokręcił głową. - Możecie mi wierzyć! Margot Grant próbuje zabiegać o względy niektórych dyrektorów, to fakt, ale nie ma w firmie żadnej pozycji, stanowiska czy tytułu! - Wiem z dobrego źródła, że jest bardzo niepopularna - powiedział Amos. - Większość pracowników czuje do niej wielką antypatię. Tylko Summers, Cliff i Beaufield stoją za nią murem. A właśnie, słyszałem plotki, że Eduard Grant to przyrodni brat Johna Summersa, że jego ojcem jest Summers senior, wcale nie pobożny stary Henry Grant... 145
- Stary? - wymamrotał Edward. - Henry ma dopiero trzydzieści dziewięć lat... Neville popatrzył na niego z uśmiechem. - To znaczy, że jest za stary, żeby cię pokonać - rzekł i odwrócił się do Amosa. - Więc te pogłoski znowu zaczęły krążyć, tak? Byłoby dobrze, gdyby pańscy ludzi poświęcili trochę uwagi i tej sprawie... Pozbawienie Grantów dobrego imienia leży w naszym interesie, to oczywiste... W drzwiach pojawił się Harrison. - Lunch już podany, sir - oznajmił. Nan Watkins siedziała sama w oranżerii, miętową herbatą popijając niewielką kanapkę z łososiem. Z przyjemnością usiadła do posiłku w tym słonecznym, oszklonym pomieszczeniu pełnym palm w wielkich donicach, innych egzotycznych roślin oraz swoich ukochanych białych orchidei. Było to ciche, spokojne schronienie, przytulny zakątek w tętniącym życiem domu. Dziewczęta jadły lunch u siebie, w towarzystwie niani, Neville zaś przyjmował swoich gości w jadalni. Nan zaplanowała menu razem z kucharką i miała nadzieję, że mężczyznom smakują wybrane przez nią dania. Zdecydowała się na ulubione potrawy Neville'a, ponieważ jak zwykle chciała sprawić mu przyjemność. Na początek lekka jarzynowa zupa, podobna do minestrone, co z pewnością przypadnie do gustu także Alfredowi Oliveriemu, potem grillowana ryba z sosem z natką pietruszki, opiekane ziemniaki i groszek, a na deser słynny chlebowy pudding kucharki z cudownie kremowym sosem karmelowym i rodzynkami, który zawsze wszystkim smakował. Wybór win Nan pozostawiła mężowi. Jej mąż... Neville Watkins... Mężczyzna, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia, kiedy przyjechał do jej rodzinnego domu w Gloucestershire. Prowadził interesy z jej ojcem i ożenił się z nią... Nigdy nie otrząsnęła się ze zdziwienia, że ten najprzystojniejszy i najbardziej niezwykły mężczyzna na świecie wybrał kogoś takiego jak ona. Nan była wobec siebie niesprawiedliwa i miała tego świadomość, zawsze jednak widziała siebie jako chudą, bladą dziewczynę, w najmniejszym stopniu niepociągającą. W rzeczywistości była delikatna i śliczna, o błyszczących, złotobrązowych włosach i wielkich, poważnych szarych oczach, które większo139
ści mężczyzn wydawały się pełne uroku i fascynujące. Miała też nieskazitelną cerę, białą skórę, kształtne piersi i cudownie długie nogi; jej kobieca kruchość przyciągała uwagę przedstawicieli odmiennej płci i budziła w nich instynkt opiekuńczy. Mężczyźni czuli, że pragną ją chronić i osłaniać, i oczywiście pragnienie to nawiedziło także Neville'a Watkinsa. Neville nie tylko uważał Nan za wielką piękność, lecz także szybko odkrył w niej bardzo zmysłową kobietę, partnerkę, która pragnęła go i potrafiła okazać swoje pożądanie jak żadna inna. Nan wiedziała o tym od męża. Neville powiedział jej również, że w jego oczach zawsze jest nieodparcie pociągająca. Teraz uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie czułych chwil, jakie przeżyli tego ranka. Ponieważ poprzedniego wieczoru poskarżyła się, że spędził sobotę z dala od niej, a przecież sobota była „ich" dniem, obudził ją bardzo wcześnie intymnymi pocałunkami i dowodami nienasyconego pożądania. Ich namiętność była ogromna, pragnienie zostało zaspokojone, potem Neville szepnął jej do ucha, że może właśnie poczęli dziecko. Nan miała nadzieję, że tak się stało, bo codziennie modliła się o syna, o dziedzica dla Neville'a. Poza tym była w pełni świadoma, że pojawienie się kolejnego maleństwa pomogłoby Nevillebwi uporać się z bólem i rozpaczą po śmierci ojca i brata Thomasa. Nan utkwiła wzrok w oknie, myśląc o Tomie. W ciągu ostatnich tygodni Neville nieustannie opłakiwał jego śmierć, chociaż pocieszała go nie tylko ona, ale także drugi brat John. Johnny, jak wszyscy go nazywali, był dobrym, łagodnym młodym człowiekiem. Nigdy nie ośmieliłaby się powiedzieć tego Nevillebwi, ale w głębi serca czuła, że największą miłością Johnny darzy Neda, i że to wobec niego poczuwa się do absolutnej lojalności. Wiedziała również, że Edward Deravenel dobrze o tym wie, i czasami ta świadomość mocno ją niepokoiła. To instynkt, pomyślała teraz. Instynktownie wyczuwam różne rzeczy i częściej mam rację, niż się mylę? Przed oczami ujrzała twarz młodego Richarda. Czasami Neville traktował go jak syna, którego jeszcze nie miał i na którego wciąż czekał. Całkiem możliwe, że w pewnym sensie Richard zastępował mu własnego potomka, sęk w tym, że chłopiec także kochał i podziwiał przede wszystkim swojego brata Edwarda... 147
Był jeszcze George, środkowy z młodych Deravenelów... Ten kochał tylko siebie, co do tego Nan nie miała cienia wątpliwości, i tylko sobie był wierny. Pewnego dnia wszystkie te napięcia doprowadzą do wielkiego wybuchu, pomyślała i natychmiast się skarciła za tak głupie, irracjonalne przypuszczenie. Klany Watkinsów i Deravenelów były złączone mocnymi więzami, więzami nie do zerwania. Tak przecież wszyscy mówili. Nan mogła tylko mieć nadzieję, że jest to prawda.
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł SIEDEMNASTY Czterej mężczyźni, siedzący w pięknie umeblowanej jadalni, bardzo różnili się pod względem stylu bycia, ubioru i osobowości. U szczytu stołu siedział gospodarz, prawdziwy patrycjusz niewątpliwie arystokratycznego rodu, szczupły, ciemnowłosy, z przykuwającymi uwagę turkusowymi oczami w pociągłej twarzy o szlachetnych rysach, arbiter elegancji. Jego garnitur z mięsistej szarej wełny został skrojony i uszyty przez najlepszego londyńskiego krawca i takie też sprawiał wrażenie. Ciemnofioletowy jedwabny fular, zawiązany w skomplikowany węzeł i spięty dyskretną szpilką z brylantem, podkreślał biel koszuli z najlepszej gatunkowo egipskiej bawełny. Neville nosił sygnet oraz spinki do mankietów z ciężkiego złota, a jego szyte na zamówienie buty lśniły jak szkło. Zawsze ubierał się z wyrafinowaną elegancją, tego dnia zaś dołożył starań, aby potwierdzić swoją reputację dandysa, Beau Brummella epoki edwardiańskiej. W przeciwległym końcu stołu miejsce zajął jego kuzyn Edward Deravenel, jak zwykle przykuwający uwagę wzrostem i wyglądem - rasową, przystojną twarzą, intensywnie błękitnymi oczami i rudozłocistą czupryną. Edward również miał na sobie świetnie uszyty garnitur z jednego z zakładów krawieckich przy słynnej Saville Row, chociaż w oczywisty sposób nie tak drogi jak ten Neville'a, granatowy, z rozszywaną u dołu marynarką i zwężanymi spodniami. Ten strój uzupełniała bała koszula i prosta męska biżuteria - złoty zegarek z dewizką po ojcu, spinki do mankietów i także odziedziczona po ojcu spinka z perłą, wpięta w granatową kamizelkę. Dominująca osobowość Edwarda oraz otaczająca go aura surowej męskości i seksapilu zrównoważone były urokiem osobistym i przyjaznym nastawieniem do świata i ludzi, znajdującym wyraz w szczerym, serdecznym uśmiechu. Edward cieszył się wielką popularnością wśród dam i sympatią większości mężczyzn. 142
Po bokach mahoniowego stołu siedzieli Alfredo Ołiveri i Amos Finnister. Wszystko wskazywało na to, że obaj czuli się całkowicie swobodnie w towarzystwie szlachetnie urodzonego gospodarza oraz jego kuzyna. Chociaż Alfred był po ojcu Włochem, wyglądał jak typowy Anglik w prostym, ciemnoszarym garniturze, z rudymi jak marchewka włosami i jasną, piegowatą skórą. Średniego wzrostu i dość delikatnej budowy, bynajmniej nie wyglądał na swoje czterdzieści jeden lat. Przyszedł na świat w rodzinie z niższej klasy średniej, był jednak bardzo inteligentny i pracowity, dzięki czemu zdobył dobre wykształcenie. Z łatwością zjednywał sobie ludzi świetnymi manierami i miłym sposobem bycia. Czterdziestoparoletni Amos Finnister był wysoki, chudy i lekko przygarbiony. W jego kruczoczarnych włosach tu i ówdzie połyskiwały pasemka siwizny, ale delikatne wąsy były nadal równie czarne jak oczy. Amos również pochodził z niższej warstwy klasy średniej. Inteligentny i obyty, doskonale znał się na ludziach, i ten szczególny psychologiczny instynkt czynił z niego wybitnego prywatnego detektywa. Amos rozpoczął karierę zawodową jako zwykły posterunkowy, ale potem założył własną firmę. Lata spędzone w policji bardzo mu się przydały, starannie pielęgnował zresztą większość kontaktów z tego okresu. Miał najróżniejszych znajomych i przyjaciół, od detektywów Scotland Yardu i lekarzy sądowych po bandytów, rzezimieszków, złodziei i inne postaci z półświatka; dzięki nim miał zawsze dostęp do cennych informacji, którymi znakomicie umiał handlować. Tego popołudnia miał na sobie konserwatywny czarny garnitur i jak zwykle właściwie pod żadnym względem nie wyróżniał się wyglądem. Amos potrafił przemieszczać się z jednego świata do drugiego, nie skupiając na sobie niczyjej uwagi, co było nie lada zaletą i sztuką. Lubił podkreślać, że jest „niewidzialny", ale nie były to czcze przechwałki. Mimo tych różnic czterech mężczyzn łączyły jednak pewne podobieństwa. Wszyscy posiadali wrodzoną uczciwość, poczucie obowiązku oraz umiejętność rozróżniania dobra i zła. W tej chwili mieli także wspólną motywację do działania, zależało im bowiem, aby Edward Deravenel został naczelnym dyrektorem wielkiej firmy. Byli głęboko przekonani, że Edward, jako syn Richarda Deravenela, jest jedynym prawowitym spadkobiercą firmy i nie wątpili, iż ma143
ją szansę naprawić niesprawiedliwość, wyrządzoną jego rodzinie przed ponad sześćdziesięciu laty. Każdy z nich uroczyście obiecał sobie, że nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć ten cel, a ponieważ ruszyli do walki ze śmiertelnie niebezpiecznym wrogiem, byli gotowi na wszystko. W ciągu ostatniej godziny omawiali wiele interesujących ich tematów, nie wspomnieli jednak o najważniejszej sprawie. Kiedy szli do jadalni, Neville uprzedził ich, że z układaniem planów na najbliższe dni powinni zaczekać do chwili, gdy zostaną sami. Teraz, przy kawie i calvadosie, Neville wreszcie przystąpił do rzeczy. - Zastanówmy się, jak wygląda nasza sytuacja - rzekł cicho i zwrócił się do Amosa. - Amunicja, której nam pan dostarczył, jak na razie okazała się najskuteczniejsza... Wiemy, że Grant jest najprawdopodobniej szalony i oczywiście liczymy, że uda się panu zdobyć medyczną dokumentację jego stanu. Amos skinął głową. - Możecie uznać to za wykonane. Moi ludzie zbiorą też wszelkie inne dokumenty, odnoszące się do Granta. Nie pokpimy sprawy, sir... - Doskonale! Sądzę też, że dobrze by było, gdyby teraz zapoznał nas pan z informacjami na temat Johna Summersa i jego drużyny. Finnister usadowił się wygodniej i odchrząknął. - Tak jest, mam informacje, chociaż niestety nie o samym Summersie, który wydaje się czysty jak łza. To samo dotyczy Margot Grant, jeśli nie Uczyć tej odgrzewanej plotki o nieślubnym pochodzeniu jej syna. Na szczęście pozostali nie są już tacy nieskazitelni, co naturalnie może nam bardzo pomóc... Jego trzej towarzysze pochyliU się do przodu, patrząc na niego w skupieniu. - Reputacja niektórych jest tak mocno zbrukana, że sami proszą się o szantaż - oświadczył Amos z lekkim uśmiechem. - Doprawdy?! - zawołał Neville, ściągając brwi. - Proszę zaznajomić nas ze szczegółami! Neville nie był zaskoczony, ponieważ zawsze miał bardzo marną opinię 0 poplecznikach Grantów. - James Cliff znalazł się w wyjątkowo niewygodnej sytuacji - podjął detektyw. - W dość nierozważny sposób zniechęcił do siebie i żonę, i kochankę, i teraz miota się między tymi dwiema twardymi, zranionymi kobietami o zim151
nych sercach. Każda żąda, aby poświęcał jej więcej czasu, każda domaga się jego stałej obecności. Krążą plotki, że kochanka Cliffa jest w ciąży i jeżeli jest to prawda, nieszczęśnik oszaleje ze zdenerwowania, ponieważ jego żona jest bogata i to ona trzyma w ręku rodzinną sakiewkę... Amos zaśmiał się, pozostali mu zawtórowali. - Jeszcze jeden głupiec na krawędzi przepaści - rzucił pogardliwie Neville. - Philip Dever to ukryty homoseksualista, który ma młodego, namiętnego kochanka - ciągnął Finnister. - Oczywiście nie wie o tym absolutnie nikt, nawet żona Devera... Jack Beaufield ma lepkie palce, o czym dowiedziałem się nie bez trudu. Z poprzednią firmą rozstał się z powodu poważnych problemów finansowych. Nasz Jack nie wykazuje szczególnej dbałości, kiedy w grę wchodzą pieniądze innych ludzi... I to na razie byłoby wszystko, sir, jestem jednak pewny, że wkrótce powiem wam więcej. Moi agenci grzebią w przeszłości wszystkich zwolenników Grantów... - Dobra robota, bez dwóch zdań! - pochwalił Neville, pociągając duży łyk brandy. - Zastanawiam się nad Aubreyem Mastersem - odezwał się Edward. - Finnister, czy udało się panu dowiedzieć czegokolwiek o szefie działu kopalni? - Niedużo... - Amos skrzywił się. - Wśród pracowników Deravenels Masters cieszy się opinią dziwaka. Jest wegetarianinem, w czym naturalnie nie ma nic złego, tyle że jego dieta wydaje się naprawdę dziwna - korzonki, nasiona, kwiaty, łodyżki i mnóstwo podobnych, raczej rzadko spotykanych rzeczy. Próbował namówić innych do przestrzegania tych żywieniowych wskazówek, oczywiście bez powodzenia. Żonaty, ale bezdzietny, o czym na pewno wiecie. Zona trzyma się w cieniu, chyba jest typem samotnicy. Podwładni uważają Mastersa za marnego szefa, mało wydajnego pracownika i starego nudziarza, nie da się powiedzieć, aby cieszył się ogólną sympatią. Nie lubi podróżować i ludzie z jego działu mają mu to za złe, bo przecież ostatecznie jest szefem i domniemanym specjalistą w dziedzinie wydobycia zasobów naturalnych. - To prawda - potwierdził Alfredo. - Pan Richard także ostro krytykował za to Mastersa, który od dawna zaniedbuje nasze kopalnie i kamieniołomy za granicą. Masters nigdy nie był w Indiach, Południowej Afryce i Ameryce, i tylko raz odwiedził Carrarę. Zawsze udawało mu się zwalać te obowiązki na podwładnych. Sam mam poważne wątpliwości, jeśli chodzi o jego kwalifikacje, 145
a większość pracujących z nim ludzi także ma o nim marne zdanie jako o specjaliście. Jego dieta oczywiście nie ma dla nas znaczenia, ale z pewnością przyczynia się do krążących o nim niepochlebnych opinii... - Alfredo pokręcił głową. Wszyscy, podobnie jak ja, uważają, że dostał stanowisko tylko z racji swojego pokrewieństwa z Henrym Grantem. - Mój ojciec też tak sądził - wymamrotał Edward i roześmiał się ponuro. - Szkoda, że Aubrey Masters cieszy się tak dobrym zdrowiem... - Właśnie... - Neville uśmiechnął się zimno. - Tak czy inaczej, nie dołożymy żadnych starań, aby uczynić z niego męczennika... Niepotrzebne nam takie komplikacje. - Pytaliście mnie wcześniej, jak długo zostanę w Londynie - zmienił temat Alfredo. - Pracy w siedzibie zarządu mam jeszcze mniej więcej na tydzień, ale jeśli chcecie, mogę przeciągnąć to do dwóch tygodni. Muszę napisać raport o sytuacji w Carrarze, od którego zależy kilka ważnych decyzji, więc nikt nie będzie mnie poganiał... - Myśli pan, że Master przystanie na pańską sugestię zakupu nowych kamieniołomów? - Tę decyzję powinien podjąć zarząd, sądzę, że moje propozycje mimo wszystko zostaną potraktowane ze zrozumienie.m. Stare kamieniołomy są już na wyczerpaniu, musimy więc kupić nowe, aby utrzymać się na rynku. - Musi pan tak zrobić, żeby zostać tu jak najdłużej! - przerwał Oliveriemu Neville. - Jest nam pan potrzebny, poza panem nie dysponujemy w firmie nikim, kto miałby dostęp do wszystkich pracowników. Dobrze pan wie, że jest pan dla nas bezcennym źródłem informacji, bo cieszy się pan dużym zaufaniem w firmie i ma ogromne doświadczenie. I jeszcze jedno - świadomość, że codziennie przebywa pan w pobliżu Edwarda, pozwala mi trochę lżej oddychać... Alfredo ze zrozumieniem pokiwał głową. - Wiem o tym i zrobię wszystko, aby przedłużyć pobyt - powiedział. - Ja także bardzo chcę się dowiedzieć, co oni planują, i zgadzam się, że moja obecność w siedzibie zarządu jest pewnego rodzaju zabezpieczeniem dla pana Edwarda... - Wiem, że niepokoi się pan o kuzyna, panie Watkins, lecz, moim zdaniem, w tej chwili nic mu nie grozi - odezwał się Amos Finnister zdecydowanym tonem. - Szczerze wątpię, aby John Summers zrobił mu jakąś krzywdę czy do 153
puścił, by ważył się na to ktoś inny. Wszyscy nadal rozmawiają o pożarze we Włoszech i śmierci waszych najbliższych. Ostatecznie pański ojciec i pan Richard Deravenel byli znanymi postaciami świata biznesu. Summers jest zbyt przebiegły, aby podjąć jakieś nieprzemyślane kroki, i w żadnym razie nie chce ściągnąć podejrzeń na siebie czy Grantów, nie po tragedii w Carrarze. Gran-towie nie cieszą się wielką sympatią w City, a niektórzy starzy biznesmeni pamiętają jeszcze nieuczciwe posunięcia dziadka Henry ego Granta... Edward drgnął nagle, poruszony słowami detektywa. - A właśnie, dlaczego nie mielibyśmy odgrzać tej dawnej niechlubnej historii? Nie zaszkodzi jeszcze trochę czarnej farby na rodzinnym portrecie Grantów, nie sądzicie? Jeżeli przypomnimy ludziom tamte wydarzenia, ich zrozumienie i sympatia dla nas powinny jeszcze wzrosnąć, prawda, Finnister? - Całkowicie się z panem zgadzam, sir. Natychmiast popchnę moich chłopców w tym kierunku. Przez następną godzinę siedzieli przy stole w jadalni, pogrążeni w rozmowie o planach i z każdą chwilą coraz bardziej pewni ostatecznego zwycięstwa nad wrogami.
R O Z D Z I A Ł OSIEMNASTY Przykro mi, że nie mogłem wczoraj zjeść z wami lunchu. - Will Hasling popatrzył na Edwarda, który siedział naprzeciwko niego w dorożce. - Jak już ci mówiłem, musiałem pojechać do Leicestershire na spotkanie z rodzinnymi prawnikami w związku ze spadkiem, który zostawiła mi ciotka. - Tak, pamiętam - odparł Ned. - Mam nadzieję, że było warto... Will się roześmiał. - Oczywiście! Odziedziczyłem naprawdę spory majątek. Byłem jej jedynym siostrzeńcem i w ogóle jedynym bliskim krewnym, bo nigdy nie wyszła za mąż i nie miała dzieci. Tak czy inaczej, do Londynu wróciłem dopiero wczoraj wieczorem. Jak przebiegł lunch z Neville'ern i 0liverim? - Bardzo dobrze. Duże wrażenie zrobił na mnie ten Amos Finnister, który pracuje dla Neville'a jako prywatny detektyw. Myślę, że jego usługi okażą się naprawdę nieocenione. Wykopał mnóstwo brudów, a co najważniejsze, odkrył, że Henry Grant dwukrotnie przebywał w szpitalu dla nerwowo chorych. Finnister nie ma cienia wątpliwości, że Grant jest szaleńcem. - Dobry Boże! - Will wyprostował się i rzucił Edwardowi zdumione spojrzenie. - To rzeczywiście interesujące wiadomości, i na pewno okażą się dla nas korzystne. - No właśnie! Finnister spróbuje zdobyć dokumentację medyczną, ponieważ, jak podpowiedział nam Ołiveri, zarząd firmy będzie można przekonać o chorobie umysłowej Granta tylko w ten sposób. Będą chcieli zobaczyć dowody, inaczej nam nie uwierzą. - Jeżeli w ogóle uwierzą... - mruknął Will. - Sam dobrze wiesz, że większość członków zarządu to kumple Granta... Będą bronili go ze wszystkich sił, zrobią, co w ich mocy, żeby nie stracił władzy. 148
- Może nie zdołają mu pomóc - odrzekł Edward. Potem przyciszonym głosem przekazał Willowi wszystkie ważne spostrzeżenia, które zostały poczynione podczas lunchu. Kiedy skończył, Will zamyślił się na chwilę. - Z pewnością ten cały Finnister dostarczył wam solidnej amunicji - odezwał się w końcu. - Możliwość posłużenia się szantażem, puszczenia w obieg negatywnych informacji, i tak dalej... Zdobyte przez niego wiadomości mogą się bardzo przydać, to jasne, lecz kradzież dokumentacji medycznej bez wątpienia okaże się trudniejsza... - Neville zapewnił mnie, że Finnister jest jedynym człowiekiem, który może poradzić sobie z takim zadaniem, naturalnie z pomocą swoich współpracowników. Odnoszę wrażenie, że zatrudnia zawodowych złodziei... - Cóż, mam pełne zaufanie do zdolności osądu Neville'a... A przy okazji, czy wspominałeś mu, że chciałbym pracować w Deravenels, kiedy już przejmiecie kontrolę nad firmą? Edward parsknął głośnym śmiechem. - Widzę, że mam do czynienia z jeszcze jednym osobnikiem, który nie wątpi w ostateczny sukces naszej misji! Tak, mówiłem Nevillebwi o twoich planach. Był zachwycony, zaczął się nawet zastanawiać, czy nie chciałbyś na razie pracować dla niego, oczywiście dopóki nie przeniesiesz się na stałe do Deravenels. Obiecałem mu, że cię zapytam. - Neville chce, żebym dla niego pracował? Dobry Boże! Ale niby w jakim charakterze? - Na twarzy Willa pojawił się wyraz całkowitego zaskoczenia. - Chodziło mu chyba przede wszystkim o to, żebyś towarzyszył mi w rozmaitych poczynaniach, chociaż oczywiście nie w czasie pracy. Neville jest trochę przewrażliwiony na punkcie mojego bezpieczeństwa, choć Amos Finnister tłumaczył mu, że w tej chwili nikt nie ośmieliłby się dokonać zamachu na mnie. Finnister mówi, że tragedia w Carrarze zwróciła oczy wielu ludzi na Grantów, w City krąży teraz mnóstwo dwuznacznych pogłosek na temat pożaru i samych Grantów. Tak czy inaczej, Neville wolałby, żebym nie chodził po mieście sam, a ciebie uważa za najlepszą ochronę, jaką mógłbym mieć. - Przecież nie musi mnie w tym celu zatrudniać, na miłość boską! Chyba rozumie, że jestem twoim przyjacielem... 156
- Oczywiście! Wydaje mi się, że chciał umieścić cię na swojej liście płac, ponieważ sądzi, że musisz jakoś zarabiać na życie! - Dzięki otrzymanemu spadkowi nie ma już takiej konieczności... - Will się uśmiechnął. - Nie odziedziczyłem magnackiej fortuny, ale te pieniądze wystarczą mi na wygodne życie, poza tym ojciec nadal wypłaca mi pensję. Edward skinął głową. - Mam nadzieję, że nie poczułeś się urażony propozycją Neville'a... - Nie wygłupiaj się! I powiedz mu, że przyjmuję jego ofertę - będę ci wszędzie towarzyszył, tyle że to nie praca, lecz czysta przyjemność! Obaj się roześmiali, ale Will szybko spoważniał. - Bądź pewny, że będę chronił cię i osłaniał, zawsze i nawet za cenę własnego życia. Podobnie jak Neville, ja także wierzę, że Grantowie wcześniej czy później spróbują cię dopaść. Nie chcę, żebyś zginął, pragnę jeszcze długo cieszyć się twoją przyjaźnią. - A ja chcę jak najdłużej cieszyć się twoją, możesz mi wierzyć! - Ned na moment zawiesił głos i postanowił zmienić temat. - Wiesz, cieszę się, że moja matka zdecydowała się wrócić do Londynu, bo niepokoiłem się o nich, zwłaszcza o dzieci. Będę spokojniejszy, kiedy zamieszkają przy Charles Street razem ze mną, chociaż naturalnie w Ravenscar nic im nie groziło... Cała służba i mieszkający w okolicy ludzie są nam bez reszty oddani, ale mimo wszystko wolę mieć matkę i rodzeństwo przy sobie. - Doskonale cię rozumiem, zresztą w życiu nigdy nic nie wiadomo... - Will westchnął. - Naprawdę nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć... - Chwilę wpatrywał się w okno, potem znowu skupił uwagę na przyjacielu. - Myślisz, że twoja matka bała się czegoś w Ravenscar? Czy właśnie dlatego wraca do Londynu? Uznała, że nie są tam do końca bezpieczni? - Nie, nie sądzę, aby tak było - Edward pokręcił głową. - Zawsze czuła się bezpieczna w Ravenscar, ale kiedy wczoraj wieczorem rozmawiałem z nią przez telefon, zorientowałam się, że właśnie tam szczególnie boleśnie odczuwa brak mojego ojca. Poza tym, już wcześniej zatrudniła Johna Penningtona do nauki chłopców i Perditę Willis jako guwernantkę dla Meg. Chyba właśnie z tych powodów chciała wrócić do Londynu. No i oczywiście, wedle jej własnych słów, i ona, i dzieci strasznie za mną tęsknili! - Dobrze zrobiła, decydując się na powrót - powiedział Will z przekona150
niem. - Ja także będę czuł się lepiej, wiedząc, że wszyscy jesteście w jednym miejscu. No, Ned, jesteśmy już na King's Cross! Wysiedli z dorożki. Z drugiej, która zatrzymała się tuż za nimi, wygramolił się lokaj Swinton i szybko podszedł do nich. - Pójdę poszukać tragarzy, sir - rzekł do Edwarda. - Pani Deravenel uprzedziła mnie, że wiezie sporo bagażu... Edward kiwnął głową. - Pan Hasling i ja będziemy czekać przy furtce na peron. - Doskonale, sir. Edward i Will przeszli przez dworcową halę do wejścia na peron, gdzie za parę minut wjechać miał poranny pociąg z Yorku. Było zimne niedzielne popołudnie i obaj młodzieńcy okutani byli w cieple palta i wełniane szale. Wysocy, przystojni i elegancko ubrani, wyraźnie odcinali się od szarego tłumu. Willowi przemknęła przez głowę myśl, że Edward Deravenel z powodu swojego wzrostu i wyglądu będzie wyróżniał się w każdej grupie. W jaki sposób uczynić go niewidzialnym, pomyślał z niepokojem. Nie znał odpowiedzi na to pytanie, a jednocześnie już od pewnego czasu zdawał sobie sprawę, że kiedy walka między Grantami i Deravenelami rozgorzeje na dobre, Ned stanie się celem. Miał świadomość, że wrogowie Edwarda nie cofną się przed morderstwem, choć przecież to wszystko dzieje się w cywilizowanym kraju, w cywilizowanej epoce... Will nie wątpił, że Ned i jego najbliżsi mogą znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Cóż, nawet Cecily Deravenel uprzytomniła Edwardowi, że muszą liczyć się z taką sytuacją. Ze wszystkich Deravenelow najbardziej zagrożony był właśnie Edward, który w każdej chwili mógł przystąpić do bitwy o odzyskanie firmy. Jego dwaj bracia byli jeszcze zdecydowanie za młodzi, aby sięgnąć po władzę. Will nie wątpił, że w oczach Grantów główne niebezpieczeństwo stanowi Edward i po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Boże, dopomóż nam wszystkim, kiedy dojdzie do starcia, westchnął w myśli. Ciągle się zastanawiał, w jaki sposób zapewnić ochronę Edwardowi. W tej chwili nie miał żadnego dobrego pomysłu. Oczywiście najlepiej byłoby otoczyć Neda falangą zawodowych ochroniarzy, lecz Will wiedział, że przyjaciel nie zniósłby takiej egzystencji. Niewielką pociechę stanowił fakt, że Neville z pewnością przyklasnąłby takiemu rozwiązaniu i wyłożył odpowiednie środki na jego realizację... 158
Z zamyślenia wyrwał go głos Edwarda. - Wczoraj wieczorem pojechałem do Belsize Park zobaczyć się z Lily. Ale gospodyni powiedziała mi, że spędza weekend na wsi... Nie wiesz przypadkiem, czy jest w Kent, z Vicky? - Tak, Vicky zaprosiła ją na parę dni. Zamierzają wrócić jutro. - Mam nadzieję, że Lily nie gniewa się na mnie... - mruknął Ned. - W zeszłym tygodniu byłem tak zajęty sprawami Deravenels, że nie miałem kiedy się z nią spotkać... - Zostawiłeś jej wczoraj wiadomość? - spytał Will. - Tak. - Więc na pewno nie będzie się gniewać... - Will spojrzał na przyjaciela i lekko zniżył głos. - Ona naprawdę cię kocha, stary. - A ja kocham ją... - Mimo to wasz związek jest pozbawiony jakichkolwiek perspektyw, prawda? - Masz rację, Will... Tak czy inaczej, chcę nadal się z nią spotykać, przynajmniej na razie. Lily jest dla mnie ogromnym oparciem i pociechą. - Wszyscy czasami potrzebujemy wsparcia - przyznał Will. Nagle powietrze rozdarł ostry gwizd lokomotywy i na peron wjechał pociąg z Yorku, powoli tocząc się ku furtce, za którą czekali dwaj przyjaciele. Edward zauważył Swintona, który szedł wzdłuż peronu w asyście dwóch tragarzy, parę chwil później zaś poprzez kłęby pary i dymu dostrzegł w oddali matkę. Cecily, ubrana w elegancką czerń, wysiadała z wagonu, otoczona dziećmi. Ned zobaczył, jak wita Swintona i wskazuje mu wyładowywane właśnie na peron walizy i kufry. Zaraz potem dwaj bracia Edwarda spostrzegli go i jak wyścigowe charty pognali w stronę furtki. Z rozpędu skoczyli na niego i Willa, błyskawicznie otaczając ich obu plątaniną młodych ramion i nóg. Po chwili znalazła się przy nich także Meg, piękna i spokojna, a za nią serdecznie uśmiechnięta Cecily. Edward zapukał do drzwi saloniku i oparł dłoń na klamce. - Wejdź, Ned! - usłyszał głos matki. Cecily siedziała przy swoim małym biureczku w kształcie nerki, stojącym w oszklonej wnęce i szybko podniosła wzrok znad papierów. 152
- Wreszcie chwila spokoju! - rzekła z westchnieniem. - Myślałam już, że George nigdy nie przestanie gadać, a Will nigdy nie wyjdzie... Edward usiadł na krześle po drugiej stronie biurka. - Tak, Georgebwi po prostu nie zamykały się usta, ale jeśli chodzi o Willa, to ja ponoszę winę za jego długą wizytę powiedział z lekkim uśmiechem. -Zaprosiłem go na herbatę i sytuacja wymknęła się spod kontroli... Bardzo cię przepraszam, mamo. Chwilę uważnie przyglądał się Cecily. - Źle się czujesz? - zapytał cicho. Cecily Deravenel ściągnęła brwi. - Nie, czuję się doskonale - odparła. -1 nie zrozum mnie źle, mój drogi -bardzo lubię Willa, więcej, kocham go i od lat traktuję jak członka naszej rodziny, dobrze o tym wiesz... Niecierpliwiłam się tylko, bo chciałam porozmawiać z tobą w cztery oczy, a ty byłeś całkowicie pochłonięty zabawą z dziećmi i Willem... Edward się roześmiał. - Tak, moi bracia nie dali mi ani sekundy spokoju! Na twarzy wpatrzonej w najstarszego syna Cecily odmalowała się ogromna miłość, jaką go darzyła. - Przyjechałam do Londynu już dzisiaj, zamiast za parę tygodni, tylko po to, aby zobaczyć się z tobą, Ned, i przekazać ci to... - poklepała dłonią leżącą na biurku małą paczkę, owiniętą w czerwony jedwab. - Co to takiego? - zapytał z zaciekawieniem. - Zaginiony notatnik - odrzekła z lekką nutą triumfu w głosie. - Nie wierzę! Myślałem, że nigdy go nie odnajdziemy! Jak ci się to udało, mamo?! Gdzie był?! Błękitne oczy Neda lśniły z podniecenia. - W „księżej kryjówce"... - W „księżej kryjówce"? - powtórzył z zaskoczeniem. - W Ravenscar jest „księża kryjówka", naprawdę? - Tak... Cecily opowiedziała synowi, co wydarzyło się poprzedniego dnia, i opisała historię kryjówki. Gdy skończyła, rozwinęła grubą, mięsistą tkaninę i podała Edwardowi dwa notatniki. 160
- Znalazłam także drugi, pełen zapisków zrobionych ręką twojego ojca -wyjaśniła. - Myślę, że wyda ci się bardziej pomocny niż ten pierwszy, którego cały czas szukaliśmy... Ned wziął notesy z rąk matki i rzucił jej zaskoczone spojrzenie. - Dlaczego? Oliveri mówił, że ojciec często pisał coś właśnie w tym pierwszym notatniku... - Może rzeczywiście tak było, lecz mam wrażenie, że tylko ojciec rozumiał, co zapisuje. Ja nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Stronice wypełnione są cyframi, które wydają się zupełnie pozbawione sensu. Cóż, mam nadzieję, że Oliveri zrozumie ich znaczenie, albo może ty, bo przecież w ostatnich latach ojciec bardzo często rozmawiał z tobą o firmie... - Tak, ale nie sądzę, żeby to pomogło mi zrozumieć kolumny cyfr... - Ned zaczął czytać, przerzucił kilka kartek i bezradnie potrząsnął głową. - Ja także nie mam pojęcia, co one znaczą... Tu i ówdzie są zdania, sama widziałaś, lecz one też nic nie wyjaśniają... O, na przykład tu: „Muszę porozmawiać z moim compadre o dwójce i jedenastce"... - Podniósł głowę, spojrzał na Cecily i wzruszył ramionami. - Czego to może dotyczyć? Co za „dwójka" i „jedenastka", na miłość boską? - Nie wiem, nic mi to nie mówi, mój drogi. Wczoraj, kiedy przeczytałam to zdanie, zaczęłam się zastanawiać, czy to nie Oliveri jest tym compadre... - Niewykluczone... Równie dobrze może to jednak być ktoś inny... Mogę pokazać ten notatnik Oliveriemu, mamo? - Tak sądzę! Jak już powiedziałam, moim zdaniem drugi notes wyda ci się ciekawszy i z pewnością bardziej pomocny... Edward zerwał się i ruszył w stronę drzwi, wyraźnie podekscytowany znaleziskiem i gotowy pogrążyć się w lekturze. Już w progu odwrócił się do matki. - Dziękuję, że przywiozłaś notatniki do Londynu, i to tak szybko! - rzekł z przejęciem. - Wydawało mi się, że tak będzie najlepiej i najbezpieczniej - powiedziała z uśmiechem Cecily. Edward pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie, i wpadł do swojego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, ponieważ nie chciał, aby młodsi bracia przeszkodzili mu w lekturze. Byli tak podnieceni spotkaniem z nim, tak szczęśliwi, 154
że w każdej chwili mógł spodziewać się wizyty któregoś z nich, albo obu. Edward szczerze cieszył się z ich przyjazdu, lecz w tej chwili potrzebował ciszy i spokoju, aby w skupieniu przeczytać notatnik i nieco większy zeszyt, który jego zdaniem wyglądał na dziennik. Ze słów matki wynikało, że ten ostatni zawierał informacje o Deravenels, Henrym Grancie i jego zwolennikach. I o Margot Grant... Edward wywnioskował to z wyrazu twarzy matki i tonu jej głosu. Dobrze wiedział, jak nienawidziła zamieszkałej w Lancashire gałęzi rodziny męża, „uzurpatorów", jak z goryczą ich nazywała. Edward usadowił się przed kominkiem i przejrzał notes, pośpiesznie przerzucając kartki. Długie kolumny cyfr, strona po stronie. W niektórych miejscach pozornie pozbawione znaczenia uwagi, zwykle odnoszące się do wymienionych cyfr. Częste powtórzenia - „dwa", „jedenaście", „trzydzieści jeden", „dwadzieścia dziewięć". Edward ze zniecierpliwieniem odłożył notes na stół i schylił się po zeszyt. Szybko przeczytał kilka stron, poprawił się w krześle i wrócił do początku. U szczytu kartki nie było żadnej daty, nie miał więc pojęcia, kiedy ojciec zaczął robić notatki, chociaż z ostrej, niewyblakłej czerni atramentu i bieli papieru można było wywnioskować, że zeszyt był używany raczej od niedawna. Zaczął czytać, pełen nadziei i niepokoju. Nie mogę sobie poradzić. Nie wiem, co robić z Margot Grant. Zachowuje się gorzej niż kiedykolwiek, martwi mnie też, co będzie z Harrym. Mój kuzyn nie jest zły, w przeciwieństwie do swojej żony. Henry to biedny, całkowicie zagubiony człowiek W młodości przyjaźniliśmy się i spędzaliśmy razem dużo czasu; w tamtych czasach byłem do niego bardzo przywiązany i zawsze lojalny. Problem Harryego polega na tym, że zawsze był nadmiernie pobożny. Otaczał się księżmi, ślepo słuchał ich rad i starał się wprowadzać je w życie. Z wielką radością chodził do kościoła i studiował Pismo Święte. Myślał o Bogu, nie o biznesie, i pod tym względem w ogóle się nie zmienił. Nigdy nie interesował się Deravenełs i teraz też firma jest mu raczej obojętna. Henry jest dumny, że może zasiadać na krześle prezesa, które przed nim zajmowali jego ojciec i dziadek, ale nigdy nie chciał kierować firmą. Nie umie nią zarządzać, nie nadaje się do tego i zdaje sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego nazywam go „wiecznie nieobecnym szefem". 155
Jest roztargniony i leniwy. Lubi całymi dniami rozmyślać o Bogu, nie o biznesowych planach, pozwala więc, aby ta Francuzka wykonywała robotę za niego, a w każdym razie wydawała polecenia Johnowi Summersowi i Jamesowi Clijfowi. Ci dwaj są w nią po prostu zapatrzeni, ale nie przestrzegają jej wskazówek i lekceważą rozkazy. Są na to za sprytni, o tak... Zwłaszcza Summers, który jest bardzo podobny do swojego zmarłego ojca -przystojny, imponujący, inteligentny. I ambitny. Zależy mu na władzy i coraz chętniej wyciąga po nią ręce, wiem o tym. Martwię się, ponieważ Henry nie radzi sobie ani z Margot, ani z Summersem i Cliffem. Wydaje mi się, że powoli traci rozsądek. Demencja, straszna choroba, która siedem lat temu pozbawiła go zdolności do normalnego życia, znowu wróciła. Wtedy Harry przez rok zachowywał się jak zombie, przyjeżdżał do firmy, ale był zupełnie nieprzytomny, jak pogrążony w transie. W końcu zawieźli go do zakładu dla umysłowo chorych. Na leczenie. Oczywiście okłamali nas wszystkich w Derave-nels, mówiąc, że Henry zamknął się w klasztorze, aby modlić się i medytować. Dawno temu, jeszcze przed ślubem z Francuzką, Harry uczynił mnie swoim spadkobiercą, ponieważ wiedział, że firma słusznie mi się należy, więc kiedy zniknął, zarząd poprosił mnie, abym przejął kierownictwo. 1 zrobiłem to. Dobrze wykonywałem swoje obowiązki, lecz nagle Henry wrócił, zupełnie niespodziewanie. Odzyskał zdrowie, znowu był sobą. Więc usunąłem się, jak kazała zwykła uczciwość. Mniej więcej tydzień później Margot urodziła ich syna, Eduarda. Dziedzica... Ale czy Eduard rzeczywiście jest synem Harryego? Mocno w to wątpię, podobnie jak wielu innych. Henry Grant zawsze miał mentalność mnicha i tak też żył, pod każdym względem. Poza tym wszyscy uważali, że z datami jest coś nie tak... Nie byłem do niej źle nastawiony, przynajmniej na początku, lecz ona zawsze traktowała mnie jak wroga, a z biegiem lat zaczęła coraz zajadlej atakować mnie i moich bliskich. I w końcu jej udało się, rozbudziła we mnie gorącą niechęć. Co za głupota... Boję się o Henry'ego,jego los szczerze mnie niepokoi. Francuzka ma dynastyczne ambicje. Dotyczą one jej syna, jej samej i Johna Summersa, ale nie ma w nich miejsca dla Harryego. Nie mam żadnych dowodów, ale jestem przekonany, że Summers dzieli z nią łoże, tak jak wcześniej jego ojciec... Najprawdopodobniej syn Margot jest przyrodnim bratem Johna i nie ma w sobie ani kropli krwi Deravenelów... 163
Edward oderwał wzrok od opartego na kolanach zeszytu i zapatrzył się w ogień. W jego głowie wirowały gorączkowe myśli. Po pierwsze, zapiski ojca potwierdzały słowa Amosa Finnistera - Henry Grant faktycznie był pacjentem szpitala dla umysłowo chorych, co najmniej raz. Richard zauważył też dość jednoznacznie, że jego kuzyn zawsze był niezrównoważony. Edward przewrócił kartkę i znowu pogrążył się w lekturze. Teraz ojciec pisał o Ravenscar i swojej wielkiej miłości do rodzinnego domu. Ned przebiegł wzrokiem kilka stron. Chciał poznać myśli i uczucia ojca, lecz w tej chwili najważniejsze wydawały mu się sprawy firmy. Osobny fragment na nowej stronie i wyraźnie zapisana data: 1 września 1902. Od tamtego dnia upłynęło już prawie półtora roku. Edward zacisnął dłonie na okładce i szybko czytał słowa ojca. Już pierwsze zdanie rozbudziło w nim nadzieję i podniecenie. Podjąłem decyzję, zamierzam w końcu coś zrobić. Nie będę dłużej zwlekał. Pozbieram wszystkie swoje notatki, wszystkie zapiski i przygotuję wystąpienie. Naprawdę mam co przedstawić zarządowi. Dawno, dawno temu moi przodkowie ustalili pewną zasadę; mówi ona, że każdy dyrektor Deravenels, czy to członek zarządu, czy niższy rangą, może przedstawić na walnym posiedzeniu swoje pretensje i uwagi co do działania firmy. Właśnie to chcę uczynić. Mam konkretne zarzuty wobec Henryego Grania, który pozwala, aby Deravenels, jedna z największych firm handlowych na świecie, powoli obracała się w ruinę. Chcę też dowieść, że Henry Grant jest niezrównoważony psychicznie. Mam na to dowody i użyję ich. Chcę odzyskać to, co moje. Nie mogą mi odmówić, muszą mnie wysłuchać. Takie prawo przysługuje dyrektorowi iDe-ravenelowi, co jeszcze ważniejsze. Zamierzam podjąć z nimi walkę. Mam nadzieję, że wygram. Więcej, jestem tego pewny. Członkowie zarządu muszą zachować neutralności mają tego świadomość. Sądzę, że będzie im zależało na zwycięstwie sprawiedliwości. Powinienem poszukać swojego egzemplarza statutu firmy; wszystkie te stare dokumenty są bardzo ważne. Będę mógł się na nie powołać. Zarząd nie odmówi mi prawa do przedstawienia skargi, ale lepiej być przygotowanym na wszystko. Edward nie miał już cienia wątpliwości, że ojciec włożył mu w ręce potężną broń do walki z Grantami. Przede wszystkim potwierdził pogłoski o cho157
robie umysłowej Henryego Granta i jego całkowitej niezdolności do kierowania firmą. Edward znał zasady firmy i wiedział, że w żadnym razie nie mogą nią zarządzać „podstawieni zastępcy", jak jego matka nazywała stronnictwo Grantów. Istniała także ustalona z chwilą powstania firmy reguła, zgodnie z którą każdy dyrektor miał prawo przedstawić swoją skargę na forum zarządu, czyli ta, na którą powoływał się Richard Deravenel. Edward pomyślał, że ojciec najwyraźniej nie dotrzymał danej sobie samemu obietnicy, ale on zamierzał doprowadzić sprawę do końca. O, tak... Dalsza lektura zajęła mu jeszcze godzinę. Znalazł w zeszycie znacznie więcej informacji, które mógł wykorzystać. W zasadzie miał już wszystko, co było mu potrzebne. Późnym wieczorem Edward i jego matka szczegółowo omówili treść dziennika Richarda. Oboje zgodzili się, że teraz dysponują potężną bronią. Ceciły obiecała, że poszuka starych dokumentów, wśród których powinien znajdować się statut firmy, natomiast Edward opowiedział jej o Amosie Finnisterze i jego odkryciach. Wspólnie zaplanowali posunięcia na najbliższą przyszłość.
R O Z D Z I A Ł DZIEWIĘTNASTY Edward Deravenel wiedział, że na zawsze zapamięta uczucie, z jakim następnego ranka wbiegał schodami, prowadzącymi na pierwsze piętro z głównego holu w siedzibie firmy. Czuł się zupełnie inaczej. Jak nowo narodzony. Przepełniała go duma. Był zadowolony. Jego poczucie własnej wartości osiągnęło szczytowy punkt. Kiedy rozejrzał się dookoła, poczuł się jeszcze pewniej, ponieważ ten olbrzymi gmach w pewnym sensie należał do niego i mocno wierzył, że spędzi w nim większą część życia. Był przekonany, że odniesie zwycięstwo, i to nie w jednej czy dwóch bitwach, ale w całej wojnie. I będzie kierował Deravenels. Takie było jego przeznaczenie. Jego rodzice wychowali go w świadomości tego, kim jest, skąd pochodzi i dokąd zmierza. Był dumny ze swego dziedzictwa, nie miał w sobie jednak ani grama snobizmu; czuł się swobodnie w każdym towarzystwie, z ludźmi ze wszystkich warstw społecznych. Kiedy przed tygodniem rozpoczął pracę, bezustannie miał się na baczności i bardzo się denerwował. W jego oczach wszyscy byli podejrzani, a zwłaszcza zwolennicy Henry ego Granta, lecz teraz, dzięki Alfredowi Olweriemu, który podzielił się z nim swoją wiedzą, dużo lepiej rozumiał system działania firmy i poszczególnych działów. Wiedział, że ma prawo zostać szefem tej starej firmy. Był prawowitym spadkobiercą. Nie mógł pozwolić, aby potomkowie uzurpatorów zmarnowali dorobek Deravenels, a Henry Grant popychał firmę w najgorszym z możliwych kierunków. Edward chciał jak najszybciej ująć ster we własne ręce, pozbyć się otaczających Granta „tymczasowych zarządców", a także jego samego. 166
Tylko rodowity Deravenel mógł zostać dyrektorem lub prezesem firmy; poza Grantem w tej chwili jedynym kandydatem do najwyższego stanowiska był właśnie Edward. Idąc korytarzem do gabinetu ojca, który teraz zajmował, myślał o odnalezionym dzienniku. Od chwili, kiedy matka przekazała mu notatniki poprzedniego wieczoru, ciągle wracał myślami do zapisków ojca. Były bezcenne; zawierały mnóstwo wskazówek, każde słowo było na wagę złota, a fakt jego posiadania rozbudził w Edwardzie świadomość prawdziwej i głębokiej odpowiedzialności za Deravenels. Obiecał sobie, że dziennik ojca stanie się jego Biblią i że zawsze będzie przestrzegał zaleceń Richarda. Wieszał właśnie palto, kiedy do gabinetu wpadł Alfredo, dźwigając całe naręcze książek i gazet. - Dzień dobry, panie Edwardzie... - Uśmiechnął się zza ciężkiego stosu. - Dzień dobry, Ołiveri! Chwileczkę, zaraz panu pomogę! Co pan mi przyniósł? - W pewnym sensie jest to praca domowa, oczywiście dla pana... - Dla mnie? - Edward rzucił OHveriemu pytające spojrzenie, wziął do ręki parę książek i obejrzał ich okładki. - Mówi pan poważnie? - Jak najbardziej! Ołiveri położył wszystko na biurku. - Ach, opracowania na temat górnictwa i przemysłu wydobywczego, jak widzę... - mruknął Edward. -1 wina... I produkcji egipskiej bawełny... Mam przestudiować je wszystkie, żeby poznać zakres działalności działów firmy, tak? Zgadłem? - Tak jest. Mówił pan, że ma pan dobrą pamięć. To prawda? - Jasne, przecież bym pana nie okłamywał. Ale dlaczego pan pyta? - Ponieważ nie może pan tylko czytać, trzeba będzie dobrze zapamiętać część materiału, a jest tego naprawdę dużo. Kiedy zostanie pan prezesem, będzie pan kierował firmą, musi więc pan wiedzieć pewne rzeczy, by móc dyskutować z szefami działów, którzy oczywiście posiadają o wiele bogatszą wiedzę. Będzie pan szefem, najwyższą władzą w firmie, dlatego muszę zadbać, żeby był pan dobrze przygotowany... Edward wiedział, że Ołiveri mówi zupełnie poważnie i był wzruszony jego troską. 160
- Dziękuję za te wszystkie materiały... - powiedział szczerze. - Porządny z pana człowiek, Ołiveri... Doceniam to, co pan dla mnie robi, proszę mi wierzyć. Usiadł za biurkiem, Alfredo przysunął sobie krzesło z drugiej strony biurka. - Zaczynamy? - spytał Ołiveri. - Chciałbym zacząć od kopalni, bo pracuję w tym dziale, a parę dni temu wspominał pan, że interesuje się pan diamentami i ich wydobywaniem... - Niech pan mnie chwilę posłucha - przerwał mu Edward. - Zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego. Moja matka znalazła notatnik! Alfredo otworzył usta ze zdziwienia. Na moment zabrakło mu słów. - Oto on... - Edward wyjął notatnik z kieszeni i wręczył go 01iveriemu. -Chciałbym, żeby pan go przejrzał i spróbował zrozumieć, czego dotyczą te zapiski... Alfredo wrócił do swojego gabinetu i zaczął czytać notatnik. Uważnie przerzucał kartki, starając się zrozumieć, czym są kolumny cyfr i jak je odszyfrować. Po pewnym czasie musiał przyznać, że nie ma najmniejszego pojęcia, o co chodziło Richardowi Deravenelowi. Nie potrafił też odgadnąć, kim może być osoba, którą Richard nazywa „compadre". Z całą pewnością nigdy nie zwracał się tak do niego i nigdy nie rozmawiali o cyfrach... Wrócił myślami do ostatniego spotkania z Richardem Deravenelem. Było to w Carrarze, tuż przed tragedią. Zwierzył mu się ze swoich zarzutów wobec Granta, powiedział również, że jest przerażony narastającym problemami w firmie, samowolą współpracowników Granta i kłopotami z kopalniami marmuru we Włoszech. I tyle... Alfredo przekazał Edwardowi wszystko, co wiedział. Wyczuł, że młody Deravenel spodziewał się czegoś więcej, ale nic nie mógł na to poradzić. Po godzinie, z każdą chwilą coraz bardziej sfrustrowany, wsunął notatnik do kieszeni i zapukał do drzwi gabinetu Edwarda. - Przykro mi, ale jestem w kropce, podobnie jak pan! - oznajmił. - To strasznie denerwujące! Równie dobrze mógłbym czytać zapiski po chińsku! Edward stał przed ogromną mapą świata, która wisiała na ścianie za masywnym, dużym biurkiem. Słysząc głos Alfreda, odwrócił się szybko. Na jego twarzy malował się dziwny wyraz. 161
- Niech pan wejdzie i popatrzy na to... - odezwał się powoli, przyciszonym głosem. - O co chodzi? - zapytał 0liveri. - Co się stało? Dziwnie pan wygląda... - Niech pan podejdzie, proszę... Alfredo stanął u boku Edwarda i rzucił mu pytające spojrzenie. Edward zwilżył środkowy palec językiem i dotknął małego, oznaczonego liczbą punktu na mapie. Tusz natychmiast się rozmazał. - Proszę się uważnie przyjrzeć, popatrzeć, jak rozmazuje się tusz... - powiedział Edward. - To dlatego, że liczba została napisana, nie wydrukowana. Napisana ręką mojego ojca, jestem tego pewny. Widzi pan tę dwójkę? Znajduje się u samej góry, między Delhi i Pendżabem, prawda? - Prawda... - A teraz niech pan spojrzy na tę część mapy, na Afrykę Południową... Widzi pan jedenastkę? I Ameryka Południowa... Trzydzieści dziewięć u góry, tak? - Edward cofnął się i popatrzył na Ołiveriego. - Niech mi pan powie, co te liczby mają ze sobą wspólnego... Alfredo nie krył podniecenia. - Liczby są umieszczone na krajach, w których firma Deravenels ma kopalnie - odrzekł. - Kopalnie diamentów w Indiach, złota w Afryce Południowej i szmaragdów w Ameryce Południowej... - Otóż to! - Edward uśmiechnął się szeroko. - Dobry Boże, jakim cudem wypatrzył pan te liczby? - Alfredo znowu spojrzał na mapę. - Są prawie niewidoczne, trzeba ich niemal szukać z lupą... Edward wskazał rozłożone na biurku książki. - Czytałem o kopalniach diamentów w Indiach, o słynnych kopalniach Golconda. Wiedziałem, że nasze znajdują się gdzieś niedaleko, w tej okolicy, więc wstałem, żeby odnaleźć je na mapie i nagle, prawie przypadkiem dostrzegłem tę liczbę poniżej Pendżabu. Od razu się zorientowałem, że jest napisana, nie wydrukowana. Zacząłem uważnie przyglądać się całej mapie, bo bardzo mnie to zaciekawiło, i odkryłem inne liczby... - przerwał i z uśmiechem potrząsnął głową. -1 wtedy mnie to uderzyło! Naniesione na mapę liczby często powtarzają się w notatniku ojca! Na bladej twarzy Oliyeriego pojawiło się zrozumienie. 169
- Pański ojciec oznaczył każdy kraj inną liczbą, potem zaś posługiwał się tymi symbolami w zapiskach - rzekł. - To szyfr... Najwyraźniej z jakiegoś powodu nie chciał, aby ktokolwiek dowiedział się, o jakie kraje mu chodziło... Nikt, kto zajrzałby do notatnika, nie odgadłby, co pan Richard miał na myśli. - Ale dlaczego tak mu na tym zależało? - Myślę, że wpadł na coś ważnego. W Carrarze powiedział mi, że niepokoi go nie tylko stan tamtejszych kopalni, w których wydobycie wyraźnie spada, ale także wielu innych. Zapytałem go, czy wydobycie w innych punktach także maleje, a on odrzekł, że chodzi mu o inne problemy, nie wyjaśnił jednak, co miał na myśli. Wyjął notatnik z kieszeni, podał go Nedowi i usiadł na krześle przed biurkiem. - Niech pan to dobrze schowa - wymamrotał. - Byłoby fatalnie, gdybyśmy stracili te zapiski. Edward usiadł naprzeciwko. - Chyba wiem, kogo nazywał compadre... Chodziło mu o mojego wuja, Ricka Watkinsa. Alfredo zmarszczył brwi. - Dlaczego sądzi pan, że właśnie o niego? - Ponieważ byli najlepszymi przyjaciółmi, prawdziwymi compadres, i to od wielu, wielu lat. Puck był bratem mojej matki i człowiekiem, do którego ojciec miał absolutne zaufanie. I jeszcze coś - Puck Watkins był jednym z najpotężniejszych magnatów przemysłowych w kraju, można nawet zaryzykować, że nikt nie mógł się z nim równać. Krótko mówiąc, ojciec mógł zawsze polegać na zdaniu wuja Ricka i jego radach. Dotarło to do mnie, kiedy wpatrywałem się w mapę. - Zgadzam się... - Alfredo pokiwał głową. - Musiał to być Rick, wszystko jasne... Rick Watkins albo jego syn, nikt inny... - Tak jest! Jestem jednak pewny, że mój ojciec był o wiele bliżej z ojcem Neville'a. Edward odchylił się do tyłu i na moment zapatrzył się w przestrzeń. Wydawał się zagubiony w innym świecie, świecie, który tylko on sam był w stanie zobaczyć. Po chwili wyprostował się i utkwił skupione spojrzenie w twarzy Alfreda. 170
- Oto prawdziwy powód śmierci Pucka i Thomasa - oznajmił cicho. - Zostali zamordowani celowo, nie dlatego, że przypadkiem znaleźli się w Carrarze. Frakcja Grantów obawiała się Ricka Watkinsa, jego potęgi, majątku i błyskotliwego umysłu. Wiedzieli, że w razie konfliktu Rick zaatakuje ich, aby wesprzeć mojego ojca i jego starania o najwyższe stanowisko w Deravenels. A mój brat poniósł śmierć, ponieważ był Deravenelem i następnym po mnie kandydatem na szefa firmy... Alfredo zbladł, chociaż wydawało się, że przy jego bardzo jasnej, prawie białej skórze jest to po prostu niemożliwe. Siedział w milczeniu, rozważając słowa Edwarda. - Nie da się wymyślić żadnych argumentów podważających pańską tezę -wymamrotał w końcu. - Chyba ma pan rację. I... Drzwi gabinetu otworzyły się i z hukiem uderzyły o ścianę. - A więc tu pan jest! - wykrzyknął wysoki, nieco piskliwy głos. Edward od razu się zorientował, że ma przed sobą Margot Grant. Wcześniej widział ją kilka razy, było to jednak dawno temu i dlatego zdążył zapomnieć, jak bardzo jest piękna. Jej skóra była pozbawiona koloru, absolutnie biała i nieskazitelna, kruczoczarne włosy gęste i lśniące, zaczesane do góry w najmodniejszym stylu. Duże, błyszczące czarne oczy patrzyły spod idealnie zarysowanych łuków czarnych brwi. Jej niezrównaną, dramatyczną urodę podkreślała smukła sylwetka i modny, szykowny strój. Weszła do pokoju, zamknęła za sobą drzwi, omiotła Edwarda przelotnym spojrzeniem i skupiła całą uwagę na Alfredzie 01iverim. - Szukałam pana! - zawołała. Mówiła po angielsku zupełnie płynnie, z niemal niezauważalnym akcentem. - Jak pan śmie organizować spotkania na temat kopalni w Carrarze pod moją nieobecność! Alfredo wziął głęboki oddech, starając się opanować gniew. - To pilna sprawa, a w ubiegłym tygodniu nie było pani w Londynie. Właśnie z racji niezwykłej wagi tej kwestii pozwoliłem sobie zwołać zebrania z udziałem Aubreya Mastersa oraz innych dyrektorów pionu wydobywczego, ale przecież oni przekazali pani wszystkie istotne informacje. Poza tym, dobrze pani wie, że nie zrobiłem nic złego, zajmując się tą kwestią! 164
- W tej chwili reprezentuję mojego męża, prowadzę firmę i nie zamierzam tolerować niesubordynacji! - A w czym dostrzega pani niesubordynację? - odpalił Alfredo. - Nie pozwolę na podobne insynuacje! - Jak pan śmie zwracać się do mnie takim tonem... - Chwileczkę, chwileczkę! - wtrącił się pośpiesznie Edward. - Pozwoli pani, że zwrócę jej uwagę na jedną rzecz - nie prowadzi pani tej firmy! - Ależ owszem! - krzyknęła. -1 dlaczego w ogóle pan tu jest?! Nie ma pan prawa przebywać w siedzibie firmy i zajmować tego gabinetu! Proszę natychmiast spakować swoje rzeczy i wynieść się! - Bardzo się pani myli, mam niepodważalne prawo do tego miejsca! Byłoby dobrze, gdyby zajrzała pani do statutu firmy, pani Grant! Szybko się pani dowie, że przysługuje mi gabinet ojca, stanowisko dyrektora i praca, a wszystko to z jednego powodu - jestem Deravenelem! W przeciwieństwie do pani, która nie może zarządzać firmą! W gruncie rzeczy w ogóle nie powinna pani zajmować żadnego z wyższych stanowisk w firmie! W statucie znajdzie pani paragraf, z którego wynika jasno, że tylko kobieta urodzona w rodzinie Dera-venelów może objąć w firmie stanowisko dyrektora! Inne kobiety mogą pracować tu jako sekretarki i recepcjonistki, to wszystko! - Ah, cestpaspossible! To niemożliwe, nie wierzę! - krzyknęła Margot. - To możliwe, pani Grant! - odparł Edward z naciskiem. Postąpił naprzód i znalazł się tuż przed Margot, patrząc na nią z góry. Margot Grant natychmiast oszacowała jego męską urodę i zmysłową siłę przyciągania. Cofnęła się, nagle pozbawiona głosu, zdenerwowana, zaskoczona jego charyzmą. Bliskość Edwarda całkowicie ją przytłoczyła. - Nie mam najmniejszego zamiaru wynosić się z firmy i proszę więcej o tym nie wspominać, jeśli łaska! - podjął. - To pani nie ma prawa tu przebywać, nie ja, madamel Margot nie mogła znaleźć słów, aby wyrazić swoje oburzenie. Bez reszty upokorzona, odwróciła się na pięcie i bez słowa opuściła gabinet Edwarda. - Wreszcie ktoś pokazał Margot Grant, gdzie jej miejsce! - uśmiechnął się Alfredo, kiedy drzwi zamknęły się za rozwścieczoną Francuzką. - To jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem - zauważył Edward z nutą zdziwienia w głosie. 165
- Ale przede wszystkim zła, wściekła suka - powiedział Alfredo bardzo cicho. -1 proszę o tym nie zapominać, ani na chwilę... Neville Watkins spotkał się z Edwardem i Oliverim na lunchu w Rules. Ta wspaniała restauracja tuż przy Strandzie była jego ulubioną, więc po niespodziewanym telefonie od Edwarda natychmiast zarezerwował miejsca na pierwszą. Trzej mężczyźni usiedli przy najlepszym stoliku w lokalu i zajęli się przeglądaniem menu, czekając na przybycie Amosa Finnistera. Zdążyli wybrać dania i spokojnie popijali aperitify, kiedy detektyw szybkim krokiem przemierzył salę. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Musiałem pilnie porozmawiać z jednym z moich agentów... Z pełnym satysfakcji uśmiechem zajął miejsce naprzeciwko Neville'a. - Puściłem sprawę w ruch, sir - dodał. - Niedługo powinniśmy mieć w ręku te... Te medyczne papiery... Neville odpowiedział mu serdecznym uśmiechem. Darzył Amosa Finnistera głębokim szacunkiem. - Nie wątpię, że uda się panu je zdobyć - rzekł. - Wiem, jak ciężko i skutecznie potrafi pan pracować... Proszę zajrzeć teraz do menu i zamówić lunch. Napije się pan z nami sherry? - Bardzo dziękuję, panie Watkins, ale wolę nie pić. Czeka mnie dziś jeszcze mnóstwo roboty, więc muszę być zupełnie trzeźwy. Neville skinął głową. - Jak pan chce, ale jeden drink na pewno by panu nie zaszkodził... Amos uprzejmie odmówił, sięgnął po kartę dań i po chwili wszyscy czterej zamówili wybrane potrawy. - Posłuchajmy teraz, co ma nam do powiedzenia Ned - odezwał się Neville, pochylając się nad stołem. - Co takiego się wydarzyło, poza tym, że masz w ręku notatnik i dziennik swojego ojca, o czym już mnie zawiadomiłeś... Edward przyciszonym głosem podzielił się z Neville'em i Amosem swoim odkryciem co do liczb na mapie i ich prawdopodobnego znaczenia. Wyznał także, że jego zdaniem to ojciec Neville'a Rick Watkins był człowiekiem, którego Richard Deravenel nazywał swoim compadre. 173
- Szczerze mówiąc, chłopcze, mnie także przyszło to do głowy - rzekł Neville. - Kogóż innego twój ojciec mógłby darzyć tak kompletnym zaufaniem? A jeśli chodzi o liczby na mapie, to pozwól, że postawię pewne pytanie... Dlaczego twój ojciec ciągle wymieniał w notatniku akurat te kopalnie? Musiał mieć jakiś bardzo konkretny powód... - Sądzę, że coś jest z nimi nie tak, jak być powinno - oświadczył Alfredo. -Trudno zgadnąć, o co mogło chodzić, czuję jednak, że pan Richard dokonał jakiegoś ważnego odkrycia. Mówiłem już, że w czasie pobytu w Carrarze wydawał się bardzo zaniepokojony. Przyjechał do Włoch zamiast Aubreya Master-sa, ponieważ sam chciał się rozeznać w sytuacji. Nie da się zaprzeczyć, że wydobycie marmuru w naszych włoskich kopalniach maleje i jest możliwe, że ten sam problem pojawił się w kopalniach na terenie innych krajów... - Wątpię, aby chodziło o tę kwestię - odparł Neville. - Wuj Richard na pewno wspomniałby o tym mojemu ojcu, a on powiedziałby mnie... To coś innego. - Ale co? - zapytał Edward z zaniepokojeniem. - Co takiego mógł odkryć? - Nie wiem... - Neville potrząsnął głową. - Ty i Oliveri musicie mieć oczy i uszy otwarte, musicie bezustannie zachowywać czujność... - Z pewnością - mruknął Edward i nagle parsknął śmiechem. - Przeżyłem dziś rano ostre zderzenie z Margot Grant! - Pan Edward zachował się po prostu wspaniale - oświadczył z dumą Oliveri. - Potraktował ją dokładnie tak, jak należało! - Naprawdę? - Neville uniósł brew i mrugnął do kuzyna. - Powiedziałem jej, żeby dokładnie przeczytała statut firmy, a wtedy dowie się, że właściwie nie ma nawet prawa przebywać w siedzibie Deravenels. No, może trochę przesadziłem, ale udało mi się zbić ją z tropu. Wyszła bez słowa. - Obawiam się jednak, że jeszcze się jej nie pozbyliśmy... - wymamrotał Neville. - Na pewno jeszcze nie... Późnym popołudniem Edward wybrał się do Lily Overton. Tęsknił za nią i wiedział, że musi jak najszybciej przeprosić ją za długie milczenie. Drzwi otworzyła mu gospodyni, pani Dane. Jej twarz na widok gościa rozjaśnił radosny uśmiech. - Dobry wieczór, panie Deravenel! Bardzo się cieszę, że pana widzę! 167
- Dobry wieczór, pani Dane... - Edward uśmiechnął się serdecznie. - Proszę wejść. - Gospodyni cofnęła się, robiąc mu miejsce. - Zaraz powiem pani Overton, że pan przyjechał... Nie czuje się dziś zbyt dobrze,biedaczka. .. Zapraszam do salonu... - Jest chora? - zapytał Edward z zaniepokojeniem, wchodząc do saloniku, którego okna wychodziły na oszroniony ogród. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. - Och, nie, po prostu mała niedyspozycja... - Pani Dane posłała Edwardowi lekki uśmiech. - Przepraszam, pójdę ją zawiadomić. Edward zaczął spacerować po pokoju. Denerwował się trochę, niepewny, co dolega Lily. Kiedy myślał ojej łagodnej kobiecości, jasnej, promiennej urodzie, serdeczności i dobroci, jaką okazywała mu przez miniony rok, uświadomił sobie nagle, co różni ją od takiej kobiety jak Margot Grant. Uroda Lily była delikatna, prawdziwa, anielska, podczas gdy Margot Grant zimna i twarda. I taka też była sama Margot, kobieta kierująca się ambicją, gotowa na wszystko, byle tylko osiągnąć swoje cele. - Pani Overton prosi, żeby zechciał pan przyjść do niej do salonu na górze. - Głos pani Dane wyrwał Edwarda z zamyślenia. - Dziękuję! - odparł. Na moment zatrzymał się u stóp schodów. - Sam trafię, dziękuję pani bardzo - rzekł uśmiechając się do gospodyni. Pani Dane skinęła głową i zniknęła w kuchni. Edward dopiero teraz uświadomił sobie, że nadal ma na sobie palto, które służąca zapomniała zabrać i powiesić w garderobie, zdjął je więc i położył na stojącym pod ścianą krześle. Był już w połowie wysokości schodów, gdy u ich szczytu pojawiła się postać w powiewnym białym szyfonie i koronce. - Edward, kochany! - wykrzyknęła Lily. - Tak się cieszę, że przyjechałeś! Zamknął ją w objęciach, całując policzki, szyję i włosy. - Strasznie za tobą tęskniłem, skarbie - powiedział cicho, potem odsunął ją od siebie na odległość wyciągniętych ramion i niespokojnie zajrzał jej w twarz. - Co się dzieje? Pani Dane mówi, że źle się czujesz... Lily pieszczotliwie dotknęła jego policzka. - Nic szczególnego, po prostu byłam dzisiaj trochę znużona, to wszystko... - Zaśmiała się lekko. - Wygląda na to, że powoli się starzeję... 175
- Starzejesz się? Ty? Nigdy! - Edward objął ją i razem weszli do salonu. Było tu jak zwykle przytulnie i cicho. W kominku płonął ogień, gazowe lampy rozsiewały dookoła różowawe światło, a wazony ze świeżymi kwiatami sprawiały, że pokój pachniał wiosną. - Muszę cię przeprosić, Lily - odezwał się Edward, siadając na sofie. - Powinienem był odezwać się do ciebie w zeszłym tygodniu, ale rzuciłem się na głęboką wodę i nie miałem ani jednej wolnej chwili. - Nic nie szkodzi... - zamruczała. - Zastanawiałam się, co się z tobą dzieje, ale Vicky powiedziała mi, że praca pochłonęła cię bez reszty... - Posłała Edwardowi uroczy uśmiech i w jej policzkach pojawiły się delikatne dołeczki. -Dlatego przebaczam ci bez wahania... - Bardzo na to liczyłem, bo bez ciebie po prostu nie mógłbym żyć, Lii, naprawdę! Kiedy jestem z tobą, czuję się szczęśliwszy, spokojniejszy i rozluźniony... - przerwał i zmierzył ją zachwyconym spojrzeniem. - Oczywiście nie są to jedyne uczucia, jakie we mnie budzisz, ty kusicielko... - dodał znacząco, z uwodzicielskim błyskiem w szafirowych oczach. Lily chwilę milczała. Otuliła się koronkowym peniuarem i przygładziła ręką włosy. - Wybacz, że witam cię w tak niedbałym stroju, ale kiedy przyszedłeś, leżałam w łóżku. x^ - Więc może wrócimy tam, kochanie? - Edward podszedł do Lily, uniósł ku sobie jej twarz i musnął pocałunkiem rozchylone gorące wargi. - Chodź do łóżka, tym razem ze mną... Pozwól, żebym cię pieścił i sprawił ci przyjemność. .. Nie będziemy podejmować żadnych nadmiernych wysiłków, skoro nie czujesz się dobrze... W ogóle nie musisz nic robić, bo to ja obsypię cię pieszczotami... - Och, Ned, nie ma na świecie drugiego takiego mężczyzny jak ty... - wyszeptała Lily z czułym uśmiechem. Wszystkie jej troski znikły w jednej chwili, rozwiały się jak mgła. - Mam nadzieję - odrzekł. - Liczę, że twoim sercu naprawdę jestem tylko ja... Chodźmy, najdroższa... Ostrożnie pomógł jej wstać i poprowadził na drugą stronę korytarza, do sypialni. Chwilę później Lily leżała już wygodnie na łóżku, a Edward całował ją delikatnie. Nagle przestał, wrócił do drzwi i zamknął je na klucz. Zdjął surdut 169
i kamizelkę, rzucił na krzesło, rozwiązał krawat i zaczął rozpinać koszulę, ani na sekundę nie spuszczając wzroku z Lily. Wyciągnął do niej ramiona, uniósł ją i mocno przytulił do piersi. - Nie zgadniesz, jak bardzo brakowało mi ciebie w zeszłym tygodniu... -wymamrotał, rozwiązując białą jedwabną wstążkę, przytrzymującą peniuar i zsuwając go z jej gładkich, kremowych ramion. -1 wiem, że ty także za mną tęskniłaś, prawda? Ich spojrzenia się spotkały. Głęboka zieleń przeniknęła intensywny błękit i zniewoliła go w sobie. Żadne nie odwróciło oczu. W końcu Edward zaczął całować Lily, zagłębiając język w jej usta, tak ciepłe, tak miękkie... Jej smak podniecał go do szaleństwa. Pociągnął nocną koszulkę Lily w dół, a gdy opadła na podłogę, tworząc pienisty krąg wokół jej stóp, zrzucił koszulę i mocno objął ukochaną. - Pamiętaj, co powiedziałem, bez nadmiernych wysiłków - szepnął, zanurzając usta w jasnej fali jej włosów. - Ale ja jestem spragniona nadmiernych wysiłków... - odszepnęła. Drżącymi palcami zaczęła rozpinać jego spodnie. - Ja to zrobię... - Edward czuł, jak jego serce bije coraz szybciej. Lily położyła się na boku i patrzyła, jak kończy się rozbierać. Kiedy zbliżył się do niej, poczuła się zaskoczona. Jak to możliwe, że tak szybko wszedł w stan podniecenia? Po plecach przebiegł jej rozkoszny dreszcz. Edward wydawał jej się cudownie męski, w tej chwili bardziej fascynujący niż kiedykolwiek wcześniej. Uwielbiała w Edwardzie także i to, że nigdy jej nie poganiał, nie rzucał się na nią i nie obchodził się z nią w bezmyślny sposób. Był zawsze łagodny, czuły i kochający, najpierw dawał rozkosz jej, a dopiero później szukał własnej. Tego popołudnia zachowywał się tak samo - pieścił ją dotykiem, całował jej piersi, subtelnie drażnił sutki, aż stały się twarde i wrażliwe. Jego dłonie wędrowały po jej ciele z ogromną, niewypowiedzianą czułością. Muskał palcami szyję, włosy, brzuch, wsuwał je między jej uda i delikatnie masował najbardziej kobiecy zakątek, wyrywając westchnienia i okrzyki rozkoszy spomiędzy jej warg. Kiedy w nią wszedł, wsunął ręce pod jej plecy i uniósł ją ku sobie. Poruszali się razem, jak w rytm jednej melodii, jak jedno ciało. I razem też ulecieli wysoko na skrzydłach zmysłowej radości, niesieni falą ekstazy. Później Edward oparł czoło o pierś Lily i pogładził jej ciepły policzek. 177
- Nie istnieje dla mnie nikt poza tobą... - rzekł cichym, bardzo poważnym głosem. - Jesteś tylko ty, Lily, tylko ty... Było już późno, kiedy Amos Finnister znalazł się w Whitechapel, dochodziła dziewiąta. Wysiadł z dorożki i polecił woźnicy, aby zaczekał na niego godzinę. Mężczyzna z szacunkiem dotknął daszka czapki. - Będę czekał, panie - zapewnił. Amos ruszył przed siebie. Noc była piękna, niebo jak czarny aksamit, usiane srebrzystymi gwiazdami. Niewielki mróz, bezwietrznie, po prostu cudownie. Amos stał chwilę nieruchomo, patrząc na Tamizę. Zawsze kochał tę długą, powoli toczącą swe wody rzekę. W dzieciństwie ojciec przywoził go tutaj, do East Endu, do portu i opowiadał mu wspaniałe, czarodziejskie historie. Snuł opowieści o potężnych statkach z wysokimi masztami, które przypływały tu z całego świata, wioząc na pokładzie skrzynie z cejlońską herbatą, złotem z Afryki, diamentami z Indii, szafirami z Birmy, przyprawami z Karaibów i jedwabiem z Chin... Z egzotycznymi towarami, które tutaj rozładowywano i sprzedawano... W tamtych czasach Amos słuchał ich z zachwytem, spragniony niezwykłych przygód, a teraz chętnie je wspominał... Whitechapel... Tygiel ludzkości, tłum przybyszów z najróżniejszych krajów. Finnister doskonale znał to miejsce, nie tylko z odbywanych w dzieciństwie wycieczek, w czasie których często siadywał z ojcem na nabrzeżu, zajadając wędzone węgorze z bułką, ale także z lat pracy w policji, gdy jako posterunkowy co wieczór patrolował tę dzielnicę. W pobliżu doków spotykał i przyjaciół, i wrogów. Teraz także okolica zachwyciła go mnogością barw i pogodną atmosferą, która zwykle panowała tu mimo biedy, degradacji i przestępczości. Amos miał tutaj wielu bliskich znajomych. Niektórzy z nich byli handlarzami, inni prowadzili bary czy gospody, lecz prawie wszyscy mówili slangiem i chwalili się, że przyszli na świat właśnie w Whitechapel. Dobrzy ludzie... Whitechapel nie było złym miejscem, na świecie z pewnością istniało wiele gorszych. Finnister pociągnął nosem. W nocnym powietrzu rozprzestrzeniał się cudowny, gęsty zapach. Znowu pociągnął nosem i na sekundę przeniósł się w przeszłość. Myślał o ojcu, dobrym, uczciwym człowieku, który zginął za szybko, za młodo, oczywiście na służbie. Był policjantem i pewnie dlatego 171
Amos także wstąpił w szeregi stróżów prawa - podświadomie pragnął przynajmniej w ten sposób uczcić pamięć ojca. Przystanął i znowu zaciągnął się wspaniałym aromatem. Postanowił kupić sobie pieróg. Na samą myśl o tym ślina wypełniła mu usta. Kilka sekund później zauważył ulicznego handlarza z wózkiem i przyśpieszył kroku. - Dobry wieczór, panie! - Mężczyzna z szacunkiem podniósł dłoń do czapki. - Z warzywami czy z mięsem? - Z mięsem. I poproszę dużo sosu. - Moja żona jest najlepszą kucharką w Whitechapel, panie, słowo daję! -Handlarz szczypcami wyciągnął pieróg i pokazał ją Amosowi. - Widzi pan, jaki przypieczony, chrupiący wierzch? Złocisty, aż brązowy, widzisz pan? Włożył pieróg do małej torebki z białego papieru, nabrał chochlą sosu i polał nim ciasto. - Ile się należy? - spytał Amos, czując, jak z głodu burczy mu w brzuchu. - Dwa pensy, panie. Detektyw zapłacił, podziękował i poszedł dalej. Z przyjemnością wdychał zapach potrawy, czekając, aż odrobinę ostygnie. Po chwili przysiadł na murku pod gazową latarnią i powoli wbił zęby w ciasto, które wyjątkowo mu smakowało. Pieróg był jego kolacją, i to nie byle jaką. O wiele smaczniejszą niż kromka chleba z serem, którą zwykle proponowała mu Lydia, albo jej druga specjalność, czyli kawałek jagnięciny na zimno z bułką. Amos westchnął głęboko. Nienawidził siebie za to, że w tak krytyczny sposób myślał o żonie. Biedna Lydia... Najbardziej dokuczały jej migreny, czasami także reumatyzm. Biedna Lydia, ofiara bólu i innych dolegliwości, wiecznie nieszczęśliwa... Ostatnio ciągle była ponura, nie miała siły na uśmiech. Biedna Lydia, naprawdę... Amos błyskawicznie pochłonął pieróg i teraz, zmierzając w kierunku Li-mehouse, doszedł do wniosku, że ma ochotę czegoś się napić. Może kufel piwa na lepsze trawienie, pomyślał. Dlaczego nie? Niedaleko znajdowała się gospoda Czarny Łabędź, wśród miejscowych znana jako Brudna Kaczka. Przyśpieszył kroku i po chwili mocno pchnął podwójne drzwi. Przy barze poprosił o kufel gorzkiego i wychylił połowę zaraz po tym, jak postawiono je przed nim, pieniste i pyszne. Dobre piwo... Kto wie, może nawet zamówi jeszcze jedno... 179
Barman obrzucił go uważnym spojrzeniem spod zmrużonych powiek. - Byłeś tu posterunkowym, nie? - zagadnął. - Tak jest - odparł z uśmiechem Amos. - Ale odszedłem już z policji... Nazywam się Finnister. Mężczyzna zarechotał. - Finnister, tak! Nazywaliśmy cię „Zły Finnister"! Amos parsknął śmiechem, wypił piwo, położył pieniądze na kontuarze, pożegnał się i szybko wyszedł. Poszedł w stronę Chinatown w Limehouse, okolicy pełnej małych sklepików z najrozmaitszymi towarami, od jedwabi, ubrań i biżuterii po leki i zioła. Nie brakowało tam także chińskich sklepów, restauracji, a nawet palarni opium. Amos uwielbiał chińską kuchnię, chociaż ostatnio kompletnie o tym zapomniał. Teraz było już za późno - na kolację zjadł pieróg, ulegając cudownym aromatom z lat młodości. Postanowił, że wróci tu innego dnia i zafunduje sobie prawdziwą ucztę w chińskiej restauracji. Wkrótce dotarł do celu swojej wyprawy, małego sklepiku pana Fu Yung Yena na parterze cofniętego od ulicy domu. W oknie paliło się jeszcze światło, gdy Amos kilka razy zastukał do drzwi. Musiał powiedzieć, kim jest, i powtórzyć swoje nazwisko, żeby drzwi w końcu się otworzyły. Fu Yung Yen ubrany był w długą czarną bawełnianą szatę z charakterystycznym stojącym kołnierzykiem, znad uszu zwisały mu długie kosmyki siwiejących włosów, a na czubku głowy nosił okrągłą czapeczkę. Powitał Amosa szerokim uśmiechem. - Niech pan wejdzie... - przemówił cicho, prawie szeptem. - Noc jest zimna... Wnętrze sklepu było słabo oświetlone, powietrze pachniało korzennymi przyprawami. W tle dawał się wyczuć lekki aromat kamfory i olejków zapachowych. Nie było to nieprzyjemne i Amos zwykle chętnie tu zaglądał. - Jak żona? - zagadnął Chińczyk. - Znowu dręczą ją silne migreny, panie Yung Yen. Chciałbym kupić proszek na ból głowy, ten co zwykle... Zielarz kiwnął głową, wszedł za ladę i zaczął odmierzać białe sproszkowane składniki z różnych pojemników. Utłukł je i wymieszał w moździerzu, prze-sypał puder do papierowej torebki, zakleił i wręczył Amosowi. - Potrzebna mi też będzie maść na te jej bóle w rękach i nogach... 173
- Ach tak, rozumiem... - mruknął Chińczyk. - Mój balsam... Podał detektywowi szklany słoiczek, wypełniony brunatną maścią. Finnister oparł się o ladę, utkwił baczne spojrzenie w twarzy pana Fu Yung Yena i podał mu karteczkę. - Ma pan może ten środek? - zapytał. Zielarz przeczytał nazwę i skinął głową. - Ile panu potrzeba? - Zdam się na pańskie rozeznanie, panie Fu... - Na jedną noc zdrowego, mocnego snu? - Chińczyk lekko uniósł brwi. - Tak... - Chwileczkę... Aptekarz zniknął za drzwiami i wrócił po dłuższej chwili, kładąc na kontuarze małą paczuszkę w fioletowym papierze. - Dziękuję - rzekł Amos. - Ile jestem winien? Fu Yung Yen z uśmiechem wystawił rachunek. Finnister przeczytał kwotę raz i drugi, wyjął pieniądze i bez sprzeciwu zapłacił. Później schował zakupy do kieszeni palta i kiwnął głową. - Życzę dobrej nocy, panie Yung Yen... I bardzo dziękuję. - Proszę wrócić, zawsze chętnie pana widzę. .. - Na pewno niedługo zjawię się znowu - odparł Amos. Jednak kiedy zamknął za sobą drzwi sklepiku, pomyślał, że może nigdy już tu nie wróci.
R_O_Z_p_Z_I_A_Ł DWUDZIESTY Było już późno, gdy Edward Deravenel opuścił dom Lily, o wiele później, niż planował. Przechodząc przez Belsize Park Gardens i kierując się w stronę głównej drogi, uświadomił sobie, że nie minęła go ani jedna dorożka czy powóz. Rozejrzał się i szybkim krokiem ruszył przed siebie, pewny, że bliżej centrum bez trudu złapie jakiś środek transportu. Wrócił myślami do notatnika z kolumnami cyfr oraz wniosków, do jakich wcześniej doszedł wspólnie z Alfredem. Obaj uważali, że coś złego dzieje się z należącymi do Deravenels kopalniami złota i kamieni szlachetnych. Liczba przypisana na mapie Birmie nie powtarzała się w notatniku, co najprawdopodobniej oznaczało, że wydobywanie szafirów odbywa się bez przeszkód, tak jak działo się to od lat. V Mężczyzna, który podszedł do niego, wyrósł na ścieżce jak spod ziemi, a w każdym razie tak wydawało się Edwardowi. - Pszpraszam sznownego pana... - odezwał się gardłowo, londyńskim slangiem. - Będzie pan tak łaskawy i powie mi, jak trafić do Hampstead? Troszkę się zgubiłem... Edward potrząsnął głową. - Przykro mi, ale nie mogę pomóc - odparł, jak zwykle bardzo uprzejmie. -Wiem tylko, że powinien pan dalej iść w kierunku północnym... Cios wymierzono mu od tyłu. Ciężka pałka spadła najpierw na jego ramię, a potem na plecy. Brutalna siła uderzeń powaliła Edwarda na kolana. Krzyknął głośno, otwartymi ustami gorączkowo łapał powietrze. Upadł na twarz, z wyciągniętymi do przodu ramionami, jakby próbował chwycić się mężczyzny, który go zagadnął, lecz tamtego już nie było, zniknął bez śladu. Było ich trzech - ten, który odwrócił uwagę Edwarda, i dwóch potężnie 182
zbudowanych bandziorów z pałkami. Chwilę rozmawiali cicho, potem jeden pochylił się nad Edwardem, popatrzył na niego z bliska i wyprostował się. - Chyba nie oddycha... - mruknął. - Może już kipnął... Lepiej zwijajmy się stąd, zanim przyjadą gliniarze! Pobiegli w stronę wąskiej uliczki. Wszędzie było tak pusto, że odgłos ich kroków gromkim echem odzywał się między domami. Z nieba sączyła się mżawka, wilgotne powietrze i zimny wiatr zniechęcały do późnych spacerów. Edward wciąż leżał na ścieżce. Minęło dużo czasu, zanim ktoś pojawił się w pobliżu. Neville siedział z Amosem Finnisterem w poczekalni kliniki Guy's Hospital i bez słów modlił się, aby Ned jak najszybciej odzyskał przytomność. Wiedzieli już, że został dotkliwie pobity i że lekarzy najbardziej niepokoją uszkodzenia czaszki. Obaj mężczyźni milczeli. Neville miał poszarzałą z niepokoju twarz i nie chciało mu się rozmawiać, natomiast Amos nie śmiał się odezwać. Bał się przeszkadzać swojemu głęboko zamyślonemu pracodawcy. Drzwi poczekalni otworzyły się i do środka weszła Cecily Deravenel z Nan, żoną Neville'a. Neville instynktownie podniósł się i pośpieszył im na spotkanie. Opiekuńczym gestem otoczył ciotkę ramieniem, podprowadził ją do krzesła i przedstawił Amosowi. Nan znała już Finnistera, który bywał częstym gościem w jej domu. - Dziękujemy za wszystko, co zrobił pan dla pana Deravenela - odezwała się. - Nie wiem, co by się z nim stało, gdyby nie pan... - Szczęśliwym trafem jeden z moich ludzi czuwał... - wymamrotał detektyw. - Miał na oku pana Deravenela... Jestem przekonany, że pan Edward za parę dni wróci do równowagi, czuję, że tak będzie... Cecily obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Ja także chcę serdecznie panu podziękować - powiedziała ciepło. - Nie jest jeszcze dla mnie jasne, co właściwie się stało... - Potoczyła wzrokiem od Amosa do Neville'a. - Kto napadł Neda? - Nie jesteśmy pewni, ciociu Cecily. Edward jest nieprzeciętnie wysoki i bardzo silny. Moim zdaniem trzeba było kilku napastników, aby go obezwładnić... 176
- Oczywiście, rozumiem, co masz na myśli... - Cecily wzięła głęboki oddech i ze smutkiem pokręciła głową. - Na razie nic nie wiadomo, czy tak? - Tak, ciociu Cecily... - Neville pocieszającym gestem lekko dotknął jej ramienia. - Na razie nie mamy żadnych wiadomości, niestety... Cecily przygryzła wargi, starając się powstrzymać łzy, które nagle napłynęły jej do oczu. Podeszła do okna i długo wpatrywała się w nagie drzewa na dziedzińcu. Stała tam jakiś czas, odwróciła się dopiero wtedy, gdy odzyskała panowanie nad sobą. - Czy mógłby pan opowiedzieć mi całą tę historię od początku, panie Finnister? Nic z tego wszystkiego nie rozumiem, pewnie z powodu zdenerwowania... - W tych okolicznościach to nic dziwnego, pani Deravenel... Chętnie przekażę pani wszystko, co sam wiem... Od pewnego czasu razem z panem Wat-kinsem rozmawialiśmy o możliwości ataku na pana Edwarda, z powodu tej sytuacji z Grantami, oczywiście... Zwykle po zakończeniu pracy towarzyszył mu pan Will Hasling, ale mimo to zdecydowaliśmy, pan Watkins i ja, że pan Edward powinien mieć. No, kogoś w rodzaju ochroniarza. Któryś z moich ludzi czuwa nad nim codziennie, chociaż nie zawsze jest to konieczne. Wczoraj po południu pan Edward wyszedł z pracy sam, więc mój człowiek poszedł za nim aż do Belsize Park. ^ - Mój syn pojechał spotkać się z panią Overton, prawda? - przerwała mu Cecily. Amos przyjął jej uwagę z pewnym zaskoczeniem, ale spokojnie kiwnął głową. - Ochroniarz kręcił się w okolicy - podjął. - Pan Edward spędził w domu pani Overton mniej więcej trzy godziny i wyszedł trochę po dziewiątej. Ubiegła noc była bardzo ciemna, na ulicy nie było żywego ducha. Mój człowiek szybko uświadomił sobie, że może wydarzyć się coś złego i pobiegł za panem Deravenelem. Był już blisko, kiedy nagle pan Edward został napadnięty przez trzech mocno zbudowanych ludzi i... - I tak nie udałoby mu się zapobiec atakowi - zauważyła cicho Cecily. - Właśnie, pani Deravenel... Kiedy tamci uciekli, Harry Forbes, mój agent, przewrócił pana Edwarda na plecy i z ulgą stwierdził, że żyje. Potem pobiegł na poszukiwanie policjanta. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wpadł na po177
sterunkowego, który patrolował Primrose Hill, ten zaś sprowadził posiłki i kazał przetransportować pana Edwarda do tego szpitala... Cecily skinęła głową. - Dziękuję panu, teraz już wszystko jest jasne... - Spojrzała na Nevil-le'a i położyła dłoń na jego ramieniu. - Moglibyśmy wyjść na chwilę na zewnątrz, mój drogi? - zapytała cicho. - Chciałabym zamienić z tobą parę słów. - Oczywiście... Neville pomógł ciotce wstać z krzesła i wyszedł za nią na korytarz. Kiedy zostali sami, Cecily spojrzała mu prosto w oczy. - To sprawka Grantów, prawda? - Obawiam się, że tak... - Neville skrzywił się lekko. - Sprawa wydaje się dość przejrzysta... Zegarek Neda został w kieszeni surduta, notes także, zniknęły tylko banknoty, niewątpliwie zabrane po to, aby upozorować napad rabunkowy. .. - Ned nigdy nie nosi przy sobie dużych sum. Gdy wraca do domu, Swin-ton bardzo często musi płacić za dorożkę z domowych pieniędzy... - Ja nie mam cienia wątpliwości, że opryszków nasłali Grantowie - powiedział twardo Neville. - Kto inny mógłby to zrobić? - Co z nimi zrobimy? Są dla nas poważnym zagrożeniem. - Wydaje mi się, że będziemy musieli przeprowadzić akcje odwetowe, choćby po to, by zrozumieli, że trzeba się z nami liczyć. Na razie chcę spokojnie przemyśleć parę spraw, a przede wszystkim nie działać w pośpiechu, bez zastanowienia. Musimy zachować ogromną ostrożność i nie robić nic, co naraziłoby nas na podejrzenia ze strony policji, zgadza się ciocia ze mną? - Naturalnie, mój drogi. Zostawiam tę sprawę w twoich rękach. Jesteś bardzo bystrym człowiekiem, odziedziczyłeś inteligencję po moim bracie, a twoim ojcu... - Nazywam się Michael Robertson - przedstawił się lekarz, który wszedł do poczekalni kilka godzin później, tuż przed południem. Z uśmiechem podszedł do Neville'a, który na jego widok zerwał się z miejsca i zrobił krok w jego stronę. - Jestem Neville Watkins, doktorze, kuzyn pana Deravenela. Z pana wyrazu twarzy wnioskuję, że Edward odzyskał świadomość, czy tak? 185
- Tak jest. W tej chwili śpi. Powinien jak najwięcej odpoczywać, nie wolno zakłócać mu spokoju. - Rozumiem. - Neville ujął ciotkę pod ramię i podszedł z nią do lekarza. -Oto matka chorego, panie doktorze, pani Cecily Deravenel. - Czy mój syn był w stanie śpiączki? - zapytała Cecily, ściskając rękę doktora Robertsona. - Nie, na szczęście nie zapadł w śpiączkę, ale dość długo był nieprzytomny. Odniósł poważne obrażenia, lecz mogę panią zapewnić, że w pełni wróci do zdrowia, proszę się nie obawiać.
R O Z D Z I A Ł DWUDZIESTY PIERWSZY Edward budził się powoli. Zamrugał, usiłując się zorientować, gdzie jest. Spróbował się podnieść, ale nagle odkrył, że całe jego ciało jest potwornie obolałe i sztywne. Rozejrzał się po pokoju, białym i skąpo umeblowanym, i zrozumiał, że jest w szpitalu. Opadł na poduszki, ściągnął brwi i powoli zaczął przypominać sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru. Wyszedł od Lily później, niż planował, i ruszył przed siebie przez Belsize Park Gardens, rozglądając się za dorożką... Nagle zatrzymał go obcy mężczyzna i zapytał o drogę, a sekundę później ktoś napadł go z tyłu. Uniósł ramię, delikatnie dotknął głowy, pomacał bandaże i powoli przesunął palcami po twarzy. Wiedział, że musiał odnieść sporo obrażeń, ponieważ cała głowa mocno go bolała, podobnie jak kark, plecy i ramiona. Przypomniał sobie, jak upadł na kolana, powalony mocnymi ciosami. Kto go napadł? Złodzieje, którym zależało na gotówce i cennych drobiazgach? A może atak zorganizowali i opłacili wrogowie Deravenelów? Nie potrafił udzielić sobie odpowiedzi na te pytania, nie wiedział też, jak znalazł się w szpitalu. Minęło parę chwil, zanim udało mu się usiąść. Odrzucił przykrycie i powoli opuścił nogi na podłogę. Myślał, że nie wstanie, ale w końcu przezwyciężył słabość ciała, chociaż nogi uginały się pod nim, a zawroty głowy powodowały mdłości. Ciężko usiadł na brzegu łóżka, zastanawiając się, jak wezwać pielęgniarkę. Musiał poznać odpowiedzi na dręczące go pytania, dowiedzieć się czegoś więcej. Był słaby jak dziecko. Osunął się na poduszki, nie miał jednak dość siły, aby dźwignąć nogi na łóżko. Nie umiałby powiedzieć, jak długo leżał tak bezwład180
nie, z nogami zwisającymi na podłogę. Może trwało to dwadzieścia minut, może więcej... Nagle jego twarz omiótł powiew chłodnego powietrza. Drzwi otworzyły się i Edward odetchnął z ulgą. W końcu zjawiła się pielęgniarka... - Dobry Boże, co pan wyprawia, panie Deravenel?! - wykrzyknął męski głos. Sekundę później mężczyzna pochylił się nad Edwardem z wyrazem głębokiego zaniepokojenia na twarzy. - Dobrze się pan czuje? - zapytał. - Tak... Trochę zakręciło mi się w głowie, kiedy próbowałem wstać z łóżka... - Nic dziwnego! Chwileczkę, zaraz pomogę panu wygodniej się ułożyć! -Mężczyzna podniósł nogi Edwarda i oparł je na łóżku. - Jestem Michael Robertson, pański lekarz. - Tak mi się wydawało. - Edward uśmiechnął się słabo. Doktor Robertson wyglądał na czterdzieści parę lat, miał ciemne włosy, miłą powierzchowność, ciemnoszary garnitur pod białym fartuchem i słuchawki na szyi. Otaczała go aura spokoju i profesjonalizmu. - Czy jestem poważnie ranny? - Edward lekko uniósł brwi. Doktor Robertson bezbłędnie wychwycił nutę niepokoju w głosie pacjenta. - Uważam, że najgorsze ma pan już za sobą. Przywieziono pana ubiegłej nocy, nieprzytomnego... Doznał pan wielu obrażeń, ale teraz pana stan jest znacznie lepszy. Jak głowa? Boli? Ma pan zawroty? - Nie, nie boli, ale mam uczucie dziwnej ociężałości... I piecze mnie czoło i broda... - Pamięta pan, czy uderzono pana w twarz? - Nie, dostałem kilka mocnych ciosów w plecy i lewy bark. Upadłem do przodu i pewnie poraniłem twarz. Pamiętam też uderzenie w głowę, a potem już nic... Najwyraźniej ten cios pozbawił mnie przytomności. Ale chyba nie odniosłem jakichś dotkliwych obrażeń... - Nie , raczej nie. - Lekarz uśmiechnął się uspokajająco. - Więc mogę dzisiaj wrócić do domu? - Nie, panie Deravenel, muszę zatrzymać pana na kilka dni na obserwacji. Chcę mieć absolutną pewność, że niczego nie przegapiliśmy. Edward milczał chwilę. 181
- Czy moja matka została powiadomiona, że tutaj jestem? - spytał w końcu. - Oczywiście. Była tutaj nawet, ale wróciła do domu, żeby przygotować dla pana coś do jedzenia, w każdym razie tak powiedział mi pan Watkins. Ma przyjechać za jakiś czas, razem z panią Watkins. Pański kuzyn czeka tu i bardzo chce z panem porozmawiać. Czuje się pan na siłach, żeby się z nim zobaczyć, czy woli pan jeszcze odpocząć? - Nie, nie, czuję się już całkiem dobrze, doktorze Robertson! I bardzo dziękuję panu za tak troskliwą opiekę, naprawdę! Lekarz skinął głową, założył stetoskop i pochylił się nad Edwardem, aby osłuchać jego serce. Potem poświecił mu małą latarką w oczy i położył chłodną dłoń na czole, badając temperaturę. Uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem, obiecał, że niedługo znowu zajrzy i wyszedł. - Nie rozumiem tylko, w jaki sposób tu się znalazłem... - mruknął Edward, patrząc na Neville'a spod lekko ściągniętych brwi. -1 skąd się dowiedziałeś, że trafiłem do szpitala... Czy miałem w kieszeni portfel? Bo zawsze noszę w nim kartkę z podstawowymi danymi osobistymi. Ale przecież rabusie na pewno go ukradli, prawda? - Tak - odparł szybko Neville, przysuwając krzesło bliżej łóżka i zniżając głos. - Jestem jednak przekonany, że nie byli to zwyczajni rabusie, lecz o tym za chwilę... Zamawiasz ubrania u doskonałego krawca z Saville Row, który zawsze wszywa kawałek płóciennej taśmy z nazwiskiem klienta do wewnętrznej kieszeni surduta i właśnie dzięki temu policjanci zidentyfikowali cię zaraz po przewiezieniu do szpitala. Jeśli zaś chodzi o to, w jaki sposób ja zostałem poinformowany o napadzie, to już inna historia... Oczy Edwarda, uderzająco błękitne w posiniaczonej twarzy, rozbłysły ciekawością. - Opowiedz mi wszystko... - poprosił. Kąciki ust Neville'a uniósł lekki uśmieszek. - Za moim przyzwoleniem Finnister zlecił jednemu ze swoich ludzi, aby cię pilnował. Wczoraj w nocy zaatakowało cię dwóch potężnie zbudowanych drabów, więc agent Finnistera mógł tylko pobiec po policję, oczywiście, kiedy stwierdził, że jeszcze żyjesz... 189
- Widział napad, tak? - Z pewnej odległości. Wcześniej zauważył nieznajomego, który zatrzymał cię na ścieżce, później ten sam człowiek rozmawiał z napastnikami, zanim rzucili się do ucieczki. - Neville pokręcił głową. - Nie wydaje cię się dziwne, że nasi ojcowie i bracia też zginęli z powodu mocnych ciosów w głowę? Edward na moment zacisnął powieki, a gdy je uniósł, jego oczy były zimne jak lód. Uniósł się na poduszkach i utkwił wzrok w twarzy kuzyna. - Identyczny sposób działania, o to ci chodzi? - mruknął ponuro. - Tak. Nie mam wątpliwości, że napadli cię ludzie zatrudnieni przez frakcję Grantów. Musieli cię obserwować, to jasne. Dobrze, że Finnister wysłał za tobą agenta, który szybko zgłosił mu sprawę, a wtedy Finnister natychmiast poinformował o wszystkim mnie, ja zaś z kolei powiadomiłem twoją matkę. Edward milczał, w skupieniu rozważając słowa kuzyna. - Wiem, co mi zaraz powiesz... - odezwał się w końcu. - Powinienem mieć zawodowego ochroniarza, a najlepiej kilku... Nie zamierzam się z tobą spierać... Możesz wciągnąć Willa na swoją listę płac, dopóki nie zacznie pracować ze mną w Deravenels, i zlecić Amosowi wyszukanie odpowiednich ludzi... - Dziękuję, że podchodzisz do tego w tak rozsądny sposób, mój drogi. Wiem, że nie jesteś zachwycony, ale, niestety, w tej sytuacji jest to absolutnie konieczne. Nie mogę pozwolić, aby coś ci się stało... - Neville chwycił dłoń kuzyna i zamknął ją w mocnym uścisku. - Jesteśmy w tym razem i obiecuję, że będziesz mógł wesprzeć się na mnie jak na skale. - A ty na mnie, gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebował... - Edward uśmiechnął się, lecz jego twarz wykrzywił nagle bolesny grymas. - Kiedy poruszam ustami, bolą mnie mięśnie twarzy... Nieważne... O czym to mówiłem? Ze zawsze możesz na mnie liczyć, chociaż pewnie moja pomoc nigdy nie będzie ci potrzebna. - Ach , nie mów tak, nie kuś Opatrzności! Nigdy nie wiadomo, kiedy życie wymierzy nam cios. Katastrofa się czai za każdym rogiem... Na niektórych... Słowa Neville'a sprawiły, że po plecach Edwarda przebiegł zimny dreszcz. Nic nie powiedział, lecz włosy nagle zjeżyły mu się na karku. 183
Neville uwolnił dłoń kuzyna i wyprostował się. - Pomyślałem sobie, że przecież mój brat mógłby przyjechać do Londynu i dotrzymać ci towarzystwa - rzekł. Stworzylibyście zgrany zespół, Johnny, Will i ty... Często trenowaliście razem boks, prawda? - Tak jest! Poza tym Johnny zawsze był mi bardzo bliski... Zastanawiam się tylko, czy będziesz mógł się bez niego obyć, bo przecież Johnny pracuje w waszej rodzinnej firmie... - Wydaje mi się, że nie będzie z tym problemu - odparł Neville. - Szefowie placówek na północy kraju zostali doskonale wyszkoleni przez nas obu, więc powinni sobie poradzić. Tak czy inaczej, zmiana dobrze zrobi mojemu bratu, zresztą później zawsze moglibyśmy znaleźć dla niego miejsce w Deravenels... - Jeżeli tak, to z radością powitam Johnny ego. - W oczach Edwarda zabłysła radość. Młodszy brat Neville'a zawsze miał specjalne miejsce w jego sercu. - Będziemy musieli odpowiedzieć na atak Grantów - odezwał się Neville. Edward popatrzył na niego uważnie. - W jaki sposób? - Jeszcze nie wiem... Nie myśl o tym na razie, wcześniej czy później coś na pewno przyjdzie mi do głowy. Nie ma pośpiechu. Ktoś głośno zastukał do drzwi i otworzył je gwałtownie, mocnym pchnięciem. Zanim Edward zdążył złapać oddech, do pokoju weszły jego matka i Nan, George, Richard i Meg, a za nimi Will Hasling. Neville zerwał się z krzesła i pośpieszył na spotkanie ciotki, a jego żona i Meg uciszały chłopców. - Uspokój się, George! - syknęła Meg, przyciągając do siebie młodszego brata. Richard, jak zwykle, był opanowany i milczący, choć w jego szaroniebieskich oczach malował się wyraz niepokoju i troski. Trudno mu było znieść świadomość, że jego ukochany Ned doznał poważnych obrażeń. Cecily chwyciła dłoń najstarszego syna i mocno ją ścisnęła. - Och, Ned, twoja biedna głowa... I twarz, tak strasznie posiniaczona... -Cecily Deravenel, zawsze tak chłodna, poczuła nagle, że jej oczy wypełniają się gorącymi łzami. 191
- Nic mi się nie stało, mamo... Doktor mówi, że wszystko jest w porządku, więc się nie martw, proszę... Za parę dni będę jak nowy... Ned spojrzał na Richarda i przywołał go do siebie. - Jestem cały i zdrowy, Mała Rybko, słowo daję. Richard uśmiechnął się pierwszy raz tego dnia i przycisnął do piersi drugą rękę brata. - Mama powiedziała nam, że napadli cię złodzieje, Ned... - Bałeś się? - zapytał George, który jakoś wyrwał się Meg i teraz stał przy łóżku obok Richarda. - Nie , oczywiście że nie! - wykrzyknął Richard, mierząc George'a pełnym oburzenia wzrokiem. - Ned nigdy się nie boi, prawda, Ned? - Tym razem nawet nie miałem czasu się przestraszyć. - Ned z czułością patrzył na młodsze rodzeństwo. - Potrzeba ci czegoś? - spytała Meg. - Mama i ciocia Nan przyniosły mnóstwo przysmaków, ale może chciałbyś dostać coś jeszcze... - Chciałbym jak najszybciej znaleźć się w domu, pod twoją czułą opieką, kochanie, ale doktor Robertson życzy sobie, żebym został tu do jutra, tak na wszelki wypadek. Chce mieć pewność, że z moim twardym łbem wszystko jest w jak najlepszym porządku... - Ma jakieś obawy co do obrażeń głowy? - zapytała Cecily z zaniepokojeniem. - Nie, mamo, to tylko środki ostrożności... Dobrze wiesz, jacy są lekarze... - Edward odwrócił głowę i uśmiechnął się do Willa. - Dzięki, że przyjechałeś, stary... Co tam dźwigasz? - Kosz piknikowy. Swinton przygotował prawdziwą ucztę, w każdym razie tak mi powiedział. Zapytałem pielęgniarkę z oddziału, czy nie dałoby się wykombinować jakiegoś stolika, żeby wyjąć te wszystkie smakołyki, i już poszła poszukać czegoś odpowiedniego. O, to właśnie ona... Nieco później, kiedy wesoły piknik dobiegł już końca, w pokoju chorego zostali tylko Neville i Will Hasling. Chcieli omówić z Nedem parę ważnych spraw i towarzyszyć mu podczas rozmowy z policjantami, którzy mieli wkrótce zjawić się w szpitalu. Neville właśnie skończył tłumaczyć wszystko Willowi i zaproponował mu 185
dołączenie do jego zespołu, kiedy do pokoju wszedł doktor Robertson, prowadząc policjanta w mundurze i detektywa. Po dokonaniu prezentacji detektyw w cywilu, inspektor Laidlaw, wysunął się do przodu. - Mógłby pan opowiedzieć nam dokładnie, co się zdarzyło, panie Derave-nel? Mamy wprawdzie policyjny raport sporządzony przez posterunkowego, który patrolował teren obejmujący Belsize Park, ale właściwie nic z niego nie wynika. - Oczywiście, inspektorze, chętnie panom pomogę - odparł Ned. - Późnym popołudniem byłem z wizytą u przyjaciółki, która mieszka w Belsize Park Gardens. Zostałem na kolacji i wyszedłem później, niż zamierzałem, dopiero koło dziewiątej. Ruszyłem w stronę głównej drogi, rozglądając się za dorożką. Zaskoczyło mnie, że na ulicy było zupełnie pusto, ale spokojnie szedłem dalej, cóż miałem robić... Zmierzałem w kierunku Primrose Hill. W pewnym momencie zatrzymał mnie jakiś przechodzień, który chciał się dowiedzieć, jak dotrzeć do Hampstead. Zamieniłem z nim kilka słów i właśnie wtedy zostałem uderzony, najpierw w plecy, potem w głowę. Upadłem na twarz i straciłem przytomność. To wszystko, co wiem, inspektorze. Dziś ocknąłem się tutaj, w szpitalnym łóżku... Inspektor Laidlaw mocno zacisnął wargi. - Obawiam się, że nieszczególnie nam to pomoże, ale przynajmniej coś wiemy... Może pan opisać pieszego, który pana zatrzymał? - Średniego wzrostu, jasne oczy, przeciętna twarz... Na głowie miał wełnianą czapkę, szalik na szyi i znoszony płaszcz... W żaden sposób nie rzucał się w oczy, niestety. Pomyślałem, że chyba niezbyt dobrze mu się powodzi... - A jego akcent? Potrafi go pan określić? - Tak, naturalnie! To był urodzony londyńczyk! Policjant pokiwał głową i schował notes do kieszeni. - Stracił pan portfel, prawda, panie Deravenel? Jednak poza tym napastnicy nic nie zabrali, zostawili nawet złoty zegarek z dewizką i takież spinki do mankietów... Czy sądzi pan, że celem napadu była kradzież, czy też atak na pańską osobę, dokonany z osobistych względów? - Dobry Boże, skąd mogę wiedzieć! - wykrzyknął Ned. 193
- Ma pan jakichś wrogów? - Żadnych, o ile mi wiadomo. - Rozumiem... - mruknął inspektor. - Cóż, wszystko wskazuje na to, że mamy do rozwikłania trudną zagadkę... Gdyby pan coś sobie przypomniał, proszę jak najszybciej skontaktować się ze mną, dobrze? - Na pewno to zrobię, inspektorze.
R O Z D Z I A Ł DWUDZIESTY DRUGI John Summers, zazwyczaj cierpliwy, spokojny i opanowany, był podekscytowany i rozdrażniony. Chodził w tę i z powrotem po swoim gabinecie w Dera-venels, sfrustrowany i zły. W nocy nie mógł zasnąć, więc wstał o świcie i przyjechał do pracy wcześniej niż zwykle. Żaden z jego kolegów jeszcze się nie zjawił, dlatego nie mógł przeprowadzić z nimi rozmowy. I właśnie to było przyczyną jego wściekłości. Poprzedniego wieczoru, tuż przed kolacją, został poinformowany, że Edward Deravenel stał się ofiarą fizycznej napaści i trafił do szpitala, poważnie ranny. Summers zareagował na tę wiadomość gniewem i oburzeniem. Nie potrzebne mu były teraz żadne dodatkowe kłopoty, a pobity Deravenel przedstawiał spory problem. Summers przysiągł sobie, że jeżeli to jego ludzie byli zamieszani w tę sprawę, ciężko za to zapłacą. W końcu przerwał nerwowy spacer, podszedł do wychodzącego na Strand okna i wyjrzał. Nie było jeszcze dziewiątej, lecz na ulicy panował duży ruch. Konne powozy, dorożki i omnibusy, ręczne wózki, wyładowane po brzegi i z trudem pchane przez handlarzy, tłum pieszych - wszystko to tłoczyło się i przelewało pod oknami Summersa w ten słoneczny marcowy ranek... John Summers wrócił do biurka i usiadł. Zetknął dłonie czubkami palców, potoczył wzrokiem po dużym, pięknie urządzonym gabinecie i zaczął się zastanawiać nad konsekwencjami napadu na Deravenela. Mocno niepokoiło go przeczucie odwetu. Summers miał dwadzieścia osiem lat i był przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną o dość ostrych rysach twarzy. Sprawiał wrażenie typowego Anglika -miał jasną skórę, brązowe włosy i jasnoszare oczy. Szczupły, lecz dobrze umięśniony i dość atletyczny, przewyższał wzrostem większość rodaków. Ubierał 188
się elegancko, ale bardzo konserwatywnie, co w pewnym sensie stanowiło odbicie jego poglądów na życie. Był człowiekiem Henry ego Granta, od zawsze, podobnie jak przed nim jego ojciec. Summersowie od ponad dwustu lat podtrzymywali rodzinny sojusz z Deravenelami Grantami z Lancashire, teraz zaś najzwyczajniej w świecie nie było nikogo innego, kto wziąłby na siebie ciężar odpowiedzialności za ogromną firmę. Henry Grant był zagubionym, roztargnionym człowiekiem, pobożnym i nieszkodliwym, lecz zdecydowanie za bardzo pochłoniętym kontaktami z zakonnikami i księżmi. Nie ulegało wątpliwości, że stracił wszelkie pojęcie o biznesie, chociaż w przeszłości radził sobie zupełnie nieźle. Urodzona we Francji żona Henry ego Margot lubiła wyobrażać sobie, że rządzi firmą, ale było to jedynie jej wrażenie. Śmiało występowała z radami i pomysłami, z których wiele było po prostu śmiesznych; John pozwalał, by gadała bez końca, lecz w gruncie rzeczy nie zwracał uwagi na jej nakazy i zakazy, chociaż oczywiście był dość sprytny, aby nie okazywać lekceważenia. Margot Grant. Piękna, nawet nieodparcie fascynująca dla większości mężczyzn i naturalnie szalenie niebezpieczna... Summers wyprostował się nagle. Czy to możliwe, aby za atakiem na Edwarda Deravenela stała właśnie Margot? Czy to prawdopodobne? Miał szczerą nadzieję, że jego podejrzenia są niesłuszne. Nie lubił Deravenela, który zbyt rzucał się w oczy ze swoją urodą, charyzmą i przyjaznym podejściem do całego świata. Summers instynktownie wyczuwał, że Deravenel jest człowiekiem ze stali i gardził tymi, którzy uważali go za leniwego playboya. Nie, Ned nie miał nic wspólnego z tym wizerunkiem. Lubił kobiety i luksusowe życie, ale był także ambitny, silny i zdecydowany zwyciężyć niezależnie od okoliczności. I właśnie dlatego John Summers naprawdę się go obawiał. Jeszcze większy lęk budził w nim kuzyn Deravenela Neville Watkins. Watkins... Wielki magnat, bogaty jak Krezus. Zimny, twardy i wyrachowany. Zdaniem Johna Edward i Neville tworzyli niezrównany zespół. Czasami zimno mu się robiło na samą myśl, że ci dwaj są jego przeciwnikami. Byli wojownikami, którzy nie liczą się z kosztami i metodami, gdy dążą do wygranej. Musiał ich powstrzymać, i to jak najszybciej. 189
Podniósł się zza biurka, zamknął drzwi gabinetu i ruszył w kierunku sali recepcyjnej w odległym końcu korytarza. Zapalił kryształowe żyrandole i rozejrzał się dookoła. Na ścianach wisiała kolekcja portretów ludzi, który na przestrzeni wieków kierowali rodzinną firmą. Byli to głównie przedstawiciele gałęzi Deravenelow z Yorkshire, Grantów reprezentowali tu tylko dziadek i ojciec Henry ego. Grantowie rządzili w Deravenels przez ostatnie sześćdziesiąt lat, wcześniej ster przedsiębiorstwa dzierżyli Deravenelowie. Teraz Edward Deravenel pragnął odzyskać utraconą pozycję, Neville Watkins zaś był zdecydowany pomóc mu w tym przedsięwzięciu. John Summers pchnął drzwi prowadzące do eleganckiej jadalni, ogarniając wzrokiem piękne stare meble i bezcenne obrazy na pokrytych czerwonym brokatem ścianach. Gościło tu tylu ważnych klientów, polityków i zagranicznych gości... Oczywiście nie w ostatnich latach, kiedy to Henry Grant nie mógł występować publicznie ze względu na swoje niezrównoważenie. Zarząd firmy nie mógł wydawać wspaniałych lunchów i kolacji, ponieważ jego głową był wiecznie nieobecny Henry. Summers wyszedł na korytarz i chwilę zastanawiał się, czy nie zejść na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się gabinety szefów poszczególnych działów. Może Aubrey Masters jest już u siebie, pomyślał. Mógłby wypytać Mastersa, dowiedzieć się, co tamten ma do powiedzenia na temat wypadku młodego Deravenela. Masters był sojusznikiem, na którego poparcie zawsze mógł liczyć. Po sekundzie zmienił zdanie. Wyjął z kieszeni zegarek, zerknął na tarczę i w zamyśleniu pokiwał głową. Za parę minut jego sekretarka powinna już być na stanowisku, a wraz z nią telefonistki i maszynistki, urzędnicy i inni pracownicy. Dyrektorzy zasiadali za biurkami między dziewiątą a dziesiątą. John znowu poczuł uderzenie fali niepokoju. Niepotrzebne mu teraz były dodatkowe kłopoty w postaci bulwersującego napadu na Edwarda Deravenela, w firmie i tak nie brakowało problemów. Tak czy inaczej, będzie musiał zająć się sprawą Deravenela, odkryć przyczynę całego zamieszania. Położyć kres tej nagłej eksplozji przemocy. - Co się z wami dzieje, na miłość boską?! - rzucił John Summers, patrząc na Jamesa Cliffa, Jacka Beaufielda i Andrew Trottera. - Wszyscy śmiejecie się z napadu na Edwarda Deravenela, cieszycie się z tej katastrofy! Tak, bo mamy 197
tu do czynienia z katastrofą, nie inaczej! Powinniście przygotować się na zdecydowany odwet, ot, co! Czy jesteście na tyle głupi, że nie zdajecie sobie sprawy, co nam grozi? - Nic nam nie grozi! - odparł Andrew Trotter, z którego pociągłej, władczej twarzy ani na chwilę nie znikł wzgardliwy uśmiech. - Ten arogancki szczeniak dostał lanie, tak jest! I co z tego? Miejmy nadzieję, że czegoś go to nauczy! Choćby tego, aby wreszcie zaczął się wobec nas uprzejmiej zachowywać! Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju szybkim krokiem wszedł Aubrey Masters. - Przepraszam za spóźnienie, ale dziś rano po Strandzie przetaczają się tłumy ludzi i pojazdów... - Wszystko w porządku, Masters. Proszę, niechże pan siada. Aubrey Masters zajął miejsce za stołem, potoczył wzrokiem po twarzach kolegów i natychmiast wyczuł panujące wśród nich napięcie. - Co się stało, panowie? - lekko zmarszczył brwi. Summers opowiedział mu o wypadku Deravenela. - Chcę wiedzieć, kto z was stał za tym napadem - zakończył. -1 dowiem się, niezależnie od wszystkiego... Cliff, jest pan dziś wyjątkowo milczący. Proszę powiedzieć mi, co pan wie. - Może to dziwne, ale nic nie wiem - odparł Cliff spokojnym tonem. -Nic, słowo daję... - Doprawdy? - John rzucił mu zimne spojrzenie. - Zwykle nie jest pan tak wstrzemięźliwy w słowach, szczególnie wtedy, gdy chodzi o coś, co może przysłużyć się pańskiej sprawie... - Ale tym razem chodzi o sprawę firmy, nie moją - odrzekł Cliff bez wahania. - Wszyscy świetnie wiedzą, że ze wszystkich sił pracuję dla dobra De-ravenels, więc nie ma sensu mnie atakować, bo nie mam nic wspólnego z tym... tym aktem przemocy. - Cliff odwrócił głowę i znacząco popatrzył na Jacka Beaufielda. - No, dalej, stary, przyznaj się! Ty i pewna dama ostatnio rozumiecie się bez słów, może nie? Mięśnie twarzy Jacka Beaufielda napięły się gwałtownie, na jego skroni zaczęła rytmicznie pulsować mała żyłka. - Nie mam pojęcia, kto i dlaczego pobił Edwarda Deravenela - oświadczył lodowato. - Podobnie jak wszyscy w tym pokoju... Cliff ma jednak rację 191
w pewnej kwestii... Ostatnio rzeczywiście spędziłem sporo czasu w towarzystwie wspomnianej damy i daję głowę, że to jej sprawka, Summers. Zwróciła się do mnie z prośbą, abym znalazł kogoś, kto da nauczkę Deravenelowi, ale odmówiłem. Moim zdaniem musiała sama zatrudnić napastników, nie jest to zresztą nic kłopotliwego, w Londynie z łatwością można znaleźć zdolnych do wszystkiego zbirów... John Summers wyprostował się i uważnie popatrzył na siedzących naprzeciwko niego mężczyzn. Na koniec jego spojrzenie spoczęło na Aubreyu Mastersie. - Wie pan o wszystkim, co dzieje się w firmie, ponieważ każdy się panu zwierza - powiedział powoli. - Może pan rzucić jakieś światło na tę sprawę? - Nie mogę, przykro mi. Wydaje mi się jednak, że Margot Grant faktycznie nie darzy Deravenela nadmiarem sympatii... Doszło między nimi do pewnego... pewnego nieporozumienia, tak to nazwijmy, i pani Grant postanowiła przytrzeć nosa młodemu człowiekowi. Taka właśnie wersja wydarzeń krąży po firmie... - Ponieważ kilka palców wskazuje w jednym kierunku, będę musiał zamienić parę słów z panią Grant, kiedy dziś zjawi się w swoim gabinecie... - Summers zmarszczył brwi. - Naturalnie jeżeli się zjawi... - Pani Grant jest już w siedzibie firmy - oznajmił Aubrey. - Przed chwilą widziałem, jak wchodziła do siebie... To znaczy, do gabinetu Henry ego, chciałem powiedzieć... John Summers szybko podniósł się z krzesła. - W takim razie odłożymy naszą dyskusję na później, panowie mi wybaczą. .. Nie czekając na reakcję kolegów, wyszedł z pokoju i skierował się do gabinetu prezesa. Bez pukania wszedł do środka, zaraz jednak przystanął, zaskoczony i nieco zmieszany. Margot Grant siedziała za ogromnym stylowym biurkiem, natomiast na sofie pod oknem leżał jej mąż Henry. Zaskoczony widokiem szefa, wyraźnie chorego i niedbale ubranego, John zdołał jednak szybko odzyskać równowagę. - Dzień dobry, Margot - odezwał się uprzejmie, dając wyraz swojemu dobremu wychowaniu, i zbliżył się do sofy. - Witam pana - rzekł z uśmiechem. -Jak się pan czuje? 199
- Nie najgorzej, John - odparł Henry słabym głosem. - A ty? I jak się czuje twój ojciec? - Na szczęście nic mi nie dolega, bardzo dziękuję - odrzekł Summers, ignorując pytanie o zmarłego ojca. Margot wstała i z szerokim uśmiechem na ustach podeszła do przybyłego. - Słyszałeś o Deravenelu? - zachichotała. John postanowił nie odpowiadać. - Przepraszam pana, ale muszę na chwilę pójść z Margot do mojego gabinetu - zwrócił się do Granta. - Chciałbym od razu omówić z nią kilka pilnych spraw... Przez twarz Henry ego Granta przemknął lekki uśmiech. - Proszę bardzo, mój chłopcze, proszę bardzo... - machnął ręką. John otworzył drzwi i cofnął się, aby przepuścić Margot. - Pani pierwsza... - rzekł cicho. W milczeniu dotarł za nią do swego gabinetu i wybuchnął dopiero wtedy, gdy starannie zamknął drzwi pokoju. - Wiem, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to ty jesteś odpowiedzialna za napaść na Deravenela, więc nie próbuj zaprzeczać - warknął. - Dam głowę, że wynajęłaś płatnych zbirów, żeby go pobili! Chwilę wpatrywała się w niego uważnie ciemnymi, błyszczącymi oczami. - Dlaczego tak się złościsz, mój drogi? - spytała w końcu. - Deravenel dostał lanie, mam nadzieję, że będzie to dla niego nauczką i jestem szczęśliwa. To wszystko... Ned Deravenel nie będzie nam więcej sprawiał kłopotów. Ktoś zrobił nam wielką uprzejmość... Znowu uśmiechnęła się szeroko. John Summers mocno chwycił ją za ramię, nie próbując nawet panować nad wściekłością, która wyraźnie brzmiała w jego twardym, zimnym głosie. - Ty głupia, głupia kobieto! - syknął. - To jeszcze nie wszystko, chociaż tobie tak się wydaje, to początek wojny! Nie masz pojęcia, jak potężne siły wyzwoliłaś! - Och, John, nie żartuj... Nie zachowuj się w tak melodramatyczny sposób... - Czeka nas katastrofa. - Summers obrzucił Margot pełnym wrogości spojrzeniem. - Deravenel zemści się za to, co go spotkało, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! 193
Margot popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Nie rozumiem... - Oczywiście, że nie rozumiesz - przerwał jej ze złością. -1 jeszcze jedna rzecz, którą musimy wyjaśnić. Nie przyjeżdżaj z Henrym do firmy, dopóki nie będzie w lepszym stanie zdrowia, i dbaj, żeby był odpowiednio ubrany... - John, proszę cię, nie kłóćmy się! - W lśniących oczach Margot pojawił się błagalny wyraz. - Przecież wiesz, że nie zamierzam cię drażnić! Jestem twoją przyjaciółką, twoją sojuszniczką... Summers pohamował gniew. - Wiem, że masz dobre intencje, Margot - rzekł spokojniej. - Wybacz, ale teraz muszę zabrać się do pracy... Wpatrywała się w niego, nadal nie rozumiejąc, co właściwie tak go rozjuszyło. Po chwili bez słowa odwróciła się na pięcie i wyszła. John Summers długo wpatrywał się w zamknięte drzwi. Na moment mocno zacisnął powieki, potem podniósł je, pokręcił głową i usiadł za biurkiem. Czemu uległ wdziękom tej kobiety, na Boga? Teraz pretensje mógł mieć wyłącznie do siebie. Co za szczęście, że łączył ich tylko flirt, nie intymny związek. .. Tak czy inaczej, musiał raz na zawsze zerwać z Margot Grant. Tego dnia Aubrey Masters wyszedł z pracy dość wcześnie. Raz w tygodniu odwiedzał swego dostawcę i właśnie dzisiaj postanowił wstąpić do małego sklepu po kiełki roślin i ziarenka. Popołudnie było słoneczne i całkiem ciepłe jak na marzec. Idąc szybkim krokiem w górę Strandu, zdołał oderwać myśli od kłopotów w pracy. John Summers był wściekły na Margot Grant i Aubrey bynajmniej się temu nie dziwił. Francuzica zawsze wtykała nos w nie swoje sprawy, co nie odpowiadało ani Johnowi, ani innym dyrektorom. Masters także często reagował irytacją na jej poczynania, poza tym uważał, że w firmie nie ma miejsca dla kobiet. Kobiety nie powinny zajmować się biznesem i zasada ta dotyczyła także pani Grant. Fakt, że była żoną Henry ego Granta wcale nie usprawiedliwiał jej obecności w świecie mężczyzn. Aubrey wrócił myślami do Alfreda 01iveriego. Nigdy nie lubił tego człowieka. Uważał go za ambitnego, nastawionego na rywalizację i przekonanego, że różne rzeczy mu się należą. Ołiveri praktycznie przez całe swoje życie 201
pracował w Deravenels i sądził, że z tego względu należą mu się rozmaite przywileje. Parę lat temu Masters podejrzewał, że Oliveri miał chrapkę na jego stanowisko i ostatnio znowu to przypuszczenie wydało mu się całkiem prawdopodobne. Oliveri zdecydowanie za długo siedział w Londynie i nawet nie wspominał o powrocie do Włoch. Aubrey nie rozumiał, co było powodem takiego postępowania. Czyżby Oliveri był zdrajcą? Ta zaskakująca myśl całkowicie poraziła Mastersa. A jeśli sprzymierzył się z Edwardem Deravenelem? Jeśli przeszedł do jego obozu? Im dłużej zastanawiał się nad tym, tym bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że Oliveri jest agentem Deravenela. Bo niby z jakiej innej przyczyny ciągle kręcił się po głównej siedzibie firmy? Poza tym, właśnie tego dnia Masters dowiedział się, że Oliveri pomaga Deravenelowi zrozumieć zadania poszczególnych działów, od wydobywczego po alkoholowy. Znowu zaświtało mu w głowie, że Oliveri chce objąć jego stanowisko i z tego powodu pracuje dla Neda Deravenela. Całkiem możliwe, że zaprzyjaźnili się w Carrarze, pomyślał. Musiał znaleźć jakiś sposób, aby zdyskredytować Olive-riego i pozbyć się go, im szybciej, tym lepiej. Powinien uczynić to swoim priorytetowym zadaniem. Był tak pochłonięty planowaniem i snuciem domysłów, tak zajęty myślami, że nie zauważył elegancko ubranej pary, która w pewnej odległości szła za nim przez cały Strand. Jak zwykle przeciął Trafalgar Square, przeciskając się wśród gęstego tłumu i tutaj także nie zwrócił uwagi, że idącą za nim parę wyprzedziła inna osoba. Była to młoda kobieta, ubrana gustownie, choć nie z tak rzucającą się w oczy elegancją jak para, z którą zamieniła kilka słów, a potem została kilka kroków z tyłu. Szła teraz wolniej, jednak ani na chwilę nie traciła ich z oczu, zgodnie z otrzymaną instrukcją. Chociaż Strand dzieliła od Piccadilly spora odległość, tego popołudnia Aubrey z przyjemnością poświęcił czas na spacer. Idąc szeroką arterią, w pewnym momencie spojrzał w lewo i uderzyło go, że Green Park przybrał prawdziwie wiosenną szatę, najbardziej odpowiednią dla swojej nazwy. Wiosna była tuż-tuż. Skręcił w Half Moon Street i po chwili znalazł się na Curzon Street. Zamierzał wstąpić do swojego ulubionego zakładu fryzjerskiego po butelkę płynu po goleniu, ale w końcu zmienił zdanie. Zależało mu, żeby jak najszybciej dotrzeć do Shepherd's Market. 195
W tym momencie zza rogu Half Moon Street wyłoniła się młoda kobieta, która już pewnego czasu szła za Aubreyem Mastersem i przyśpieszyła kroku, żeby go dogonić. - Przepraszam pana bardzo... - dotknęła jego ramienia, lekko zdyszana. Zaskoczony i nieco zirytowany, odwrócił się gwałtownie, z trudem powstrzymując ostre słowa, które miał na końcu języka. I nagle słowa zamarły mu na wargach, ponieważ patrzył w twarz jednej z najpiękniejszych dziewcząt, jakie kiedykolwiek widział. Jej wielka, niekłamana uroda całkowicie zbiła go z tropu. - Jak mogę pani pomóc, młoda damo? - zapytał ciepłym tonem. - Przepraszam, że pana zatrzymuję... - Dziewczyna odsłoniła w uśmiechu śliczne białe zęby. - Ale nie mieszkam w tej części miasta i trochę się zgubiłam... Szukam Shepherd's Market... Aubrey Masters był całkowicie obezwładniony słodyczą jej uśmiechu i miękkiego głosu. - Z radością pani pomogę! - wykrzyknął. - Tak się składa, że sam także idę na Shepherd's Market, więc chętnie panią zaprowadzę! To niedaleko, jeszcze tylko kawałek w górę ulicy... Dziewczyna znowu obdarzyła go uśmiechem. - Co za ulga... Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że chce pan zaprowadzić mnie na miejsce... - Szła teraz obok Mastersa. - Czy Shepherd's Market to duże miejsce? Słyszałam, że sprzedają tam mnóstwo rzeczy... - Och, tak, chociaż sam rynek jest raczej niewielki. - Aubrey nie mógł się powstrzymać, aby patrzeć na swoją zachwycającą towarzyszkę. - Pewnie chce pani kupić jakieś ładne drobiazgi dla siebie, prawda? - zagruchał cicho, głosem, którego sam nie poznawał. Młoda kobieta potrząsnęła głową. - Nie, proszę pana! Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć sklep, w którym sprzedają ziarna, kiełki i inne produkty wegetariańskie. Potrzebuję ich dla matki. Przeszła długą i ciężką chorobę, ma problemy z żołądkiem i przyjaciółka doradziła jej, żeby zrezygnowała zjedzenia mięsa, a przeszła na lżejszą dietę. Mama zamierza jeść głównie warzywa i temu podobne rzeczy... - To bardzo interesujące! - Oczy Aubreya zabłysły. - Ja także jestem wegetarianinem i przypadkiem wybieram się do tego samego sklepu, o który pani chodzi! 203
- Ależ ze mnie szczęściara! - Dziewczyna przystanęła i wyciągnęła rękę do Mastersa. - Pozwoli pan, że się panu przedstawię... Jestem Phyllida Blue... Aubrey z uśmiechem potrząsnął jej smukłą dłonią. - A ja nazywam się Aubrey Masters... Bardzo mi miło panią poznać, panno Blue... - Proszę mi mówić po imieniu... Wszyscy moi znajomi zwracają się do mnie w ten sposób... Szli w górę Curzon Street, a Aubrey opowiadał młodej kobiecie o zakupach, które robił w sklepie, i z wielką znajomością rzeczy wychwalał zalety diety warzywno-zbożowej, rozwodząc się nad ogromnym znaczeniem wegetarianizmu. Po paru minutach dotarli do Shepherds Market, gdzie wśród straganów, restauracji i kawiarni znajdował się ulubiony sklep Aubreya Mastersa. - Oto i on, Phyllido... - oznajmił, otwierając drzwi i przepuszczając młodą damę. - Serdecznie witam, panie Masters! - zawołał stojący za kontuarem sprzedawca. - Spodziewałem się pana dzisiaj! Zmierzył wzrokiem towarzyszkę Mastersa i podobnie jak on, nie zdołał powstrzymać pełnego zachwytu uśmiechu. Była naprawdę śliczna, z gęstymi złotymi lokami, dużymi niebieskimi oczami i pięknymi wargami o zalotnym wykroju. Smakowity kąsek, nie ma co, pomyślał sklepikarz. Aubrey zauważył reakcję mężczyzny i zaborczym gestem wsunął dłoń pod łokieć dziewczyny. - To panna Blue, Phineasie. Szuka pewnych produktów dla swojej matki, ale najpierw oprowadzę ją po sklepie, za pana pozwoleniem. - Proszę bardzo! - odparł Phineas, a kiedy Aubrey odwrócił się, z uśmiechem mrugnął porozumiewawczo do młodej kobiety. Odwzajemniła uśmiech i poszła za Mastersem. - Mam kupić suszone grzyby, soczewicę, sago oraz rozmaite orzechy i kiełki - powiedziała. - Także kilka rodzajów suszonych kwiatów... - Tak, tak, z przyjemnością pani pomogę, moja droga! - ucieszył się Aubrey. Phyllida Blue zrobiła na nim tak wielkie wrażenie, że był zupełnie oszołomiony. Sądził, że ma jakieś dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia kilka lat i z pewnością mogłaby być jego córką; jej uroda budziła w nim głęboko uśpione uczu197
cia. Zastanawiał się, w jaki sposób mógłby umówić się z nią na spotkanie, gdyż czuł, że po prostu musi ją jeszcze zobaczyć, i to jak najszybciej. - Złapany, uziemiony - powiedziała Phyllida Blue trzy godziny później, siadając naprzeciwko elegancko ubranej pary w głównej sali pubu przy Maiden Lane za Strandem. - Opowiadaj! - zachęcił mężczyzna, uśmiechając się szeroko. - To była bułka z masłem - odparła Phyllida. - Od razu mu się spodobałam. Po wyjściu ze sklepu zaprosił mnie na kawę i umówiliśmy się na przyszły tydzień. O tej samej porze, w tym samym miejscu, Charlie. - Brawo, zdolna dziewczynka! Towarzysząca mężczyźnie kobieta zerknęła na zegarek. - Powinniśmy już się zbierać - rzuciła. - Za godzinę wszyscy musimy być w teatrze... - Możemy posiedzieć tu jeszcze minutkę, Sadie - odrzekł Charlie. - To tylko parę kroków stąd... - Popatrzył na Phyllidę i parsknął cichym śmiechem. - Dobra z ciebie aktorka, Maisie, słowo daję! Nic dziwnego, bo przecież sam cię wyszkoliłem! - To prawda - Maisie alias Phyllida pokiwała głową. - Dziękuję, że pilnowaliście dziś moich tyłów, braciszku! John Summers był tego wieczoru tak niespokojny, że z trudem zjadł doskonałą kolację, którą jego kucharz z takim staraniem przygotował. W końcu rzucił białą lnianą serwetkę na stół i poszedł do biblioteki. Kilka minut później do drzwi zapukał lokaj Fellows. - Wszystko w porządku, proszę pana? - W jak największym, dziękuję - odparł cicho John. - Kucharz trochę się martwi, nie wie, czy panu smakowało... - Bardzo mi smakowało, proszę przekazać mu wyrazy uznania, Fellows. I niech pan naleje mi koniaku, dobrze? Gdy służący wyszedł, John Summers wziął do ręki pękaty kieliszek koniaku i wygodnie usadowił się w fotelu na biegunach przy kominku. Myślał o wydarzeniach, które miały miejsce tego dnia. Jedno było pewne -oczy wreszcie otworzyły mu się na pewne kwestie. Wiedział teraz, na czym 205
stoi, znał poglądy swoich najbliższych współpracowników, ich słabości i znacznie lepiej ich rozumiał. Zaskoczyło go odkrycie, że Margot Grant ma w sobie tyle bezwzględności, dopiero teraz dotarło też do niego, że związek z nią może stać się ciężarem. Z drugiej strony, Henry Grant polegał na niej i kochał ją całym sercem, oczywiście, jeśli człowiek o tak rozchwianej psychice może być zdolny do miłości. John westchnął i spojrzał na mały portrecik Georginy, stojący na blacie obok kominka. Jego życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby narzeczona nie zginęła w wypadku kilka lat wcześniej... Miałby żonę i rodzinę, nie cierpiałby z powodu samotności... Zycie bez Georginy było tylko jałową egzystencją. Tęsknił za nią dotkliwie, a ponieważ nie miał bliskiego, godnego absolutnego zaufania przyjaciela, byl zupełnie samotny. Jego bracia mieszkali w Somerset i niezbyt często bywali w Londynie. Pociągnął duży łyk koniaku, postawił kieliszek na stoliku i zamknął oczy, próbując okiełznać gorączkowe, rozpędzone myśli. Miał powody dziękować Bogu za mądrość i rozwagę, dzięki którym nie wpadł w seksualną pułapkę, jaką okazała się Margot Grant. Cudem się wywinął, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. I szczerze współczuł Jackowi Beaufieldowi, który najwyraźniej był najnowszą ofiarą fascynującej Francuzki. John zdawał sobie sprawę, że w najbliższych miesiącach czeka go ciężka praca. Problemy w firmie nie znikną same z siebie, pomyślał. Trzeba je rozwiązać. Nie zamierzał dopuścić do upadku Deravenels. Wiedział, że w jakiś sposób znajdzie wyjście z trudnej sytuacji i z pomocą solidnych ludzi znowu wyprowadzi firmę na prostą. Musiał dołożyć wszelkich starań, aby klienci w kraju i za granicą zaczęli darzyć House of Deravenels należnym szacunkiem.
R O Z D Z I A Ł DWUDZIESTY TRZECI Cecily Deravenel żałowała czasami, że nie urodziła się mężczyzną. Wiele rzeczy potrafiła robić lepiej i szybciej niż niektórzy ze znanych jej panów, ale jako dziecko epoki wiktoriańskiej i kobieta żyjąca w epoce edwardiańskiej nie mogła z nimi rywalizować. Przez lata w milczeniu znosiła miotające nią frustrację, gniew i zniecierpliwienie, podobnie jak mnóstwo innych kobiet. Wielu mężczyzn publicznie i w domowym zaciszu narzekało na panią Pankhurst i jej walkę o prawa kobiet, ale Cecily szczerze podziwiała ją za te wysiłki. W tej chwili Cecily żałowała, że w ostatnich latach nie była na miejscu swojego męża. Wiedziała, że sama bez wahania stawiłaby czoło Henry emu Grantowi, zarzucając mu złe zarządzanie Deravenels i kwestionując jego prawo do sprawowania funkcji prezesa. Dziwiło ją, że Richard nigdy tego nie zrobił. Może kierowała nim sympatia do Henry ego, którego znał od najwcześniejszego dzieciństwa. Miała przed sobą wszystkie dokumenty, które mogły doprowadzić do rozwiązania sporu na korzyść Richarda, oczywiście, gdyby mąż naprawdę tego chciał. Wczesnym rankiem zeszła do piwnicy domu przy Charles Street i otworzyła ją, korzystając z pomocy Swintona, a kiedy została sama, wyjęła ze skrytki plik dokumentów, które Richard przechowywał w poszewce poduszki, i zaniosła je do jadalni. Teraz rozłożyła je przed sobą i zabrała się do przeglądania. Wszystkie były kopiami starych dokumentów, nawet sprzed kilkuset lat, spisanych na pergaminie tak kruchym, że przechowywano je w sejfach firmy przy Strandzie. Dawno temu Richard powiedział jej, że dokumenty są kopiowane od nowa mniej więcej co pięć lat. Tłumaczył jej też, że spoczywające w sejfach ory200
ginały pochodzą z okresu działalności założyciela firmy, Guy de Ravenela, i stanowią spuściznę niezwykle cenną ze względów rodzinnych i historycznych. Cecily powoli czytała i przewracała karty dokumentów. Bardzo szybko zorientowała się, że wszystko, co Richard zapisał w swoim dzienniku, było zgodne z prawdą. Przede wszystkim uderzyło ją, że mąż mógł bez trudu przedstawić swoją sprawę zarządowi, a jednak z jakiegoś powodu nie wcielił tego planu w życie, chociaż kilkakrotnie pisał o swoich zamiarach. Zastanawiała się, dlaczego tego nie zrobił. Nie należał przecież do ludzi lękliwych i potrafiłby stawić czoło każdemu, ale w tym wypadku zrezygnował z walki i ograniczał się do narzekań na sześćdziesięcioletnią uzurpację, swoją marną pozycję i tak dalej, w rezultacie jedynie rozdrażniając ludzi i zrażając ich do siebie. Cecily nie mogła zrozumieć, dlaczego Richard nie podjął żadnych konkretnych działań i nie przedstawił dowodów na swoją korzyść. Wiedziała, że teraz już nigdy się tego nie dowie. Odpowiedzi na dręczące ją pytania mąż zabrał ze sobą do grobu. Dwie godziny później, dokładnie przestudiowawszy zasady rządzące firmą, poskładała papiery i przeniosła je do swojej sypialni. Wysunęła szufladę stojącej w kącie pokoju komody i schowała w niej dokumenty. Postanowiła, że pokaże je Edwardowi, gdy ten wróci z lunchu z Neville'em i Willem. Była pewna, że chociaż Richard nigdy nie wykorzystał jej licznych zdolności i wyczucia w kwestii biznesu, Ned zachowa się zupełnie inaczej i świadomość ta bardzo ją cieszyła. Edward zawsze słuchał jej opinii i przywiązywał wagę do jej zdania, wiedząc, że warto podeprzeć się mądrością i doświadczeniem matki. - Nie mogę uwierzyć, że to ty, Johnny! - zawołał Edward, szybkim krokiem przemierzając bibliotekę Neville'a w jego domu w Chelsea. - Nikt mi nie mówił, że będziesz tu dzisiaj! - Przyjechałem wczoraj wieczorem i zrobiłem wszystkim sporą niespodziankę! - odparł Johnny Watkins z szerokim uśmiechem. Spotkali się na środku pokoju, przyglądając się sobie nawzajem z wielką serdecznością. Obaj roześmiali się równocześnie na wspomnienie dawnych dziejów. Byli nie tylko ciotecznymi braćmi, ale także bliskimi przyjaciółmi. Do201
rastali razem w Yorkshire - Johnny w Witton Castle, wspaniałej rezydencji Pucka Watkinsa w Dales, Edward w Ravenscar, na wysokich klifach na brzegu Morza Północnego. Często się odwiedzali i razem jeździli do Thorpe Manor, położonej w pobliżu Ripon posiadłości Neville'a i Nan. Johnny był kilka lat starszy od Neda, lecz mimo różnicy wieku zawsze doskonale się rozumieli i wyznawali te same wartości - honor, prawość, lojalność wobec rodziny, poświęcenie wobec przyjaciół. Wierzyli w te zasady mocno i szczerze, i nigdy nie wystawili na szwank łączących ich serdecznych uczuć i mocnej przyjaźni. Johnny cofnął się o kilka kroków i zmierzył kuzyna uważnym spojrzeniem ciemnoszarych oczu. - Nie wyglądasz mi na rannego wojownika... - zauważył z lekkim uśmiechem. - I nie jestem nim! Od wypadku minęły już dwa tygodnie, więc wszystkie rany i siniaki zdążyły zniknąć. Straciłem czarnofioletowe barwy i nawet bark przestał mnie boleć... Johnny ostrożnie położył rękę na ramieniu Neda. - Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało... Mogli cię zabić, przecież o tym wiesz, prawda? I co by wtedy ze mną było? Co byłoby z nami wszystkimi? Dopiero co straciliśmy braci i ojców, więc naprawdę nie wiem, czy przeżyłbym jeszcze jeden cios, i to taki... Długą chwilę obaj milczeli. Jasnoniebieskie oczy Neda pociemniały z bólu. - To ciągle jeszcze bolesna rana dla nas wszystkich - rzekł powoli. - Na szczęście mamy wspólną rodzinę i siebie nawzajem, Johnny... - Na całe życie - odparł Johnny. Ned skinął głową i uśmiechnął się do przyjaciela i kuzyna. W tej chwili nie mógł wiedzieć, że kiedyś zły los zwróci ich przeciwko sobie. - Jak czuje się Isabella i twój synek? - Doskonale, oboje są zdrowi i zadowoleni z życia. Jeżeli okaże się, że powinienem przenieść się na stałe do Londynu, oni także tu przyjadą. Neville jest usatysfakcjonowany stanem naszych interesów w Yorkshire. Przędzalnie i tkalnie wełny w Bradford wypuszczają na rynek materiały w najlepszym gatunku, a fabryki ciężkiego sprzętu w Leeds po prostu kwitną. Kopalnie węgla także świetnie sobie radzą, krótko mówiąc, wszystkie nasze przedsiębiorstwa 209
działają jak szwajcarskie zegarki, mój ojciec zadbał o to przed śmiercią... -Johnny przerwał nagle i odwrócił wzrok. Neville ma wszystko pod kontrolą i dlatego doszedł do wniosku, że powinienem przyjechać tutaj i dotrzymać ci towarzystwa do czasu odzyskania Deravenels... - Co niewątpliwie stanie się w nieodległej przyszłości! - z głębokim przekonaniem oznajmił Neville Watkins, który właśnie stanął w drzwiach biblioteki z Alfredem Oliverim i Amosem Finnisterem. Serdecznie przywitał się z Nedem i przedstawił swoich towarzyszy Johnowi. Neville i Johnny byli do siebie bardzo podobni i bardzo różni jednocześnie. Neville, najstarszy z Watkinsów, zawsze imponował wszystkim elegancją, podczas gdy Johnny ubierał się w spokojnym, stonowanym stylu. Młodszy Watkins był przystojny, podobnie jak wszyscy przedstawiciele klanu, i bardzo podobny do swojej ciotki, Cecily Watkins Deravenel. Jeśli chodzi o charakter, był pracowity i zdyscyplinowany, choć w przeciwieństwie do starszego brata nie należał do niewolników biznesu. Bardzo często pokpiwał z Neville'a, mówiąc, że ten żyje na walizkach i wiecznie podróżuje w interesach, przemierzając Anglię wzdłuż i wszerz. Johnny lubił spokojne życie na wsi i chętnie spędzał czas w domu; pod tym względem zupełnie nie przypominał Neville'a i Neda, którzy uwielbiali luksus, rozrywki i przepych Londynu. Neville wskazał wszystkim miejsca w pobliżu kominka. - Co prawda mamy początek kwietnia, lecz nadal jest dość zimno - powiedział, siadając między gośćmi. Po chwili do biblioteki szybkim krokiem wszedł Will Hasling, wesoło i energicznie witając się z przyjaciółmi. Mocno uścisnął dłoń Johnny ego, z którym także od dawna łączyły go przyjaźń i zaufanie. - Oliveri ma nam kilka rzeczy do powiedzenia, więc pozwólmy mu zabrać głos jako pierwszemu - zaproponował Neville. Alfredo kiwnął głową, wyprostował się i poprawił surdut. - Przede wszystkim chciałbym poruszyć sprawę atmosfery, jaka panuje w firmie od czasu brutalnego ataku na pana Edwarda dwa tygodnie temu - zaczął. - Sam także zauważyłem poważne napięcie, ale większość moich informacji pochodzi od Roberta Aspena i Christophera Greena, którzy są po naszej stronie. Powiedzieli mi, każdy z osobna, co jest nie bez znaczenia, że John 203
Summers był naprawdę wściekły. Podobno dokładnie przesłuchał wszystkich dyrektorów na okoliczność napadu i próbował się dowiedzieć, kto za to odpowiada. - Założę się, że nikt się nie przyznał! - zawołał Ned, rzucając Nevillebwi znaczące spojrzenie. Alfredo przytaknął. - Oczywiście! Tylko James Cliff wyłamał się i zasugerował, że Jack Beau-field powinien wiedzieć, kto stoi za napaścią, ponieważ ostatnio dużo czasu spędzał w towarzystwie Margot Grant... - Ach, tak! - Neville roześmiał się ironicznie. - Wiedzieliśmy o tym i wcześniej, prawda, Finnister? Prywatny detektyw uśmiechnął się w milczeniu. - Jack Beaufield nie kryje, że z Margot łączy go bliska przyjaźń - wyjaśnił Alfredo. - Upiera się jednak, że odmówił jej wszelkiej pomocy w tym haniebnym dziele i powiedział, że może sama wynająć płatnych bandziorów do brudnej roboty... - A ona pewnie posłuchała tej rady - wtrącił Amos. - Tyle że nigdy nie zdołamy jej tego dowieść. - John Summers znacznie ochłódł wobec Margot Grant, odwrócił się od niej, ale chyba nie na długo - podjął Alfredo. Christopher mówi, że teraz znowu są w jak najlepszej komitywie, natomiast Jack Beaufield stracił pozycję... - Nie zaskakuje mnie to... - Neville zamyślił się głęboko. - Tak czy inaczej, powinniśmy się cieszyć, że wszyscy oni skaczą sobie do gardeł. - Są pod urokiem tej kobiety - odezwał się Ned. - Dlatego tak mocno ją popierają... - Muszę też powiedzieć wam parę słów na temat Aubreya Mastersa -ciągnął Alfredo. - Ostatnio zachowuje się trochę dziwnie i wyraźnie ma mi coś za złe. Słyszałem, że próbował pozbyć się mnie z firmy i zmusić do wyjazdu. Obawiam się, że oczernia mnie na prawo i lewo, i wcale mi się to nie podoba... - Trzeba go powstrzymać, i to natychmiast - oznajmił Neville zimnym, twardym tonem. - Należałoby skłonić go do przejścia na emeryturę. - Masters zaczyna sprawiać problemy, to fakt... - mruknął Amos. 211
Z wyrazu jego twarzy można było wnioskować, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale się powstrzymał. - Kto uwolni nas od tego kłopotliwego gościa... - Will wykrzywił wargi w niewesołym uśmiechu. Neville obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Czułem, że niedługo to usłyszymy... - rzekł cicho i odwrócił się do Amosa. - Może uda nam się wyperswadować Mastersowi takie zachowanie, jak sądzisz? Za wszelką cenę trzeba mu dać do zrozumienia, że nie wolno mu oczerniać ludzi, a zwłaszcza Oliveriego. - Postaram się jakoś mu to wytłumaczyć, sir. - Finnister pokiwał głową, chociaż na jego twarzy malowało się powątpiewanie. Alfredo potoczył wzrokiem od Neville'a do Neda. - Jeśli zaś chodzi o moje ostatnie i być może najważniejsze odkrycie... - zaczął. - Wydaje mi się, że wiem już, co dzieje się z kopalniami. Podejrzewam, że pański ojciec też wpadł na ten trop, panie Edwardzie... W pokoju zapanowała cisza. Wszyscy milczeli, czekając w napięciu na słowa Oliveriego. - Ktoś okrada magazyny, wybiera najlepszej klasy diamenty, szmaragdy i złoto - oświadczył. - Istnieje też możliwość, że odprowadza z kasy firmy część pieniędzy ze sprzedaży... - Kto? - zapytał Ned z niedowierzaniem. - Moim zdaniem mogą robić to lokalni dyrektorzy - odparł Alfredo. - Nie śmieliby! - wykrzyknął Neville. - Chociaż z drugiej strony... - Zmrużył oczy i rzucił Alfredowi znaczące spojrzenie. - Gdyby zarząd główny aprobował ich poczynania, to kto wie... Może taki pomysł podsunął im ktoś z siedziby w Londynie, na przykład któryś ze wspólników... - Takie jest i moje zdanie - rzekł Oliveri. - Zgadza się z nim także Rob Aspen. W ubiegłym tygodniu prawie codziennie pracowałem do późna, podobnie jak on. Właśnie wtedy zwrócił moją uwagę na rozbieżności w rozliczeniach, z którymi od pewnego czasu ciągle się spotykał. Od razu dotarło do mnie, co to znaczy, i odgadłem, że on również żywi takie podejrzenia. Tak czy inaczej, poprosiłem, żeby nie wydał się ze swoimi przemyśleniami w obecności Mastersa czy kogokolwiek innego, przynajmniej na razie. - Dlaczego? - zapytał Ned i zaraz uśmiechnął się przepraszająco. – Ro205
zumiem, nie odpowiadaj na to idiotyczne pytanie... Jeżeli tamci się dowiedzą, że wpadliśmy na trop rozbieżności w rozliczeniach, postarają się je zamaskować. Dam głowę, że ktoś z Londynu kieruje całym tym przedsięwzięciem. - Otóż to! - przytaknął Alfredo. - Dlatego zajmiemy się tą sprawą dopiero po przejęciu kontroli nad firmą, czyli mniej więcej pod koniec lata - oznajmił Neville. - Na razie zostawmy to w stanie zawieszenia i idźmy dalej. Kilka dni temu Finnister poinformował mnie, że ma w ręku wszystkie dokumenty z zakładów dla psychicznie chorych, w których parokrotnie przebywał Henry Grant. Niech pan pokrótce opowie nam, co udało się panu osiągnąć, Finnister. - Pan Watkins zapoznał już was z najbardziej istotną częścią mojej historii - zaczął Amos. - Rzeczywiście, mamy teraz w ręku pełną dokumentację leczenia Granta, bardzo szczegółową i niewątpliwie użyteczną. Zatrudniłem znanego lekarza, aby przejrzał akta i sporządził pisemną opinię. Innymi słowy, dowiemy się od niego, w jaki sposób Henry Grant może się zachowywać w najbliższych tygodniach, czy jest na krawędzi kompletnego załamania, czy już cierpi na demencję i jakie są jego szanse na powrót do zdrowia. Lekarz ten powie nam także, czy Grant jest w stanie zarządzać taką firmą jak Deravenels. - Mam nadzieję, że sporządzi raport i opinię dość szybko, przydadzą nam się w naszych działaniach... - Neville rzucił Amosowi pytające spojrzenie. - Oczywiście, sir. Doktor Rupert Haversley-Long jest świetnym specjalistą, psychiatrą, który pracował ze sławnym doktorem Zygmuntem Freudem. - Na pewno znakomicie wywiąże się z zadania... - mruknął Neville. -Przejdźmy teraz do jadalni, panowie. Będziemy tam kontynuować naszą rozmowę przy aperitifie, a potem usiądziemy do lunchu. Wszyscy podnieśli się z miejsc i razem z Neville'em opuścili bibliotekę. Ned uspokajająco poklepał Alfreda po ramieniu. - Nie martw się, stary, nie wątpię, że jakoś zneutralizujemy Aubreya Mastersa. Nie możemy pozwolić sobie na to, żebyś teraz wyjechał z Londynu. Jesteś nam potrzebny tutaj, na miejscu, i to na stałe. - Wiem o tym... - Oliveri westchnął. - Kiedy wraca pan do pracy? 213
- W poniedziałek. W zeszłym tygodniu odbyłem serię badań w szpitalu i wygląda na to, że wszystko jest w normie. Moim zdaniem, lekarze wykazali się nadmierną ostrożnością, ale matka nalegała na przeprowadzenie tych badań. Nawet doktor Robertson nie śmiałby przeciwstawić się woli Cecily Derave-nel... Alfredo uśmiechnął się lekko. - Wiem, co ma pan na myśli... - rzekł. - Nie spotkałem osoby, która odważyłaby się stawić czoło pańskiej matce, bo to naprawdę imponująca dama... W tym wypadku miała zresztą całkowitą rację. Urazy głowy bywają bardzo zdradliwe, może mi pan wierzyć.
R O Z D _Z _I _A _Ł DWUDZIESTY CZWARTY Lily stała na środku salonu w domu Vicky Forth w Kensington, z pełnym zachwytu uśmiechem rozglądając się dookoła. - Przepiękny pokój, Vicky... - odezwała się w końcu. - Ale przecież ty zawsze wspaniale urządzałaś swoje domy... Oczy Vicky zabłysły radością. - Och, bardzo się cieszę, że ci się tu podoba! - zawołała. - Szczerze mówiąc, trochę się martwiłam, czy całość nie wypadła trochę za blado... Lily podeszła do stojącej w drzwiach przyjaciółki. - W żadnym razie nie za blado, moja droga - zapewniła. - Pokój wygląda cudownie, szczególnie podoba mi się połączenie różnych odcieni beżu, ecru i bieli z akcentami zieleni i jasnego fioletu... - Nie jest zbyt kobiece? - W żadnym razie! Meble są ciemne, dzięki czemu uzyskałaś wspaniałą równowagę tonacji! - Modlę się, aby Stephenowi także przypadło to do gustu... - mruknęła Vicky. - Na pewno tak będzie! - Lily z przekonaniem pokiwała głową. - Kiedy Stephen wraca z Nowego Jorku? - Za tydzień wyjeżdża ze Stanów. Musiał nieoczekiwanie pojechać jeszcze do San Francisco, co opóźniło jego powrót, ale załatwił wszystkie sprawy tak, jak chciał i za kilka dni wsiądzie na pokład statku wypływającego z Nowego Jorku. Nie mogę się już doczekać, tak długo nie było go w domu... - Doskonale cię rozumiem... - Lily przeszła przez pokój, usiadła na miękkiej kanapie obitej jabłkowozielonym adamaszkiem i wygodnie oparła się o po208
duszki w odcieniu jasnej zieleni i wrzosu. — Kwiaty są zachwycające, Vic, naprawdę udało ci się stworzyć tu wiosenną atmosferę... - Dziękuję ci, kochanie. - Vicky usiadła na krześle obok przyjaciółki i popatrzyła na nią uważnie. - Rozmawiałaś już z Nedem? Lily pokręciła głową. - Nie, jeszcze nie. W zeszłym tygodniu widziałam się z nim tylko jeden raz, niedługo po jego wyjściu ze szpitala i uznałam, że nie jest to najwłaściwszy moment, ale oczywiście powiem mu w najbliższych dniach, nie martw się... - To dobrze, bardzo się cieszę... Och, mam dla ciebie interesującą wiadomość, Lily. Znalazłam śliczny dom w pobliżu naszego w Kent. Jest naprawdę uroczy i niezbyt duży. Pomyślałam, że może pojechałybyśmy obejrzeć go w poniedziałek albo wtorek, przed powrotem Stephena do Londynu... - Cudownie! - ucieszyła się Lily. - Bardzo chętnie wybiorę się z tobą do Kent! Muszę ci wyznać, że zastanawiałam się nad przeprowadzką z domu w Belsize Park Gardens do innego, w Mayfair, przy South Audley Street... - Ach, tak... Mam nadzieję, że zmęczy cię to wszystko, bo przecież biorąc pod uwagę twój stan, powinnaś się oszczędzać... Lily się roześmiała. - Na szczęście czuję się wspaniale! Jestem zdrowa i silna, i tylko rano dręczą mnie dość uporczywe mdłości. Ten dom w Mayfair także nie jest duży, ale wydaje mi się po prostu idealny dla mnie, dziecka i służby... Słabo mi się robi, kiedy myślę o napadzie na Neda w Belsize Park. Naprawdę powinnam przenieść się do West End. - Świetnie cię rozumiem... - Vicky zamilkła na parę sekund, uważnie wpatrując się w przyjaciółkę. - Nadal nosisz się z zamiarem zatrzymania dziecka, prawda? - Oczywiście! Nie mogłabym go oddać! To cząstka mnie i Neda! Może powiem mu o dziecku dzisiaj, a może kiedy indziej, ale nie omieszkam dodać stanowczo, że pragnę być całkowicie niezależna. Jak wiesz, niczego od niego nie chcę. - Podziwiam twoją odwagę i siłę, Lily. Muszę ci się z czegoś zwierzyć, kochanie. To dosyć ważna sprawa, w każdym razie tak mi się wydaje. Lily zmierzyła Vicky czujnym spojrzeniem. 209
- Co to za sprawa? Robisz wrażenie mocno podekscytowanej... - Bo jestem podekscytowana! Podjęłam decyzję co do czegoś, nad czym od dawna się zastanawiałam. Zamierzam zająć się pracą społeczną razem z moją przyjaciółką Fenellą Fayne. - Wdową po lordzie Jeremym Fayne? - Tak jest. Znamy się i przyjaźnimy od wielu lat. Wspominałam ci chyba kiedyś, że Fenella prowadzi schronisko dla kobiet w East Endzie. Zawsze uważałam, że to wspaniała rzecz i chciałabym także zrobić coś wartościowego. W Londynie jest tyle nędzy, a przecież to największa stolica świata... Nie mogę się pogodzić, że jest aż taka dysproporcja między wygodnym życiem bogatych i marną egzystencją biednych. - Bardzo się cieszę, że w końcu postanowiłaś zrobić ten krok - powiedziała Lily i z serdecznym uśmiechem ujęła dłoń Vicky. - Wiem, że chciałaś przydać się na coś ludziom i moim zdaniem na pewno osiągniesz swój cel. Fenella Fayne musi być bardzo zadowolona, że zamierzasz do niej dołączyć... Vicky z zażenowaniem parsknęła śmiechem. - Nie rozmawiałam z nią jeszcze, ale oczywiście ona wie, jak interesuję się jej pracą. Planuję odwiedzić ją w przyszłym tygodniu i zaproponować swoje usługi... - Stephen nie będzie miał nic przeciwko temu, prawda? - Nie, nie sądzę... Zna moje zdanie na temat sytuacji kobiet i moją opinię co do tego, że powinny mieć możliwość włączenia się w życie społeczne, jeśli tylko czują taką potrzebę. Stephen uważa mnie za emancypantkę i jest jednym z niewielu znanych mi mężczyzn, którzy popierają stanowisko pani Pankhurst w kwestii praw dla kobiet. Mogę chyba śmiało powiedzieć, że jest dumny z moich przekonań. Lily pokiwała głową. - To wspaniale! I oczywiście przyznaję ci całkowitą rację, jeśli chodzi o londyńską biedotę... Wokoło nas rosną przerażające slumsy, na przykład Providence Place, no i te okropne osiedla czynszowe... - Kobiety, które tam mieszkają, są maltretowane i zrozpaczone, biedne, często poważnie chore i skutecznie zastraszone przez mężów pijaków. Krew mi się gotuje, kiedy pomyślę o astronomicznych fortunach angielskich boga217
czy i egoizmie tych wszystkich, którzy mogliby bez trudu pomóc tym nieszczęśnicom... Vicky przerwała, zerwała się z krzesła i podeszła do okna, za którym właśnie zatrzymał się powóz. - Och, Lily, to chyba mój brat z Nedem! Tak, jest z nimi także JohnnyWat-kins! Przyjechali trochę wcześniej, niż się spodziewałam! Amos Finnister usadowił się przy stoliku na cztery osoby w kącie niewielkiej sali Mandarin Garden, swojej ulubionej chińskiej restauracji w Limehouse. Była dopiero szósta wieczorem, dość wczesna pora jak na niedzielną kolację, ale Charliemu zależało na spotkaniu właśnie o tej godzinie, więc Finnister zgodził się bez wahania. Ciągle wracał myślami do wczorajszego lunchu z Neville'em Watkinsem i pozostałymi. Kiedy zastanawiał się nad informacjami, którymi się wymienili, oraz podjętymi decyzjami, przepełniało go uczucie satysfakcji i głębokiego zadowolenia. Wszystkie sprawy toczyły się znacznie szybciej i lepiej, niż wcześniej przewidywał. Dokumentacja medyczna była gotowa i teraz pracował nad nią znany lekarz. Alfredo dostarczył cennych wiadomości o dziale kopalni, a także nazwiska sprzymierzeńców Neda w firmie, teraz zaś, dzięki Charliemu, Finnister miał do dyspozycji dwóch ludzi, którymi mógł się posłużyć w rozpracowywaniu Jamesa Cliffa, Jacka Beaufielda oraz Philipa Devera. Dwaj aktorzy mieli grać dżentelmenów, arystokratów, i w ten sposób wydobyć na światło dzienne kompromitujące informacje na temat tamtych trzech mężczyzn, informacje zdolne zagrozić ich życiu prywatnemu i zawodowemu. Charlie stanął w drzwiach restauracji, jak zwykle punktualny co do sekundy. Amos podniósł wzrok i pomachał mu na powitanie. Chwilę później Charlie siedział już naprzeciwko niego, z szerokim uśmiechem na przystojnej twarzy. - Dobry wieczór, panie Finnister! - Dobry wieczór, Charlie. Napijesz się tej jaśminowej herbaty? Jest wyjątkowo odświeżająca. - Bardzo chętnie, proszę pana... - Charlie usiadł wygodniej i rozejrzał się po sali, która była prawie pusta. - Wygląda na to, że jesteśmy tu jedynymi gośćmi... - zauważył. 211
- Gramy dziś dżentelmena, Charlie? - uśmiechnął się Amos. Bardzo lubił młodego aktora. Pracował już razem z nim nad kilkoma „projektami", jak Charlie lubił nazywać zlecenia, i nauczył się na nim polegać. - Jestem dziś dżentelmenem, sir! Proszę pamiętać, na czym polega moja obecna rola... Staram się dostosować ton i timbre głosu do odgrywanej postaci, ponieważ to bardzo ułatwia życie, jeżeli wie pan, co mam na myśli... - Niesamowite, że potrafisz tak gładko przechodzić z jednego akcentu na inny. - Amos z podziwem pokręcił głową. Jesteś najlepszym aktorem, jakiego znam, oczywiście nie licząc Maisie! - Serdeczne dzięki. Gdy kelner podszedł do stołu, Amos zamówił drugi dzbanek jaśminowej herbaty i poprosił o karty dań. - Twój genialny głos to wielki dar, Charlie... - mruknął. - Może i tak, kto wie... - Charlie uśmiechnął się, bez najmniejszego trudu przechodząc na swój rodzimy cockney. - Zycie w Londynie nie jest już takie jak dawniej, panie F, dlatego zamierzam wyjechać z siostrą do Ameryki. Zaskoczony tym oświadczeniem Amos wyprostował się i z niedowierzaniem popatrzył na Charliego. - A niechże mnie! - zawołał. - Więc w końcu jednak się zdecydowaliście! Maisie musi być zachwycona! - Maisie nic jeszcze nie wie, panie F. Chcę zrobić jej niespodziankę, rozumie pan... - Doskonale, doskonale, Charlie! Bardzo się cieszę z twojej decyzji, to dobrze, że wyjedziecie stąd i spróbujecie szczęścia w nowym kraju. Naturalnie, będzie mi was brakowało, ale to chyba mądry krok... - Myślę, że do spółki z siostrą uda nam się odnieść sukces w Ameryce. Wie pan, że wspólne występy nieźle nam wychodzą... - Mówiłeś mi o tym, zresztą... - Amos przerwał, ponieważ kelner przyniósł właśnie dzbanek herbaty jaśminowej, filiżankę dla Charliego i karty dań. Kiedy znowu zostali sami, pochylił się na stołem. - Czy wszystko gotowe do jutrzejszego numeru? - spytał cicho. - Tak jest - odparł Charlie, wracając do akcentu dżentelmena. - Maisie umówiła się z Aubreyem Mastersem w kawiarni w Shepherds Market. Wyjaśni mu, że musi wyjechać na tydzień do babki i da mu pożegnalny prezent. 219
Finnister skinął głową, sięgnął do kieszeni i położył na stoliku małą paczuszkę. Charlie zmierzył go bacznym spojrzeniem i wziął pakiecik do ręki. - Fioletowy papier... - wymamrotał. - Bardzo eleganckie opakowanie... Lekko uniósł prawą brew i wsunął paczuszkę do kieszeni surduta. - Maisie wie, co trzeba z tym zrobić? - zapytał Amos. Charlie kiwnął głową. - Zmieszać z ziarnem i kiełkami, które da mu w torbie z szarego papieru... - Tak... - Co to właściwie jest? - zagadnął Charlie. - Zaszkodzi mu? - Kilka dni posiedzi w domu z powodu biegunki. Nie będzie przychodził do pracy, co jest naszym celem. Jeśli chcesz wiedzieć, jest to mieszanka suszonych ziół i nasion, nic więcej. - W takim razie wszystko w porządku - mruknął Charlie i położył przed Amosem małą kartkę. - Na tych dwóch gościach na pewno się pan nie zawiedzie, panie F Amos zerknął na kartkę. - To prawdziwe nazwiska? - Nie, przecież pan wie, że lepiej nie posługiwać się prawdziwymi nazwiskami. To przydomki, tak jak Phyllida Blue w przypadku Maisie. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd wzięła taką ksywę... - Używała już wcześniej tego nazwiska? - zaniepokoił się Amos. - Nie, skądże znowu, panie E! Nie jesteśmy tacy głupi! Maisie wymyśliła sobie tę całą Phyllidę, więc niech jej tam będzie... - A wasi dwaj koledzy po fachu spotkają się z nami tutaj za godzinę, tak? - Tak jest. - Więc zamawiamy kolację czy czekamy na nich? - spytał Amos. - Nie, oni nie będą jedli z nami! Obaj w niedzielę obżerają się u swoich mamuś w Whitechapel! - Świetnie. W takim razie ja zamawiam kaczkę w pomarańczowym sosie, a ty? To, co zwykle? - Tak, dziękuję. Cielęcina w sosie słodko-kwaśnym z ryżem. Amos złożył zamówienie i popatrzył na Charliego spod lekko zmarszczonych brwi. - Maisie wyjeżdża jutro, zgodnie z planem? 213
- Tak, oboje wyjeżdżamy do Liverpoolu wieczornym pociągiem. Następnego dnia wsiadamy na statek i płyniemy do Ameryki, gdzie ulice wybrukowane są złotem... Amos kiwnął głową. Czuł ulgę na myśl, że Charlie na dobre opuszcza Londyn, bo uważał, że na dłuższą metę jest to najlepsze rozwiązanie. Za dużo osób wiedziało o ich współpracy, więc z uwagi na mające nastąpić wydarzenia należało ją teraz zakończyć. - Naprawdę będzie mi cię brakowało, przyjacielu... - powiedział cicho. Ogarnął go smutek. Wesoły i lojalny Charlie zawsze wnosił śmiech w jego życie, Amos miał świadomość, że może liczyć na niego nawet w najtrudniejszych sytuacjach. - I z wzajemnością, panie F. Przyzwoity z pana gość, pomógł mi pan, kiedy tego potrzebowałem... Teraz muszę jednak zająć się Maisie, być dla niej dobrym i troskliwym bratem, bo dziewczyna na to zasługuje... - Masz rację, Charlie. Zadbaj też, żeby nikt nigdy więcej nie usłyszał o Phyllidzie Blue i powiedz jej, żeby spaliła tę jasną perukę. - Rozumiem, panie F. Amos sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta i podał Charliemu dużą, pękatą kopertę. - Dobrze schowaj te pieniądze, mój chłopcze - powiedział. - Kiedy jutro spotkamy się na stacji, dam ci drugą, z taką samą kwotą. I nie zapomnij powiadomić mnie, że bezpiecznie dotarliście do Nowego Jorku... Na twarzy Charliego znowu pojawił się szeroki, serdeczny uśmiech. Wyciągnął rękę i chwycił dłoń Amosa. - Nasza przyjaźń nie zgaśnie do końca życia, panie F! I miał całkowitą rację. Margot Grant długo i badawczo wpatrywała się w swoje odbicie w weneckim lustrze. Kiedy upewniła się, że tego wieczoru wygląda naprawdę doskonale, odwróciła się, usiadła na dużej, pękatej sofie przed kominkiem, oparła głowę o miękkie poduszki i wreszcie odetchnęła z ulgą. Po chwili jej oczy zaczęły błądzić po małym, przytulnym saloniku w wielkim domu przy Upper Grosvenor Street, który zajmowała z Henrym, gdy ten nie przebywał w zamkniętym zakładzie. 221
Pokój wyglądał równie uroczo jak Margot, której udało się stworzyć tu szczególną, przesyconą różanym blaskiem atmosferę. Ściany pokryte były jas-noróżowym sztywnym jedwabiem, a sofę, kilka krzeseł oraz malutki szezlong w kącie pokoju obito prążkowanym jedwabiem w ciemniejszym odcieniu różu. Z lekkiej tafty w takim samym kolorze uszyto zasłony. Na ścianach wisiały wspaniałe krajobrazy francuskich mistrzów, a na kilku niewielkich stoliczkach rozstawiono bezcenne ozdoby, także pochodzące z Francji. Oświetlenie było miękkie i łagodne. Różowe jedwabne abażury na lampach z różowego alabastru rozsiewały wokół rozproszone światło, trzaskający w kominku ogień ogrzewał powietrze. Margot westchnęła. Sama zaprojektowała i urządziła swój salonik w taki sposób, aby sprzyjał jej uwodzicielskim zdolnościom i tego wieczoru miała nadzieję, że wszystkie jej pragnienia zostaną spełnione. Uśmiechnęła się do siebie. Jack Beaufield, jej ostatni faworyt, nazwał różany salon „słodką pułapką" i była to naprawdę celna przenośnia. Jack twierdził także, że pokój emanuje kobiecą, zmysłową aurą, obecność Margot zaś w oczywisty sposób potęguje to wrażenie. Mimo tak nieukrywanego zachwytu Margot dała mu jasno do zrozumienia, że jest nieosiągalna. Powietrze leciutko pachniało różami, ulubionym zapachem pani domu, perfumami Attar of Roses. Były to także ulubione perfumy Johna Summersa.To on był prawdziwym faworytem Margot, która postanowiła odzyskać go za wszelką cenę, nie licząc się z kosztami. Musiała osiągnąć ten cel, bo John był jej bardzo potrzebny. Jakże była głupia, że zraziła go do siebie... Wcześniej zawsze był jej wiernym sprzymierzeńcem, widziała w nim swojego rycerza w lśniącej zbroi, lojalnie służącego ukochanej królowej. Wiedziała, że darzył ją uwielbieniem, ale nigdy nie związała się z nim fizycznie, może dlatego, że przed laty, jeszcze jako zupełnie młoda dziewczyna, była kochanką jego ojca. Teraz jednak musiała to zrobić. Dzisiaj. Nie mogła dłużej czekać. Pragnęła go gorąco, całym ciałem. Pożądała go, musiała go mieć. Czuła, że powinna jak najszybciej zapanować nad nim pod względem seksualnym, nie tylko po to, aby nasycić swoją szaloną żądzę, ale by przywiązać Johna do siebie na zawsze. Przymknęła oczy. John był mężczyzną, którego od dawna chciała zdobyć, wymarzonym partnerem. Nie miała cienia wątpliwości, że okaże się też na222
miętnym kochankiem. Potrzebowała mężczyzny, któremu będzie mogła zaufać, mężczyzny, który zaspokoi jej ogromny apetyt na seks, ponieważ sam również pożąda jej ze wszystkich sił. Tak bardzo go pragnęła... I od tak dawna... Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że skończy jako żona kogoś takiego jak Henry Grant. Ona i Henry byli tak różni, pod każdym względem. Margot chlubiła się swoją żywą inteligencją, wykształceniem i licznymi talentami - grała na fortepianie jak prawdziwa artystka, malowała i haftowała, świetnie znała się na francuskiej kuchni i winach. Babka nauczyła ją etykiety i dobrych manier, pokazała, jak prowadzić wielki dom i zarządzać wiejską posiadłością. Babka i ojciec dołożyli wszelkich starań, aby dziewczynka została wielką damą, jak przystało córce wybitnego francuskiego przemysłowca. Małżeństwo z Henrym Grantem było związkiem zaaranżowanym, układem z rozsądku. Henry dał Margot świetne nazwisko, ona wniosła mu w posagu prawdziwą fortunę. Po śmierci ojca Margot Henry miał też wejść w posiadanie wielu przedsiębiorstw i dużego majątku w Anjou. Dumna, tryskająca energią i piękna jak anioł Margot przyjechała do Anglii pełna nadziei i oczekiwań. Wychodziła za Henry ego Granta, prezesa firmy Deravenels, najbardziej znanego przedsiębiorstwa handlowego na świecie, i myśl o tym związku bardzo ją ekscytowała. Miała piętnaście lat i spodziewała się dostać za męża fascynującego, przystojnego Anglika. Henry miał przecież zaledwie dwadzieścia cztery lata, wyobrażała więc sobie, że poślubi wspaniałego, doświadczonego kochanka, mężczyznę roztaczającego wokół siebie aurę uroku i elegancji, bardzo szybko odkryła jednak, że wyszła za... mnicha. Tak, trudno było nazwać go inaczej. Mon Dieu! Na dodatek za mnicha, któremu brakowało szóstej klepki. Była jego żoną od piętnastu lat i teraz, jako trzydziestoletnia kobieta, była w fazie szczytowego rozkwitu wielkiej urody. Oraz ogromnej frustracji. Pragnęła mężczyzny, który dzieliłby z nią życie i łoże, ale nie jakiegokolwiek mężczyzny. Zależało jej na tym jednym jedynym, którego od dawna nosiła w sercu. Tym mężczyzną był John Summers, ten, którego pożądała i który w tej chwili dzierżył w dłoniach ster firmy. Margot pragnęła mieć go u swego boku i nauczyć się od niego zarządzania Deravenels, chociażby ze względu na syna. 216
Zerknęła na antyczny zegar, stojący na parapecie nad kominkiem, wstała i podeszła do okna. Miała nadzieję, że John wkrótce się zjawi. Nie musiała długo czekać. Po paru minutach przed domem zatrzymał się powóz, z którego wysiadł Summers. Margot szybko wybiegła do wyłożonego czarnym marmurem holu. Zanim gość zdążył unieść kołatkę, już otworzyła mu drzwi. Sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego jej widokiem. - Cheri... - zamruczała niskim głosem. - Wejdź, bardzo cię proszę... - Dobry wieczór - odparł spokojnie, z uśmiechem. Margot wzięła od niego palto i położyła je na drewnianej ławie, następnie zaprowadziła go do swojego prywatnego salonu. Rozejrzał się dookoła i lekko pocałował ją w policzek. - Cieszę się, że cię widzę - rzekł cicho, obejmując wzrokiem niską linię dekoltu jej sukni z różowego jedwabiu. Piękna kreacja była doskonale skrojona i podkreślała idealny biust Margot, jej wąską talię i krągłe biodra. - Dziękuję za to nieoczekiwane zaproszenie - dorzucił, z trudem odrywając od niej wzrok. - Usiądź na sofie przy kominku, bardzo proszę... - uśmiechnęła się. - Zaraz przyniosę szampana, czy tak? - Świetny pomysł... - John usiadł i pochylił się do przodu, wyciągając ręce do ognia. - Mamy bardzo chłodny wieczór... Z zapartym tchem obserwował Margot, która lekkim, płynnym krokiem podpłynęła do stołu i nalała szampana do dwóch wysokich kieliszków. - Ach, różowy, mój ulubiony! - ucieszył się, kiedy podała mu jeden z nich. Roześmiała się i usiadła obok. - Pasuje do pokoju - powiedziała, delikatnie trącając jego kieliszek swoim. - San te... - Twoje zdrowie, moja droga... Jak czuje się Henry? - Tak samo jak zawsze... W tej chwili odpoczywa. - I nie przyłączy się do nas? - Ah, non, non, cestpaspossible ce soir!To niemożliwe, w każdym razie nie dziś wieczorem! - Przykro mi, że nie może zejść... Tak więc jesteśmy skazani na siebie, prawda? 224
Rzuciła mu czujne, skupione spojrzenie. - Oui, les deux... Tylko we dwoje... John usiadł wygodniej, zachowując komentarz dla siebie. Nie był głupcem i już wcześniej zaczął podejrzewać, że Margot przysłała mu zaproszenie, aby go uwieść. Nie wątpił też, że jest gotowa posłużyć się w tym celu wszystkimi dostępnymi środkami, ale nagle odkrył, że wcale mu to nie przeszkadza. Był zmęczony, samotny i trochę zagubiony. Dźwigał na barkach liczne obowiązki, wynikające z kierowania firmą, nigdy nie miał czasu na odpoczynek, chwilę rozrywki czy zwykłej ludzkiej radości. Pozwolę jej spróbować, pomyślał. Niech postara się zwabić mnie do łóżka... Zobaczymy, co z tego wyniknie. Margot wzięła jego milczenie za efekt gniewu po kłótni, która jakiś czas temu poróżniła ich w firmie. - Przykro mi, że cię rozdrażniłam, mój drogi... - odezwała się łagodnie. -Powiedz, że mi wybaczasz... Bardzo zależy mi na twoim przebaczeniu i szacunku... - Możesz być pewna jednego i drugiego - odparł szybko, zupełnie neutralnym tonem. - Och, dziękuję! - zawołała. - Uszczęśliwiłeś mnie, wierz mi! Merci,Jean! -Impulsywnym gestem chwyciła go za rękę. - Tak się bałam, że nie zechcesz dłużej być moim przyjacielem... Obawiałam się tego, bo jestem całkiem sama, zupełnie samotna... Kąciki ust Summersa zadrgały i uniosły się w uśmiechu. Lekko przygryzł dolną wargę. - Ale przecież przez ostatni tydzień zachowywałem się wobec ciebie bardzo przyjaźnie - zauważył w końcu. - Zjedliśmy nawet razem lunch... Nie spostrzegłaś, że staram się wrócić do twoich łask? - Naprawdę? - Tak! Nachyliła się, odsłaniając sporą część pięknych piersi i musnęła pocałunkiem jego policzek. Potem popatrzyła na niego uważnie, spod pytająco uniesionych brwi. Patrzył na nią bez słowa, jak zaczarowany. Boże, ależ była piękna... Prawdziwa rasowa piękność... Najpiękniejsza kobietajaką kiedykolwiek widział... Delektował się widokiem jej idealnie czystej, białej skóry, cudownie wygiętych 218
czarnych brwi, ciemnych, głębokich jak bliźniacze studnie oczu, gęstych czarnych włosów, tego wieczoru rozpuszczonych i luźno opadających wokół delikatnej twarzy w kształcie serca. Wargi miała czerwone, podkreślone intensywnym szkarłatem szminki, bardzo zmysłowe. Była dojrzałą, świadomą swego uroku kusicielką... I kusiła go, o, tak... Patrzyli sobie w oczy, a John czuł, jak dreszcz zachwytu i podniecenia przenika go całego, a zwłaszcza to szczególne miejsce między jego nogami. - Chcesz mnie o coś zapytać? - odezwał się po paru sekundach, nieco zachrypniętym głosem. - O co? Pytaj śmiało, wszystko jedno, czego to dotyczy... Margot odstawiła kieliszek i przysunęła się do niego. Otoczył go zapach róż, emanujący z jej piersi i szyi. Jego podniecenie narastało z każdą chwilą. - Będziesz mój? - wyszeptała. - Tak jak mój ojciec? - zapytał, zanim zdążył się powstrzymać. - O to ci chodzi? Nie tylko o moją lojalność wobec ciebie i firmy? Tego właśnie chcesz? Zaskoczył ją swoją bezpośredniością. Długą chwilę milczała, pogrążona w myślach. - Tak - odpowiedziała w końcu. - Muszę ci jeszcze zadać pewne pytanie... - Jakie? - Co z Jackiem Beaufieldem? Co was właściwie łączy? - Nic. To był tylko lekki flirt, zupełnie pozbawiony znaczenia. Nigdy nic między nami nie było. I nic nigdy nie łączyło mnie z żadnym mężczyzną, oczywiście z wyjątkiem twojego ojca... - Patrzyła Johnowi prosto w oczy. - Naprawdę, możesz mi wierzyć. Można o mnie powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że jestem kłamczuchą... - Wierzę ci, nie musisz się tak żarliwie zarzekać. Uśmiechnęła się i zaraz zachichotała jak mała dziewczynka. - Co takiego? - spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Jack Beaufield nazwał ten pokój słodką pułapką... - Czyżby? W salonie zapanowało długie milczenie. Nagle, zupełnie niespodziewanie, John chwycił Margot w ramiona i przyciągnął do siebie. Przywarł do jej warg w głębokim, namiętnym pocałunku, który ona odwzajemniła bez zahamowań, wsuwając język do jego ust z takim zapałem, jakby chciała go pożreć. 219
John przerwał pocałunek. - Jack Beaufield bardzo się pomylił... - szepnął jej do ucha. - To ty jesteś słodką pułapką... - Twoją słodką pułapką? - odszepnęła. - O, tak... Moją... Co z Henrym? Śpi? - Dałam mu środek uspokajający. - A służba? - Jest niedziela, wszyscy mają wolny wieczór... - Więc jesteśmy sami... - Westchnął z ulgą. - Na wszelki wypadek zamknę jednak drzwi i zaciągnę zasłony... - Tak, zrób to... - zamruczała, opierając się o poduszki i powoli rozpinając guziczki peniuaru. Zostawił ją samą tylko na moment. Kiedy wrócił na sofę przed kominkiem, zgasił dwie lampy. - Jest trochę za jasno. Odwrócił się do niej i zobaczył, że spod rozpiętego różowego peniuaru prowokacyjnie wyzierają jej piękne piersi. Wpatrywała się w niego z wyrazem pożądania na twarzy. Otoczył ją ramionami i przytulił mocno, raz po raz szepcząc jej imię, potem znowu zaczął całować jej obrzmiałe wargi. Wystarczyło zaledwie parę sekund, aby oboje zapłonęli gorącym ogniem. Margot ujęła dłoń Johna i położyła ją na swoim kolanie. Spojrzał w dół i spostrzegł, że nie włożyła pończoch; pod jego palcami prężyła się miękka, jędrna i gładka skóra. Natychmiast przyjął to zaproszenie, sunąc ręką po wewnętrznej stronie jej ud i pieszcząc brzuch. Margot głośno wciągnęła powietrze i jęknęła. - Jestem twoja - oświadczyła. - Rób ze mną, co chcesz... Rozplątała pasek peniuaru i jednym ruchem zrzuciła go z ramion, odsłaniając smukłe białe ciało. Summers patrzył na nią z zachwytem. - Mój Boże, jesteś taka piękna! Pochylił się nad nią, ukrył twarz w zagłębieniu między jej piersiami. - Weź mnie, weź mnie... - jęczała, błądząc wargami wśród jego włosów. Szybko zdjął surdut i spodnie, zrzucił koszulę i kamizelkę, i położył się obok Margot na wygodnej jak łóżko sofie. Całowali się i dotykali z coraz większym 227
żarem. Margot oplotła go ramionami i nogami, a on na chwilę zawisł nad nią, patrząc prosto w jej smoliście czarne oczy. - Proszę, proszę... - błagała. - Weź mnie... Bardzo powoli i ostrożnie spełnił jej pragnienie, łącząc się z nią bez reszty. Rozpoczęli długi rytuał rytmicznych pchnięć i ruchów, nie przestawali wymieniać pocałunków. Summers odkrył, że zatapia się w Margot, pozwala, aby pochłonęła go całego. Wreszcie, w chwili nagłej i absolutnej jasności, pomyślał, że nie wie, dlaczego z nią walczył, dlaczego uciekał przed jej pożądaniem. Margot była przecież czystą rozkoszą.
R O Z D Z I A Ł DWUDZIESTY PIATY Codziennie rano po przybyciu do firmy Edward przez kilka godzin przeglądał książki, broszury i ulotki, które dostał od Alfreda Oliveriego i zgodnie z intencją przyjaciela coraz lepiej rozumiał, jak działa Deravenels. Bardzo szybko okazało się, że jego zainteresowanie budzi przede wszystkim dział kopalni, a zwłaszcza diamenty i inne drogie kamienie. Po kilku tygodniach zgromadził naprawdę imponującą wiedzę o diamentach. Zawsze miał doskonałą pamięć, znacznie lepszą niż przeciętni ludzie; kiedy jeszcze studiowali w Oksfordzie, Will często powtarzał, że Ned ma pamięć fotograficzną. I rzeczywiście, po dwukrotnym przeczytaniu dowolnego tekstu znał go prawie na pamięć. - Byłbyś dobrym aktorem - zauważył kiedyś Will. Edward roześmiał się wtedy i przytaknął, miał bowiem świadomość, że posiada sporo przydatnych aktorowi cech. Tego ranka pochłonęła go lektura książki o Jean-Baptiste Tavernierze, kupcu i podróżniku, który w siedemnastym wieku odbył kilka wypraw z Paryża do Indii. Jego celem były słynne kopalnie drogich kamieni w Golcon-dzie, teraz już wyczerpane. Tavernier jako pierwszy przywiózł do Europy indyjskie diamenty, które odkupił od niego król Ludwik XIV, a także kilku jego dworzan. W trakcie lektury Edward robił notatki na kartce. Ostatnio fascynowały go cieszące się zasłużoną sławą duże i czyste kamienie, którym właśnie z racji tych zalet nadawano imiona. Każdy z nich był przedmiotem zachwytu i pożądania. Edward właśnie dowiedział się, że jednemu z pierwszych takich diamentów nadano nazwę Grand Mazarin, na cześć kardynała Mazarina, który był jego właścicielem. Po śmierci wielkiego kardynała kamień trafił do Ludwika XIV. 222
Nagle drzwi gabinetu Edwarda otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł wyraźnie zaniepokojony i rozgorączkowany Alfredo. Jego jasna skóra była biała jak kreda, a piegi ostrzej niż zwykle odcinały się od niej na grzbiecie nosa i kościach policzkowych. Edward natychmiast pojął, że stało się coś złego i żołądek skurczył mu się boleśnie ze zdenerwowania. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może Alfredo otrzymał wypowiedzenie z pracy albo przynajmniej służbowe polecenie powrotu do Carrary. Alfredo zatrzymał się przed biurkiem i utkwił w twarzy Edwarda zatroskane spojrzenie. Wydawało się, że nie może wydobyć głosu z gardła. - Co się stało, na Boga?! - zapytał Edward. - Aubrey Masters nie żyje. Edward zaniemówił i długą chwilę w milczeniu wpatrywał się w Alfreda. Był wstrząśnięty i całkowicie zaskoczony. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Alfredo ciężko usiadł na krześle naprzeciwko Edwarda. - Kiedy umarł? - z trudem wykrztusił Ned. - We wtorek... Wczoraj w nocy... - Kto przekazał ci tę wiadomość? - Rob Aspen. Kilka minut temu zajrzał do mojego gabinetu i powiedział: „Mastersa nie ma już wśród nas, odszedł na zawsze". Byłem równie zaskoczony jak ty. W poniedziałek po południu miałem z nim spotkanie, wcześniej uprzedził mnie, że chce je skrócić, bo musiał nieoczekiwanie umówić się z kimś na mieście, ale odnosił się do mnie serdeczniej niż zazwyczaj, co wydało mi się nieco dziwne. Tak czy inaczej, po piętnastu minutach rozmowy pożegnał się i wyszedł. Wczoraj rano wpadłem na niego na korytarzu. Robił wrażenie trochę zmęczonego, lecz poza tym był w dobrym zdrowiu, jak zwykle zresztą... - Czy Aspen powiedział ci, na co umarł Masters? - Nie wiedział. - Alfredo bezradnie rozłożył ręce. - Na pewno był to atak serca, udar mózgu albo coś w tym rodzaju... - Niewątpliwie stało się to nagle, niezależnie od natury choroby... - Ned z namysłem ściągnął brwi. - A skąd Aspen dowiedział się o śmierci Mastersa? Od kogo? 223
- Od najlepiej poinformowanego człowieka, czyli Johna Summersa, który jest dalekim kuzynem Mastersa. Jak wiesz, obaj są skuzynowani z Henrym Grantem, stąd ich poświęcenie dla sprawy Grantów i powód, dla którego tu pracują, czy też raczej pracowali, jeśli chodzi o Mastersa... - Nie zamierzam udawać, że przykro mi z powodu jego śmierci - oświadczył Edward. - Powiem szczerze, jego odejście nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Był wrogiem mojego ojca i moim także. Przez ostatnie kilka dni zastanawiałem się, czy ma coś wspólnego z problemami w dziale wydobywczym... -przerwał na chwilę i pochylił się nad biurkiem. - Mówię o znikających dochodach kopalni drogich kamieni w Indiach, Ameryce Południowej i Afryce, wiesz... Alfredo skinął głową. - Zgadzam się, miałem te same podejrzenia... Rozległo się pukanie do drzwi i zanim Edward zdążył się odezwać, do pokoju wszedł John Summers. - Dzień dobry, panowie - odezwał się. - Niechże pan wejdzie, Summers - poprosił Edward. John postąpił kilka kroków naprzód, nie spuszczając wzroku z Edwarda i Alfreda. - Na pewno dotarła już do was straszna wiadomość o Aubreyu Mastersie... - zaczął. - Tak - cicho odparł Alfredo. - Rob Aspen był u mnie przed chwilą i powiedział mi, co się stało, a ja przekazałem to panu Edwardowi. - Jaka była przyczyna śmierci Mastersa? - spytał Edward. - Na razie nie wiadomo, co się stało. Jego żona zadzwoniła do mnie dziś rano. We wtorek późnym wieczorem Aubrey wrócił do domu zupełnie zdrowy, przygotował sobie kolację, wegetariańską jak zwykle i zjadł ją sam, w swoim gabinecie. Mniej więcej godzinę później wyszedł stamtąd, ledwie trzymając się na nogach i skarżąc się na bóle w klatce piersiowej, a po paru minutach chwyciły go gwałtowne wymioty i konwulsje, w każdym razie tak opisała to pani Masters. Kazała gospodyni zadzwonić po lekarza, sama zaś zajęła się ratowaniem męża, bezskutecznie, niestety. Lekarz przyjechał dość szybko i stwierdził zgon. - Może był to udar - zasugerował Edward. 231
- W tej chwili nie sposób określić przyczyny śmierci - John pokręcił głową. - Lekarz polecił przewieźć ciało do szpitala, gdzie prawdopodobnie właśnie teraz przeprowadzana jest autopsja... - Więc jeszcze dzisiaj powinniśmy czegoś się dowiedzieć... - mruknął Alfredo. - Taką mam nadzieję - rzekł Summers. - Jadę do domu Mastersów w Hyde Park Gate, żeby dotrzymać towarzystwa kuzynce Mildred. Poza siostrą i mną nie ma żadnych bliskich, biedaczka. Wrócę do biura, jak tylko siostra Mildred przyjedzie z Gloucestershire... - Oczywiście - powiedział Alfredo, do którego skierowane były ostatnie zdania.- Chciałbyś może, żeby Aspen zastąpił Aubreya... - przerwał i na moment zawiesił głos. - Żeby Aspen zajął się sprawami, które prowadził Masters? - Tak, to dobry pomysł, 01iveri - odparł John. - Niech pracuje pod twoim okiem, naturalnie... Myślę, że chyba powinieneś odłożyć swój powrót do Włoch, przynajmniej na jakiś czas. Nieco później Edward odbył krótkie spotkanie z Neville'em w jego biurze w Haymarket. Towarzyszyli mu Will Hasling i Johnny Watkins. We czterech usiedli przy stole w wielkiej sali konferencyjnej, aby porozmawiać o śmierci Aubreya Mastersa. - Tak nagły zgon może być spowodowany wieloma rzeczami - zauważył Johnny. - W pierwszej kolejności trzeba brać pod uwagę przyczyny naturalne, takie jak zawał, zator, wylew krwi do mózgu, w następnej zaś inne, na przykład działanie trucizny... - Skoro już mówimy o otruciu, to trzeba powiedzieć, że Masters żywił się w dość dziwaczny sposób - rzekł Edward. Mógł zjeść jakieś trujące grzyby, na przykład. Pamiętacie, jak jeden z chłopców stajennych w Ravenscar pochorował się po grzybach, kiedy byliśmy dziećmi? Na szczęście zjadł tylko jednego i dlatego przeżył... - Nazywał się Sammy Belter, dobrze go pamiętam... - Johnny ściągnął brwi. - Biedny chłopak był strasznie chory. - Amos mówił, że Masters jadał nasiona, ziarna, różne dziwaczne korzonki i temu podobne rzeczy, prawda? - zwrócił się Edward do Neville'a. 225
Starszy kuzyn kiwnął głową. - Tak, rzeczywiście... Może Aubrey faktycznie zjadł coś trującego... Z drugiej strony, równie dobrze mógł zabić go udar mózgu albo atak serca. Słuchajcie, na razie wszystko to tylko spekulacje, więc nie marnujmy czasu. Niedługo się dowiemy, z jakiego powodu umarł. Co jeszcze miał do powiedzenia Summers? - Że zamierza zostać z Mildred Masters aż do przybycia jej siostry z Gloucestershire, i że zwłoki zostały zabrane do szpitala w celu przeprowadzenia autopsji... Polecił też Oliveriemu, aby na razie sprawami prowadzonymi przez Mastersa zajął się Aspen, oczywiście pod kierownictwem Alfreda... - Edward odchylił się do tyłu w skórzanym fotelu i uśmiechnął się szeroko, z nieskrywaną satysfakcją. - Powiedział również, że na razie Oliveri powinien zostać w Londynie. - Dobra wiadomość! - zawołał Will. - Trudno o lepszą! - rzekł ze śmiechem Johnny. - Jak długo może zająć ustalenie wyników autopsji, Neville? - zapytał Ned przyciszonym głosem. - Nie mam najmniejszego pojęcia. - Neville lekko wzruszył ramionami. -Jeden dzień, może dwa? Chyba że ktoś zna przeprowadzającego sekcję patologa, ale my go nie znamy... - Więc musimy po prostu czekać - wtrącił Will. - Otóż to... - odparł Neville. - Tak czy inaczej, przyczyna śmierci Mastersa nie ma dla nas szczególnego znaczenia, prawda? Korzystając z okazji, chcę jeszcze powiedzieć, że nie zamierzam składać kondolencji pogrążonej w smutku wdowie, o ile faktycznie jest ona pogrążona w smutku... Finnister mówił mi, że małżeństwo Mastersa należało do dość chłodnych związków. - Ja również nie noszę się z zamiarem przekazania pani Masters wyrazów współczucia - oświadczył Edward ostrym głosem. - Tym bardziej że my nie otrzymaliśmy od Mastersów kondolencji, kiedy nasi ojcowie i bracia zostali zamordowani w Carrarze. - Może pójdziemy do mojego klubu na kilka drinków przed kolacją, panowie? - zaproponował Neville. - Wydaje mi się, że w tych okolicznościach należałoby wznieść toast za przyszłość... - Uśmiechnął się lekko. - Szkoda, że nie ma z nami Oliveriego. 233
- Duża szkoda - mruknął Edward. - 01iveri chciał jednak jeszcze dzisiaj odwiedzić swoją matkę, która przebywa w szpitalu... Tak czy inaczej, możemy wznieść toast w jego imieniu. Wszystko wskazuje na to, że Alfredo odziedziczy stanowisko Mastersa. - Faktycznie... - potwierdził Will. - Panowie, bądźmy szczerzy, ta nagła śmierć może przynieść nam spore korzyści... O siódmej wieczorem Edward znalazł się przed domem Lily w Belsize Park Gardens. - Życzę wam przyjemniej kolacji - rzekł do Willa i Johnny ego, wysiadając z powozu Neville'a. - Przyjedźcie po mnie koło dziesiątej, w porządku? Johnny z uśmiechem zasalutował kuzynowi. - Na rozkaz, sire! Edward parsknął śmiechem i szybko wbiegł po prowadzących do domu schodach. Drzwi otworzyła mu nie gospodyni, lecz sama pani domu, promienna i rozradowana. - Tak się cieszę, że udało ci się dziś przyjechać, Ned! - zawołała. - Bo bardzo za tobą tęskniłam. W holu Edward zdjął palto i zmierzył Lily pogodnym spojrzeniem spod zabawnie uniesionych brwi. - Na miłość boską, widzieliśmy się przecież w sobotę po południu, u Vicky! - Ale nie byliśmy sami... - Lily wzięła go pod ramię i poprowadziła do salonu. - Masz ochotę napić się whisky? Ned potrząsnął głową. - Nie, dziękuję... Wcześniej wypiłem parę drinków w klubie Neville'a. Jak zwykle stanął przy kominku, plecami do ognia. Lily usadowiła się na kanapie, fascynująco piękna w jasnobłękitnej jedwabnej sukni, z perłami na szyi i w uszach. Edward natychmiast zaczął żałować, że nie ma dość pieniędzy, aby kupić jej odpowiedni prezent. - Jesteś strasznie zamyślony, kochanie... Czy coś się stało? - Nie, Lily, teraz, kiedy jestem tu z tobą, wszystko jest w porządku... Patrzyłem tylko na ciebie, myślałem o tym, jaka jesteś piękna i wyrzucałem losowi, że nie zapewnił mi funduszy, za które mógłbym kupić ci brylanty i szmaragdy, obsypać cię klejnotami... 227
Lily rzuciła mu pobłażliwe spojrzenie, pokręciła głową i roześmiała się pogodnie. - Nie bądź głuptasem, nie musisz mi nic kupować! Mam wszystko, czego mogłabym zapragnąć! - Poklepała miejsce obok siebie. - Lepiej usiądź tu i opowiedz, jak ci minął dzień... Edward spełnił prośbę, usiadł na kanapie i utkwił uważne spojrzenie w twarzy Lily. - Wyglądasz jak świeżo rozkwitła róża, skarbie - rzekł. - Masz przepiękną cerę, błyszczące oczy... Jesteś zachwycająca, wiesz? I chyba odrobinę inna niż zwykle. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. - Skoro chcesz wiedzieć, jak minął mi dzień, powiem ci, że był dość ciężki... Wczoraj w nocy zmarł Aubrey Masters, zupełnie nieoczekiwanie... - O, mój Boże! - Lily zmrużyła oczy. - Był szefem działu wydobywczego, prawda? To ten, z którym pokłóciłeś się o gabinet ojca? - Tak. - Chorował na coś? - Nie, w każdym razie nic o tym nie wiadomo... John Summers powiedział nam, że w nocy Masters dostał bólów w klatce piersiowej i skonał przed przybyciem lekarza. - Nie traktował cię zbyt dobrze... - Lily powoli pokręciła głową. - Moja matka zawsze powtarzała, że Bóg nie spłaca swoich długów pieniędzmi... -dorzuciła z naciskiem. Zanim Edward zdążył odpowiedzieć, rozległo się dyskretne pukanie i do pokoju zajrzała pani Dane. - Kolacja podana, proszę pani - oznajmiła. - Dobry wieczór panu... - Dobry wieczór, pani Dane. - Edward uśmiechnął się, wstając i podsuwając ramię Lily. - Prosiłam panią Dane, żeby przygotowała twoje ulubione dania - pieczony udziec jagnięcy z zapiekanymi ziemniakami oraz najlepszego szkockiego łososia i kawior z delikatesów Fortnum i Mason... - szepnęła Lily, kiedy szli przez hol do jadalni. - Okropnie mnie rozpieszczasz, kochanie! - przerwał jej z czułością. Otoczył ją ramieniem i razem, uśmiechnięci i zapatrzeni w siebie, weszli do jadalni. 235
Po kolacji wrócili do salonu, gdzie Lily podała Edwardowi filiżankę kawy i kieliszek wyśmienitego francuskiego koniaku. - Zastanawiam się, czy nie kupić domu w Kent, w najbliższym sąsiedztwie Stonehurst Farm - rzuciła pozornie niedbale. To czarująca posiadłość, a dom jest na szczęście w dobrym stanie, nie tak zrujnowany jak farma, którą kupiła Vicky... Edward popatrzył na ukochaną i lekko zmarszczył brwi. - To zawsze duży plus, kiedy dom nie wymaga kapitalnego remontu - zauważył. - Ale dlaczego właściwie chcesz mieć dom w Kent, kochanie? Nigdy nie zdradzałaś skłonności do życia na wsi i nawet nie myślałaś o tym, jak czułabyś się z dala od miasta. Lily zorientowała się, że jej wyznanie całkowicie zaskoczyło Neda. - Och, lubię spędzać czas poza miastem, zwłaszcza jeśli w pobliżu przebywają moi przyjaciele - odparła pośpiesznie. Istnieje jednak jeszcze inny powód, który zachęca mnie do kupna tego domu... - Odchrząknęła i usiadła na małej sofie. Muszę ci coś powiedzieć, kochany, ale proszę, nie denerwuj się... Nie chcę, żebyś się martwił, naprawdę... Sama wszystkim się zajmę, nie zamierzam cię w nic angażować, słowo daję... - O czym ty mówisz? - zdziwił się Edward. - Jestem w ciąży - oświadczyła Lily spokojnym, mocnym głosem. - Spodziewam się dziecka, naszego dziecka... Edward długą chwilę wpatrywał się w nią z otwartymi ustami, czując, jak zalewa go fala wielkiej radości. Wreszcie jego twarz rozjaśnił serdeczny, pełen czułości uśmiech. - Kochanie, będziemy mieli dziecko! - wykrzyknął. - Więc to dlatego wyglądasz trochę inaczej niż zwykle! Przytyłaś, niedużo, ale jednak wyraźnie się zaokrągliłaś! Oczywiście mnie w ogóle to nie przeszkadza, wręcz odwrotnie, uważam, że jest ci z tym bardzo do twarzy! Usiadł obok Lily, objął ją i z wielką miłością pocałował w policzek. - Dziecko... - szepnął. - Pomyśl tylko, będziemy mieli dziecko... - Nie gniewasz się na mnie, prawda? - Przez twarz Lily przemknął cień niepokoju. - Jak mógłbym się na ciebie gniewać? - Edward zajrzał w jej oczy i pokrę229
cił głową. - Na ciebie? Przecież sam w równym stopniu odpowiadam za poczęcie tego dziecka i zawsze będę się czuł odpowiedzialny za naszego chłopca czy może dziewczynkę... - Nie musisz poczuwać się do odpowiedzialności, oczywiście w sensie finansowym - zapewniła go Lily. -1 naturalnie rozumiem, że nie możesz się ze mną ożenić, bo najzwyczajniej w świecie jestem dla ciebie za stara... Kiedyś będziesz musiał zawrzeć małżeństwo z odpowiednią osobą, oboje o tym wiemy... Jednak oczywiście będę bardzo szczęśliwa, jeżeli zechcesz widywać nasze dziecko, odwiedzać nas i spędzać z nami czas... - Uśmiechnęła się łagodnie. - Pamiętaj, że nigdy nie będę stawiać ci żadnych wymagań ani żądań, kochany... Nigdy. Na twarzy Neda pojawił się dziwny wyraz. Ujął rękę Lily, podniósł ją do ust, pocałował i na długą chwilę zamknął między swoimi dłońmi. - Jesteś najbardziej niezwykłą kobietą, jaką znam - rzekł. - I zajmujesz w moim sercu szczególne miejsce, kochanie...
R O Z D Z I A Ł DWUDZIESTY SZÓSTY Bardzo się cieszę, że wrócił pan już do zdrowia po tym paskudnym napadzie, panie Deravenel - oznajmił inspektor Laidlaw rześkim głosem, energicznie potrząsając dłonią Edwarda. - Jeśli chodzi o wyniki śledztwa w tej sprawie, to niestety utknęliśmy chyba w martwym punkcie, bo, jak panu wiadomo, nie mamy żadnych podejrzanych. Oczywiście dochodzenie nadal trwa, to chyba jasne... - Jestem absolutnie pewny, że nie uda się panu znaleźć winnych, inspektorze! - rzekł, śmiejąc się, Edward. - Ci chojracy po prostu rozpłynęli się we mgle, prawda? - Tak to wygląda, niestety. - Chciałbym przedstawić panu teraz moich kolegów, Alfreda Olweriego i Roberta Aspena. Obaj blisko współpracowali z Aubreyem Mastersem, i to przez kilka lat. Podobnie jak ja, chętnie odpowiedzą na wszystkie pytania, jakie pan im zada. - Miło mi panów poznać... - Inspektor uściskiem dłoni przywitał się z Alfredem i Robem. - Rzeczywiście chciałbym omówić kilka rzeczy z panami i z panem Deravenelem. Czterej mężczyźni stali na środku gabinetu Edwarda w londyńskiej siedzibie Deravenels. - Myślę, że wygodniej nam będzie przy oknie, gdzie wszyscy będziemy mogli usiąść - zauważył gospodarz. Przeszedł przez pokój i zajął miejsce na dużej skórzanej sofie, pozostali usiedli na ustawionych obok wygodnych fotelach. - Czy ma pan już wyniki autopsji, inspektorze? - zagadnął Edward. - Tak. Pan Masters zmarł w rezultacie spożycia sporej dawki naparstnicy. 238
- To chyba lek na przypadłości sercowe, prawda? - Rob Aspen ze zdziwieniem popatrzył na inspektora. - Nie sądziłem, że można umrzeć w wyniku przedawkowania ziołowego leku... Moja matka choruje na serce i w zeszłym roku lekarz przepisał jej naparstnicę... Rob Aspen miał trzydzieści parę lat, wyglądał jednak znacznie młodziej, miał miłą powierzchowność i ubierał się bardzo elegancko. Kobiety uważały go za atrakcyjnego i lubiły mu matkować, lecz jak na razie Robert nie dał złowić się żadnej młodej damie i trwał w stanie wolnym. - Faktycznie jest to lek nasercowy, panie Aspen - przytaknął inspektor. -Między innymi właśnie o tym chciałem z panami pomówić... Czy pan Masters skarżył się na dolegliwości sercowe? - Nie wydaje mi się... - odrzekł Alfredo. - Chociaż oczywiście Aspen na pewno może wiedzieć na ten temat więcej ode mnie, bo stale pracuje w Londynie, ja natomiast krążę między Anglią i Włochami, a dokładnie Carrarą. - Jestem zupełnie pewny, że Masters miał się doskonale! - zawołał Rob. -A w każdym razie takie robił wrażenie... Z drugiej strony nigdy nie można mieć stuprocentowej pewności co do czyjegoś stanu zdrowia... Byliśmy kolegami, ale nie bliskimi przyjaciółmi, więc Masters nie zwierzał mi się ze swoich zmartwień. Jego żona musi wiedzieć znacznie więcej na temat zdrowia Aubreya... Inspektor Laidlaw kiwnął głową i z zamyślonym wyrazem twarzy odchylił się do tyłu w fotelu. - Pani Masters zdecydowanie twierdzi, że jej mąż nie chorował na serce i nie przyjmował żadnego leku z naparstnicy odezwał się po chwili milczenia. - Rozmawiałem też z lekarzem Mastersa, doktorem Fortescue. Odbyliśmy długą pogawędkę w jego gabinecie. Doktor nie potrafił wyjaśnić, z jakiego powodu pan Masters miałby zażywać naparstnicę, jest tym bardzo zdziwiony. Z całą pewnością nie przepisał pacjentowi takiego leku, ponieważ Masters miał zupełnie zdrowe serce... - Może w całą tę sprawę zamieszany jest inny lekarz, panie inspektorze? -Edward zmierzył policjanta uważnym spojrzeniem. - Może Aubrey Masters zgłosił się po poradę do kogoś innego, może był zdania, że jednak coś mu dolega, a nie chciał urazić doktora Fortescue, albo po prostu nie życzył sobie, aby żona dowiedziała się o jego chorobie, i w tajemnicy poszedł do innego specjalisty. 232
- Niewykluczone też, że cierpiał na jakąś inną przypadłość - podsunął Rob Aspen. - Co pan sugeruje? - zapytał inspektor. - Właśnie przypomniałem sobie... - zaczął Aspen, zaraz jednak przerwał i potrząsnął głową. - Nie, nie, to zbyt daleko idące przypuszczenie, jestem pewny, że nie ma z tą sprawą nic wspólnego... - O czym pan mówi? - Inspektor uniósł brwi. - Otóż mniej więcej pół roku temu w czasie rozmowy ze mną Masters zrobił dość dziwną uwagę... Wydała mi się dziwna, ponieważ była zupełnie nie w jego stylu. Ni stąd, ni zowąd wymamrotał, że kobiety mają o wiele łatwiejsze życie, bo tylko kładą się i tyle, natomiast mężczyźni zawsze muszą stać na baczność... - Rob uśmiechnął się lekko. - Okazałem się wtedy niezłym tępa-kiem, bo w pierwszej chwili w ogóle nie zrozumiałem dowcipu, połapałem się dopiero, kiedy zachichotał i mrugnął znacząco. Szczerze mówiąc, byłem mocno zaskoczony. Uświadomiłem sobie, że Masters zrobił aluzję do... do swojej seksualności, a raczej jej braku. Jakiś tydzień później zaniosłem dokumenty do gabinetu Mastersa, ale nie było go. Położyłem teczki na biurku i wtedy zauważyłem notes, na którym Aubrey narysował czerwonym tuszem mnóstwo serduszek, a pod nimi napisał nazwisko lekarza, doktora Alvina Springera. Wtedy w ogóle się nad tym nie zastanawiałem, ale teraz przypomniałem sobie tamtą jego uwagę... - Sprawdzę, gdzie praktykuje doktor Springer - mruknął Laidlaw. - Bardzo panu dziękuję, panie Aspen. Chyba należy wziąć pod uwagę, że jest to specjalista od chorób sercowych... - Tak, te serduszka mogą być jakąś wskazówką - odparł Rob. - Z drugiej strony, może jest to lekarz specjalizujący się w terapii dolegliwości seksualnych, jeden z kilku, którzy zaczęli ostatnio przyjmować pacjentów w Londynie. Wiem o tym od przyjaciela, który cierpi na... No, nazwijmy to pewnym rodzajem niesprawności... Człowiek, o którym mówię, leczy się też u psychiatry i jest prawdopodobne, że doktor Springer zajmuje się również i takimi problemami. Edward, który za wszelką cenę starał się powstrzymać nagły wybuch śmiechu, zerknął na inspektora Laidlaw i natychmiast dostrzegł pełen rozbawienia błysk w oczach policjanta, którego twarz była jednak całkowicie poważna. 233
Ned podniósł się, podszedł do biurka i spróbował zamaskować śmiech sztucznym kaszlem. - Przepraszam bardzo, panowie... - wykrztusił. Inspektor obrzucił go spojrzeniem, nawet nie usiłując już udawać powagi. - Może szklankę wody, sir? - zaproponował. Edward potrząsnął głową. - Nie, nie, dziękuję, nic mi nie jest... - Bardzo mi pan pomógł, panie Aspen - rzekł inspektor i kilka razy odchrząknął. - Pewnie żaden z panów nie wie, czy w życiu pana Mastersa była... była jakaś inna kobieta? Podobnie jak Ołiveri i Aspen, Edward nadludzkim wysiłkiem zdławił atak śmiechu na samą myśl o Aubreyu Mastersie z kochanką. Jego towarzysze wyglądali na równie rozbawionych jak on sam; zgodnie potrząsnęli głowami i przygryźli wargi. - Załóżmy jednak, że Masters rzeczywiście chorował na serce i dostał lek z naparstnicy - zaczął Edward. - Ta roślina ma działanie lecznicze, więc w jaki sposób mógłby się nią otruć? - Z powodu przedawkowania - wyjaśnił Laidlaw. - Przepraszam, że nie wytłumaczyłem wam tego na początku rozmowy. Pan Masters zażył zdecydowanie za dużą dawkę naparstnicy, nie wiemy tylko, czy celowo, czy też przypadkiem. A skoro już o tym mówimy, to muszę jeszcze zapytać panów o zachowanie zmarłego w ostatnich tygodniach. Czy był przygnębiony? Rozdrażniony z jakiegoś powodu? Zatroskany? Albo może zachowywał się w nietypowy sposób? - Zachowywał się całkowicie normalnie, inspektorze - odpowiedział Alfredo, ponieważ wydawało się, że inspektor skierował to pytanie przede wszystkim do niego. - W poniedziałek był nawet w wyjątkowo dobrym nastroju, chociaż trochę śpieszył się z zakończeniem służbowego spotkania. Wyjaśnił mi, że nie chce spóźnić się do klienta, z którym umówił się na mieście. Następnego dnia, we wtorek, wpadliśmy na siebie na korytarzu i Masters potraktował mnie całkiem serdecznie, muszę jednak przyznać, że był trochę roztargniony. Nic więcej nie potrafię panu powiedzieć. - Faktycznie był roztargniony, inspektorze - dorzucił Rob. - Całkowicie zgadzam się z Ołiverim, w poniedziałek Masters był w doskonałym humorze i zachowywał się najzupełniej normalnie. 241
Laidlaw powoli skinął głową. - Całkiem możliwe, że rozwiązanie zagadki jego śmierci jest bardzo proste... - mruknął. - Najwyraźniej naprawdę chorował na serce, ale ukrywał to przed żoną i ludźmi, z którymi pracował. Pewnie zgłosił się po poradę do doktora Springera, ten zaś polecił mu przyjmować naparstnicę. W dniu swojej śmierci prawdopodobnie błędnie obliczył dawkę i przedawkował... - Co z dochodzeniem? - spytał Edward. - W przyszłym tygodniu biegły sądowy zdecyduje, co dalej. - Inspektor wstał i podziękował Edwardowi oraz jego towarzyszom za pomoc. - Będę z wami w kontakcie, panowie, i wkrótce przekażę wam wszystkie informacje. Edward wyszedł z gabinetu razem z inspektorem i odprowadził go korytarzem do głównych schodów. - Czy istnieje możliwość, że Masters popełnił samobójstwo? - spytał cicho. - Tak, panie Deravenel. - Nie znałem go zbyt dobrze, ale nie zrobił na mnie wrażenia człowieka, który błędnie oceniłby dawkę przyjmowanego leku. Wszyscy uważali go za bardzo skrupulatnego, nawet za pedanta, a jednak przyjął za dużą ilość lekarstwa. .. Policjant ze zrozumieniem pokiwał głową. - Gdyby chciał pan podzielić się ze mną jeszcze jakimiś przemyśleniami lub informacjami, zawsze może pan skontaktować się ze mną przez Scodand Yard - rzekł, również przyciszonym głosem. Kiedy Edward kilka minut później wrócił do swego gabinetu, Alfredo i Rob pękali ze śmiechu. - O co chodzi? - spytał, i zaraz sam roześmiał się głośno. - Słowo daję, Aspen, myślałem, że eksploduję! - powiedział, odzyskawszy równowagę. -Owijałeś tę kwestię w bawełnę z tak wielkim zapałem, że nawet inspektor był pod wrażeniem twojej dyskrecji! Trzeba było po prostu wyjaśnić, że nieszczęsny Masters miał poważne problemy z erekcją! Inspektor sam mało nie wybuchnął śmiechem, było to widać! Alfredo wyjął chusteczkę i otarł oczy. - Jąkałeś się jak stara panna, Aspen! - wykrztusił. 235
- Wiem - przyznał Rob, wyraźnie zirytowany. - Może niepotrzebnie aż tak dobierałem słowa, ale najzwyczajniej w świecie próbowałem uniknąć zbędnej wulgarności... - Inspektor Laidlaw to swój chłop, mówię wam - zauważył Edward z uśmiechem. - Na pewno chętnie pośmiałby się razem z nami! Alfredo podszedł do okna i chwilę patrzył w milczeniu na Strand. - Myślę, że Masters mógł popełnić samobójstwo - odezwał się w końcu. -Oczywiście nigdy nie będziemy mieli absolutnej pewności, ale wystarczy wziąć pod uwagę wszystkie te kradzieże w kopalniach drogich kamieni... Chyba żaden z nas nie ma szczególnych wątpliwości, że Masters był zaangażowany w tę akcję... Nonszalancko oparty o biurko Aspen kiwnął głową. - Cała sprawa wyjdzie na jaw w ciągu najbliższych kilku miesięcy, jeśli nie uda im się jej zatuszować, a to wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne -zauważył. - Gdyby autorzy tego pomysłu wymigali się od odpowiedzialności, byłby to prawdziwy cud... - Masz rację. - Ned wrócił na swoje miejsce za biurkiem. - Obiecałem inspektorowi, że skontaktuję się z nim, jeżeli coś przyjdzie nam do głowy, więc myślcie intensywnie, chłopcy. Chciałbym pomóc Laidlawowi, bo to naprawdę przyzwoity gość. - Nie mogłem uwierzyć własnym uszom, kiedy zapytał, czy Masters miał jakąś inną kobietę - rzekł Alfredo. - Aubrey i dama lekkich obyczajów, spróbujcie to sobie wyobrazić. - Daj spokój... - Ned skrzywił się lekko. - Wcale nie mam ochoty sobie tego wyobrażać, to chyba oczywiste. Moim zdaniem Masters był niezłym dziwakiem, ale z pewnością nie uganiał się za kobietami. Rob się roześmiał. - Tak jest, trudno byłoby przyjąć do wiadomości, że Masters był kobieciarzem! - No właśnie! - powiedział z uśmiechem Edward.
R_O_Z_D_Z_I_A_L DWUDZIESTY SIÓDMY
Znieruchomiał z ręką opartą na klamce drzwi do biblioteki. Nasłuchiwał czujnie, zastanawiając się, czy przypadkiem się nie pomylił. Nie, chyba jednak nie... Z wewnątrz znowu dobiegł go zdławiony szloch. Chwilę się wahał, lecz w końcu nacisnął klamkę. Nie wiedział, kto jest w bibliotece, nie ulegało jednak wątpliwości, że ten ktoś potrzebuje pomocy. Edward ostrożnie pchnął drzwi i zajrzał do środka. W przyćmionym świetle ciemnozielone ściany sprawiały wrażenie jeszcze ciemniejszych; w eleganckim, długim pomieszczeniu mimo wczesnej pory panował półmrok, ale Edward od razu dostrzegł siostrę. Siedziała przy mahoniowym stole do czytania, z głową opartą na złożonych ramionach, i szlochała tak rozpaczliwie, jakby serce miało jej pęknąć. Neda natychmiast ogarnęła fala serdecznej miłości i troski o wiotką piętnastoletnią dziewczynę. Wszedł do biblioteki, cicho zamykając za sobą drzwi. Mimo wysokiego wzrostu i atletycznej budowy zawsze poruszał się lekko, był więc już prawie w połowie pokoju, kiedy Meg podniosła głowę. Błyskawicznie zerwała się na równe nogi, podbiegła do brata i rzuciła mu się na szyję. Edward otoczył ją ramionami i przytulił mocno, aby poczuła się bezpiecznie. Uspokajał ją cichym, pełnym czułości głosem i delikatnie gładził po włosach. Podobnie jak wielu solidnie zbudowanych mężczyzn, Edward Deravenel był dobrym, cierpliwym i czułym człowiekiem, szczególnie w stosunku do kobiet i młodszego rodzeństwa. Gdy po paru minutach płacz Meg przeszedł w cichy szloch, Ned uniósł ku sobie twarz siostry i zajrzał jej w oczy. 244
- Za dużo łez jak na taką piękną dziewczynę... - odezwał się cicho. - Co się stało, kochanie? Dlaczego tak rozpaczasz? - Nie wiem... - zaczęła łamiącym się głosem i powoli potrząsnęła głową. -Chyba niepokoi mnie nasza sytuacja. Przerwała i mocno zacisnęła wargi, aby powstrzymać płacz, lecz wielkie krople łez znowu popłynęły po jej policzkach. - I pewnie trochę się boisz. - Edward opuszkami palców otarł łzy dziewczyny, pocałował ją w czoło i podał jej wyjętą z kieszeni surduta chustkę do nosa. - No, wydmuchaj nos, a potem siądziemy sobie przy stole i spokojnie porozmawiamy. Meg skinęła głową, skorzystała z chusteczki i podeszła do okrągłego stołu. Edward pośpieszył za nią, rozglądając się po pokoju i ciesząc się panującą w nim w ten słoneczny sobotni ranek ciszą. Ściany biblioteki pokryte były mięsistym ciemnozielonym adamaszkiem; głęboki odcień zieleni podkreślała biel drewnianych wykończeń, drzwi, marmurowego kominka i półek na książki. Męską aurę pokoju tworzyły też ciemnozielone zasłony, krzesła i fotele obite czerwoną skórą oraz orientalne dywany na podłodze. Edward podsunął Meg krzesło i usiadł obok niej. - Powiedz mi, co cię gnębi, kochanie - poprosił. - Może uda mi się jakoś ci pomóc. - Miałeś rację, rzeczywiście jestem przestraszona, Ned... Ostatnio wydarzyło się tyle strasznych rzeczy. Papa i Edmund zostali zamordowani, wuj Rick i Thomas także, potem j acyś bandyci napadli na ciebie... Mogłeś przecież zginąć, miałeś rozbitą głowę... - Z jej piersi wyrwało się głębokie, drżące westchnienie. - Ciągle mi się wydaje, że Grantowie usiłują wymordować wszystkich mężczyzn z naszej gałęzi rodziny, pozbawić nas wszelkiej siły i znaczenia, czyniąc z nas klan złożony z samych kobiet. Po plecach Edwarda przebiegł zimny dreszcz, opanował się jednak i uśmiechnął lekko. - Ty i mama jesteście moimi Amazonkami, moimi królowymi-wojownicz-kami - powiedział. - Żadna z was nie da się pozbawić siły i znaczenia, kochanie! Nie, nie, wcale nie kpię z ciebie, wręcz przeciwnie, nie obrażaj się! Jest oczywiste, że naprawdę dużo złego spotkało nas w ostatnim okresie, nie zapominaj jednak, że nieszczęścia zdarzają się wszystkim! Życie jest bardzo trud238
ne, dobrze o tym wiesz, i często bije nas na odlew po twarzy. Najważniejsze jest to, aby nauczyć się sztuki przetrwania, stania na własnych nogach, nieulegania słabości. To najistotniejsze zadanie dla nas wszystkich. - Wiem, muszę być dzielna... - szepnęła Meg. - Postaram się... - Utkwiła skupione spojrzenie w twarzy brata. - Martwię się o George'a i Richarda, i oczywiście o ciebie, o twoje bezpieczeństwo. - Posłuchaj mnie, skarbie. Grantom nigdy się nie uda mnie zniszczyć, to ja rzucę ich na kolana, rozumiesz? - W jasnobłękitnych oczach Edwarda zalśnił uśmiech. - A jeśli chodzi o George'a i Richarda, to przecież nawet Grantowie nie będą nękać dzieci. Ledwo wypowiedział te słowa, gdy z przerażeniem uświadomił sobie, że Grantowie nie cofnęliby się przed wyrządzeniem krzywdy jego młodszym braciom, jeśli tylko uznaliby to za korzystne dla swojej sprawy. - Nic ci nie grozi, Meg, ani tobie, ani chłopcom - podjął po chwili, za wszelką cenę pragnąć ją uspokoić. - Jesteście zupełnie bezpieczni w tym domu, pod opieką mamy i służby. I moją... Pamiętaj, że ja także tu mieszkam, moja droga! - Pracujesz w zarządzanej przez nich firmie i bardzo możliwe, że za jakiś czas znowu spróbują cię skrzywdzić. - Tak, w ciągu dnia pracuję w Deravenels, a wieczorami wychodzę, ale teraz mam dwóch strażników, Willa i Johnny ego. Powtarzam, bardzo wątpię, aby Grantowie w najbliższej przyszłości zdobyli się na jakiś ryzykowny krok. Musieliby być przerażająco głupi. - Mam nadzieję, że tego nie zrobią... - Dziewczyna westchnęła. - Bardzo cię kocham, podobnie jak George i Richard... Uśmiechnęła się. - Ta twoja Mała Rybka darzy cię nie tylko miłością, ale i uwielbieniem. - Wiem o tym - rzekł Edward. - Ja także kocham Richarda i was wszystkich, siostrzyczko. Proszę cię, przestań martwić się, co zrobią Grantowie! - Kiedy przestaną nas dręczyć? - Niedługo. - Skąd wiesz? - spytała niespokojnie. - Zmusimy ich, żeby przestali. Neville i ja zrobimy z nimi porządek, wierz mi. - Dlaczego tak nas skrzywdzili? 239
- To długa historia. Jak zawsze chodziło o władzę i pieniądze. Sześćdziesiąt lat temu wyrwali nam prawo do zarządzania firmą, a teraz rozpaczliwie usiłują się utrzymać przy władzy, ale stracą Deravenels, jestem tego pewny. Odzyskamy, co nasze, zobaczysz! Piętnastoletnia dziewczyna popatrzyła na niego błyszczącymi oczami. - Dajesz mi słowo, Ned? - Słowo honoru, kochanie! I naprawdę bardzo bym chciał, żebyś przestała martwić się naszą sytuacją i zagrożeniem ze strony Grantów. Dajesz słowo, Meg? - Słowo honoru - powtórzyła po nim z lekkim uśmiechem, który zaraz znikł z jej twarzy. - Bardzo tęsknię za tatą i Edmundem - wyszeptała. - Ja także, dlatego w pełni rozumiem twój smutek i ból. Powiem ci coś -nachylił się ku siostrze. - Noszę ich obu w sercu - wyznał cicho. - Zawsze. Staraj się robić to samo, wtedy łatwiej będzie ci przywoływać wspomnienia o nich, o roli, jaką odegrali w naszym życiu. Z namysłem skinęła głową. - Spróbuję... Wiem, że nigdy ich nie zapomnę. Ujęła dłoń brata i mocno ją ścisnęła. - Ja ze swej strony obiecuję, że zawsze będę się tobą opiekował - zapewnił ją. - A ja będę zawsze stała przy tobie... I rzeczywiście, Meg pozostała wierna danej obietnicy. Kilka lat później miała dowieść swojej lojalności, która nigdy nie uległa zachwianiu. - Wszystko będzie w porządku, cała nasza rodzina wkrótce odzyska spokój - powiedział Edward. - Grantowie znikną ze sceny, możesz mi wierzyć. - Ale kiedy? - Jeszcze trochę cierpliwości. Neville uważa, że pokonamy ich w ciągu kilku miesięcy, że już w lecie będę szefem Deravenels. A teraz opowiedz mi, jak upływa ci tutaj czas. Dobrze się bawisz w Londynie? - Wolę Ravenscar. Chciałabym tam jak najszybciej wrócić. - Jedziemy do Ravenscar na Wielkanoc - uśmiechnął się. - Co ty na to, staruszko? - Mama powiedziała ci, że mamy tam spędzić święta? - Nie, sam podjąłem decyzję, dosłownie przed chwilą, więc na razie będzie to nasz sekret. A jak tam Perdita Willis? Lubisz ją tak samo jak w ubiegłym roku? 247
- Tak, nawet bardziej. Perdita pasjonuje się botaniką tak samo jak ja i uczy mnie wielu nowych, niezwykle ciekawych rzeczy. Zanim zaczęłam płakać, przeglądałam tę książkę, widzisz? Popatrz, jakie piękne ilustracje... - Meg przysunęła bliżej album. - Znalazłam ją w bibliotece w Ravenscar i natychmiast wciągnęła mnie bez reszty, podobnie zresztą jak Richarda, który teraz ciągle powtarza, że to jego własność... - Dlaczego? - Edwarda rozbawiła myśl, że jego Mała Rybka domaga się czegoś w tak zdecydowany sposób. - Ponieważ na tytułowej stronie znajduje się jego imię i nazwisko! Meg pokazała Nedowi starannie złożony podpis: Własność Richarda De-ravenela. Edward spojrzał na umieszczoną niżej datę i zrozumiał, że ma przed sobą bardzo stary album, wydany w pierwszych latach panowania królowej Wiktorii. Niewątpliwie był to prawdziwy klejnot. I w tym momencie przypomniał sobie historię nieżyjącego już chłopca. - Rzeczywiście był jeszcze inny Richard Deravenel, który żył przed wielu laty! - zawołał. - I to on podpisał się tutaj, jestem tego pewny! Zmarł, będąc mniej więcej w twoim wieku, Meg, chyba na tyfus... Richard Marmaduke De-ravenel... Ten album naprawdę należał do niego, bez dwóch zdań! Spojrzał na wydrukowany wielkimi, ozdobnymi literami tytuł. - Trujące kwiaty... - mruknął, rzucając siostrze zaskoczone spojrzenie. -Dziwne. - To o kwiatach, które mogą przyprawić człowieka o śmierć - wyjaśniła Meg. - Jest ich mnóstwo, rosną we wszystkich ogrodach. Przejrzyj ilustracje, są naprawdę piękne. - Nawet więcej niż piękne - zauważył. - To wspaniałe akwarele, najwyższej jakości. Przewrócił stronę, popatrzył na nią i znieruchomiał. Po lewej znajdowała się ilustracja przedstawiająca wysoką, smukłą roślinę, po prawej wypisana kursywą nazwa: NAPARSTNICA (DIGITALIS). Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Naparstnica, przeczytał raz jeszcze i szybko przebiegł wzrokiem umieszczony niżej tekst: Naparstnica pospolita rośnie w prawie każdym wiktoriańskim ogrodzie. Jest to kwiat, który wszyscy szczerze kochają. Wysoki i pełen uroku, znany jest pod wieloma innymi nazwami, między innymi „naparstek wróżki", „rękawiczki 241
wróżki", „czarodziejskie dzwoneczki" i „palce nieboszczyka", ponieważ faktycznie przypomina kształtem palce. Dziwne nazwy powstały na terenie Wysp Brytyjskich, gdyż tutejsze pradawne plemiona wierzyły, że drobne cętki na płatkach kwiatu to odciski palców wróżek. Piękna i smukła naparstnica często nazywana jest także „palcami nieboszczyka" z powodu swego kształtu oraz trucizny, jaką zawiera. Nazwa łacińska Digitalis również odwołuje się do „palców" lub „naparstka". Ta urokliwa ozdoba wiktoriańskich ogrodów jestjednak śmiertelną trucizną. O, mój Boże, pomyślał. Siedział bez ruchu, wpatrzony w książkę, niezdolny podnieść głowy. Wiedział, że Meg chciała poznać jego zdanie o albumie, porozmawiać z nim, ale on musiał teraz dokładnie zastanowić się nad tym, co się wydarzyło. Czy właśnie w taki sposób umarł Aubrey Masters? Otruty naparstnicą? Czy zjadł straszną roślinę w wegetariańskim posiłku? Czy był to wypadek? Samobójstwo? A może morderstwo? Co się naprawdę stało? W jego głowie szalała burza myśli. Jeżeli Masters został zamordowany, to przez kogo? I w jaki sposób morderca zdołał dodać naparstnicę do jakiegoś dania? - Ned, Ned! - zawołała Meg, potrząsając jego ramieniem. - Co się dzieje? Dlaczego zainteresowała cię akurat naparstnica? Powoli podniósł głowę i z wysiłkiem przywołał na twarz uśmiech. - Bo to takie dziwne, że taka piękna roślina może być śmiertelnie trująca, nie uważasz? - powiedział. - Teraz już rozumiem tytuł albumu. Will Hasling czekał na Edwarda w bibliotece Whites, prywatnego klubu dla dżentelmenów w Whitehall, którego członkami byli jego ojciec i on sam. Był to niewątpliwie najsławniejszy klub w Londynie, najprawdopodobniej pierwszy, który zaistniał jako miejsce spotkań znanych ludzi, kiedy otwarto tu w 1693 roku pijalnię czekolady, często odwiedzaną przez takich gigantów życia kulturalnego, jak Pope i Swift. Poza tym wszystkim był to bastion świata mężczyzn, miejsce, w którym członkowie klubu mogli jeść, pić, palić, uprawiać hazard, grać w bilard i czytać. Kobietom wstęp był tutaj wzbroniony, nie miały zresztą najmniejszej ochoty zdobywać tej twierdzy, świadome, że ich mężczyźni powinni mieć miejsce, gdzie mogą swobodnie oddawać się ulubionym zajęciom. 249
Czekając na przyjaciela, Will przeglądał „The Times". Zdążył już przejrzeć całą gazetę i odniósł ją na stół, gdzie zwykle leżała prasa, kiedy do sali wpadł Edward. Był wyraźnie zdyszany, lecz zwolnił kroku na widok kilku starszych członków klubu. - Przepraszam cię za spóźnienie... - zaczął, chwytając Willa za ramię. - Nic się nie stało, naprawdę, ale chodźmy już na lunch, bo dosłownie konam z głodu... - Oczywiście! Obaj młodzi mężczyźni zamknęli za sobą drzwi biblioteki, przeszli przez wspaniałe foyer z marmurową posadzką i meblami z ciemnego mahoniu i znaleźli się w sali jadalnej. Kiedy usiedli i zamówili po kieliszku szampana, Will pytająco spojrzał na przyjaciela spod lekko uniesionych brwi. - Nasze spotkanie to miła niespodzianka - zauważył. - Nie spodziewałem się zobaczyć cię dzisiaj, zwłaszcza że jutro jesteśmy umówieni na lunch z Ne-ville'em i Nan... - Wiem, ale poza nami i Johnnym będzie tam jeszcze Nan i dziewczynki oraz moja matka i rodzeństwo. Czeka nas rodzinny niedzielny lunch ze wszystkimi niezbędnymi dodatkami, więc pomyślałem sobie, że nie będziemy mieli szansy prywatnie porozmawiać... - O co chodzi, Ned? Coś cię dręczy? - Może to za dużo powiedziane, ale... - Edward znacząco zawiesił głos. - Co masz na myśli? - Czy pamiętasz, żeby w okresie twojego dzieciństwa w waszym ogrodzie rosła naparstnica? - Oczywiście! Moja matka bardzo lubiła tę roślinę, zresztą teraz także mamy naparstnicę w ogrodzie Compton Hall. - Will ściągnął brwi. - Dlaczego pytasz? - Naparstnica to inaczej Digitalis, wciąż bardzo popularna ozdoba naszych ogrodów. Will potrząsnął głową. - Co z tego? Mówże z sensem, Ned! Edward szybko i dokładnie opowiedział przyjacielowi, czego dowiedział się z książki, którą przed południem pokazała mu Meg. 243
- Liście i nasiona naparstnicy są bardzo trujące - zakończył. - Wydaje mi się, że w jakiś sposób zostały dodane do czegoś, co zjadł Aubrey Masters, bo przecież nikt nie wierzy w tę jego chorobę, prawda? - Tak... - Will przerwał, ponieważ kelner właśnie przyniósł zamówionego szampana. - Twoje zdrowie... - mruknął, kiedy znowu zostali sami. - Dzwoniłem rano do Neville'a, żeby z nim o tym porozmawiać, ale dowiedziałem się, że wyjechał z Nan na wieś i wrócą dopiero wieczorem - ciągnął Edward. - Poruszę z nim tę sprawę jutro przed lunchem, jeżeli tylko będzie to możliwe. Przy stoliku zapanowała cisza. Obaj młodzieńcy patrzyli na siebie uważnie. - Sądzisz, że któryś z naszych ludzi mógł mieć z tym coś wspólnego? - zapytał w końcu Will. - Że ktoś z naszej strony podał Mastersowi naparstnicę? - Nie wiem... - Edward bezradnie wzruszył ramionami. - Niby jak można zrobić coś takiego? - Nie mam pojęcia - wymamrotał Will. - Bóg jeden wie, co naprawdę stało się z Aubreyem Mastersem... Późnym popołudniem Edward wrócił do domu przy Charles Street i od razu udał się na poszukiwanie matki. Znalazł ją w gabinecie ojca, pogrążoną w pracy przy biurku. Kiedy otworzył drzwi, podniosła głowę i uśmiechnęła się. - Witaj, kochanie - przywitała najstarszego syna. - Przyjemnie spędziłeś czas na lunchu z Willem? - Tak, dziękuję. Jesteś bardzo zajęta, mamo, czy możesz poświęcić mi parę minut? Widzę, że podliczasz rachunki... - Och, rachunki mogą poczekać, zresztą i tak miałam nadzieję, że uda mi się z tobą porozmawiać! - Na jakiś konkretny temat? - Nie, nie miałam na myśli nic szczególnego, a ty? Przez chwilę Edward mierzył wzrokiem stos rachunków na biurku. - Dlaczego ojciec nigdy nie miał pieniędzy? - zapytał. - Zajmował przecież poważne stanowisko w Deravenels, był zastępcą dyrektora zarządzającego i na pewno dostawał porządną pensję... - To skomplikowana sprawa, Ned. Naturalnie pobierał pensję, ale nie była ona szczególnie wysoka, możesz mi wierzyć. 251
- A to, co odziedziczył po ojcu i dziadku? Nie zostawili mu żadnych pieniędzy? - Oni również nie zarabiali zbyt dużo, na dodatek Grantowie oszukiwali ich przy obliczaniu premii, podobnie jak później twojego ojca. Dostawał pewną kwotę rocznie po swoim ojcu, a teraz suma ta przeszła na mnie. Ojcu zawsze jakoś udawało się pokryć koszty utrzymania, napraw i remontów Ravenscar, ale nie miał już z czego opłacać służby... - Wiem, że ty im płacisz i utrzymujesz ten dom... - Edward pokiwał głową. - Rozumiem to wszystko. Zycie jest naprawdę niesprawiedliwe. Grantowie okradają nas od lat, na szczęście tylko z pieniędzy, nie z pogody ducha i dumy. - Właśnie - przytaknęła gorzko Cecily. - Okradają nas od ponad sześćdziesięciu lat, mój drogi. - Zamierzam zmienić ten stan rzeczy. I daję ci słowo, że dopnę swego! - Mam nadzieję, nie dlatego, żeby kierowała mną chciwość, ale dlatego, że Deravenels to własność naszej gałęzi rodziny. Myślę, że nadszedł już czas na odrobinę sprawiedliwości. - Neville i ja zrobimy wszystko, aby sprawiedliwości stało się zadość! Cecily odchyliła się do tyłu w szerokim, wygodnym krześle i chwilę wpatrywała się w twarz syna. - Ostatnio sama także sporo myślałam o pieniądzach - powiedziała. - Chcę kupić ci dom w Londynie, w Mayfair, niedaleko stąd i zastanawiałam się, jak to zrobić. Zamierzałam omówić tę sprawę z Neville'em. - Ale mamo... - Bez „ale", kochanie! Jesteś dorosłym mężczyzną, masz prawo do prywatnego życia i najwyższy czas, abyś zamieszkał we własnym domu. Zgadzasz się ze mną? - Tak, oczywiście w pewnym sensie to prawda. Will kilka razy dawał mi to do zrozumienia, a dziś w czasie lunchu mówił, że w Albany jest do sprzedania luksusowy apartament. Chciał wiedzieć, czy byłbym zainteresowany. Cecily potrząsnęła głową. - Apartament byłby za mały, kochanie... Sądzę, że dom w Mayfair to bardziej odpowiednia siedziba dla ciebie. - Ale dom dużo kosztuje, mamo! Nie chcę pomniejszać majątku, który odziedziczyłaś! 245
- Szszsz... - Cecily rozkazującym gestem uniosła dłoń. - Przedwczoraj wpadłam na pomysł, skąd wziąć pieniądze na dom dla ciebie... - Podniosła się, obeszła biurko i wyciągnęła rękę do syna. - Chodź, chciałabym ci coś pokazać. W piwnicy było ciemno, zwłaszcza na prowadzącym do sejfu korytarzu, którym ruszyła przed siebie Cecily. Edward szedł za matką. - Elektryczne oświetlenie nie działa tutaj zbyt dobrze! - zawołał. - Może powinienem zawrócić i poprosić Switona o kilka świec? - Nie ma takiej konieczności - odparła Cecily. - Przy wejściu do sejfu zawsze leży pudełko świeczek... Gdy Edward zatrzymał się za nią, już zapalała świecę. - Otwórz sejf, kochanie - poprosiła. - Klamka obraca się trochę za sztywno, nigdy nie mogę sobie z nią poradzić... Zaraz podyktuję ci kombinację... Po paru sekundach drzwi obszernego sejfu stanęły otworem i Cecily wskazała synowi dwa ciemnozielone skórzane pudła oraz jedno niebieskie. Na prośbę matki Edward zdjął także z półki mniejszą szkatułkę w odcieniu spłowia-łej czerwieni. - Zanieśmy to wszystko na górę, gdzie oświetlenie jest o wiele lepsze - zaproponowała Cecily. - Wezmę pudełko czerwone i niebieskie, ponieważ są znacznie lżejsze... - Mój Boże, te zielone rzeczywiście są cięższe, niż sądziłem! - Ned ruszył za matką. - Jeżeli znajduje się w nich to, co podejrzewam, jesteśmy bogaczami! Cecily roześmiała się, ale nie skomentowała żartu syna. - Chodźmy do salonu - powiedziała, kiedy weszli na parter. - Tam jest naprawdę dobre oświetlenie... Postawiła dwa skórzane pudła na krześle i wskazała Nedowi miejsce na sofie. - Połóż je tam, kochanie, i otwórz... Edward gwałtownie wciągnął powietrze na widok tiary spoczywającej na aksamitnej poduszce. - Przepiękna! - wykrzyknął, ujmując klejnot w dłonie i obserwując, jak światło rozpala tęczowe blaski w brylantach. - To naprawdę niezwykła rzecz! - Jedyna w swoim rodzaju... - potwierdziła cicho Cecily. - Należała do mojej matki... 253
Ned odłożył tiarę, wyjął drugą, tym razem też nie szczędząc wyrazów zachwytu. - A ta? - spytał. - Czyją była własnością? - Moją - odparła Cecily. - Ojciec kupił mi ją zaraz po ślubie, natomiast tę trzecią zapisała mi w testamencie najlepsza przyjaciółka mojej mamy Clarissa Mayes. Nie miała dzieci i dlatego zostawiła mi tiarę oraz tę brylantową kolię... Ned w osłupieniu patrzył na migoczące bogactwo brylantów. - Mamo... - odezwał się w końcu. - Przecież to prawdziwa fortuna! - Wiem. Zostawiłam je na czarną godzinę, a teraz sprzedam, żeby kupić ci dom. Z tego, co zostanie, będziesz opłacał własną służbę. - Och, mamo, szkoda sprzedawać te cuda! Dostałaś je od swoich najbliższych, nie rób tego! A co z Meg? Kiedy wyjdzie za mąż, będzie potrzebowała tiary! - Sam kupisz jej tiarę, gdy nadejdzie odpowiedni moment - rzekła Cecily nieznoszącym sprzeciwu głosem. - Nic nie odwiedzie mnie od zamiaru sprzedania tych ozdób, żebyś mógł mieć własny dom!
R O Z D Z I A Ł DWUDZIESTY ÓSMY Edward stał na progu oranżerii w domu Neville'a w Chelsea i przyglądał się, jak jego bracia bawią się z kuzynkami, Isabel oraz Anne. Dwie małe dziewczynki wyglądały uroczo w ciemnoniebieskich wełnianych sukienkach, z dużymi białymi kokardami na czubkach główek. Młodsi bracia Neda byli równie elegancko wystrojeni w spodnie do kolan i marynarki, czarne podkolanówki i wyglansowane czarne buty. Bawiące się pośród zieleni dzieci, słońce wpadające do środka poprzez ogromne okna... Ta sielankowa scena przywołała uśmiech na twarz Edwarda. George opowiadał coś z ożywieniem, Isabel słuchała go w skupieniu, całkowicie oczarowana. Anne rozmawiała z Richardem, który z lekkim uśmiechem kiwał głową. Serce Neda ścisnął nagły niepokój. Wszyscy czworo byli tacy młodzi, tacy bezbronni... Słysząc kroki w holu, odwrócił się i uśmiechnął do zbliżającego się Nevil-le'a. Ten przystanął obok kuzyna, położył dłoń na jego ramieniu i długą chwilę razem z nim obserwował dzieci. - Oto przyszłość, Ned... - odezwał się. - Oni są przyszłością obu naszych rodzin, dlatego należy chronić ich za wszelką cenę. - Masz całkowitą rację - przytaknął cicho Ned. - Musimy ich strzec, bo Grantowie nie cofną się przed niczym! - Na to wygląda, niestety... Przepraszam, że zostawiłem cię w holu, ale akurat zadzwonił telefon... - Obejrzał się. - Cecily i Meg poszły gdzieś razem z Nan, czy tak? Ned kiwnął głową. - Są w salonie. 248
- Doskonale... Może pójdziemy do biblioteki i wychylimy kieliszek szampana przed lunchem? Will i Johnny już tam są, czekają na nas. - W takim razie chodźmy... Przeszli przez hol, ale przed wejściem do biblioteki Edward zatrzymał się i zacisnął palce na rękawie kuzyna. - Co się stało, Ned? - zapytał Neville. - Muszę zamienić z tobą parę słów w cztery oczy... - To najlepiej od razu. Martwisz się czymś? - Nie , nie, chciałem tylko podzielić się z tobą informacją, która bardzo mnie zainteresowała. Dotyczy to naparstnicy. Wiemy, że Aubrey Masters zmarł z powodu przedawkowania Digitalisu. Moim zdaniem zjadł tę roślinę w jakimś wegetariańskim daniu, które przygotował sobie na kolację... - Ach,tak... - Właśnie. Przekonał mnie o tym opis naparstnicy, który znalazłem w książce Trujące kwiaty. Edward szybko opowiedział Neville owi o swoim odkryciu z poprzedniego dnia i wnioskach, do których doszedł. - Rozumiem, o co ci chodzi. - Neville pokiwał głową. - Wspomniałeś jednak, że ta informacja bardzo cię zainteresowała. Z jakiego powodu? - Chciałbym wiedzieć, czy mieliśmy coś wspólnego z tą sprawą. Neville nie odpowiedział. Wysoki, elegancki i spokojny, wpatrywał się w Neda chłodnymi jasnoniebieskimi oczami, z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Ned stał naprzeciwko niego, oparty o kolumnę i równie opanowany. Czekał. - Przyrzekłem ci, że pomścimy śmierć naszych ojców i braci - przemówił Neville po bardzo długiej chwili. - Zawsze dotrzymuję obietnic, kuzynie. Ned skinął głową, nie spuszczając oczu z twarzy Neville'a. Wyciągnął rękę, chwycił dłoń kuzyna i mocno ją ścisnął. - Wierność aż po grób... - zacytował cichym głosem rodzinne motto. Cecily Deravenel z przyjemnością przyjechała na lunch do bratanka. Piękny, duży dom nad Tamizą był urządzony wspaniale, w jak najlepszym guście, i od początku bardzo jej się podobał, a ponieważ otaczali ją członkowie rodziny, czuła się tym lepiej i swobodniej. Jeśli chodzi o Willa Haslinga, to zawsze 249
traktowała go jak jeszcze jednego syna, poruszona jego poświęceniem i lojalnością wobec Edwarda. Tak, Will także należał do najbliższych jej ludzi, było to najzupełniej oczywiste. Potoczyła wzrokiem dookoła stołu, zatrzymując na moment spojrzenie na swoim drugim bratanku Johnnym. Kochany chłopak, pomyślała. John miał szlachetny charakter, był honorowym, prawym człowiekiem i sprzymierzeńcem Neda. Spojrzała na Neville'a. Obaj bracia byli do siebie bardzo podobni pod względem fizycznym i mieli typowe dla Watkinsów cechy, podobnie jak ona - ciemne włosy, jasne oczy, wyraziste rysy i smukłą budowę ciała. Teraz Neville był najstarszym mężczyzną w rodzinie, głową rodu Watkinsów, i Cecily wiedziała, że może na nim polegać. Jej brat Rick prowadził jej sprawy majątkowe, teraz, po jego śmierci, obowiązki doradcy finansowego spadły na barki Neville'a. W ubiegłym tygodniu Cecily powiedziała mu, że Ned powinien co miesiąc otrzymywać pewną sumę na swoje wydatki i Neville zgodził się z nią. Ufała mu. Był przecież jej bratankiem, najbogatszym magnatem w Anglii, człowiekiem naprawdę potężnym. Władza... Oto klucz do Neville'a, pomyślała Cecily. Umiłowanie władzy, żądza władzy, którą starał się maskować. Poprzedniego dnia wspomniała o tym Nedowi, a on uśmiechnął się lekko w odpowiedzi. - Myślisz, że o tym nie wiem, mamo? - rzekł. Roześmiali się oboje i na tym sprawa się skończyła. Cecily doskonale znała swojego syna i wiedziała, że Ned posiada niezwykłą zdolność celnego osądzania ludzi i mądrość w żaden sposób nieprzystającą do jego wieku. Z Nevil-le'em u boku miał wszelkie szanse na odzyskanie Deravenels, była to tylko kwestia czasu. Na podstawie różnych uwag, rzucanych ostatnio przez syna, zorientowała się, że może do tego dojść wcześniej, niż przewidywała. Tak czy inaczej, pozostawało jej tylko czekać. Całym sercem pragnęła, aby życie rodziny uległo zmianie, aby jej dzieci były bezpieczne, nienarażone na przygotowywane przez Grantów pułapki. Z uśmiechem popatrzyła na Anne, najmłodszą córkę Neville'a. Dziewczynka posiadała urokliwą, delikatną urodę i była bardzo inteligentna. Anne uwielbiała Richarda, chodziła za nim niczym przywiązany do pana psiak, a najmłodszy syn Cecily nie sprawiał wrażenia zirytowanego albo zażenowanego 250
okazywanymi mu względami, wręcz przeciwnie, poświęcał dziewczynce wiele uwagi i bardzo o nią dbał. Siedząca naprzeciwko Cecily Anne podniosła głowę, jakby czytała w myślach starszej kobiety. - Richard i ja zamierzamy się pobrać, ciociu Cecily - oznajmiła dźwięcznym, czystym głosem. Wszyscy obecni popatrzyli na nią ze zdziwieniem i rozbawieniem. Ktoś z dorosłych zaśmiał się serdecznie. - Oczywiście jeszcze nie teraz, dopiero za jakiś czas, mamo - dodał Richard. - Gdy będziemy już dorośli... - Naturalnie, Dick, rozumiemy, o co wam chodzi. - Cecily uśmiechnęła się do najmłodszego syna. - Doskonale, stary! - zawołał Ned. - Warto jak najwcześniej zacząć zabiegać o damę, to świetny pomysł! Musisz mi tylko coś obiecać... - Co takiego? - zapytał Richard poważnie, patrząc na brata pełnymi skupienia, szaroniebieskimi oczami. - Ze będę twoim drużbą! Richard rozpromienił się w uśmiechu i z entuzjazmem pokiwał głową. George, który nie znosił sytuacji, kiedy to nie on znajdował się w centrum uwagi, postanowił natychmiast to naprawić. - A ja zamierzam poślubić Isabel - oświadczył bardzo wyniośle. Isabel zerknęła na niego z zaskoczeniem i zarumieniła się gwałtownie. Nie powiedziała ani słowa, wyglądała jednak na zadowoloną. - Przeżywamy prawdziwą lawinę ważnych obwieszczeń! - odezwała się Cecily, rzucając Isabel miły uśmiech. Dziewczynka odpowiedziała jej w ten sam sposób i natychmiast przeniosła pełen uwielbienia i zachwytu wzrok na George'a. - Masz rację, Cecily! - W głosie Neville'a brzmiała nuta rozbawienia. -A przecież nikt nie prosił mnie jeszcze o zgodę! Ned odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem. - Ani mojej matki, ani mnie! - wykrztusił. Jego spontaniczna reakcja wywołała wybuch wesołości przy stole. Zawstydzony Richard niepewnie popatrzył na starszego brata, szukając u niego wsparcia. 258
- Kiedy dorośniesz, Dickie, możesz poprosić wuja Neville'a o rękę Anne -pośpieszył z pomocą Edward. - Jeśli o mnie chodzi, udzielam ci zgody już teraz! - A co ze mną?! - zirytował się George. - Czy mnie także dajesz swoją zgodę, Ned? Ostatecznie jestem starszy od Richarda, tak jak Isabel jest starsza od Anne! A na dodatek będzie dziedziczką ogromnej fortuny, jeśli Nan nie urodzi Neville owi syna, pomyślał Edward. - Ty także masz moją zgodę, naturalnie! - odparł z uśmiechem. Nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że jego brat zaczyna wykazywać nieszczególnie zachwycające cechy charakteru, między innymi chciwość. Trzeba mieć go na oku, pomyślał. W przyszłości George może sprawiać poważne kłopoty. Muzyka obmywała go falami, kołysząc zmysły. Czuł, jak napięcie powoli ustępuje z mięśni ramion. Co za ulga... Chwila rozluźnienia i odpoczynku, ucieczka w świat fascynujących dźwięków... Muzyka była jak zaklęcie, które przenosi do innej rzeczywistości. Był niedzielny wieczór i Edward siedział ohok Lily w wielkiej sali Bech-stein Concert Hall przy Wigmore Street. Oboje namiętnie kochali muzykę, a dzisiejszy koncert był wyjątkowy - słuchali II Koncertu fortepianowego c-moll Rachmaninowa, ulubionego utworu Neda. Druga część koncertu powoli dobiegała końca i Edward przymknął powieki, całym sobą chłonąc crescendo dźwięków. Trapiące go myśli uciekały, przezwyciężone potężną siłą muzyki. W sali na moment zapadła cisza, lecz po paru sekundach wszyscy podnieśli się z miejsc, nie szczędząc entuzjastycznych oklasków i pełnych zachwytu okrzyków. Lily pochyliła się w stronę Edwarda. - Fascynujące, prawda, kochany? - szepnęła. - Wspaniały koncert! - odparł. - Dziękuję, że mnie zaprosiłaś... Rzuciła mu pełen czułości uśmiech. - Kogo innego miałabym zaprosić? - zamruczała. Edward wyprowadził Lily z sali do foyer, osłaniając ją przed tłumem, a stamtąd na ulicę, gdzie czekał na nich wynajęty na ten wieczór powóz. 252
Pragnąc spędzić wieczór sam na sam z Lily, wcześniej uprzedził matkę, dokąd się wybiera. - Moja przyjaciółka wynajęła powóz, więc będę całkowicie bezpieczny -dodał. Cecily wyszła na chwilę z pokoju, a gdy wróciła, wręczyła synowi dziesięć gwinei. - Ależ, mamo... - zaczął Ned. Uciszyła jego protesty zdecydowanym ruchem ręki i poinformowała go, że będzie co tydzień otrzymywał pewną kwotę na swoje wydatki, tak ustaliła to z Neville'em. - Zabierz panią Overton na kolację po koncercie - powiedziała. - Musisz żyć i zachowywać się jak przystało na człowieka szlachetnie urodzonego, którym jesteś, mój drogi... Teraz zamierzali więc pojechać na kolację do Savoyu i Edward był bardzo podekscytowany możliwością zaproszenia Lily do eleganckiej restauracji. Kiedy usadowili się w powozie, opowiedział o lunchu u Neville'a. Lily śmiała się serdecznie, kiedy usłyszała, jak to Anne obwieściła publicznie, że zamierza poślubić Richarda. Oboje zaśmiewali się przez całą drogę do hotelu Savoy przy Strandzie, do łez ubawieni dojrzałymi pomysłami dzieci. Głowy odwracały się ku nim, kiedy szli przez hotelowy hol do restauracji. Tworzyli zachwycającą parę, on wysoki i przystojny, ona promieniejąca subtelną urodą i elegancka w wykwintnie uszytym granatowym kostiumie. Gdy zajęli miejsca przy stoliku obok okna z widokiem na Tamizę, Ned zamówił whisky dla siebie i lemoniadę dla Lily. - Jak się czujesz, kochanie? - zagadnął, kiedy kelner zostawił ich samych. - Bardzo dobrze, dziękuję... Proszę, nie martw się tak dzieckiem, mój drogi. Trochę dokuczają mi tylko poranne mdłości, poza tym wszystko jest normalnie, możesz mi wierzyć. Edward uśmiechnął się i delikatnie musnął czubkiem palca jej policzek. - Jedno jest pewne, wyglądasz doskonale! - oświadczył szczerze. Powoli sącząc whisky z wodą sodową, opowiedział Lily o tiarach matki oraz jej zamiarach względem niego. - Chce sprzedać tę biżuterię i kupić mi dom w Mayfair - zakończył. - Mówi, że nic nie skłoni jej do zmiany decyzji. Obejrzała już nawet jakiś dom przy 253
Berkeley Square, podobno idealny dla mnie. Uważa, że powinienem mieć własny dom, że nadszedł już czas na takie rozwiązanie. Lily z uśmiechem kiwnęła głową. Miała zamiar powiedzieć Edwardowi, że ona także rozglądała się za domem i nawet znalazła taki, który wydał jej się jak najbardziej odpowiedni, przy South Audley Street, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Nie chciała, aby pomyślał, że z powodu dziecka próbuje mocniej go do siebie przywiązać. - Wydawało mi się, że przed chwilą chciałaś coś powiedzieć... - zauważył Edward. - Co takiego, kochanie? - Nic, naprawdę! - skłamała pośpiesznie. - Przejrzyjmy menu, bo jestem już trochę głodna... Ned gestem przywołał kelnera, który natychmiast podszedł do ich stolika, podał im karty dań, zarekomendował kilka potraw i odszedł. - Chyba zjem pieczoną solę - odezwała się Lily. - Jest lekkostrawna. - Ja też. Masz ochotę na jakąś zupę? - Raczej nie... No, może filiżankę bulionu. Zdążyłam się już nauczyć, że kiedy wieczorem zjem coś ciężkiego, cierpię później na niestrawność. Ned z uśmiechem nachylił się do ucha Lily. - Biedactwo... - szepnął. - Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę naszą córeczkę. Kiedy wezmę ją na ręce... - Och, więc już zdecydowałeś, że to będzie dziewczynka, tak? Córeczka tatusia? - Przecież wiesz, jak uwielbiam kobiety - odparł bez zastanowienia. W następnej sekundzie zapragnął ugryźć się w język i ze zmarszczonymi brwiami potrząsnął głową, pełen niesmaku dla samego siebie, lecz Lily roześmiała się tylko wyrozumiale, ponieważ była naprawdę mądrą kobietą. - Jakie damy jej imię? - zapytał Edward. - Lily? - Nie, wolałabym, żeby otrzymała imię po tobie... Może Edwina? - Edwina Lily, co ty na to? - A jeśli urodzi nam się syn, będzie miał na imię Edward. - Twarz Lily rozjaśnił promienny uśmiech. - Wszystko, co zechcesz, kochanie... Nie ma takiej rzeczy, której bym dla ciebie nie zrobił... Kelner wrócił i przyjął zamówienie. Edward i Lily uśmiechali się do siebie 261
nad stołem, szczęśliwi, że są razem w tej eleganckiej restauracji, zadowoleni z życia i łączącego ich związku. Czekali na drugie danie, kiedy Lily spoważniała i uważnie popatrzyła na Neda. - Chcę cię o coś poprosić - odezwała się. - To dla mnie naprawdę ważne i zależy mi, żeby dziś dostać od ciebie odpowiedź... W oczach Edwarda pojawił się cień niepokoju. - O co chodzi, Lily? Czy coś się stało, na miłość boską? - Nie wiem, jak zacząć, bo to ponury temat, ale martwię się, że... - wzięła głęboki oddech. - Zaczekaj, zacznę jeszcze raz... Jak wiesz, jestem jedynaczką, a moi rodzice już nie żyją. Nie mam żadnych krewnych, tylko kilkoro bliskich przyjaciół, szczególnie Vicky... Krótko mówiąc, ponieważ jestem sama na świecie, w ostatnich tygodniach ciągle myślę o pewnej sprawie... Kobiety umierają przy porodzie, sam wiesz, że czasami tak się dzieje... Martwię się, co będzie z dzieckiem, gdybym umarła. Z naszym dzieckiem... Dlatego chciałabym poznać twój punkt widzenia, kochany... Nie zniosłabym myśli, że dziecko mogłoby zostać oddane do adopcji... Zaskoczony słowami Lily i wstrząśnięty myślą ojej śmierci, Edward uświadomił sobie, że on także nigdy nie pogodziłby się ze stratą dziecka. - Nie umrzesz, kochanie, wierz mi! - odparł bez chwili wahania. - Jesteś zdrową młodą kobietą i dbasz o siebie, a to najważniejsze. Nic wam nie grozi, ani tobie, ani dziecku, ale gdyby stało się coś strasznego i gdybyś... gdybyś umarła, a nasze maleństwo by przeżyło, w żadnym razie nie dopuściłbym, aby oddano je do adopcji. Nigdy, skarbie, nigdy! Zaufaj mi, proszę... Obiecuję ci, że wtedy sam zająłbym się wychowaniem naszego dziecka... - Sam? - Lily uniosła brwi. - Jak byś sobie poradził? Jak patrzyłyby na to inne kobiety? Kiedyś się ożenisz, to oczywiste, a twoja żona zapewne nie byłaby zachwycona obecnością nieślubnego dziecka w twoim życiu, nie sądzisz? - Pewnie masz rację, ale myślę, że moja matka z radością wychowałaby nasze dziecko, oczywiście z pomocą niani. A ja stale bym się z nim widywał. Czy takie rozwiązanie uznałabyś za odpowiednie? - Tak! Miałam nadzieję, że usłyszę od ciebie taką odpowiedź, kochany! Widzisz, dobrze znam kobiety i wiem, że dziecko z innego związku może stać 255
się pewną przeszkodą w małżeństwie. - Obdarzyła ukochanego szczerym uśmiechem i lekko ścisnęła jego ramię. - Gdyby przydarzyło mi się coś złego, twoja matka zaopiekuje się naszym dzieckiem. Tak, teraz mogę być spokojna. .. Jestem taka szczęśliwa, że to zaproponowałeś. Edward ujął smukłą dłoń Lily w swoje ręce. - Nie rozmawiajmy więcej o twojej śmierci - szepnął. - Nie mogę znieść tej myśli, naprawdę nie mogę. Cieszmy się dniem dzisiejszym, cieszmy się sobą nawzajem.
R
O
Z D Z I A Ł DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Edward Deravenel nie należał do mężczyzn, którzy łatwo ulegają lękowi czy zdenerwowaniu, wręcz przeciwnie, prawie zawsze panował nad sytuacją. Tego popołudnia, idąc korytarzem do gabinetu Johna Summersa, był całkowicie zadowolony z siebie i ze świata. Podejrzewał, że Summers wezwał go do siebie, ponieważ dowiedział się czegoś nowego na temat śmierci Aubreya Mastersa. Zapukał do drzwi i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Widok inspektora Laidlawa, siedzącego obok Roba Aspena, bynajmniej go nie zaskoczył. Spodziewał się zastać inspektora w gabinecie Summersa. - Dzień dobry, inspektorze - odezwał się, obejmując spojrzeniem pozostałych dwóch mężczyzn. - Witam, Summers, Aspen... - Siadaj, proszę - rzekł John. - Czekamy jeszcze na Ołiveriego, zaczniemy, kiedy przyjdzie... W tym samym momencie rozległo się pukanie i do pokoju wszedł Alfredo, wyraźnie zmęczony. - Witam wszystkich - powiedział spokojnie, zajmując miejsce obok Edwarda. Inspektor Laidlaw odsunął się z krzesłem trochę do tyłu, aby widzieć swoich rozmówców. - Panowie, przyjechałem powiadomić was, że nie mam wielu nowych informacji - zaczął. - Przeprowadziliśmy bardzo szczegółowe dochodzenie, lecz jego wyniki są wyjątkowo skromne. - Co to właściwie oznacza, inspektorze? - zapytał John Summers, swoim zwyczajem łącząc palce opuszkami i zerkając na policjanta spod ściągniętych brwi. 264
- Nie mamy żadnych podejrzanych. Nie sądzimy, aby ktoś podał Master-sowi Digitalis, ponieważ nie znaleźliśmy żadnego motywu morderstwa. Zmarły prowadził uporządkowane życie, może nawet nieco nudne. Jego żona unikała bywania w towarzystwie, należy wręcz powiedzieć, że była samotnicą, jednak Masters nie miał innych kobiet... - Ale chorował na serce, tak? - zapytał Rob Aspen. - Czy udało się panu odnaleźć doktora Springera? - Nie chorował na serce i nikt nie przepisał mu naparstnicy, ponieważ nie było takiej potrzeby - wyjaśnił inspektor. Odnaleźliśmy doktora Springera, który okazał się psychiatrą, uczniem doktora Freuda. Springer rzucił trochę światła na życie pana Mastersa i pokazał nam dokumentację medyczną z okresu terapii. Wytłumaczył nam, że Masters przeżywał stany niepokoju z powodu swojej niesprawności seksualnej, martwił się, że ten problem może mieć bardzo negatywny wpływ na jego relacje z żoną. Najwyraźniej żył w przekonaniu, że jego małżonka czuje się zaniedbywana... Doktor Springer próbował pomóc mu metodą psychoanalizy. - Nadal nie wiemy jednak, czy Masters umarł z powodu przedawkowania leku, czy nie! - rzucił Alfredo z lekkim zniecierpliwieniem. Śpieszyło mu się. Chciał, aby spotkanie z inspektorem jak najszybciej dobiegło końca, bo wtedy mógłby spokojnie porozmawiać z Edwardem Dera-venelem. - Owszem, umarł z powodu przyjęcia zbyt wysokiej dawki leku - potwierdził spokojnie inspektor. - Dziś rano ogłoszono wyniki przeprowadzonego śledztwa, prawda? - zapytał Edward, nie spuszczając wzroku z twarzy policjanta. - Koroner jako przyczynę śmierci podał nieszczęśliwy wypadek... - Laidlaw na moment zawiesił głos. - Moim zdaniem, żaden inny werdykt nie wchodził w grę. Sierżant, który pomagał mi w dochodzeniu, ja zresztą też, uważamy, że pan Masters otruł się wegetariańską mieszanką nasion i kiełków, którą spożył tamtego wieczoru i którą jadał od lat. Najprawdopodobniej zawierała śladowe ilości toksycznych substancji, które przez lata odkładały się w jego organizmie. Tak też sądzi koroner. - Nie zbadaliście składu mieszanki, którą miał w domu? - Edward ze zdziwieniem uniósł brwi. 258
- Zbadaliśmy, ale nasi laboranci nic w niej nie znaleźli, a już z pewnością nie było tam naparstnicy. Masters kupował zresztą świeżą mieszankę dwa, trzy razy w tygodniu, jak powiedziała nam jego żona. - Gdzie robił zakupy? - zapytał John Summers. - W tym właśnie problem... - Inspektor westchnął. - Nie wiemy. Żona Mastersa twierdzi, że przynosił ze sobą mieszankę w zwyczajnej torbie z szarego papieru, bez nadruków, więc nie mamy pojęcia, w jakim sklepie się zaopatrywał. Jak już mówiłem, nie mamy żadnych tropów ani dowodów. Sprawa jest już zamknięta, panowie. Nie ma tu mowy o przestępstwie, takie jest zdanie policji. - Bardzo panu dziękuję... - Edward podniósł się z miejsca i uścisnął dłoń inspektora. - Wszyscy doceniamy wysiłek, jaki włożył pan w dochodzenie. Najwyraźniej śmierć Aubreya Mastersa na zawsze pozostanie zagadką. - Na to wygląda, sir - odparł Laidlaw. Pożegnał się i wyszedł z gabinetu. Podobnie jak poprzednio, i tym razem Edward odprowadził go aż do schodów. - Gdyby kiedykolwiek potrzebował pan jakiejś pomocy, proszę bez wahania zwrócić się do mnie - rzekł, kiedy przystanęli na podeście. - Nie szczędził pan sił, aby wyjaśnić tę smutną sprawę, i zawsze traktował nas pan niezwykle uprzejmie. Cały zarząd firmy Deravenels i ja sam jesteśmy panu za to bardzo wdzięczni... - Nie zrobiłem nic specjalnego, sir, ale dziękuję za te miłe słowa. Przykro mi tylko, że nie udało mi się znaleźć winnych ataku na pańską osobę, chociaż się staraliśmy. - Cóż, jeszcze jednak zagadka. - Edward z uśmiechem rozłożył dłonie. Chwilę później, już w swoim gabinecie, sięgnął po telefon i podniósł słuchawkę, lecz zaraz odłożył ją na widełki. Po co miałby teraz dzwonić do Ne-ville'a? Nie było takiej konieczności. Wkrótce na ulice wybiegną gazeciarze, wykrzykując nagłówki i zachęcając przechodniów do zakupu popołudniowych wydań. Lepiej zostawić tę sprawę w spokoju, pomyślał. Po paru minutach do jego pokoju wszedł 01iveri. - I co ty na to? - spytał, siadając naprzeciwko Neda i obrzucając go długim, uważnym spojrzeniem. 266
- Uważam, że inspektor Laidlaw jest świetnym policjantem, który nie znalazł absolutnie żadnych dowodów morderstwa. - Myślisz, że Aubrey Masters popełnił samobójstwo? - Nie jestem pewny, szczerze mówiąc... - Edward zamyślił się na chwilę. - To niewykluczone, chociaż chyba lepiej by było potraktować werdykt ko-ronera jako absolutną prawdę. - Oczywiście. A tak między nami, gdyby Masters żył, z zimną krwią powiesiłbym go i poćwiartował za oszustwa, jakich się dopuścił. Facet ewidentnie kradł, a Jack Beaufield i James Cliff byli jego wspólnikami, podobnie jak wiele innych osób zatrudnionych w lokalnych przedstawicielstwach Deravenels... Edward uśmiechnął się lekko. - Więc tamtych dwóch trzymamy teraz mocno za jaja, prawda? - Bez wątpienia! Wymagało to trochę kopania, ale dzięki Aspenowi i Chri-stopherowi Greenowi mamy teraz aż za dużo dowodów, które kompromitują tamtych dwóch. Nie mogę się już doczekać, żeby opowiedzieć o tym Nevil-lebwi Watkinsowi! Vicky Forth kazała zawieźć się do Whitechapel i wysiadła przy High Street, przypominając woźnicy, aby na nią zaczekał. Szybkim krokiem ruszyła przed siebie wąskimi, ponurymi uliczkami i po paru minutach dotarła do wyremontowanego starego budynku, noszącego nazwę Haddon House. Zapukała do drzwi i z zaniepokojeniem spojrzała w zaciągnięte ciemnymi chmurami niebo, z którego zaczynały już kapać pierwsze krople deszczu. Zanosiło się na ulewę. Drzwi otworzyły się szybko i na progu stanęła młoda kobieta, która na widok Vicky uśmiechnęła się ciepło. - Pani Forth, tak się cieszę, że znowu panią widzę! Fenella jest w swoim gabinecie, proszę do środka! Powiesiła płaszcz Vicky w szafie i odwróciła się do gościa. - Zaraz panią do niej zaprowadzę... - Dziękuję, ale już chyba sama trafię! - Vicky roześmiała się. Fenella Fayne zerwała się z fotela i wybiegła zza biurka na powitanie dawnej przyjaciółki. 260
- Usiądźmy przy kominku - zaproponowała. - Zrobiło się zimno i wilgotno, dzień jest nieprzyjemny... - To prawda... - Vicky usiadła na jednym z drewnianych krzeseł, które Fe-nella przysunęła do kominka, i odchrząknęła. Chciałabym od razu przejść do rzeczy, jeśli ci to nie przeszkadza... Podjęłam już decyzję, chcę pomagać ci w pracy... Twarz Fenelli rozjaśnił radosny uśmiech. - Och, moja droga, jakże się cieszę! - zawołała. - Twoja pomoc naprawdę bardzo mi się przyda! - To świetnie. - Vicky uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Wiem, że jesteś przepracowana. Mogę poświęcić ci całe dwa dni w tygodniu, wtorek i środę albo środę i czwartek, jak wolisz... - Wybieram wtorek i środę, ponieważ te dwa dni są najbliżej po weekendzie - odparła Fenella bez wahania. - W każdy poniedziałek i wtorek zgłasza się do nas przynajmniej kilka skrzywdzonych kobiet... - Potrząsnęła ze smutkiem głową. Widzisz, ich mężczyźni spędzają większość weekendu w pubach i barach, a po powrocie do domu biją i maltretują żony. Niektóre z tych kobiet wyglądają po prostu okropnie... Mają podbite oczy, połamane kości, siniaki na całym ciele... - Radzę sobie z podstawowymi zabiegami z zakresu opieki pielęgniarskiej -przypomniała przyjaciółce Vicky. Przedwczoraj mówiłaś mi też, że szukasz kogoś, kto ugotowałby gulasz, zupę i inne posiłki tego rodzaju... Jestem całkiem niezłą kucharką. - Uśmiechnęła się lekko. - Ale oczywiście będę robić wszystko, co zechcesz, mogę nawet szorować podłogi... Czuję, że po prostu muszę w jakiś sposób pomóc tym nieszczęsnym kobietom. Tutaj, w East Endzie, jest tyle nędzy i cierpienia... - Możesz mnóstwo zrobić, wierz mi, nawet przejęcie części roboty papierkowej będzie dla mnie ogromną ulgą - zapewniła ją żarliwie Fenella. - Czy mogę teraz wyjaśnić ci, jakimi kierujemy się tu zasadami? - Oczywiście, bardzo proszę... - Kiedy zaczniesz pracować z nami, kobiety będą nazywać cię „panią Vicky", nie „panią Forth", dobrze? Dzięki temu czują się swobodniej, zresztą, szczerze mówiąc, większość z nich nie używa nawet naszych imion, bo uważają, że to za duże spoufalenie... Tak czy inaczej, wypracowałam pewien kom261
promis. Nie występuję tu jako „lady Fayne" czy „lady Fenella", ale po prostu „pani Fenella", Dora też nie jest „lady Dorą", tylko „panną Dorą". Następne dwie zasady - mężczyźni mogą odwiedzać swoje kobiety w tym domu, gdy przebywają tu one przez parę dni, ale muszą być całkowicie trzeźwi i nie wolno im wchodzić na piętro. Jeśli kobiety nie chcą rozmawiać o obrażeniach i krzywdach, jakich doznały, nie zmuszamy ich do tego, nawet zbytnio nie namawiamy. Prawie wszystkie starają się osłaniać swoich mężczyzn. Jeszcze jedno, czasami któraś z kobiet przychodzi tu z małym dzieckiem; w takiej sytuacji maleństwo zostaje tu z matką, dopóki jej stan się nie poprawi. I to już chyba wszystko... - Rozumiem... Postaram się pomagać ci ze wszystkich sił, Fenello. Nie muszę chyba mówić, że włożę w tę pracę całe serce... - Jestem o tym przekonana, kochanie, dlatego najserdeczniej dziękuję, że się zgłosiłaś. Twoja obecność jest jak kojący balsam. Jak czuje się Lily? Ostatnio nie miałam okazji się z nią spotkać... - Czuje się świetnie, wszystko u niej w porządku - odpowiedziała z uśmiechem Vicky. - Prosiła, żeby przekazać ci ucałowania... - Dziękuję! Koniecznie ją pozdrów... To taka niezwykła osoba... W zeszłym tygodniu dostałam od niej kilka paczek z.ubraniami, wszystkie w doskonałym stanie, nadające się do przeróbki. Wysłałam jej już karteczkę z podziękowaniami... - Fenella podniosła się z krzesła. - Kiedy możesz zacząć pracować dla nas, kochanie? - Przyjadę w przyszły wtorek rano, jeśli ci to odpowiada. - Jak najbardziej! A przy okazji, pamiętaj, żeby zawsze zamówić sobie dorożkę, która zabierze cię stąd po południu, bo najczęściej trudno znaleźć tu wolny powóz. Kilka minut później Vicky wróciła do dorożki, która czekała na nią w pobliżu High Street. Nie mogła przestać myśleć o przyjaciółce. Fenella Fayne była wdową po lordzie Jeremym Faynie, który padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku na polowaniu przed kilku laty. Miała teraz dwadzieścia siedem lat. Kiedyś zwierzyła się Vicky, że niesienie pomocy potrzebującym i maltretowanym kobietom z East Endu w pewnym stopniu ukoiło jej rozpacz i dało określony cel w życiu. Przez ostatnie lata pracowała w Haddon House, instytucji charytatywnej założonej przez jej ciotkę, ale nie udzielała się towa269
rżysko. Od paru miesięcy znowu zaczęła pokazywać się na przyjęciach, żyła więc teraz w dwóch całkowicie odmiennych światach. Vicky szczerze podziwiała Fenellę, jej zapał, siłę i gotowość śpieszenia z pomocą innym. Postanowiła, że nie będzie szczędziła sił w pracy dla pensjonariuszek Haddon House. Edward siedział w wygodnym fotelu w palarni klubu White's, czekając na przybycie Neville'a. Przyjechał tu razem z Johnnym i Willem dwadzieścia minut wcześniej, lecz jego dwaj towarzysze postanowili pograć trochę w bilard i przeszli do sali bilardowej. Edward sączył powoli whisky z wodą sodową i myślał o Deravenels oraz szczegółowych planach przejęcia firmy. Wszystko wskazywało na to, że odzyskanie Deravenels powinno się udać. Co jakiś czas dobiegały go fragmenty rozmów, toczonych przez gości przy innych stolikach, świadczące wyraźnie o tym, że mężczyźni potrafią i lubią plotkować tak samo jak kobiety. Trzech panów przy sąsiednim stole paliło cygara i odpoczywało po ciężkim dniu pracy. Ponieważ rozmawiali dość głośno, Edward nie musiał nawet nadstawiać uszu. - Król wyjeżdża do Biarritz i oczywiście wlecze ze sobą całe legiony służby - powiedział jeden. - I niewątpliwie panią Keppel! - dodał drugi. Roześmiali się złośliwie. - Słyszeliście, co ostatnio powiedział Churchill? - włączył się trzeci. -Oświadczył, że pani Keppel powinna otrzymać nominację na Pierwszą Damę Królewskiej Sypialni! Wszyscy trzej parsknęli jeszcze głośniejszym śmiechem. Edward także się uśmiechnął z rozbawieniem. Król i jego kochanka często padali ofiarą zjadliwych dowcipów. - „Daily Mail" Northcliffa rzeczywiście popiera Balfoura i jego rząd. - Balfour nie przetrwa! - Torysi muszą utrzymać się przy władzy! - Trudno się z tym nie zgodzić, stary... A przy okazji, zamierzam kupić elektryczny automobil! - Dobry Boże, to mi dopiero odwaga! 263
- Och, te auta są całkowicie bezpieczne... - Kupujesz jeden z modeli pana Forda, czy tak? - Jeszcze nie zdecydowałem. Dwóch angielskich inżynierów, panowie Rolls i Royce, wprowadzają na rynek własny model, więc może zaczekam, aż ich automobil znajdzie się w sprzedaży... - Trzeba trzymać się tego, co brytyjskie, takie jest i moje zdanie! Powinniśmy wspierać imperium na wszelkie możliwe sposoby, ot co! Jesteśmy przecież największą potęgą świata, chyba w to nie wątpicie! - Wypijmy za naszą pozycję w świecie, Montague... - Kipling wydał nową książkę. Zdumiewające, jak ci pisarze ciągle tworzą nowe arcydzieła, bo przecież Galsworthy również ma teraz nowy przebój, a George Bernard Shaw wystawia nową sztukę... - Płodni twórcy, oto słowo, którym można ich określić! Edward zagłębił się w myślach, odcinając się od dobiegających zewsząd głosów. Przypomniał sobie, że obiecał kupić Richardowi nową książkę Rudyarda Kiplinga i postanowił zamówić ją następnego dnia. Zbliżały się też urodziny Lily... Chciał wybrać dla niej naprawdę piękną, cenną ozdobę, tylko nie miał pomysłu, skąd zdobyć na to fundusze. Oczywiście, zawsze mógł pożyczyć pieniądze od matki... Ach, te pieniądze... Tak bardzo były mu potrzebne... Nagle szmer rozmów ucichł i w sali zapanowała kompletna cisza. Edward spojrzał w stronę drzwi i uśmiechnął się do siebie. W progu stał Neville, przystojny i wyniosły niczym król. Jak zwykle elegancko ubrany, wkroczył do sali dumnie wyprostowany, skinieniem głowy witając uśmiechających się do niego znajomych. Wszyscy obecni patrzyli tylko na niego. Edward wstał i uścisnął dłoń kuzyna. - Gdzie pozostali? - zagadnął Neville, siadając. - Poszli pograć w bilard. Neville przywołał kelnera, zamówił whisky i usadowił się wygodnie. - Masz ochotę na cygaro? - spytał. - Nie, dziękuję - odparł Edward. - W Deravenels był dzisiaj inspektor Laidlaw... - obrzucił kuzyna czujnym spojrzeniem. - Tak podejrzewałem - rzekł Neville. - Werdykt koronera znalazł się na tytułowych stronach wszystkich popołudniówek. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, czytałem. 271
Długą chwilę patrzyli na siebie w zupełnym milczeniu, które w końcu przerwał Edward. - Tak, inspektor powiedział nam, że śmierć Mastersa uznano za tragiczny wypadek - wymamrotał. - Nie ma żadnego tropu, który wskazywałby na morderstwo czy jakikolwiek udział innej osoby. Laidlaw poinformował nas również, że jego zdaniem brak podstaw, aby podejrzewać samobójstwo, bo zmarły prowadził normalne, dość nudne życie. Neville kiwnął głową i w zamyśleniu lekko wydął wargi. - Pieniądze, które Masters ukradł z firmy, muszą gdzieś być. Najprawdopodobniej są na jego koncie bankowym, które teraz jest kontem jego żony, oczywiście jeżeli w życiu Mastersa nie było innej kobiety. Niewykluczone też, że ukrył gdzieś owoce tego złodziejskiego procederu. - Laidlaw bardzo zdecydowanie oświadczył, że śledztwo nie wykazało związków Mastersa z innymi kobietami, ale to naturalnie nie oznacza, że pieniądze są na koncie Mildred Masters. Aubrey mógł otworzyć sobie rachunek w innym banku, nic jej o tym nie mówiąc. - To możliwe - przytaknął Neville. - Jeżeli tak się stało, nie zdołamy odzyskać tych pieniędzy, chyba że Masters zostawił szczegółowe instrukcje w banku albo testament... Szczerze mówiąc, bardzo wątpię, aby firma kiedykolwiek odzyskała te kwoty. Gdybyśmy przynajmniej mieli jakieś dokumenty dotyczące prywatnych finansów Mastersa! Ale to nierealne... - Zgadzam się, najprawdopodobniej należy raz na zawsze pożegnać się ze skradzionymi pieniędzmi - mruknął Ned, nie kryjąc irytacji. Neville pociągnął whisky z wodą sodową. - Twoje zdrowie, Ned... Edward uniósł szklankę i lekko dotknął nią szklaneczki kuzyna. - Twoje,Neville... - Gdzie masz ochotę zjeść dziś kolację? - zapytał Neville, zmieniając temat. Nie zamierzał dłużej rozmawiać o Aubreyu Mastersie. - Gdzie zechcesz - odparł Edward. - W Savoyu? W Rules? - Ach, wreszcie są Johnny i Will! Spytajmy ich o zdanie! Margot Grant ze wzburzeniem wpatrywała się w Johna Summersa. - Nieszczęśliwy wypadek, też mi coś! - wykrzyknęła. - Ten werdykt to po265
nura kpina! Aubrey został zamordowany, nie mam co do tego cienia wątpliwości! Czuję, że tak było! Och, mon Dieu, co za groteska! - Uspokój się, kochanie... - Summers uspokajająco poklepał ją po dłoni. -Inspektor Laidlaw złożył mi dziś wizytę i wszystko wyjaśnił. Scotland Yard przeprowadził drobiazgowe śledztwo, w trakcie którego nie wykryto żadnych śladów, wskazujących na morderstwo. - Nonsens! Wiem, że Mastersa zabito! Oni to zrobili! Oni go zamordowali! John odchylił się do tyłu na sofie, nie spuszczając wzroku z twarzy Margot. Siedziała za biurkiem w wykładanej piękną drewnianą boazerią bibliotece swojego domu przy Upper Grosvenor Street i jak zwykle wyglądała niewiarygodnie uroczo i pociągająco. Była wyniosła i władcza niczym monarchini, a w tej chwili również wściekła jak rozdrażniona lwica. Kiedy wpadała w złość,jej głos stawał się wysoki, prawie piskliwy, a francuski akcent wyraźniejszy; John zwykle miał wtedy ochotę znaleźć się jak najdalej od swojej ukochanej. - Nie ma dowodów, aby ktokolwiek z firmy był zamieszany w tę sprawę -rzekł, biorąc głęboki oddech. - Laidlaw zgadza się z werdyktem koronera. Wiesz równie dobrze jak ja, że Aubrey Masters miał dziwaczne nawyki żywieniowe. Jestem przekonany, że naparstnica dostała się do jego jedzenia za sprawą fatalnego w skutkach wypadku... - Nie wierzę w to! - W takim razie musisz przyjąć, że Masters popełnił samobójstwo -oświadczył spokojnie John. - Samobójstwo?! Akurat, nigdy by tego nie zrobił! Non, non,jamais! Summers milczał. Myślał o rozbieżnościach w rachunkach działu kopalń, które ostatnio odkrył. Na razie nie zorientował się jeszcze, co knuł Masters i kto poza nim mógł być zamieszany w tę niepokojącą sprawę. Szybko uznał, że nie powinien dzielić się swoimi podejrzeniami z Margot, nie w tej chwili. Była zbyt zdenerwowana, a on nie zamierzał dostarczać jej nowych powodów do wybuchu. Nagle drzwi się otworzyły i w progu stanął Henry Grant, ubrany w stary szlafrok z niebieskiego aksamitu i domowe pantofle. Wyglądał marnie, na jego twarzy malował się wyraz zagubienia. - Ach, tutaj jesteś, Margot... - Wszedł do pokoju, z trudem powłócząc nogami jak stary, bardzo zmęczony człowiek. 273
Margot podeszła do męża i ujęła go za ramię. - Siadaj, Henry... - odezwała się łagodnie. - John przyszedł, żeby cię odwiedzić. Henry się odwrócił. Na widok kuzyna jego twarz rozjaśnił serdeczny, miły uśmiech. Z wyciągniętą ręką niepewnie ruszył ku Summersowi. John zerwał się z sofy, potrząsnął dłonią gospodarza i przywołał na twarz wyraz zadowolenia, chociaż w głębi serca był zaniepokojony i pełen obaw. Prezes firmy Deravenels wyglądał jak stojący nad grobem starzec, nie jak wpływowy przedsiębiorca. Nie ulegało wątpliwości, że Henry ego należało trzymać z dala od ludzi. Była to absolutna konieczność. - Dobry wieczór, Henry - rzekł, pomagając mu wygodnie usiąść na kanapie. - Jak się dziś czujesz? Mam nadzieję, że trochę lepiej... - O, tak! Czekałem na księdza 0'Donovana, ale trochę się spóźnia... Hmmmm... No, nieważne... Jak twój ojciec? Ostatnio prawie go nie widuję... - Napijemy się czegoś? - wtrąciła Margot, zanim John zdążył zareagować. - Może odrobinę szampana, co wy na to? Moja babka zawsze powtarzała, że szampana pije się także dla zdrowia... I nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po dzwonek na biurku. - Z przyjemnością się napiję - odparł John. Henry nie odpowiedział. Przymknął powieki i pogrążył się w swoich pobożnych snach. Po chwili do pokoju wszedł lokaj. - Dzwoniła pani, madame? - Oui, Turnbull! Proszę przynieść nam szampana! Gdy służący cicho zamknął drzwi biblioteki, Margot troskliwie pochyliła się nad mężem. - Jesteś zmęczony, Henry? - spytała. - Śpisz? Henry Grant otworzył oczy i wyprostował się powoli. - Tak, jestem zmęczony... Chyba wrócę do swojego pokoju... - Pomogę ci - zaproponowała łagodnie. - Nie, nie, John pójdzie ze mną! - Grant z bezradnym uśmiechem odwrócił się do kuzyna. - Proszę... - Oczywiście, Henry! - odpowiedział Summers. 267
Spokojnie wziął biedaka pod ramię i wyprowadził z biblioteki. Margot została sama na środku pokoju. Zagryzła wargi. Ach, ci mężczyźni, pomyślała. Byli po prostu niemożliwi! Henry, ten pobożny, słaby idiota i John Summers, głupi jak but z lewej nogi... John uwierzył w słowa tego policjanta Laidlawa, uwierzył w werdykt koronera... Tymczasem to ona miała rację, ona, Margot! Była tego pewna. Ludzie z Deravenels zamordowali Aubreya Ma-stersa i wszystko wskazywało na to, że ujdzie im to na sucho! John wrócił do pokoju, o kilka kroków wyprzedzając Tumbulla, który przyniósł srebrne wiaderko z szampanem oraz wysokie kryształowe kieliszki. Po chwili wznieśli toast za swoją przyszłość i usiedli obok siebie na sofie. Margot zapanowała nad gniewem, choć przyszło jej to z wielkim trudem. - Czy Henry podzielił się z tobą jakimiś sekretami, najdroższy? - zagadnęła z lekkim uśmiechem. John potrząsnął głową i zmarszczył brwi. - Chciał porozmawiać o Edouardzie. Prosił, żebym pojechał z nim do Eton, bo pragnie odwiedzić syna... - Uważnie popatrzył na Margot, myśląc o chłopcu, który prawdopodobnie był nieślubnym synem jego ojca, a jego przyrodnim bratem. - Co o tym myślisz? - Wspaniały pomysł! - odparła, w najmniejszym stopniu niezmieszana. -Ostatnio nie zdradzał wielkiego zainteresowania losem Edouarda... Pojedziesz z nim? - Oczywiście, ale ty chyba będziesz nam towarzyszyć, prawda? - Pocałował ją z uśmiechem w usta. - Nie zniósłbym, gdybyś z nami nie pojechała... - Pojadę z wami! Bez ciebie moje życie także jest nie do zniesienia... Muszę być z tobą sama, cheri, tylko z tobą... - zniżyła głos. - W twoim łóżku, w twoich ramionach... Ach, najdroższy, bez ciebie każdy dzień jest pusty, żałośnie smutny... Summers odstawił swój kieliszek i kieliszek Margot na boczny stolik, wziął ją w ramiona i zaczął namiętnie całować. Zareagowała z zapałem, który nawet przewyższał jego żarliwość, ale nagle uwolniła się z jego uścisku. - Tutaj nie jesteśmy bezpieczni... - szepnęła, przytulając wargi do jego policzka. - Chodźmy stąd... Teraz... Zabierz mnie do siebie, proszę, proszę... Spełnił jej pragnienie, stęskniony jej bliskości tak samo jak ona jego. Nie minęło kilka minut, gdy już jechali powozem przez miasto.
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł TRZYDZIESTY Kiedy Amos Finnister przyjechał do Whitechapel, na dworze było już ciemno. Detektyw zapłacił woźnicy i ruszył na poszukiwanie sprzedawcy swoich ulubionych pierożków i pasztecików. Całe popołudnie marzył o przysmakach, na myśl o nich ślina napływała mu do ust. Czasami sprzedawca ustawiał swój wózek na Commercial Street, ale tego wieczoru nie było go tam. Amos wiedział, że pewnie kręci się gdzieś w pobliżu i zaczął go szukać. Dziesięć minut później zauważył wózek i poczuł falę cudownie apetycznych aromatów. Nie miał cienia wątpliwości, że jest to handlarz, u którego zwykle się zaopatrywał. Mężczyzna przywitał go szerokim uśmiechem i porozumiewawczym mrugnięciem. - 'bry wieczór, szanowny! - odezwał się. - Wiedziałem, że wielmożny pan jeszcze do mnie wróci! Mam najlepsze pierożki, bez dwóch zdań! - Tak jest, i proszę przekazać małżonce wyrazy uznania - rzekł z uśmiechem Amos. - Nigdy nie jadłem smaczniejszych, dziś mam ochotę kupić nawet dwa. - Proszę bardzo, kupuj pan! Amos skinął głową. Sprzedawca metalowymi szczypcami zdjął dwa pierogi z tacy, pokazał je klientowi, polał bardzo gęstym, smakowicie pachnącym sosem i włożył każdy do małej białej torebki, które zapakował do większej, z brązowego, grubszego papieru. Amos sięgnął do kieszeni, wręczył mu cztery pensy i wziął od niego torbę. - W przyszłym tygodniu znowu przyjdę, jeżeli nic mi nie przeszkodzi -obiecał. 276
- Żegnam do przyszłego tygodnia, szanowny. - Handlarz zasalutował z uśmiechem. Finnister znalazł niewielki zaułek, w którym poprzednio jadł pierogi. Było to spokojne miejsce, z dala od ruchliwych ulic, oświetlone gazową latarnią. Położył papierową torbę na kamiennym murku, usiadł obok i rozejrzał się dookoła. Jego wzrok zatrzymał się na starym drewnianym wózku, którego wcześniej na pewno tu nie było. Ktoś musiał porzucić tu tę ruinę bez kółek, zniszczoną i nienadającą się do użytku. Wyjął pieroga i wbił w niego zęby, rozkoszując się pierwszym kęsem. Podobnie jak dzielnica Whitechapel, ten smak kojarzył mu się z ojcem i beztroskim okresem dzieciństwa. Właśnie dlatego ostatnio lubił tu często zaglądać, ze względu na wspomnienia. Miał w ustach drugi kęs, kiedy nagle usłyszał dziwny, podobny do miauczenia odgłos, który mogłoby wydać jakieś obolałe zwierzątko. Popatrzył pod nogi i czujnie rozejrzał się po zaułku, ale nigdzie w pobliżu nie było widać żadnego bezpańskiego psa czy kota. Po chwili znowu rozległo się żałosne miauczenie. Finnister spojrzał na drewniany wózek i z zaskoczeniem zobaczył drobną twarzyczkę, wychylającą się zza krawędzi. Spod daszka płaskiej czapki patrzyły jasne oczy, ogromne i lśniące w umorusanej-buzi; małe usta były wykrzywione, jakby pod wpływem bólu. Amos odłożył pieroga na brzeg torby i podszedł do wózka, którego mały pasażer natychmiast cofnął się, niepewny i wystraszony. - I co my tutaj mamy? - spokojnie zagadnął detektyw i uśmiechnął się, nie chcąc jeszcze bardziej przerazić chłopca. Odpowiedziało mu milczenie. - Co my tutaj mamy? - powtórzył Finnister. - Nic - odparł dzieciak. - Nic... - No, chyba jednak nie takie znowu „nic"... - Nie, to tylko ja... Nic... - Nazywam się Amos, a ty? - Mały Gówniarz... - Nie, nie, daj spokój, chłopcze, to niemożliwe... Jak ci na imię? - Tak do mnie mówi... - Kto? 270
- Ten facet... Ten, co mnie wyrzucił... I zabił moją matkę... Amos poczuł, jak włosy mu się jeżą. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. - Gdzie mieszkasz, chłopcze? - spytał łagodnie. - Tutaj. - W tej okolicy? - Nieee...Tutaj. - W tym wózku?! Mały kiwnął głową, pociągnął nosem i wytarł go rękawem. Amos uświadomił sobie, że dzieciak musiał poczuć zapach pieroga i zaklął cicho. Dlaczego od razu nie pomyślał, że mały wyjrzał z wózka, bo zapachniało mu jedzenie... - Jesteś głodny? Chcesz coś zjeść? Chłopiec znowu kiwnął głową, przysunął się bliżej i spojrzał na murek, na którym leżały torebki. Zanim zdążył zaprotestować, Amos chwycił go za kark i wyciągnął z wózka. Dziecko było lekkie jak piórko, drobne i kruche, i kiedy Finnister postawił je na bruku, zachwiało się. Mały miał na sobie stary podarty surdut, dziurawe spodnie i znoszone buciory. Był potwornie brudny. - No dobrze, zjedzmy to razem - zaproponował pogodnie Amos. Chłopak nieoczekiwanie cofnął się o parę kroków, ostrożny i czujny. Jego oczy biegały nerwowo. Amos ujął go za rękę i łagodnym ruchem przyciągnął bliżej. - Pożywimy się i chwilę pogadamy, dobrze, mały? Dzieciak milczał, ale się nie wyrywał. Amos podniósł go, posadził na murku i podał pieroga. - Zjadaj, to dla ciebie... Mały wahał się chwilę, zaraz jednak chwycił jedzenie i zaczął je łapczywie pochłaniać. Amos przyglądał mu się spod oka, z żalem i wściekłością w sercu. Co to za kraj, w którym mali chłopcy włóczą się po ulicach, głodni, obdarci, brudni i bez dachu nad głową, pomyślał. Co to za kraj, mój Boże... Tyle bogactwa, tyle dostatku w jednej części miasta i tyle nędzy tuż obok... Głodujące dzieci... Co za ohyda... Dzieciak przestał nagle jeść, spojrzał na Amosa i podsunął mu pieroga. - Proszę, niech pan spróbuje... 278
Finnister potrząsnął głową, wziął swojego pieroga i zabrał się do jedzenia. - Mamy dwa, po jednym dla każdego, widzisz? - wyjaśnił. - Chyba miałem przeczucie, że cię spotkam... - Skąd pan wiedział? - Nie wiedziałem, chłopcze, ale może czułem... Chcesz się czegoś napić? Wody, mleka? Mały kiwnął głową, jego oczy zabłysły. - Więc trzeba będzie pójść i poszukać czegoś do picia - rzekł Amos i ugryzł kawałek pieroga. - Najadłem się już... mruknął. - Dokończysz mojego? Chłopiec zeskoczył z murku i znowu cofnął się w stronę wózka. Na mizernej buzi pojawił się zalękniony wyraz. - Szkoda byłoby wyrzucić... - wymamrotał Amos, odkładając niedojedzo-nego pieroga na murek. Dzieciak wyciągnął rękę, lecz nagle znieruchomiał, wlepiając w dorosłego wielkie jasne oczy. Miał ochotę na jedzenie, ale bał się dotknąć. - Wszystko w porządku, możesz wziąć - powiedział uspokajająco Amos. -Najadłem się do sytości! Gdy mały zjadł wszystko, Amos podniósł się.i wyciągnął do niego rękę. - Chodź, poszukamy mleka, co ty na to? - zaproponował. - Nie, nie mogę nigdzie iść... - Dlaczego? Niedaleko stąd jest takie miejsce, gdzie dostaniemy trochę mleka! - Nie mogę zostawić mojego wózka. - Nic mu nie grozi, możesz być pewny - uśmiechnął się Amos. - Ile czasu? - Chodzi ci o to, ile czasu minie, zanim tam dojdziemy? Chłopiec przytaknął. - Dziesięć, może piętnaście minut, nie więcej. Mały skulił się, przygarbił i energicznie potrząsnął głową. - Nie, nie, zostanę tutaj... Tu jest bezpiecznie... Amos przykucnął, zajrzał w pełną lęku buzię. - Zróbmy tak... - zaczął ciepłym, łagodnym tonem. - Wiem, że jesteś zmęczony, więc może zaniósłbym cię tam, co? Wypijemy po szklance mleka 272
i odniosę cię tu z powrotem, co ty na to? Albo gdzie indziej, jeśli będziesz chciał... Chłopak popatrzył na niego dużymi, szeroko otwartymi oczami i nagle się uśmiechnął. - Najświętsze słowo honoru? - zapytał. - Najświętsze! Mały podbiegł do wózka, wgramolił się do środka i po chwili stanął przed Amosem, ściskając w ręku wiązaną na sznurek brudną płócienną torbę. - Co tam masz? - zapytał Amos. Dzieciak przycisnął torbę do piersi i gwałtownie potrząsnął głową. W jego oczach zabłysły łzy. - Nie, nie, to moje rzeczy! Nie może pan tego wziąć! - W porządku, chłopcze, nie chcę ci tego zabrać! Pomyślałem tylko, że może wolałbyś, żebym poniósł tę torbę, to wszystko. Zresztą przecież będę niósł ciebie, więc ty możesz trzymać torbę, prawda? Chłopiec wahał się chwilę. - Moja mama kazała mi pilnować torby - wyznał wreszcie. - Najświętsze słowo honoru, że pan jej nie zabierze? - Najświętsze... Twoja mama żyje? - Nie, leży na Potters Field. Przeklinając się w myśli za brak wyczucia, Amos schylił się, wziął małego na ręce i wyniósł go z zaułka, śpiewając hymn: Naprzód, żołnierze Chrystusa!. Prawie natychmiast poczuł, jak napięcie opuszcza drobne dziecięce ciało. Chłopiec oparł głowę na szerokim ramieniu Amosa, jedną rączkę zacisnął na klapie jego palta, drugą nadal mocno trzymał torbę. Biedny dzieciak, pomyślał Amos, jest wyczerpany. Co z nim będzie? Dokąd go zabiorę, kiedy już napijemy się mleka w Haddon House? Kiedy jedli, Finnister wpadł na pomysł, aby zaprowadzić chłopca do Haddon House, znajdującego się niedaleko Whitechapel High Street. Był przekonany, że lady Fenella zdoła mu jakoś pomóc. Znał ją od czasu, kiedy przed trzema laty razem z ciotką otworzyła bezpieczne schronisko dla maltretowanych kobiet, i szczerze podziwiał ją za ciężką pracę, jaką wykonywała w East End. 273
Lady Fenella była przecież szlachetnie urodzoną damą, córką earlaTanfiel-da, wdową po lordzie Jeremym Faynie i bardzo bogatą kobietą. Nie miała jeszcze nawet dwudziestu ośmiu lat i w towarzystwie uważana była za piękność -wysoka, smukła, elegancka, o jasnych włosach i szarych oczach. Jako arystokrat-ka, nie musiała poświęcać połowy życia na pomoc dla ubogich i udręczonych, a jednak zdecydowała się na to i śpieszyła im na ratunek z wytrwałością, przekonaniem, dobrocią i miłością. Wszyscy, którzy ją znali, niezależnie od pochodzenia, byli pod jej urokiem. Amos zdawał sobie sprawę, że lady Fenelli najprawdopodobniej nie będzie w schronisku o tak późnej porze, liczył jednak, że zastanie tam jedną z jej pomocnic, ponieważ zgodnie z myślą założycielki, dom dla nieszczęśliwych kobiet był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu i nikt nie odchodził stamtąd, nie otrzymawszy pomocy. Może pozwolą chłopcu przespać się tam przynajmniej do jutra, wykąpią go i doprowadzą trochę do porządku, pomyślał. Nie chciał nawet rozważać możliwości odniesienia chłopca z powrotem do zaułka, w którym mały ustawił swój żałosny wózek, i nie zamierzał tego robić. Chłopaczyna spał praktycznie na ulicy, co było nie tylko niezdrowe i urągające wszelkim zasadom higieny, ale przede wszystkim zwyczajnie niebezpieczne. Była to nieludzka, straszna egzystencja. Amos postanowił pójść następnego dnia do lokalnego sierocińca i zapytać, czy nie znaleźliby miejsca dla chłopca. Nagle pomyślał o Charliem i Maisie. Żałował, że nie ma ich już w Whitechapel - oni bez wątpienia wzięliby małego do siebie, przygarnęliby go z otwartymi ramionami. Tacy już byli, i tyle... Jednak rodzeństwo wyjechało do Nowego Jorku... Chodzili teraz pewnie ulicami, które podobno wybrukowane były złotem, i szukali zatrudnienia w teatrach. Amos tęsknił za nimi, szczególnie za Charliem, i niecierpliwie czekał na pełne dobrych wieści listy. Jeden otrzymał poprzedniego dnia i uznał, że perspektywy jego ulubieńcy mają całkiem niezłe. Dźwignął chłopca wyżej na ramię i ruszył dalej, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do Haddon House. Mógł być pewny, że zostanie serdecznie przywitany. Wszystkie pracujące w schronisku kobiety były miłe, serdeczne i chętne do pomocy. Pomyślał, że śmiało można by je nazwać „solą ziemi".
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł TRZYDZIESTY PIERWSZY Kiedy Amos Finnister stanął przed drzwiami Haddon House i uniósł mosiężną kołatkę, we wszystkich oknach domu paliło się światło. Po paru sekundach usłyszał zgrzyt odsuwanej zasuwy i w progu stanęła śliczna siostra Willa Haslinga, pani Vicky Forth. Oboje popatrzyli na siebie z zaskoczeniem. - Dobry Boże, to pan, panie Finnister! - wykrzyknęła Vicky. - Proszę wejść, bardzo proszę! - Dobry wieczór, pani Forth. - Amos powoli wszedł do holu. - Nie spodziewałem się tutaj pani spotkać, a już zwłaszcza wieczorem... - Dwa razy w tygodniu pomagam lady Fenelli. A dzisiaj jestem tu nadprogramowo, można powiedzieć... Wynikła dość trudna sytuacja i Fenella poprosiła, żebym przyjechała jej pomóc... Ale proszę, niech pan nie stoi w chłodzie, zapraszam do dużego pokoju, gdzie niedawno rozpaliłyśmy ogień w kominku. .. - Z zaciekawieniem zerknęła na śpiącego w ramionach Amosa chłopca. -Kim jest ten malec? - Znalazłem go na ulicy - odparł Finnister. - Siedział schowany pod drewnianym wózkiem... Weszli do dużego pokoju, w którym stały duże sofy, wygodne krzesła i długi stół z klapami, nakryty białym obrusem. Amos szybko opowiedział Vicky, w jakich okolicznościach zawarł znajomość z dzieckiem. Blask lampy, panujące we wnętrzu ciepło i szmer rozmowy obudziły chłopca, który poruszył się, otworzył oczy i natychmiast zaczął wyrywać się z rąk Amosa. - Spokojnie, spokojnie, mały... - wymamrotał Finnister, stawiając chłopca na podłodze. 282
Mały zachwiał się, oparł o swego opiekuna i podniósł na niego pełne lęku oczy. Dygotał jak w febrze. - Zimno ci, synu? Chłopak odpowiedział skinieniem głowy. - Więc chodź, usiądź przy ogniu, żeby trochę się ogrzać, a potem dostaniesz szklankę mleka, jak ci obiecałem... Malec przywarł do dłoni Amosa, pozwolił jednak podprowadzić się do kominka. - Siadaj - polecił detektyw. Chłopiec się zawahał, ale Amos podniósł go i posadził w fotelu. - Zaraz zrobi ci się cieplej - powiedział i wrócił do Vicky, która została przy stole. - Moglibyśmy dać mu coś do picia, pani Forth? - zapytał. - Może trochę ciepłej wody, jeżeli nie ma mleka, chociaż wcześniej obiecałem mu szklankę mleka... - Zaraz damy mu mleko, niech pan się nie niepokoi, ale może wolałby kakao? Dzieci uwielbiają kakao, poza tym to bardzo pożywny napój... - O, to doskonały pomysł! - ucieszył się Finnister. - Bardzo pani dziękuję! - Poproszę panią Barnes, żeby przygotowała dla nas wszystkich dzbanek kakao - uśmiechnęła się Vicky. - Myślę, że pan też powinien napić się czegoś gorącego... Zaraz wracam. Vicky Forth wróciła po paru minutach i oznajmiła, że kakao wkrótce będzie gotowe. - Niech pan opowie mi coś więcej o chłopcu - poprosiła. - Powiedziałem pani wszystko, co sam wiem. - Detektyw bezradnie pokręcił głową. - Małemu wymknęło się, że wyrzucił go z domu mężczyzna, który zabił jego matkę, ale oczywiście nie wiemy, czy to prawda... Tak czy inaczej, jestem głęboko przekonany, że matka chłopca naprawdę nie żyje. Chłopiec mówi, że leży na Potters Field, a to przecież cmentarz dla nędzarzy, jak pani wie... - Zgadzam się z panem... Prawdopodobnie kobieta umarła i po jej śmierci chłopiec okazał się zbędnym ciężarem w domu. Jeżeli mężczyzna, z którym mieszkali, nie był jego ojcem, to całkiem możliwe, że małego wyrzucono na ulicę. I powiedział panu, że nie ma imienia, tak? 276
- Tak jest... Szczerze mówiąc, zdradził mi, jak nazywał go ten mężczyzna, lecz nie mogę powtórzyć takich słów w obecności damy... Vicky uśmiechnęła się serdecznie. - Może pan, proszę mi wierzyć... Otworzyłby pan usta ze zdziwienia, gdybym panu powtórzyła, czego się tu nasłuchałam, chociaż może i nie zaskoczyłoby to pana, bo przecież był pan policjantem i odbywał służbę w tej okolicy... - To prawda, dobrze znam Whitechapel. Często przychodziłem tu z ojcem, kiedy byłem mały... - Amos westchnął i zniżył głos. - Chłopak mówi, że nazywa się Mały Gówniarz... Vicky ze smutkiem potrząsnęła głową. - Trudno uwierzyć, że są ludzie, którzy celowo krzywdzą niewinne dzieci, i to w najgorszy możliwy sposób... - przerwała i spojrzała w stronę drzwi. -Och, jest już pani Barnes z kakao dla nas! Pani Barnes przywitała Amosa skinieniem głowy i miłym uśmiechem. Postawiła na stole tacę z dzbankiem i filiżankami, i oddaliła się w kierunku kuchni, pochłonięta własnymi sprawami. Ona także pracowała w schronisku jako ochotniczka i tego wieczoru zajmowała się przygotowywaniem jedzenia. - Dziękuję, Vanesso! - zawołała za nią Vicky, nalewając kakao do trzech filiżanek. - Proszę bardzo, niech pan się częstuje... - zachęciła Amosa. Wzięła drugą filiżankę i zaniosła ją chłopcu, który zwinął się w kłębek na fotelu. Na widok Vicky uniósł głowę i lękliwie przylgnął do oparcia, lecz po chwili wyprostował się i utkwił w jej twarzy rozszerzone źrenice. - Witaj, mały... - Vicky podsunęła mu kakao. - Nie bój się... Popatrz, przyniosłam ci filiżankę ciepłego kakao... Jest pyszne, smakuje jak czekolada, na pewno będzie ci smakowało... Malec słuchał uważnie, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jej twarzy. Kiedy Vicky pochyliła się nad nim z filiżanką, nieoczekiwanie wyciągnął rączkę i dotknął jej włosów. Kobieta uśmiechnęła się łagodnie i podała mu napój. Chłopiec na moment wypuścił z rąk płócienną torbę i ujął filiżankę. Wciąż przyglądał się Vicky szeroko otwartymi oczami, a na jego buzi malowało się wielkie zdziwienie. Vicky także była nieco zaskoczona gestem małego. Mało brakowało, a byłaby się odsunęła, zdołała jednak zapanować nad sobą i pozwoliła mu musnąć palcami włosy. 284
- Napij się chociaż łyczek... - poprosiła, widząc, że chłopak wpatruje się w nią jak zaczarowany i nie podnosi filiżanki do ust. - Kakao jest dobre, ja też trochę się napiję... Dopiero wtedy dzieciak spełnił jej prośbę. Amos uważnie obserwował ich oboje i teraz podszedł do fotela, niosąc filiżankę Vicky oraz swoją. - Ach, widzę, że ci smakuje, synu - zamruczał. - Bardzo się cieszę... Chłopiec spojrzał na Finnistera i ruchem głowy wskazał Vicky. - Jak mama... - wyszeptał. - Całkiem jak mama... Amos popatrzył na Vicky spod lekko uniesionych brwi. - Możliwe, że w jakiś sposób jestem podobna do jego mamy... - odparła cicho. Mały ze smakiem pił kakao, nie zwracając już uwagi na dorosłych. W korytarzu rozległy się kroki i do pokoju weszła lady Fenella z inspektorem Markiem Ledbetterem ze Scotland Yardu, co nieco zaskoczyło Amosa. Inspektor uśmiechnął się na widok Finnistera i wyciągnął do niego rękę. - Bardzo się cieszę, że pana widzę! - zawołał. - Dobry wieczór, szefie... - Amos potrząsnął dłonią Ledbettera i pośpiesznie odwrócił się do towarzyszącej mu damy. Dobry wieczór, lady Fenello... - Co za miła niespodzianka! - ucieszyła się Fenella Fayne. - Nie odwiedzał nas pan ostatnio, zastanawiałam się nawet, co się stało... Jestem szczerze wdzięczna panu i pańskiej żonie za przesłane ubrania, naprawdę! Mam nadzieję, że dostaliście mój list z podziękowaniami! - Tak jest, lady Fenello... Podziwiamy pani pracę i w miarę możliwości staramy się pomóc... Fenella kiwnęła głową i szybkim spojrzeniem obrzuciła siedzące na fotelu dziecko. - Kim jest nasz mały gość? - spytała z zaciekawieniem. - Pan Finnister znalazł tego chłopca na ulicy - cicho odparła Vicky. - Wygląda na to, że został wyrzucony z domu i zamieszkał w drewnianym wózku... - Mój Boże! - Fenella nie potrafiła ukryć przerażenia. - To okropne! - Najlepiej będzie, jeśli pan Finnister sam wszystko ci opowie - rzekła Vicky. - Oczywiście, proszę pani - zgodził się detektyw. 278
Odszedł z lady Fenellą i inspektorem pod okno, i szybko opowiedział im, co spotkało go tego wieczoru, od momentu, gdy wszedł do zaułka, aż do tej chwili. Oboje słuchali go z wielkim skupieniem. - Nie wiedziałem, co z nim zrobić - zakończył Amos. - Na szczęście pomyślałem o pani, lady Fenello, i o Haddon House. Będzie mógł zostać tu na noc, prawda? Biedny malec, wygląda na potwornie zmęczonego, wręcz wyczerpanego. Był okropnie głodny, spragniony i zziębnięty. - Może pan go tu zostawić, naturalnie! Wydaje mi się tylko, że powinniśmy go najpierw wykąpać, nie sądzi pan? - O, tak, z pewnością, lady Fenello! Chłopcu przyda się bliski kontakt z mydłem i wodą, bez dwóch zdań! Od razu będzie lepiej wyglądał! W pierwszej chwili mały nie chciał wstać z fotela, lecz po pewnym czasie Vicky zdołała pokonać jego opór łagodną perswazją. Chłopiec nie pozwolił się jednak oderwać od Amosa, który ostatecznie musiał pójść z nimi. Malec cały czas mocno trzymał go za rękę i znowu sprawiał wrażenie przerażonego. Vanessa Barnes stała przy dużym stole w kuchni, zajęta krojeniem mięsa oraz warzyw, które wrzucała do potężnego garnka z zupą. Nos chłopca zadrgał, kiedy przechodzili obok wielkiego kuchennego pieca, służącego także jako główne źródło ciepła w tej części domu. Zwolnił kroku, jakby miał chęć przystanąć i znowu coś zjeść. Dorośli natychmiast to zauważyli i w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Zatrzymali się dopiero przy drzwiach do umywalni. Amos przysiadł na piętach i ścisnął obie dłonie małego. - Posłuchaj, chłopcze, zostanę tutaj, w kuchni, z panią, która przygotowuje zupę, dobrze? - odezwał się. - Nigdzie nie pójdę. Zaczekam na ciebie, najświętsze słowo honoru... Mały zmierzył opiekuna czujnym spojrzeniem i kiwnął głową. - W porządku... - wymamrotał i wszedł do umywalni, prowadzony za rękę przez Vicky. Było to duże pomieszczenie z kamienną posadzką i jednym oknem, w którym prano ubrania, prasowano i przygotowywano kąpiel dla kobiet szukających schronienia w Haddon House. Pod ścianami stały wysokie półki na bieliznę pościelową i stołową oraz prowiant, a w jednym kącie znajdowało się paleni279
sko, nad którym w dużym kociołku zawsze grzała się woda. Tego wieczoru ogień trzaskał wesoło, rozsiewając przyjemne ciepło na całą izbę. - Wiem, że Vanessa dolewała wcześniej wody, więc powinno wystarczyć na kąpiel - zauważyła Fenella. Vicky kiwnęła głową i podeszła do ściany, na metalowym haku wisiała na niej niewielka cynowa wanienka. - Zmieści się w niej chyba, prawda? - zapytała. - Tak, na pewno... Zaraz przyniosę mydło i środek dezynfekujący, Vicky Szczególną uwagę trzeba będzie poświęcić włosom małego, bo przecież wiesz, jak to najczęściej bywa... Obie kobiety ustawiły wannę na środku i napełniły ją ciepłą wodą z kociołka, przenosząc ją dzbankami. - No, chodź... - Vicky uśmiechnęła się do chłopca. - Musisz teraz wziąć kąpiel... Malec wciąż stał przy drzwiach, a na jego twarzy malował się wyraz uporu. - Trzeba zmyć z ciebie cały ten brud - dodała łagodnie Vicky i wyciągnęła rękę do dziecka. Chłopiec nawet nie drgnął, w milczeniu przyciskając do piersi płócienną torbę. - Zacznę go rozbierać... - Vicky zbliżyła się do małego i uklękła przed nim. - Nie zrobimy ci nic złego... - zapewniła cicho. - Chcemy cię tylko umyć... Wpatrywał się w nią jak zaczarowany. Korzystając z tego, Vicky jednym ruchem zerwała z jego głowy wytłuszczoną czapkę. Z piersi chłopca wyrwał się cichy okrzyk, któremu zawtórowały Vicky i Fenella. Na głowie dziecka kłębiły się grube pędzle rudych loków powiązanych kawałkami sznurka. Mały zaczął dygotać, mocniej przycisnął do piersi torbę. Po brudnych policzkach popłynęły łzy, żłobiąc wąskie kanały w warstwie kurzu i pyłu. Vicky i Fenella wymieniły szybkie spojrzenia. - Jesteś dziewczynką? - wyszeptała Vicky. Początkowo dziecko nie odpowiedziało, lecz po długiej chwili z wahaniem skinęło głową. 287
- Tak... - głos dziewczynki był ledwo słyszalny. Fenella podeszła bliżej i uklękła obok Vicky. - Masz jakieś imię, skarbie? - spytała, uważnie przyglądając się dziecku. Mała potrząsnęła głową. - Pomożesz nam? Pozwolisz, żebyśmy cię rozebrały i umyły ciebie i twoje piękne włosy? Chcemy tylko, żebyś była czysta i śliczna... Dziewczynka kiwnęła głową. Położyła płócienną torbę na podłodze i obiema stopami stanęła na jej brzegu, potem zaczęła rozplątywać brudny szalik. Vicky pomogła jej zdjąć podartą kurtkę, szarą, sztywną od brudu koszulę i stare buty. Największą trudność sprawiło im zdjęcie spodni, ponieważ mała musiała przynajmniej jedną nogą stać na torbie. Potem Vicky podprowadziła ją do metalowej wanienki. - Będę musiała przytrzymać na chwilę twoją torbę, ale tylko na czas kąpieli - powiedziała Fenella uspokajającym tonem. Inaczej mogłaby się zamoczyć. .. Po kąpieli ci ją oddam, nie bój się... Dziewczynka rozpaczliwie pokręciła głową, nie wypuszczając torby z rąk. Fenella bezradnie rozejrzała się po pomieszczeniu i wtedy jej wzrok padł na hak, na którym wisiała wanna. - Powieszę ją na tym haku, żebyś nie straciła jej z oczu - rzekła z uśmiechem. - IGedy wyjdziesz z wody, zaraz ci ją oddamy... - Nie! - krzyknęło dziecko. - Tam są moje rzeczy! Patrzyła w tej chwili na Fenellę, więc Vicky wykorzystała moment jej nieuwagi i wyrwała torbę z rąk małej, która natychmiast pisnęła żałośnie. - Nie płacz, proszę... - Vicky położyła rękę na ramieniu dziewczynki. -Nie zabieram twoich rzeczy... Pośpiesznie wstała z kolan i powiesiła torbę na haku. - Tu będzie, żebyś mogła ją widzieć! A teraz wejdź do wanny, dobrze? Zdecydowany głos Vicky wywarł pożądany efekt dziewczynka weszła do wanny i usiadła, rozpryskując wodę. Vicky podwinęła rękawy bluzki, pochyliła się nad małą i zaczęła rozwiązywać sznureczki przytrzymujące gęste loki. Po paru minutach na ramiona dziecka opadła kaskada kasztanowych włosów. Vicky zanurzyła kawałek czystego płótna w wodzie i starannie umyła buzię dziewczynki, potem zajęła się jej ciałem. Zauważyła kilka starych siniaków. Nie wyglądały na poważne obrażenia. Mała była szczuplutka, ale nie wychu288
dzona, i o wiele drobniejsza niż się wydawało, gdy była ubrana w za duże, chłopięce rzeczy. Po dokładnym umyciu całego ciała Vicky kazała jej znowu usiąść i uważnie przyjrzała się gęstym włosom. - Podaj mi środek dezynfekcyjny, Fenello... - poprosiła. Fenella podsunęła jej butelkę z płynem oraz duży słoik mydła w płynie i poszła po grzebień i ręczniki. - Zasłoń buzię rączkami, dobrze? - zwróciła się Vicky do małej, która natychmiast spełniła jej polecenie. - Muszę umyć ci włosy i nie chcę, żeby mydło dostało się do oczu... Po blisko godzinnej kąpieli przed dwiema kobietami stanęła najpiękniejsza dziewczynka, jaką kiedykolwiek widziały, ubrana w koszulkę nocną z białej flaneli. Włosy, mocno wytarte ręcznikiem, były prawie suche, kiedy Vicky zabrała się do ich rozczesywania, nie mogąc nadziwić się wielkiej urodzie złociście rudych loków, tworzących fascynujące obramowanie dla pełnej uroku twarzyczki. Równie niesamowity był kolor oczu dziecka - głęboki, intensywny błękit. Chociaż Amos był zaskoczony spotkaniem z Markiem Ledbetterem w Haddon House, powodem jego zdziwienia była przede wszystkim późna pora. Zazwyczaj lady Fenella wracała wczesnym wieczorem do domu, lecz tego dnia, jak wspomniała Vicky Forth, dłuższa obecność ich obu w schronisku była po prostu konieczna. I prawdopodobnie dlatego też lady Fenelli towarzyszył Ledbetter, pomyślał Amos, choć z drugiej strony wyjaśnienie mogło być zupełnie inne. Detektyw zdawał sobie sprawę, że główny inspektor zna lady Fenellę i jej ciotkę lady Philomenę Howell, która nigdy nie wyszła za mąż. Matka Ledbet-tera była bliską przyjaciółką lady Howell - wiele lat temu obie razem debiutowały w towarzystwie. Zawsze bardzo lubił Marka Ledbettera, którego znał od siedemnastu lat, dokładnie od chwili, gdy ten rozpoczął pracę w Scotland Yardzie. Dwudziestodwuletni Ledbetter był wtedy błyskotliwym aspirantem, natomiast Finnister patrolował londyńskie ulice. Poznali się przy okazji dochodzenia w sprawie morderstwa w East Endzie i od tamtej pory chętnie ze sobą współpracowali. 282
Teraz Mark, który poszedł do gabinetu Fenelli, wrócił do pokoju z dwoma kubkami. Miał trzydzieści dziewięć lat i był wysokim, szczupłym mężczyzną o miłej powierzchowności, ciemnych kręconych włosach, ciepłych brązowych oczach i atletycznej budowie. Dzięki ogromnej inteligencji i poświęceniu pracy szybko dotarł na sam szczyt drabiny hierarchii w Scotland Yardzie. Amos przyglądał się inspektorowi, gdy ten zmierzał w jego stronę, i znowu zadawał sobie pytanie, dlaczego człowiek z takim wyglądem, dyplomem z Cambridge, arystokratycznym pochodzeniem i bogatą matką postanowił zostać policjantem. Kiedyś zadał Markowi to pytanie i dowiedział się, że jego młody zwierzchnik pragnął nieść pomoc udręczonym trudnym życiem ludziom. Może właśnie ta filozofia tłumaczyła zainteresowanie Ledbettera Had-don House i wsparcie, jakiego udzielał tej instytucji. - Podprowadziłem lady Fenelli trochę brandy, ale jestem pewny, że nie będzie miała mi tego za złe. - Mark podał Amosowi kubek i usiadł w sąsiednim fotelu. - Trzyma butelkę brandy w swoim gabinecie na wypadek jakichś nieprzewidzianych okoliczności, ze względu na właściwości wzmacniające i lecznicze... Dziś wieczorem przyda mi się łyk alkoholu i dam głowę, że panu także... Amos skinął głową i wziął kubek z ręki Ledbettera. - Ma pan rację, szefie, dziękuję - powiedział. - Pańskie zdrowie... Pociągnął łyk alkoholu i od razu poczuł, jak przyjemne ciepło rozlewa się po całym jego ciele. - Zdrowie... - rzekł inspektor, unosząc kubek. Utkwił wzrok w naczyniu i zamyślił się głęboko. Po chwili milczenia Amos odchrząknął. - Czy coś dziś się tu stało? - spytał cicho. - Przepraszam, że pytam, szefie, ale... Najwyraźniej sprowadziła tu pana jakaś ważna sprawa... Mark popatrzył na Amosa i lekko zacisnął wargi. - Szczerze mówiąc, znalazłem się tu przypadkiem - wyznał. - Byłem na spotkaniu z lady Fenellą i Hugh Codrillem, adwokatem. Omawialiśmy rozmaite pomysły na usprawnienie działania Haddon House oraz zdobywanie dodatkowych funduszy. Codrill doradza lady Fenelli na moją prośbę, więc wpadłem, żeby im pomóc... Pomóc w rozważaniu różnych idei... - Mark prze290
rwał i napił się. - Byliśmy jeszcze w domu Fenelli przy Curzon Street, kiedy zatelefonowała pani Barnes, która akurat dzisiaj zajmowała się przygotowywaniem posiłków w Haddon House, i powiedziała, że dwie sąsiadki przyprowadziły właśnie poważnie pobitą, prawie nieprzytomną kobietę. Dyżur pielęgniarski pełniła akurat Clara Foggarty, którą stan kobiety mocno zaniepokoił. Przypuszczała, że w wyniku pobicia mógł nastąpić uraz czaszki i poprosiła panią Barnes, by ta skontaktowała się z lady Fenellą. Przyjechałem razem z nią, żeby dowiedzieć się, co przydarzyło się tej kobiecie... - Gdzie ona teraz jest? - zapytał Amos. - Tutaj? Czy w szpitalu? - W szpitalu, naturalnie. Zaraz po telefonie pani Barnes wezwałem ambulans, który zawiózł ją do izby chorych. Mieliśmy właśnie stąd wyjść, kiedy przyszedł pan z tym małym chłopcem. - Mark ze smutkiem pokręcił głową. - Bardzo żałuję, że tak niewiele możemy zrobić dla żyjących na ulicach dzieci. Mimo wszystkich wspaniałych akcji doktora Barnarda i innych, mnóstwo dzieciaków nadal nie ma dachu nad głową. - Wiem o tym, sir... Parę lat temu wydawało mi się, że łobuziaki i mali kieszonkowcy wreszcie znikli z ulic, że się nimi zajęto, ale teraz nie jestem już tego taki pewny. Czasami wydaje mi się, że od czasów Charlesa Dickensa właściwie nic się nie zmieniło... - Nie było to znowu tak dawno temu. - Mark przerwał gwałtownie, ze wzrokiem utkwionym w prowadzące do kuchni drzwi i wypisanym na twarzy zdumieniem. Amos podążył za jego spojrzeniem i jego oczy również rozszerzyły się na widok lady Fenelli i pani Worth, które wprowadziły między sobą do pokoju małą dziewczynkę, piękną, uroczą istotkę o zapierających dech w piersiach złoto-rudych włosach. O, mój Boże, westchnął w duchu detektyw. Mała przyciskała do piersi płócienną torbę. To niemożliwe, pomyślał Amos. Przecież to nie może być chłopiec, którego znalazłem w zaułku... - Proszę zobaczyć, co wyłoniło się spod brudu i kurzu, panie Finnister -odezwała się Vicky, jakby czytała w jego myślach. - Ta śliczna dziewczynka nosiła chłopięce ubrania, żeby przetrwać... Powiedziała mi, że jej mama zwykle ją tak ubierała. Najwyraźniej wymyśliła taki sposób, aby chronić dziecko... Amos zerwał się z fotela i z szerokim uśmiechem podszedł do dwóch kobiet i dziewczynki. 284
- Zdradzisz mi teraz, jak ci na imię? - spytał cicho, delikatnie dotykając jej wspaniałych włosów. - Mamusia... Mamusia nazywała mnie swoim „różanym pączkiem"... -odparła mała, patrząc na niego intensywnie błękitnymi oczami, w których malował się smutek. - Ślicznie... - Amos uniósł głowę, spojrzał na Vicky i pytająco uniósł brwi. Vicky pochyliła się tak, aby jej twarz znalazła się na wysokości buzi dziecka. - Ale to nie jest twoje prawdziwe imię, prawda? - Nie wiem... Vicky zauważyła, że dłonie dziewczynki jeszcze mocniej zacisnęły się na płóciennej torbie. Co też znajdowało się w środku? Może potrzebne im informacje, coś, co wyjaśniłoby, kim była mała... Nie miała jednak pojęcia, w jaki sposób wyjąć torbę z jej rąk. Fenella uklękła przed dzieckiem i leciutko pogładziła blady policzek. - Ja mam na imię Fenella - powiedziała. - To jest Vicky, a pan, który cię znalazł, nazywa się Amos... Tam siedzi Mark... A ty? Jak się nazywasz? Chcielibyśmy poznać twoje imię, skarbie... Dziewczynka potrząsnęła głową i spojrzała na Vicky. - Różany Pączek... Mama tak mówiła... Vicky uśmiechnęła się i przyklękła obok Fenelli, patrząc na małą pełnymi ciepła i czułości oczami. - Dobrze, w takim razie my też będziemy cię tak nazywać, Różyczko... Podoba ci się takie imię? Dziecko skinęło główką. Przez jej twarzyczkę przemknął cień uśmiechu. Vicky wyciągnęła rękę po torbę. - Zawiążę ci ją, żeby nic nie wypadło... - Nie! Nie! - Mała z całej siły przytuliła torbę do piersi. - Już dobrze, dobrze, tylko nie płacz... - powiedziała miękko Vicky. -Chodź, dostaniesz jeszcze jedną filiżankę kakao... Godzinę później, gdy dziewczynka leżała już ciepło otulona w łóżku, nie wypuszczając z objęć płóciennej torby, Fenella, Vicky, Mark i Amos usiedli w dużym pokoju, żeby omówić całe zdarzenie. 285
- Nie możemy posłać tego ślicznego dziecka do sierocińca! - Vicky zdecydowanie potrząsnęła głową. - Nie dopuszczę do tego! Mała jest zbyt ładna i wrażliwa. Jestem przekonana, że w przytułku stanie się jej coś złego, czuję to! W pokoju na moment zapadła cisza. - Musi zostać tutaj! - przerwała milczenie Fenella. - Nie ma powodu, byśmy nie mogli jej zatrzymać... Może rozejrzałby się pan trochę po Whitecha-pel, panie Finnister? Popytał, czy ktoś nie szuka małej dziewczynki? - Zrobię to, lady Fenello, ale bardzo wątpię, czy ktoś się do niej przyzna. Moim zdaniem, jej matka rzeczywiście nie żyje. Ktoś wyrzucił to dziecko na ulicę, oto cała prawda... Gdybyśmy chociaż znali jej imię... - Amos bezradnie wzruszył ramionami. - Właśnie! - przytaknął Mark. - Jeśli chodzi o los matki małej, to całkowicie się z panem zgadzam. Popieram też pomysł pani Forth i lady Fenelli -mała powinna zostać w Haddon House, dopóki nie postanowimy, co dalej. Czy wszyscy jesteśmy tego samego zdania? Wszyscy zgodzili się, że właśnie tak będzie najlepiej. Vicky odetchnęła z ulgą. Mała dziewczynka, którą nazwali „Różyczką", była bezpieczna. Przynajmniej na razie.
R O Z D TRZYDZIESTY DRUGI
Ravenscar
Z
I
A
Ł
Richard cały ranek męczył Edwarda, aby poszedł z nim na ryby, i wreszcie, po lunchu, starszy brat przystał na prośby młodszego i zabrał go na plażę. Chociaż była już połowa kwietnia i słońce stało dość wysoko, od Morza Północnego dmuchał ostry, przenikliwy wiatr, który smagał policzki i mroził nosy. - Dobrze, że Meg tak cię opatuliła, Dickie - zauważył Edward, patrząc na zmagającego się z wędką brata. Było oczywiste, że grube wełniane rękawiczki przeszkadzają chłopcu, ale jakoś dawał sobie radę. Edward uśmiechnął się. Meg, która zawsze bardzo martwiła się o ukochanego najmłodszego brata, tego dnia owinęła Richarda w kilka warstw ciepłych ubrań i na dodatek omotała jego szyję i głowę czerwonym szalikiem, wieńcząc dzieło czapką z takiej samej wełny. Gdyby Ned na to pozwolił, jego także potraktowałaby w ten sposób, lecz on nawet nie dał jej się do siebie zbliżyć. Niemniej, w pełni uznawał słuszność noszenia czapki i szalika, aby osłonić głowę i uszy przed zimnem, ale on nosił tweedową czapkę i szary szal, komplet w znacznie bardziej wyważonych kolorach. Szli ramię w ramię po drobnych, wygładzonych przez morskie fale kamykach w stronę miejsca, w którym Ned najbardziej lubił łowić ryby. Na plaży w Ravenscar często można było znaleźć skamieliny roślin i szczątków małych zwierząt, piękne muszle oraz najrozmaitsze morskie skarby, wyrzucane na brzeg przez przypływy. Nie rozmawiali dużo, obaj pochłonięci własnymi sprawami. Edward myślał o Lily, zastanawiał się, jak się czuje i co robi, natomiast Richard cieszył się, że 294
chociaż raz ma najstarszego brata wyłącznie dla siebie. George ostatnio wciąż kręcił się w pobliżu Edwarda, starając się zaskarbić sobie jego łaski, jednak bez wielkiego powodzenia - Ned trzymał go na dystans, a Richard często zadawał sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje. - Spójrz, Ned! - wykrzyknął nagle chłopiec. - Skała Kormoranów! I zanim Edward zdołał go zatrzymać, rzucił się biegiem przed siebie. Edward lekko zmarszczył brwi i pomodlił się w myśli, aby mały nie przewrócił się w pędzie i nie potłukł. Po paru minutach Richard dobiegł do skały i zaczął się wspinać. Nie minęła chwila, a już stał na szczycie, z triumfalną miną machając ręką do Neda. Edward odpowiedział tym samym gestem i uśmiechnął się. Przypomniał sobie, jak ich ojciec wiele lat temu przyprowadził tu jego i Edmunda. To od ojca Ned nauczył się sztuki łowienia ryb. Skała Kormoranów nosiła taką nazwę, ponieważ ptaki te bardzo często wychodziły na nią z morza i szeroko rozkładały skrzydła, aby je wysuszyć. Ojciec Edwarda zastanawiał się razem z synem, dlaczego kormorany, które tyle czasu spędzają w morzu, nie posiadają ukształtowanego mechanizmu natłuszczania piór, typowego dla tylu innych morskich ptaków. Powtarzał, że jest to jedna z wielu niewyjaśnionych zagadek przyrody. ^ Edward wspiął się na skałę i stanął obok brata wysoko nad spienionym, wzburzonym morzem. - Uważaj, Mała Rybko - powiedział. - Nie chciałbym, żebyś to ty znalazł się na haczyku mojej wędki zamiast jakiegoś pięknego, tłustego dorsza... Richard roześmiał się, jego oczy zalśniły. - Tak, to najlepsze miejsce na łowienie dorszy! - Energicznie pokiwał głową. - Tata mówił mi o tym... Podobno największe trafiają się mniej więcej milę od brzegu! - To prawda - rzekł Ned. Szybko odepchnął od siebie obraz dziesięcioletniego Edmunda, mówiącego niemal dokładnie to samo. Na moment mocno zacisnął powieki, pragnąc pozbyć się wspomnienia niewinnej, promieniejącej radością twarzy brata. - Zarzućmy wędki, Rybko, bo zaraz zapomnimy, po co tu właściwie przyszliśmy. .. - powiedział pośpiesznie. 288
Richard poszedł za jego przykładem. Stali na Skale Kormoranów ponad godzinę, ale złapali tylko kilka ryb. Lodowaty wiatry wyciskał im łzy z oczu i smagał czerwone policzki, aż w końcu pozostawili skałę ptakom i ruszyli plażą w kierunku wyciosanych w klifie stopni, prowadzących na najniższą część rozległego wrzosowiska. Richard trajkotał bez przerwy, a to zakłócało tok myśli Edwarda, który wciąż się zastanawiał nad najbliższą przyszłością Deravenels, i odrywało go od poważnych problemów. - Zadaj mi parę pytań związanych z morzem - poprosił mały, podnosząc głowę, i lekko szarpnął starszego brata za rękaw. Edward zrozumiał, że nie uda mu się wykpić z zabawy, którą ostatniego lata wymyślił ich ojciec. Wziął głęboki oddech, spychając w głąb podświadomości falę nieoczekiwanych i gwałtownych emocji. - W porządku, spróbujmy... Sprawdzimy, czy jesteś dziś wystarczająco bystry... - Jestem bardzo bystry! - odpalił Richard. - Czego pod żadnym pozorem nie można zrobić z łodzią albo statkiem? - Zmieniać nazwy! - Dobrze... A dlaczego, Mała Rybko? - Ponieważ zgodnie z morską tradycją przynosi to pecha! - Nieźle, nieźle... Jak brzmiały ostatnie słowa admirała Nelsona? - „Pocałuj mnie, Hardy"! - Bystrzak z ciebie, rzeczywiście... Gdzie Nelson stoczył najważniejszą bitwę? - Pod Trafalgarem! - Doskonale! Co jeszcze, zdaniem żeglarzy, przynosi pecha na morzu? Było to dość podchwytliwe pytanie i Edward był ciekawy, czy Richard odpowie na nie, zwłaszcza że był to raczej żart ludzi morza. - Syreny! Wiem, że mam rację, bo Edmund mówił mi kiedyś o tym... Nie wolno wciągać syren na pokład. Tak, Edmund opowiadał mi o syrenach zeszłego lata... Chłopiec zamilkł, jego oczy pociemniały, przybierając odcień granitu. Na twarzy pojawił się wyraz głębokiego smutku. 289
- Pomyślałem o Edmundzie i zachciało mi się płakać... - odezwał się po długiej chwili milczenia. - Tęsknię za nim, a ty? - Ja także, i to bardzo - odparł Edward, zarzucając koszyk z rybami i sprzętem na ramię. - Grajmy dalej, mały! - rzucił szybko. - Na co przede wszystkim pada wzrok człowieka wchodzącego na pokład brytyjskiego okrętu wojennego? - Na plakietkę z napisem: „Bój się Boga, szanuj króla"... - Masz świetną pamięć, Dickie! Tata nauczył cię wielu z tych rzeczy, prawda? - Tak. Mówił, że gdyby nie był najstarszym synem w rodzinie, bardzo chętnie wstąpiłby do Królewskiej Marynarki Wojennej. Ja chyba także chciałbym zostać marynarzem... - A właśnie, co robimy, kiedy nieoczekiwanie zobaczymy marynarza? - Trzeba dotknąć jego kołnierza na szczęście... Edward parsknął śmiechem. - Zaraz wyczerpie mi się zapas pytań - wykrztusił. - Nic nie szkodzi, jesteśmy już prawie na samej górze - uspokoił go Richard. - Zaniesiemy ryby do kuchni, co? Może Kuchcia usmaży je na kolację... - Może, chociaż skończą raczej jako nadzienie do rybnych krokietów, bo są raczej nieduże... Kiedy dotarli na dziedziniec, na ich spotkanie wyszedł Will Hasling. - Przydźwigaliście obfity połów?! - zawołał z szerokim uśmiechem, machając do nich z daleka. Wszystko wskazywało na to, że bardzo zależy mu na rozmowie z Edwardem. - Co się stało? - zagadnął Ned, gdy weszli do domu. - Wyglądasz na strasznie podekscytowanego... - Może raczej czuję ulgę...Tak, to chyba najwłaściwsze określenie moich uczuć... - W takim razie opowiadaj. - Edward postawił koszyk obok wędki. Szybko wyplątał się z szalika oraz kilku warstw ubrań i pomógł rozebrać się młodszemu bratu. 297
- Kiedy was nie było, telefonował Neville... Oliveri dostał depeszę od swojego informatora z Delhi. Wygląda na to, że jego tamtejsza grupa dochodzeniowa odkryła dowody, jakich potrzebowaliśmy. David Westmouth zamierza rozesłać wszystkim tę wiadomość, ponieważ tak będzie chyba najszybciej... - Dzięki Bogu, że Westmouth wreszcie się odezwał... - odparł Edward z uśmiechem. - Prawie straciłem już nadzieję, że uda mu się czegoś dowiedzieć. Odwrócił się do Richarda. - No, Rybko, weź nasze dorsze, zanieś je do kuchni i powiedz Kuchci, że to nasz prezent dla niej. Gdyby chciała wykorzystać je na własne potrzeby, oczywiście może to zrobić, powtórzysz jej? - Podniósł koszyk i przewiesił płócienną taśmę przez ramię chłopca. - Och, i poproś ją, żeby przysłała do biblioteki gorącą herbatę i trochę ciasteczek, dobrze? Richard kiwnął głową. - Oczywiście,Ned... Will i Edward bez pośpiechu przeszli do biblioteki. - Kiedy otrzymamy potwierdzenie tej informacji, będziemy mogli od razu przystąpić do realizacji planu Neville'a odezwał się Will. - W gruncie rzeczy, tylko na to czekaliśmy... Edward, wciąż zziębnięty po długim pobycie na dworze, podszedł do kominka, by się ogrzać. - Zależy mi na rozpoczęciu tych działań - powiedział. - Im szybciej, tym lepiej. Nie chcę, żeby John Summers i ta przeklęta kobieta narobili nam jeszcze większych kłopotów... Z westchnieniem usiadł w fotelu i popatrzył na przyjaciela. - W pierwszej kolejności musimy zająć się odbudową niektórych działów, jestem o tym głęboko przekonany... Rob Aspen i Alfredo Oliveri z pomocą Christophera Greena powinni szybko doprowadzić do porządku dział kopalń, ale trzeba także zadbać o winnice we Francji i te placówki firmy, które znajdują się na północy kraju. Moim zdaniem, dyscyplina pracy uległa karygodnemu rozluźnieniu. - Może Johnny zgodzi się zająć przedstawicielstwami na północy - zasugerował Will. - Ma duże doświadczenie, przecież wiele lat pracował dla Neville'a w tej części kraju i stale mieszka w Yorkshire... 291
- Myślę, że po prostu będzie musiał wziąć na siebie te obowiązki, przynajmniej na krótko... Będzie mi go brakowało, bo to nieoceniony chłopak... -Edward rzucił przyjacielowi serdeczny uśmiech. - Nie mogę jednak wysłać na północ ciebie, jesteś mi potrzebny w Londynie - dodał szybko. - I tu chcę zostać! - zaśmiał się Will. - A właśnie, Ned, rozmawiałem z Vicky, kiedy poszedłeś na ryby, i... - Mówiła coś o Lily? - przerwał mu Edward. - Owszem. Lily czuje się doskonale i czeka na ciebie w przyszłym tygodniu. Kiedy wybierzesz się do miasta, pojadę z tobą, zresztą Johnny pewnie także. Wiesz, jak Neville dba o twoje bezpieczeństwo... - A ja nie zamierzam stawać okoniem... Czy Vicky nie miała nic więcej do powiedzenia na temat Lily? - Oświadczyła, że twoja najdroższa Lily wygląda przepięknie, że jest w dobrym nastroju i że ciąża zaczyna już być odrobinę widoczna. To chyba wszystko... Edward uśmiechnął się szeroko. - Zostanę ojcem, wyobrażasz sobie? - Zaśmiał się. - Trudno w to uwierzyć, co? - Rzeczywiście! - Will parsknął śmiechem,. - Powiem ci jeszcze, że być może Vicky zostanie matką. Ona i Stephen myślą o adoptowaniu tej małej dziewczynki, którą Amos znalazł w Whitechapel. Pamiętasz, opowiadał o tym w czasie naszej ostatniej narady.,. Miałem wrażenie, że to dziecko dziwnie mocno poruszyło jego serce i okazało się, że Vicky żywi do małej równie silne uczucia. Stephen twierdzi, że moja siostra zupełnie zwariowała na jej punkcie, ale całkowicie popiera pomysł adopcji, ponieważ Vicky nie może zajść w ciążę... - To wspaniała myśl, naprawdę! - ucieszył się Edward. - Najlepsza rzecz dla tego biednego dziecka! Finnister zachwycał się urodą dziewczynki, mówił, że ma niezwykłe włosy... - Tak. Niestety, nadal nic nie wiedzą o jej pochodzeniu. Vicky mówiła, że kiedy mała została przyjęta do Haddon House, miała ze sobą płócienną torbę i nie rozstawała się z nią nawet na chwilę. W końcu zdołali ją namówić, żeby pokazała, co jest w środku, nie znaleźli jednak nic, co by wyjaśniało, kim jest mała. Nazywają ją „Rose". 299
- I będą mogli ją adoptować? - zapytał Ned. - Jak to wygląda od strony formalnej? Dziewczynka była przecież bezdomna, żyła na ulicy, całkiem sama, więc czy nie mogą po prostu zabrać małej do domu i wychować jako swoją córkę? W tej sytuacji kwestia adopcji wydaje się trochę śmieszna... - Dobry Boże, że też sam o tym nie pomyślałem! - Will uderzył się dłonią w czoło. - Może masz słuszność, może faktycznie nie muszą podejmować żadnych formalnych kroków... Tak czy inaczej, Fenella zna Hugh Codrilla, adwokata, który specjalizuje się w sprawach adopcyjnych i jest gotowy służyć radą Vicky i Stephenowi. - W takim razie wszystko z całą pewnością dobrze się ułoży - oświadczył Edward z przekonaniem. Tego wieczoru przed kolacją Edward zajrzał do znajdującego się na piętrze saloniku matki. Zastał ją samą, pogrążoną w lekturze przed kominkiem. Na widok syna z uśmiechem odłożyła książkę. - Co tam, Ned? - spytała, ruchem ręki wskazując mu stojący naprzeciwko fotel. - Możemy chwilę porozmawiać? - Oczywiście! Coś cię niepokoi? - Tak, można to tak nazwać... Martwi mnie sprawa twoich tiar, mamo. Nie chcę, żebyś je sprzedała, aby kupić mi dom... - Ależ, mój drogi, ustaliliśmy już, że tej sprawy nie da się inaczej rozwiązać! - A ja myślę, że tak, i to niedługo... Cecily ściągnęła brwi. - Naprawdę? Powiedz mi coś więcej, kochanie... - Mamy niepodważalne, liczne dowody przeciwko Grantom i ich poplecznikom. Pod ich ciężarem raz na zawsze pójdą na dno. Szczerze mówiąc, moglibyśmy od razu przystąpić do działania, ale Neville chce zaczekać na potwierdzenie dowodów, które otrzymamy depeszą z Indii. Oliveri ma tam bliskiego znajomego, niejakiego Davida Westmoutha, który wreszcie dowiedział się, w jaki sposób Aubrey Masters prowadził interesy i okradał firmę. Wspominałem ci o tym, pamiętasz? Mamy więc przygotowaną sprawę, którą chcemy jak najszybciej przedstawić zarządowi... 293
- Rozumiem... Kiedy to zrobicie, jak myślisz? - Oczy Cecily zalśniły podnieceniem. - Mam nadzieję, że już za parę tygodni, w maju. Cecily obdarzyła najstarszego syna promiennym uśmiechem, pełnym najwyższego zadowolenia. - Dlaczego stoisz, Ned? Usiądź tu na chwilę i opowiedz mi coś więcej o waszych planach... - Nie bardzo jest o czym opowiadać, mamo, bo właściwie już wszystko wiesz. - Kiedy wyjeżdżasz do Londynu? - W przyszłym tygodniu, ale tylko na parę dni. Później wrócę na jakiś tydzień, a potem na dobre przeniosę się do miasta. Będę tam potrzebny, rozumiesz to, prawda? - Och naturalnie, kochanie! Ja zamierzam zostać w Ravenscar na całe lato. Wiem, że sezon towarzyski w Londynie jeszcze trwa, ale nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ jesteśmy w żałobie i nie uczestniczymy w przyjęciach, balach i bankietach. Uważam, że lepiej nam będzie tutaj i dzieci chyba się ze mną zgadzają... - Richard na pewno... - rzekł z uśmiechem Edward. - Kocha Ravenscar całym sercem... - George także! - To prawda - przytaknął Ned, lecz przez głowę zaraz przemknęła mu myśl, że George chciałby mieć Ravenscar na wyłączną własność. - Będziesz zarządzał Deravenels, prawda? - Cecily wyrwała syna z krótkiego zamyślenia. - Tak. - A Neville? - No tak, kuzyn Neville... Hmmmm... Neville będzie mi służył radą i pomocą, podobnie jak Johnny i Will... W pokoju zapanowała cisza. Cecily w milczeniu wpatrywała się w ogień. - O co chodzi, mamo? - zapytał w końcu Ned. - Co Neville spodziewa się przez to zyskać, mój drogi? Na co liczy? Jest najpotężniejszym przemysłowcem w Anglii i prawdopodobnie najbogatszym... Ma już wszystko. Nie musi pomagać ci w zarządzaniu Deravenels... 301
- Zdaję sobie z tego sprawę równie dobrze jak ty... Neville też o tym wie. Z drugiej strony, jego ojciec zawsze popierał mojego, faktycznego właściciela firmy. Sądzę, że Neville czuje się moralnie zobligowany i dlatego chce mi pomóc. W całej tej sprawie chodzi też o jego dumę i honor. I jeszcze coś... Wydaje mi się, że Neville pragnie władzy... - Och, mój drogi, kto jak kto, ale on z pewnością nie może skarżyć się na brak władzy! - Czy ambitny człowiek kiedykolwiek potrafi się nią nasycić? - Uważasz więc, że Neville poprzez ciebie usiłuje zdobyć władzę, czy tak? - W pewnym sensie. - Bądź ostrożny, synu... - Nie jestem marionetką, Neville nie ma kontroli nad moim życiem i poczynaniami. Jestem niezależny. - Ale czy on o tym wie? - Cecily lekko uniosła brwi. - Myślę, że tak... Zresztą Neville zna mnie od najwcześniejszego dzieciństwa i bez wątpienia życzy mi jak najlepiej... - Bądź ostrożny - powtórzyła z westchnieniem. - Uważaj, Ned...
R O Z TRZYDZIESTY TRZECI
D
Z
I
A
Ł
Jest mi coraz trudniej zostawiać to dziecko w Haddon House... - Vicky powiodła wzrokiem po twarzach swojego męża Stephena i lady Fenelli. - Kiedy mnie tu nie ma, ciągle się o nią martwię i ten niepokój zakłóca moje życie, koncentrację uwagi i praktycznie wszystkie zajęcia... - Wiem, kochanie. - Stephen z czułością dotknął jej ramienia. -1 wcale nie mam ci tego za złe... Zdaję sobie sprawę, że się boisz, iż któregoś dnia ktoś zjawi się i zgłosi swoje prawa do małej, albo ona sama wybiegnie na ulicę i po prostu zniknie. Na szczęście prawdopodobieństwo któregokolwiek z tych zdarzeń jest naprawdę niewielkie... - Ja też tak sądzę! - wtrąciła Fenella. - Rose bardzo się do ciebie przywiązała, Vicky, wszyscy o tym wiemy. Polubiła cię od pierwszego dnia, kiedy Amos przyprowadził ją tutaj, a teraz nie może się doczekać każdego twojego dyżuru... Stephen Forth odchylił się do tyłu i w zamyśleniu zmarszczył brwi. Miał czterdzieści dwa lata, był bankierem o najwyższych kwalifikacjach w tym zawodzie i robił prawdziwą karierę. Ukończył Harrow i Cambridge, był człowiekiem wybitnie inteligentnym i zainteresowanym kulturą, a dzięki odziedziczonemu po matce majątkowi całkowicie niezależnym finansowo. Twardo stąpał po ziemi, popierał wszystko, co angielskie, i mocno wierzył w króla i Boga, właśnie w tej kolejności. Posiadał niezwykłe wyczucie sprawiedliwości i słynął z dobroci oraz zaangażowania w działania rozmaitych organizacji charytatywnych. Wyglądał jak typowy Anglik - miał jasnobrązowe włosy, jasną cerę i ciepłe piwne oczy, które czasami pełne były współczucia i zrozumienia dla innych, a kiedy indziej lśniły rozbawieniem i skłonnością do żartów. Wszyscy uważali go za bardzo miłego człowieka, o ujmującym wyglądzie i charakterze. 296
Fenella pomyślała teraz, że Stephen rzeczywiście taki właśnie jest. - Więc podzielasz zdanie Vicky co do adopcji Rose? - zapytała go. - O tak , oczywiście! Uważam, że Rose jest uroczym dzieckiem, a my jesteśmy w stanie dużo jej dać... - Spojrzał na żonę. - Vicky pragnie mieć ją w domu, w pewnym sensie potrzebuje jej obecności, i ja także - dodał z uśmiechem. - Dlatego zrobię wszystko, żeby doprowadzić proces adopcyjny do szczęśliwego końca. Poza tym, Rose naprawdę kocha Vicky, o czym wiele razy mieliśmy okazję przekonać się na własne oczy... - Naturalnie masz rację i dlatego... - Fenella przerwała, słysząc pukanie do drzwi. - Proszę wejść! W progu gabinetu stanął Amos Finnister i przywitał wszystkich obecnych serdecznym uśmiechem. - Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam za spóźnienie, ale zatrzymały mnie sprawy zawodowe. - Dziękuję, że przyjechał pan dzisiaj, Amosie... - Fenella uśmiechnęła się. -Naprawdę to doceniamy. Proszę, niechże pan usiądzie... Finnister spełnił jej prośbę, a widząc wyraz pełnego nadziei wyczekiwania, malujący się na jej twarzy, zdecydowanie pokręcił głową. - Przykro mi, ale nie zdołałem dowiedzieć się niczego nowego o małej Rose - rzekł. - Nikt w okolicy nie zgłosił zaginięcia dziecka. Pytałem wszędzie, niestety bez rezultatu. Najkrócej można to ująć w ten sposób - jeśli nawet dziecko zaginęło, to jego rodzina nie chce się do tego przyznać ani tym bardziej podjąć żadnych kroków zmierzających do odzyskania małej... - W torbie, którą miała ze sobą, także nic nie było, prawda? - odezwał się Stephen. - Nic, co stanowiłoby jakąkolwiek wskazówkę co do jej pochodzenia? Vicky przygryzła dolną wargę. - Zupełnie nic, niestety... Znalazłyśmy tam parę dających do myślenia drobiazgów, ale nie mają one dla nas żadnego znaczenia, ponieważ kompletnie nic nie mówią o historii życia Rose. Dla niej są oczywiście ogromne cenne z powodów emocjonalnych, dlatego tak się denerwuje, kiedy przed snem chowamy torbę w bezpiecznym miejscu... - Może później jeszcze raz przejrzę te rzeczy - powiedział Amos. - i spróbuję z nią o nich porozmawiać... - To chyba dobry pomysł - przytaknęła Vicky. 304
- Mam dobre wiadomości - oznajmiła Fenella. - Rozmawiałam z Hugh Codrillem, który twierdzi, że nie ma żadnego powodu, byście nie mogli adoptować Rose, moja droga. Pomijając kwestie prawne, Codrill przeprowadził wywiad w jednym z sierocińców doktora Barnarda i dowiedział się, że stosują tam bardzo dobry system przyjmowania dzieci, niezależnie od tego, czy trafiają one do domu opieki prosto z ulicy, czy oddane przez rodziców, którzy nie mogą ich utrzymać z przyczyn zdrowotnych lub finansowych. Każde takie dziecko jest rejestrowane, domy doktora Barnarda gromadzą podstawowe dane - imię i nazwisko, data urodzenia oraz inne szczegóły. Kiedy jakaś para zgłasza się do sierocińca z zamiarem adoptowania dziecka, otrzymuje kopię formularza rejestracyjnego, a później, jeżeli zostanie uznana za odpowiednich kandydatów na rodziców, dostaje dokumenty adopcyjne wystawione przez instytucję doktora Barnarda. Hugh Codrill jest zdania, że powinniśmy postępować dokładnie tak samo, pójść za przykładem Barnarda... Twarz Vicky rozjaśnił promienny uśmiech. - Co za ulga... - Spojrzała na Amosa. - Opowiadałam już lady Fenelli, że przedwczoraj mój brat Will zapytał, w jaki sposób zamierzamy adoptować dziecko, skoro nie wiemy, kim są jego prawni opiekunowie. Nie miałam pojęcia, co mu odpowiedzieć, lecz teraz pan Codrill-podsunął nam idealne rozwiązanie... - Rzeczywiście - zgodziła się Fenella. - Codrill przygotowuje już stosowne dokumenty, przede wszystkim świadectwo rejestracji, w którym umieścimy znane nam informacje o Rose i jej przyjęciu do Haddon House. Tym formularzem będziemy mogli się posługiwać i w innych podobnych przypadkach, chociaż naturalnie powinniśmy ich raczej unikać, bo Haddon House to nie sierociniec, lecz schronisko dla pozbawionych środków do życia i maltretowanych kobiet, jak wiecie... - Czy pan Codrill przygotowuje także dokumenty do podpisania dla nas, Fenello? - zapytał Stephen. - Chodzi mi o ważny prawnie akt adopcji... - Naturalnie! Oczywiście będą to ważne papiery! - Kiedy możemy je od niego odebrać? - W oczach Vicky można było wyczytać mieszankę nadziei i niecierpliwości. - W ciągu najbliższego tygodnia - odparła Fenella. - Hugh Codrill powiedział mi też, że możecie zabrać Rose do domu już dzisiaj, jeżeli tego chcecie... 298
Do oczu Vicky napłynęły gorące łzy. - Dziękuję ci, kochanie! - zawołała łamiącym się głosem. - Och, jestem ci naprawdę niewypowiedzianie wdzięczna... Uśmiechnięty Stephen otoczył żonę ramieniem. - Widzisz, najdroższa, wszystko ułożyło się jak najlepiej. - To wielka ulga również i dla mnie. - Amos Finnister pokiwał głową. - Od początku bez przerwy niepokoję się o to dziecko... - Uśmiechnął się do Fenel-li. - Dziękuję pani z całego serca... Mała Rose dużo pani zawdzięcza, podobnie jak my wszyscy. Vanessa Barnes podała herbatę w dużym pokoju, a Vicky i Fenella pomogły jej nakryć do stołu. Gdy kobiety zajęły się rozstawianiem filiżanek i talerzyków, Amos i Stephen Forth rozmawiali o tajemnicy spowijającej fakty z życia Rose. - Najzwyczajniej w świecie nie potrafię tego zrozumieć... - Stephen nie krył zdziwienia. - Jak ktoś mógł wyrzucić na ulicę takie dziecko, zostawić na łasce losu... Strach o tym myśleć, nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek mógł zrobić tak okropną rzecz... - Świat pełen jest potworów, które uchodzą za ludzi - oświadczył trzeźwo Amos. - Może mi pan wierzyć. Zanim zostałem prywatnym detektywem, służyłem jako posterunkowy właśnie tutaj, w Whitechapel. - Potrząsnął głową ze smutkiem i obrzucił Stephena poważnym spojrzeniem. - Wiele razy widziałem rzeczy, od których włosy jeżą się na głowie... Tak czy inaczej, ja również nie rozumiem, jak ktoś mógł wyrzucić Rose... To takie piękne i słodkie dziecko... - Tak, trudno się z panem nie zgodzić - przytaknął szybko Stephen. - Jak pan sądzi, ile lat ma Rose? - Proszę mówić mi po imieniu, wszyscy tak robią... Cóż, muszę przyznać, że dość trudno jest określić jej wiek, myślę jednak, że najwyżej pięć... - Czy nie jest trochę za wysoka jak na pięciolatkę? Chociaż z drugiej strony, moja żona daje jej cztery lata... Na pewno nigdy nie dowiemy się prawdy, a szkoda... - Myślę, że Rose ma więcej niż cztery lata, ponieważ jest niezwykle bystra i inteligentna, ale też nie więcej niż pięć. Usiłowałem się dowiedzieć od niej, jak długo mieszkała na ulicy, ale nie podała żadnych konkretów. Nie ma poczucia 306
czasu, podobnie jak większość dzieci, była jednak bardzo brudna, a jej ubranie dosłownie się rozpadało, więc podejrzewam, że co najmniej trzy lub cztery tygodnie sypiała w zaułkach i na klatkach schodowych. Stephen na moment zacisnął powieki, przerażony wizją Rose na ulicy, w środku nocy. Kiedy otworzył oczy, malował się w nich wielki smutek. - Dziś po południu, kiedy poszliśmy do niej, dosłownie skakała z radości na nasz widok - odezwał się po długiej chwili milczenia. - To dziecko jest pełne ciepła i miłości, ma naprawdę dobry charakter... - Wiem, o czym pan mówi... - Amos pokiwał głową. - Mała tryska życiem i radością. - To bardzo trafny opis - uśmiechnął się Stephen. - Tak, Rose jest pełna jot de vivre. - Amos! Amos! - rozległ się nagle radosny dziecięcy głosik. Rose jak burza przebiegła przez pokój i oparła się o kolana przyjaciela. Amos pomyślał, że dziewczynka jest naprawdę śliczna. Na czubku głowy miała dużą białą kokardę, ubrana była w granatową wełnianą sukienkę, wy-krochmalony biały fartuszek i czarne pończochy. Wiedział, że rzeczy te kupiła dla małej Vicky Forth. Zerwał się z krzesła, podniósł Rose i okręcił ją w powietrzu. Stawiając ją na podłodze, zwrócił uwagę, że mocno trzyma się na nogach i nie traci równowagi jak tamtego dnia, kiedy wyciągnął ją z drewnianego wózka. - Witaj, Rose! - powiedział z szerokim uśmiechem. - Pięknie wyglądasz w nowej sukience! - Dziękuję... - Dziewczynka dygnęła grzecznie. - Dostałam je od pani Vicky. Ona jest podobna do mojej mamusi... Amos usiadł na sofie i trzymając małą przed sobą, popatrzył jej prosto w oczy. - Zrobisz coś dla mnie, Rose? - Coś trudnego, tak? - Dziewczynka lekko przekrzywiła główkę. - Nie, nie! To prosta sprawa. Chciałbym, żebyś poprosiła panią Vicky, aby otworzyła tę specjalną szafkę, do której włożyłyście twoją torbę. Pozwolisz mi zerknąć na rzeczy, które tam trzymasz? - Po co? - Rose ściągnęła brwi i obrzuciła Amosa podejrzliwym spojrzeniem. 300
- Chcemy się dowiedzieć, ile masz lat. Możliwe, że w torbie jest coś, co nam w tym pomoże, rozumiesz? Mała sięgnęła pod kołnierzyk sukienki i wyciągnęła zawieszony na kawałki czarnej tasiemki kluczyk. - Pani Vicky dała mi klucz, bo okropnie płakałam, kiedy schowała moje rzeczy. - Pani Vicky jest naprawdę kochana, czyż nie? Chodź, skarbie, pokażesz mi, gdzie jest ta szafka! Rose wzięła przyjaciela za rękę i zaprowadziła go do stojących pod przeciwległą ścianą szafek. Zdjęła tasiemkę z szyi i otworzyła jedną z nich, przykucnęła i wyjęła ze środka płócienną torbę. Zanim wrócili na sofę, zamknęła szafkę i uważnie powiesiła kluczyk na szyi. Vicky podeszła do nich i usiadła obok, robiąc miejsce także dla Stephena, który przyniósł jej filiżankę. - Napijesz się herbaty, Amosie? - zagadnął Forth. - Na razie dziękuję - odparł detektyw. - Chciałbym skoncentrować się na tych rzeczach... - Co chcesz obejrzeć? - Rose uważnie popatrzyła na Amosa. - Może tę fotografię, którą pokazałaś mi poprzednim razem? Dziewczynka bez słowa wyjęła z torby fotografię i podała ją Amosowi, który obejrzał ją w skupieniu. - To twoja mamusia? - zapytał cicho. Rose kilka razy kiwnęła energicznie głową. - Tak. - Zawsze to powtarza - wtrąciła Vicky. Amos zorientował się, że fotografię wykonano w studiu, i to bez wątpienia przez dobrego fotografa. Z pewnością sporo to kosztowało. Ubodzy ludzie nie mieli dość pieniędzy, aby pozwolić sobie na podobne zachcianki. Czy młoda kobieta ze zdjęcia pochodziła z zamożnej rodziny? Tak wyglądała. Włosy zaczesane w kok na czubku głowy, na szyję opadające drobnymi loczkami. Była to modna fryzura, faworyzowana przez damy z towarzystwa, naśladujące styl królowej Aleksandry. Kobieta miała na sobie ciemną suknię z pięknym, szerokim koronkowym kołnierzem i wysoką stójką, która cieszyła się w tej chwili wielką popularnością. Długie rękawy zdobiły mankiety z tej 301
samej koronki, z której wykonano kołnierz. Amos zauważył też, że kobieta ozdobiła suknię broszą w kształcie gwiazdy, która sprawiała wrażenie wysadzanej brylantami. Wcześniej nie zwrócił uwagi na ten szczegół, ponieważ skoncentrował się przede wszystkim na rysach twarzy, teraz dostrzegł jednak także lśniące kolczyki, częściowo przesłonięte włosami. Piękna twarz, pomyślał. Duże oczy, szerokie czoło. Natychmiast nasunęło mu się spostrzeżenie, że patrzy na osobę z dobrej rodziny. Nie miał cienia wątpliwości, że była to kobieta szlachetnie urodzona. Zerknął spod oka na Rose, pochłoniętą rozmową ze Stephenem i Vicky, i bez trudu dopatrzył się w jej buzi podobieństwa, łączącego ją z młodą damą ze zdjęcia. Tak, z całą pewnością była to matka Rose. Detektyw odwrócił fotografię, szukając pieczęci zakładu fotograficznego, ale nie znalazł. Nie liczył zresztą na to, wiedział bowiem, że zauważyłby ją, kiedy Rose za pierwszym razem pozwoliła im otworzyć torbę. - Co jeszcze możesz mi pokazać, skarbie? - zapytał. Dziewczynka odwróciła się do niego, zajrzała do torby i wyjęła z niej klucz. Podała go Amosowi bez wahania, z wielką ufnością. Był to niczym niewyróżniający się klucz, bez wybitego w metalu napisu. - Nie wiem, do czego jest ten klucz... - Amos pokręcił głową. - A ty, Rose? - To klucz mamusi - odparła mała i spojrzała na Vicky, jakby szukała u niej pomocy. Amos oddał Rose klucz, ona wsunęła go do torby i wyciągnęła skrawek flaneli, w który zawinięta była złota ślubna obrączka. Detektyw obejrzał ją z ogromną uwagą, powtórnie zawinął w miękki materiał i położył na dłoni dziewczynki. W torbie znajdowało się jeszcze kilka rzeczy, głównie dziecięcych skarbów, które Rose zdołała uratować z zawieruchy swojego życia - parę kuleczek z kolorowego szkła, kwiat zasuszony między dwiema kartkami papieru, chusteczka do nosa i mała książeczka do nabożeństwa ze starannie wypisaną dedykacją: „Dla Grace, od mamy". Bez daty, nic więcej. Mamy przed sobą mur, pomyślał Amos, przenosząc spojrzenie na Vicky i Stephena. - Nie znalazłem nic nowego, niestety... - powiedział z rozczarowaniem. 309
Żadnej wskazówki... Wydawało mi się, że może zauważę coś istotnego, coś, co przegapiłem poprzednim razem, ale obawiam się, że nic z tego. - Rozumiemy... - Vicky westchnęła. - Cóż, i tak zamierzamy zacząć wszystko od początku, prawda? Rose, Stephen i ja staniemy się nową rodziną. Podniosła się, podeszła do stojącej przy stole Fenelli i wzięła ją pod rękę. - Dziękuję za wszystko, co dla nas zrobiłaś, moja kochana przyjaciółko -wyszeptała. - Nigdy nie przestanę ci za to dziękować... - Jestem taka szczęśliwa ze względu na was oboje i to cudowne dziecko -odparła Fenella. - Rose ma szczęście i my wszyscy także. - Gdyby nie Amos i Haddon House... - Vicky z wyraźnym wzruszeniem pokręciła głową. - Wyobrażasz sobie, co mogłoby się stać z naszą malutką różyczką, gdyby Amos nie znalazł jej tamtego dnia i gdybyś ty nie otworzyła Haddon House trzy lata temu? Fenella z trudem przełknęła ślinę, wysiłkiem woli przywołując na twarz słaby uśmiech. Szybko wzięła się w garść i razem z Vicky podeszła do siedzącej na sofie Rose, która jak zwykle mocno ściskała w ręku płócienną torbę. Dziewczynka obrzuciła obie kobiety pełnym niepokoju spojrzeniem. - Nie bój się, skarbie, nie ma powodu... - zaczęła Vicky. - Jadę teraz do domu... - Nie, nie! - zakwiliło dziecko, po którego policzkach nagle popłynęły łzy. -Nie jedź, proszę... - Szszszsz... - Vicky uklękła przed małą. - Jedziesz ze mną, Rose, ze mną i Stephenem, do naszego domu... Będziesz teraz mieszkała z nami, a my zawsze będziemy się tobą opiekować i dbać, żeby nie stało ci się nic złego...
R O Z D Z I A Ł TRZYDZIESTY CZWARTY Promienie słońca wpadające do środka przez okna w oranżerii malowały wszystko złocistym blaskiem w tę piękną majową sobotę. Amos Finnister rozejrzał się dookoła, podziwiając jasny, wysoki pokój, w którym stały wygodne plecione krzesła, sofy zarzucone miękkimi poduszkami oraz lekkie stoliki. Wszędzie pełno było storczyków, przede wszystkim białych, lecz także w innych kolorach. Kwiaty te były dumą Nan Watkins i rzeczywiście zachwycały patrzącego. Żonie Neville'a udało się stworzyć domowy ogród, pełen spokoju i piękna, prawdziwie uroczy zakątek. - Dopiero wczoraj miałem okazję poznać Rose - odezwał się Will Hasling, który siedział obok Amosa. - Prześliczna dziewczynka, miła i pełna wdzięku... Moja siostra i jej mąż są nią po prostu zachwyceni, trzeba jednak przyznać, że i Rose miała szczęście, trafiając do ich domu, a wszystko to dzięki panu... Amos spojrzał na Willa i w milczeniu skłonił głowę. Polubił tego młodego człowieka i szczerze go podziwiał, między innymi za jego poświęcenie dla Edwarda Deravenela i niezachwianą lojalność. Will był bardzo inteligentny i świetnie zorientowany w kwestiach biznesowych oraz politycznych, chociaż naturalnie jego najważniejszą cechą było dobre, otwarte serce. - Zastanawiam się, czy rzeczywiście jest pan świadomy, jak wielkie szczęście miało to dziecko - powiedział cicho. - Sądzę, że tak... Wiem, że mogła umrzeć na ulicy, całkiem sama, z głodu i wycieńczenia, albo jako ofiara zbrodni... Ktoś mógł ją porwać, wykorzystać, zranić... Przez twarz Amosa przemknął cień, wargi zacisnęły się, tworząc cienką linię. - To ostatnie byłoby najgorsze, bez dwóch zdań - rzekł po chwili milczenia. - Kiedy umierasz, jesteś wolny... W każdym razie z pewnością wolny od 304
bólu i cierpienia. Natomiast dziecko, które trafi w ręce niewłaściwych ludzi, cierpi bez końca... - Powoli potrząsnął głową. - Na świecie nie brak zbrodniarzy pozbawionych skrupułów, również takich, którzy sprzedają dzieci do burdeli albo wywożą je za granicę, gdzie inni dalej nimi handlują, zarówno chłopcami, jak i dziewczynkami. Te nieszczęsne dzieci nie mają żadnych szans na odzyskanie wolności... Amos przerwał. Jego bladą twarz ściągnął skurcz cierpienia, w oczach odmalowały się smutek i zmęczenie. Westchnął ciężko. Will obserwował go uważnie, wyraźnie zainteresowany jego słowami. - Są też przestępcy, którzy kierują gangami dzieciaków, uczą ich, jak kraść na ulicach i na promach przepływających przez Tamizę - podjął Finnister. -Szkolą dzieci, przygotowują do fachu złodzieja kieszonkowego, skazują na życie w degradacji i wiecznym lęku... Will Hasling wyprostował się, nie odrywając wzroku od Amosa, człowieka, którego polubił, obdarzył szczerym zaufaniem i szacunkiem. - Niektórzy ludzie nie zdają sobie sprawy, w jakim świecie żyją - zauważył. - Mam na myśli zwłaszcza takich jak ja, którzy nic nie wiedzą o przestępczości czy East Endzie... Obawiam się, że nasza znajomość życia jest bardzo ograniczona, prawda? - Niestety, tak, sir... - odparł Amos. - Z drugiej strony, jak panu wiadomo, świat potrzebuje wszystkich ludzi... Nie da się ukryć, że najgorsi przestępcy mieszkają w Whitechapel, Limehouse, Southwark i tak dalej, żyją tam jednak także bardzo dobrzy, przyzwoici i praworządni obywatele. Rose mogła trafić do dobrej rodziny, ale najprawdopodobniej ubogiej, takiej, w której byłaby po prostu jeszcze jedną gębą do nakarmienia, wielkim ciężarem. - Na szczęście spotkała Vicky i Stephena... - powiedział Will. - Rozumiem, o czym pan mówi. Moja siostra opowiadała mi trochę o tym, co dzieje się w niektórych miejscach w Whitechapel. - Tak, są tam całe ulice rozsypujących się domów, ciemne alejki i podziemne tunele. To najprawdziwsze slumsy, niebezpieczne miejsca, chociaż panu może trudno jest to zrozumieć. To świat zbrodni, gdzie nawet policjanci nie ośmielają się wchodzić, jeśli nie ma takiej konieczności, a i to nigdy w pojedynkę... - Maluje pan straszny obraz. Dlaczego nikt nie wyburzy tych fragmentów miasta? 312
- A co miasto zrobiłoby z ludźmi, którzy tam mieszkają? Potrafi pan odpowiedzieć na to pytanie? - Nie, ale... - Will bezradnie pokręcił głową. -To, co pan opisał, wydaje się nieludzkie, przerażające. Siedzimy sobie teraz w pięknym domu w Chelsea, mieszkamy w największej stolicy świata, w Londynie, centrum potężnego imperium, najbardziej rozległego, jakie kiedykolwiek istniało. Jesteśmy zamożnym, pracowitym, wynalazczym narodem, znaczymy coś w świecie, mamy pieniądze, stolica i cały kraj kwitną. I z natury jesteśmy raczej łagodni, dość wrażliwi na cierpienie innych. Niech więc pan mi powie, dlaczego mamy całe dzielnice slumsów? - Chciałbym umieć to wytłumaczyć - wymamrotał Amos. - Często sam zadaję sobie takie pytania, ale nie znam na nie odpowiedzi. Istnieją ludzie, którzy starają się pomóc najuboższym, tacy jak doktor Barnardo.To oni zakładają schroniska dla dzieci i bezdomnych, nie szczędzą wysiłku i odnoszą sukcesy. Mamy naprawdę mnóstwo bogatych ludzi o otwartych sercach i głowach, głównie kobiet, którzy próbują poprawić tragiczne warunki życia biedoty, weźmy za przykład choćby dom dla ubogich i maltretowanych kobiet, założony przez lady Fenellę i jej ciotkę. Rozumiem jednak, że w gruncie rzeczy pyta pan, dlaczego rząd nie podejmuje kroków, aby zmienić tę sytuację, czy tak? - Tak! To naprawdę przerażające, mdli mnie ze wstydu na myśl, że milcząco przyzwalamy na tyle nieszczęść! Dopiero teraz w pełni rozumiem, dlaczego moja siostra chciała pracować z lady Fenellą i przekazała sporą kwotę na utrzymanie Haddon House. - Na twarzy Willa zagościł słaby uśmiech. - i pomagając tym nieszczęsnym kobietom, znalazła córeczkę, o której tak długo marzyła... A jeśli chodzi o Rose, to z całą pewnością opiekuje się nią wyjątkowo czujny Anioł Stróż... - I kilka ziemskich aniołów - dorzucił Amos, już nieco pogodniejszym tonem. - Nie tylko lady Fenella, pani Forth i jej mąż, ale także Hugh Codrill, który załatwił wszystkie formalności związane z adopcją. Wiem, że państwo Forth nie mają się czego obawiać, bo teraz już nikt nie odbierze im małej Rose. Jest ich dzieckiem i na pewno ma przed sobą dobre życie. - Chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobił - odezwała się Margot Grant, spoglądając na Johna Summersa. - Musimy się zemścić! Wiem, że to oni po306
noszą odpowiedzialność za śmierć Aubreya, więc proszę cię, Jean, cheri, s'il vousplait... Summers ściągnął wodze czarnego ogiera i popatrzył na Margot, która także wstrzymała wierzchowca. Nie odrywała wzroku od twarzy partnera, twarzy, którą kochała i podziwiała. - Dręczą mnie złe przeczucia - wyszeptała. - Les choses mauvais. Oboje milczeli chwilę. Wybrali się na przejażdżkę po Hyde Parku i teraz, po ponad półgodzinnym kłusie, postanowili pozwolić odpocząć koniom. Majowa sobota była piękna, wiosenne powietrze balsamicznie łagodne. Z piersi Johna wyrwało się lekkie westchnienie. - W jakim sposób mam się na nich zemścić? - powiedział. - Nie mam żadnych dowodów, a nie mogę przecież ot, tak sobie, oskarżyć Edwarda Derave-nela o zamordowanie Aubreya Mastersa. Policja twierdzi, że jego śmierć to efekt zbiegu okoliczności, odrzucają nawet teorię samobójstwa. Sam nie wiem, co o tym myśleć, kochanie. Z jednej strony, sądzę, że Aubrey umarł z powodu własnej nieostrożności i swoich dziwacznych nawyków żywieniowych, lecz z drugiej, wewnętrzny głos mówi mi, że ta śmierć wydarzyła się w momencie bardzo dogodnym dla Edwarda Deravenela oraz jego kliki. Tak, mam pewne podejrzenia, podobnie jak ty, ale muszę zachować daleko posuniętą ostrożność, również ze względu na ciebie... Margot skinęła głową i nagle uśmiechnęła się pogodnie. Jej twarz dosłownie zajaśniała w promieniach słońca, przebijających się między liśćmi i John wstrzymał oddech z zachwytu. Jakże piękna była tego poranka, z czarnymi włosami, ściągniętymi w kok, i czarnymi oczami, promiennymi w jasnym owalu twarzy. Na głowie miała zsunięty na bakier szafirowy cylinder z króciutką woalką w kropki, pod szyją pienisty żabot koszulowej bluzki, dodający kobiecego uroku świetnie skrojonemu szafirowemu żakiecikowi, który włożyła do długiej spódnicy z tego samego materiału i długich butów do konnej jazdy. Margot fascynowała go do głębi, w każdy możliwy sposób i czasami zadawał sobie pytanie, dlaczego pozwolił sobie aż tam mocno zaangażować się w ten związek. Stracił dla niej głowę, i to bez reszty. Jaki ojciec, taki syn, przemknęło mu przez myśl, zaraz jednak odepchnął od siebie to porównanie. Margot wychyliła się z siodła i położyła rękę na jego ramieniu. 307
- Wiem, że uważasz Edwarda Deravenela za sympatycznego, miłego młodego człowieka, któremu w głowie wyłącznie uganianie się za kobietami, ale moim zdaniem, stanowczo go nie doceniasz, mój drogi... - Powoli pokręciła głową, wciąż patrząc mu prosto w oczy. - Ja widzę go w zupełnie innym świetle, o tak. To wielki spryciarz, przebiegły jak lis, który swoją bezwzględność ukrywa pod maską pogodnej osobowości. - Mówiłaś mi już o tym, kochanie, i przyznaję, że pojmuję twój punkt widzenia. Nie uważam Deravenela za głupka, bynajmniej. - Na własne oczy widziałam, jak umiał oczarować swoich kolegów z firmy, w każdym razie tych, którzy zawsze sympatyzowali z Deravenelami z Yorkshire, na przykład Alfreda 01iveriego i Roba Aspena. Teraz dosłownie chłoną słowa Deravenela... A przy okazji, co z 01iverim? Awansowałeś go na szefa działu kopalń i bardzo mnie to niepokoi. Ten człowiek ma teraz zdecydowanie za dużą władzę... John się roześmiał. - Ołiveri to doskonały pracownik - odparł krótko, chociaż sam miał poważne podejrzenia co do lojalności 01iveriego. Jak tam Henry? - zmienił umiejętnie temat. - Już dość długo trzymasz go poza miastem, prawda? - Przecież to ty powiedziałeś, żebym nie przywoziła go do firmy, bo wygląda na zmęczonego i chorego! Więc właściwie to dzięki tobie Henry nadal odpoczywa na wsi. - Czarne oczy Margot zalśniły, na jej wargach pojawił się zachęcający uśmiech. - Może moglibyśmy zjeść razem lunch, korzystając ze sprzyjających okoliczności, co? - zaproponowała kusząco. - Przygotowałabym pique-nique... - A służba?-John wymownie uniósł brwi. - Dałam im dziś wolne... Szczerze mówiąc, dostali wolny weekend, najdroższy. .. - Rozumiem... - rzekł Summers, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. -I mamy cały weekend wyłącznie dla siebie? - Mais ouil - Margot rozejrzała się dookoła, pocałowała kochanka w policzek i szepnęła mu do ucha, co zaplanowała na popołudnie. John Summers nie odpowiedział, patrzył tylko na nią szeroko otwartymi, płonącymi oczami. Ruszyli stępa w stronę bramy parku. W głowie Margot szalała burza myśli. Najważniejsze wydawało jej się teraz nakłonienie Johna Summersa, by doko315
nał zemsty na młodym Deravenelu. Była przekonana, że to właśnie Edward i jego współpracownicy stali za tragiczną śmiercią Aubreya Mastersa, jednego z najwierniejszych sprzymierzeńców Henry ego. Sobotni lunch u Neville'a stał się już czymś w rodzaju rytuału. Kiedy było to możliwe, sześciu mężczyzn spotykało się u niego, aby omówić postępy w działaniu i z przyjemnością zjeść razem smaczny posiłek. Teraz stali w elegancko urządzonej bibliotece, popijając aperitif. Edward Deravenel, jak zwykle, górował wzrostem nad pozostałymi, a tego dnia wydawał się jeszcze wyższy i przystojniejszy. Z ożywieniem rozmawiał z kuzynem Johnnym, który słuchał go w skupieniu. Edward rozpoczął dyskusję o bibliotekach i książkach, i wyznał Johnny emu, że kiedy pewnego dnia będzie miał własny dom oraz pieniądze, sam zaprojektuje swoją bibliotekę. - Będzie podobna do tej? - zapytał Johnny. - Jeśli nie liczyć waszej biblioteki w Ravenscar, nie znam żadnej, która byłaby piękniejsza albo lepiej umeblowana... - To prawda - przytaknął Edward i odwrócił się, słysząc głos Neville'a. Jego kuzyn zamknął drzwi biblioteki i poprosił gości, aby usiedli wokół kominka. Wszyscy usadowili się bez wahania, ciekawi, co Neville ma im do powiedzenia, ponieważ sam nie usiadł i było oczywiste, że zamierza podzielić się z nimi jakimiś nowinami. - Z wielką przyjemnością przekazuję wam, że jesteśmy już prawie gotowi do konfrontacji z Grantami oraz ich bandą powiedział Neville. - Wreszcie, po sześćdziesięciu latach czerpania korzyści z firmy zostaną raz na zawsze pozbawieni władzy! - Mam nadzieję, że Bóg słucha twoich słów, mój drogi. - Ned obrzucił kuzyna poważnym spojrzeniem. - Ja także chciałbym zaatakować ich jak najszybciej, ale jeszcze mocniej pragnę niepodważalnego zwycięstwa! - Wygramy, nie obawiaj się - zapewnił go Neville z pewnym siebie uśmiechem. - Rnnister wszystko już przygotował... Zerknął na prywatnego detektywa, który skinął głową i podniósł się z fotela. - Moja praca dobiega końca - zaczął. - Dokumenty z zakładu dla umysłowo chorych zostały przejrzane przez kilku lekarzy. Zgodnie z ich opinią, z do309
kumentacji wynika, że Henry Grant jest chory i cierpi na demencję. Moi dwaj koledzy, aktorzy, którzy „zaprzyjaźnili się" z Beaufieldem, Cliffem i Deverem, trzema dyrektorami Deravenels, twierdzą, że można poddać ich szantażowi z powodu rozmaitych nieprzyjemnych sekretów życia prywatnego. Kilku innych moich pracowników zajęło się rozpuszczaniem plotek o Grantach, plotek, które zapuściły już korzenie i ukazują tę rodzinę w jak najgorszym świetle. Tak, mogę powiedzieć, że jesteśmy gotowi... Arnos usiadł i uśmiechem podziękował swoim towarzyszom za gromkie oklaski. - Pan także ma nam coś do powiedzenia, prawda, Oliveri? - odezwał się Neville. - Tak jest! - Oliveri wstał. - Przez ostatnie tygodnie na bieżąco informowałem was o działaniach mojego starego przyjaciela Davida Westmoutha oraz sytuacji w Indiach. Westmouth przez cały czas pracował dla nas. Otrzymałem od niego dokumenty, z których wynika, że nasze tamtejsze kopalnie były systematycznie okradane. David jest już w drodze do Anglii i wiezie z sobą kolejne dowody... - Kiedy możemy spodziewać się go w Londynie? - zapytał Edward, nie kryjąc podniecenia. - Mniej więcej za dziesięć dni - odparł Alfredo. - Jak wiecie, Beaufield, Cliff oraz Dever maczali palce w tych złodziejskich przedsięwzięciach, możemy więc także oskarżyć ich o kradzież. - W połączeniu z dowodami dostarczonymi przez Amosa będzie to porażający cios... - powiedział Edward. - Ja również chcę podzielić się z wami dobrymi wiadomościami... Odkryłem, że mam w firmie wielu przyjaciół, którzy nie mogą się już doczekać, kiedy Grantowie wyniosą się z Deravenels. Możemy liczyć na ich poparcie. - Chodźmy na lunch, panowie! - Neville uśmiechnął się szeroko. - Myślę, że trzeba uczcić nasz sukces i wznieść toast za ostateczne powodzenie akcji... Jestem przekonany, że odniesiemy zwycięstwo!
R O Z D Z I A Ł TRZYDZIESTY PIATY Vicky przejrzała się w lustrze nad toaletką, ostrożnie poprawiła kapelusz i wyszła z sypialni. Wchodząc na drugie piętro, od niedawna zwane w domu „dziecinnym", przypomniała sobie, że musi zabrać kopertę, którą Stephen wręczył jej rano przed wyjściem do pracy. Był to czek dla Haddon House, podarunek od nich dla Fenelli, w uznaniu wszystkiego, co zrobiła w sprawie adopcji Rose. Gdy stanęła w drzwiach dziecinnego pokoju, Rose podniosła główkę i rozpromieniła się w uśmiechu. Zeskoczyła z krzesełka i podbiegła do niej. Vicky mocno przytuliła ją do siebie, a potem wzięła za rączkę i zaprowadziła z powrotem do stolika, przy którym mała malowała kredkami obrazki w książeczce. - Gdzie idziesz? - zapytała dziewczynka smutnym głosem, widząc swoją opiekunkę ubraną do wyjścia. - Na spotkanie z lady Fenellą - odparła Vicky. - Wybieram się z nią na lunch... - Ja też mogę? - zapytała Rose z nadzieją, uśmiechając się nieśmiało. - Fenellą to miła pani... - Tak, bardzo miła, i naprawdę cię kocha, skarbie... Dziś nie mogę cię zabrać, ale za parę dni pojedziemy do niej we dwie. I nie martw się, dobrze? Niedługo wrócę, naprawdę. Rose ze zrozumieniem skinęła głową, ale jej ciało zesztywniało odrobinę, a przez twarz przemknął cień niepokoju, który Vicky zdążyła już dobrze poznać. Dziewczynka denerwowała się za każdym razem, gdy Vicky wychodziła z domu. - Obiecuję, że wrócę na podwieczorek i zjemy go razem, co ty na to? -Vicky uśmiechnęła się uspokajająco i lekko ścisnęła małą rączkę. - Frances bę318
dzie się tobą troskliwie opiekowała, przecież wiesz... - Utkwiła badawcze spojrzenie w twarzy Rose, nagle sama zaniepokojona. - Lubisz Frances, prawda? - Tak... - Rose przygryzła dolną wargę. - Zostanę tutaj z tobą już na zawsze? - zapytała przyciszonym głosem. - Oczywiście! Ciągle ci powtarzam, że to jest twój nowy dom, i zawsze już tak będzie, kochanie! Zawsze! No, w każdym razie do czasu, kiedy dorośniesz i będziesz mogła robić, co ci się spodoba. - Vicky pochyliła się nad stołem. -Nie pamiętasz, jak mówiłam ci, że Stephen i ja cię adoptowaliśmy? - A co to znaczy? - Dziewczynka patrzyła na Vicky rozszerzonymi oczami, w których malowało się zdziwienie. - To znaczy, że jesteś teraz naszą małą córeczką. Należysz do nas, a my należymy do ciebie i nikt nie może cię nam odebrać. Jesteśmy twoimi rodzicami. Mina Rose nadal wyrażała niepewność. - Twoimi rodzicami, czyli twoją mamą i ojcem - dokończyła Vicky. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko. - Jesteś moją mamą? - Tak, tak, teraz jestem twoją mamą... Chciałabym jednak, żebyś zawsze pamiętała o swojej pierwszej mamie, twojej mamusi... Rose zeskoczyła z krzesełka, podbiegła do drzwi prowadzących do jej sypialni i weszła do środka. Otworzyła najwyższą szufladę niewielkiej komódki i wyjęła z niej fotografię matki oraz modlitewnik, które wcześniej przechowywała w płóciennej torbie. Vicky poszła za małą i przystanęła w progu, niepewna, o co chodzi. - Mamusia... - powiedziała Rose, wskazując palcem kobietę na zdjęciu. -Tutaj jest mamusia... - Ostrożnie położyła książeczkę do nabożeństwa na dłoni Vicky. - Mamusia... Ona mi to dała... I napisała tam coś dla mnie swoim piórem... Po plecach Vicky przemknął dreszcz podniecenia. Otworzyła modlitewnik i spojrzała na inskrypcję. - „Dla Grace od mamy"... - przeczytała głośno. Rose z uśmiechem kiwnęła głową. - Tak... Mamusia to napisała... - Więc to twój modlitewnik? Nie twojej mamusi? - Tak, mój. 312
- Więc... Więc masz na imię Grace, tak? - Tak, tak! - Ty jesteś Grace? - Tak, przecież właśnie ci powiedziałam! Ja! - mała postukała paluszkiem w swoją klatkę piersiową. - Ja jestem Grace... Parę godzin później Vicky opowiadała historię książeczki do nabożeństwa Fenelli i Lily. Trzy kobiety jadły lunch w letnim pokoju jadalnym w domu Fe-nelli w Mayfair, którego okna wychodziły na piękny ogród. Dzięki białej tapecie w zielone liście bluszczu, białym meblom oraz ustawionym pod ścianami doniczkowym roślinom, jadalnia stanowiła jakby przedłużenie ogrodu, była jasna, przestrzenna i absolutnie urocza. - Ciekawe, dlaczego wcześniej nie powiedziała nam, że ma na imię Grace... - w głosie Fenelli brzmiała nuta zaskoczenia. - Oczywiście możemy się tylko domyślać, ale mam pewne przypuszczenia - odparła Vicky. - Kiedy na samym początku pytałyśmy ją o imię, powiedziała, że matka nazywała ją swoim „różanym pączkiem"-wydaje mi się, że ta pieszczotliwa nazwa została w pamięci Rose po śmierci matki, naturalnie zakładając, że ta rzeczywiście nie żyje... Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w świadomości Rose imię Grace łączy się z przeszłością, innym okresem życia, innym miejscem, a już na pewno nie z Londynem... - Dlaczego tak uważasz? - spytała Lily. - Bo jestem przekonana, że Rose i jej matka mieszkały gdzieś nad morzem. Kiedy dwa tygodnie temu zabraliśmy ją ze Stephenem do Stonehurst i wybraliśmy się na spacer w pobliżu Romney Marsh, Rose była przeszczęśliwa. Gdy tylko wyszliśmy na plażę, usiadła, zdjęła buciki i pończochy, i oświadczyła, że idzie pobrodzić w wodzie. Jej buzia była rozpromieniona, gdy powiedziała, że często robiła to z mamusią. Koniecznie chciała też poszukać muszelek i bardzo ucieszył ją widok wodorostów. Spędziliśmy tam z nią naprawdę radosny, pogodny weekend... Myślę, że musiała doznać głębokiego szoku, gdy jej matka umarła, a ją wyrzucono na ulicę i nie wyszła z tego stanu do chwili, kiedy znalazł ją Amos. - Vicky przerwała na chwilę i napiła się wody. - Fenello, jestem pewna, że twoja przyjaciółka doktor Juno Newman zgodziłaby się ze mną w tej kwestii. Wstrząs bywa zgubny dla dorosłych, a co dopiero dla dzieci... Nie 313
mam cienia wątpliwości, że dzieci przeżywają szok jeszcze gorzej. Rose trzymała się „różanego pączka", ponieważ ta nazwa kojarzyła jej się z matką i poprzednim życiem... - Masz na myśli jakieś konkretne miejsce, gdzie mogły mieszkać? - Lily odłożyła łyżkę i podniosła wzrok na Vicky. - Dam głowę, że mieszkały na północy, najprawdopodobniej w Yorkshire. - W głosie Vicky nie było cienia wahania. - Dlaczego? - Fenella uniosła brwi. - Bo chociaż mówi z naleciałościami cockneyu, chwilami słychać u niej akcent z północnej części kraju... Kiedy Amos przyprowadził ją do Haddon House, była przerażona i bardzo spięta, lecz teraz, gdy w miarę upływu czasu wraca do równowagi, zaczyna się zmieniać także i jej sposób mówienia... - Tak, to dość logiczne... - zgodziła się Fenella. - Poza szokiem, Rose oczywiście nadal opłakuje matkę - dodała Vicky. -Kilka razy zastałam ją płaczącą, a gdy pytam, co się stało, załamującym się głosem mówi: „Mamusia...", zaczyna szlochać i pozwala się przytulić, jakby szukała pocieszenia... - Biedne dziecko! - zawołała Lily. - Och, gdyby ten drań, który wyrzucił ją na ulicę, wpadł w moje ręce, kazałabym go wychłostać! - Ja także... - Fenella ze smutkiem potrząsnęła głową. - To dziwne, cały czas myślałyśmy, że modlitewnik był własnością matki Rose, tymczasem należał do małej... - Tak, mnie też zaskoczyło, że Rose nie powiedziała nam o tym wcześniej - rzekła Vicky. - Ale dziś rano bardzo wyraźnie oświadczyła, że to jej książeczka do nabożeństwa, że dostała ją od matki i że to właśnie ona nosi imię Grace... - Jak będziemy ją nazywać? - zapytała Fenella. - Rose czy Grace? - Wolałabym nazywać ją jej prawdziwym imieniem - uśmiechnęła się Vicky. - Ale wolę ją zapytać, poza tym możemy potraktować „Rose" jako drugie imię... - W takim razie będzie się nazywała Grace Rose Forth - oznajmiła Lily. -Brzmi to bardzo ładnie... Nie mogę się już doczekać, kiedy ją poznam! Tak mi przykro, że nie czułam się na tyle dobrze, aby wpaść do was na podwieczorek, Vicky, chociaż zapraszałaś mnie już kilka razy... 321
- Ale teraz czujesz się lepiej, prawda? - Vicky uważnie popatrzyła na najbliższą przyjaciółkę. - Z ciążą nie dzieje się chyba nic niepokojącego? - Nie, nie, czuję się całkiem nieźle, ale te okropne poranne mdłości nadal bardzo mnie męczą... Ned ciągle się o mnie niepokoi, więc szczerze mówiąc, jestem naprawdę zadowolona, że wyjechał z Willem do Ravenscar. - Zostaną tam prawie tydzień - powiedziała Vicky. - Will nie mógł się już doczekać tej wyprawy. - Jej twarz rozjaśnił nagły uśmiech. - Podejrzewam, że w życiu Willa pojawiła się nowa dama, i że chyba mieszka w Yorkshire... - Och, zdradź nam, kto to taki! - Oczy Lily zabłysły zaciekawieniem. - Zrobiłabym to, gdybym wiedziała, lecz na razie nie mam pojęcia, kim jest. Will sprawia jednak wrażenie bardzo szczęśliwego i chyba jeszcze nigdy nie wyglądał tak interesująco... - Ned oczywiście nie wspomniał mi o tym ani słowem - zauważyła Lily. -Jest bardzo dyskretny, nie ma zwyczaju rozmawiać o sprawach innych... Fenella roześmiała się pogodnie. - Możliwe, że twój Ned jest wzorem dyskrecji, ale, moim zdaniem, większość mężczyzn plotkuje równie często i dużo jak kobiety! Zadzwoniła po lokaja, który natychmiast sprzątnął talerze po zupie i podał rybę. Trzy przyjaciółki z entuzjazmem rozmawiały w czasie lunchu o rozmaitych sprawach, przede wszystkim zastanawiały się jednak nad dalszą działalnością Haddon House oraz nad sposobami świadczenia skuteczniejszej pomocy kobietom mniej szczęśliwym niż one.
R O Z D Z I A Ł TRZYDZIESTY SZÓSTY Dwie kobiety schodzące po stopniach wysokiego domu przy Curzon Street były atrakcyjne, modne i eleganckie. Właśnie dlatego wiele osób, a szczególnie mężczyzn, odwracało głowy, aby popatrzeć na nie, gdy szły do czekającego na ulicy otwartego powozu. Vicky ubrana była w srebrzyście szarą suknię z jedwabnej tafty, z dopasowaną talią i długą, szeroką spódnicą, oraz żakiet z tej samej tkaniny, obszyty jasnozieloną taśmą. Na głowie miała kapelusz z szerokim rondem z szarego zamszu, ozdobiony jasnozielonymi i szarymi piórami. Lily miała na sobie luźną jedwabną suknię w swoim ukochanym odcieniu jasnego błękitu oraz sięgający bioder płaszczyk w tym samym kolorze, maskujący jej stan. Włożyła też oryginalny trójgraniasty kapelusz z niebieskiego jedwabiu, z białymi strusimi piórami przypiętymi z boku, który nadawał jej elegancji nieco ekstrawagancki ton. Powożący ulubionym lando Lily służący zeskoczył z kozła i pomógł jej wsiąść, następnie podsunął rękę pod łokieć Vicky. Kobiety usadowiły się obok siebie w powozie o niskich drzwiczkach i rozłożyły spódnice, aby ich nie pognieść. Powóz był wygodny, o dobrym zawieszeniu, ze składanym dachem. Lily lubiła go przede wszystkim dlatego, że była w nim dobrze widoczna; lando często nazywano zresztą „damskim" powozem, ponieważ kreacje pań świetnie się w nim prezentowały. - Odwieziemy panią Forth do domu, do Kensington - powiedziała Lily, kiedy Robin, woźnica, usiadł już na koźle. Przejedźmy jednak przez Hyde Park, bo dzień jest taki piękny... - Oczywiście, proszę pani! - odparł służący. 316
Cmoknął językiem o podniebienie, ponaglając konie do biegu i ruszył w górę Curzon Street w kierunku Park Lane. Lily z uśmiechem odwróciła się do Vicky. - Jeżeli nie masz innych planów, może wpadłabym na herbatę, co ty na to? - Och, to wspaniały pomysł! - ucieszyła się Vicky. - Wiesz przecież, jak bardzo chcę, żebyś wreszcie poznała Rose! No, popatrz tylko, teraz będę musiała się przyzwyczaić, by nazywać ją Grace... - Tak, chyba nie masz innego wyjścia! - zaśmiała się Lily. - Z drugiej strony, może ona będzie wolała pozostać przy imieniu Rose, ponieważ jest naprawdę urocze... - Uważnie popatrzyła na przyjaciółkę i ściszyła głos. -Tak się cieszę, że ty i Stephen ją adoptowaliście... Całkiem niewykluczone, że teraz sama zajdziesz w ciążę, przecież wiesz, że takie sytuacje często się zdarzają. Vicky uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. - Okazaliście się niezwykle hojni, przekazując tysiąc funtów na Haddon House - dodała Lily. - Fenella była bardzo szczęśliwa. - Chcieliśmy pomóc, a Fenella najlepiej wie, jak wykorzystać pieniądze dla dobra innych. Sama byłaś bardzo hojna przez ostatnie trzy lata, moja droga... Przekazałaś sporą kwotę na rzecz Haddon House. - To ważny, dobry cel, a ja dostałam od życia tak dużo wspaniałych rzeczy. .. - szepnęła Lily. - Muszę się starać, by oddać innym przynajmniej część z nich, nie mogę postępować inaczej. Robi mi się zimno z przerażenia na samą myśl o tych biednych kobietach i wszystkim, co je spotyka. - Mnie także... Myśląc o nich, często się zastanawiam, przez co przeszła matka Grace. Najwyraźniej żyła z mężczyzną, który nie traktował jej w odpowiedni sposób. - Też tak sądzę. - Z piersi Lily wyrwało się ciężkie westchnienie. -1 wiesz, coraz bardziej przekonują mnie twoje słowa, że Grace i jej matka przyjechały do Londynu z północy. - Mała wymawia niektóre głoski w sposób, który naprawdę o tym świadczy - pokiwała głową Vicky. - Zwróciłam na to uwagę, ponieważ spędziłam mnóstwo czasu w Ravenscar, razem z Willem i Deravenelami. - Tak, prawdopodobnie zaczęła posługiwać się cockneyem niedawno, nie sądzisz? 324
- Z pewnością... - Vicky przerwała nagle i wychyliła się nieco do przodu. - Hyde Park wygląda dzisiaj prześlicznie, prawda? Przejażdżka, którą zaproponowałaś, to wielka przyjemność, moja droga. - Wiedziałam, że sprawi ci to radość - uśmiechnęła się Lily. - Robin, którędy zamierzasz wjechać do parku? - Od góry Park Lane, pani Overton - odparł woźnica. - Pomyślałem, że dzięki temu przejazd przez park będzie trochę dłuższy... - Doskonały pomysł, dziękuję! Nadal rozmawiały o Grace Rose, jak zaczęła nazywać dziewczynkę Lily. - Cieszę się, że kupiłam dom niedaleko twojej posiadłości w Kent - wyznała Lily po krótkim milczeniu. - Będzie to cudowny, wygodny dom dla mnie i dla dziecka, no i dla Neda,jeśli będzie do nas przyjeżdżał... Oczywiście cały czas powtarzam mu, że nie powinien czuć się do niczego zobowiązany i że nie zamierzam w żaden sposób obciążać go czy krępować. - Wiem, że Ned chce być obecny w życiu twoim i waszego dziecka - powiedziała Vicky. - Mówił ci o tym? - Lily odwróciła się do niej z błyszczącymi radością oczami. - Nie, ale przecież widzę, jak troszczy się o .ciebie, jak bardzo dba o twoje samopoczucie. Jeśli mam być szczera, to muszę przyznać, że jestem nawet zaskoczona jego zachowaniem, ponieważ sądziłam, że po prostu zostawi wszystko na twojej głowie i wycofa się... Lily parsknęła śmiechem. - Ja też tak sądziłam. I nic mnie to nie obchodziło, nie martwiłam się ani o siebie, ani o dziecko! Dzięki moim zmarłym mężom moja sytuacja finansowa jest bardzo dobra, więc nie miałam powodu do niepokoju, ale miło mi, że Ned cieszy się dzieckiem tak samo jak ja... Najwyraźniej nie zamierza uciekać z naszego życia... I nie musisz mi przypominać, że na pewno się ze mną nie ożeni, kochanie! Ned nie może mnie poślubić, zresztą ja wcale bym tego nie chciała... - Lily patrzyła przyjaciółce prosto w oczy. - Uważasz go za strasznego kobieciarza, prawda? - Tak - przyznała Vicky poważnie. - A ty, moja droga? - Ja również, to chyba oczywiste! Ned zawsze uganiał się za spódniczkami i pewnie do końca życia nie przestanie tego robić. Kobiety to jego narko318
tyk, jest od nich uzależniony... - Nagle znowu się roześmiała i nachyliła do ucha towarzyszki. - Kiedyś wyznał mi, że został uwiedziony przez młodą mężatkę, gdy miał trzynaście lat, wyobrażasz sobie? Trzynastoletni chłopiec. .. I od tamtej pory wiedział już, że kobiety będą odgrywać w jego życiu bardzo ważną rolę. Vicky nie zdołała powstrzymać śmiechu. - Cóż, nie można mu zarzucić braku szczerości... - szepnęła, gdy obie trochę się uspokoiły. - Zawsze jest szczery, czasami aż do przesady! - dorzuciła Lily. Obie zamilkły. Po chwili powóz wjechał na teren Hyde Parku. Siwki kłusowały spokojnie między drzewami, które właśnie znajdowały się w fazie rozkwitu. Promienie słońca przenikały przez świeże liście, tworząc jasne plamy na kwitnących krzewach. Był początek ostatniego tygodnia maja 1904 roku i wydawało się, że cały świat oddycha wiosną. Tego popołudnia Lily czuła się wyjątkowo zadowolona i szczęśliwa. W ostatnich dniach poranne mdłości wreszcie przestały ją męczyć i czuła się doskonale, a Ned okazał jej mnóstwo czułości przed swoim wyjazdem do Yorkshire. Świat był dobrym miejscem do życia i wszystko układało się jak najlepiej. Lily nie mówiła o tym jeszcze Vicky ani nikomu innemu, ale tydzień wcześniej kupiła piękny, wygodny i funkcjonalny, choć niezbyt duży dom przy South Au-dley Street i zamierzała spędzać w nim część roku. Rozejrzała się i zobaczyła sporą grupkę dzieci, bawiących się na trawie. Niektóre toczyły przed sobą drewniane kółka, inne grały w piłkę, a wszystkie sprawiały wrażenie radosnych i beztroskich. Nic nie podnosi na duchu tak bardzo jak widok pochłoniętych zabawą dzieci, pomyślała. W pobliżu przechadzało się też kilka kobiet, które najwyraźniej postanowiły wybrać się na popołudniowy spacer. Tu i ówdzie widać było niańki z dużymi wózkami, a także zakochane pary, najczęściej w asyście przyzwoitki. W parku panował spokój, Lily dostrzegła tylko dwa powozy, jadące aleją po drugiej stronie. Jakże cudowny był ten zielony zaułek w samym środku największego i najważniejszego miasta świata... - Dobry Boże! - Vicky była wyraźnie zaniepokojona. - Co tam się dzieje przed nami? Popatrz na tego jeźdźca na wielkim czarnym ogierze! Na miłość 319
boską, chyba nie jest w stanie utrzymać konia! Patrz, ogier staje dęba, spłoszył się, coś musiało go przestraszyć albo rozdrażnić! - Nic nie widzę... - Lily wyciągnęła szyję i uniosła się lekko, zaraz jednak opadła na siedzenie. - Robin, uważaj na tego konia przed nami! - krzyknęła ostrzegawczo. - Coś się z nim dzieje! O, Boże, galopuje w naszą stronę, a jeździec ledwo trzyma się w siodle! Vicky z przerażeniem wpatrywała się w czarnego ogiera. Dosiadający konia mężczyzna usiłował nad nim zapanować, ale najwyraźniej przekraczało to jego możliwości. Ogier pędził ku nim z wyciągniętą do przodu głową, parskając głucho, z rozdętymi nozdrzami, spienionym pyskiem i obnażonymi zębami. Jeździec robił wrażenie przerażonego. Vicky zauważyła, że był dość przystojny, ciemnowłosy i ciemnooki, z długą blizną na jednym policzku. Przez głowę przemknęła jej myśl, że na pewno jest to obcokrajowiec. Chwilę wpatrywał się w nią twardym wzrokiem, potem przeniósł spojrzenie na Lily i zatrzymał je na jej twarzy znacznie dłużej. Vicky skuliła się w sobie, przejęta panicznym lękiem. - Uspokój siwki, Robin! - krzyknęła. - Zatrzymaj je! - zawołała Lily. - Zatrzymaj powóz, Robin! Na miłość boską, zaraz będzie wypadek. - Nie mogę ich zatrzymać, pani Overton! - wrzasnął przez ramię woźnica, ze wszystkich sił napinając mięśnie i bezskutecznie ściągając wodze. Wszyscy dostrzegli już rozszalałego konia. Dzieci rzuciły się do ucieczki, jak najdalej od przecinającej park alei. Nagle ogier i jeździec znaleźli się tuż obok powozu. Potężny koń stanął dęba, rzucając głową i bijąc kopytami w powietrzu. Siwki przez ułamek sekundy gorączkowo przebierały nogami w miejscu, a potem jak burza runęły przed siebie. Robin usiłował zapanować nad końmi, ale było za późno. Spłoszone przez ogiera zwierzęta myślały tylko o ucieczce. Vicky miała wrażenie, że wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Lily wykrzykiwała polecenia, ona także, Robin ze wszystkich sił walczył z siwkami. W pewnym momencie konie jeszcze przyśpieszyły. Vicky i Lily przylgnęły do ściany powozu, który przechylił się niebezpiecznie i przewrócił na bok. Vicky krzyczała głośno, przeraźliwie. Czuła, jak wylatuje w powietrze i pada na trawnik, całkowicie oszołomiona. Lily próbowała chwycić ją za rękę, bez327
skutecznie. A teraz leżała na wznak na ziemi, dolną część ciała przygniótł powóz. W Hyde Parku w ułamku sekundy rozpętało się pandemonium. Ludzie biegli ku nim ze wszystkich stron. Zlany potem Robin, z bladą jak prześcieradło twarzą, czołgał się do Lily, która leżała częściowo na trawie, a częściowo na żwirowanej alejce. Vicky z jękiem przełknęła ślinę, otworzyła oczy, zobaczyła końskie kopyta i z krzykiem przetoczyła się na bok, przekonana, że to oszalały ogier usiłuje ją stratować. - Pani Forth? - zapytał kulturalny, nieco niepewny głos. - Jest pani żoną Stephena Fortha, prawda? Vicky podniosła oczy i zobaczyła mężczyznę w typowym angielskim stroju do konnej jazdy, siedzącego na rosłym kasztanie i przyglądającego się jej z wyraźną troską. - Tak... - wyszeptała ledwo dosłyszalnie, usiłując na wszelki wypadek kiwnąć głową. - Nazywam się Horace Bainbridge, Stephen i ja należymy do tego samego klubu... Chyba jest pani ranna, proszę się nie ruszać... - Nie wiem... - odparła Vicky nieco głośniej, z trudem wydobywając głos z gardła. - Noga mnie boli... Możliwe, że jest złamana... - Spojrzała w stronę Lily. - Błagam pana, proszę... Niech pan pomoże mojej przyjaciółce... Jej woźnica próbuje uwolnić ją spod powozu... - Oczywiście, już do nich idę! I zaraz zatelefonuję z banku do pani męża... O, nadchodzą policjanci, powiem im, żeby natychmiast wezwali ambulans. - Dziękuję... - szepnęła Vicky. Mężczyzna na koniu oddalił się, Vicky widziała, jak rozmawiał z policjantami. Po chwili zawrócił i podjechał do powozu, żeby pomóc Robinowi. Vicky uniosła się na łokciach i zaczęła pełznąć po trawie w kierunku Lily. Im była bliżej, tym mocniej gardło ściskało jej się z przerażenia. W końcu dotarła do przyjaciółki, chwyciła ją za rękę i mocno ścisnęła. Dopiero teraz dokładnie widziała Lily i widok ten ranił ją do głębi. Leżący na ziemi niebieski trójgraniasty kapelusz... Białe strusie pióra, poruszane lekkim wiatrem... Biała jak papier twarz Lily... Och, jaka biała... I krew... Wszędzie krew... Tyle krwi na jasnobłękitnym jedwabiu...
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
Ravenscar
Edward siedział w kącie biblioteki, pogrążony w lekturze Naszego wspólnego przyjaciela, powieści Charlesa Dickensa, której jeszcze nie czytał. Nasz wspóln y przyjaciel został opublikowany w 1865 roku i należał do ostatnich książek wielkiego prozaika. Edward czytał powieść z przyjemnością, zafascynowany rozwijającym się wątkiem i kunsztem pisarza, chociaż hałas dobiegający z drugiej strony biblioteki powoli zaczynał mu przeszkadzać. W końcu wyprostował się i z trzaskiem rzucił książkę na blat stolika. - Przestań, George! - krzyknął, mierząc brata gniewnym spojrzeniem. -Przestań, jesteś nieznośny! - To nie ja tak hałasuję, to Richard! - odkrzyknął ze złością George. - Dlaczego zawsze robisz z siebie takiego błazna, co?! Na dodatek znowu kłamiesz! Oczywiście, że hałasowałeś ty, nie Richard, bo słyszałem twój głos! Myślisz, że jestem głuchy? Albo że nie potrafię rozróżnić waszych głosów? Typowa dla Georgea pewność siebie rozwiała się jak dym. Chłopak przygarbił się i odął wargi, przybierając nieszczęśliwą minę. Przez chwilę nienawidził starszego brata całym sercem. - Wszystko jest w porządku, Ned - odezwał się Richard. - Nie przeszkadza mi, że George tak wrzeszczy, nie podoba mi się tylko, że ciągle powtarza, że nie umiem grać w szachy. - Doskonale cię rozumiem, Mała Rybko! Z całą pewnością umiesz grać, i to dobrze! Ostatecznie sam cię uczyłem, a ty wiele razy pokazałeś mi, gdzie raki zimują! Will parsknął śmiechem. - Zachowujecie się zupełnie jak moi bracia! Boże, mam wrażenie, że nagle znalazłem się w domu! 322
- Bo jesteś w domu! - roześmiał się Ned. - Mój dom jest twoim domem i zawsze tak będzie, niezależnie od tego, w której części świata zamieszkam! W tej chwili Jessup wkroczył do biblioteki, niosąc tacę z dzbankiem kawy, filiżankami i spodeczkami. Postawił ją na końcu długiego stołu do lektury i popatrzył na Edwarda. - Czy pan i pan Hasling macie ochotę napić się czegoś do kawy, panie Edwardzie? - odezwał się. - Może odrobinę koniaku? - Bardzo chętnie się napiję, a ty, Will? - Dlaczego nie, dziękuję za propozycję... - Ja też poproszę kieliszek koniaku, Jessup - oznajmił nagle George. - W żadnym razie! - zaprotestował Edward. - Dwa kieliszki, Jessup, bardzo proszę... Lokaj skinął głową i wyszedł. - IGedy będę mógł pić koniak po kolacji? - zapytał George wojowniczym tonem. - Masz na to jeszcze dużo, bardzo dużo czasu - odparł Ned. - Kiedy będziesz dorosły, i ani dnia wcześniej, możesz być tego absolutnie pewny! George nie odpowiedział. Kołysał się na krześle, nadęty i zagniewany. Zamknął się w sobie, co najczęściej zdarzało mu się, gdy czuł się upokorzony i odrzucony. Richard bezbłędnie wyczuł panujące w pokoju napięcie. - To bardzo miło ze strony wuja Neville'a, że zaprosił nas na sobotni lunch do Thorpe Manor, prawda, Ned? - zagadnął. - Tak, oczywiście... Nie mogę się już doczekać soboty i ty na pewno także! Zobaczysz się z Anne, a ty, George, z Isabel... - Edward przerwał, ponieważ w drzwiach biblioteki znowu pojawił się Jessup. - Telefon do pana Haslinga... Will odłożył gazetę „London Illustrated", wstał i ruszył w stronę drzwi, wymownie wzruszając ramionami w odpowiedzi na pytające spojrzenie przyjaciela. Chwilę później podniósł słuchawkę aparatu w długim holu. - Will Hasling, słucham... - Witaj, Will, tu Stephen... 330
- Stephen! - zawołał Will, zdziwiony telefonem szwagra. - Czy coś się stało? Po drugiej stronie linii na moment zapadła cisza. - Niestety tak - odparł Stephen Forth opanowanym, lecz pełnym napięcia głosem. - Zdarzył się straszny wypadek, katastrofa, mój drogi... Stało się to dzisiaj, Vicky i Lily są ranne... - O, mój Boże, nie! - przerwał mu Will, kurczowo zaciskając palce wokół słuchawki. - Co się stało?! Mów! Czy doznały poważnych obrażeń? Stephen zaczął mówić. Głos dygotał mu chwilami, gdy opowiadał, co tego popołudnia wydarzyło się w Hyde Parku, a Will słuchał uważnie, czując, jak serce z każdym słowem staje się coraz cięższe. Odłożywszy słuchawkę, Will długą chwilę siedział nieruchomo, próbując opanować zdenerwowanie. W końcu podniósł się odrobinę niepewnie i zawrócił w stronę biblioteki. Po paru krokach zobaczył zdążającego ku niemu Edwarda. - Tak długo rozmawiałeś, Will, że przestraszyłem się, czy coś się nie stało... - Ned przerwał na widok twarzy przyjaciela. Jesteś biały jak prześcieradło! - wykrzyknął. - Więc jednak przeczucie, mnie nie myliło! Wziął Willa pod rękę i zajrzał mu w oczy. - O co chodzi? - zapytał. - Powiedz mi, proszę... Will kiwnął głową i z trudem przełknął ślinę. - Chodźmy w jakieś ustronne miejsce - rzekł. - Muszę z tobą porozmawiać... - W saloniku na pewno nikt nie będzie nam przeszkadzał. Edward poprowadził Willa na drugą stronę holu, cały czas się zastanawiając, co mogło go do tego stopnia wyprowadzić z równowagi. Miał nadzieję, że nie miało to związku ze stanem zdrowia jego ojca. Kiedy weszli do salonu, Will usiadł i gestem wskazał Edwardowi krzesło po drugiej stronie stołu. - Powiedz mi, co cię tak zdenerwowało... - powtórzył Ned. - Chodzi o Vicky... - zaczął Will i wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić. -1 Lily... Miały dziś po południu wypadek i... 324
- O, mój Boże! - Edward wychylił się do przodu i utkwił wzrok w twarzy przyjaciela. - Są ranne? - Vicky ma złamaną rękę i jedno żebro, i bardzo mocno posiniaczoną twarz... - Will uświadomił sobie, że jego głos wyraźnie drży. - Lily ma złamaną kość barkową i dwa pęknięte żebra... - Bogu niech będą dzięki, że obie żyją! - wykrzyknął z ulgą Edward. - Złamane i pęknięte kości z czasem się zrastają! - Ned, Lily doznała poważnych obrażeń... - Will przerwał, potrząsnął głową i nieświadomie ściszył głos. - Tak mi przykro... - Bezradnie rozłożył ręce. -Lily... Lily straciła dziecko... - O, nie - chrapliwie jęknął Ned i zamknął oczy. - Tylko nie to... Minęła bardzo długa chwila, zanim podniósł powieki. Will drgnął, widząc wyraz rozpaczy i udręczenia w twarzy przyjaciela. - Tak bardzo pragnęła tego dziecka, i ja także, przecież wiesz... - Edward ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. - Naprawdę go pragnąłem... Will podniósł się szybko, podszedł do Neda i położył rękę na jego ramieniu. - Tak mi przykro, mój drogi... - wymamrotał. - Tak bardzo mi przykro... Ned z całej siły ścisnął dłoń przyjaciela i wyprostował się. - Lily... Lily i Vicky wrócą do zdrowia, prawda? - wykrztusił, patrząc Willowi prosto w oczy. - Nic przede mną nie ukrywasz? - Nie, nie... - Willowi znowu załamał się głos. - Posłuchaj mnie... Lily jest w stanie śpiączki... Ned nadal wpatrywał się w niego załzawionymi oczami. Usta drżały mu jak w gorączce. - Ludzie wychodzą ze śpiączki, prawda? Więc Lily także wyzdrowieje... - Stephen mówił o jej stanie zdrowia z nadzieją, w bardzo pozytywny sposób - rzekł Will. - Obie są w najlepszych rękach... Stephen załatwił przewiezienie ich obu do prywatnego szpitala Masterson Private Clinic przy Harley Street, mają więc doskonałą opiekę medyczną, najlepszą, jaką można sobie wyobrazić. .. - Muszę jutro jechać do Londynu - rzekł cicho Ned, wycierając chusteczką mokrą od łez twarz. - Z samego rana... 332
- Wiem, pojedziemy razem. - Will pokiwał głową. - Złapiemy pierwszy pociąg do Londynu, ten o świcie... - Bardzo mi przykro z powodu Vicky, Will... Nie stało jej się nic więcej poza tym, co powiedziałeś? - Nie. Ma tylko dwa złamania, to wszystko. - Jak doszło do tego wypadku? Nie mówiłeś mi jeszcze, co właściwie się wydarzyło... - Chciałem najpierw przekazać ci informacje o ich obrażeniach... - Will znowu zawiesił głos, niezdolny mówić o stracie dziecka. Edward najwyraźniej rozumiał jego uczucia, bo lekko poklepał go po dłoni. - Zawsze mi się wydawało, że Lily urodzi dziewczynkę, nie wiem, dlaczego byłem o tym tak głęboko przekonany, ale... Zmarszczył brwi i utkwił w twarzy Willa nieprzytomne z rozpaczy spojrzenie zaczerwienionych oczu. -Co tak naprawdę się stało? - Vicky i Lily wybrały się dziś na lunch do Fenelli, na Curzon Street. Po tym spotkaniu zdecydowały się jeszcze na przejażdżkę po Hyde Parku, bo... Bo dzień był przepiękny, a Lily i tak chciała odwieźć Vicky do Kensington. Podobno nagle na głównej alei pojawił się wielki koń, potężny czarny ogier, który spłoszył się i runął przed siebie.. .Jeździec nie zdołał nad nim zapanować. Spokojne siwki Lily wystraszyły się i poniosły, usiłując uciec przed szalejącym koniem. Pędziły z ogromną prędkością i lando się wywróciło... - Will zagryzł wargi i potrząsnął głową. - Stephen mówi, że w tego typu powozie środek ciężkości znajduje się na dość dużej wysokości i dlatego przy większej prędkości trudno nim manewrować... Lando w pędzie przechyla się na jeden bok i łatwo może się przewrócić... - I tak się stało? - z przerażeniem wyszeptał Edward. - Jezu Chryste! Lily i Vicky mają ogromne szczęście, że nie zginęły! - Zgadzam się z tobą... Na szczęście policja znalazła się na miejscu w ciągu paru minut, a zaraz potem przyjechał ambulans. Lily i Vicky zostały przewiezione do szpitala w pobliżu Hyde Parku, później Stephen załatwił ich przeniesienie do prywatnej kliniki. Edward wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. - Widywałem zupełnie nieodpowiedzialnych jeźdźców w Hyde Parku, to prawda... - powiedział. - Niektórzy z nich zdecydowanie nie radzili so326
bie z wierzchowcami, głównie z braku umiejętności... Boże, co za człowiek wybiera się na przejażdżkę, wiedząc, że nie jest w stanie zapanować nad koniem?! Will milczał, myśląc o wszystkim, czego nie powiedział przyjacielowi, i zastanawiając się, czy powinien powtórzyć mu sugestie Stephena. - Czy powiedziałeś mi o wszystkim? - zapytał nagle Ned, zupełnie jakby czytał w myślach Willa. - Jest może jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? Will nie odpowiedział. - Jest coś jeszcze? - drążył Edward. - Nie trzymaj mnie w niepewności, proszę, to zbyt poważna sprawa... I nie podejmuj decyzji za mnie, zwłaszcza jeżeli dotyczy to Lily i jej stanu... - Tak, jest coś jeszcze, ale nie ma to bezpośredniego związku z obecnym stanem zdrowia Lily... - Will westchnął. - Dotyczy to raczej Vicky... Widzisz, moja siostra ma pewną teorię na temat wypadku... - Teorię? - Edward lekko zmarszczył brwi. - Vicky nie jest pewna, czy rzeczywiście był to wypadek. Uważa, że całe zdarzenie mogło zostać zaplanowane... - Zaplanowane? Jak to możliwe? Mówiłeś, że koń poniósł... - Edward przerwał i utkwił ostre, skupione spojrzenie w twarzy Willa. - Obaj jesteśmy niezłymi jeźdźcami, ale pewnie moglibyśmy zrobić sporo rzeczy, aby spłoszyć konia... Poza tym, zawsze można podać zwierzęciu jakieś substancje podniecające, środki, które powodują nietypowe reakcje, prawda? - To samo mówił Stephen. Dobry jeździec, który zna konie, potrafi nimi manipulować, a jeśli jeszcze wierzchowiec dostał wcześniej odpowiedni lek... -Will zawiesił głos. Edward bez słowa pokiwał głową. - Czy Vicky sugeruje, że to Lily mogła być celem takiej operacji? - spytał po chwili. - Tak. - Uważa, że stoi za tym frakcja Grantów? - Nie inaczej... Kiedy Stephen powiedział mi o tym, zapytałem go, skąd coś takiego przyszło jej do głowy. Wyjaśnił, że Vicky nie podobał się wygląd mężczyzny na ogierze. Opisała go jako ciemnowłosego, z ciemnymi oczami, o wyrachowanym, zimnym spojrzeniu, dokładnie tak to określiła. Na 334
jednym policzku miał podobno długą bliznę i zrobił na niej wrażenie cudzoziemca... - Człowiek wynajęły do brudnej roboty? - Chyba o to jej chodziło... Powiedziała, że najpierw spojrzał na nią, a potem dłuższą chwilę, oczywiście, jeśli można to ocenić w takich okolicznościach, przyglądał się Lily. Zdaniem Vicky w twarzy tego mężczyzny było coś złowrogiego. Nie potrafi tego określić, ale mówi, że nagle ogarnął ją lęk. Po plecach Edwarda przebiegł zimny dreszcz. W głębi serca czuł, że Vicky miała rację. - Ale skąd mogli wiedzieć, że Lily będzie jechała przez park? - zapytał, nie odrywając wzroku od przyjaciela. - Myślę, że nietrudno się tego dowiedzieć, Ned... Załóżmy, że Lily była śledzona od dłuższego czasu, podobnie jak ty... Gdy rano wyjechała z Belsize Park Gardens, na pewno łatwo było zauważyć ją w otwartym powozie i podążyć za nią. Udała się na Curzon Street, do domu lady Fenelli Fayne. Vicky, która mieszka w Kensington, przyjechała dorożką. Po lunchu Lily zaprosiła przyjaciółkę do powozu, co bystry prywatny detektyw mógł z góry przewidzieć. Wiele osób by się domyśliło, że Lily zechce odwieźć Vicky do domu i przejechać przez park w drodze do Kensington, prawie na pewno główną aleją, bo niby jaką inną drogą... Jeździec mógł czekać gdzieś w pobliżu, gotowy przystąpić do działania, gdyby powóz pojawił się niedaleko parku, a gdyby się nie pojawił, to także nic straconego, niewątpliwie zaplanowano by następną akcję... - Wszystko starannie zainscenizowane, tak? - Właśnie! - Will pokiwał głową. - Kobiety są absolutnie przewidywalne, większość chciałaby przejechać się po Hyde Parku w piękny dzień, a prawdziwa dama zawsze odwozi do domu przyjaciółkę, która akurat nie dysponuje powozem. Jeżeli ktoś spowodował ten wypadek, z pewnością wyciągnął wnioski z przewidywalnych zachowań... W nocy, kiedy wieczorny gwar wreszcie ucichł, Edward przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Nie miał cienia wątpliwości, że dopóki Lily znajduje się w niebezpieczeństwie, nie zdoła zasnąć. Nie potrafił myśleć o niczym poza strasznym wypadkiem, o swojej ukochanej Lily, jej stanie i stracie dziecka, które nosiła. 328
Czuł ból i zdawał sobie sprawę, że Lily musi cierpieć znacznie bardziej. Zaledwie parę dni wcześniej powiedziała mu, jak bardzo pragnie dziecka. - Wiem, że nie mogę mieć ciebie, Ned, w każdym razie nie na zawsze - wyznała z lekkim uśmiechem. - Pewnego dnia zostawisz mnie, aby rozpocząć nowe życie, i między innymi dlatego tak bardzo zależy mi na naszym dziecku... W nim do końca życia będę miała cząstkę ciebie... Tej nocy Edward uświadomił sobie, jak wielką i szczerą miłością darzyła go Lily; zrozumiał też w końcu, jak bardzo sam ją kochał. W jego mózgu szalała burza myśli. Czy Lily wyjdzie ze śpiączki? A jeżeli tak, to czyjej mózg pozostanie nieuszkodzony, nietknięty doznanym wstrząsem i obrażeniami? Czy w pełni wróci do zdrowia? Wciąż nie mógł zasnąć, mimo ogromnego zmęczenia. Kiedy skupił się na stanie Vicky, w jego głowie ocknęły się nowe demony. Prawie był pewny, że sugestie Vicky są słuszne. Miał zaufanie do rozsądku i zdolności osądu Vicky, zawsze szanował ją, podziwiał i uważał, że była równie odpowiedzialna, solidna i lojalna jak jej brat Will. Teraz wciąż rozmyślał, w jaki sposób upewnić się, czy frakcja Grantów rzeczywiście stała za tą straszną sprawą. Gdy zegar w korytarzu zaczął bić czwartą, Edward odrzucił kołdrę i wstał. Ogolił się i wziął prysznic, włożył podróżny garnitur i zszedł na dół. Poprzedniego wieczoru spakował kilka rzeczy i jego mała walizka stała w kącie długiego holu, obok walizki Willa. Ned wszedł do kuchni, prywatnego królestwa pani Latham. Kucharki oczywiście nie było o tak wczesnej porze. Edward napełnił szklankę zimną wodą z kranu i zaniósł ją do gabinetu ojca. Usiadł przy biurku, wziął kartkę i zaczął pisać list do matki. Przede wszystkim podziękował jej za dobroć oraz zainteresowanie i troskę, jakie wykazała w czasie ich ostatniej rozmowy. Cecily Deravenel była wielką damą i ze wszystkich sił starała się zrozumieć go i pocieszyć w smutku, a na wieść o poronieniu Lily rozpłakała się serdecznie. Na zakończenie listu Edward poinformował matkę, że zostanie w Londynie, dopóki Lily nie odzyska sił, a przynajmniej nie znajdzie się na drodze do wyzdrowienia. Planował, że do Ravenscar i rodziny wróci dopiero w sierpniu, najwcześniej w lipcu. 329
Pieczętował właśnie list, kiedy zadzwonił telefon na biurku. Szybko podniósł słuchawkę. - Ravenscar... - powiedział. - Edward Deravenel przy aparacie... - Och, Ned, to ty... Spodziewałem się, że telefon odbierze Jessup... Tu Stephen... - Dzień dobry, Stephen... Chcesz rozmawiać z Willem czy szukałeś mnie? W słuchawce zapadła cisza. Było to dziwnie bolesne, pełne napięcia milczenie i Edward Deravenel siódmym zmysłem wyczuł, co Stephen Forth zamierza mu powiedzieć. Instynktownie zmobilizował wszystkie siły. - Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, ale Will mówił mi, że jedziecie do Londynu najwcześniejszym pociągiem, więc nie chciałem spóźnić się z telefonem. .. Posłuchaj, Ned... Mam straszną wiadomość... Głos Stephena zadrżał i załamał się nagle. - Czy... Czy chodzi o Lily? - zapytał Edward. - Tak... - szepnął Stephen. - Nie żyje, czy tak? - Tak bardzo mi przykro, Ned, tak mi przykro... - Dziękuję, że zadzwoniłeś - rzekł Edward zachrypniętym głosem. Odłożył słuchawkę. Nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa więcej. Siedział nieruchomo, wpatrzony w ścianę pokoju, który zawsze bardzo lubił, a który teraz wydawał mu się zupełnie obcy. Oślepiony łzami, dźwignął się z krzesła i podbiegł do okna, przewracając w pośpiechu mały stolik i nawet nie zatrzymując się, aby go podnieść. Otworzył drzwi i zbiegł po schodach do ogrodu. Pędził jak szalony i zatrzymał się dopiero pod starą strażnicą na samym brzegu Morza Północnego. Kiedy znalazł się w środku zrujnowanej okrągłej wieży, barwa światła zmieniła się nagle i słońce wzniosło się ponad krawędź horyzontu. Krystalicznie czyste promienie posrebrzyły linię łączącą morze i niebo i rozjaśniły nisko wiszące chmury. - Lily! - wykrzyknął Edward, wznosząc oczy do nieba. - Lily... Oparł czoło o kamienny mur i płakał tak długo, aż zabrakło mu łez. Opłakiwał Lily i dziecko, któremu nie było dane przyjść na świat. Gdy w końcu wyprostował się i otarł twarz wierzchem dłoni, był lodowato spokojny, a jego serce stało się twarde jak stal. Długo wpatrywał się w morze, 337
przeklinając Grantów. Bezlitośni dranie... Zabili mu ojca i brata, wuja i kuzyna, a teraz jego kobietę i dziecko... - Klnę się na Boga, że nie spocznę, dopóki nie zniszczę Grantów z Lancaster! - krzyknął, czując jak wiatr unosi jego słowa. Potem odwrócił się i ruszył w kierunku kaplicy. Chciał się pomodlić za Lily i dziecko, którego nie zdążył poznać.
R O Z D TRZYDZIESTY ÓSMY
Londyn
Z
I
A
Ł
Nic mi nie potrzeba, naprawdę... - powiedziała Vicky, podnosząc wzrok na Fenellę. - Jest mi bardzo wygodnie... - Chcę tylko wsunąć ci jeszcze jedną poduszkę pod plecy... - Fenella Fay-ne szybko i sprawnie umieściła poduszkę na miejscu. - Miałam kiedyś złamane żebro i o wiele lepiej czułam się, siedząc, niż leżąc... - To prawda! - przytaknęła Vicky. - Nie zdawałam sobie sprawy, że jesteś tak zdolną pielęgniarką! Prawdziwa z ciebie Florence Nightingale! I dziękuję za kwiaty, są takie śliczne. Rozpieszczasz mnie, moja droga. Fenella uśmiechnęła się tylko i usiadła na krześle obok dużej kanapy w salonie na parterze domu Forthów, gdzie Vicky spędzała teraz większość czasu. Jej noga, z powodu złamania piszczeli, została unieruchomiona gipsowym opatrunkiem, więc pokonywanie schodów nie wchodziło w rachubę. Fenella pochyliła się i poprawiła barwny koc z afgańskiej wełny, którym przykryte były nogi Vicky. - Jak czuje się Edward Deravenel? - zapytała. - Widziałaś go? - Tak, wczoraj wpadł na herbatę razem z Willem. Ciężko przeżywa tę tragedię, ale starannie ukrywa swoje uczucia. Jest bardzo opanowany, trzyma się w ryzach, lecz ja wiem, co się z nim dzieje. Kochał Lily. Strata dziecka i jej śmierć... Cóż, mogę tylko powiedzieć, że jest załamany... - Nie dziwi mnie to - westchnęła Fenella. - Poznałam go wiele lat temu i od początku polubiłam. Mnóstwo ludzi uważa Neda za miłego młodego człowieka, który ma pstro w głowie i bez przerwy ugania się za spódniczkami, ale ja znam innego Edwarda... Mój ojciec spędza z nim sporo czasu i jest o nim jak najlepszego zdania. Mówi, że Ned jest inteligentniejszy, ambitniejszy, znacznie bardziej bystry i skoncentrowany niż jego ojciec. 332
- Will na pewno przyklasnąłby tej opinii - powiedziała Vicky i na moment zamilkła. - Wydaje mi się, że Will jest na mnie zły - wyznała po chwili. - Zarzucił mi, że niepotrzebnie podzieliłam się z tobą swoimi podejrzeniami co do wypadku, oświadczył też, że ty nie powinnaś była mówić o nich Markowi Led-betterowi... Fenella ściągnęła brwi. - Dlaczego, na miłość boską?! Jesteśmy bliskimi przyjaciółkami, a jeśli chodzi o Marka, to powtórzyłam mu twoje słowa, ponieważ pracuje w Scotland Yardzie. Przyszło mi do głowy, że może uda mu się odszukać tego niewprawnego jeźdźca, który w gruncie rzeczy wcale nie był taki niewprawny, prawda? Moim zdaniem naprawdę celowo spowodował wypadek. Zależy ci chyba na sprawiedliwości, Vicky? - Willowi chodziło właśnie o angażowanie Scotland Yardu w tę sprawę -mruknęła Vicky. - Podobno Edward nie życzy sobie, aby Scotland Yard mieszał się do tego. - Rozumiem - powiedziała Fenella. - Przykro mi, jeśli mimo woli wywołałam jakieś zamieszanie, ale obawiam się, że jest już za późno. Mark obiecał, że wpadnie dziś koło jedenastej, żeby wypić z nami kawę, a przy okazji zadać ci kilka pytań. Vicky przygryzła dolną wargę. - W takim razie odpowiem na nie, bo cóż innego mogłabym zrobić. Mam jednak nadzieję, że rozpoczęte przez Marka dochodzenie umrze śmiercią naturalną, bo Will i Edward z pewnością woleliby, aby tak się stało. Ledwo zdążyła wypowiedzieć te słowa, gdy u wejścia odezwał się dzwonek. Vicky wychyliła się i zobaczyła, jak gospodyni, pani Dixon, idzie do drzwi. - Jeżeli to Mark, to zjawił się trochę wcześniej, niż zapowiadał - powiedziała. Gdy główny inspektor Mark Ledbetter wszedł do salonu, Fenella podniosła się szybko, aby się z nim przywitać. - Jak zwykle jesteś bardzo punktualny - rzekła z uśmiechem, kiedy schylił się, żeby pocałować ją w policzek. - Tak naprawdę przyjechałem trochę przed czasem - przyznał się cicho. Podszedł do Vicky, ujął jej rękę i pocałował z nieco staroświecką, choć mile widzianą galanterią. 340
- Dzień dobry, Vicky. Mam nadzieję, że czujesz się już trochę lepiej. - Tak, dziękuję. Usiądź na krześle przy kominku, tam będzie ci najwygodniej. Mark Ledbetter skinął głową i spełnił jej prośbę. - Pani Dixon za parę minut przyniesie kawę, chyba że wolisz herbatę, Mark - odezwała się Fenella. - Chętnie napiję się kawy, dziękuję. - Inspektor i ze współczuciem spojrzał na Vicky. - Wiem, że przeżyłaś prawdziwe piekło w poniedziałek. Z wielkim smutkiem dowiedziałem się o śmierci pani Overton. Taka straszna tragedia. Bardzo mi przykro. Vicky skinęła głową i jej oczy wypełniły się łzami. W ostatnich dniach ciągle chciało jej się płakać i teraz także opanowała się z największym trudem. Fenella dostrzegła, co dzieje się z przyjaciółką, i natychmiast pośpieszyła jej z pomocą. - Mark, Vicky zaczyna się zastanawiać, czy nie uległa grze wyobraźni, snując teorie co do wypadku w Hyde Parku powiedziała. - Co prawda, zazwyczaj dość twardo stąpa po ziemi, ale teraz doszła do wniosku, że chyba niepotrzebnie cię niepokoiłam. - Zawsze mocno wierzyłem w kobiecą intuicję, przecież wiesz - odparł inspektor. - Byłaś naocznym świadkiem niezwykłego zdarzenia, Vicky, zdarzenia, które budzi we mnie cień wątpliwości i sprawia dość dziwne wrażenie. - I naprawdę było to dziwne - potwierdziła Vicky. - Wszystko stało się tak nagle i szybko... Jestem pewna, że podobny wypadek nigdy wcześniej się nie wydarzył, a już zwłaszcza w Hyde Parku. Mark kiwnął głową. - Opowiedz mi, co wydarzyło się w poniedziałek rano, od chwili, gdy wyszłaś z domu i pojechałaś do Fenelli na Curzon Street, do chwili, kiedy lando pani Overton wjechało do parku - zaproponował spokojnie. - Dobrze... I Vicky szczegółowo streściła wszystko, co spotkało ją tamtego fatalnego dnia. Mark słuchał uważnie, w skupieniu. - Mogłabyś jeszcze raz opisać jeźdźca? - poprosił, gdy skończyła. - Miał ciemne włosy i oczy, które wydały mi się surowe, zimne, może nawet okrutne. Otaczała go jakaś złowroga aura, patrzył na mnie i na Lily 334
bardzo czujnie, lecz z wyrazem lodowatej obojętności. I wyglądał na cudzoziemca. - Dlaczego tak uważasz? - z zaciekawieniem zapytał Mark, nie spuszczając wzroku z twarzy Vicky. - Nie jestem pewna, ale od razu pomyślałam, że nie jest Anglikiem. - Vicky zapatrzyła się w przestrzeń i zmrużyła oczy, usiłując przypomnieć sobie fakty i wrażenia. - Miał... miał śniadą cerę, to chyba najwłaściwsze określenie, a długa blizna na jednym policzku nadawała mu nieco demoniczny wygląd. Przypominał pirata. Chodzi mi o to, że nie wyglądał normalnie, zwyczajnie, nie był jednym z tych jeźdźców, jakich spotyka się w Hyde Parku w wiosenne popołudnie... - A ubranie? - dopytywał się Mark. - Miał na sobie tradycyjny strój do konnej jazdy? - Nie... - Vicky się zawahała. - Pamiętam, jak pomyślałam, że Horace Bainbridge, ten, który zna Stephena i próbował nam pomóc zaraz po wypadku, wygląda jak typowy Anglik na konnej przejażdżce. Możliwe, że podświadomie porównywałam go z tamtym. Ubrany był w bordową marynarkę... -Kiwnęła głową, wracając myślą do strasznych chwil. - Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że była raczej francuskiego niż angielskiego kroju. I miał dziwne spodnie, nie bryczesy, chyba po prostu spodnie od garnituru. Musiał wepchnąć je w cholewy butów do konnej jazdy. Mark sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął kartkę i podsunął ją Vicky. - Czy to może ten mężczyzna? Jak ci się wydaje? Vicky rozłożyła kartkę, spojrzała na szkic i szybko wciągnęła powietrze. - Tak, ależ tak! To on! W tym momencie do pokoju weszły pani Dixon oraz pokojówka Elsie, każda ze srebrną tacą. - Przepraszam, przeszkodzimy państwu na chwilę - zwróciła się gospodyni do Vicky i podeszła do stolika pod oknem. Postawiła tacę z dzbankiem, filiżankami oraz spodeczkami i przesunęła ją, robiąc miejsce dla tacy Elsie. Nalała kawę, zaproponowała gościom śmietankę i cukier, i poleciła, by Elsie poczęstowała wszystkich herbatnikami. Po minucie obu kobiet już nie było. 335
Mark pociągnął łyk kawy. - Wczoraj w nocy w East Endzie, w pobliżu doków Limehouse, znaleziono zwłoki mężczyzny z raną postrzałową w głowie - zaczął. - Wszystko wskazuje na morderstwo, ponieważ kąt wlotu kuli wyklucza samobójstwo. Dowiedziałem się o tym dziś rano i od razu uderzyło mnie, że opis, który przekazała mi Fenella, doskonale pasuje do ofiary. Kazałem jednemu z moich ludzi wykonać szkic, później pojechałem do kostnicy, aby obejrzeć ciało i ubranie, w którym je znaleziono. Chociaż wszystkie metki zostały starannie wycięte, fason wskazuje na francuskie lub włoskie pochodzenie. Mark w zamyśleniu wydął wargi. - Zgodnie z twoimi słowami, marynarka i spodnie uszyte były z bordowego materiału, a długa blizna na jednym policzku potwierdziła moje podejrzenia. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ten właśnie człowiek spowodował wypadek w Hyde Parku. - Ja też jestem tego całkowicie pewna - zdecydowanym tonem powiedziała Vicky. - To ten mężczyzna, bez wątpienia! Mark dopił kawę, podszedł do stolika pod oknem i odstawił filiżankę na tacę. - Może ten wyglądający na cudzoziemca człowiek był po prostu marnym jeźdźcem, który nie potrafi utrzymać wierzchowca pod kontrolą i dlatego spanikował, gdy płochliwy koń stanął dęba i próbował go zrzucić - odezwał się po chwili milczenia. - Może rzeczywiście był to tylko zbieg okoliczności, który doprowadził do strasznej tragedii. - Powiódł wzrokiem po twarzach Fenelli i Vicky, zatrzymując wzrok na tej drugiej. - Mogło tak być, prawda? - Tak - potwierdziła Vicky - Z drugiej strony, mogło zdarzyć się zupełnie inaczej... Załóżmy, że wszystko było wyreżyserowane. Dlaczego ktokolwiek miałby przygotowywać zamach na ciebie i Lily Overton, Vicky? Kto mógł pragnąć wyrządzić wam krzywdę, a może i zabić? Vicky z trudem przełknęła ślinę, uspokoiła się i przypomniała sobie tekst, który poprzedniego wieczoru wręczył jej Edward. Zgodnie z poleceniem Willa, nauczyła się tych zdań na pamięć. - Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek chciał mnie skrzywdzić, nie, na pewno nie - zaczęła powoli. - Jeżeli któraś z nas była celem tej akcji, to raczej Lily... Zrobiła przerwę, dokładnie tak, jak ustalili to w przygotowanym scenariuszu, i zaczekała, aż Mark zada następne pytanie. 343
- Dlaczego ktoś miałby planować zamach na Lily? Edward przewidział, że inspektor skupi uwagę na Lily, więc Vicky miała już gotową odpowiedź. - Mój brat Will od pewnego czasu podejrzewa, że Edward Deravenel ma wroga lub wrogów, którzy dążą do wyrządzenia mu krzywdy. Parę miesięcy temu Edward został zaatakowany i pobity tak poważnie, że trafił do szpitala. Wiem od Willa, że sprawą zajmował się niejaki inspektor Laidlaw. Winnych nie znaleziono i ani mój brat, ani Edward nie wiedzą, co mogło być przyczyną napadu i kto go dokonał. Wszystko to razem wydaje się bardzo tajemnicze. - Więc Lily Overton padła ofiarą zamachu, ponieważ była przyjaciółką Edwarda Deravenela, czy to chcesz powiedzieć? Mark lekko uniósł brwi. - Tak - odparła Vicky. - Chyba że zbytnio popuściłam wodze wyobraźni. Kilka minut temu wszyscy troje zgodziliśmy się, że wypadek mógł być dziełem przypadku. - Rozumiem, o co ci chodzi. Z drugiej strony, nie wolno nam zakładać z góry, że tylko sobie to wyobraziłaś, bo przecież ten jeździec został zamordowany. Jeżeli ktoś go wynajął, to najwyraźniej szybko się go pozbył. Wypadek wydarzył się w poniedziałek, a ten człowiek zginął wczoraj wieczorem, czyli w środę. Śmierć jedynego rzeczywistego świadka zainscenizowanego morderstwa, czyli wynajętego zabójcy, nastąpiła błyskawicznie, prawda? Bardzo ciekawe... Vicky skinęła tylko głową, ponieważ Will i Ned polecili jej ograniczyć się do oświadczenia, które chwilę wcześniej wygłosiła. - Co dalej? - Fenella pytająco spojrzała na Marka. - Co planujesz? - Spróbujemy zidentyfikować zwłoki i znaleźć mordercę. Mam nadzieję, że szybko wpadniemy na jakiś trop. - Wzruszył ramionami. - Niestety, zdarzają się sprawy, których rozwiązanie okazuje się niezwykle trudne... - Moim zdaniem, wszystko to zapowiada szukanie igły w stogu siana -zdecydowanym tonem oznajmiła Vicky. W głębi serca modliła się, aby Mark Ledbetter zostawił sprawę zamachu na Lily Overton w spokoju, i to jak najszybciej. Nie chciała, żeby Edward cierpiał jeszcze bardziej. Najlepiej by było, gdyby śmierć Lily pozostała na zawsze owiana tajemnicą. Mark Ledbetter nie powinien zbytnio drążyć, ponieważ osobista tragedia Edwarda nie miała nic wspólnego ze Scodand Yardem.
R O Z D Z I A Ł TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Lily Overton zmarła w poniedziałek i została pochowana w piątek tego samego tygodnia. Jej trumnę niosło na miejsce spoczynku sześciu mężczyzn: Edward Deravenel, jego kuzyni Neville i Johnny Watkinsowie, najlepszy przyjaciel Will Ha-sling, Stephen Forth, mąż Vicky, oraz Amos Finnister. Oficjalnie na nabożeństwo żałobne i pogrzeb w Hampstead zaproszono tylko niewielką grupkę przyjaciół i znajomych Lily, więc Vicky i Fenellę zaskoczył widok wypełnionego po brzegi kościoła. W ceremonii uczestniczyli chyba wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób zetknęli się ze zmarłą. Ludzie wstrzymali oddech, kiedy trumnę wniosło do kościoła sześciu mężczyzn, wybitnie przystojnych, przykuwających uwagę pełnym dostojeństwa wyglądem. Vicky poruszała się o kulach, wygłosiła więc mowę pożegnalną u stóp ołtarza, na tle ogromnego witraża, przed którym ustawiono trumnę. Fenella oraz Will Hasling wspominali Lily, stojąc za pulpitem do lektury Słowa Bożego. Wszyscy troje mówili o otwartości i hojności zmarłej, jej dobrym, kochającym sercu oraz pomocy, jaką świadczyła wielu instytucjom charytatywnym, a szczególnie Haddon House. Na prośbę Edwarda Psalm 23 przeczytał Johnny, którego głos zadrżał lekko przy słowach: „Pan jest moim Pasterzem, nie brak mi niczego...", potem brzmiał jednak mocno i dobitnie, skłaniając wszystkich do uważnego słuchania. Edward siedział u stóp stopni ołtarza i wpatrywał się w trumnę Lily, przykrytą białymi liliami, które zamówił. Był pogrążony w rozpaczy, najgłębszej, jakiej dane mu było zaznać, i zastanawiał się, jak uda mu się z niej wydobyć. Jak będzie mógł żyć dalej bez Lily... 338
Słuchając krótkiego kazania proboszcza, hymnów i modlitw, wciąż na nowo zadawał sobie pytanie, dlaczego jego ukochana odeszła z tego świata w tak tragicznych okolicznościach, w okresie najwspanialszego rozkwitu urody oraz życiowej energii. Gdy myślał o nienarodzonym dziecku, jego serce ściskało się z bólu, usychało z żalu. Teraz, po śmierci Lily, został zupełnie sam. Will ujął go pod ramię i podprowadził do trumny. Edward uniósł ją na ramię razem z pięcioma mężczyznami i ruszył w stronę drzwi kościoła. Jego myśli krążyły teraz wokół Johna Summersa i Grantów. Był przekonany, że to oni ponoszą winę za śmierć Lily, podpowiadał mu to instynkt, który nigdy go nie mylił. Nie wiedział jeszcze tylko, w jaki sposób zemści się za swoją tragedię. Neville Watkins wziął Amosa Finnistera za łokieć i dyskretnie pokierował nim w stronę okna. - Wydobyłeś jakieś informacje z Marka Ledbettera? - zapytał. - Dowiedział się czegoś? - Najprawdopodobniej jeździec był Francuzem - odszepnął Finnister. -Wiem to od Paula Colemana, sierżanta Scotland Yardu, który pracuje z głównym inspektorem. Stali w kącie salonu domu Vicky w Kensington. Wszyscy oficjalnie powiadomieni o pogrzebie Lily przyjechali po ceremonii do Forthów na herbatę i lekki posiłek. Amos uważnie rozejrzał się dookoła. - Myślę, że powinniśmy porozmawiać w cztery oczy, panie Watkins. Zapytam panią Forth, czy moglibyśmy przejść do innego pokoju. Neville kiwnął głową. Patrzył, jak Amos przeciska się między grupkami gości, którzy popijali herbatę, jedli tartinki i wspominali Lily Overton. Parę sekund później detektyw wrócił. - Możemy pójść do biblioteki - oświadczył. Kiedy znaleźli się w ogromnym, pełnym książek pokoju, którego okna wychodziły na duży ogród, Finnister starannie zamknął drzwi. - Wracając do rzeczy - powiedział. - Sierżant Coleman nie dysponował zbyt wieloma informacjami, a w każdym razie tak twierdził, więc wczoraj wieczorem wybrałem się do Whitechapel i przeprowadziłem prowizoryczne śledz346
two. Jeden z moich informatorów powiedział, że pewien Korsykanin, który kiedyś pracował w cyrku na kontynencie, jakiś czas temu szukał pracy, rozpytywał, czy ktoś nie potrzebuje człowieka do koni. Podobno ten człowiek miał głęboką, długą bliznę na policzku, czarne włosy i oczy... - Wszystko wskazuje na to, że to ten, o którego nam chodzi - mruknął Neville. - Rysopis doskonale pasuje - przyznał Amos. - Nosił przydomek „Nappo", od Napoleona, ponieważ pochodził z Korsyki. Nikt nie zna jego prawdziwego imienia i nazwiska. Mój człowiek poradził mu, żeby rozejrzał się za robotą w Mayfair i okolicach, i później słyszał, że Nappo został woźnicą u jakiejś zamożnej francuskiej rodziny, czy też eleganckiej francuskiej damy, podobno prawdziwej piękności. Neville uśmiechnął się lekko i pokiwał głową. - Francuzka, tak? - mruknął. - No, no, podobnie jak ty, znam pewną francuską damę, która faktycznie jest prawdziwą pięknością. - Tak jest... Dama ta nazywa się Margot Grant... - To daje nam do myślenia, nieprawdaż? Może mógłbyś zdobyć dowód, że ten Nappo pracował dla Grantów? - Już nad tym pracuję. - Doskonale. - Neville zamyślił się i ściągnął brwi. - Czy incydent w Hyde Parku był odwetem za śmierć Aubreya Mastersa? Jak myślisz? - To więcej niż prawdopodobne. - Kilka tygodni temu powiedziałeś mi, że jestem śledzony, więc możliwe, że pani Overton też obserwowano, prawda? Jestem jednym z najbliższych krewnych Edwarda, a Lily Overton łączył z moim kuzynem wyjątkowy związek. Frakcja Grantów ma mnóstwo pieniędzy, mogą pozwolić sobie na zatrudnienie całej armii prywatnych detektywów. Drzwi do biblioteki uchyliły się i do środka wsunęła się główka zwieńczona burzą rudozłocistych loków. - Amos! Amos! - wykrzyknęła dziewczynka na widok swojego ukochanego przyjaciela i pędem wbiegła do pokoju. Amos schylił się, chwycił ją w ramiona i mocno uściskał. Gdy po chwili podniósł wzrok, dostrzegł wyraz ogromnego zaskoczenia na twarzy Neville'a. Delikatnie postawił małą na podłodze i wyprostował się. 340
- To dziewczynka, którą znalazłem w Whitechapel - wyjaśnił. - Nazywa się Grace Rose i teraz mieszka tutaj razem z państwem Forth... - Witaj, Grace Rose! - Neville uśmiechnął się miło. Mała dygnęła. - Dzień dobry... - odparła z poważną miną. Nagle drzwi otworzyły się i do biblioteki wszedł Edward. - Vicky powiedziała mi, że was tu zastanę - zaczął i natychmiast przerwał, zdumiony widokiem stojącej przy oknie dziewczynki. Grace Rose obdarzyła przybysza promiennym uśmiechem. Błękitne jak niezapominajki oczy spojrzały w źrenice dokładnie tej samej barwy. Oboje znieruchomieli i w końcu to Edward zamrugał i odwrócił wzrok. Odległe wspomnienie na moment wyłoniło się z głębi jego pamięci i zaraz się rozwiało. Usiłował je przywołać, ale okazało się bardzo ulotne. - Dzień dobry... - odezwał się cicho. Dziewczynka uśmiechnęła się, nie powiedziała jednak ani słowa. - To właśnie tę małą znalazłem, panie Edwardzie - rzekł Finnister. - Ma na imię Grace Rose... - Ach, tutaj jesteś, Grace! - zawołała Vicky, zaglądając do biblioteki. - Szukałam cię wszędzie! - Wszystko w porządku, pani Forth... - Amos uśmiechnął się. - Grace wcale nam nie przeszkadza. - Jest pan bardzo miły. - Vicky wzięła Grace Rose za rączkę i ruszyła z nią w stronę drzwi. - Przepraszam, chcieliście przecież spokojnie porozmawiać -dorzuciła, z przepraszającym uśmiechem, spoglądając na Neville'a i Edwarda. - Sądzę, że powinniśmy otwarcie wystąpić przeciwko Grantom, Neville -rzekł Edward, kiedy zamknęły się drzwi za Vicky i Grace. - Nie chcę czekać ani chwili dłużej. Jesteśmy już chyba w pełni przygotowani do bitwy, prawda? - Tak jest, kuzynie. - Neville uśmiechnął się szeroko. - Zaatakujemy ich właśnie teraz, bez dalszej zwłoki. Margot Grant stała wpatrzona w śpiącego w wąskim łóżeczku chłopca. Ciemne rzęsy rzucały cień na kremową skórę, mała dłoń spoczywała pod policzkiem. Mój najdroższy Edouard,pomyślała.Mój synek... Chłopiec miał siedem lat i był najważniejszą osobą w jej życiu, jej radością 348
i dumą. Był inteligentny, posiadał żywą wyobraźnię i silny charakter. Bystry, zdecydowany i gotowy na wszelkie poświęcenia, byle tylko odnieść zwycięstwo. Margot uważała, że jej syn ma wybitną osobowość. Henry bezustannie odmawiał modlitwy, ale poza tym nie robił kompletnie nic, tymczasem Edouard wyciągał ręce do świata, pragnął zdobyć wszystko i wiedział, że kiedyś na pewno mu się to uda. Był dziedzicem firmy Deravenels. Margot zamierzała zadbać, aby otrzymał wszystko, co teraz posiadał jego ojciec. - Margot... Słysząc swoje imię, wypowiedziane szeptem, odwróciła się gwałtownie. W progu stał John Summers i patrzył na nią z tęsknotą. Kiedy przywołała go gestem, na palcach wszedł do sypialni. Objął ją, przyciągnął do siebie i zajrzał jej w oczy. - Niedługo muszę wracać do Londynu - szepnął, zanurzając wargi w jej włosach. Kiwnęła głową i przeniosła spojrzenie na pogrążonego w mocnym śnie chłopca. - Mój Edouard jest najpiękniejszą istotą na świecie, prawda? - Po tobie - odparł John. Znowu miał na czubku języka pytanie, którego nigdy nie ośmielił się zadać. Czy Edouard był jego przyrodnim bratem? Synem jego ojca? Jak zwykle zabrakło mu odwagi, wiedział zresztą, że Margot i tak nie powiedziałaby mu prawdy. Chłopiec musiał być uważany za jedyne dziecko Henry ego Granta, za spadkobiercę Deravenels. Summers rozumiał, że jest to konieczne. Młody Edouard był przyszłością dynastii Grantów. Margot pochyliła się, leciutko musnęła dłonią policzek chłopca, odwróciła się i razem z Johnem na palcach opuściła pokój. - Gdzie jest Henry? - spytał Summers, kiedy już wyszli na korytarz. - Drzemie w swojej sypialni, jak zwykle. - Margot zacisnęła palce na ramieniu kochanka. - Chodź ze mną, cheń. Pożegnajmy się jak należy. Otworzyła drzwi do małego salonu i wprowadziła mężczyznę do środka. Weszła prosto w jego wyczekujące ramiona, pocałowała mocno i powoli przesunęła dłonią po jego udzie. Zakręciło jej się w głowie, nogi ugięły się, 342
a serce zaczęło walić jak szalone. John Summers przycisnął jej dłoń do swego krocza. - Widzisz, co ze mną robisz? - wyszeptał. Chwycił ją w ramiona i zaniósł na sofę. Oparła się wygodnie o poduszki i z uśmiechem przywitała dotyk jego gorącej dłoni, gdy uniósł spódnicę jej luźnej letniej sukni i pieścił nagie ciało. Nie miała na sobie bielizny, która mogłaby mu przeszkadzać, więc przez kilka minut dotykał jej w najbardziej intymny sposób, słuchając jej przyśpieszonego oddechu. Potem podniósł się, zrzucił ubranie i posiadł ją gwałtownie, namiętnie. Margot wyszła mu naprzeciw ze zwykłym zapałem, płonąca pożądaniem, jakie zawsze budził w niej ten mężczyzna. Kiedy w tej samej chwili osiągnęli orgazm, musiała zasłonić usta dłonią, żeby nie krzyczeć głośno z rozkoszy. Jakiś czas później zeszła z Johnem na dół i razem wypili na tarasie odrobinę wina. - Uwielbiam cię, Margot - odezwał się cicho, trącając się z nią kryształowym kieliszkiem. - Przykro mi, że muszę zostawić cię tutaj, na wsi, ale jak zawsze wzywają mnie interesy. W Deravenels czeka na mnie mnóstwo spraw. - Wiem. Wiem, cheri, i z całego serca dziękuję ci, że zechciałeś dotrzymać towarzystwa nie tylko mnie, ale i mojemu synowi. Summers postawił kieliszek na drewnianym ogrodowym stole i odwrócił się twarzą do Margot. - W Londynie wydarzyło się coś ważnego - zaczął. - Nie mówiłem ci o tym przez kilka ostatnich dni, ponieważ chciałem, żebyśmy jak najlepiej i naj-pogodniej przeżyli te krótkie wspólne chwile, ale teraz muszę ci powiedzieć, że na początku tygodnia kochanka Edwarda Deravenela zginęła w strasznym wypadku... - Ach,tak... - Po mieście krążą plotki, że wcale nie był to wypadek - ciągnął John. - Że zostało to starannie wyreżyserowane. - Bardzo dziwna sprawa. - Margot oparła głowę o krawędź fotela i z pozornym brakiem zainteresowania utkwiła wzrok w przestrzeni. Summers odczekał chwilę, spodziewając się jakiegoś komentarza, ponieważ jednak Margot milczała, zdecydował się zaryzykować. 343
- Proszę, powiedz mi, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego, że nie zrobiłaś nic, aby skrzywdzić tę kobietę. - Och, nie, cheri, nic nie zrobiłam! Dlaczego miałabym pragnąć wyrządzić jej krzywdę? - Ale to ty wynajęłaś ludzi, którzy napadli na Deravenela. Margot skrzywiła się lekko. - Ta kobieta, Lily Overton - wymamrotała. - Przecież ona nic dla mnie nie znaczyła. Rien, nic... Poza tym sugestia, że wypadek można wyreżyserować, wydaje mi się raczej śmieszna. Nie da się przecież w jednej chwili celowo rozwścieczyć czy spłoszyć konia, prawda? Cestpaspossible, najdroższy... John wpatrywał się w nią bez słowa. Przecież nie wspomniał o koniu, zresztą w ogóle nie podał żadnych szczegółów. Sięgnął po kieliszek i szybko dopił wino. Minęło parę chwil, nim zdołał się uspokoić i zepchnąć w głąb podświadomości najbardziej złowrogie przypuszczenia. Nie chciał nawet myśleć o tym, że Margot, a więc w pewnym sensie i on sam, mieli coś wspólnego z tragiczną śmiercią Lily Overton. Wstał, z wysiłkiem przywołał uśmiech na twarz i wyciągnął rękę do Margot. Oparła na niej swoją dłoń i podniosła się. . - Odprowadzę cię do stajni, do twojego powozu. Tak się cieszę, że do nas przyjechałeś. - Z uśmiechem wzięła go pod ramię. - Strasznie nudzę się tutaj w Ascot i okropnie za tobą tęsknię... John Summers w milczeniu skinął głową. Był zbyt wstrząśnięty, aby wykrztusić choćby jedno słowo.
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY
Ravenscar
Myslisz, że jesteś w stanie zapamiętać wszystko? - zapytał cicho Neville Watkins, patrząc na Edwarda ponad stolikiem do brydża. - Och tak, oczywiście, ale na wszelki wypadek jeszcze powtórzę sobie kilka ważnych fragmentów! - Edward pochylił się i poklepał leżący między nimi stos papierów. - Nauczyłem się już na pamięć paru istotnych zdań z dziennika ojca, chociaż w gruncie rzeczy jest to raczej zbiór luźnych zapisków i notatek na temat Deravenels. Tak czy inaczej, okazały się bardzo użyteczne. - A statut firmy? Edward uśmiechnął się lekko. - Dzięki mamie mogę swobodnie cytować wszystkie paragrafy. Neville odchylił się do tyłu w skórzanym fotelu. - Mogę zapalić cygaro? - spytał. - Proszę bardzo! Neville przyciął koniec cygara, zapalił je, zużywając kilka zapałek i w końcu z westchnieniem ulgi zaciągnął się aromatycznym dymem. Nie okazał w żaden sposób zdenerwowania, lecz powoli zaczynał niepokoić się o kuzyna. Od śmierci Lily upłynęły dwa tygodnie, a Edward nadal był przygnębiony i zobojętniały, co w ogóle nie leżało w jego naturze. Ta aura smutku znajdowała odbicie w wyrazie jego oczu i ściągniętych w dół kącikach ust. Najbardziej niepokoiły Neville'a częste i przedłużające się chwile milczenia, kiedy Edward sprawiał wrażenie całkowicie zrezygnowanego. Zerknął na niego spod oka i dostrzegł ciemne smugi pod pozbawionymi blasku oczami. Neville pomyślał, że jego kuzyn pewnie prawie nie sypia. Edward wciąż opłakiwał Lily i nie było w tym nic dziwnego - kochał ją przecież, Neville nie miał już teraz co do tego cienia wątpliwości. Edward potrzebuje czasu, 352
przemknęło mu przez głowę. Czas naprawdę leczy rany, zresztą chłopak ma dopiero dziewiętnaście lat i na pewno szybko odzyska równowagę... Te refleksje trochę uspokoiły Neville'a. Skoncentrował się teraz na posiedzeniu zarządu Deravenels, które za parę dni miało się odbyć w Londynie. Ned planował zaprezentować na nim swoje zarzuty wobec Henry ego Granta i Neville modlił się, aby jego młody kuzyn odniósł zwycięstwo. Musiał zwyciężyć. Edward myślał o zupełnie innym spotkaniu, w którym uczestniczył w ubiegłym tygodniu. Odbyło się ono w biurze adwokatów Lily. Zamierzał opowiedzieć o nim Nevillebwi, ale jakoś nie trafił na odpowiedni moment. Teraz uznał, że nie powinien dłużej zwlekać. - Lily zostawiła mi wszystko - oświadczył. Zaskoczony Neville wyprostował się i popatrzył na Edwarda spod ściągniętych brwi. - Wszystko... - powtórzył z niedowierzaniem. - Tak. - Chcesz powiedzieć, że uczyniła cię swoim spadkobiercą? - Tak jest. - A jej rodzina? Jej krewni nie sprzeciwiają się takiej formie zapisu? - Neville zmrużył jasnoniebieskie oczy. - Z pewnością zareagowali jakoś na tę wiadomość, prawda? Czy może mają świadomość, że testamentu nie da się zakwestionować? - Nie da się go zakwestionować, to fakt, ale problem krewnych w tym wypadku nie istnieje, bo Lily była jedynaczką. Miała brata, który jako mały chłopiec umarł na zapalenie opon mózgowych, więc jej zamożni rodzice zostawili cały swój majątek jedynemu żyjącemu dziecku. Lily nie miała nikogo bliskiego poza mną i Vicky, swoją najlepszą przyjaciółką... - Rozumiem... - Neville zaciągnął się cygarem. - Obaj jej zmarli mężowie także byli dość bogaci, czy tak? - Tak. Okazało się też, że Lily miała świetną głowę do interesów i zrobiła kilka znakomitych inwestycji. - Majątek jest duży? - O, tak... Zapisała mi swój dom w Belsize Park Gardens, inny przy South Audley Street, który kupiła mniej więcej miesiąc temu, i jeszcze jeden, w Kent... 346
- Dobry Boże! - wykrzyknął Neville, przerywając Edwardowi. - Dzięki Lily stałeś się majętnym człowiekiem, prawda? Młody człowiek westchnął i lekko wydął wargi. - Tak... Możesz być jednak pewny, że oddałbym to wszystko bez wahania, gdybym tylko mógł ją odzyskać... Nawet nie wiesz, co czuję, kiedy wciąż od nowa uświadamiam sobie, że Lily nie żyje... - Mogę to sobie tylko wyobrażać, mój drogi, ale w pełni rozumiem twoje uczucia. - Neville powoli pokiwał głową. - Zostawiła większość biżuterii Vicky - ciągnął Ned. - Praktycznie wszystko poza kilkoma rzeczami, które przeznaczyła dla Fenelli... Parę antyków dostała Vicky, parę ja, a reszta mebli ma trafić do Haddon House. Lily okazała ogromną hojność wobec Haddon House oraz innych organizacji charytatywnych, które darzyła zaufaniem. Tak czy inaczej, lwia część jej majątku przypadła w udziale właśnie mnie. Neville długą chwilę nie odrywał wzroku od twarzy Edwarda. - Zakładam, że ta lwia część jest dość potężna... Ned w milczeniu skinął głową. W tej chwili nie miał nic więcej do powiedzenia. Od powrotu do Ravenscar Edward miał poważne problemy ze snem i ta noc pod tym względem niczym nie różniła się od poprzednich. Kiedy zamykał oczy, jego umysł zaczynał pracować, puszczając w ruch nieokiełznane myśli, i sen znowu uciekał. Za oknem wisiał księżyc w pełni i jego blask powlekał wnętrze pokoju cieniutką warstwą srebrzystej poświaty. Przed położeniem się Edward otworzył okno, w ciągu minionej godziny temperatura wyraźnie spadła. Noce nad Morzem Północnym zawsze były chłodne, nawet latem, i na zewnątrz musiało zrobić się naprawdę zimno. Mocny wiatr wzdymał zasłony, które wyglądały trochę jak żagle statku. Wyskoczył z łóżka, zamknął okno i dorzucił drewna do ognia. Suche szczapy natychmiast strzeliły iskrami i Edward wiedział, że za parę minut w pokoju zapanuje całkiem przyjemne ciepło. Włożył wełniany szlafrok, ściągnął pasek, wsunął stopy w domowe pantofle i usadowił się w fotelu przy kominku, aby rozgrzać zziębnięte dłonie. W jego głowie kłębiły się najróżniejsze myśli. 347
Niespodziewanie przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. Była to pierwsza oznaka poprawy samopoczucia od śmierci Lily. Wyraz twarzy Neville'a, kiedy usłyszał o testamencie Lily, był doprawdy niezwykły... Edward od razu się zorientował, że jego kuzyn z trudem przełknął wiadomość o ostatniej woli zmarłej, nawet jeżeli błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą. Edward odchylił głowę do tyłu i przymknął powieki. Myślał o Lily, o jej zdumiewającej hojności wobec niego. Nagle znowu usłyszał głos adwokata, pana Jolliet, odczytującego sporządzony trzy miesiące wcześniej testament: „Gdybym nie pozostawiła po sobie dziecka albo dzieci i w chwili śmierci była niezamężna, mojemu przyjacielowi Edwardowi Thomasowi Deravenelowi zapisuję cały mój majątek z wyjątkiem.. .".Tu pan Jolliet przeczytał listę innych zapisów i spadkobierców. Och, Lily, Lily, gdybyś tylko była teraz tutaj, przy mnie, pomyślał i jego serce ścisnęło się z bólu. Bardzo za tobą tęsknię i gorzko żałuję, że nie powiedziałem ci, jak mi na tobie zależało. Kochałem cię, Lily, naprawdę kochałem cię całym sercem. Długo jeszcze siedział nieruchomo, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Katastrofa czai się za każdym rogiem... Życie uderza mocno, nie oszczędza nikogo. Jest pełne niespodzianek. Niektóre z nich są miłe, lecz większość to niebezpieczne zasadzki. Moja matka zapytała mnie kiedyś, czy nikt nie powiedział mi, że życie to seria katastrof. Cóż, teraz wiem już, o co jej chodziło. Kuzyn Johnny twierdzi, że to normalne i że najbardziej liczy się to, jak radzimy sobie z katastrofami i cierpieniami, z całym tym bólem. Przedwczoraj ostrzegł mnie, abym nie popadł w całkowite przygnębienie z powodu śmierci Lily i nie tracił z oczu celu, jaki sobie wytyczyłem. Miał na myśli Deravenels, oczywiście. Johnny ma rację, podobnie jak Neville. Cieszę się, że sytuacja w Deravenels prostą drogą zmierza do ostatecznego rozwiązania, że zarząd przyjął moją prośbę o możliwość przedstawienia zarzutów wobec Henry ego Granta. Jestem dobrze przygotowan y do tego posiedzenia. Kilkakrotnie przejrzałem zapiski ojca i wszystkie dokumenty Deravenels, sporządziłem własne notatki i ułożyłem sobie w pamięci, co chcę powiedzieć. Neville i ja spotkaliśmy się z Hugh Codrillem, sławnym prawnikiem, który przeczytał wszystkie zgromadzone przez nas materiały, w ty m zdobyte przez 355
Amosa dokumenty medyczne, wyniki badań i diagnozy. Zarekomendował nam wysoce szacowną kancelarię prawną, której przedstawiciele zgodzili się wziąć na siebie rolę moich doradców. Na posiedzeniu zarządu Deravenels nie będzie przy mnie Neville'a, Johnnyego ani Willa, ponieważ żaden z nich nie jest wspólnikiem ani pracownikiem firmy, mogę jednak liczyć na Alfreda Oliveriego, Roba Aspena i Christophera Greena. Ci trzej są członkami zarządu i stoją po mojej stronie. Oliveri wyjaśnił mi, że po przedstawieniu skargi zarząd uda się na naradę i ponownie spotka się ze mną po mniej więcej dwóch godzinach. Powiedzą mi wtedy, czy moje wystąpienie zostało uznane za uzasadnione, czy też nie. Jeżeli nie, na tym sprawa się zakończy. Jeżeli tak, członkowie zarządu poświęcą kilka dni na szczegółowe przedyskutowanie skargi i podjęcie ostatecznej decyzji. Gdy uzgodnią końcowe stanowisko, zostanę wezwany na drugie posiedzenie i usłyszę werdykt. Taka procedura obowiązuje w Deravenels od kilkuset lat. 0/iveri i Aspen dołożyli wszelkich starań, aby podtrzymać mnie na duchu. Obaj są silni, lojalni i opanowani. Moja sprawa jest słuszna. Nie mogę przegrać. Mój ojciec i brat, wuj Rick i kuzyn Thomas, wszyscy oni zginęli z ręki Grantów. Lily i moje nienarodzone dziecko także. Ciągle powtarzam sobie, że pragnę zemsty, ale w gruncie rzeczy domagam się sprawiedliwości dla tych, którzy nie żyją. Moja sprawa jest słuszna. Henry Grant oddał władzę Johnowi Summersowi i swojej żonie Margot, a ponad sześćdziesiąt lat temu jego dziadek podstępem zajął stanowisko prezesa w naszej firmie. To ja jestem prawowitym dziedzicem Deravenels. Muszę zwyciężyć. Ciche pukanie wyrwało Edwarda z zamyślenia. Wyprostował się, wstał z fotela i pośpieszył do drzwi. W mrocznym korytarzu stał jego najmłodszy brat. Richard miał bladą buzię, jego szaroniebieskie oczy pociemniały, przybierając prawie czarną barwę i wyraz głębokiej troski; chłopiec drżał na całym ciele, chociaż narzucił na ramiona ciepły szlafrok. - Co ty tu robisz o tej porze, Mała Rybko? - wyszeptał Edward. Chwycił brata w ramiona i wciągnął do pokoju. 349
- Martwię się... - wymamrotał Richard, nie kryjąc przygnębienia. - Chodź, wezmę cię na kolana, obaj trochę się rozgrzejemy... I najlepiej od razu powiedz mi, co martwi takiego malca jak ty... Ostatecznie masz przecież mamę i starszego brata, którzy się tobą opiekują... Richard wdrapał się na kolana Edwarda i wygodnie oparł o jego szeroką pierś. - Nie martwię się o siebie, ale o ciebie - wyjaśnił. - George powiedział mi, że zginęła twoja przyjaciółka i że jesteś zrozpaczony po jej śmierci. Czy to prawda, Ned? Jesteś zrozpaczony, przybity i zniechęcony? George tak właśnie uważa... - Ciekawe, skąd Wszechwiedzący George czerpie te informacje... - mruknął Edward. - Bo z całą pewnością nie ode mnie, mały! - Łagodnie uniósł ku sobie twarz brata. - Nic mi nie będzie, możesz mi wierzyć, ale dziękuję, że o mnie myślisz. Nie powinieneś dłużej się martwić, Dick, a przede wszystkim słuchać Georgea. Potrafię zadbać o siebie i z czasem wszystko jakoś się ułoży. - Możesz mi to obiecać, Ned? - Tak, Mała Rybko. - Chcę, żebyś wiedział, że możesz na mnie Uczyć, gdybyś mnie potrzebował. - Richard patrzył na starszego brata z prawdziwym uwielbieniem. - Zawsze, do końca życia... Będę stał przy tobie, choćby nie wiem co miało się zdarzyć, nawet wtedy, gdy będziesz walczył z tym człowiekiem z Deravenels. -Chłopiec lekko ściągnął brwi. - Kto to taki, powiesz mi? - Muszę wystąpić przeciwko Henry emu Grantowi i popierającym go ludziom, mały. Nie wyobrażaj sobie jednak, że będę się z nim bił na pięści, bo nie o taką walkę tu chodzi. - Więc o jaką? - zagadnął Dick. Edward powoli i dokładnie wyjaśnił bratu, na czym polegają komplikacje, z którymi musi sobie poradzić, a gdy chłopiec ze zrozumieniem pokiwał głową, zsunął go ze swych kolan i wstał. - Teraz pójdziemy do kuchni i dokonamy napadu na spiżarnię Kuchci -oznajmił. - Zjemy coś pysznego, a potem możesz spać u mnie, jeśli chcesz, Mała Rybko... W odpowiedzi Richard obdarzył go promiennym, radosnym uśmiechem.
R O Z D Z I A Ł CZTERDZIESTY PIERWSZY Nan Watkins sennie odwróciła się na bok i wyciągnęła rękę, szukając Neville'a. Gdy nie znalazła, otworzyła oczy, zobaczyła rozrzuconą pościel i powiodła wzrokiem w kierunku okien. Neville stał tam nieruchomo, wpatrzony w ogród. Wysoki, wyprostowany, sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego. Blask księżyca wypełniał pokój, wydobywając z mroku najdrobniejsze przedmioty. Profil Neville'a był jasno oświedony i Nan jak zwykle pomyślała, że ma wyjątkowo przystojnego męża. Jej serce załopotało gwałtownie. Neville był całym jej życiem, nie miała cienia wątpliwości, że bez niego prawie by nie istniała. Bardzo kochała swoje córki, ale mąż zawsze zajmował pierwsze miejsce w jej sercu. Przed nią miał wiele innych kobiet, lecz od dnia ślubu był jej wierny. Często to powtarzał, ale ona i tak natychmiast by się zorientowała, gdyby ją zdradził. Neville uwielbiał ją, był zawsze gotowy obdarzyć ją dowodami gotowości do namiętnych zbliżeń i większość wolnego czasu spędzał u jej boku. Poza tym w grę wchodziło coś jeszcze - charakter Neville'a. Mąż Nan nie uznawał zdrad. Zawsze wiązał się z jedną kobietą i podczas trwania związku nie szukał przygód. Tak, dość często zmieniał partnerki, ale zwykle pozostawał wierny tej, z którą akurat był związany. Pod tym względem stanowił całkowite przeciwieństwo swego kuzyna Neda, który miał wyraźną skłonność do romansowania z kilkoma kobietami jednocześnie. Neville z całą pewnością nie posiadał takich inklinacji. Nan zacisnęła wargi, przypomniawszy sobie rozmowę, którą poprzedniego dnia odbyła z Neville'em. Zrozumiała wtedy, że musi zmienić zdanie o Nedzie. Zdaniem Neville'a, Ned był wierny Lily Overton. Biedna kobieta, pomy358
ślała teraz Nan. Co za okropna śmierć... I na dodatek Lily była tak młoda, ledwo przekroczyła trzydziestkę... Kiedyś Nan sama była świadkiem podobnego wypadku, na szczęście nie tak tragicznego w skutkach. Ojciec często powtarzał jej, że szybka jazda powozem może być bardzo niebezpieczna. Wyprostowała długie nogi, uniosła się i oparła o zagłówek. Łóżko zaskrzypiało cicho i Neville natychmiast odwrócił się od okna. - Och, kochanie, obudziłem cię... - odezwał się cicho. - Nie, skądże! - zaprzeczyła. Nagle uświadomiła sobie, że pragnie go gorąco. Wyciągnęła ramiona, a on szybko podszedł, usiadł na łóżku i objął ją. Otoczyła jego szyję ramionami. - Jestem ciebie głodna... - szepnęła, wtulając wargi w jego włosy. - Pragnę cię... Kochaj mnie, najdroższy... Może właśnie dziś poczniemy syna i dziedzica, którego tak bardzo chcesz mieć... - Chcę mieć ciebie, najmilsza... Nie minęło parę sekund, a już leżeli ciasno objęci, nadzy i rozpaleni. Neville całował usta Nan, jej powieki i szyję, potem zaczął pieścić jej piersi. Uniósł się nieco, przesunął dłonią po jej płaskim brzuchu i udach, aż w końcu dotarł do najintymniejszej części jej ciała. Kiedy dotknął miejsca między smukłymi nogami Nan, z jej gardła wyrwał się stłumiony jęk. - Proszę, najdroższy, proszę... - wyszeptała. Wtedy Neville zagłębił język w jej kobiecość i całował tak długo, aż wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy. Chwilę później posiadł ją, wszedł w nią gwałtownie i głęboko, nie mogąc doczekać się spełnienia. - Teraz, Neville, teraz, błagam cię! - krzyknęła ochrypłe, z całej siły zaciskając palce na jego ramionach. Gdy znowu zadrżała, przestał się wstrzymywać i razem z nią osiągnął orgazm. Długo leżeli złączeni, wtuleni w siebie. Neville nie chciał rozstawać się z Nan, a ona pragnęła, aby pozostał w niej jak najdłużej. Oparł czoło o jej policzek i oboje dryfowali w łagodnej mgiełce, w milczeniu delektując się uczuciem nasycenia. - Powiedziałeś kiedyś, że teraz istnieję dla ciebie tylko ja... - przerwała ciszę Nan. - To prawda? 352
Neville uśmiechnął się, nie odrywając warg od jej skóry. - Nie ufasz mi? - Ależ ufam! - zawołała, próbując usiąść. Przytrzymał ją ciężarem ciała. - Wiem, że mi ufasz... - rzekł. - I możesz być pewna, że poza tobą nie istnieje dla mnie żadna inna... Dlaczego miałbym pragnąć innej, z jakiego powodu? Mam ciebie, mogę cieszyć się twoimi idealnie pięknymi piersiami, długimi, kształtnymi nogami, smukłym, cudownym ciałem... Na dodatek masz prześliczną twarz, nie wspominając już o tym szczególnym zakamarku... Wyszedł z niej i wsunął palce w gorącą, wilgotną dolinę, w ciągu minuty doprowadzając ją do kolejnego orgazmu. - Zupełnie możliwe, że dzisiaj zaszłam w ciążę, kochany... - odezwała się po chwili, nie odrywając wzroku od twarzy męża. Neville ostrożnie zsunął się z niej na szerokie łoże i oparł głowę na poduszce. - Mam nadzieję, że tak się stało... - odparł. - Chociaż w gruncie rzeczy nie ma to wielkiego znaczenia... Potrafię poradzić sobie bez dziedzica. - Myślisz o Richardzie, prawda? To on powoli staje się twoim zastępczym synem... Ostatnio spędza z tobą bardzo dużo czasu... - Nie o to mi chodziło... Nie, nie traktuję Richarda jak przybranego syna, po prostu lubię tego chłopca, i tyle. - A George? Co z nim? - Muszę przyznać, że George jest trochę dziwny. - Neville lekko zmarszczył brwi. - Nie umiem go rozszyfrować. Czasami wydaje mi się, że nie zasługuje na zaufanie. - Ale przecież zawsze zachowuje się tak czarująco... - Nie mylmy osobowości z charakterem, kochanie. - Martwisz się czymś, najdroższy, i to czymś ważnym. Wiem, że tak jest, czuję to. Wieczorem dostrzegłam troskę w twoich oczach, a potem, kiedy stałeś tu przy oknie, zapatrzony w ogród, miałam wrażenie, że przygniata cię jakiś ciężar... Neville podparł ciemną głowę na dłoni i powoli pogładził czoło żony. - Przed tobą niczego nie zdołam ukryć, prawda? 353
- Raczej nie, bo zbyt dobrze cię znam... - Spojrzała prosto w turkusowe oczy, pełne miłości do niej, ale i cienia, który czaił się gdzieś w głębi. - Coś jest nie tak, nie zaprzeczaj. Neville westchnął. Rzadko obciążał żonę swoimi problemami, lecz ta jakimś dziwnym trafem zawsze instynktownie wyczuwała, kiedy zadać mu najbardziej istotne pytanie. - Martwię się o Edwarda - wyznał cicho. - O to posiedzenie zarządu De-ravenels, które ma odbyć się za parę dni. Niewykluczone, że sprawy nie ułożą się tak gładko, jak się spodziewaliśmy. - Dlaczego?! - zawołała Nan, nie kryjąc zaniepokojenia. - Wieczorem telefonował do mnie Amos Finnister. Kiwnęła głową. - Miał nadzieję, że dwóm jego ludziom uda się skłonić do rezygnacji trzech członków zarządu, należących do frakcji Grantów i... - Dlaczego mieliby zrezygnować? - Ponieważ Amos Finnister wszedł w posiadanie informacji, które mogłyby ich całkowicie zrujnować, gdyby zostały podane do wiadomości publicznej. Niestety, nie zareagowali w sposób zgodny z oczekiwaniami Amosa. - A jeśli nie zrezygnują? - Na posiedzeniu zarządu zagłosują przeciwko Nedowi, który straci szansę przedstawienia swojej skargi przeciwko Henry emu Grantowi - dokończył Neville. - Co zamierzasz zrobić? - Będę musiał znaleźć jakąś broń, która zmusi ich do ponownego rozważenia argumentów Amosa. W przeciwnym razie czeka nas katastrofa.
R O_Z_D_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY DRUGI
Londyn
Vicky skończyła upinać włosy na czubku głowy, poprawiła opadające na czoło loczki i podpięła kok dwoma szylkretowymi grzebieniami. Chwilę wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze na toaletce. Doszła do wniosku, że wreszcie wygląda lepiej, po raz pierwszy od paru tygodni, a dokładnie od dnia wypadku w Hyde Parku. Była brunetką o orzechowych oczach i kremowej cerze, a jej piękna twarz promieniała spokojem i pogodą ducha. Przesunęła dłonią po wysokim gipiurowym kołnierzyku bluzki w odcieniu ecru, przygładziła bufki rękawów o długich, wąskich mankietach, umocowała w uszach perłowe kolczyki i wspierając się na blacie toaletki, powoli wstała z krzesła. Nogę nadal miała w gipsie, co trochę jej przeszkadzało, nauczyła się jednak w miarę swobodnie poruszać po domu, a nawet po schodach. Była naprawdę dumna z siebie i ze swojej świeżo odkrytej sprawności. Spojrzała na stojący na białym marmurowym parapecie kominka zegar i uświadomiła sobie, że ma całą godzinę do powrotu Grace oraz niani i Amosa z Harrodsa, gdzie wszyscy troje wybrali się na lunch i jakieś specjalne zakupy. Cała sprawa była utrzymywana w ścisłej tajemnicy przed Vicky, która domyślała się, że zamierzali kupić mały prezent z racji jej zbliżających się urodzin. Wyszła na korytarz i ruszyła w stronę schodów. Trzymając się wypolerowanej mahoniowej poręczy, ostrożnie pokonywała stopnie, lekko unosząc z boku długą spódnicę z kremowej gabardyny. Kiedy uchyliła drzwi sypialni Grace, uśmiechnęła się do siebie. Dziewczynka uwielbiała porządek. Wszystko w jej pokoju znajdowało się na swoim miejscu, dokładnie tam, gdzie powinno być. Na małej nocnej szafce przy łóżku stała fotografia matki Grace. Vicky przypomniała sobie teraz, jak uszczęśliwiło ją, 362
gdy mała oparła portretowe zdjęcie o postument lampy, ponieważ oznaczało to, że wreszcie czuje się bezpieczna i nie obawia się, że ktoś ukradnie jej największy skarb. Ujęła fotografię, zaniosła ją do sąsiadującego z sypialnią pokoju zabaw i usiadła przy okrągłym stole. Poprzedniego dnia Stephen pojechał do sklepu z wyrobami ze srebra, w którym czasami dokonywali zakupów, i znalazł odpowiedniej wielkości ramkę, elegancką w swej prostocie i bardzo ładną. Vicky wyjęła ją z pudełka, zdjęła deszczułkę oklejoną granatowym aksamitem i spróbowała włożyć zdjęcie do ramki, lecz nagle zauważyła, że tektura, na której znajduje się wizerunek matki Grace, jest dziwnie gruba. Nie mogła dopasować tyłu ramki, ponieważ metalowe klipsy uparcie odskakiwały. Wyjęła okulary z kieszeni spódnicy, włożyła je i uważnie przyjrzała się fotografii. Brzegi tektury były jeszcze grubsze niż środkowa część i Vicky zauważyła, że są one miejscami poplamione. Doszła do wniosku, że plamy to ślady po wodzie. Niewątpliwie tektura została uszkodzona, kiedy Grace nosiła zdjęcie w płóciennej torbie. Dostrzegła też ledwo widoczne Unie na wybrzuszonej tekturze, linie, które z pewnością były tam wcześniej. Popatrzyła na twarz „mamusi", jak sama nauczyła się myśleć o uwiecznionej przez fotografa kobiecie, i z namysłem pokiwała głową. Matka Grace była bardzo ładną kobietą. Vicky znowu odwróciła fotografię i zobaczyła, że brązowy papier odstaje od brzegów. Pomyślała, że zdjęcie należy podkleić i ostrożnie pociągnęła róg brązowego papieru. Odkleił się, ale wcale nie tak łatwo, jak się spodziewała. Nagle przestraszyła się, że uszkodzi fotografię; Grace wpadłaby w histerię, gdyby cokolwiek stało się z tą jedyną prawdziwą pamiątką po jej matce, a Vicky całkowicie rozumiała lęk dziewczynki. Zeszła na dół, do swojej sypialni, znalazła pilnik i malutkie nożyczki do paznokci i powoli wróciła do pokoju Grace. Delikatnie wsunęła pilnik pod brązowy papier i zaczęła stopniowo odklejać tylną warstwę. Była to żmudna praca, ale po dziesięciu minutach udało jej się odgiąć dolną część papieru. Kiedy wreszcie usunęła go całkowicie, ujrzała złożoną kartkę, którą ktoś musiał wcisnąć między papier a fotografię. Natychmiast zrozumiała, że tym „kimś" była matka Grace, nie fotograf. Przez chwilę nie dotykała złożonej kartki, wpatrywała się w nią tylko z niepokojem, pełna lęku i niepewności. Bała się, co odkryje, kiedy zajrzy do środka. 356
Tchórz, skarciła się ostro i ostrożnie rozłożyła kartkę. Myślała, że jest to Ust, ale myUła się. Miała przed sobą akt urodzenia, a w nim jeszcze jedną kartkę, 0 połowę mniejszą. W akt urodzenia wpisano imię i nazwisko kobiety, zupełnie Vicky nieznane, natomiast prostokąt, w którym powinno znajdować się nazwisko ojca dziecka, był pusty. Grace jest nieślubnym dzieckiem, pomyślała Vicky. Jej wzrok spoczął na pieczęci u góry aktu. Hrabstwo Yorkshire, przeczytała. Niżej widniała nazwa miasta - WHITBY. Teraz Vicky wiedziała przynajmniej, jak nazywała się matka Grace i gdzie dziewczynka przyszła na świat. Pragnąc poznać jeszcze więcej faktów, sięgnęła po mniejszą kartkę i rozłożyła ją. Ze środka wypadł lok rudych włosów. Z roztargnieniem położyła go na akcie urodzenia i zaczęła czytać. - O, mój Boże! - wykrzyknęła. - Mój Boże... Gdy jej oczy nieoczekiwanie wypełniły się łzami, zamrugała szybko i jeszcze raz przeczytała kilka zdań, następnie złożyła kartkę i wsunęła rudy lok do środka. Ze zdziwieniem spostrzegła, że ręce jej drżą. Schowała oba kawałki papieru do kieszeni spódnicy i wyprostowała się z westchnieniem, całkowicie oszołomiona. Z zamyślenia wyrwały ją uderzenia zegara stojącego nad kominkiem. Spojrzawszy na niego, uświadomiła sobie, że jeśli chce zdążyć oprawić fotografię przed powrotem Amosa, niani i Grace, zostało jej już tylko pół godziny. Podniosła się, podeszła do dzwonka i nacisnęła go. Po paru sekundach do pokoju weszła pokojówka Elsie. - Czy potrzebuje pani czegoś, pani Forth? - Proszę przynieść mi arkusz brązowego papieru, klej i nożyczki, dobrze? Chcę podkleić tę fotografię, zanim włożę ją w ramki... Elsie skinęła głową. - Zaraz wszystko przyniosę, proszę pani! Vicky długą chwilę wpatrywała się w fotografię matki Grace, zastanawiając się, czy zostawić lekko poplamione obramowanie. W końcu podjęła decyzję i wycięła pasek tektury, pod którym znalazła nazwę zakładu fotograficznego z adresem w Whitby. Na razie nie chciała, aby ktoś poza nią poznał tajemnicę pochodzenia Grace, więc gdy pokojówka postawiła na stole przed nią wszyst357
ko, o co poprosiła, starannie zakleiła rewers fotografii prostokątem czystego papieru i dopiero wtedy umocowała kartonik w srebrnej ramce. - Teraz wszystko pasuje... - mruknęła do siebie, zaciskając ldipsy przytrzymujące obciągnięty aksamitem tył ramki. Postawiła zdjęcie na stole i z satysfakcją skinęła głową, zadowolona z efektów pracy. Pomyślała, że Grace będzie bardzo szczęśliwa, kiedy zobaczy tak pięknie oprawiony wizerunek matki.
R O_Z_D_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY TRZECI Jak na gliniarza, całkiem niezły z ciebie gość... - wymamrotał Albert Draper, przyglądając się Amosowi Finnisterowi. Nawet mimo że znowu wypytujesz mnie o tego Nappo... Już wcześniej powiedziałem wszystko, co wiem. - Przede wszystkim nie jestem już gliniarzem, tylko prywatnym detektywem - Amos powoli pokręcił głową. -1 ty dobrze o tym wiesz, Albercie. Poza tym... - Glina nigdy nie przestaje być gliną - przerwał mu rozmówca z szerokim uśmiechem. - Może i masz rację... Tak czy inaczej, proszę cię o pomoc. Muszę się dowiedzieć, czyje zlecenie wykonywał Nappo, rozumiesz? Jestem skłonny sporo zapłacić za tę informację. - Ile? - Na pewno piątaka. - Pięć gwinei, na Boga! - Albert wytrzeszczył oczy. - No to Nappo musiał zrobić coś strasznego, popełnił jakieś okropne przestępstwo, tak? Myślałem, żeby poprosić cię o dwa razy mniej, ale zmieniłem zdanie... - Dlaczego? Przecież wiesz, że zawsze chętnie płacę ci za informacje, Bertie! - Zmieniłem zdanie, bo nie jestem kapusiem i nienawidzę takich gości. To marny sposób zarabiania forsy, nie? - W gruncie rzeczy tak... Wiem, że dumny z ciebie człowiek, ale po co masz ukrywać te informacje o Nappo... - Amos sięgnął do kieszeni i położył parę monet na kontuarze baru Mucky Duck. - Jeszcze raz dwa kufle jasnego! - zawołał. 366
- Już nalewam! - odkrzyknął barman. Amos odwrócił się do Alberta. - Nappo zginął parę tygodni temu i obaj wiemy, że nie było to samobójstwo - podjął cicho. - Scodand Yard utknął w martwym punkcie, ale ja muszę się dowiedzieć, dla kogo Nappo pracował... Albert przygryzł dolną wargę i z zafrasowaną miną pokręcił głową. - Facet spowodował straszny wypadek w Hyde Parku - ciągnął Rnnister. -Jedna przyzwoita kobieta zginęła, druga została poważnie ranna. Obie pracowały w Haddon House, wiesz, co to znaczy... Twoja siostra Gladys często szukała tam pomocy, kiedy ten drań, jej mąż pobił ją albo okradł... - Bił ją do krwi, przeklęty skurwysyn! - syknął Bertie. - Zabiję łotra, jeżeli kiedyś wpadnie w moje łapy! Więc te damy pomagały lady Fenelli, tak? Ta kobieta to prawdziwa święta, słowo daję... Ty też tak uważasz, prawda? - Nie inaczej! Albert Draper kiwnął głową. Najwyraźniej wzmianka o Haddon House podziałała na niego jak zaklęcie, bo nagle nachylił się do ucha Amosa. - Słyszałem, że jakaś Francuzica dała robotę Nappo, zatrudniła go jako swojego woźnicę. Wiem to od mojego kumpla, który dobrze znał Nappo. Nazywała się Margo, czy jakoś tak... Nie pamiętam nazwiska, tylko imię... - Grant! - podpowiedział Amos z podnieceniem. - Margot Grant! Zgadza się? - Tak jest! Tak jest! - Twarz Bertiego rozpromieniła się w uśmiechu. - Ten mój kumpel mówił, że Nappo miał chrapkę na tę Francuzkę, oddałby majątek, żeby ją przelecieć, ale to były pewnie tylko marzenia, co? - Tak, tylko marzenia... Jesteś pewien jej nazwiska? - Jasne, stary! Zaraz, daj mi chwilkę pomyśleć... Grosvenor Street... Nie, coś mi tu brzmi nie tak... Upper, właśnie... Upper Grosvenor Street, teraz wszystko pasuje. Nappo pracował przy Upper Grosvenor Street i tam śnił o tej francuskiej dupeczce, tak jest... Amos odetchnął z ulgą. Miał ochotę krzyczeć z radości, ale się powstrzymał. - Jak naprawdę nazywał się Nappo? - spytał. - Na pewno twój kumpel wiedział także i to... Albert zachichotał. 360
- Możesz mi nie wierzyć, ale gość naprawdę miał na imię Napoleon, to nie była ksywka, nazwała go tak jego własna matka! - A nazwisko? - nie ustępował detektyw. - Na pewno nie Bonaparte! - ryknął śmiechem Bertie. Amos przyłączył się do tego wybuchu wesołości, chociaż sprawa, którą się zajmował, była bardzo poważna. Cóż, zawsze lubił londyńskie poczucie humoru Alberta Drapera i jego dowcip. - No, dalej, chłopcze, mów, co jeszcze wiesz... - ponaglił po chwili. - Dupon albo Dupont - Albert podkreślił ostatnie „t". - Tak jakoś się nazywał.. . No, może Dupond... - Dzięki, stary! - Amos wyjął z kieszeni malutką paczuszkę. - Tu jest twoje pięć gwinei i jeszcze raz szczerze dziękuję za pomoc. Draper schował pieniądze i zmierzył detektywa uważnym spojrzeniem spod ściągniętych brwi. - Załatwili go ci ludzie, u których pracował, tak? - spytał. - Tak sądzę. - Myślisz, że Nappo ściągnął majtki tej damulce? Dlatego go załatwili? - Nie, nie wydaje mi się, żeby wkradł się w jej łaski, stary. Zabili go, bo za dużo wiedział. - Jasny gwint! - Nie zapomnę, jak bardzo mi pomogłeś, Bertie. Trzymaj się. Albert Draper skinął głową. - Dzięki za forsę, Amos. Przyzwoity z ciebie gość, bez dwóch zdań. Amos pociągnął duży łyk piwa i odstawił kufel na kontuar. - Muszę się zbierać. Na razie, Bert. - Do widzenia, stary! Amos wyszedł na ulicę i wyjął zegarek. Dochodziła siódma. O wpół do ósmej umówił się z dwoma aktorami w restauracji Mandarin Garden, więc musiał się trochę pośpieszyć. Idąc nabrzeżem, skrzywił się z obrzydzeniem, czując odór bijący od Tamizy w ten ciepły czerwcowy wieczór. Kochał tę rzekę i uważał za najpiękniejszą na świecie, nie mógł jednak także zaprzeczyć, że była potwornie zanieczyszczona i w lecie zawsze obrzydliwie cuchnęła. 368
Szedł szybkim krokiem i roztrząsał uzyskane od Alberta Drapera informacje. Znał go od dawna, jeszcze z lat służby w policji i patrolowania ulic Whi-techapel, i miał do niego całkowite zaufanie. Teraz wreszcie mógł podać Ne-villebwi Watkinsowi nazwisko zabójcy Lily Overton, a co jeszcze ważniejsze, udało mu się zidentyfikować Margot Grant jako pracodawczynię Nappo. Oznaczało to, że Margot i Henry Grant maczali palce w całej sprawie. Nastrój Amosa uległ znaczniej poprawie. Wcześniej był z siebie mocno niezadowolony, ponieważ dwóm zatrudnionym przez niego aktorom nie udało się skłonić Beaufielda, Deevera i Cliffa do rezygnacji ze stanowiska członków zarządu Deravenels, co, zdaniem detektywa, kładło się cieniem na efektach jego pracy dla Neville'a Watkinsa. Charlie powiedział mu, że ci aktorzy byli naprawdę dobrzy i często grali w teatrze role dżentelmenów. Zapewnił, że wykonają powierzone im zadanie. Właśnie tak brzmiały słowa wypowiedziane przez Charliego w przeddzień jego wyjazdu do Nowego Jorku. Do Nowego Jorku, nowego świata i życia. Amos dotarł do chińskiej restauracji w rekordowym tempie i kiedy kelner wskazał mu jego ulubiony stolik w odległym rogu sali, zamówił jaśminową herbatę. Usiadł, odrobinę zdyszany i spragniony, i z ulgą stwierdził, że przybył na miejsce jako pierwszy. Nie musiał jednak długo czekać. Dziesięć minut później miejsca naprzeciwko niego zajęło dwóch aktorów, Justin St Marr, w rzeczywistości Alfie Rains, oraz jego dobry kolega Harry Lansford, czyli naprawdę Jimmy Smithers. Przystojni, bystrzy chłopcy z Whitechapel byli dawnymi kumplami Charliego i utalentowanymi adeptami sztuki aktorskiej. Finnister zmierzył ich pełnym sympatii spojrzeniem. Nie wątpił w ich dobre chęci i zdolności, ale czuł, że w którymś miejscu zawiedli, i zamierzał się dowiedzieć, jak do tego doszło. - Dobry wieczór, chłopcy - odezwał się z pogodnym uśmiechem. - Dobry wieczór, panie Finnister - odparli zgodnie, wymawiając słowa jak ludzie dobrego pochodzenia. Najwyraźniej na razie postanowili utrzymać się w roli. - Coś do picia? - Amos lekko uniósł brwi. 362
- To samo, co pan - odparł uprzejmie Justin. - Jaśminową herbatę... - Ja także! - dorzucił Harry. Kiedy złożyli zamówienie, Amos pochylił się nad blatem stołu. - Mam problem, moi drodzy, problem, którego bez waszej pomocy raczej nie rozwiążę... Obaj młodzi ludzie przytaknęli bez słów, patrząc na niego wyczekująco, z wyrazem gorliwości. - Opowiedzcie mi jeszcze raz, co się stało, kiedy wyciągnęliście króliczka z kapelusza i jednoznacznie daliście tym facetom do zrozumienia, że wywleczecie ich brudy na światło dzienne... - Zaczęli się śmiać - odparł Justin. - Moim zdaniem, w ogóle ich to nie obeszło, prawda, Harry? - Justin ma rację, panie Finnister. Nie wyglądali na poruszonych, zachowywali się tak, jakby nie miało to najmniejszego znaczenia. - Spróbujcie szczegółowo przypomnieć sobie tamtą rozmowę, chłopcy... Czy nie mówili nic o zarządzie, o swoich bezpośrednich zwierzchnikach, 0 konsekwencjach? - Nie... - Justin potrząsnął głową i przygryzł wargę. Harry chyba jednak coś sobie przypomniał, bo długą chwilę wpatrywał się w przestrzeń nad głową Amosa, mocno marszcząc czoło. - Zaraz, chwileczkę... - odezwał się w końcu. - Jack Beaufield powiedział coś, co mnie uderzyło, co po prostu nie pasowało do kontekstu całej sytuacji... - Co takiego? - zapytał niecierpliwie Amos. - Powiedział, że jeśli wyrzucą ich z zarządu, to koniec z przyjemnymi wakacjami we Francji... Pozostali uznali to za bardzo zabawne, bo nagle ryknęli śmiechem, ale nie zrozumiałem, o co im chodziło... Za to ja doskonale rozumiem, pomyślał Amos. Wiedzą coś o Summersie i Margot, co, ich zdaniem, może wykończyć tamtych dwoje... Wiedzą o ich romansie? A może to coś ważniejszego, skoro uważają, że trzymają Summersa za jaja... Cóż, pożyjemy, zobaczymy... - Wygląda pan na bardzo zadowolonego, panie Finnister - zauważył Harry ze zdziwieniem. - Wie pan, o czym mówił Beaufield? - Może nie do końca... - odrzekł Amos, uśmiechając się ostrożnie. - Myślę jednak, że mój szef będzie doskonale wiedział, jak wykorzystać tę informa363
cję... No, kochani, stawiam wam kolację! Na co mielibyście ochotę? Możecie zamówić, co dusza zapragnie! Uniósł dłoń i przywołał kelnera. Wydawało mu się, że unosi się nad ziemią, był szczęśliwy i pełen nadziei. Całkiem możliwe, że nie popełnił żadnego błędu, że wcale nie zawiódł Neville'a Watkinsa.
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY CZWARTY Był wtorek, 21 czerwca 1904 roku. Ten dzień mógł okazać się szczęśliwy albo nie, nie ulegało jednak wątpliwości, że samo przeznaczenie wybrało go spośród wielu innych. Edward Deravenel stał przy oknie swojego gabinetu w siedzibie firmy, patrzył na Strand i zastanawiał się, co czeka go za parę godzin. Niedługo wejdzie do sali posiedzeń i stanie przed siedemnastoma mężczyznami, członkami zarządu Deravenels, którzy albo poprą jego sprawę, albo przekreślą wszystkie jego nadzieje. Neville Watkins, kuzyn i mentor Edwarda, powiedział mu, że musi przekonać zarząd o słuszności swojej skargi, ponieważ jest ona w pełni uzasadniona. - Jesteś uwodzicielem, Ned - oświadczył Neville tego dnia w czasie śniadania, które jedli w domu przy Charles Street. Potrafisz uwodzić nie tylko kobiety, ale i mężczyzn, umiesz przekonać do swoich racji każdego, absolutnie każdego... Więc zrób to dzisiaj. Przykuj ich uwagę, oczaruj ich, rzuć na kolana, spraw, żeby zapragnęli twojego zwycięstwa i klęski Henry ego Granta. Pamiętaj jednak, że musisz działać z rozmysłem, na zimno. Musisz być bezwzględny. - Wiem - odparł Edward. - i noszę w sercu twoje motto: „Nigdy nie okazuj słabości, nie odsłaniaj twarzy"... Neville z uśmiechem skinął głową i poklepał kuzyna po ramieniu. - Nie pozwól, żeby cię rozszyfrowali - dorzucił. - Nie okazuj żadnych uczuć, niech nic o tobie nie wiedzą, kompletnie nic... Nie trać moich wskazówek z oczu, a na pewno odniesiesz zwycięstwo, zobaczysz! Poprzedniego wieczoru przy kolacji odbyli długą rozmowę z Amosem. Pry372
watny detektyw opowiedział im o dwóch spotkaniach, dzięki którym wreszcie ujrzał światełko w ciemnym tunelu. Najpierw spotkał się w Whitechapel z informatorem, który podzielił się z nim swoją wiedzą o Korsykaninie, jeźdźcu, który spowodował katastrofę w Hyde Parku. Korsykanin został zatrudniony przez Margot Grant jako jeden z jej woźniców, żona Henry ego Granta miała wiele wspólnego z wypadkiem, który zdaniem Finnistera był starannie zaplanowany. - Całe to zdarzenie dokładnie wyreżyserowano - oświadczył Amos. - Było to morderstwo z premedytacją, i tyle. Celem działania Korsykanina było zabicie pani Overton, dla mnie jest to jasne jak słońce... Opowiedział im także o dwóch aktorach Justinie St Marr i Harrym Lans-fordzie, którym udało się wkraść do najściślejszego kręgu towarzyskiego Beau-fielda, Cliffa oraz Deevera. St Marr i Lansford nawiązali znajomość najpierw z Beaufieldem, potem z Deeverem, na koniec z Jamesem Cliffem. Wyjaśnili, że znają ich mroczne i niebezpieczne tajemnice, i że ujawnią je całemu światu, jeśli tamci nie zrezygnują z wysokich stanowisk w firmie Deravenels. Aktorzy uwierzyli już nawet, że udało im się skłonić trzech panów do uległości za cenę uniknięcia ogromnego publicznego skandalu. - I wtedy nagle wszystko się zmieniło - rzekł Finnister. - Deever i Cliff powiedzieli Justinowi i Harry emu, że mogą sobie pójść do diabła. Zachowywali się tak, jakby możliwość publikacji kompromitujących ich materiałów była im najzupełniej obojętna. Muszę przyznać, że moi aktorzy byli trochę zaskoczeni. Jeszcze bardziej zdziwili się, kiedy parę dni później wpadli w klubie White's na wspomnianych dżentelmenów, którzy roześmiali im się prosto w twarz. Beaufield powiedział wtedy, że jeżeli oni trzej wylecą z zarządu Deravenels, to dla niektórych „koniec z przyjemnymi wakacjami we Francji"... - Miał na myśli Johna Summersa i Margot Grant - zauważył Neville. - Ci dwoje musieli od dawna spotykać się w sekrecie, jak słusznie podejrzewałeś. Łączy ich romans, to chyba jasne! - Ja też nie mam co do tego cienia wątpliwości, sir. - Amos pokiwał głową. - Dziś rano uzyskałem potwierdzenie z pierwszej ręki, z ust głównego lokaja w domu Grantów przy Upper Grosvenor Street. Gość zmienia pracę i bardzo chętnie puścił farbę na temat swojej pracodawczyni... 366
- Sądzi pan, że Beaufield, Deever i Cliff porozumieli się między sobą i postanowili rzucić wszystko na jedną kartę? zapytał Edward. - Nie inaczej, sir. Początkowo myślałem, że namierzyli moich aktorów i zorientowali się, z kim naprawdę mają do czynienia, ale szybko zmieniłem zdanie. Wiemy, że ci faceci działają ramię w ramię i czerpią wspólne korzyści z okradania kopalń drogich kamieni w Indiach, dlatego na pewno nie mają przed sobą żadnych tajemnic. To ptaszki tego samego gatunku, bez dwóch zdań. Neville roześmiał się głośno. - Jednak pozostali członkowie zarządu nie mają pojęcia, co się dzieje, i dlatego ty, mój drogi, przedstawisz im wszystkie nieprzyjemne szczegóły - zwrócił się do Neda. - Wal prosto z mostu, niczego się nie obawiaj! Po powrocie do domu Edward zrobił jeszcze mnóstwo notatek, powtórzył wszystko, co wydało mu się godne utrwalenia, i jak wytrawny aktor nauczył się niektórych kwestii na pamięć. Wiedział, że gdy wejdzie do sali posiedzeń, musi przykuć uwagę członków zarządu, podobnie jak wkraczający na scenę odtwórca głównej roli w przedstawieniu teatralnym. Musiał przekonać, oczarować i podbić swoją widownię. Musiał sprawić, aby zapragnęli jego zwycięstwa. - Już czekają... - powiedział Alfredo Oliveri, stając w progu gabinetu. Edward drgnął i odwrócił się, lekkim uśmiechem witając kolegę i przyjaciela. Kiedy szedł do drzwi, zwrócił uwagę, jak bardzo blady był Oliveri. Piegi wyraźniej niż zwykle odcinały się od jego białej skóry. Najwyraźniej bardzo czymś się martwił. Ned położył dłoń na ramieniu Alfreda. - Nie przejmuj się tak - rzekł spokojnym, opanowanym głosem. - Nic mi nie grozi i wszystko będzie w porządku, możesz mi wierzyć. Kto jest w sali? - Wszyscy poza Henrym Grantem, który oczywiście się nie pokazał. - Wiedziałem, że tak będzie... Henry nie może się tu zjawić, zresztą jego żona i John Summers na pewno by mu na to nie pozwolili. Podobno ostatnio jest z nim coraz gorzej... Zarząd liczy siedemnastu członków, tak? - Tak jest. 367
- Cieszę się, że automatycznie wszedłeś do zarządu, kiedy otrzymałeś awans na stanowisko Aubreya Mastersa. Kogo przyjęto jako siedemnastego? - Nowego członka Petera Listera - odparł Oliveri. - Powołano go w drodze głosowania, naturalnie, lecz w pewnym sensie i dzięki rekomendacji Martina Rollinsa. Rollins jest całkowicie neutralny. To sympatyczny człowiek, bardzo honorowy, szybko i trafnie oceniający sytuację. Jest w zarządzie od lat i nieoficjalnie mu przewodniczy. Lubił twojego ojca. Oceni skargę sprawiedliwie, pewnie nawet potraktuje cię ze zrozumieniem, ale może też odegrać rolę adwokata diabla... - Dobrze wiedzieć - westchnął Ned. - Kim są inni dyrektorzy z zewnątrz? Przypomnij mi raz jeszcze, proszę... - Victor Sheen, także raczej neutralny. Matthew Reynolds i Paul Loomis, moim zdaniem obaj o dość niejasnym nastawieniu, ale ich głos nie ma wielkiej wagi... - Chodźmy, chciałbym mieć to już za sobą. - Edward wziął z biurka plik teczek i ruszył w stronę drzwi. Oliveri zatrzymał go jeszcze. - Wszystko przebiegnie dokładnie tak, jak ci tłumaczyłem. Procedura jest dość prosta. Martin Rollins poprosi cię o przedstawienie skargi, a ty to zrobisz. Członkowie zarządu będą zadawać ci pytania, mogą zażądać dowodów. Chcę, żebyś pamiętał o jednym - ja, Rob Aspen, Christopher Green i Frank Lane jesteśmy tam po to, aby ci pomóc. Gdybyś potrzebował wsparcia, po prostu popatrz na tego z nas, którego głos wyda ci się przydatny, a my natychmiast wtrącimy się do dyskusji i podsuniemy odpowiednie dowody, jeżeli sytuacja będzie tego wymagała. Jesteśmy twoim wsparciem. Edward skinął głową. - Pamiętam wszystko, co mi powiedziałeś, i dziękuję... Dziękuję za to, że także i dziś starasz się służyć mi pomocą. Razem wyszli z gabinetu Edwarda i ramię w ramię ruszyli korytarzem w kierunku sali posiedzeń. Obaj milczeli, pochłonięci własnymi myślami. Alfredo modlił się w myśli, aby Ned sobie poradził, zapanował nad zdenerwowaniem i nie wybuchnął gniewem, co czasami mu się zdarzało. Edward Deravenel usiłował zachować całkowity spokój. Był przekonany, że musi być bezwzględny, by odnieść zwycięstwo. 375
Kiedy wszedł do sali zaraz za Ołiverim, wszystkie rozmowy ucichły. Edward rozejrzał się i dostrzegł tylko jedno wolne miejsce u przeciwległego krańca stołu. W milczeniu przeszedł przez salę i stanął za pustym krzesłem. - Dzień dobry - odezwał się. - Chciałbym przedstawić się tym z panów, którzy mnie nie znają. Jestem Edward Deravenel. W odpowiedzi kilku obecnych wymamrotało zdawkowe uprzejmości. - Proszę zająć miejsce, które zostawiliśmy dla pana - rzekł Martin Rollins. - Dziękuję, wolę stać - odparł Edward. Położył przyniesione teczki na mahoniowym stole. Rollins skinął głową. - Zaczynamy posiedzenie - oznajmił. - Panie Deravenel, wiemy, że chce pan wnieść skargę przeciwko firmie Deravenels i szczegółowo przedstawić swoje stanowisko. Czy to prawda? - Tak jest, sir. Pragnę przedstawić skargę na Henry ego Granta, prezesa Deravenels... Edward zamierzał zrobić coś więcej, ale na razie postanowił o tym nie wspominać. - Pan Grant nie może uczestniczyć w posiedzeniu z powodu choroby -powiedział Rollins. - Proszę jednak o wystąpienie, ponieważ poza panem Grantem wszyscy członkowie zarządu są obecni. - Henry Grant jest prezesem tej firmy, ale nie zarządza nią - zaczął Edward lodowatym tonem. - Dlatego uważam, że powinien zostać zwolniony. Nie zajmuje się sprawami przedsiębiorstwa ani na co dzień, ani nawet okresowo, więc równie dobrze z dniem dzisiejszym można pozbawić go stanowiska. Człowiekiem, który naprawdę zarządza Deravenels, jest John Summers, który nie ma prawa być dyrektorem naczelnym. Nie należy do naszej rodziny, a zgodnie z odwieczną zasadą tylko rodowity Deravenel może stać na czele firmy. Przez chwilę w sali rozbrzmiewały pełne zdumienia okrzyki, głośno wypowiadane uwagi i pytania. - Proszę o ciszę, panowie! - zawołał Martin Rollins. - Proszę o ciszę. Potoczył spojrzeniem po twarzach wokół stołu i zatrzymał wzrok na Edwardzie. 376
- Wspomniana przez pana zasada jest mi znana, chociaż nikt dotąd nie podnosił tego punktu regulaminu - rzekł powoli, marszcząc brwi. - Pan Summers od lat zarządza firmą, więc... - Pan Summers odgrywał rzekomo rolę asystenta Henry ego Granta, lecz ten ostatni był i nadal pozostaje „wiecznie nieobecnym prezesem", jak mawiał o nim mój ojciec Richard Deravenel. A dlaczego jest wiecznie nieobecny... Edward dramatycznie zawiesił głos i powiódł wzrokiem po twarzach siedzących po obu stronach stołu mężczyznach. Wszyscy milczeli. Niektórzy patrzyli mu prosto w oczy, inni uciekali spojrzeniem w bok. - Wyjaśnię panom, dlaczego Henry Grant nie przyjeżdża do pracy i dlaczego oddał należną mu władzę Johnowi Summersowi - podjął twardym głosem. - Otóż mój kuzyn w ciągu kilkunastu ostatnich lat spędził sporo czasu w rozmaitych zakładach dla umysłowo chorych. Pan Grant cierpi na demencję. Nie jest tylko pobożnym, głęboko religijnym i oddanym Bogu człowiekiem, jak uważają niektórzy z panów. Henry Grant jest psychicznie niezrównoważony, a co za tym idzie, niezdolny do prowadzenia spraw tej firmy czy jakiejkolwiek innej, jeśli o to chodzi. Nikt się nie odzywał, wszyscy wpatrywali się w Edwarda. Niektórzy wydawali się oszołomieni, inni zadowoleni, jeszcze inni wyraźnie przestraszeni tym, co już usłyszeli i co jeszcze mogą usłyszeć. - To bardzo poważne oskarżenie, panie Deravenel! - odezwał się chłodnym, dobitnym głosem Martin Rollins, nie kryjąc zaskoczenia. - Jeśli nie jest zgodne z prawdą, w co mocno wątpię, można nawet określić je jako pomówienie! - Jest całkowicie zgodne z prawdą! - rzekł Edward jeszcze chłodniej i dobitniej niż jego przedmówca. - Oto dowody, które mogą panowie przejrzeć później... - Gestem wskazał stos teczek na stole. - Mam tu medyczną dokumentację z zakładów, w których leczył się Henry Grant, opinie lekarzy z tych instytucji, a także opinie i diagnozy niezależnych psychiatrów, cieszących się powszechnym szacunkiem i uznaniem, między innymi pana Ruperta Haversley-Longa z Harley Street, współpracownika doktora Zygmunta Freuda. Zdaniem doktora Haversley-Longa pan Grant nie jest zdrowy psychicznie, ponieważ od lat cierpi na poważne zaburzenia równowagi emocjonalnej ... 370
- Czy ten psychiatra, doktor Haversley-Long, zbadał pana Granta? - Rollins sceptycznie uniósł brwi. - Nie, przestudiował jednak materiały medyczne i przeprowadził kilka rozmów z lekarzami, którzy opiekowali się panem Grantem w zakładach dla umysłowo chorych. Martin Rollins, człowiek niezwykle rozsądny i inteligentny, zrozumiał, że Edward mówi prawdę. - I twierdzi pan, że może nam pan przedstawić wszystkie te medyczne dokumenty oraz opinie, czy tak? - zapytał ze smutkiem. - Tak jest, sir! - Edward uśmiechnął się niewesoło. - Naturalnie są to kopie, które członkowie zarządu mogą później dostać do ręki. Niektórzy z nich już je przejrzeli. - Ach, tak! - wybuchnął John Summers, rzucając Edwardowi wściekłe spojrzenie. Nie potrafił ukryć szalejącej w jego wnętrzu złości, zdołał ją jednak błyskawicznie opanować. - Tak, właśnie tak - odparł spokojnie Edward i przeniósł wzrok na Christophera Greena. - Wydaje mi się, że pan Green ma także coś do przekazania zarządowi. Christopher Green skinął głową i wstał. Wolał przemawiać, stojąc, ponieważ już dawno odkrył, że jego imponujący wzrost robi wrażenie, zwłaszcza na posiedzeniach i ważnych spotkaniach. - Pan Deravenel mówi prawdę, szanowni członkowie zarządu - oświadczył. - Przejrzane przeze mnie dokumenty jednoznacznie wskazują, że pan Grant w ciągu kilkunastu lat był leczony w paru zakładach dla umysłowo chorych. Moim zdaniem, obecny prezes nie jest w stanie sprawować swojej funkcji i zarządzać firmą. Przychylam się do opinii pana Deravenela. - Ale przecież John Summers doskonale radzi sobie z zarządzaniem! -wtrącił się głośno James Cliff. - Jeżeli nawet Henry Grant ma problemy ze zdrowiem, to John Summers może nadal prowadzić firmę! To uczciwy i doświadczony dyrektor! - Właśnie, właśnie! - przytaknęło kilku uczestników posiedzenia. - O, nie, nie, żadne „właśnie, właśnie"! - wykrzyknął Edward Deravenel. -Nie wierzę, że pan Summers dobrze zarządzał firmą, absolutnie nie! Pozosta378
je zresztą inna kwestia - pan Summers nie należy do rodziny, nie jest z nami nawet spowinowacony! To daleki kuzyn Henryego Granta, który nie ma prawa sprawować swojej funkcji! - A któż, pańskim zdaniem, powinien zarządzać firmą Deravenels? - zapytał sarkastycznym tonem Jack Beaufield. Pożałujesz tego pytania, draniu, pomyślał Edward, mierząc Beaufielda zimnym spojrzeniem. Był niemal pewny, że Beaufield miał swój udział w spisku na życie jego ojca, młodego Edmunda oraz dwóch Watkinsów. Miał na rękach ich krew. - Ja jestem prawowitym dziedzicem Deravenels - oznajmił po chwili milczenia. - W o wiele większym stopniu niż Henry Grant. Ponad sześćdziesiąt lat temu dziadek Henry ego Granta ukradł nam firmę. Nie prowadził jej z wielkim powodzeniem, raczej wręcz przeciwnie, znaczące sukcesy można przypisać tylko ojcu obecnego prezesa. Tak czy inaczej, Grantowie nigdy nie powinni byli stanąć za sterem. Zgodnie z prawem dziedziczenia naczelne stanowisko należy się mnie, potomkowi Guy de Ravenela w linii prostej, po moim ojcu Richardzie Deravenelu, który został w oszukańczy sposób pozbawiony swoich praw! W sali zapanowała cisza. Jack Beaufield potoczył wzrokiem po twarzach obecnych, spodziewając się, że ktoś zaprzeczy oświadczeniu Edwarda Dera-venela, ale nic takiego się nie stało. - Ma pan zaledwie dziewiętnaście lat, to chyba trochę za mało jak na tak wielką odpowiedzialność! - rzucił ironicznie. Skąd przekonanie, że potrafi pan sprawnie zarządzać firmą? No, słucham, młodzieńcze! Edward nie pozwolił się sprowokować. Uśmiechnął się do Beaufielda i odchrząknął. - Mój wiek nie ma nic wspólnego z kwestią, którą rozważamy, a już na pewno nie z moimi umiejętnościami. Nie zapominajmy, że William Pitt Młodszy został premierem naszego wspaniałego państwa, kiedy miał niecałe dwadzieścia cztery lata... Alfredo OHveri, Rob Aspen i Frank Lane powitali jego słowa śmiechem i oklaskami. - To prawda... - przytaknął Martin Rollins. - Ale co z doświadczeniem, panie Deravenel? Doświadczenie nie jest chyba bez znaczenia? 372
- Ma pan całkowitą słuszność... - Edward z szacunkiem pochylił głowę. -Przez ostatnie sześć miesięcy pracowałem w Deravenels i sporo nauczyłem się o każdym z działów firmy. Moimi mistrzami byli panowie 01iveri, Aspen, Green i Lane. Dzięki nim dziś dość dużo wiem o dziale kopalń, winnicach we Francji, kamieniołomach w Carrarze oraz naszych placówkach w Yorkshire. Dowiedziałem się, jak działają nasze tkalnie w Bradford, wytwórnie gotowej odzieży w Leeds oraz kopalnie węgla w Sheffield. - Przerwał na moment, uśmiechnął się do Rollinsa i przeniósł wzrok na wymienionych przed chwilą z nazwiska przyjaciół. - Pewnie po posiedzeniu będzie pan chciał porozmawiać z moimi kolegami, poznać ich opinię o mnie. Rollins kiwnął głową, nie kryjąc, że zdecydowany i śmiały młody człowiek zrobił na nim pozytywne wrażenie. - Składa pan więc skargę na Henry ego Granta, prezesa firmy Deravenels, czy tak? - odezwał się. -1 twierdzi pan, że nie jest on w stanie sprawować swojej funkcji. Proponuje pan siebie jako jego następcę. Mówiąc wprost, żąda pan usunięcia z firmy pana Granta oraz pana Summersa. - Tak jest - oświadczył Edward. - Po moim trupie! - John Summers zerwał się z miejsca, wygrażając Edwardowi pięścią. - Ty szczeniaku! Jak śmiesz domagać się czegoś podobnego?! To ty jesteś szaleńcem, nie Henry Grant! Wstydź się, młodziku! - Natomiast pan, panie Summers, jest wrogiem firmy Deravenels - skontrował chłodno Edward. - Oszustem, kłamcą i cudzołożnikiem! To pan powinien się wstydzić! Jest pan kochankiem Margot Grant, żony Henry ego Granta! Przyprawił mu pan rogi! Wszyscy zamarli, nikt nie śmiał się odezwać. Pobladły Martin Rollins wyglądał na kompletnie oszołomionego. John Summers wciąż stał nieruchomo, z twarzą purpurową z zażenowania i wściekłości. Był tak zaskoczony, że nie mógł wydobyć głosu z gardła. Dopiero po dłuższej chwili zdołał pozbierać myśli. - Tylko kogoś w pańskim wieku stać na wytaczanie tak bezpodstawnych oskarżeń - powiedział w końcu. W głębi duszy świetnie wiedział, że napotkał godnego siebie przeciwnika. Edward Deravenel był zimny, przerażający w swej bezwzględności i bardzo 373
ambitny. Summers nagle z lękiem uświadomił sobie, że być może wszystko jest stracone, postanowił jednak stawić czoło wrogowi. Popełnił poważny błąd, wiążąc się z Margot Grant, ale nie brakowało mu odwagi. - Nie wytaczam bezpodstawnych oskarżeń - odezwał się Edward cichym niebezpiecznie głosem. - Mam dowody, że od pewnego czasu romansuje pan z panią Grant. - Wskazał ręką leżące przed nim teczki, ani na sekundę nie spuszczając oczu z twarzy Summersa. - Niejaki pan Clarence Turnbull, lokaj w domu pani Grant, złożył stosowne oświadczenie, odsłaniając łączący was związek, i to pod przysięgą! John Summers ciężko usiadł na krześle. Zabrakło mu słów na replikę. Był człowiekiem skończonym. - Oskarżam panów Jacka Beaufielda, Jamesa Cliffa i Philipa Deevera -ciągnął Edward, patrząc na Martina Rollinsa. Wszyscy trzej systematycznie okradali firmę Deravenels, odprowadzając na własne konta duże sumy z naszych kopalni diamentów w Indiach, kradli zresztą także i drogie kamienie. W sprawę tę zamieszany był także nieżyjący już Aubrey Masters. - To bardzo poważne oskarżenia! - zawołał wstrząśnięty Rollins. - Dysponuję dowodami na poparcie mojej tezy. Panowie 01iveri i Aspen, pracujący w dziale kopalń, natknęli się na tropy tego przestępstwa kilka miesięcy temu. Pan 01iveri wynajął wtedy pana Davida Westmoutha, zamieszkałego w Indiach specjalistę w dziedzinie przemysłu wydobywczego, ten zaś przedstawił nam wszystkie potrzebne dowody. Możemy natychmiast wystąpić na drogę prawną przeciwko trzem wymieniony pracownikom Deravenels. Pan Westmouth przebywa obecnie w Londynie... - Tylko spróbuj, chłoptasiu! - krzyknął James Cliff. - Z pewnością posłucham pańskiej rady - uśmiechnął się Edward. - Ja ze swej strony radziłbym panu zatroszczyć się o los pańskiego nieślubnego dziecka oraz kochanki, ponieważ pani Cliff raczej nie zechce tego zrobić. - Ty łotrze! - James Cliff zerwał się na równe nogi, rozwścieczony i najwyraźniej zdolny do wszystkiego. - Zapłacisz mi za to, draniu! - Bardzo wątpię - odparł cicho Edward. - Niewiele zdoła pan zdziałać za kratkami. Pan, panie Beaufield trafi tam nie pierwszy raz, prawda? Pańscy poprzedni pracodawcy także zamierzają wytoczyć panu proces... Natomiast pa374
na, panie Deever, czeka nie tylko sprawa kryminalna, ale także rozwodowa... Pana żona jeszcze dziś dowie się, że zdradza ją pan, i to z mężczyzną... Deever nie odpowiedział. Poderwał się zza stołu, szybkim krokiem, prawie biegiem dopadł do drzwi i opuścił salę. Przestraszony Beaufield podążył za nim, a po chwili z sali wyszedł także Cliff. Tylko John Summers przez chwilę stał nieruchomo, niezdolny ruszyć się z miejsca. Po paru minutach on także dołączył do kolegów, w pełni świadomy, że poniósł sromotną klęskę w starciu z Edwardem Deravenelem. Martin Rollins odchrząknął. - Panie Deravenel, wytoczył pan przerażające oskarżenia, przypisał straszne czyny ludziom, którzy od dawna pracują dla tej firmy... - zaczął ostrożnie. - Pracują dla siebie - sprostował Edward. Rollins zignorował ten komentarz. - Wyrażam nadzieję, że faktycznie dysponuje pan ważkimi dowodami na poparcie swoich zarzutów, w przeciwnym razie niewątpliwie znajdzie się pan w poważnych tarapatach. - Zapewniam, że posiadam odpowiednie dowody - rzekł spokojnie Edward. - Niepodważalne dowody... Kilku innych członków zarządu wie, że mówię prawdę, ponieważ pomogli mi zgromadzić te dowody. To oni uczciwie pracowali dla firmy Deravenels, w przeciwieństwie do frakcji Grantów, tego może być pan pewien. Rollins skinął głową. - Dziękuję, teraz jest pan wolny - powiedział. - Proszę przekazać mi dokumenty do przejrzenia. Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia wkrótce. - Serdecznie dziękuję panu za wysłuchanie mojej skargi - zakończył Edward. - Mam nadzieję, że za pana sprawą będę mógł nadal dobrze służyć firmie. Członkowie zarządu milczeli. Większość z nich była wstrząśnięta i przerażona nieoczekiwanym upadkiem ludzi, których tak długo znali i darzyli szacunkiem. Edward wstał, podszedł do Martina Rollinsa i wręczył mu plik tekturowych teczek, następnie opuścił salę, cicho zamykając za sobą drzwi. Żądam sprawiedliwości dla mojej rodziny, sprawiedliwości dla Lily i naszego dziecka, pomyślał, wracając do swego gabinetu. 382
Dokładnie tydzień później, 28 czerwca 1904 roku, Edward Deravenel otrzymał nominację na stanowisko głównego dyrektora firmy Deravenels. Urząd prezesa pozostał nieobsadzony do końca życia Edwarda, jedynego władcy Deravenels. Parę godzin później w sali jadalnej w londyńskiej siedzibie Deravenels Edward usiadł do wystawnego lunchu razem z matką, Meg, George em i Richardem, swoją Małą Rybką. Obecni byli także wszyscy dyrektorzy Deravenels, którzy wsparli Edwarda w bitwie o przejęcie kontroli nad firmą, a także jego najbliżsi, najgoręcej zaangażowani w walkę towarzysze Neville Watkins, jego żona Nanjohnny Watkins, Will Hasling oraz Amos Finnister. Na uroczysty lunch zaproszeni zostali również pozostali członkowie zarządu firmy; wszyscy oni ostatecznie jednogłośnie opowiedzieli się za Edwardem i teraz szczerze podziwiali swego pełnego charyzmy szefa. Nieco wcześniej na pamiątkę tego szczególnego dnia Edward wręczył Nevillebwi, Johnny emu, Willowi, Amosowi Finnisterowi i Alfredowi Oliveriemu okrągłe złote medaliony na złotych łańcuszkach. Awers zdobił rodowy emblemat Deravenelow - biała emaliowana róża i końska pęcina, rewers - wizerunek słońca. Wokół krawędzi awersu wygrawerowano motto Deravenelow: Wierność aż po wieczność. - Będę nosił go do śmierci, a nawet dłużej - oświadczył Johnny z nieco kpiącym uśmiechem. - I pomyśleć, że nawet nie próbowałeś uwieść zarządu, jak powiedział mi Oliveri. - Nie było sprzyjających okoliczności! - odparł, śmiejąc się, Edward. -Mogłem tylko rzucić się do gardła frakcji Grantów! - Najwyraźniej właśnie to zadziałało - rzekł Will, opierając dłoń na ramieniu przyjaciela. - Tak jest! - poparł go Neville. - Jestem z ciebie bardzo dumny, Ned, naprawdę bardzo dumny. Edward uniósł w toaście kieliszek szampana. - Za przyjaciół i przyjaźń! - powiedział. - Aż po grób! Margot Grant zabrakło słów. Stała nieruchomo, wpatrzona w Johna Sum-mersa, z wyrazem oszołomienia na twarzy. 376
- Chcesz mi powiedzieć, że po prostu uciekli z sali? - zapytała po paru sekundach. - Uciekli? - Tak, właśnie to chcę ci powiedzieć. Zachowali się jak spłoszone króliki. Byłem oburzony. - A ty? Co zrobiłeś? - Po paru chwilach także wyszedłem - przyznał z ciężkim westchnieniem. - Moja dalsza obecność nie miała najmniejszego sensu. Było jasne, że Deravenel wziął zarząd szturmem, że przekonał ich do siebie i swoich praw. Wszystko wskazywało też na to, że faktycznie dużo wie o Cliffie, Deeverze oraz Beaufieldzie i ma dowody na poparcie oskarżeń. Obawiam się, że miał wszystkie karty w ręku. - Och, co za głupcy! - wykrzyknęła Margot. Odwróciła się i usiadła na sofie przed kominkiem w salonie swojego domu przy Upper Grosvenor Street. John oparł łokieć na parapecie i uważnie popatrzył na kochankę, która odpowiedziała mu chłodnym spojrzeniem spod wygiętych w łuk czarnych brwi. - Przegraliśmy bitwę, ale to tylko bitwa - odezwał się Summers. - Wojna trwa nadal... - Odnoszę wrażenie, że wojna także dobiegła końca! - rzuciła ostro Margot. - Co teraz zrobimy? - Nie wiem... Powinniśmy wyjechać na weekend do Paryża, oderwać się od trudnych spraw, spędzić razem parę pięknych dni... Chez toi... Twarz Margot rozpromienił uśmiech. - Widzę, że ta perspektywa sprawia ci radość - rzekł John. - A mnie na myśl o kilku dniach tylko we dwoje kręci się w głowie... Co za szkoda, że dziś musimy zająć się problemami Deravenels... Moje stanowisko lada chwila zajmie Edward Deravenel i nic nie mogę na to poradzić. Z drugiej strony, Gran-towie posiadają znaczącą część udziałów w firmie, więc ktoś z naszej frakcji musi zasiadać w zarządzie. Będę musiał dokładnie przejrzeć statut firmy, sprawdzić kilka punktów. - Nie możemy pozwolić, aby Edward Deravenel zwyciężył... - zaczęła Margot. - Deravenel już zwyciężył, kochanie, chociaż mam nadzieję, że ten stan nie potrwa długo - przerwał jej. 377
Skinęła głową. - Musisz znaleźć jakiś sposób, aby... aby pozbawić go stanowiska głównego dyrektora, John... - Postaram się - odparł, siadając obok niej na sofie. - Co będzie z Henrym, kiedy wyjedziemy do Paryża? Nie możemy zostawić go samego, przecież wiesz. - Wiem, i to nazbyt dobrze! W tej chwili Henry całkiem nieźle czuje się w Ascot, a służba doskonale wie, jak się nim zająć. Wydam odpowiednie polecenia i wszystko powinno być w porządku... - Uspokoiłaś mnie. - Summers wstał. - Muszę jechać, skarbie... Chcę zebrać fakty, żeby w odpowiedniej chwili posłużyć się nimi.
CZĘSC TRZECIA WIELKIE POKUSY Edward i Elizabeth Uganiał się i za mężatkami, i za pannami, za szlachetnie urodzonym i prostaczkami, żadnej jednak nie musiał brać siłą. Dominie Mancini cMiała dobrą figurę, była średniego wzrostu, piękna, o długich, srebrzyście złocistych włosach i fascynującym uśmiechu. Alison Weir Ziemia nadal drży tam, Gdzie spotkały się Piękno i Piękno, A wiatr wciąż pachnie tam wspomnieniem, A w powietrzu nadal migoczą iskierki światła, I cienie wesołego śmiechu, Nie łzy, których pełne są łata Późniejsze... Późniejsze... Rupert Brooke
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY PIATY
Londyn, 1907 rok
Trwało wiosenne przyjęcie z tańcami we wspaniałej rezydencji lady Tillotson przy Berkeley Square. Z ogromnej sali balowej napływały dźwięki niezwykle modnego tańca cakewalk, granego przez wynajętą orkiestrę, a wśród gości panowała radosna, beztroska atmosfera. W ostatnich czasach nastrój ten opanował cały Londyn, głównie za sprawą króla Edwarda VII, którego szósty rok na tronie Anglii przebiegał wyjątkowo szczęśliwie. Londyn był największą ze wszystkich stolic, brytyjskie imperium rządziło światem i wszystko układało się doskonale. W pełnym uroku, pięknym salonie, sąsiadującym z salą balową, goście przechadzali się grupkami albo siedzieli na złoconych krzesłach, małych sofach i pufach, popijając szampana i rozmawiając pogodnie. W rogach salonu stały wysokie, strzeliste palmy w ciężkich, wielkich donicach z kremowej porcelany i wszędzie pyszniły się kwiaty - obfite bukiety lilii, peonii, róż, skupiska rododendronów i hortensji, wibrujące rozmaitymi odcieniami różu, bieli, fioletu i czerwieni, pięknie odcinające się na tle pokrytych kremowym jedwabiem ścian oraz kremowej boazerii ze złoceniami. Ich delikatny zapach przesycał powietrze i mieszał się ze znacznie mocniejszymi tonami perfum obecnych tu tego wieczoru eleganckich dam. Z sufitu zwisały dwa lśniące kryształowe żyrandole ze słynnej wytwórni Waterford, ściany zdobiły pasujące do nich kinkiety. Dzięki tak wspaniałemu oświetleniu panie mogły bez trudu szacować wzrokiem kreacje sąsiadek; wszystkie ubrane były w najmodniejsze suknie, zamawiane w największych domach mody Paryża i Londynu, i ozdobione imponującymi klejnotami. Panowie mieli na sobie świetnie skrojone smokingi i olśniewająco białe wy-krochmalone koszule z białymi muszkami i kamizelkami. 380
Kobieta w czerni uważnie rozejrzała się dookoła. Tylko ona wybrała suknię w ciemnym kolorze, wszystkie pozostałe panie zdecydowały się na pastelowe odcienie, tak odpowiednie na wiosnę. Dama w czarnej sukni nie zamierzała się tym przejmować - dobrze czuła się we własnym stroju, jak najbardziej odpowiednim dla niej. Odwróciła głowę w lewo i zobaczyła swego kuzyna Arthura Forrestera, który zmierzał ku niej, niosąc dwa kieliszki z szampanem. - Dziękuję, mój drogi - powiedziała cicho. - Mogę zostawić cię samą, tylko na parę sekund? - spytał, jak zwykle nienagannie uprzejmy. - Chciałbym wypalić cygaro na tarasie w towarzystwie Woodstocka i Hopkinsa, moich dwóch starych kolegów z Eton. Nie widziałem tych drani od kilku miesięcy. - Ależ oczywiście - odrzekła. - Jestem pewna, że lada chwila dopadnie mnie tu mama... Roześmiali się oboje i Arthur oddalił się w kierunku tarasu, wyraźnie spragniony rozmowy z dawnymi koleg ami. Widziała to wyraźnie, dostrzegła wesoły błysk w jego oku i lekki, sprężysty krok. Wygodnie usadowiona w głębokim, obitym kremowym welwetem fotelu, potoczyła wzrokiem po salonie, podziwiając niektóre suknie, oceniając inne jako mało szykowne i ozdobione zbyt dużą ilością biżuterii. Każda z pań pragnęła upodobnić się do królowej Aleksandry z jej rzucającymi się w oczy wąskimi naszyjnikami oraz długimi sznurami pereł i brylantów, los nie wszystkie jednak obdarzył smukłą, łabędzią szyją, jaką mogła się pochwalić monarchini. Kobieta w czerni uśmiechnęła się do siebie, nagle zadowolona, że zdecydowała się na prostą, pełną wyszukanej elegancji suknię. Dzięki swemu niepowtarzalnemu stylowi wyróżniała się z tłumu zaproszonych tu dziś dam. Zobaczyła go w chwili, gdy stanął w drzwiach. Jego pojawienie się wywołało spore zamieszanie. Rozglądał się chwilę po salonie, jakby z wahaniem, a mnóstwo ludzi natychmiast otoczyło go zwartym kołem, najwyraźniej chcąc przywitać go serdecznie i ufetować. Zastanawiała się, kto to taki. Był bardzo wysoki, szeroki w barach, w jasnym oświedeniu jego gęste wło390
sy połyskiwały srebrzyście. Zaskoczyła ją jego niezwykła męska uroda. Nigdy wcześniej nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Wszedł do pokoju pewnym, lecz lekkim krokiem, i od razu ruszył w stronę damy, którą najwyraźniej dobrze znał, ładnej brunetki siedzącej na sofie naprzeciwko kobiety w czerni. Elizabeth wciągnęła powietrze, z podziwem mierząc wzrokiem jego wysoką postać, którą teraz widziała jeszcze dokładniej. Był naprawdę rosły, nie miał jednak ani grama zbędnego tłuszczu; sprawiał wrażenie wybitnie sprawnego atlety. Znajdował się teraz bardzo blisko, zorientowała się więc, że jego włosy wcale nie są srebrzyste, tylko rudozłociste. Miał jasną karnację, różowobiałą i wyglądał trochę jak świeżo wykąpany chłopiec, w każdym razie tak wtedy pomyślała. Usiadł obok brunetki, kładąc jedno ramię na oparciu sofy. Jego prawa dłoń spoczęła na siedzeniu między nimi, palce otwarły się, rozluźniły. Miał piękne ręce o długich palcach. Przez głowę, ku jej ogromnemu zdumieniu, przemknęła jej myśl, że chciałaby poczuć te dłonie na swojej skórze. Zapragnęła go, zapragnęła go całego. Uczucie to było tak intensywne i realne, że jej twarz zalała fala gorąca. Zaczerwieniła się, chociaż już od lat nie zdarzyło się to ani razu. Musiał ubierać się w pośpiechu. Zauważyła, że prawy mankiet białej koszuli jest rozpięty i luźno wystaje z rękawa idealnie dopasowanego czarnego smokingu. Nachylił się w stronę brunetki i pocałował ją w policzek, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że powinien to zrobić, rozmawiał z nią jednak z ożywieniem, nie zwracając uwagi na innych gości, stojących w pobliżu i w oczywisty sposób pragnących zamienić z nim chociaż parę słów. - Co w ciebie wstąpiło, na miłość boską?! - syknął Anthony, brat Elizabeth, który nagle wyrósł przy niej jak spod ziemi. Gapisz się na tego faceta jak wieśniaczka... Przestań, kochanie! Elizabeth przeniosła spojrzenie na brata. - Kto to jest? - zapytała z zaciekawieniem. - Nie znam go... Anthony ściągnął brwi, wyraźnie zdziwiony. - Jesteś chyba jedyną kobietą w Londynie, a może i w całej Anglii, która go nie zna - mruknął. - To Edward Deravenel! Nie mów mi tylko, że o nim nie 382
słyszałaś, bo i tak ci nie uwierzę. Mogłabyś nabrać kogoś innego, ale nie mnie... Każdy wie, kim jest Deravenel, a przedstawicielki twojej płci z pewnością wiedzą o nim absolutnie wszystko. - Ach, więc to jest Edward Deravenel! Dobry Boże, myślałam, że jest znacznie starszy, po trzydziestce, może nawet czterdziestce! - Elizabeth zerknęła spod rzęs na mężczyznę, który wzbudził jej zainteresowanie. - Tymczasem ten tutaj wygląda na dwadzieścia parę lat. - Tak jest, ma dwadzieścia trzy lata - przytaknął Anthony. - Albo coś koło tego, nie dam głowy... Tak czy inaczej, jest bardzo młody. - Czytałam o nim w gazetach. Podobno wydaje bardzo eleganckie przyjęcia, chodzi na wszystkie wielkie imprezy i jest wybitnie towarzyskim zwierzęciem, czy tak? - Uśmiechnęła się leciutko. - Mówią też, że w interesach wykazuje się najprawdziwszym geniuszem, to prawda? - Nie mam pojęcia, kochana Lizzie. - Proszę, żebyś nie nazywał mnie tym zdrobnieniem! Wiesz, że go nie znoszę, a mama chyba jeszcze bardziej! Anthony zignorował jej uwagę. - To , czy Deravenel jest geniuszem biznesu, czy nie, nie ma w gruncie rzeczy znaczenia - powiedział. - W firmie ma bardzo inteligentnych ludzi, którzy pracują dla niego, nie brak mu też szczęścia, bo przecież zawsze może liczyć na wskazówki swego kuzyna Neville'a Watkinsa, a ten jest dziś prawdziwym gigantem przedsiębiorczości i chyba najpotężniejszym biznesmenem w kraju. Niektórzy mówią, że właściwie to Watkins zarządza Deravenels i dzierży ster firmy, a nie nasz młody przyjaciel. - Czy Edward Deravenel naprawdę jest twoim przyjacielem? - Elizabeth nie odrywała uważnego spojrzenia od twarzy brata. - Nie, niestety... Znamy się, ale tylko przelotnie. Kilka lat temu prowadziłem interesy z Deravenels, ale wtedy firmą rządziła inna gałąź rodziny, Grantowie. Od tamtej pory nie mam w zasadzie żadnych kontaktów z Deravenels, a szkoda... - Anthony odwrócił głowę. - Och, kochanie, widzę Agathę! - zawołał. - Obiecałem jej ten taniec, więc wybacz mi na razie, Lizzie. Mrugnął kpiąco, w pełni świadomy, że siostra naprawdę nienawidzi wszelkich zdrobnień swojego imienia, a zwłaszcza tego. 383
- Oczywiście, biegnij do niej, skarbie - mruknęła lekceważąco, siadając na fotelu. Teraz, gdy znowu została sama, ośmieliła się posłać jeszcze jedno spojrzenie w stronę Edwarda Deravenela. W tej samej chwili mężczyzna poruszył się, odsunął od ślicznej brunetki i bacznie rozejrzał po salonie. Jego oczy napotkały jej wzrok. Elizabeth wstrzymała oddech. Miał najbardziej błękitne oczy,jakie kiedykolwiek widziała. Zdumiewająco błękitne. Ku swemu wielkiemu zażenowaniu poczuła, że znowu rumieni się gwałtownie, nie dlatego, że przyłapał jej spojrzenie, lecz dlatego, że nagle skupił na niej całą swoją uwagę. Na jego twarz bardzo powoli wypełzł leniwy, prawie rozbawiony uśmiech. Przez długą chwilę Elizabeth nie była w stanie odwrócić wzroku. Gdy kątem oka dostrzegła zmierzającą ku niej matkę, szybko podniosła się z miejsca i poszła w przeciwnym kierunku, w stronę tarasu. Pchnęła duże drzwi i wyszła na zewnątrz. Taras był pusty. Najwyraźniej jej kuzyn i jego koledzy zdecydowali się na spacer po znajdującym się niżej ogrodzie. Chociaż kwietniowy wieczór był pogodny i miły, robiło się już chłodno i Elizabeth zrozumiała, że jeśli nie chce się zaziębić, powinna zaraz wrócić do salonu. Na razie było jednak ciepło, a zarumienione policzki wydały jej się gorące, gdy musnęła je palcami. Podeszła bliżej do balustrady i oparła dłonie na marmurowej poręczy, delektując się jej chłodem. Od strony ogrodu dobiegł chrzęst kroków na żwirowanej ścieżce i szmer rozmowy. Od razu rozpoznała głos Arthura. - Może i uczył się w Harrow, ale co z tego? Uważam, że Churchill to świetny chłop! Znakomicie radził sobie jako podsekretarz w Urzędzie Kolonialnym i najwyraźniej Campbell-Bannerman ma do niego absolutne zaufanie... - Słyszałem, że Campbell-Bannerman choruje - wtrącił Hopkins. - Kto ci to powiedział, na Boga? - zdenerwował się Arthur. - Ja - wyjaśnił Woodstock. - Mój ojciec przyjaźni się z premierem i to właśnie premier mówił mojemu staruszkowi, że prawdopodobnie w przyszłym roku zrezygnuje ze stanowiska... 393
- Dobry Boże! - wykrzyknął Arthur ze zdziwieniem. - Jeżeli premier faktycznie ustąpi, jego miejsce zajmie Asąuith... Nie ma nikogo innego, kto mógłby go zastąpić... - Wyborów nie będzie - oświadczył Hopkins zdecydowanym tonem. -W zeszłym roku liberałowie dorwali się do władzy i zamierzają się przy niej utrzymać. Churchill to szczęściarz. Dobrze wiedział, co robi, przechodząc na ich stronę... - Zaraz, zaraz, spokojnie! - przerwał mu Arthur, wyraźnie zirytowany. -Churchill przeszedł do liberałów, ponieważ przestała odpowiadać mu polityka torysów, i tyle! - Są tacy, którzy twierdzą, że zdradził torysów i swoją klasę... - powiedział Hopkins. - Jestem innego zdania - odrzekł Arthur nieco lżejszym tonem. - Chodźcie, moi drodzy, czas wracać do salonu! - Zaśmiał się. - Wypijmy jeszcze trochę bąbelków i poflirtujmy z paniami! - Chciałbym spokojnie dopalić cygaro - mruknął Woodstock. - Tam jest ławka, usiądźmy na chwilę, dobrze? Głosy zaczęły się oddalać. Elizabeth wychyliła się do przodu i odetchnęła głęboko. Ach, mężczyźni i ta ich polityka, pomyślała ze zniecierpliwieniem. Jakże mnie to wszystko drażni... Niestety, polityka to dla klasy wyższej nieodłączna część życia towarzyskiego. Z jej piersi wyrwało się lekkie westchnienie. Hopkins lubił się spierać, lecz ona przychylała się do opinii Arthura. Jej także Churchill wydawał się obiecującym politykiem. Ojciec zawsze bardzo go chwalił i powtarzał, że ten młody człowiek daleko zajdzie.
R_O_Z_D_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY SZÓSTY Parę chwil po wyjściu kobiety w czerni Edward odwrócił się do Vicky. - Wiesz, kto to był? - spytał. - Ta młoda dama, która siedziała naprzeciwko nas? Vicky potrząsnęła głową. - Nie mam pojęcia, zresztą, jeśli mam być szczera, to nie rozglądałam się dookoła, bo słuchałam ciebie, Ned. Przed twoim przybyciem widziałam piękną blondynkę, która siedziała w tamtym fotelu, ale... - Vicky przerwała i nagle parsknęła śmiechem. - Ach, jak mogłam zapomnieć! To nadal twoja wielka słabość, czyż nie? Blondynki... Nie możesz im się oprzeć, prawda? - A jakże! - przytaknął brat Vicky, podchodząc bliżej w towarzystwie Johnny'ego Watkinsa. - Sam już wcześniej zwróciłem uwagę na tę damę o dość uderzającej urodzie... Ja także nie wiem, kto to taki. - Zapytaj panią domu, Ned - zasugerował Johnny, uważnie przypatrując się kuzynowi. - Ta fascynująca blondynka nie zostałaby zaproszona, gdyby nie była kimś ważnym. Wiesz przecież, że droga Maude jest potworną snobką... Ned roześmiał się i wstał. - Przepraszam cię, Vicky... Widzę właśnie Maude, która rozmawia z lordem Gosfordem... Chyba pójdę za twoją radą, Johnny, i zagadnę ją o tę panią, co wy na to? Johnny teatralnie przewrócił oczami. - Wracaj szybko - powiedziała Vicky. - Obiecałeś mi następny taniec, pamiętaj! - Takiej okazji z pewnością nie przegapię! - odparł Edward z uśmiechem. 386
Elizabeth przyszła na przyjęcie Maude Tillotson, ponieważ sławna gospodyni była najlepszą przyjaciółką jej matki. Otrzymała zaproszenie jako jedna z pierwszych, a matka nalegała, aby przyjęła zaproszenie i towarzyszyła jej, Anthony emu oraz Arthurowi, który był ich bliskim kuzynem. Elizabeth od początku nie miała ochoty na tę wyprawę, teraz gorączkowo zastanawiała się, w jaki sposób niepostrzeżenie uciec i wrócić do domu. Tańce nie stanowiły dla niej żadnej atrakcji, nie mogła znieść tego tłumu i hałasu. Edward Deravenel wyprowadził ją z równowagi, zdenerwował. Muszę wyjść, zdecydowała w myśli, najlepiej już teraz. - Mam nadzieję, że nie zakłócam pani spokoju ani poważnych rozmyślań -dał się słyszeć łagodny męski głos. Elizabeth natychmiast pojęła, że to on, nie musiała nawet podnosić wzroku. Najdziwniejsze wydało jej się to, że w ogóle nie słyszała jego kroków. W końcu odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Edwardem Deravenelem. Czuła, że nagle zaschło jej w gardle i z trudem przełknęła ślinę. Był naprawdę wysoki i stał tuż przed nią, bardzo blisko... Przytłaczał ją swoją osobowością, charyzmą i męskością, które wydawały się emanować z niego mocną falą. Przez chwilę nie mogła wydobyć głosu z gardła i lekko oparła się o balustradę, wdzięczna losowi, że może to zrobić, gdyż kolana ugięły się pod nią i cała drżała wewnątrz. Wreszcie, słysząc otaczającą ich ciszę i zdając sobie sprawę, że mimo wszystko musi się odezwać, odchrząknęła. - Och nie, w niczym mi pan nie przeszkodził - powiedziała szybko. - Wyszłam na taras, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. - W środku rzeczywiście jest bardzo ciepło - przytaknął, patrząc na nią uważnie. Wiedział, że ma przed sobą prawdziwą piękność. Twarz była idealnie owalna, o wysokich kościach policzkowych i szerokim czole. Oczy, duże i szeroko rozstawione, miały jasny odcień błękitu, jasne brwi tworzyły cudowne łuki, a wargi miały niespotykanie zmysłowy zarys. Podobnie jak większość hołdujących modzie kobiet, włosy nosiła upięte wysoko na czubku głowy, opadające na czoło falą loków. Uwagę Edwarda przykuł właśnie kolor jej włosów, bardziej 396
srebrzysty niż złoty. Była średniego wzrostu, wystarczyło jednak szybkie spojrzenie, aby wzbudzić w nim podziw dla świetnej figury i pełnych, jędrnych piersi. Miała na sobie uderzającą w swej prostocie i niezwykle elegancką suknię z czarnego szyfonu oraz koronki, z kwadratowym dekoltem i rozcinanymi rękawami. Spódnica lekko falowała wokół niej, poruszana słabym wiatrem. Była to kreacja w nowym stylu, długa, powiewna i szeroka, bez jeszcze niedawno popularnej półtiurniury. Elizabeth lekko ściągnęła brwi. - Przepraszam bardzo, że tak się pani nachalnie przyglądam - powiedział szybko. - Proszę mi wybaczyć... Wydawało mi się po prostu, że chyba już się gdzieś spotkaliśmy. Nie spotkał jej wcześniej, nie miał co do tego cienia wątpliwości. Nigdy nie zapomniałby tak wielkiej urody, musiał jednak powiedzieć coś, cokolwiek, by przerzucić most nad dzielącym ich milczeniem. Powoli pokręciła głową. - Nie, nigdy się nie spotkaliśmy - odparła, wtórując jego własnym myślom. - Pamiętałabym, gdyby było inaczej. - Jestem Edward Deravenel - wyciągnął rękę. Odwzajemniła uścisk. Chwilę trzymał jej dłoń w swojej, a kiedy się zorientował, że trwa to zbyt długo, uwolnił ją. Elizabeth nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że skóra pali ją żywym ogniem. Ponownie zwróciła uwagę na jego rozpięty mankiet. - A pani? - spytał, pytająco unosząc brwi. - Elizabeth Wyland. - Bardzo mi miło panią poznać, naprawdę bardzo... - Skłonił się lekko i w tym momencie zauważył złotą ślubną obrączkę na jej palcu. - Na pewno jest tu pani z... z panem Wylandem, czy tak? - Tak, z moim bratem. To z nim rozmawiałam przed chwilą. Edward zmarszczył brwi, nieco zbity z tropu. - Jestem wdową, panie Deravenel - wyjaśniła cicho Elizabeth. - Byłam żoną pułkownika Simona Grattona, w służbie armii brytyjskiej... - Rozumiem... Ale wymieniła pani nazwisko Wyland... - Tak... - lekko wzruszyła ramionami. - To moje panieńskie nazwisko. Mój mąż został ranny w walkach z Burami i kiedy w 1900 roku wrócił z Afry388
ki do Anglii, nie był już tym samym człowiekiem co dawniej... Wojna zabiła w nim ducha. Bardzo się zmienił, cierpiał z powodu odniesionych ran i szoku. Zmarł kilka lat temu, w 1904. Moja matka uważa, że śmierć była dla niego wyzwoleniem z dotkliwych cierpień. - Bardzo mi przykro... Zechce pani przyjąć szczere wyrazy współczucia... Skłoniła głowę. - Dziękuję - szepnęła. - Więc tutaj jesteś, Elizabeth! - wykrzyknął Anthony Wyland, wychodząc na taras. - Wszędzie cię szukałem, mama chciałaby zamienić z tobą parę słów. Elizabeth odwróciła się do brata. - To jest pan Edward Deravenel - powiedziała. - A to mój brat, Anthony Wyland. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. - Nie jestem pewny, ale chyba się już spotkaliśmy, prawda? - odezwał się Edward. - Tak jest. Byłem wtedy z moim ojcem. Edward uprzejmie kiwnął głową i spojrzał na Elizabeth. - Dziękuję, że była pani uprzejma poświęcić mi parę chwil - rzekł, obdarzając ją olśniewającym uśmiechem. - Chciałbym zobaczyć się z panią w nieodległej przyszłości, naturalnie, jeśli pani pozwoli. - Z przyjemnością - odparła, czując, że nie zdoła oprzeć się pokusie. - Ma pan rozpięty mankiet, wie pan o tym? Zerknął na rękaw smokingu i uśmiechnął się lekko. - Mogłaby mi go pani łaskawie zapiąć? - Sięgnął do kieszeni, wyjął zdobioną lapis-lazuli spinkę i podał jej. - Bardzo proszę... Zawahała się na moment, po sekundzie wzięła jednak spinkę z jego dłoni. Podciągnął rękaw smokingu, aby mogła wygodnie zapiąć mankiet. - Przyjmuję wizyty przyjaciół codziennie o czwartej po południu - powiedziała, nie podnosząc oczu. Kiedy Edward po paru minutach wrócił do salonu, Vicky już na niego czekała, a orkiestra właśnie zaczynała grać walca. - I kim jest ta piękna blondynka? - zapytała, gdy wyprowadził ją na parkiet. 398
- Nie zdołałem mi się dowiedzieć - skłamał, nie mając pojęcia, dlaczego to robi. - Maude przeszła z Gosfordem do drugiego salonu, więc dałem sobie spokój - roześmiał się. - Zatrzymał mnie stary znajomy, dlatego tak długo to trwało... - zmyślił na poczekaniu, by wyjaśnić swoją nieobecność. Vicky powątpiewała w to usprawiedliwienie, ale nie miała ochoty dociekać prawdy. Ostatecznie to nie jej sprawa. Wiedziała, że od śmierci Lily Edward nie związał się na dłużej z żadną kobietą, chociaż niewątpliwie niejedna szczerze tego pragnęła. Jej brat Will nazywał przygody Neda „związkami cielesnymi". - Kobiety po prostu za nim szaleją - mawiał często. - Do tego stopnia, że zdaniem niektórych facetów Ned nigdy na długo nie wkłada spodni... Ja jednak znam innego Edwarda. Pracuję z nim na co dzień i wiem, że nasz przyjaciel haruje jak niewolnik, możesz mi wierzyć... Vicky nie wątpiła, że Will mówi prawdę. Ned był bardzo podobny do swego kuzyna Neville'a Watkinsa, który większość czasu spędzał w swojej firmie. Obaj walczyli z demonami, kierowani niezwykłą ambicją. Vicky lubiła Neville'a, ceniła jego poczucie honoru i galanterię, a Edwarda kochała jak jeszcze jednego brata, chociaż czasami nie do końca rozumiała jego postępowanie. Ned wymagał od siebie więcej niż od innych i naprąwdę bardzo ciężko pracował, a mimo to zasłużył sobie na opinię kobieciarza. Z drugiej strony, czy rzeczywiście było w tym coś złego? Skończył dwadzieścia trzy lata i pragnął żyć pełnią życia. Miał do tego prawo - był młody, wolny, świat leżał u jego stóp. Edward Deravenel miał pieniądze, pozycję i odpowiednie pochodzenie, nic więc dziwnego, że był bardzo pożądanym gościem na wszystkich wieczorkach tańcujących, kotylionach, balach, przyjęciach i innych wspaniałych imprezach towarzyskich, jakie organizowano w Londynie. Z powodu swego bogactwa, sukcesów, władzy i fascynującego uroku Ned był wymarzonym kandydatem na męża każdej dobrze urodzonej panny. Z powodu męskiej urody i opinii wspaniałego kochanka, był przedmiotem pożądania wszystkich kobiet, starały mu się przypodobać nawet starsze mężatki. Vicky nie dziwiła się, że był odrobinę zepsuty. - Grosik za twoje myśli, kochana Vicky... - odezwał się Edward, patrząc uważnie na siostrę przyjaciela, kobietę, którą darzył szczerą, serdeczną sympa390
tią. - Błądzisz myślami gdzieś daleko, pewnie w Nowym Jorku, bo przecież tam jest Stephen, prawda? - Tak... - uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Bardzo tęsknię za Stephenem, podobnie jak mała Grace Rose... - Kiedy twój mąż wraca do Londynu? - Za jakieś dziesięć dni, w najgorszym razie dwa tygodnie. A właśnie, po jego powrocie wydaję przyjęcie na cześć Grace Rose. Bardzo bym chciała, żebyś na nie przyszedł, Ned. Razem z Fenellą... - Dziękuję, z ogromną przyjemnością! Kogo jeszcze zamierzasz zaprosić? - Oczywiście Amosa... Grace uwielbia go całym sercem. - Dobry stary Finnister, najprawdziwsza sól tej ziemi... Wspaniały facet. Na pewno będzie też mój najlepszy przyjaciel, co? - Nie zapraszałam jeszcze Willa, ale zrobię to dzisiaj. Na razie poza tobą mówiłam o przyjęciu tylko Fenelli, która zawsze bardzo interesuje się Grace... - I zrobiła, co w jej mocy, żeby dowiedzieć się czegoś o przeszłości małej! -zaśmiał się Ned. - To zdumiewające, jaka uparta potrafi być Fenella! Kąciki ust Vicky uniosły się w lekkim uśmiechu. - To prawda. I jestem jej za to bardzo wdzięczna. Dokończyli taniec w przyjaznym milczeniu. Niedługo potem Edward znalazł Willa stojącego samotnie przy barze i sączącego szampana. - Masz okropnie ponurą minę - zauważył, podchodząc do przyjaciela. -Co się dzieje? - Brakuje mi Kathleen bardziej, niż przypuszczałem - wyjaśnił cicho Will. - Coś mi się wydaje, że w końcu zrobię ten nieodwracalny krok. Zamierzam się ożenić. - Powinieneś to zrobić - rzekł Edward, który całkowicie aprobował uczucie Willa do swojej kuzynki, Kathleen Watkins, siostry Neville'a i Johnny ego. -Kathleen cię uwielbia, przecież wiesz... Will skinął głową i nagle uśmiechnął się szeroko. - Może i wiem, ale miło mi to usłyszeć! - Nie wygłupiaj się, stary! Gołym okiem widać, co dziewczyna do ciebie czuje. 391
Will pociągnął łyk szampana, nie kryjąc radości. - Dowiedziałeś się, kim jest ta tajemnicza blondynka? - zagadnął. - Tak. - I co? - Will lekko ściągnął brwi. - Spotkało cię nieprzyjemne zaskoczenie, czy tylko mi się wydaje? - To Elizabeth Wyland. - Boże, tylko nie to! - Will się skrzywił. - Jej ojciec przyjaźnił się z Grantami, i to bardzo blisko, chociaż nie wiem, czy przyjaźń przetrwała ich ucieczkę do Francji. Tak czy inaczej, na pewno wiesz, że Wylandowie przez wiele, wiele lat prowadzili interesy z Grantami. - Ojciec powiedział mi kiedyś, że kontakty Wylandów z Deravenels trwają od ponad stu lat, więc to naprawdę długa historia. Poznałem jej brata. Sprawia wrażenie sympatycznego gościa. - Podobno jest najsympatyczniejszy z całej rodziny... - rzekł Will. - Elizabeth Wyland to fascynująca kobieta, stary... Jej urok dosłownie rzucił mnie na kolana, wierz mi. Muszę się z nią zobaczyć. Jest wdową, wiesz? - Jeszcze i to! Dlaczego zawsze musisz zakochiwać się w jasnowłosych wdowach?! Masz wyraźną słabość do takich dam, Ned! To niesamowite. Na dodatek pewnie jest trochę starsza od ciebie. - Całkiem możliwe. - Zafunduj sobie krótki romansik, krótki i słodki, a potem powiedz jej do widzenia! Elizabeth Wyland należy do wrogiego obozu, nie zapominaj o tym! Edward rzucił przyjacielowi dziwne spojrzenie, ale nie odpowiedział.
R O Z D CZTERDZIESTY SIÓDMY
Z
I
A
Ł
Strasznie mi przykro, Elinor, ale naprawdę muszę wracać do biura - powiedział Edward Deravenel, uśmiechając się do siedzącej naprzeciwko niego kobiety - Rozumiem, kochany, chociaż oczywiście jestem bardzo rozczarowana -zamruczała. - Sądziłam, że uda nam się spędzić tu spokojne popołudnie. Jesteśmy sami, jak wiesz, bo moja gospodyni ma dziś wolne. Moglibyśmy być... razem. - I ja tego chciałem, lecz niestety, dziś rano w firmie wydarzyło się coś, co wymaga mojej natychmiastowej interwencji. O trzeciej mam spotkanie. Elinor Burton kiwnęła głową. - Wiem, że zarządzasz ogromnym imperium biznesowym, mój drogi. Nie ma pojęcia, jak ty to robisz. - Nie robię tego sam, to pewne! - odparł z uśmiechem, wstając. - Dziękuję za lunch, był wspaniały! - Przygotowany przez delikatesy Fortnum & Mason... - zaśmiała się Elinor, wychodząc z Edwardem do holu swego niewielkiego domu w Belgravii. -Kiedy znowu się zobaczymy? - Spróbuję przyjechać na weekend w przyszłym tygodniu. - Chwycił ją w ramiona przyciągnął do siebie i namiętnie pocałował w usta. Przylgnęła do niego, z entuzjazmem odpowiadając na pocałunek. Oderwali się od siebie dopiero po dłuższej chwili. - Nie powinieneś był tego robić, Ned, to zbyt wielka pokusa - wyszeptała. Roześmiał się. Nie odrywał wzroku od ślicznej twarzy Elinor, podziwiał jej lśniące jasne włosy i orzechowe oczy, połyskujące złotem w tym oświetleniu. 402
- Och, jesteś najprawdziwszą pięknością... - rzekł półgłosem i znowu przytulił ją do siebie, nagle bardzo podniecony. Elinor odsunęła się, opierając obie dłonie o jego pierś. - Jesteś niepoprawny! - parsknęła śmiechem. - Nie teraz, najdroższy! Nie chcę ponosić winy za twoje spóźnienie na umówione spotkanie! - Zwykle najlepiej mi się myśli, kiedy jestem z tobą. - Rzucił jej promienny uśmiech i wyszedł. Po paru chwilach myślał już wyłącznie o interesach. Nagle przystanął w pół kroku. Przed oczami miał twarz Elinor. Nie był dziś dla niej szczególnie miły, a przecież była najpiękniejszą z kobiet, miłą i łagodną, uderzająco podobną do renesansowych madonn. Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w stronę domu Elinor. Kiedy w odpowiedzi na pukanie otworzyła drzwi, jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. - Edwardzie, kochany! - wykrzyknęła. - Zapomniałeś czegoś? Uśmiechnął się lekko. - Tak, na moment zapomniałem, ile dla mnie znaczysz, skarbie - rzekł. -Mogę wejść? - Oczywiście! Wybacz, nic nie rozumiem. Mówiłeś, że masz ważne spotkanie. - To prawda, ale jest dopiero piętnaście po pierwszej, bo lunch zjedliśmy bardzo wcześnie - odparł Ned. - Nieważne, chodźmy na górę, tak jak dopiero co chciałaś. Pocałował ją i mocno objęci ruszyli na piętro. Elinor miała na sobie luźną granatową jedwabną suknię z opuszczoną talią. - Możesz odpiąć guziki? - zapytała, kiedy znaleźli się w sypialni. Edward się roześmiał. Odpinając guziki, całował kark Elinor i jej piękne jasne włosy. Suknia opadła na podłogę. Kobieta odwróciła się i z uśmiechem zrobiła krok ponad lśniącymi fałdami materiału. - Jesteś prześliczna, najdroższa - wyszeptał Ned, delikatnie dotykając jej policzka. Twarz Elionor miała wyraz prawdziwej niewinności, w oczach malował się tylko spokój i miłość. Zapragnął jej od pierwszego wejrzenia, zafascynowany dobrocią i prostotą. Naturalnie długo mu się opierała, jako dobrze urodzona, 394
cnotliwa wdowa; musiał posłużyć się całym osobistym urokiem, w końcu skapitulowała i oddała mu się całym sercem. - O czym myślisz? - zapytała, patrząc mu prosto w oczy. - O tym, że opierając mi się tak długo, sprawiłaś, iż zapragnąłem cię tym mocniej. W każdej innej kobiecie uznałbym tę niechęć za grę, nigdy jednak nie wątpiłem w twoją szczerość. - Tak, nie udawałam wtedy, ale dziś cieszę się, że jesteśmy razem - odparła. -Jesteś dla mnie bardzo ważny. Chodźmy do łóżka, żebym mogła pokazać ci, jak bardzo. Elinor była gotowa. Całując ją i pieszcząc długie smukłe ciało, czuł, że staje się coraz bardziej gorąca i podniecona, więc wszedł w nią szybko, z łatwością. Otworzyła się na niego niczym kwiat i bijący z niej żar rozgrzał go jeszcze bardziej. Już nie mógł dłużej się wstrzymywać. - Teraz, Neli, teraz... - wyszeptał, przywierając wargami do jej szyi. Szczytowała, mocno w niego wtulona, wstrząsana dreszczem rozkoszy. Później długo leżeli obok siebie, objęci i rozleniwieni. - Przyjedziesz na wieś w ten weekend, prawda? - spytała nagle. - Tak. Gdzież indziej mógłbym chcieć przebywać, jeśli nie z tobą? - odparł. Wiedział, że z radością odwiedzi Elinor w jej wiejskim domu. Nie zamierzał traktować jej w lekki sposób. Edward był w swoim gabinecie już od pół godziny, kiedy do drzwi zapukał Will Hasling. - Ach, jesteś! - uśmiechnął się. - Dochodzi trzecia, więc najlepiej chodźmy już do sali konferencyjnej. Ołiveri i Aspen dołączą do nas za parę minut. Jak lunch? - Bardzo miło. Marsden to sympatyczny facet, ale nie wydaje mi się, żebyśmy mieli szansę robić z nim interesy. - Gdzie zjedliście lunch? W klubie Whites? - Nie, w jego klubie, Reform. Śpieszyło mu się, więc nie trwało to długo. Ned był zadowolony, że przed wizytą u Elinor umówił się z Marsdenem w jego klubie na drinka, ponieważ biznesowe spotkanie zapewniło mu alibi. Nikt nie wiedział o jego romansie z Elinor i oboje chcieli, aby tak pozostało, przynajmniej na razie. 395
- A przy okazji - ciągnął Will. - Neville sfinalizował już plany wyjazdu do Paryża i spotkania z Louisem Charpentierem. Dzwonił niedawno i mówił, że później przedstawi nam wszystkie szczegóły. Tak czy inaczej, wyjeżdża za parę dni. - Doskonale! To co, idziemy? Odkąd Edward został dyrektorem głównym Deravenels, Will pracował z nim jako osobisty asystent, ale zajmował się także ukochanym projektem Neda, który mieli właśnie przedyskutować. Alfredo Oliveri i Rob Aspen dołączyli do nich przy stole konferencyjnym. - Macie dla nas ważną wiadomość? - zagadnął Edward. - Może nie jest to rzecz pierwszej wagi, ale nasi informatorzy w Persji potwierdzili, że firma o nazwie Onpeg nadal tam działa i prowadzi wiercenia -rzekł Alfredo. - W Masjid-I-Sulaiman. - W południowo-zachodniej Persji - uściślił Rob Aspen. - Jeszcze nie natrafili na złoża, prawda? - Edward zmarszczył brwi. - Na razie nic się nie zmieniło, czy tak? - Kilka innych firm też już tam jest, lecz one wiercą w innych regionach Persji - odezwał się Will. - Moim zdaniem, powinniśmy zrobić to, co zawsze chciałeś zrobić - wysłać nasz własny zespół badawczy i przeprowadzić wstępne poszukiwania. - W takim razie zaplanujmy tę operację - zgodził się Edward, jak zawsze pewny siebie i swoich możliwości. Takie nastawienie do życia bardzo przydało mu się w ostatnich trzech latach. Sprowadził Deravenels na właściwą drogą, zapewnił firmie świetną przyszłość i naprawił wiele szkód, wyrządzonych w przeszłości przez często podejmujących błędne decyzje Grantów. Zamierzał uczynić Deravenels przedsiębiorstwem potężniejszym niż kiedykolwiek wcześniej. - Kto pojedzie do Persji? - spytał. - Może ty, Oliveri? Masz ochotę zobaczyć piaski perskiej pustyni? - Pojadę, jeżeli sobie tego życzysz. - Alfredo uśmiechnął się szeroko. -Wiesz, że uwielbiam przygody... - Mogę ci towarzyszyć! - rzekł Rob Aspen. - Zgłaszam się na ochotnika! - Ja także! - oświadczył Will. - Persja od dawna mnie fascynuje! 405
- O nie! - zaprotestował Edward. - Ty nie, Will! Musisz zostać w Londynie, niestety. No, dobrze, panowie, omówmy sprawę do końca. Sądzę, że w przyszłości ropa stanie się niezwykle pożądanym towarem, a my musimy mieć swój udział w odkryciu jej złóż. Potrzebne nam będą własne roponośne pola, bez nich nic nie zdziałamy. - W żadnym razie nie możesz wpuścić go do łóżka - powiedziała Jocelyn Wyland, obrzucając córkę twardym, ostrzegawczym spojrzeniem. - Ten człowiek ma reputację kobieciarza, chyba o tym wiesz. Jeżeli pozwolisz mu na zbyt wiele, bardzo szybko cię rzuci i tyle! - Nie mam zamiaru wdawać się w romans z Edwardem Deravenelem, mamo! Jak coś takiego mogło ci przyjść do głowy? - Bo gdybym była w twoim wieku, natychmiast poszłabym z nim do łóżka! - Ależ,mamo,naprawdę... Jocelyn Wyland uśmiechnęła się kpiąco. - Wiem, że sama sobie zaprzeczam, ale Edward Deravenel to niezwykły mężczyzna, któremu niewiele kobiet potrafi się oprzeć, nie sądzisz? Dlaczego ty miałabyś czuć i myśleć inaczej? - Masz rację, tyle że ja nie jestem idiotką - odparła spokojnie Elizabeth. -Nie pójdę z nim przecież do łóżka teraz, kiedy chcę za niego wyjść, bo taki jest mój cel. Nie zadowoli mnie nic, tylko małżeństwo... Jocelyn z dumą popatrzyła na najstarszą córkę. - Cieszę się, że masz do tej sprawy właściwy stosunek. Seks to seks, może być bardzo przyjemny, oczywiście z odpowiednim mężczyzną, my jednak gramy o wyższą stawkę, moja droga. Nie zapominaj, że jesteś wdową z dwoma małymi synkami i niewielkim dochodem z majątku po Simonie. Twój ojciec i ja będziemy cię wspierać, abyś mogła żyć na poziomie, na jaki zasługujesz, ale mam nadzieję, że uda ci się dobrze wyjść za mąż. - Wiem, mamo, i nie zawiodę cię. Umiem trzymać w ryzach moje emocje... Moje uczucia. - Jesteś wielką pięknością i większość mężczyzn zrobi wszystko, aby cię zdobyć, ale tobie wolno zaakceptować tylko tego, który włoży ci złotą obrączkę na palec! 397
Elizabeth kiwnęła głową, wstała i przeszła przez niewielki salon swojego domu przy Cadogan Square. Długą chwilę stała przy oknie, wpatrując się w zielony skwer i myśląc o Edwardzie Deravenelu. - Widziałam go tylko trzy razy - odezwała się. - Raz na przyjęciu, a dwa razy tutaj, kiedy przyszedł na herbatę. - Nigdzie cię nie zaprosił, skarbie? - Jocelyn lekko ściągnęła brwi. - Do opery? Na koncert? Albo może na kolację do Ritza? Odkąd w zeszłym roku otworzono ten hotel, stał się chyba najpopularniejszym miejscem spotkań ludzi z towarzystwa. - Nie, nigdzie mnie nie zaprosił. - Bardzo dziwne... No, ale jak zachowywał się, kiedy wpadł na herbatę? Co mówił? Jak przebiegło wasze spotkanie? Elizabeth patrzyła na matkę, zastanawiając się, czy powiedzieć jej prawdę. Wreszcie podjęła decyzję. - Rozmawiał ze mną bardzo serdecznie, próbował uwodzić, pocałował mnie w policzek, potem w usta - wyznała szczerze. - Próbował mnie dotykać, ale oparłam mu się. Jocelyn zawsze potrafiła otwarcie rozmawiać z najstarszą córką, chociaż z młodszymi dziećmi raczej jej się to nie udawało. - Czy był zdenerwowany? - spytała przyciszonym głosem. - Podniecony? Elizabeth przytaknęła. - Bardzo, szczególnie pod koniec drugiej wizyty. Wyszedł stąd mocno rozdrażniony, ponieważ za wszelką cenę usiłował mnie zdobyć i posiąść. - Poniósł porażkę i dlatego nie mógł zapanować na frustracją - mruknęła Jocelyn. - Tak mi się wydaje. Nazwał mnie kusicielką. Jocelyn parsknęła śmiechem. - Więc kuś go nadal, skarbie, ale nie dopuszczaj do siebie! Znam takich jak on! Mężczyzna, który nie może oprzeć się urokowi kobiety, jest jak owad -szybko przenosi się na świeży kwiatek, kiedy poprzedni go znudzi... Elizabeth zawtórowała matce, rozbawiona tym porównaniem. - Zakochałam się w nim bez pamięci - przyznała po chwili. - Panuj nad sobą, kochanie. Zachowaj miłość na później, na miesiąc miodowy! Do nocy poślubnej nie dawaj mu tego, czego pragnie, słyszysz? 407
- Tak... Obiecałam ci przecież... - Czy po tej drugiej wizycie próbował spotkać się z tobą znowu? - Dziś rano przysłał krótki list. - Elizabeth spojrzała na stojący na kominku zegar. - Będzie tu za kilka godzin. Między szóstą i siódmą... - Zaprosił cię na kolację? - Nie, napisał tylko, że wpadnie na drinka. - Doskonale - oznajmiła Jocelyn. - Jeżeli będzie chciał zjeść z tobą kolację, powiedz, że nie możesz. Wolałabym, żebyś na razie nie pokazywała się z nim publicznie, kochanie. Edward Deravenel to pierwsza partia w Londynie, więc nie życzę sobie, aby ludzie myśleli, że zrobił z tobą, co chciał, i wkrótce cię rzuci. Musimy zabezpieczyć cię na wypadek, gdyby nic nie wyszło z naszych małżeńskich planów, chyba rozumiesz... - Rozumiem. - Mam nadzieję, skarbie. Twoja przyszłość zależy od twojej cnotliwości, pamiętaj.
R O_Z_D_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY ÓSMY
Yorkshire
Rezydencja Thorpe Manor należała do najpiękniejszych w Yorkshire. Dom miał przepiękne proporcje, prostą, pozbawioną zbędnych zdobień fasadę, mnóstwo okien, dwie wieże z kremowymi kopułami oraz lśniącymi iglicami i stanowił wspaniały przykład architektury późnego okresu elżbietańskiego. Wzniesiono go z wydobywanego w okolicy jasnoróżowego kamienia, okna i drzwi obramowano kremowym piaskowcem, co nadawało całości wyraz pełen uroku i pogody. Dom usytuowany był na terenie ogromnego parku, w którym nie brakowało zielonych polanek, rozłożystych figowców i dębów, kwietników, ogrodów różanych otoczonych murami oraz ozdobnych stawów. Po stawach pływały łabędzie, a po trawnikach dumnie przechadzały się eleganckie pawie, podobne do barwnych strażników, pilnujących starego domostwa. Posiadłość Thorpe Manor od wieków znajdowała się w posiadaniu rodziny Wat-kinsów; Neville otrzymał ją w prezencie od ojca zaraz po ślubie z Nan i od tej pory oboje bardzo często i chętnie spędzali czas w swojej wiejskiej rezydencji. Dziś dom tętnił życiem. Wszędzie kręcili się służący, ogrodnicy napełniali wazony różami i innymi kwiatami, kucharze przygotowywali w kuchni wspaniałe dania, a specjaliści od organizacji bankietów ustawiali małe złocone krzesła wokół okrągłych stołów na długim tarasie i poprawiali różowe obrusy z or-gandyny. Za kilka godzin w prywatnej kaplicy na terenie posiadłości Kathleen Watkins, siostra Neville'a, miała poślubić Willa Haslinga. Rodzinę oraz innych gości zaproszono potem na letnie przyjęcie w ogrodzie. Była to cudowna czerwcowa sobota, idealny dzień na ślub i wesele. 400
Will Hasling stał w swojej sypialni i z niepokojem patrzył na Edwarda. - Jesteś pewny, że mój fular jest równo zawiązany? - zapytał. - Dobrze wyglądam? - Nigdy nie wyglądałeś lepiej, staruszku! - rzekł z uśmiechem Ned. - Gdybym był kobietą, wyszedłbym za ciebie bez chwili wahania! - Bądźże poważny! - wykrzyknął Will ze zniecierpliwieniem, nie kryjąc zdenerwowania. - W porządku, będę poważny. Naprawdę nigdy nie wyglądałeś lepiej - zapewnił go Ned. - Wysoki, przystojny i elegancki, to ostatnie głównie dzięki krawcom z Saville Row! Przestań się tak irytować, bo nie masz powodu, wszystko to tylko przedślubne nerwy, i stój spokojnie, żebym mógł wpiąć ci różę do butonierki... Kiedy biała róża znalazła się na swoim miejscu, Edward podał przyjacielowi drugi kwiat. - Teraz ty przypnij mi moją - poprosił. Obaj mężczyźni mieli na sobie eleganckie, idealnie skrojone czarne fraki, spodnie w paski i białe kamizelki. Fałdy fularów z miękkiego szarego jedwabiu przytrzymywały duże perłowe spinki. Will zrobił krok do tyłu i zmierzył Edwarda uważnym spojrzeniem. - Ja także wyszedłbym za ciebie bez chwili wahania, gdybym był kobietą! -zażartował. Zgodnie wybuchnęli śmiechem. - Przeszkadza ci, że Neville będzie w Paryżu w tym samym czasie, gdy ty i Kathleen będziecie spędzać tam miesiąc miodowy? - zapytał Ned. Will obojętnie wzruszył ramionami. - Raczej nie... Tak czy inaczej, zatrzymamy się tam tylko na parę dni, w drodze na Lazurowe Wybrzeże - odparł. - I pewnie w ogóle nie zobaczymy się z Neville'em, który większość czasu poświęci na spotkania z Louisem Charpentierem... - Tak, to prawda - rzekł Ned. - Będzie finalizował umowę o przejęciu należących do Charpentiera przędzalni jedwabiu w Lyonie... Słysząc brak zainteresowania w głosie przyjaciela, Will lekko zmarszczył brwi. - Nie widzę w tobie szczególnego entuzjazmu - zauważył. 410
- Bo cała ta sprawa niewiele mnie obchodzi, stary. Wiem, że Charpentier ma we Francji potężne imperium biznesowe, które Neville koniecznie chce dla nas zdobyć, ale nasza własna firma ma się dziś doskonale i raczej niepotrzebne nam te francuskie zdobycze. Dużo bardziej interesuje mnie ropa. Cieszę się, że razem z Oliverim i Aspenem wysłaliśmy do Persji zespół geologów. Mam nadzieję, że uda nam się odkryć złoża. Ten projekt to moje ukochane dziecko... - Zawsze mówiłeś, że ropa naftowa to przyszłość, a ja całkowicie się z tobą zgadzam. - Will z przekonaniem pokiwał głową. - Może powinniśmy się wybrać do Persji we dwóch, kiedy wrócę z miodowego miesiąca... - Może... W tej chwili, jak wiesz, mam pełne ręce roboty. W przyszłym miesiącu przyjeżdżają ci Amerykanie, którzy chcą na pniu sprzedać nam swoje plantacje bawełny. Czuję, że powinniśmy je kupić, to bardzo sensowne posunięcie. Przerwało im lekkie pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł Johnny Watkins, również uderzająco elegancki we fraku. - Więc tu jesteś! - uśmiechnął się do Neda. -1 masz tacę z białymi różami, tak? Daj mi je, bo inni jeszcze nie zdążyli sobie przypiąć! - Róż wystarczy dla wszystkich - rzekł Ned. - Jest nawet jedna dla Richarda, mój drogi... Nie chcę, żeby moja Mała Rybka poczuła się mniej ważna niż reszta towarzystwa... - A co z George em? - Will rzucił przyjacielowi ostrzegawcze spojrzenie. -Nie chcemy chyba, żeby właśnie dzisiaj urządził piekielną awanturę, prawda? - Masz rację, staruszku! - odparł spokojnie Ned. - Oto róża dla George'a... Ostatnio George przysparzał coraz więcej kłopotów. Wciąż miał coś komuś za złe i łatwo wybuchał złością. Zmienność nastrojów chłopca mocno niepokoiła Neda, który właśnie skończył przypinać białą różę do fraka Johnny ego. - Mam nadzieję, że nosisz tę drugą białą różę - rzucił. Johnny uśmiechnął się, jego jasnoszare oczy zabłysły. - Nigdy jej nie zdejmę, mój drogi - powiedział. - Będę nosił ją do dnia śmierci i jeszcze dłużej... - Ujął tacę z kwiatami i ruszył do drzwi. - Muszę teraz zejść na dół i trochę uporządkować ten tłum... Will patrzył chwilę w ślad za wychodzącym Johnnym, potem szybko odwrócił się do Neda. 402
- Czy Johnny pytał cię o tę blondynkę, na którą zwróciłeś uwagę u Maude Tillotson? - zagadnął. - Nie... - Ned lekko zmrużył oczy. - Dlaczego miałoby go to interesować? - Powiem ci tylko, że pytał o nią mnie, i to niedawno. Chciał wiedzieć, czy odkryłeś, kto to taki, a ja okłamałem go, chociaż naprawdę nie wiem, czemu to zrobiłem. Poczułem po prostu, że lepiej nie mówić mu, iż chodzi o jedną z Wy-landów. Neville nigdy nie darzył ich sympatią, ma podejrzliwy stosunek do tej rodziny, oczywiście z powodu ich długotrwałej przyjaźni z Grantami... - Dzięki, że mnie osłaniasz, Will, ale chyba niepotrzebnie się troszczysz! Nie widziałem jej ostatnio, to znaczy po tym, jak byłem u niej z wizytą mniej więcej dwa tygodnie temu. Okazała się mało... mało chętna do współpracy, tak to nazwijmy. Nie chciała obdarzyć mnie swoimi względami, więc się wycofałem. Za dużo kłopotu - wdowa z dwoma synami, chyba rozumiesz. - Jasne! Znowu zapukano do drzwi i do pokoju zajrzała radośnie uśmiechnięta Vicky. - Przysłano mnie po pana młodego i jego drużbę - powiedziała. Wyglądała przepięknie w jasnoniebieskiej sukni. Razem z Fenellą Fayne pełniła honory mistrzyni ceremonii. - No, może trochę rozminęłam się z prawdą, kochani - wyznała. - Zgłosiłam się sama, wyłącznie po to, aby dać wam obu buziaka. - Podeszła do brata. - Chciałam też jeszcze raz życzyć ci dużo szczęścia, Will... Obyś był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, mój drogi. Podobnie jak jej bracia, Kathleen Watkins była bardzo podobna do ciotki Cecily Deravenel. Uroda Kathleen była uderzająca - burza rdzawych włosów, jasnoszare, przejrzyste duże oczy i szczupła twarz o regularnych, arystokratycznych rysach. Idąc główną nawą małej kaplicy, wsparta na ramieniu brata Neville'a, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej życie dopiero się rozpoczyna. Zakochała się w Willu, gdy miała szesnaście lat, teraz jej marzenia miały stać się rzeczywistością - kaplicę opuści już jako żona ukochanego człowieka. Będzie należała do niego, a on do niej. Will będzie jej mężem... Serce Kathleen mocno biło z radości. Will czekał na narzeczoną przy ołtarzu i myślał, że jeszcze nigdy nie wyglą403
dała tak pięknie. Gdy patrzył, jak wolnym krokiem zbliża się ku niemu, z każdą chwilą coraz bardziej się uspokajał. Ogarnęło go uczucie bezpieczeństwa i pewności siebie. Wiedział, że dokonuje właściwego wyboru, wiążąc się z tą wyjątkową młodą kobietą, na dobre i na złe. Ned lekko ścisnął jego ramię, on zaś szybko spojrzał na przyjaciela i kiwnął głową. - Wszystko w porządku... - szepnął, odpowiadając na pytanie, malujące się w oczach Neda. Edward Deravenel był spokojny i rozluźniony. Cieszył się szczęściem Willa, świadomy, jak bardzo przyjaciel pragnął tego małżeństwa. Will miał szczęście, że znalazł odpowiednią osobę, która w pełni odwzajemniała jego gorące uczucie. Obserwował kuzynkę Kathleen, zmierzającą do ołtarza w obłoku białej koronki i satyny. Mała tiara na głowie ozdobiona była perłami i kwiatami pomarańczy, a tiulowy welon stanowił przepiękne obramowanie dla subtelnej twarzyczki. W ręku niosła wspaniały bukiet białych róż, frezji, gardenii oraz storczyków i gdy się zbliżyła, Edward poczuł cudowny zapach świeżych kwiatów. Za panną młodą kroczyły dwie mistrzynie ceremonii, Vicky i Fenella, za nimi druhny - siostra Edwarda Margaret, córki Neville'a Isabel i Anne, a na końcu, z koszykiem pełnym płatków kwiatów Grace Rose. Wszystkie młode damy ubrane były w suknie z jasnoniebieskiego jedwabiu; kolor ten w szczególny sposób podkreślał urodę i wdzięk małych dziewczynek. Znad wejścia do kaplicy odezwały się organy i samotny, strzelisty sopran zaczął śpiewać: O, doskonała Miłości, która przenikasz wszelką ludzką myśl, Klękamy w uwielbieniu przed Twoim tronem. Błagając dla nich o miłość, która nie zna końca, Uczucie, jakim Ty połączysz ich na zawsze... Neville i Kathleen zatrzymali się przed ołtarzem. Organy ucichły i przed narzeczonymi stanął proboszcz parafii Watkinsów. Ned wsunął rękę do kieszeni, sprawdzając, czy na pewno ma ślubne obrączki. Były na miejscu, bezpieczne. Znowu ogarnął go uroczysty spokój. Ceremonia ślubna właśnie się rozpoczynała. 413
Satyna i koronki. Płatki kwiatów i konfetti. Śmiech i łzy. Absolutne szczęście i radość. Szampan w wysokich kryształowych kieliszkach. Blask słońca. Ustawione w cieniu drzew krzesła. Muzyka. Mozart i Brahms. Tradycyjne melodie angielskie i popularne piosenki. Olśniewający ludzie. Piękne stroje, błysk drogich kamieni... Goście rozmawiali, śmiali się, spacerowali. Przyjęcie okazało się wielkim sukcesem, Ned nie miał co do tego cienia wątpliwości. Mimo to zapragnął oddalić się, usiąść w spokojnym miejscu, zastanowić się. W jego głowie kłębiło się tyle myśli... Szedł szybko, lawirując między roześmianymi ludźmi. Po szerokich kamiennych stopniach wbiegł na mniejszy taras, na którym ustawiono wygodne plecione białe krzesła i dwuosobowe sofy. Usiadł i w tej samej chwili dostrzegł matkę, zmierzającą w jego kierunku. Podniósł rękę i nagle zauważył Vicky, która powoli szła przez trawnik w tę samą stronę, trzymając za rękę Grace Rose. Czekał na matkę przy schodach, z szerokim uśmiechem na twarzy. - Kathleen wyglądała prześlicznie... - odezwała się Cecily. - Piękna ceremonia, prawda, Ned? - O, tak, bardzo piękna i wzruszająca... Grace Rose uwolniła rączkę z dłoni Vicky i pobiegła ku nim po trawie. Ned przykucnął, wyciągając ramiona do małej. - Witaj, Grace Rose - powiedział cicho. - Świetnie spisałaś się jako druhna... - Naprawdę, wujku Nedzie? - spytała z uśmiechem. - Naprawdę! Grace odwróciła się do Vicky. - Słyszałaś, mamo? Słyszałaś, co powiedział wuj Ned? - Słyszałam, skarbie, oczywiście! Chodźmy teraz na chwilę do środka, dobrze? - Vicky uśmiechnęła się do Cecily. - Dzień dobry, pani Deravenel... Wspaniała ceremonia, prawda? - Tak, moja droga... - Cecily uważnie popatrzyła na dziewczynkę. - Więc to ty jesteś Grace Rose? - Tak, to ja... - mała dygnęła wdzięcznie. - Miło mi cię poznać, Grace Rose... 405
- Mnie także... - odpowiedziała dziewczynka nieśmiało. Chwyciła rękę Vicky i obie ruszyły w kierunku szeroko otwartych tarasowych drzwi. Cecily Deravenel przyglądała im się chwilę, następnie odwróciła się do Edwarda. - To córeczka Vicky, czy tak? - zagadnęła. - To długa historia - odparł Edward. - Usiądźmy, to wszystko ci opowiem... Opowiedział matce, jak Amos znalazł Grace na ulicy i przyniósł ją do Had-don House, wspomniał też o akcie urodzenia, ukrytym w oprawie fotografii. Cecily wyprostowała się i ściągnęła brwi. - Więc Vicky dowiedziała się, kim byli rodzice dziewczynki! - zawołała. -Co za zaskakująca historia! - Odkryła, kim była jej matka. Nazwisko ojca nie figurowało w akcie urodzenia. - W takim razie Grace Rose jest dzieckiem nieślubnym... - Cecily powoli pokiwała głową. - Co zawierała druga kartka? - Nazwisko ojca. - I któż to taki? - J a -
R_O_Z_p_Z_I_A_Ł CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY Cecily w milczeniu wpatrywała się w syna. Jej twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu. - Nie wyglądasz na zaskoczoną, mamo - odezwał się w końcu Edward. - Jestem zaskoczona, chociaż chyba niezupełnie. Kiedy zobaczyłam to dziecko, idące za druhnami przez kaplicę, uderzyło mnie wasze niezwykłe podobieństwo, a przecież wtedy nie wiedziałam nawet, kim jest mała. Potem, gdy razem z Vicky pojawiła się na tarasie i ty przywitałeś się z nią w tak czuły sposób, pomyślałam, że... - Cecily z westchnieniem potrząsnęła głową. - Wybacz mi, ale przyszło mi do głowy, że chyba miałeś romans z Vicky, a Grace Rose jest owocem tego związku. - Mamo, jak mogłaś tak pomyśleć? Vicky jest mężatką, na miłość boską! - Czy więzy małżeńskie twoich wybranek kiedykolwiek stanowiły dla ciebie przeszkodę? - Cecily popatrzyła na syna spod lekko uniesionych brwi. - Mój Boże, muszę naprawdę mieć okropną reputację. - Nie nazwałabym tego w ten sposób. Zdaje się, większość mężczyzn szczerze ci zazdrości, a kobiety... Cóż, lepiej zostawmy tę kwestię w spokoju. Im mniej będziemy mówić o kobietach i ich życiu seksualnym, tym lepiej. Edward zaśmiał się cicho. - Jesteś wyjątkową osobą, mamo - rzekł po chwili milczenia. - Nie masz sobie równych. - Więc kim jest, czy raczej była, matka Grace Rose? Bo chyba nie żyje, prawda? - Tak, to prawda, w każdym razie tak sądzimy. Fenella również jest tego zdania, ale tu wybiegam już chyba za daleko. Pozwól, że wszystko ci spokojnie opowiem. Matką Grace była Tabitha Jones, żona dyrygenta chóru kościelnego 416
w Scarborough. Poznałem ją, kiedy... - Edward przerwał na moment i lekko zacisnął usta. - Kiedy byłem bardzo młody. Połączyło nas uczucie, lecz Tabitha się obawiała, że zostaniemy przyłapani i szybko zniknęła z mojego życia. Jakiś czas potem spotkałem ją znowu, przypadkiem, w Whitby. Była już wtedy wdową i przeprowadziła się do Whitby, aby zamieszkać ze szwagierką, niezamężną siostrą jej zmarłego męża. Toby James zostawił ją bez grosza przy duszy. - A ty związałeś się z nią znowu, czyż nie? To chcesz mi powiedzieć? Edward spojrzał matce prosto w oczy i skinął głową. - Tak... Cecily zmarszczyła brwi, nie kryjąc dezaprobaty. - Przecież musiałeś być wtedy bardzo młody. Ned przygryzł wargi, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. - W pierwszym okresie naszej znajomości, gdy Tabitha mieszkała w Scarborough, miałem trzynaście lat - wyznał. - Mogę szczerze powiedzieć, że to raczej ona uwiodła trzynastoletniego chłopca. Później, gdy spotkałem ją w Whitby, byłem już o rok starszy. Chociaż wstrząsnęło nią odkrycie, jak młody był Edward, gdy poznał tajniki życia seksualnego, miała świadomość, że jej najstarszy syn różni się od większości mężczyzn. Zawsze wysoki i silny, już jako trzynastoletni chłopiec był bardzo dojrzały, poza tym sprawiał wrażenie starszego, nie tylko z wyglądu, ale i sposobu bycia. Inni chłopcy w jego wieku sprawiali przy nim wrażenie dzieciaków. Położyła dłoń na ramieniu Edwarda i pochyliła się do przodu. - Ile miałeś lat, gdy Grace Rose przyszła na świat? - zapytała łagodnie. - Piętnaście. Ze wszystkich sił starałem się pomagać Tabicie, wierz mi. -Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. Niewiele mogłem zrobić, bo nie miałem pieniędzy, ale zawsze, gdy do niej jeździłem, a odwiedzałem ją bardzo często, prosiłem Kuchcię o przygotowanie kosza na piknik. Można powiedzieć, że w czasie ciąży zaopatrywałem Tabithę w jedzenie... Cecily na chwilę zamknęła oczy. Zastanawiała się, dlaczego dzieci prawie nigdy nie przychodzą do rodziców ze swoimi problemami, niezależnie od wagi tych kłopotów. W głębi serca znała odpowiedź na to pytanie. Młodzi ludzie bali się zwierzać starszym i zwykle ich obawy znajdowały potwierdzenie. Gdyby 408
Ned powiedział wtedy jej i Richardowi o swoim związku z Tabithą, niewątpliwie oboje podjęliby decyzję o wysłaniu go do szkoły z internatem. Właśnie dlatego sam zmagał się z trudną sytuacją. - Dobrze się czujesz, mamo? - spytał Ned, patrząc na nią z niepokojem. - Tak, nic mi nie jest... - odparła cicho Cecily. Uważnie wpatrywał się w jej twarz. - Starałem się zachować odpowiedzialnie, chyba mnie rozumiesz... Skinęła głową. - Co było później, gdy dziecko przyszło na świat? - zapytała. - Jeśli pamiętasz, to zaraz po swoich piętnastych urodzinach zachorowałem na bronchit i przez parę tygodni nie wychodziłem z domu. Kiedy w końcu wróciłem do zdrowia, natychmiast pojechałem do Whitby, ale Tabithy już tam nie było. W jej domku mieszkali obcy ludzie. Zacząłem wypytywać sąsiadów, co się stało, i dowiedziałem się, że szwagierka Tabithy umarła, a ona wyjechała do Londynu. To wszystko... - Ach, tak... Musiałeś się bardzo niepokoić, prawda? - Oczywiście... Powtarzałem sobie jednak, że Tabitha ma dwadzieścia parę lat i jest osobą samodzielną. Myślałem, że pojechała do przyjaciółki, ponieważ mówiła mi kiedyś, że jedna z jej najbliższych szkolnych koleżanek mieszka w Chelsea... - I wtedy wróciłeś do swojego codziennego życia? - Cecily pytająco uniosła brwi. - Tak. Nic więcej nie mogłem zrobić. - A po paru latach spotkałeś swoje dziecko... Z Vicky... - Tak... - westchnął Edward. - Od razu zwróciłem uwagę na wygląd Grace Rose, podobnie jak Will, chociaż nigdy o tym nie rozmawialiśmy... Will nie zapytał, czy to moje dziecko... - A Vicky? Nie dostrzegła zastanawiającego podobieństwa? - Chyba tak, ale przecież okoliczności towarzyszące pojawieniu się Grace Rose były takie dziwne... Finnister znalazł ją w Whitechapel, ukrywającą się w jakimś ciemnym zaułku i pewnie to zmyliło wszystkich, w każdym razie tak mi się wydaje... Kto mógłby wpaść na pomysł, że to moja córka? Vicky doszła do wniosku, że nasze podobieństwo to czysty przypadek, tak mi później powiedziała... 418
- Ale po znalezieniu aktu urodzenia i zapisanej przez Tabithę wiadomości wszystko stało się jasne, czy tak? - O całej sprawie od początku wiedziało tylko sześć osób - Vicky, Stephen, Fenella, Finnister, Will i ja. Tabitha wymieniła mnie w liście jako ojca dziecka i prosiła, aby ktoś się ze mną skontaktował. Do środka włożyła także kosmyk moich włosów. - Nie podała twojego adresu? - zdziwiła się Cecily. - Podała... - Tyle że przed Vicky nikt nie znalazł tej wiadomości... - Otóż to. Ja wiedziałem przecież tylko, że Tabitha wyjechała do Londynu i zniknęła z mojego życia. - Przed chwilą wspomniałeś o Fenelli... Jaki jest jej związek z tą sprawą? - Okazuje się, że Fenella dość dobrze zna Whitby. Dorastała w Tanfield, ale w dzieciństwie każdego lata ona i brat jeździli do Whitby z nianią. Kiedy Vicky znalazła akt urodzenia Grace i list Tabithy, Fenella wybierała się właśnie do Yorkshire, do swego ojca, i postanowiła przeprowadzić na miejscu coś w rodzaju prywatnego śledztwa. Od dawnych sąsiadów Tabithy, miejscowych sklepikarzy i rzemieślników dowiedziała się, że Tabitha James pochodziła z dobrej, utytułowanej rodziny i że uciekła z domu ze swoim nauczycielem muzyki Tobym Jamesem. Ktoś poinformował też Fenellę, że mieszkająca w Chelsea szkolna przyjaciółka Tabithy nazywała się Sophie Fox-Lannigan... - Dobry Boże! Kto by pomyślał, że Fenella jest takim bystrym detektywem i zada sobie tyle trudu... - Cecily z podziwem pokręciła głową. - Chyba nie mówisz poważnie, mamo! Nie ma nic dziwnego w tym, że chciała pomóc, pomyśl, to przecież ona prowadzi Haddon House! Fenella troszczy się o innych i bezustannie śpieszy im z pomocą, taka już jest. - To prawda - przytaknęła Cecily. - Na szczęście okazała się także bardzo dociekliwa. - Rzuciła synowi pełne zrozumienia spojrzenie. - Krótko mówiąc, Fenella spotkała się z tą panią Sophią Fox-Lannigan, żeby potwierdzić zdobyte informacje, tak? - Nie inaczej. Dawna przyjaciółka Tabithy nadal mieszka w Chelsea, ale niestety niewiele wie. Powiedziała Fenelli, że Tabitha zatrzymała się w jej domu na kilka miesięcy, ale potem wyprowadziła się do mężczyzny, którego po410
znała przez przyjaciół Sophii Fox-Lannigan i jej męża. Był to oficer gwardii królewskiej i hazardzista, niejaki Cedric Crawford... - Czy Fenelli udało się go odnaleźć? - Nie. Pani Fox-Lannigan powiedziała, że Tabitha zamieszkała z Craw-fordem w Whitechapel, w jakiejś potwornej norze. Sophie odwiedziła ją tam parę razy, zanosząc jej pieniądze i żywność, i błagając, żeby zostawiła kochanka, ale Tabitha podobno bała się Crawforda i nie chciała zdecydować się na taki krok. Po jakimś czasie pani Fox-Lannigan znowu pojechała do Whitechapel, ale nie zastała już ani Tabithy, ani dziecka, ani Crawforda. Wszyscy troje zniknęli bez śladu. - Co za straszny koniec dla tej nieszczęsnej dziewczyny! Nigdy jej nie odnaleziono? - Nie. Wszystko wskazuje na to, że Crawford uciekł, najprawdopodobniej po śmierci Tabithy. Grace Rose na początku powiedziała Amosowi Finniste-rowi, że mężczyzna, który wygnał ją na ulicę, wcześniej zabił jej matkę, ale nie mamy żadnych dowodów. - Jestem pewna, że wyrzucił dziecko z domu po śmierci matki! - Ja też nie mam co do tego wątpliwości - przyznał Edward. - Kim naprawdę była Tabitha? - zapytała Cecily. - Pierworodną córką hrabiego Brockhaven. Przed zawarciem małżeństwa z Tobym Jamesem przysługiwał jej tytuł Jady". Była lady Tabithą Brockhaven... - Czy ktoś skontaktował się z jej rodziną? - Jej najbliżsi już nie żyją, mamo. Tabitha była jedynym dzieckiem hrabiego i hrabiny Brockhaven, którzy umarli parę lat temu. Po ich śmierci ród wygasł, tytuł także. Pani Fox-Lannigan mówi, że nie powodziło im się szczególnie dobrze. - Rozumiem... - Cecily ze smutkiem potrząsnęła głową. - Bardzo to wszystko smutne. Wszyscy przeżywamy czasami ciężkie chwile, ale niektórych los doświadcza w szczególnie bolesny sposób. Edwardowi w tej chwili przyszło do głowy określenie „katastrofa", ale zatrzymał je dla siebie. Zapatrzył się w przestrzeń, potem zaś, otrząsnąwszy się z zamyślenia, spojrzał na matkę. - I to właściwie koniec tej historii - powiedział. - Ach, zapomniałem o jednym. Sophie Fox-Lannigan przechowała mały kuferek, należący do Tabithy. Po 420
zniknięciu przyjaciółki i jej dziecka umieściła go na strychu, ponieważ w żadnym razie nie chciała go wyrzucić. Powiedziała o tym Fenelli, która od razu skojarzyła istnienie kuferka z kluczem w torbie Grace... - Klucz pasował do kuferka, czy tak? - Właśnie... - Co było w środku? - Listy ode mnie do Tabithy. Listy od jej ojca, w których błagał ją, by wróciła do domu i zapewniał, że oboje z matką wszystko jej wybaczyli. Trochę biżuterii, niewiele wartej. Vicky przekaże te ozdoby Grace Rose, kiedy będzie dość duża, aby je nosić... - Co właściwie wie ta mała, Ned? Ma świadomość, że jesteś jej ojcem? - Nie, nie! Nigdy nie wyrządziłbym takiej krzywdy Stephenowi i Vicky. Oni uwielbiają Grace Rose. Rozmawialiśmy o tym dość długo i to ja zaproponowałem, aby wszystko zostało tak jak jest. Bez wyznań, bez burzliwych scen. Bardzo chcę być częścią życia Grace, ale tylko jako wuj Ned. Powinnaś też wiedzieć, mamo, że teraz, gdy jestem głową firmy i mam pieniądze, założyłem fundusz powierniczy dla Grace, ale sądzę, że nie powinna wiedzieć, iż jestem jej biologicznym ojcem. Tak będzie lepiej, naprawdę. Nikt nie zostanie zraniony. - Całkowicie się z tobą zgadzam, Ned. Postąpiłeś jak najbardziej właściwie. Zawsze wybierasz najlepsze rozwiązania, chociaż znam ludzi, którzy sądzą inaczej. - Cecily obdarzyła syna pełnym dumy i czułości uśmiechem. - Więc Grace Rose ma teraz siedem lat, prawda? - Tak. Miała cztery, gdy znalazł ją Finnister, ale że jest wysoka, podobnie jak ja, Fenella była przekonana, iż jest starsza. Akt urodzenia potwierdza prawdziwy wiek Grace. - Dziękuję, że opowiedziałeś mi jej historię, mój drogi. Teraz musimy chyba dołączyć do pozostałych gości i wziąć udział w przyjęciu. - Cecily wstała i ruszyła w stronę schodów. - Chciałabym spędzić trochę czasu z Grace Rose, może trochę później... Zamienić z nią parę słów. - Bardzo dobry pomysł, mamo. Powinnaś ją poznać. Razem zeszli na większy taras, gdzie najbliższa rodzina i przyjaciele młodej pary zajmowali już miejsca przy stołach. Neville szybkim krokiem podszedł do Neda i jego matki. 412
- No, wreszcie jesteście! - wykrzyknął. - Zastanawialiśmy się, co się z wami stało! - Musieliśmy nadrobić zaległości w spokojnej rozmowie, bo przecież prawie nigdy nie mamy na nią czasu - odparła Cecily, uśmiechając się do bratanka. Zastanawiała się, czy i ile Neville wie o Grace Rose. - Wyglądasz absolutnie zachwycająco, ciociu! - rzekł Neville, prowadząc Cecily na jej miejsce przy stole. - Ten piękny odcień błękitu został stworzony specjalnie dla ciebie. - Bardzo ci dziękuję, mój drogi... Chciałam pogratulować tobie i Nan - to chyba najpiękniejsza ceremonia ślubna, w jakiej uczestniczyłam, a pomysł przyjęcia w ogrodzie jest po prostu znakomity. Kilka minut później Neville odciągnął Edwarda na stronę. - Jesteś pewny, że nie chcesz jechać ze mną w poniedziałek do Paryża, na spotkanie z Louisem? - zapytał przyciszonym głosem. Ach, więc teraz jesteście już po imieniu, pomyślał Edward. - Jestem pewny - odparł spokojnie. - To twój projekt i uważam, że ty powinieneś doprowadzić go do końca. Ale dziękuję za propozycję. - Doskonale! - Neville uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu Edwarda. - Sprawa będzie załatwiona... Ty i ja tworzymy idealny zespół, mój drogi. Znacznie później, gdy wygłoszono wszystkie uroczyste mowy, toasty wzniesiono i wypito, w wielkiej sali rozpoczęły się tańce. Wielu gości udało się do środka, natomiast inni woleli przechadzki po ogrodach i podziwiali piękny wieczór. Właśnie wtedy Cecily Deravenel postanowiła porozmawiać z Vicky Forth. Znalazła ją w wielkiej sali, siedzącą obok męża Stephena. - Czy mogłabym zamienić z tobą parę słów, moja droga? - zapytała Cecily, gdy Vicky na jej widok uśmiechnęła się serdecznie. - Oczywiście! Przepraszam cię na chwilę, Stephen... Stephen podniósł się, gdy Cecily przystanęła przed nimi, i z szacunkiem skłonił głowę. - Piękny dzień, prawda, pani Deravenel? - Wyjątkowo piękny! I piękny ślub. Bardzo się cieszę, że nasze rodziny połączyła ta szczególna więź. 413
Cecily ujęła Vicky pod ramię i poprowadziła ją na zewnątrz, na niewielki dziedziniec. - Wiem wszystko - zaczęła, od razu przechodząc do sedna sprawy. - Dziś po południu Ned opowiedział mi o Grace Rose. - Zawsze myślałam, że pani szybciej niż ktokolwiek inny zauważy niezwykłe podobieństwo Grace do Neda. - I miałaś rację... Ale uznałam, że to zbieg okoliczności. Vicky z uśmiechem pokiwała głową. - Przypadek odgrywa niezwykle ważną rolę w naszym życiu, czyż nie? Niekiedy bywa, że czyjeś życie zbudowane jest wyłącznie na serii rozmaitych „gdyby". Gdyby Fenella nie otworzyła Haddon House, Amos Finnister nie wiedziałby, dokąd zabrać Grace... Gdyby nie pracował dla Neville'a, nie poznałby mnie... I tak dalej, i tak dalej... Nasze życie pełne jest różnych „gdyby"... - Tak, czasami i mnie to zastanawia - przyznała Cecily. - Czy mogłybyśmy teraz poszukać Grace Rose? Bardzo bym chciała popatrzeć na nią chwilę, może nawet ją przytulić... - Jej głos załamał się lekko. - Naturalnie, chodźmy! - zgodziła się Vicky z entuzjazmem. Cecily Deravenel przeżyła w ostatnich latach tyle trudnych chwil, doświadczyła tylu nieszczęść, że Vicky była gotowa na wszystko, byle zapewnić jej trochę radości. Wróciły do wielkiej sali, wypełnionej tańczącymi parami. Wieczór dopiero się rozpoczynał, kolację miano podać o ósmej. Grace pierwsza dostrzegła Vicky i podbiegła do niej. Śliczna twarzyczka dziewczynki rozjaśniona była uśmiechem. - Tańczyłam z Richardem! - wyznała, zdyszana i szczęśliwa. - Okręcał mnie dookoła i okręcał, mamusiu! Było wspaniale! Vicky się roześmiała. - Pamiętasz tę panią, prawda, kochanie? - spytała. - Widziałaś j ą już wcześniej, z wujem Nedem. Grace kiwnęła główką i posłała Cecily Deravenel nieśmiały uśmiech. Kobieta pochyliła się nad nią i delikatnie ujęła małą dłoń. - Zapomniałam ci się przedstawić, skarbie - powiedziała. - Jestem mamą wuja Neda i chciałabym, żebyś nazywała mnie „ciocią". Nie masz nic przeciwko temu? Dziewczynka uśmiechnęła się szerzej. 423
- Kocham wuja Neda! - oznajmiła. - Jest moim przyjacielem! - Czyja też mogłabym zostać twoją przyjaciółką? - zapytała cicho Cecily. - O, tak. - Mała poważnie spojrzała jej prosto w oczy. Potem zaś, ku zaskoczeniu obu kobiet, dziewczynka zarzuciła pulchne ramionka na szyję Cecily i przytuliła policzek do jej policzka, zupełnie jakby były starymi przyjaciółkami. Cecily mocno objęła małą. To moja wnuczka, pomyślała. Moja pierworodna wnuczka. Nigdy nie będę mogła publicznie przyznać, że jestem babką Grace Rose, ale nikt nie zabroni mi kochać jej całym sercem. Nie, nikt nie może pozbawić mnie tego przywileju.
R O Z D Z I A Ł PIĘĆDZIESIĄTY Kiedy Cecily Deravenel przyjeżdżała do Thorpe Manor, jej bratanek Neville i jego żona Nan zawsze oddawali do jej dyspozycji pokój, w którym mieszkała jako dziecko i młoda dziewczyna. Posiadłość Thorpe Manor była ulubioną rezydencją ojca Cecily, może dlatego, że sam właśnie tu przyszedł na świat i przeżył lata dzieciństwa. Philip Watkins razem z żoną i dziećmi spędzał dużo czasu w Thorpe, kiedy odziedziczył majątek po swoim ojcu Edgarze, który wcześniej otrzymał go w spadku po swoich rodzicach; dom był własnością rodziny Watkinsów od stuleci, właściwie od zawsze. Cecily kochała Thorpe zjego pięknymi, wysokimi pokojami o doskonałych proporcjach, pełnymi światła, wpadającego do środka przez oprawne w ołów szyby, z woskowanymi i starannie polerowanymi drewnianymi podłogami, rzeźbionymi kominkami oraz zabawnymi zakątkami i ekscentrycznymi schowkami, często spotykanymi w architekturze epoki Tudorów. Z kilku znajdujących się w domu sal najbardziej lubiła tę wielką - ogromna i długa, miała olbrzymi ceglany kominek z przepięknie zdobionym parapetem, belkowane sklepienie i wysokie, strzeliste okna. Teraz, siedząc na parapecie okna w swoje sypialni, Cecily wróciła myślami do wieczoru, który dobiegł końca niecałą godzinę wcześniej, do balu w wielkiej sali, wykwintnej kolacji w sali jadalnej i tańców. Były to cudowne godziny, wypełnione muzyką, radością i śmiechem. Neville i Nan jeszcze raz okazali się wspaniałymi gospodarzami. Wszyscy doskonale się bawili, potwierdzał to zresztą fakt, że goście do późna rozmawiali i tańczyli. Oparła ciemnowłosą głowę o framugę okna i zapatrzyła się w spowity mro416
kiem ogród. Nad drzewami wisiał księżyc w pełni, czerwcowy księżyc, którego srebrzyste światło nadawało otoczeniu dworu magiczny wygląd. Westchnęła. Jakże często siadywała tu jako młoda dziewczyna, marząc o romantycznej miłości i małżeństwie, o założeniu własnej rodziny... Było to bardzo dawno temu, w każdym razie tak jej się w tej chwili wydawało. Pamięć podsunęła jej wspomnienie twarzy męża, ale natychmiast je odepchnęła. Tego wieczoru, właśnie dziś, nie była w stanie znieść dotkliwie bolesnej myśli o jego stracie, o stracie swego syna Edmunda, brata Pucka i bratanka Thomasa, młodszego brata dzisiejszej panny młodej. Wszyscy oni powinni być tu dzisiaj, uczestniczyć we wspaniałej ceremonii ślubnej... Cecily, zawsze opanowana i zamknięta w sobie, odsunęła te smutne myśli, w pełni świadoma ciążących na jej barkach obowiązków. Nadal miała pod opieką dwóch niedorosłych synów, George'a i Richarda, oraz Meg, swoją najdroższą Meg, osiemnastoletnią i piękną. Uśmiechnęła się, przywołując obraz córki sprzed paru godzin. Meg wyglądała prześlicznie i była naprawdę szczęśliwa. Tańczyła głównie z Edwardem i była tym zachwycona, czuła się jak ryba w wodzie, wirując dookoła wielkiej sali, lekka jak piórko, z oczami lśniącymi niczym gwiazdy. Edward... Historia Grace Rose przykuła uwagę Cecily, pochłonęła ją bez reszty; słuchała syna jak zaczarowana; wzruszona i przerażona jednocześnie. Edward zawsze był impulsywny, ale też niezmiennie lojalny wobec rodziny i przyjaciół, pełen empatii, no i pod wieloma względami niezwykle bystry, wręcz błyskotliwy. Tylko zbyt łatwo ulegający pokusie, jaką stanowiły kobiety, które dosłownie rzucały mu się na szyję, w zupełnie bezwstydny sposób. Tak było już nawet wtedy, gdy Edward miał zaledwie dwanaście, trzynaście lat. Cecily zauważyła to, podobnie jak ojciec Edwarda, i oboje starali się nie przywiązywać do tego zbytniej wagi. Tak czy inaczej, los nigdy nie szczędził Edwardowi pokus i trudnych sytuacji. Cóż,Tabitha złowiła go, kiedy miał trzynaście lat, chociaż gwoli sprawiedliwości Cecily musiała przyznać, że dziewczyna pewnie nie znała rzeczywistego wieku Edwarda. Był świetnie zbudowanym młodym człowiekiem, bardzo wysokim i zawsze wyglądał na starszego. Cecily miała tego świadomość, ale mimo wszystko nie mieściło jej się w głowie, że syn jako piętnastolatek został ojcem. 417
Nagle roześmiała się cicho i potrząsnęła głową. Nie ulegało wątpliwości, że wywodziła się z epoki wiktoriańskiej. Przed wiekami młode kobiety rodziły dzieci, mając dwanaście lat, a czternasto-, piętnastoletni chłopcy byli ojcami. Tyle że średniowiecze już dawno się skończyło, skarciła się ostro. Niezależnie od wszystkiego, Grace Rose zawsze będzie kochana i bezpieczna. Vicky i Stephen nie pozwolą, aby spotkało ją coś złego, a i Ned będzie bezustannie czuwał nad swoją córką. Już teraz był gotowy chronić ją i pomagać, tak samo zresztą jak Cecily... Grace Rose dużo wycierpiała, lecz Cecily obiecała sobie, że dołoży wszelkich starań, aby jej wnuczka nie zaznała więcej bólu. Odwróciła twarz do okna i znowu się zamyśliła, wpatrzona w ogród. Myślała o Nedzie. Wieczorem obserwowała go uważnie, szczególnie w chwilach, gdy był zajęty rozmową z rodziną i przyjaciółmi, i zauważyła, że coś go dręczy. Mimo wesołości, czasami nawet frywolności i dobrego humoru jego niebieskie oczy wydawały się zaciągnięte cieniem. Cecily podejrzewała, że w życiu syna nie wszystko układa się najlepiej. Doszła do wniosku, że męczą go kłopoty z kobietami. Tak, z pewnością o to chodzi. Zsunęła się z parapetu i wślizgnęła pod przykrywającą szerokie łóżko kołdrę. Ned zwykle bez większego trudu rozwiązywał swoje problemy z kobietami, stanowiące część jego codzienności. Tym,.co pochłaniało go całkowicie, bez reszty, była firma. Deravenels... Czyżby miał jakieś nieporozumienia z Neville'em? Przypomniała sobie, że tego wieczoru Ned rzucił kilka dziwnych, nieco sarkastycznych uwag na temat kuzyna. Leżała w ciemności, wpatrzona w sufit, wspominając swego ojca Philipa Watkinsa. Był jednym z najwybitniejszych przemysłowców ery wiktoriańskiej; zrobił ogromny majątek, zanim skończył dwadzieścia pięć lat. Ned przypomniał jej o tym w czasie bankietu. Powiedział, że klan Watkinsów byłby niczym, gdyby nie jej ojciec i dziadek Edgar, właściciel i sprawny zarządca ponurych kopalni węgla na północy kraju, młynów, tkalni i fabryk. Czy Ned chciał dać jej do zrozumienia, że RickWatkins ijego syn Neville sami raczej nie odnieśliby tak wielkich sukcesów? Że to zarobione przez przodków pieniądze ułatwiły im start i dalszą drogę? Oczywiście, pod pewnym względem była to prawda... Tylko skąd przekonanie, że Rick i Neville zawdzięczali wszystko poprzednim pokoleniom, a nic własnym zdolnościom... Nie, nieprawda, pomyślała Cecily. Mój brat był błyskotliwym biznesmenem, podobnie jak Neville... 427
Neville... Czy to on pociąga za sznurki w Deravenels? Czyjej syn jest tylko marionetką w rękach kuzyna? Nie, to niemożliwe. Ned byl człowiekiem o silnej osobowości, mocnym kręgosłupie, żelaznej woli. A co może najważniejsze, posiadał zdolność natychmiastowej i całkowitej koncentracji. Oto kluczowa cecha Edwarda Deravenela - koncentracja, wola walki, determinacja, aby zwyciężyć, wszystko jedno, kto stanąłby mu na drodze. Nie powinnam niepokoić się o Neda, powiedziała sobie Cecily, układając się wygodnie na boku i zamykając oczy. Mój syn wie, co robi. Nic mu nie grozi.
R O Z D Z I A Ł PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY Edward siedział w tak zwanej czerwonej bibliotece z kieliszkiem koniaku w ręku, wpatrzony w przygasające polana w kominku. W Yorkshire noce bywały chłodne nawet w czerwcu, dlatego w Thorpe Manor, podobnie j ak w Ravenscar, wieczorami palono w kominkach. Kiedy goście już się rozjechali, spędził tu pół godziny z Neville'em, omawiając szczegóły umowy z Francuzami. Musiał udawać entuzjazm, którego wcale nie odczuwał, tylko po to, aby Neville nie zwątpił, że cała ta sprawa naprawdę go interesuje. Na szczęście nie było to zbyt trudne. Edward wiedział, że następny tydzień w Deravenels nie będzie najłatwiejszy. Alfredo Olweri i Rob Aspen nadal przebywali w Persji razem z zespołem geologów, i byli coraz bliżsi wytyczenia terenu, na którym mogły znajdować się złoża ropy naftowej. Dzień wcześniej Edward telegraficznie udzielił im pełnomocnictwa do zawarcia umowy z szachem Persji na zakup działki, która wydawała im się szczególnie obiecująca. Will także miał być nieobecny, wyjeżdżał na miesiąc miodowy na południe Francji, do Cannes, Nicei i Monte Carlo, natomiast Neville wybierał się w podróż w interesach do Paryża. Nawet Johnny zapowiedział, że najbliższy tydzień spędzi na północy, kontrolując rozmaite przedsiębiorstwa. Wszystko wskazywało więc na to, że Edward pozostanie sam w firmie. Czuł, że najbardziej będzie mu brakowało Willa Haslinga. Nadal byli najbliższymi przyjaciółmi, choć oczywiście nieobecność pozostałych także nie poprawi sytuacji. Dobrze, że będzie bardzo zajęty. Na biurku leżała sterta raportów do przeczytania, sporządzonych przez młodego poszukiwacza ropy z Teksasu. Jeden ze znajomych przed kilkoma tygodniami przedstawił Nedowi Jarvisa Merso420
na, który twierdził, że wie o ropie prawie wszystko. Może było tak rzeczywiście i może Edward faktycznie musiał nauczyć się czegoś więcej o surowcu przyszłości, może właśnie dlatego gromadził te wszystkie informacje. Ropa... Edward zamierzał uczynić ją znaczącą częścią przyszłości, przyszłości Deravenels. Dobrze wiedział jednak, że w gruncie rzeczy najbardziej męczą go problemy osobiste. Elinor... To o nią mi chodzi. Co mam z nią zrobić? Nie czuje się dobrze, to oczywiste, dlatego odparu tygodni nie przyjeżdża do Londynu. Kiedy byłem w De-vonie, wydawała się niespokojna i chyba przygnębiona. Błagałem, by mi powiedziała, co jej dolega, ale nie chciała. Sęk w tym, że przestałem się nią interesować, w każdym raziejako kochanek. Czy ona potrafi to wyczuć? Kobiety posiadają niezwykłą intuicję. Nie jestem bezwzględny, muszę więc rozstać się z nią łagodnie, oszczędzić jej bólu. Elinor na pewno cos'podejrzewa, bo przecież nie potrafię udawać zainteresowania, którego nie czuję. Jest jeszcze Elizabeth... Najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem. Z jednym wyjątkiem - Lily była jeszcze piękniejsza. Zamknął oczy, myśląc o swojej ukochanej Lily. Wspomnienia wróciły do niego z niespotykaną siłą. Nie ma na świecie drugiej takiej jak ona, wiem o tym. Muszę przestać ją przywoływać, ale to niemożliwe... Wciąż przy mnie jest. Była nie tylko piękną, ale i wyjątkowo dobrą kobietą. Jak często zdarza się takie połączenie? Bardzo rzadko, niestety. Elizabeth to wielka piękność, lecz ma zupełnie inny charakter, inną osobowość. W żaden sposób nie przypomina Lily. Mam wrażenie, że umie być twarda, potrafi z determinacją dążyć do osiągnięcia celu. Byłoby chyba najlepiej, gdybym dal sobie z nią spokój. Nic dobrego nie wyniknie z moich wizyt u niej. Tak czy inaczej, nie ma jej teraz w Londynie, wyjechała na wakacje do Gloucestershire. Dobrze, że Will uprzedził mnie, iż Neville nie przepada za Wylandami. Moim zdaniem, nie należy ich przekreślać tylko dlatego, że zawsze byli w dobrych stosunkach z Grantami, ale cała ta sprawa i tak nie ma wielkiego znaczenia. 430
Neville coś ukrywa. Czuję to. Co jakiś czas uśmiecha się do siebie, jakby byt z czegoś bardzo zadowolony. Może wierzy, że uda mu się przechytrzyć Charpen-tiera i skłonić go do zawarcia szczególnie korzystnej dla nas umowy. Nie sądzę, aby odniósł sukces, bo Louis Charpentier ma opinię sprytnego lisa. Elinor... Elizabeth... Żadna z nich nie może równać się z Lily. Biedna Elinor. Wiązała wielkie nadzieje z naszym związkiem. Pragnęła, aby trwał bez końca. Niestety, przestała mnie fascynować. To smutne. Kiedy była żonąAngusa Talbota, patrzyłem na nią z pożądaniem, byłem gotowy na wszystko, lecz jako wdowa szybko mi się znudziła. Nie powinienem tak o niej myśleć. W przyszłym tygodniu wyślę jej list i kwiaty. Trzeba zapewnić jej lepszy nastrój. Podszedł do barku, wyjął butelkę koniaku, napełnił kieliszek i wrócił przed kominek. Kobiety... To one stanowią główny sens mojego istnienia. Nie mógłbym bez nich żyć. Są moją słabością, moim narkotykiem. Moja matka jest naprawdę silną kobietą i często mnie zaskakuje. Cieszę się, że tak dobrze przyjęta pojawienie się Grace Rose w naszym życiu. Od początku miałem uczucie, że tak właśnie będzie, że będę musiał powiedzieć jej prawdę. Byłem przekonany, że szybko zauważy podobieństwo Grace do mnie. Często myślę o Tabicie. Była przemiłą, śliczną młodą kobietą. Czasami nie miałem cienia wątpliwości, że pochodzi z arystokratycznego rodu i nie myliłem się. Myślę też o tym przeklętym Cedriku Crawfordzie, byłym oficerze gwardii królewskiej. Oficer i dżentelmen, tak mówią ludzie. Cóż, Crawford z pewnością nie jest dżentelmenem. Czy w ogóle jeszcze żyje? Dokąd uciekł? Gdzie się ukrył? Jeżeli kiedyś natknę się na niego, wymierzę mu surową karę, sam, własnymi rękami. Któregoś dnia Will powiedział, że gdyby Grace Rose nie znalazła się na ulicy, mógłby ją spotkać jeszcze gorszy los. Kto wie, co zrobiłby z nią Crawford, gdyby z nim została. Biedna Tabitha... Miała naprawdę tragiczne życie. Dobrze, że jej dziecko ocalało. Moja mała Grace Rose... Moja córka. Mogę dużo dla niej zrobić. Poza pieniędzmi, które zarabiam w Deravenels, mam także majątek odziedziczony po Lily, dobrze zainwestowany. Tak, część tych pieniędzy przeznaczę dla Grace Rose... 422
- Ned, mógłbym z tobą chwilę porozmawiać? Proszę... Richard tak zaskoczył Edwarda, że ten o mało nie wypuścił kieliszka z ręki. - Oczywiście, Mała Rybko. Ale na przyszłość nie podkradaj się tak do mnie, dobrze? Przestraszyłeś mnie, wiesz? - Och, przepraszam - wymamrotał Richard, podchodząc do drugiego fotela przed kominkiem. - Trochę niepokoi mnie parę rzeczy i chciałem je z tobą omówić. - Siadaj, chłopcze - Edward zachęcił brata z uśmiechem. - Masz ochotę na kropelkę dobrego koniaku? Richard parsknął śmiechem. - Mama bardzo by się gniewała, gdyby wiedziała, że proponujesz mi koniak! Ned uśmiechnął się szeroko. - Tylko żartowałem - przyznał. - Albo może raczej tak mi się wymknęło... Kiedy się odezwałeś, miałem wrażenie, że mam do czynienia z dorosłym, choć niewątpliwie młodym dżentelmenem. Przecież wiesz, że nie poczęstowałbym cię nawet kropelką alkoholu. - Wiem... - Richard wychylił się do przodu. - Muszę porozmawiać z tobą o... o Anne Watkins. Ned kiwnął głową, pociągnął łyk koniaku i z zaciekawieniem popatrzył na brata. - Mów śmiało, Dick. Co z Anne? - Czy mój ślub z Anne odbędzie się tutaj, czy w Ravenscar? Minęła dłuższa chwila, zanim Edward zdobył się na odpowiedź. Usiłował stłumić narastający w gardle śmiech, ukryć rozbawienie. Wreszcie zdołał się opanować i przywołać całkowicie poważny wyraz twarzy. - Chyba na razie nie jest to szczególnie pilna kwestia, prawda? Ostatecznie masz dopiero jedenaście lat... Porozmawiamy o tym za jakieś dziesięć lat, co ty na to? - Wolałbym ustalić tę kwestię już teraz, bardzo cię proszę. Będę się tym martwił, wierz mi. - W głosie Richarda brzmiała nuta napięcia. - George mówi, że nie pozwoli mi poślubić Anne tutaj, w Thorpe Manor. Kiedy wyjaśniłem mu, że zgodnie z tradycją panna młoda wysokiego rodu bierze ślub w ro432
dzinnym domu, zaśmiał mi się w twarz. Przypomniałem mu, że Thorpe to nie jego dom, że majątek nie należy do niego, ale odparł, że kiedyś stanie się jego własnością. I uparcie twierdził, że nasze przyjęcie weselne będzie musiało się odbyć gdzie indziej. Richard zamilkł, obserwując brata niespokojnym wzrokiem. Edwarda ogarnęła nagle fala zniecierpliwienia. George coraz częściej stwarzał rozmaite problemy, a jego zachowanie poważnie martwiło Neda. Powstrzymał irytację i roześmiał się lekko. - Och, nie zwracaj uwagi na George'a! Ma zbyt wysokie mniemanie o sobie. Oczywiście, że poślubisz Anne tutaj, wThorpe Manor, jej ojciec jest właścicielem majątku, Watkinsowie mieszkają tu od wielu pokoleń. Thorpe nigdy nie będzie należało do George'a.Tak czy inaczej, mówiłem ci już, że twój ślub z Anne to w tej chwili kwestia dość odległej przyszłości. Kto wie, czy za parę lat nadal będziesz chciał ją poślubić. Richard potrząsnął głową. Jego szaroniebieskie oczy przybrały barwę stali, wąskie wargi się zacisnęły. - Nie ożenię się z nikim innym - oświadczył. - Anne myśli tak samo i żadne z nas nie zmieni zdania. Edward uśmiechnął się pobłażliwie. - Napijesz się lemoniady? - zapytał. - Dzbanek stoi tam, na stoliku. - Nie, dziękuję - rzekł Richard. - I dziękuję, że powiedziałeś mi prawdę. Mogę powtórzyć twoje słowa Georgebwi? - Jeżeli chcesz... - Ned próbował ukryć rozbawienie wywołane dorosłym tonem brata. - Czy tylko o tym chciałeś ze mną porozmawiać? - Jest jeszcze coś, ale ta druga sprawa nie jest... nie jest zbyt przyjemna. Otóż... Widzisz, George powiedział coś o tobie. Edward podniósł się, podszedł do kominka i odwrócił się twarzą do Richarda. Zanim ten zdobył się na wyjaśnienie, Edward już odgadł, co powiedział George. Naprawdę znał się na ludziach i rozumiał charakter George'a. Od lat zdawał sobie sprawę, że jego młodszy brat jest zawistny i złośliwy. George chciał mieć wszystko dla siebie, nie potrafił dawać i nawet nie starał się myśleć o innych w pozytywny sposób. - No, co takiego powiedział? - zapytał, nie odrywając wzroku od twarzy Richarda. 424
- Kiedy George zobaczył Grace Rose na ślubie, oświadczył, że to twoja nieślubna córka i że jest to oczywiste, bo jest do ciebie bardzo podobna. Wtedy Meg przypomniała mu, że Grace jest dzieckiem Vicky i Stephena Forth, ale on odparł, że ty miałeś z nią romans, to znaczy z panią Forth... Wiem, że to nieprawda i powiedziałem mu to prosto w oczy. Miałem rację, czyż nie? - Miałeś absolutną rację, Mała Rybko. Nigdy nie miałem romansu z Vicky Forth. To okropne, że George wygaduje takie rzeczy i plami reputację kobiety godnej najwyższego szacunku. Będę go musiał surowo skarcić. - Jak? - Jeszcze nie wiem, ale wymyślę odpowiedni sposób. - Kiedy, Ned? - Jutro, możesz być spokojny! Edward żałował, że nie może powiedzieć Richardowi prawdy. Nie znosił kłamstwa, a tym razem musiał okłamać najmłodszego i najmocniej kochanego brata, obawiał się jednak, że mógłby zranić Vicky i Stephena. Państwo Forth traktowali Grace Rose jak własną córkę i tak też o niej myśleli, poza tym w grę wchodziło dobro dziewczynki. Im mniej Grace Rose wiedziała o swojej przeszłości, tym lepiej, przynajmniej na razie. Ned odchrząknął. - Komu jeszcze George powiedział o mnie i Grace Rose? - zapytał po chwili. - Nie jestem pewny. Nam szepnął to do ucha, robi tak zawsze, gdy chce powiedzieć o kimś coś nieprzyjemnego. Wiesz, jaki umie być złośliwy. - Szeptana plotka - mruknął Edward. - Ludzie szeptem powtarzają sobie złe rzeczy o innych, aż w końcu ten szept narasta, staje się ogłuszającym szumem i powoduje mnóstwo kłopotów. Dla wszystkich. Nigdy nie daj się wciągnąć w taką grę, mały. Obiecaj mi, że nie będziesz obgadywał ludzi za ich plecami, że nie będziesz plotkował. - Obiecuję! Nigdy nie usłyszysz ode mnie ani szeptanych plotek, ani żadnych innych! - Wierzę ci, Mała Rybko. Bracia rozmawiali jeszcze dłuższą chwilę o Willu i Kathleen, o ich ślubie, o wspaniałym przyjęciu i radosnej atmosferze, jaka panowała wśród gości. Kie425
dy zegar wybił północ, Edward dopił koniak i razem z Richardem opuścił czerwoną bibliotekę, aby wreszcie położyć się spać. Gdy Ned został sam w sypialni, zamyślił się głęboko. Wiedział, że zawsze będzie musiał uważać na George'a, który najwyraźniej był zdolny do wszystkiego. Przez ostatnie lata Edward zorientował się, że jego brat jest zdradliwym, podstępnym i niebezpiecznym kłamcą. Czuł, że jeśli nie będzie ostrożny, w przyszłości George może mu poważnie zaszkodzić. Czasami tęsknił za Lily tak mocno, że jej strata była jak fizyczne cierpienie, tak intensywne, aż na moment tracił oddech. Kiedy zdarzało mu się coś takiego, potrzebował kilku chwil, by odzyskać równowagę, uświadomić sobie, że jego piękna, delikatna, kobieca Lily nie żyje, że nigdy nie przywoła jej z zaświatów. Nikt nie był w stanie tego zrobić, bo przecież śmierć była najbardziej ostateczną z ostatecznych rzeczy. Pomyślał o Elizabeth Wyland. Elizabeth... Wyjątkowo piękna, niewiarygodnie fascynująca. Każdy, kto widział ją przynajmniej raz, zgadzał się z tą opinią. Biała nieskazitelna cera, długie platynowojasne włosy, niebieskie oczy. Twarz o niezrównanej urodzie, piękna jak świeży śnieg. Królowa Śniegu, pomyślał nagle i uśmiechnął się do siebie. Na zewnątrz lodowata, lecz wewnątrz gorąca jak płomień. Był tego pewny. Pragnął ją zdobyć, posiąść bez reszty, głównie z powodu jej olśniewającej urody. Tak, Elizabeth była dla niego wyzwaniem. Im mocniej się opierała, tym bardziej mu na niej zależało. Chciał zburzyć te lodowate bariery, mieć ją całą dla siebie, poznać tajemnicę jej kobiecości. Może pewnego dnia odniesie zwycięstwo. Wiedział, że nie ustanie w wysiłkach, nie podda się. Musiał, po prostu musiał podbić serce tej nietykalnej piękności, niezależnie od kosztów. Zamknął oczy i zapadł w sen, do ostatniej chwili przytomności myśląc o Elizabeth Wyland.
R O Z D PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI
Londyn
Z
I
A
Ł
Neville wygląda na bardzo zadowolonego z siebie - zauważył Will cichym głosem, podchodząc do Edwarda. - Może wreszcie zakończył negocjacje z Louisem Charpentierem. - Mam nadzieję. Rozmowy ciągnęły się przecież miesiącami. Kupno tych fabryk jedwabiu i winnic nie było takim znowu złym pomysłem, bo wszystkie te nieruchomości mają dużą wartość i na pewno na nich nie stracimy. - A jednak nadal nie robisz wrażenia zachwyconego tym zakupem. - Will lekko zmarszczył brwi. - Czy coś cię niepokoi? - Sam nie wiem... Nie rozumiem tego, ale podświadomie czuję, że coś jest nie tak. Zachowaj to dla siebie, bo nie mówiłem o tym Nevillebwi. - Edward westchnął. - Posłuchaj, Neville nigdy nie zrobił marnego interesu, poza tym mam do niego zaufanie. Całkowite zaufanie. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - Skoro tak uważasz. - Will rozejrzał się po prywatnej jadalni w siedzibie Deravenels. Odkąd trzy lata wcześniej Ned został głównym dyrektorem firmy, co środę wydawał lunch, na który zapraszał współpracowników. Will, Neville i Johnny Watkins zawsze brali udział w tych spotkaniach, ponieważ byli jego najbliższymi przyjaciółmi. Stojący w przeciwległym rogu pokoju Neville pochwycił spojrzenie Willa i lekko skinął głową. Will odpowiedział tym samym ruchem i dotknął ramienia Edwarda. - Neville chce chyba ze mną porozmawiać - rzekł cicho. - Przepraszam cię na chwilę. Ned uśmiechnął się szeroko. 436
- Oczywiście... Skorzystam z okazji i zamienię parę słów z Oliverim, bo chcę poznać jego opinię o moim nafciarzu Jarvisie Mersonie. Will znacząco przewrócił oczami i przeszedł na drugą stronę sali, gdzie Neville rozmawiał ze swoim bratem Johnnym. Edward usiadł obok Alfreda Oliveriego. - No, zdradź mi, co myślisz o moim teksaskim przyjacielu, panu Mersonie -odezwał się. - Moim zdaniem, Merson ma sporą wiedzę i może być bardzo użyteczny. Dużo gada i przechwala się, co zniechęca do niego ludzi, ale generalnie to dobry, uczciwy człowiek. - W takim razie jesteśmy całkowicie zgodni! - ucieszył się Edward. -Chciałbym, żeby następnym razem towarzyszył tobie i Aspenowi w wyprawie do Persji. Co ty na to? - Dobry pomysł - odparł Oliveri. - Aspen też będzie zadowolony, bo obaj lubimy Mersona. Facet jest szczery i godny zaufania, chociaż czasami trochę ponosi go fantazja. - Lubi koloryzować, co? - Edward roześmiał się, a Alfredo mu zawtórował. - Siadajmy już do stołu. Mam dziś po południu umówione spotkanie na mieście i nie mogę się spóźnić. Alfredo kiwnął głową i obaj podeszli do okrągłego stołu na środku pokoju, tego dnia nakrytego na sześć osób. Edward rozejrzał się, sprawdzając, czy wszyscy są obecni. - Życzę smacznego, panowie! - rzekł z uśmiechem. Kiedy służący nalewali do kieliszków białe wino do ryby, mężczyźni zaczęli rozmawiać o interesach, giełdzie, politykach i polityce. Na pierwsze danie podano solę, potem jagnięce kotlety z rozmaitymi warzywami i pieczonymi ziemniakami, a na deser pudding chlebowy. - Neville faktycznie ma dobre wieści o umowie z Louisem Charpentierem - powiedział Will, który siedział obok Edwarda. - Wspomniał mi o tym przed chwilą. Nie zapomnij tylko zrobić zdziwionej miny, kiedy powie o tym w czasie lunchu. Edward bez słowa skinął głową. - Całkiem możliwe, że posłucham twojej sugestii i następnym razem wybiorę się do Persji razem z wami - odezwał się do Roba Aspena. 428
- Byłoby to dla ciebie ciekawe doświadczenie, zwłaszcza jeśli akurat trafimy na złoże, jak mówi Merson. Edward przez cały lunch zasypywał Aspena pytaniami. Nie krył głębokiego przekonania o wartości ropy naftowej, która jego zdaniem należała do surowców przyszłości, a także determinacji do robienia odwiertów w innych częściach Persji. - Chcę, żeby firma Deravenels na dobre weszła z ropą na rynek - powiedział. - Musimy mieć ropę, Aspen! To rzecz najwyższej wagi! Tuż przed podaniem kawy Neville wstał i lekko postukał łyżeczką w szklankę z wodą. - Proszę o chwilę uwagi, panowie! Obecni przerwali rozmowę i popatrzyli na niego, a ten z uśmiechem skinął głową. - Chciałbym wznieść toast - powiedział, podnosząc kieliszek. - Jak wszyscy wiecie, od pewnego czasu prowadziliśmy negocjacje z Louisem Charpen-tierem. Umowa jest już niemal gotowa, pozostała tylko jeszcze jedna kwestia. Myślę, że mimo to możemy dziś wypić kieliszek wina za Deravenels i nową gałąź firmy we Francji. - Za Deravenels! - powtórzyli wszyscy, podnosząc kieliszki i spełniając toast. - Brawo, Neville! - zawołał Edward. - Powinniśmy teraz wznieść toast za ciebie, bo nowy sukces Deravenels to twoja zasługa! - Potoczył wzrokiem po twarzach obecnych i uśmiechnął się serdecznie. - Zdrowie Neville'a Watkin-sa, panowie! - Dziękuję, bardzo dziękuję. - Neville usiadł, wyraźnie zadowolony i usatysfakcjonowany. Po chwili Alfredo Oliveri i Rob Aspen przeprosili pozostałych i wyszli, by nie spóźnić się na popołudniowe spotkania. Edward bez pośpiechu dopił kawę i spojrzał na Neville'a. - Powiedziałeś, że od podpisania umowy dzieli nas jedna kwestia - rzekł. -Co to takiego? Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przedyskutowałeś z Charpentierem wszystkie warunki. - Ta kwestia dotyczy ciebie, Ned - odparł Neville z uśmiechem. - Wiele razy prosiłem cię, żebyś pojechał ze mną do Paryża, ty jednak zawsze znajdowa429
łeś jakąś wymówkę i do tej pory nie poznałeś Louisa Charpentiera, ale teraz nie możemy tego dłużej odkładać. Musisz jechać ze mną w przyszłym tygodniu, aby poznać Louisa i Blanche. - Blanche? - Edward ze zdziwieniem uniósł brwi. - Kim jest Blanche, mój drogi? - To córka Louisa. Edward chwilę w milczeniu wpatrywał się w kuzyna. Wreszcie zrozumiał, co ukrywał przed nim Neville. To on miał być częścią umowy. Był niemal pewny, że Neville postawił sprawę w następujący sposób: „Pozwól, żebyśmy was wykupili, a w zamian damy wam Edwarda Deravenela". Neville rzucił Edwardowi pełne zaskoczenia spojrzenie. - Mówiłem ci w zeszłym roku, że Louis Charpentier zgodzi się sprzedać nam swoje najważniejsze przedsiębiorstwa tylko wtedy, jeśli jego córka wyjdzie za kupującego - zaczął. - Ale to nie ja jestem kupującym - przerwał mu Edward. - Charpentiera wykupuje firma, nie prywatna osoba... Nie ja! - Dajże spokój, Ned, nie rozdzielaj włosa na czworo! - Nie przypominam sobie, żebyś mówił mi o tym warunku! - wykrzyknął Edward. - Nic mi nie mówiłeś, jestem tego absolutnie pewny, bo przecież nigdy nie wyraziłbym zgody na coś takiego! Powiedz mi szczerze, czy przystałem na coś takiego? - No, nie wprost, ale... - Otóż to! Nie zgodziłem się, prawda? Najzwyczajniej w świecie nie zrozumiałem twoich intencji! - Blanche Charpentier to piękna młoda kobieta, mój drogi, niebieskooka blondynka! Jest gruntownie wykształcona, czarująca i kulturalna. Jako jedynaczka dziedziczy cały majątek Charpentierów, ogromną fortunę. Kiedy ją poznasz, będziesz zachwycony... - Wątpię! - Znam twój gust, jeśli chodzi o kobiety! - zaśmiał się Neville. - Blanche jest w twoim typie! Dziewiętnastoletnia piękność, absolutnie urocza! Edward zdecydowanie pokręcił głową. - Nie. - Zawarłem umowę z Louisem - powtórzył spokojnie i dobitnie Neville. 439
Można nazwać to wiążącą umową przedmałżeńską i teraz ostateczny rezultat negocjacji zależy właśnie od twojej zgody. Jeżeli nie ożenisz się z Blanche, kontrakt z Charpentierem będzie nieważny! - Nie mogę się z nią ożenić. - Posłuchaj, mój drogi... Blanche jest Francuzką, światową młodą kobietą. Nie będzie stwarzała problemów, jeśli zechcesz mieć kochanki. Mój Boże, jej ojciec od lat ma kochankę, a jego małżeństwo nie przeżywa kryzysów z tego powodu. - Powiedziałem ci, że nie mogę ożenić się z tą kobietą. - Nie chcesz, i tyle! - burknął Neville, nie kryjąc irytacji. Doskonałe wiedział, że Edward Deravenel nie potrafi dochować wierności żadnej kobiecie. Jaką różnicę mogło mu robić poślubienie Blanche Charpen-tier? Zaskoczył go twardy upór Edwarda i jego obojętność na wszelkie możliwe konsekwencje. Nie miał cienia wątpliwości, że długie miesiące negocjacji pójdą na marnejeżeli Edward nie dopełni przedmałżeńskiej umowy, jaką zawarł w jego imieniu. Wziął głęboki oddech. - Spróbujmy wypracować jakiś kompromis - rzekł uspokajająco. - Nie mogę poślubić Blanche Charpentier ani żadnej innego kobiety! Neville ściągnął brwi. - Co właściwie próbujesz mi powiedzieć? Dlaczego nie możesz? - Bo już jestem żonaty. Johnny Watkins krzyknął cicho, spojrzał na Neda i szybko przeniósł wzrok na brata, pewny, że Neville wybuchnie gniewem. Neville milczał, całkowicie oszołomiony. Nie był w stanie wydobyć głosu z gardła. Przeżył prawdziwy wstrząs. - Kim jest szczęśliwa dama, która zgodziła się zostać twoją małżonką, Ned? - zapytał Will, pragnąc rozładować napięcie. Edward nie odpowiadał. Siedział nieruchomo, patrząc na trzech obecnych w pokoju mężczyzn. Chłodne oczy Neville'a obserwowały go czujnie. - Z kim się ożeniłeś? - zapytał starszy Watkins, powoli odzyskując panowanie nad sobą. - Znamy ją? - To Elizabeth Wyland - odparł w końcu Edward. Przy stole zapanowało milczenie. Było tak cicho, że odgłos upadającej na 431
podłogę szpilki zabrzmiałby donośnie jak armatni wystrzał. Czterej mężczyźni sprawiali wrażenie całkowicie zagubionych. Nawet Edward był poruszony -nie przewidział takiej reakcji. Nie przyszło mu też do głowy, że Neville zawarł w jego imieniu tak szczególną umowę z Louisem Charpentierem. Utrzymywał te plany w tajemnicy. Neville z pewnym trudem przełknął ślinę. Był wściekły. - Dlaczego żaden z nas nie wiedział o twoim ślubie? - odezwał się. -1 dlaczego nie zostaliśmy zaproszeni na tę ceremonię, aby móc cieszyć się razem z tobą? Edward postanowił uniknąć odpowiedzi na pierwsze pytanie. - Ponieważ woleliśmy zawrzeć małżeństwo bez wiedzy naszych rodzin -odrzekł. - Kiedy się pobraliście? - Pod koniec czerwca. - Trzy miesiące temu... No, no, no... - Neville ogromnym wysiłkiem woli przywołał uśmiech na twarz. - Gratulacje, mój drogi! - powiedział spokojnie, mimo targającej nim furii. - Życzę ci szczęścia, Ned! - zawołał Johnny, idąc za przykładem brata. -Chociaż oczywiście mam ci za złe, że ukrywałeś to przed nami! Drań z ciebie, stary! - Przyjmij moje gratulacje - odezwał się cicho Will. Podniósł się i podszedł do przyjaciela, aby uścisnąć jego dłoń. Edward mocno chwycił rękę Willa, następnie przeniósł uważne spojrzenie na Neville'a. - Rozumiem, że nasza umowa z Charpentierem jest nieważna, czy tak? Neville zmusił się do uśmiechu. - Tak jest- odparł. - Mówi się trudno.
R O Z D Z I A Ł PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI Naturalnie, że był serdeczny! - rzekł Will, rzucając Edwardowi szybkie spojrzenie. - Ostatecznie jest bardzo sprytny, prawda? I potrafi nad sobą panować. Wiem jednak, że mimo pozornego spokoju wszystko się w nim gotowało. Edward usiadł i powoli pokiwał głową. - Zdaję sobie z tego sprawę, stary - powiedział. - Nie zapominaj, że znam Neville'a od najwcześniejszego dzieciństwa. Jest wściekły, to jasne, ale nic nie może poradzić na to, że jestem już żonaty. Will w milczeniu patrzył na swego najbliższego przyjaciela, człowieka, któremu nie szczędził dowodów całkowitego poświęcenia i lojalności. - Sądzę, że czuje się urażony i upokorzony - odezwał się. - Postaw się w jego sytuacji. Musi teraz powiedzieć Louisowi Charpentierowi, że nie chcesz poślubić jego córki, albo że nie możesz tego zrobić, ponieważ już jesteś żonaty. .. Zrobi z siebie kompletnego głupca, bez dwóch zdań. Louis nie podpisze kontraktu, a Neville nie znosi porażek, więcej, mierzi go sama myśl o przegranej. Dojdzie do wniosku, że będą nim gardzić, zwłaszcza że w pewnym sensie rzeczywiście przegrał. Boże, wyobrażam sobie, co teraz przeżywa! Boli go to i będzie bolało jeszcze długo. - Neville sam ściągnął na siebie tę klęskę. - Edward pochylił się na biurkiem, patrząc Willowi prosto w oczy. - Nie miałem pojęcia, co planował, nawet nie zaświtała mi myśl, że zamierzał posłużyć się mną jako narzędziem w negocjacjach, naprawdę! Może zapomniał mi o tym powiedzieć, ale z pewnością nie wyjaśnił mi sytuacji, nie wytłumaczył, o co w gruncie rzeczy chodziło! - Wierzę ci - rzekł Will, uderzony szczerym spojrzeniem błękitnych oczu Neda. - Skoro jest tak, jak mówisz, Neville po prostu przecenił siłę swego 442
wpływu na ciebie i nie docenił twojej siły woli! Powinien był wiedzieć, że nie może podejmować decyzji o małżeństwie w twoim imieniu... Edward roześmiał się nagle i potrząsnął głową. - Kiedy wróciłem do równowagi po tym wszystkim, co usłyszałem od niego przed godziną, pomyślałem dokładnie to samo! Neville musiał oszukiwać sam siebie, karmić się fantazjami, nie sądzisz? - Złudzeniami, fantazjami, wszystko jedno, jak to nazwiemy. Jedno wiemy ponad wszelką wątpliwość - Neville jest na ciebie wściekły, piekielnie wściekły. - Nie będzie hodował tej wściekłości w nieskończoność, zobaczysz! Will uśmiechnął się niepewnie. - Może i nie. Odniosłem wrażenie, że Johnny był bardzo zaniepokojony i zatroskany, gdy wychodził z sali. Tkwi między wami dwoma jak między młotem i kowadłem, i obu was szczerze kocha. - Wiem, ale Johnny zawsze za dużo się martwi. Wszystko będzie dobrze, wierz mi. Watkinsowie pogodzą się z sytuacją i zaakceptują moje małżeństwo z Elizabeth! Will wydął lekko wargi i zmierzył Edwarda badawczym spojrzeniem. - W ciągu tego lata kilka razy zwróciłem uwagę na twoje nieco podejrzane zachowanie - rzekł powoli. - Nigdy nie mówiłeś, dokąd się wybierasz, zacząłeś unikać odpowiedzi na pytania, a kiedy raz zapytałem cię o Elizabeth, zbyłeś mnie jakimś lekceważącym słowem. Można było pomyśleć, że machnąłeś na nią ręką. - Musiałem tak się zachowywać! - Dlaczego? - Ponieważ wiedziałem, że Neville, Johnny i moja matka uznają Elizabeth za wroga, a wszystko to z powodu powiązań jej rodziny z Grantami. Ojciec Elizabeth faktycznie prowadził interesy z Henrym Grantem, bank Wylandów pomnażał swoje aktywa dzięki Grantom, oczywiście jakiś czas temu. - Wzruszył ramionami. - Nie miałem wątpliwości, że Elizabeth będzie źle widziana w naszej rodzinie, chociaż jej brat wyjaśnił mi, że Wylandowie już od lat nie mają nic wspólnego z Grantami, nie tylko na gruncie biznesowym, ale i towarzyskim. - Mnie mogłeś jednak powiedzieć - rzekł Will. - Chyba nadal jestem twoim najbliższym i najbardziej zaufanym przyjacielem. 434
- Oczywiście! I nic nigdy tego nie zmieni! Nie zwierzałem ci się, bo nie chciałem stawiać cię w sytuacji wspólnika zbrodni, stary! Neville na pewno obarczyłby cię częścią winy za to, co się stało! - Rozumiem i może powinienem podziękować ci za troskę, ale jednak mogłeś mi powiedzieć. - Czujesz się urażony, Will? Bardzo mi przykro. - Nie, nie czuję się urażony. - Will na moment zawiesił głos. - Pragnąłeś jej, prawda? - zagadnął po chwili. - Płonąłeś z pożądania, ona cię odepchnęła, więc ożeniłeś się z nią, bo musiałeś ją mieć. Mam rację? - Tak, staruszku... Ciągle mi odmawiała. Nie pozwalała zbliżyć się do siebie, bez przerwy trzymała mnie na dystans. Wreszcie pewnego popołudnia, kiedy zacząłem już tracić cierpliwość i przyparłem ją do muru, gotowy na wszystko, byle tylko mi uległa, wpadła w oburzenie i powiedziała, że może nie jest dość dobra, aby zostać moją żoną, ale zdecydowanie za dobra na to, żeby zostać kochanką. - Anna Boleyn! - W oczach Willa błysnęło rozbawienie. - Słucham? - To słowa Anny Boleyn do Henryka VIII, nie pamiętasz tego ze szkoły? - Musiałem zapomnieć. Tak czy inaczej, długo myślałem o jej wybuchu i w końcu... - Ned przerwał i nagle parsknął śmiechem. - Przyznałem jej słuszność! - Więc w sekrecie wzięliście ślub i natychmiast poszliście do łóżka, prawda? Ned uśmiechnął się w sposób, który zawsze budził zachwyt kobiet i kiwnął głową. - Tak. Pobraliśmy się w domu ciotki Elizabeth w Gloucestershire, w prywatnej kaplicy. Ślubu udzielił nam miejscowy ksiądz, a obecne były tylko jej matka i ciotka... - Żałuję, że mnie tam nie było... - Ja także, ale nie chciałem cię w to wciągać! - Mogę spytać, czy było warto? Czy... czy twoja żona spełniła twoje oczekiwania? - Przewyższyła je - powiedział Ned. - Ostatnio często wyjeżdżałeś na wieś, rozumiem, że do Cirencester. 435
- Tak. Elizabeth przebywa u ciotki, w Avingdon Chase, oczywiście na razie. Zdaje sobie sprawę ze wszystkich komplikacji. Jest bardzo bystra i z radością postępuje zgodnie z moimi życzeniami... - Ned wstał, podszedł do okna i po chwili odwrócił się twarzą do Willa. - To nie tylko seks, mój drogi... Jesteśmy w sobie zakochani, naprawdę zakochani. Will uśmiechnął się lekko. Zastanawiał się nad sytuacją przyjaciela i mimo jego dobrego humoru oraz spokoju martwił się o jego przyszłość. - Cieszę się - odezwał się w końcu. - Bardzo się cieszę ze względu na ciebie. Małżeństwo z właściwą kobietą, z kobietą, która jest nam przeznaczona, to jedna z najcenniejszych rzeczy w życiu... Moja Kathleen jest cudowna, więc dobrze rozumiem, jakie to ważne. - Wydaje mi się, że to samo mogę powiedzieć o Elizabeth - powiedział cicho Ned, wracając za biurko. Will nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tego dnia Edward Deravenel wyglądał zupełnie wyjątkowo. Nie znam nikogo, kogo można byłoby z nim porównać, pomyślał. Starał się stłumić dręczące go przeczucie, że czekają ich poważne kłopoty. Edward zachowywał się bardzo nonszalancko, zupełnie jakby nie miał żadnych problemów i trosk, wydawał się szczęśliwy, pełen energii, radości życia i dobrej woli. Czyżby nie pojmował, że manifestując niezależność, wziął swój los we własne ręce i jednocześnie głęboko obraził kuzyna, który sobie przypisywał dotychczasowe sukcesy Neda w biznesie? To jeszcze nie koniec tej historii, pomyślał Will. Neville nie pozwoli nam zapomnieć o swojej klęsce... - No, tak czy inaczej Jesteście już po ślubie - mruknął Will. - Mówiłeś, że chcesz, żebym gdzieś z tobą poszedł, że masz dla mnie niespodziankę... - To prawda! - Edward podszedł do drzwi. - Chodźmy, stary! - Powiedz mi przynajmniej, dokąd idziemy! - zawołał Will. - Nie mogę. Gdybym ci powiedział, nie byłoby niespodzianki. W to cudownie pogodne wrześniowe popołudnie dwaj młodzi mężczyźni szli w górę Strandu przez Leicester Square w kierunku Piccadilly Circus, pełnego ludzi, powozów, dorożek i konnych autobusów. Było tu nawet kilka nowych elektrycznych automobili z Ameryki, wynalezionych przez niejakiego pana Henry ego Forda. Przechodnie potrącali się i przepychali, śpiesząc w różnych kierunkach. 445
Na widok jednego z automobili Edward chwycił Willa za ramię. - Popatrz, najnowszy wynalazek! - zawołał. - Powozy bez koni! - Godne uwagi, to fakt - przyznał Will. - Moja ciotka opowiadała mi, że pierwszy raz widziała ten cud techniki w 1904 roku. Należał do księżnej Marlborough, wiesz, do amerykańskiej dziedziczki Consuelo Vanderbilt... Jej matka Alva przysłała przeznaczony dla córki automobil z Nowego Jorku. Oczywiście Marlborough ożenił się z Amerykanką dla pieniędzy, tylko i wyłącznie. - Potrzebował pieniędzy na utrzymanie Blenheim. - Ned pokiwał głową. -Księżna Marlborough nie jest jednak wcale brzydka, a ogromny majątek to dodatkowy plus, każdy się z tym zgodzi. Will uśmiechnął się nieco kpiąco. Obaj chwilę milczeli, rozmyślając o losach angielskich książąt. - Wiesz, zamierzam zamówić dla nas obu automobile z wytwórni panów Rollsa i Royce'a, którzy wreszcie zaczęli produkować je w większej liczbie - wyznał nieoczekiwanie Ned. - Ależ one są przerażająco drogie! Nie możesz tego zrobić! - Naturalnie że mogę... I zapłacę za te maszyny z własnych funduszy, więc nie musisz martwić się o Deravenels. - W takim razie nie mam żadnych zastrzeżeń - powiedział Will ze śmiechem. -1 bardzo ci dziękuję. Dopiero piętnaście minut później, gdy przecinali Berkeley Square, Will Hasling wreszcie pojął, dokąd Ned go prowadzi. Przystanęli przed pięknym domem, wysokim i dużym, z oknami wychodzącymi na zielony skwer w samym sercu Mayfair, ulubionej londyńskiej dzielnicy Edwarda Deravenela. - Jest już gotowy, prawda? - zagadnął Will, gdy razem wchodzili po schodach. - Tak jest! Myślę, że będziesz zaskoczony, kiedy zobaczysz, co z niego zrobiłem! - Ned wsunął klucz do zamka, pchnął ciężkie mahoniowe drzwi i wszedł do holu. - Na razie nie mam służby, jest tylko stróż, który zajmuje piwnicę. Jeszcze się nie wprowadziłem. - Kiedy chcesz to zrobić? - Will rozejrzał się dookoła, nie kryjąc podziwu. - W przyszłym tygodniu. Teraz, gdy moje małżeństwo przestało być tajemnicą, za parę dni przywiozę Elizabeth do Londynu i właśnie tu rozpoczniemy wspólne życie. 437
- Co z twoim domem przy South Audley Street? Edward skrzywił się lekko. - No cóż, będę musiał go chyba sprzedać. Kocham ten dom, bo przypomina mi Lily. Wiesz, że tak właśnie go nazywałem - „dom Lily". Nie potrzebuję jednak dwóch domów, a tamten jest zwyczajnie za mały. Tu będziemy mieli dość przestrzeni, więc dom przy South Audley w przyszłym tygodniu wystawię chyba na sprzedaż. - Nie, nie rób tego! - wykrzyknął Will z podnieceniem. - Mam dla ciebie idealnego kupca! - Któż to taki? - Edward uniósł brwi. - Mój stary znajomy, Bryan Shaw. Zajmuje się handlem winem, i to na dużą skalę, importuje je z Francji i innych krajów. On i jego żona Jane już od pewnego czasu szukają rezydencji w Mayfair, a pieniądze oczywiście nie będą problemem... - Muszę się z nimi spotkać... - Zajmę się tym. A teraz oprowadź mnie po swoim nowym domu, bo przecież po to mnie tu przyprowadziłeś!
R
O
Z D Z I A Ł PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY Nan Watkins stała nieruchomo pod drzwiami biblioteki, przepełniona trudnym do wytłumaczenia lękiem. Neville, który niezwykle rzadko podnosił głos, krzyczał na kogoś. W tym krzyku brzmiała nuta prawdziwej furii, Neville był bardziej rozgniewany, niż Nan potrafiła to sobie wyobrazić. Jeszcze nigdy nie była świadkiem wybuchu takiej wściekłości swojego męża. Ponieważ nie znosiła ludzi, którzy podsłuchują, bez chwili wahania zapukała do drzwi i weszła do biblioteki. Neville odwrócił się, obrzucając ją wściekłym spojrzeniem. Przy oknie stał Johnny. Na jego twarzy również malował się gniew, chociaż na widok Nan spróbował uśmiechnąć się i skinął jej głową. Nan spojrzała na Neville'a, lecz ten nie zareagował. Uczucie lęku, które przed chwilą ją ogarnęło, nasiliło się. Neville był ponury i blady jak śmierć, wyglądał na ciężko chorego. - O co chodzi? - spytała. - Co się dzieje? Żaden z braci Watkinsów nie odpowiedział. Zrobiła krok do przodu, lecz nagle się zawahała. Po plecach przebiegł jej dreszcz, nie mogła opanować zdenerwowania. - Co się stało, kochanie? - zapytała wysokim, drżącym głosem. Neville milczał, natomiast Johnny powoli podszedł do bratowej. - Chodzi o Edwarda - powiedział. - Edward... Przerwał, niezdolny mówić dalej. - Co z Nedem?! - ponagliła Nan, przenosząc wzrok z Johnny ego na Neville'a. - Czy coś mu się stało?! 448
- Nic mu się nie stało! - warknął Neville. - Czy kiedykolwiek stało mu się coś złego? Skądże znowu! Tu chodzi o mnie! Ned zrobił coś strasznego, postawił mnie w nieznośnej sytuacji! W ciągu całej mojej kariery nie spotkało mnie coś tak żenującego! Nan położyła rękę na oparciu fotela, ponieważ nagle zakręciło jej się w głowie. Nie ulegało wątpliwości, że Ned uczynił coś naprawdę złego, a mąż najwyraźniej nie mógł się z tym pogodzić. - Co się stało? - powtórzyła. - Mój francuski kontrakt diabli wzięli, oto, co się stało! Za parę dni okaże się, że wysilałem się i walczyłem na darmo, a wszystko przez to, że ten szczeniak potrafi myśleć wyłącznie swoim... - Neville przerwał gwałtownie i odchrząknął, uświadomiwszy sobie, że mówi do żony. - Jak wiesz, od wielu miesięcy prowadziłem negocjacje z Louisem Charpentierem i przygotowywałem grunt pod jeden z najważniejszych kontraktów w historii biznesu. Chodziło o połączenie dwóch potężnych imperiów - Deravenels i firmy Charpentiera. Louis zgodził się sprzedać nam swoje wytwórnie jedwabiu oraz winnice, i to po znakomitej cenie, gdyż zakładał, że po ślubie jego córki Blanche z Edwardem Deravenelem, kiedy sam zdecyduje się przejść na emeryturę i wycofać z biznesu, przekaże pozostałe swoje przedsiębiorstwa Deravenels. Był to kontrakt marzeń, słowo daję, jedyny w swoim rodzaju, ale naturalnie teraz jego podpisanie nigdy nie dojdzie do skutku. Przyczyną tej klęski jest mój arogancki, uparty, opętany seksem kuzyn! Co za głupek! - Daj spokój, dobrze wiesz, że Ned wcale nie jest arogancki - wtrącił Johnny. - Poza tym, widziałem wyraźnie, że w ogóle nie rozumiał zawiłych założeń wynegocjowanej przez ciebie umowy, mój drogi! Nie miał zielonego pojęcia, jakie zobowiązania poczyniłeś w jego imieniu, bądźmy uczciwi! - Zawsze będziesz go bronił, prawda? Zauważyłem to już dawno! Jednak moim zdaniem w tym wypadku twoja lojalność należy się mnie, nie Edwardowi! - Jestem lojalny wobec was obu i obu was darzę szczerym uczuciem! Myślę, że jesteś niesprawiedliwy, Neville, i takie zachowanie jest zupełnie nie w twoim stylu! Neville rzucił bratu gniewne spojrzenie, podszedł do stojącej w kącie konsoli i nalał sobie brandy. 440
- Może po prostu porozmawiaj z Edwardem, kochany - odezwała się Nan. - Nie brak mu przecież rozsądku. Jeżeli wszystko mu wyjaśnisz, na pewno spotka się z córką Louisa, bo jak dotąd nawet jej nie widział, czyż nie? Ani razu nie był z tobą w Paryżu. Teraz rozumiem, dlaczego tak zabiegałeś o zawarcie tej umowy. Czy Blanche Charpentier jest ładna? Atrakcyjna? Neville odwrócił się gwałtownie. - Jest piękną dziewczyną, nie wspominając o tym, że poza nią Louis nie ma żadnych dzieci! - rzucił ostro. - Blanche jest jego spadkobierczynią! Tak czy inaczej, Ned nie ma po co się z nią spotykać, jest na to za późno! - Dlaczego? - Ponieważ Edward Deravenel jest już żonaty! Nan wpatrywała się w męża, całkowicie oszołomiona. Neville pociągnął łyk brandy i zerknął na brata. - Napijesz się czegoś, Johnny? - Nie, dziękuję... - Johnny spojrzał na zegar. - Muszę już iść, niestety. Wybieramy się dziś do Covent Garden, na Carmen, z samą Emmą Calve w roli głównej. Nie chcę się spóźnić... Neville skinął głową. - Dziękuję ci za wsparcie. Wiem, że jesteś wobec mnie całkowicie lojalny, przepraszam cię za te nieszczęsne insynuacje. Moja wściekłość na Neda zupełnie mnie oślepiła. - Postawił kieliszek na stole. - Odprowadzę cię do drzwi. - Nie, nie, staruszku, nie trzeba! - Johnny uśmiechnął się serdecznie, podszedł do brata i położył mu rękę na ramieniu. Postaraj się podejść do tego spokojnie - powiedział cicho. - Zjemy jutro razem lunch? U Wiltona, o pierwszej, co ty na to? - Doskonale. - Neville z trudem zdobył się na uśmiech. Kiedy zostali sami, Nan ujęła dłoń męża i zajrzała mu w oczy. - Opowiedz mi wszystko - poprosiła. - Z kim ożenił się Ned, na miłość boską? - Z Elizabeth Wyland, wyobrażasz sobie? Poślubił ją w sekrecie, trzy miesiące temu! - Och, mój Boże, dlaczego akurat ją?! To straszna osoba! - Ale bardzo piękna... 450
- Najprawdopodobniej największa piękność w Anglii, jeżeli nie w całej Europie, rzeczywiście! I jest to nie tylko moja opinia! Elizabeth słynie jednak z... z dość trudnego charakteru, łagodnie mówiąc. - Słyszałem, że to prawdziwa suka - warknął Neville. - Nie używaj takich określeń, kochanie. - Nan z dezaprobatą potrząsnęła głową. - Jest chciwa, nienasycona, arogancka, chorobliwie ambitna, jeśli chodzi o nią samą, jej synów i oczywiście całą jej rodzinę. Plemię Wylandów jest niezwykle liczne, mój drogi, i możesz być pewny, że Elizabeth otoczy nimi Edwarda niczym gwardią przyboczną... - Nic nie mogę na to poradzić, niestety - mruknął Neville. Nan z ulgą spostrzegła, że jej mąż zdołał się już trochę uspokoić. Wzięła go pod rękę i zaprowadziła do kanapy, na której usiedli obok siebie. - Sądzę, że Elizabeth Wyland narobi Edwardowi mnóstwo kłopotów -podjęła. - Mówiono mi, że nie jest to łatwa osoba... - Kto ci o tym mówił? Kto ją tak dobrze zna? - Maude Tillotson, która przyjaźni się z matką Elizabeth. - Najwyraźniej Maude nie przepada za młodą panią Deravenel. - Neville lekko uniósł brwi. - Możliwe, że Elizabeth narobi Nedowi mnóstwo kłopotów, jak przewidujesz, ale na pewno nie zrobi z niego pantoflarza. Edward nadal będzie żył własnym życiem, jak do tej pory, i nie będzie jej wierny, przekonasz się... - Zgadzam się z tobą. - Nan oparła się wygodnie i utkwiła wzrok w oknie. -Edward nie potrafi się opanować, najzwyczajniej w świecie nie rozumie znaczenia słowa „wierność". Neville westchnął ciężko. - Muszę jak najszybciej pojechać do Paryża i spotkać się z Louisem - rzekł. - I co mu powiesz, na miłość boską? Jak wytłumaczysz mu tę wpadkę? - Uważam, że w tym wypadku najlepiej wyznać prawdę. Wyjaśnię mu, że Ned w tajemnicy poślubił inną kobietę i postaram się zachować twarz, kochanie. Edward postawił mnie w żenującej sytuacji, bez dwóch zdań. Wyjdę na głupka w oczach Louisa. Trudno... - Ned jest jeszcze bardzo młody - powiedziała Nan po chwili namysłu. -Spróbuj może wytłumaczyć go brakiem doświadczenia... Neville zaśmiał się ponuro. 442
- Kochanie, Louis wie wszystko o Edwardzie Deravenelu i jego reputacji kobieciarza! To wytrawny biznesmen, który sprawdza wszystkie informacje, zanim przystąpi do jakichkolwiek rozmów! Tak czy inaczej, reputacja Neda nie miała dla niego wielkiego znaczenia, bo przecież to wielki światowiec i Francuz, więc wiadomości o podbojach młodego Deravenela pewnie go tylko rozbawiły! Z dobrego źródła wiem, że Louis Charpentier sam miał wiele kochanek, co bynajmniej nie zaszkodziło jego małżeństwu z Solange... - Rozumiem. - Nan przygryzła wargę i rzuciła Nevillebwi niespokojne spojrzenie. - Co zamierzasz zrobić, kochany? Chodzi mi o Neda. Neville przez chwilę wpatrywał się w nią z zaskoczeniem. - Co masz na myśli? - zapytał w końcu. - Nie bardzo pojmuję... - Ned sprawił ci zawód, łagodnie mówiąc, prawda? Działał bez porozumienia z tobą, a przecież to ty jesteś jego mistrzem, tyle dla niego zrobiłeś... - To prawda, dzięki mnie jest szefem Deravenels! Gdyby nie ja, na pewno nie zajmowałby dziś tego stanowiska! - Właśnie o tym mówię... Co zamierzasz zrobić? Jak zachowasz się wobec niego i Elizabeth? Cokolwiek by mówić, Edward jest jednym z twoich najbliższych krewnych. Neville się zamyślił. - Nie zamierzam podejmować żadnych kroków - odparł w końcu. - Uważam, że powinniśmy zachowywać się tak, jakby nic złego się nie stało. Będę jak zwykle serdeczny i gotowy służyć Edwardowi pomocą. Ostatecznie małżeństwo to jego prywatna, najzupełniej osobista sprawa, która nie ma nic wspólnego z biznesem. Jest faktem, że Ned dość dobrze zarządza Deravenels. W gruncie rzeczy jestem z niego dumny. - Ale to ty kierowałeś jego krokami! - Tak... Z drugiej strony, w ciągu tych trzech lat Edward rzeczywiście dokonał kilku niezwykłych rzeczy. Razem z Oliverim znalazł i zakupił nowe kopalnie marmuru w Carrarze, zreorganizował kopalnie diamentów w Indiach, z pomocą Davida Westmoutha, to prawda, ale jednak... No i wytyczył nową drogę rozwoju dla Deravenels, kiedy zainteresował się wydobyciem ropy naftowej. To wielka sprawa, bez wątpienia. Poza tym ożywił winnice we Francji, które do tej pory były poważnie zaniedbane. 443
- Zawsze oddajesz ludziom sprawiedliwość... - Nan pokiwała głową. -I właśnie za to cię kocham... Uśmiechnął się ciepło, wyraźnie rozluźniony. - Mam pewien pomysł, skarbie. Moim zdaniem powinniśmy traktować Edwarda i jego bliskich jak najnormalniej, z miłością i zrozumieniem. Musimy robić dobrą minę do złej gry, jeśli chodzi o Neda i Elizabeth, i dlatego wydamy dla nich wielkie weselne przyjęcie, tutaj, w naszym domu, i to niedługo. Taki krok powinien zagoić rany, jeżeli jakieś powstały. - Wspaniale, kochany! Zaprosimy całą rodzinę, wszystkich Wylandów, przyjaciół i znajomych! Dzięki temu pogodzisz się z Edwardem, prawda? - Tak jest... - I wszystko wróci do normy, mam rację? - W głosie Nan wciąż brzmiała nutka niepokoju. - Masz całkowitą rację, kochanie. W głębi duszy wiedział jednak, że już nigdy nie zaufa Edwardowi.
R O Z D PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY
"Paryż, 1908 rok
Z
I
A
Ł
Alez oczywiście, że możesz mi ufać - powiedział Edward z nieco rozleniwionym, szerokim uśmiechem. - Nigdy bym cię nie zdradził, słowo honoru. Elizabeth, która siedziała przy toaletce w sypialni ich apartamentu w hotelu Ritz, w końcu odwróciła się i spojrzała na niego. Był tak nieprawdopodobnie przystojny. Leżał rozciągnięty na szerokim łożu, oparty o górę białych poduszek, ubrany w szlafrok z szafirowego jedwabiu, który to kolor podkreślał intensywny błękit jego oczu. Parę minut wcześniej próbował zwabić ją do łóżka, ale go odepchnęła. Gdy wpadł w gniew, natychmiast pożałowała swego uporu; pomyślała, że powinna być łagodniejsza, skapitulować wobec jego pieszczot i z radością przyjąć czułe słówka. Wiedziała, że był podniecony i gorąco spragniony jej ciała, a jednak odrzuciła jego karesy. Był to nierozważny, głupi krok, ponieważ Edward Deravenel z całego serca nie znosił odmowy. Szczerze mówiąc, kobiety nigdy mu nie odmawiały, i oto ona, Elizabeth, jego żona, ta, której wszystkie zazdrościły, powiedziała „nie". Później zachowała się jeszcze bardziej nierozsądnie - wyzywająco odęła wargi i oświadczyła, że wie o jego zdradzie. Patrzyła teraz na niego i zastanawiała się, jak naprawić błąd. Powinna go uwieść, dać mu to, czego pragnął, i jeszcze więcej... Spełnić wszystkie jego zachcianki, o tak... Edward uwielbiał, gdy spełniała jego zachcianki. Tak, muszę zrobić, co w mojej mocy, pomyślała. Nie mogę zniechęcać go do siebie. Muszę zajść w ciążę, urodzić dziecko. Przywiązać go do siebie najmocniej, jak tylko się da... Ta ostatnia myśl sprawiła, że Elizabeth podniosła się i powoli ruszyła w stronę łóżka. Uśmiechała się lekko, z nadzieją, że zdoła go oczarować. Nie spuszczała oczu z jego twarzy. 454
- Wybacz mi, kochanie - odezwała się cicho i łagodnie. - Wszystko to dlatego, że tak bardzo cię kocham... Nie mogę znieść myśli, że mógłbyś trzymać w ramionach inną kobietę. Jestem tak okropnie zazdrosna, przecież wiesz... Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Dlaczego miałbym rozglądać się za innymi kobietami, skoro moją żoną jest ta najpiękniejsza na całym świecie? - spytał. - Najbardziej zmysłowa i fascynująca. Po co miałbym brać w ramiona inną, powiedz mi. Elizabeth milczała. Kiedy zatrzymała się tuż obok łóżka, długo patrzył jej w oczy, potem lekko poruszył fałdami szlafroka z jasnobłękitnego szyfonu przetykanego srebrzystą nitką i skrojonego jak kimono, który narzuciła na ramiona. Pociągnął mocniej i leciutka tkanina spłynęła na podłogę. Elizabeth stała przed nim naga, z uśmiechem na ustach. - Oto jestem - powiedziała. - Cała twoja... Rób ze mną, co chcesz. - O, tak, tak - szepnął. - Zamierzam zrobić z tobą wiele rzeczy. Jesteś taka piękna! Skąd przyszło ci do głowy, że mógłbym pragnąć innej kobiety? Ach, ty moja niemądra dziewczynko. - Roześmiał się, wstał bez pośpiechu i zaprowadził ją z powrotem przed toaletkę. - Usiądź tu i nie ruszaj się - polecił, znikając za drzwiami garderoby. Chwilę później wrócił z niewielką walizeczką. Otworzył ją na łóżku i wyjął z niej skórzane puzderko. - Zamknij oczy. Usłuchała bez wahania, lecz gdy szyi dotknęło coś zimnego, szybko uniosła powieki. Z jej piersi wyrwało się pełne zaskoczenia westchnienie. Ned zapinał na jej karku brylantowy naszyjnik, kolię, jakiej nigdy w życiu nie widziała. - Och, kochanie... - wyszeptała. - Najdroższy, jakie to piękne. - Godne ciebie. - Ujął w palce pasmo jej długich, platynowejasnych włosów. - Wszystko to lśni... - zamruczał, bardziej do siebie niż do niej. - Lśniące pokusy... - przerwał i popatrzył na jej odbicie w lustrze. - Ten naszyjnik został wykonany dla Eugenii, cesarzowej Francji. Kiedy w 1887 roku koronne klejnoty władców Francji sprzedawano na aukcji, wiele z nich trafiło w ręce sławnego jubilera Boucherona, a wśród nich ta właśnie błyskotka. Potem naszyjnik kilka razy zmieniał właścicieli. Ja kupiłem go specjalnie dla ciebie, 446
jako prezent na pierwszą rocznicę naszego ślubu, która przypada w przyszłym miesiącu... - Wiem. - Elizabeth uśmiechnęła się promiennie. - Dziękuję ci, najmilszy. To najwspanialszy, najbardziej niezwykły prezent. - Wstań! - rozkazał. Gdy podniosła się zza toaletki, poprowadził ją do łóżka. - Chyba już czas, żebyś dała mi syna i spadkobiercę, madame... Powinniśmy postarać się, aby za dziewięć miesięcy przyszedł na świat. Będziemy próbować całą noc, jeśli trzeba. - Jak długo zechcesz - odparła cicho. - Bez końca - odszepnął, pomagając jej ułożyć się na poduszkach i zajmując miejsce obok niej. - Czułem, że te brylanty przypadną ci do gustu... Pocałował ją namiętnie. Uwielbiał jej smak i aromat, wyraźny zapach kobiety, która pragnęła go z siłą równą jego własnemu pożądaniu. Teraz pachniała jak zwykle w chwilach największego podniecenia. - I wiem, że uwielbiasz, gdy ci to robię - dodał po paru chwilach, sięgając między jej uda i wsuwając w nią palce z ogromną delikatnością i doświadczeniem. Westchnęła głośno, pobudzona jego dotykiem. - Och, tak, kochany, nie przestawaj. Nie przestawaj. Patrząc w jego zamglone błękitne oczy, zaczęła drżeć coraz mocniej, niezdolna opanować żądzy. - Weź mnie! - szepnęła, przyciskając wargi do jego szyi. W odpowiedzi Ned cichym, nieco ochrypłym z podniecenia głosem zwierzył jej się ze swoich pragnień i tęsknot, wyznał, czego od niej oczekuje i czego się po niej spodziewa. - Wezmę cię za chwilę... - mruknął, pieszczotliwie dotykając jej włosów. -Wezmę cię tak mocno i zupełnie, jak nigdy dotąd. Chcę, żebyś zrozumiała, że poza tobą nie istnieje dla mnie żadna inna kobieta. A potem ty weźmiesz mnie, tak jak tylko ty umiesz to zrobić, tak jak cię nauczyłem... Na jego prośbę pochyliła się nisko nad nim. Był twardy, gotowy na jej pieszczoty. Dotknęła go i pocałowała, tak jak lubił najbardziej. Myślała o chwili, kiedy ujrzała go pierwszy raz, kiedy dostrzegła jego piękne dłonie i zapragnęła poczuć je na swojej skórze. Teraz pragnęła go całą sobą, płonęła z podniecenia. Sprawiła mu przyjemność w ten wyjątkowy sposób, pieszczotami, któ447
rymi, jak przysięgał, nigdy nie darzyły go inne kobiety. Elizabeth wierzyła mu, była pewna, że mówi prawdę. Nagle delikatnie uniósł jej głowę, przyciągnął ją do siebie i przewrócił na plecy. Wziął ją prawie brutalnie, namiętnie i szybko. Poruszali się w zgodnym rytmie, szybowali wysoko, a później drżeli, wstrząsani dreszczem rozkoszy i tulili się do siebie, bez tchu powtarzając swoje imiona. - Nie chcę nigdzie wychodzić na kolację - rzekł Edward, przeciągając się z przyjemnością i zaborczym ruchem przygarniając Elizabeth rozpalonym ramieniem. - Więc ja także nie chcę. - Zostańmy tutaj i róbmy to, co przed chwilą. Elizabeth milczała. - Co ty na to? - ponaglił. - Dlaczego nie? Niezły pomysł. - Podniecający pomysł - mruknął. - A ty jesteś bardzo, bardzo podniecającą kobietą. Chyba wiesz, jak mnie ekscytujesz, prawda? - Bardziej niż ktokolwiek inny? - Tak - wymamrotał z uśmiechem, ponieważ zawsze zadawała mu to pytanie. - Słyszałam plotki. Ktoś mówił mi, że ostatnio widziano cię z jakąś kobietą. To nieprawda, tak? Edward z trudem powstrzymał rozdrażnienie. - Oczywiście, że to nieprawda! Ile razy mam ci to powtarzać? - Więc dlaczego ludzie wygadują takie rzeczy? - Jacy ludzie? - zapytał, rzucając jej dziwne spojrzenie. - Moje znajome. - Bo są zazdrosne, zazdroszczą ci naszego małżeństwa! Nie powinnaś słuchać ich kłamstw! - Wierzę ci - szepnęła. - Mam nadzieję! - Chciałabym zajść w ciążę. - Mnie też bardzo na tym zależy. I myślę, że już dokonaliśmy tej sztuki, ale na wszelki wypadek spróbujmy jeszcze raz, dobrze? 457
- Teraz? - zapytała ze zdziwieniem. - Możesz już, tak szybko? - O tak, proszę pani, z całą pewnością mogę! Nie zapominaj, że jestem młodszy od ciebie! Oparta na łokciu, patrzyła mu w twarz, pieszczotliwie muskając skórę koniuszkiem palca. - Przekonaj mnie, że jesteś aż tak sprawny, Edwardzie Deravenelu! Dowiedź mi, że zdołasz już teraz zabrać mnie na jeszcze jedną rozkoszną wyprawę, bo nie bardzo w to wierzę. Nie odpowiedział. Po prostu wziął ją znowu, potem zaś pieścił ją i brał w posiadanie do końca nocy. - Sądzę, że zdołałem cię przekonać - powiedział, kiedy zasypiali.
R O Z D Z I A Ł PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY Paryż był ulubionym miastem Edwarda Deravenela, oczywiście po Londynie. Miasto Świateł od początku podbiło jego serce i co jakiś czas wzywało go do powrotu. Uwielbiał szerokie bulwary, wysadzane drzewami ulice i aleje oraz wspaniałe pamiątki przeszłości Paryża. Wraz z upływem lat powoli stał się frankofi-lem, człowiekiem rozmiłowanym we wszystkim, co francuskie. W czasie pierwszej wspólnej wyprawy do Paryża zaprowadził Elizabeth, która nigdy wcześniej nie odwiedzała stolicy Francji, do swoich ulubionych domów mody - do Lanvina, Paquin oraz do Jacques'a Doucet i Poireta. Kupił dla niej kolekcję najmodniejszych sukien i kostiumów tych projektantów. Poza słynnym brylantowym naszyjnikiem cesarzowej Eugenii podarował żonie także i inne klejnoty. Elizabeth była jedną z najpiękniejszych kobiet świata i Edward pragnął, aby jej wielką urodę podkreślały odpowiednie stroje i ozdoby. Kiedy szła wsparta na jego ramieniu, miała przyćmiewać swym blaskiem wszystkie inne damy i robiła to, zachwycając patrzących idealną twarzą, niezwykłymi platynowymi włosami i smukłą, zgrabną sylwetką. Kiedy tego ranka wyszedł z hotelu Ritz i przeszedł przez Place Vendóme, jak zwykle ciesząc się wczesnym spacerem po ulubionej dzielnicy, myślał właśnie o żonie. Było już po dziesiątej, lecz Elizabeth jeszcze spała. Zawsze budziła się późno, więc Edward, jak to miał w zwyczaju, zwykle wpadał do jakiejś kawiarni na cafe au lait i francuskie rogaliki. Wolał spacer i skromne, proste śniadanie. Lubił być sam, bo wtedy mógł spokojnie myśleć o Deravenels, snuć plany na przyszłość i zastanawiać się nad rozwiązaniem ważnych problemów. Te sprawy w ogóle nie interesowały Eliza450
beth. Edward nie byl zresztą pewny, co właściwie interesowało ją naprawdę, oczywiście poza strojami, biżuterią, plotkami oraz dążeniem do podniesienia stopy życiowej jej rodziny. Elizabeth miała więcej krewnych, niż przypuszczał, przede wszystkich siedem sióstr, pięciu braci i chciwą, zachłanną matkę. Lubił jej ojca oraz jednego z braci, Anthony ego, nie żywił jednak szczególnej sympatii do pozostałych przedstawicieli klanu Wylandów. Wszyscy byli przystojni i reprezentacyjni, ale co z tego. Wylandowie odziedziczyli cechy fizyczne po ojcu. Edward i jego rodzeństwo wzięli swoją urodę, bystrość, zdecydowanie, szybkość podejmowania decyzji i wrodzoną dobroć po pięknej, pełnej uroku matce Cecily Watkins De-ravenel. Cecily nadal lśniła na rodzinnym firmamencie niczym gwiazda pierwszej wielkości, przyćmiewając nawet Nan Watkins, której uroda i wdzięk także należały do niepowszednich. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jeśli chodzi o twarz i urodę, to matka Edwarda napotkała w Elizabeth Wyland godną konkurentkę. Pod każdym innym względem Cecily zdecydowanie wygrywała. Była urocza, subtelna, zawsze myślała o innych, potrafiła znakomicie prowadzić dwa ogromne domy, dbała o służbę i wieśniaków z Ravenscar. Innymi słowy, była wielką damą, osobą o nienagannych manierach i prawdziwie dobrym sercu. Elizabeth nie posiadała takich zalet. Nie umiała prowadzić domu przy Berkeley Square, ponieważ nikt nie przygotował jej do takiego zadania. Edward nie miał pojęcia, co będzie, kiedy pewnego dnia jego żonie przyjdzie objąć w posiadanie Ravenscar. Podejrzewał, że Elizabeth zupełnie się pogubi. Poza tym, nigdy nie zdradzała najmniejszego zainteresowania jego pracą, wyjąwszy okazje, kiedy prosiła go o stanowisko dla jednego ze swoich krewnych. Coraz częściej nękały go także wątpliwości, czy Elizabeth jest płodna. Od nocy poślubnej prowadzili aktywne życie seksualne, a jej jeszcze nie udało się zajść w ciążę. Całkiem możliwe jednak, że w ostatnich dniach zaszła w ciążę, poprawił się szybko. Tego dnia, kiedy podarował jej brylantowy naszyjnik, a także w następnych, spędzili ze sobą wiele namiętnych godzin. Więc może Eliza460
beth nosiła teraz w sobie ich dziecko, kto wie. W każdym razie miał taką nadzieję. Chciał mieć rodzinę, dużo dzieci i dom na odpowiednim poziomie. Wiedział, że tylko wtedy jego małżeństwo ułoży się jak należy. Od pewnego czasu zdawał sobie sprawę, że ślub z Elizabeth był odrobinę... odrobinę nieprzemyślany. Tak czy inaczej, co się stało, to się nie odstanie. Pocieszał się myślą, że Elizabeth była naprawdę piękną kobietą i z całą pewnością trudno było nazwać ją oziębłą w łóżku, w przeciwieństwie do wielu innych. Uśmiechnął się do siebie, myśląc o jej niewinności, bo jak można było nazwać to inaczej. Kiedy w noc poślubną poszedł z nią do łóżka, nie miała pojęcia o seksie. Bóg jeden wie, co robiła ze swoim pierwszym mężem. Ze zdumieniem odkrył, że musi nauczyć ją, jak sprawić rozkosz mężczyźnie. Elizabeth była wdową, urodziła dwóch synów i była pięć lat starsza od niego, a jednak nie miała żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o seks. Ned szybko zabrał się do dzieła, pomagając świeżo poślubionej żonie nadrobić te braki. Wyszedł zza rogu, głęboko zamyślony i nagle zderzył się z jakąś kobietą. Śpieszył się tak bardzo, że przewróciłby nieznajomą, gdyby w ostatniej chwili nie chwycił jej mocno za ramię. - Excusez-moi! - wykrzyknął, podtrzymująckobietę i odsuwając się lekko, aby sprawdzić, czy nic jej się nie stało. - Witam, panie Deravenel... - odezwała się, uśmiechając się lekko. Edward zmarszczył brwi, szukając w pamięci jej twarzy. Po chwili przypomniał sobie, gdzie ją widział, lecz ona parsknęła wesołym śmiechem, ubawiona jego zaskoczeniem. - Nazywam się Jane Shaw - powiedziała. - Pamięta mnie pan? W zeszłym roku mój mąż i ja kupiliśmy pański piękny dom przy South Audley Street. - Ach tak, dzień dobry! Mam nadzieję, że nie potrąciłem pani zbyt mocno! Wybiegłem zza rogu jak niezgrabny idiota, przepraszam bardzo... - Nie ma za co, nic mi się nie stało! Jak czuje się pani Deravenel? - Doskonale, dziękuję. Jest teraz w hotelu. A pan Shaw? Jak jego zdrowie? - Także bardzo dobrze. Wyjechał na kilka dni do Prowansji, odwiedzić winnice, w których kupuje wino. Jak pan wie, mój mąż zajmuje się importem win. 452
- Tak, pamiętam... Jak mieszka się państwu w moim domu? Och, przepraszam, w państwa domu, chciałem powiedzieć. - Nigdy nie byłam szczęśliwsza - odparła z uśmiechem Jane Shaw. - Ten dom emanuje przyjazną aurą, jest ciepły i miły. - Ma pani rację. Ja też byłem tam bardzo szczęśliwy... - przerwał, ponieważ nagle ogarnęło go uczucie dziwnego osamotnienia i tęsknota za przeszłością. - Dostałem go od kogoś, kogo bardzo kochałem - wyznał nagle, zaskakując samego siebie. - Była to cudowna, wyjątkowa osoba. Nie miał pojęcia, dlaczego mówi to wszystko kobiecie, która była mu zupełnie obca. Spotkał ją przecież zaledwie dwa razy w życiu. - Tak... - Jane Shaw zawahała się. - Znałam ją, wie pan? Bo mówi pan o pani Overton, prawda? Edward kiwnął głową. W jego oczach błysnął uśmiech. - Znała pani Lily? - Tak. Pracowałyśmy razem dla kilku organizacji charytatywnych i trochę się zaprzyjaźniłyśmy. - Obrzuciła Edwarda łagodnym, pełnym zrozumienia spojrzeniem. - Serdecznie współczuję panu tej straty... Lily Overton była naprawdę niezwykłą osobą, chyba najbardziej wyjątkową kobietą, jaką znałam. - Może zechciałaby pani zjeść ze mną śniadanie? - zaproponował impulsywnie Ned. - Zamierzałem właśnie wstąpić do kawiarenki niedaleko stąd. Ale na pewno jest pani bardzo zajęta, kobiety zwykle przyjeżdżają do Paryża na zakupy. - Nie jestem zajęta i bardzo chętnie zjem śniadanie w pana towarzystwie. Szczerze mówiąc, jestem okropnie głodna. Twarz Edwarda rozjaśnił uśmiech. - W takim razie chodźmy! - zawołał. - Kawiarnia jest parę kroków stąd! - Och, to bez znaczenia. Uwielbiam spacery, zwłaszcza po Paryżu. - Podniosła wzrok i spojrzała w niebo. - Piękny dzień, czyż nie? Ani jednej chmurki, nie do wiary! Kocham Paryż, to moje ulubione miasto! - Gdzie byłeś? - zapytała Elizabeth ostrym tonem, kiedy Edward kilka godzin później wszedł do hotelowego apartamentu. - Znikasz bez słowa, nie zostawiasz żadnej wiadomości i wracasz dopiero teraz! Czekam na ciebie od południa! Chciałam zjeść z tobą lunch, a jest już pół do drugiej! 462
Edward przystanął na środku salonu, całkowicie zaskoczony. Patrzył na Elizabeth, prosto w jej zimne jak lód niebieskie oczy i sztywną ze złości twarz. Nie ulegało wątpliwości, że jego żona jest wściekła. - Poszedłem na spacer - odparł spokojnie. - Wiesz, że uwielbiam chodzić po Paryżu. Zjadłem też śniadanie w kawiarni, jak zwykle. Elizabeth podbiegła do niego i podniosła głowę, aby zajrzeć mu w twarz. Pociągnęła nosem i skrzywiła się z obrzydzeniem. - Byłeś z inną kobietą! - krzyknęła. - Czuję na tobie jej zapach! Co z tobą?! Nie możesz trzymać rąk z daleka od kobiet?! Nawet w ciągu dnia?! Edward odsunął się, pełen niesmaku. Elizabeth zarzucała mu niewierność od pierwszego dnia po ślubie i powoli zaczynało go to irytować. Przez cały rok cierpliwie i spokojnie odpierał jej oskarżenia. Od czasu do czasu zdarzały mu się chwile zapomnienia, chociaż nie w ostatnich miesiącach. Tak czy inaczej, kobiety, z którymi sypiał, nic dla niego nie znaczyły. Wszystkie tego rodzaju związki były krótkie i przypadkowe, całkowicie nieważne. Wiedział, że nie czuć od niego perfum Jane Shaw, ponieważ dotknął jej tylko w chwili, gdy ochronił ją przed upadkiem. Ten pomysł narodził się w wyobraźni Elizabeth, był tego absolutnie pewny. - Twoja zazdrość jest zupełnie bezpodstawna - rzekł w końcu. -1 nie zamierzam słuchać twoich wymysłów! Przecież zwykle wracam na lunch o tej porze, jest tak od pierwszego dnia naszego pobytu w Paryżu, więc nie stało się nic nadzwyczajnego... - Cuchniesz perfumami! - krzyknęła Elizabeth. Edward z niedowierzaniem zmarszczył brwi. Nagle uświadomił sobie, że Elizabeth w ataku furii wygląda brzydko. Zaskoczyło go, że tak piękna kobieta może się tak niespodziewanie zmienić. Twarz żony zeszpeciła wściekłość. - Sam widzisz, że nawet nie zaprzeczasz! - ciągnęła, jeszcze bardziej podnosząc głos. - Przestań robić z siebie idiotkę! - powiedział zimnym, twardym głosem. -Jesteś głupia! Bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł. Zjechał na dół windą i właśnie przechodził przez hol, kiedy podbiegł do niego jeden z recepcjonistów. 454
- Bonjour, Monsieur Deravenel! - Podsunął Edwardowi srebrną tacę. - Pour vous, Monsieur... Edward podziękował mu z uśmiechem, wziął depeszę z tacy i przystanął przy oknie. „Właśnie się dowiedziałem, że 26 maja w Masjid-I-Sulaiman natrafiliśmy na złoże ropy na głębokości 400 metrów. Hura! Will Hasling", przeczytał. Całe zdenerwowanie i rozdrażnienie, wywołane przez Elizabeth, rozwiały się bez śladu i twarz Edwarda rozjaśnił radosny uśmiech. Wsunął złożoną depeszę do kieszeni surduta i zawrócił w kierunku windy, zaraz jednak zmienił zdanie. Po co właściwie miałby jechać na górę? Żeby wysłuchać kolejnych oskarżeń? Szybkim krokiem podszedł do lady w recepcji i zamówił rozmowę telefoniczną. Parę minut później siedział w małej kabinie telefonicznej i rozmawiał z Willem, którego zastał w jego gabinecie w londyńskiej siedzibie Deravenels. - Wspaniała wiadomość, co?! - Will za wszelką cenę starał się przekrzyczeć zakłócenia na linii. - Wracaj szybko do domu, żebyśmy mogli to uczcić! - Jutro wyjeżdżam z Paryża i wieczorem będę w Londynie! Pojutrze rano przyjadę do Deravenels! Nie mogę się już doczekać, Will! To najlepsza wiadomość, jaką ostatnio dostałem! Edward wyszedł z Ritza i ruszył przed siebie przez Place Vendóme, świadomie nie zmierzając w żadnym określonym kierunku. Bardzo chciał uczcić otrzymaną przed chwilą wiadomość, opowiedzieć komuś o odniesionym sukcesie. Firma Deravenels odkryła złoże ropy naftowej. Jego wielkie marzenie miało szansę się spełnić. Tyle że raczej nie miał z kim świętować. Jego przebywająca w hotelowym apartamencie żona nie wchodziła w grę. Pewnie nadal szalała i wyrzucała z siebie śmieszne oskarżenia, nie potrafiąc opanować ataku wściekłości. Pochylił głowę i obwąchał klapy surduta, zastanawiając się, czy może jednak rzeczywiście pachną perfumami Jane Shaw. Ostatecznie przez chwilę trzymał ją w ramionach, więc może jej aromat w jakiś sposób wsączył się w jego ubranie... Nie, nie czuł cienia obcego zapachu. Wszystko to działo się wyłącznie w głowie Elizabeth. 455
Jane Shaw... Jego myśli na moment skupiły się na tej prawie obcej kobiecie. Była czarująca i miło mu się z nią rozmawiało, zwłaszcza o sztuce, o paryskich malarzach i szkole malarstwa, zwanej postimpresjonizmem, a także o jego ulubionych impresjonistach van Goghu i Gauguinie. Bardzo sympatyczna kobieta, no i przyjaciółka jego najdroższej Lily. Nagle uświadomił sobie, że Jane pod wieloma względami przypominała Lily. Śniadanie w jej towarzystwie sprawiło mu ogromną przyjemność. Pod wpływem impulsu skręcił w rue de la Pabc i wszedł do małego hoteliku, w którym się zatrzymała. Odprowadził ją tam zaraz po śniadaniu. Zamierzał właśnie podejść do biurka recepcji, gdy zauważył Jane, powoli schodzącą z pierwszego piętra. Miała na sobie biało-lawendową suknię z pięknej koronki i biały kapelusz, ozdobiony fiołkami. Wyglądała tak zachwycająco, że Edward długą chwilę wpatrywał się w nią z zapartym tchem. Jego serce ścisnął gwałtowny skurcz bólu. Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że w Jane Shaw odrodziła się jego ukochana Lily. - Pan Deravenel! - zawołała cicho. - Czy coś się stało? Ma pan taki dziwny wyraz twarzy. Potrząsnął głową, zaskoczony i oszołomiony. - Na pewno weźmie mnie pani za ostatniego głupca, ale kiedy schodziła pani ku mnie, była pani tak niesłychanie podobna do Lily. Łagodnym ruchem położyła drobną dłoń w rękawiczce na jego ramieniu. - Nie, na pewno nie wezmę pana za głupca. Wiem o tym podobieństwie. Wielokrotnie mylono mnie z Lily, a ją ze mną. Rzeczywiście, mamy wiele wspólnych cech. Edward stał nieruchomo, dziwnie szczęśliwy, że kapryśny los pozwolił mu spotkać ją tego ranka. - Szukał mnie pan? - spytała Jane. - Tak, tak... Dosłownie przed chwilą dostałem wspaniałą wiadomość i chciałem podzielić się nią z panią. - Jak to miło z pana strony. Cieszę się, że mogę mieć udział w pańskiej radości. Co się stało? - Deravenels, moja firma, natrafiła na złoże ropy naftowej w Persji! - Och, wspaniale! To naprawdę ogromny sukces! Gratuluję panu z całego serca! 465
- Jest pani umówiona na lunch? Bo jeśli nie, może zgodziłaby się pani zjeść go ze mną? - Z przyjemnością zjem z panem lunch. - Doskonale! - Edward uśmiechnął się szeroko. - Na dworze jest bardzo gorąco, więc może przekąsilibyśmy coś tutaj, w pani hotelu? Co pani na to? Mają dobrego kucharza? - Świetnego. Dzięki temu nie będziemy musieli biegać po Paryżu w tym upale i szukać innej restauracji, prawda? - Wsunęła dłoń pod jego ramię i poprowadziła go przez hol. - Miło mi, że pomyślał pan o mnie. Szczerze mówiąc, bardzo mi to pochlebia. Parę minut później Edward zamówił szampana i oboje wznieśli toast za swoje zdrowie i dobrą wiadomość. - Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe tego, co powiem, ale czasami myślę o panu - odezwała się nieśmiało Jane. Zdarza mi się to, kiedy jestem w domu przy South Audley Street. Tak, często o panu myślę. - Naprawdę? - Rzucił jej pytające spojrzenie spod lekko ściągniętych brwi. Nie powinnam mu była tego mówić, pomyślała Jane. - Tak, pewnie dlatego, że znałam Lily - dodała pośpiesznie. - O niej także często myślę. Byłyśmy naprawdę dobrymi przyjaciółkami. - Czy Lily opowiadała pani o mnie? - Nie, nigdy. Była bardzo dyskretną osobą. - Podobnie jak pani? - Uśmiechnął się lekko. - Naturalnie... Dyskrecja jest niezwykle ważna w życiu, nie sądzi pan? -Spuściła głowę, zerkając na niego zza firanki rzęs. Flirtuje ze mną, pomyślał Edward. Nagle odkrył, że bardzo go to cieszy. - To dobrze, że podoba się pani dom przy South Audley Street - rzekł. -Czasami trochę za nim tęsknię. - W takim razie musi pan wpaść do mnie na podwieczorek, gdy wrócimy do Londynu! - Z przyjemnością. - Mnie także będzie bardzo miło pana gościć. Uniosła kieliszek z szampanem, pociągnęła mały łyk i uśmiechnęła się do Edwarda. Potem postawiła kieliszek na stole, zlizała kroplę wina z dolnej wargi i przytknęła serwetkę do ust. 457
W tym momencie Edward zrozumiał, że pragnie mieć tę kobietę. I zamierzają zdobyć, niezależnie od tego,jak długo będzie musiał zabiegać o jej względy. Należała do jego ulubionego typu kobiet, śliczna blondynka o twarzy anioła, tak bardzo podobna do Lily. Jane także była od niego starsza. Spodziewał się, że w niej również znajdzie odrobinę spokoju i ukojenia. Oczywiście spełnił swą obietnicę i odwiedził ją w dawnym domu Lily. Nie był w stanie oprzeć się jej urokowi. Tydzień po powrocie z Paryża napisał do niej króciutki liścik, prosząc o telefon w sprawie domu przy South Audley Street, na wypadek, gdyby wiadomość wpadła w niepowołane ręce. Jane zadzwoniła od razu i zaprosiła go na herbatę na następne popołudnie. Kiedy wszedł, nie mógł uciec od myśli, że Jane mieszka w domu, który kiedyś stanowił własność Lily. Co prawda, Lily nigdy w nim nie mieszkała, ale miło mu było myśleć, że Jane w pewnym sensie zajęła jej miejsce. Fakt, że sam korzystał z tego domu, jeszcze bardziej pogłębiał rodzące się między nim i Jane poczucie bliskości. Gdy wprowadziła go do salonu, z uśmiechem wsłuchiwał się w jej głos, co jakiś czas kiwając głową. Mówiła o codziennych sprawach, a jego uwagę pochłaniała melodia jej tonu. Przyglądał się z jej coraz większym zachwytem, całkowicie podbity łagodnym urokiem pięknej .blondynki. Jane Shaw wybrała na to popołudnie suknię z lawendowego jedwabiu i wyglądała po prostu cudownie. Taca z herbatą i filiżankami czekała już na niskim stoliku obok kanapy. Jane usiadła i sięgnęła po dzbanek. - Proszę usiąść tu przy mnie, panie Deravenel... - Spełnię pani prośbę, jeżeli przestanie pani zwracać się do mnie w tak oficjalny sposób. Mam na imię Edward, ale przyjaciele wolą zdrobnienie Ned. - Zgoda. W takim razie proszę do mnie także mówić po imieniu. Nalała mu herbaty i wrzuciła do filiżanki plasterek cytryny, ponieważ pamiętała, że taką właśnie pił w Paryżu. Na myśl o Mieście Świateł ogarnęła ją fala rozkosznego podniecenia - zapamiętała gorące spojrzenia Edwarda, otwarcie mówiące o pożądaniu. Jej skóra płonęła wtedy pod jego palcami. Sprawił, że znowu poczuła się kobietą godną pożądania, chociaż zdążyła już prawie zapomnieć, jak to jest. Ona także go pragnęła, jakże mogłaby się oprzeć urokowi tego wyjątkowo przystojnego, ciepłego mężczyzny... 467
- Byłem bardzo szczęśliwy w tym miłym domu - odezwał się Edward, przerywając niewygodne milczenie. - A ty? Przez jej twarz przemknął wyraz zaskoczenia. - Bardzo go lubię, ponieważ ma duszę i jest bardzo wygodny - odparła. Edward zmarszczył brwi i odstawił filiżankę na spodeczek. - Ale nie jesteś tu szczęśliwa? Chwilę nie odpowiadała. - Trudno byłoby nazwać to szczęściem... - powiedziała w końcu. Edward skinął głową. Bez trudu pojął, co Jane usiłuje mu powiedzieć. - Bardzo mi przykro - rzekł. - Nie jesteś szczęśliwa ze swoim mężem, czy tak? Westchnęła. - Mój mąż to bardzo miły człowiek i jest dla mnie bardzo dobry, ale... Cóż, najwyraźniej raczej do siebie nie pasujemy. Tak, to chyba najlepsze określenie. Poza tym, on dużo podróżuje i... Ned odchrząknął. - Czy mogę mieć nadzieję, że zgodzisz się zjeść ze mną lunch albo kolację, kiedy będziesz sama? Oczywiście wtedy, kiedy będzie ci to odpowiadało. - Z przyjemnością, Ned! - Jane uśmiechnęła się, wymawiając jego imię. -Moglibyśmy zjeść lunch jutro. Mój mąż znowu wyjechał do Prowansji, dziś rano, ale... - zawiesiła głos, niepewna i trochę zagubiona. - Ale? - Edward nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Gdzie pójdziemy na lunch? Nie jesteśmy wolni, więc chyba nie byłoby dobrze, gdyby ktoś zobaczył nas razem w publicznym miejscu. - Tak, chyba masz rację - przyznał. Pomyślał o zazdrości Elizabeth i jej gwałtownych wybuchach gniewu. - Naprawdę chętnie zjadłabym z tobą lunch - powiedziała Jane trochę nieśmiało, olśniona błękitem jego oczu. Ujął jej rękę i impulsywnie pocałował otwartą dłoń. - Możemy spotkać się w hotelu Cavendish przy Jermyn Street i... - Och nie! - przerwała mu. - Ten hotel ma... ma nieciekawą reputację. - Nie, to nieprawda! Tak, wielu dżentelmenów umawia się tam na spotkania z damami, ale personel jest bardzo dyskretny. Rosa Lewis, właściciel468
ka Cavendish, jest moją dobrą znajomą. Zarezerwuję dla nas apartament na lunch, na jutro. - Ktoś zobaczy mnie, gdy będę tam wchodziła - zaoponowała niespokojnie. - Włóż kapelusz z grubszą woalką i ciemny strój. Nikt cię nie rozpozna, zobaczysz! Po krótkiej chwili wahania skinęła głową. - Dobrze - szepnęła, patrząc mu prosto w oczy. Zanim Edward zdołał się powstrzymać, pochylił się i pocałował ją w usta, lekko muskając je językiem. Jane odpowiedziała z ogromną namiętnością. Mocno zacisnęła palce na jego ramieniu, lecz po chwili się odsunęła. - Boję się, że wejdzie pokojówka i... Edward uśmiechnął się czule. - Mogę zaczekać do jutra - powiedział. - Wtedy pocałuję cię jak należy... Następnego dnia pojechał do hotelu Cavendish godzinę wcześniej, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Nie musiał się niepokoić. Rosa Lewis z miłym uśmiechem zaprowadziła go do apartamentu. - Najlepszy w całym hotelu, panie Deravenel - powiedziała, rozglądając się dookoła. - Zgodnie z pana prośbą, kazałam postawić świeże kwiaty nie tylko w salonie, ale i w sypialni. Za chwilę kelner przyniesie szampana, oczywiście w lodzie. Nie powiadomił mnie pan tylko, o której mamy podać lunch. - Sądzę, że o drugiej. - Edward spojrzał na stojący w rogu salonu zegar. -Mój gość przybędzie w południe, a przed posiłkiem poprosimy tylko o coś do picia. - Doskonale! - Właścicielka hotelu wyszła, szeleszcząc szeroką spódnicą. Edward przeszedł się po apartamencie, zadowolony z jego wyglądu. Pokoje urządzone były ze smakiem, utrzymane w jasnych barwach, jasnych odcieniach szarego i błękitu, lekkie meble doskonale pasowały do tego wnętrza. Pomyślał, że Rosa wykazała się znakomitym gustem, nie zaśmiecając pokoi mnóstwem drobiazgów i sprzęcików w ciemnych kolorach, typowych dla wiktoriańskiego stylu. 460
Chwilę później rozległo się pukanie do drzwi i kelner wniósł do apartamentu wypełnione lodem srebrne wiaderko z butelką szampana. Edward dał mu hojny napiwek i zszedł do holu. Jane weszła do środka punktualnie o godzinie dwunastej, nerwowo rozglądając się dookoła. - Dzień dobry! - przywitał ją Ned. Ujął Jane za ramię i zaprowadził na pierwsze piętro, do zarezerwowanego apartamentu. Kiedy znaleźli się w salonie, Jane uniosła woalkę i obdarzyła Edwarda promiennym uśmiechem. Wyjął butelkę szampana z lodu i podał jej kieliszek. - Lunch będzie trochę później. Pomyślałem, że najpierw posiedzimy tu trochę i spokojnie wypijemy szampana. - Pomógł jej usiąść na sofie i zajął miejsce obok niej. - Oboje wiemy, z jakiego powodu tu przyszliśmy. Czujemy potrzebę przebywania ze sobą, chcemy być razem, sami, tylko we dwoje. - Ta potrzeba pojawiła się już w Paryżu, doskonale o tym wiem - rzekła Jane. - Wiem też, że nie przyszliśmy tu na lunch. - Lekko pokręciła głową. -Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym się zgodzić na pozamałżeń-ski związek, nigdy... - Cieszę się, że jestem mężczyzną, dla którego jesteś skłonna złamać tę zasadę, kochanie. Oboje odstawili kieliszki na stolik. Edward przyciągnął Jane do siebie, wziął ją w ramiona i pocałował. Zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęli do siebie, złączeni namiętnym pocałunkiem. Nagle Edward wypuścił ją z objęć i wstał. Wyciągnął do niej rękę, a ona chwyciła ją mocno. Edward pociągnął ją za sobą i wprowadził do sypialni. - Tak bardzo cię pragnę, Jane - wyszeptał. - Nie mogę tego znieść. - Ja także, kochany. Nie sądziłam, że można tak kogoś pożądać. Edward zaciągnął zasłony i podszedł do stojącej na środku pokoju kobiety. Zdjął jej kapelusz i rzucił na krzesło, a potem znowu uwięził ją w ramionach i zaczął całować, pieszcząc językiem jej język. Po długiej chwili odsunął się nieco i zajrzał jej w oczy. - Poszukajmy łóżka - powiedział cicho. Leżeli obok siebie, dotykając się, całując i wymieniając pieszczoty. - Chcę nauczyć się wszystkiego o tobie - szepnął Edward. - Pragnę poznać twoje ciało. 461
- Ja też tego pragnę... - odpowiedziała. Spełnili więc swoje pragnienia, kochając się z ogromną namiętnością i żarliwą czułością. Zupełnie zapomnieli o lunchu. Jane po raz pierwszy zaznała tak wielkiej radości i rozkoszy, Edward zaś zrozumiał ponad wszelką wątpliwość, że wreszcie znalazł kobietę taką jak Lily.Ta świadomość przepełniła go nieoczekiwanym wewnętrznym spokojem. Ból zniknął, rozwiał się jak mgła. I tak zaczął się ich romans. Trwał wiele miesięcy, w czasie których starali się spotykać jak najczęściej. Jane nigdy nie stała się przyczyną najdrobniejszej chwili troski czy niepokoju Edwarda. Było tak do dnia, w którym zakończyła ich związek, zmęczona lękiem, że ktoś odkryje ich tajemnicę. Edward był zrozpaczony i nie potrafił o niej zapomnieć.
R
O
Z D Z PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY
I
A
Ł
Londyn, 1912 rok Chcę zadać ci pewne pytanie, Neville, i nalegam, abyś odpowiedział mi z całą szczerością. - Edward popatrzył kuzynowi prosto w oczy. - Obiecaj, że powiesz mi prawdę! Neville z uśmiechem pokręcił głową. - Mam dziwne uczucie, że będzie to niebezpieczne pytanie. Nauczyłem się już, że kiedy mówisz ludziom całą prawdę, okazuje się, że nie bardzo chcą cię słuchać, mój drogi. Mam rację, stary? Edward roześmiał się głośno. - Ja do nich nie należę i dobrze o tym wiesz! - oświadczył. - Sam jestem szczery i od ciebie oczekuję tego samego. Przyjmę wszystko, co mi powiesz! - Dobrze, w takim razie czekam na pytanie... Edward przywołał gestem kelnera i zamówił szampana. - Napijesz się, prawda? Zimny szampan dobrze nam zrobi. Neville kiwnął głową. - No, zadajże wreszcie to ważne pytanie! - ponaglił. - Nie lubię napięcia! Edward pochylił się nad blatem okrągłego stolika. - Dlaczego wszyscy nienawidzą mojej żony? - zapytał cicho. Neville żachnął się i obrzucił Edwarda długim, badawczym spojrzeniem. - Mój drogi, to faktycznie bardzo, bardzo trudne pytanie, przynajmniej dla mnie - mruknął. - Uważasz, że prawda nie przypadnie mi do gustu? O to ci chodzi? - Nie, nie, wcale nie o to... Widzisz, moim zdaniem, ludzie nie znoszą Elizabeth z różnych przyczyn. - Rozumiem. Zechciałbyś wymienić kilka z nich? - Nie lubię mówić w imieniu innych. 472
- Więc mów we własnym! - W porządku - westchnął Neville. - Po pierwsze, uważam, że niektórzy członkowie naszej rodziny, a także przyjaciele, nie lubią Elizabeth, bo ona ich nie lubi i bynajmniej nie ukrywa swoich uczuć... - Nie świadczy to o wielkiej bystrości, prawda? - rzekł Edward. - Raczej o głupocie... - Ty to powiedziałeś. W moim przypadku w grę wchodzi jednak coś jeszcze... Edward znowu pochylił się nad stołem, pragnąc wysłuchać opinii kuzyna. Nieporozumienie, do jakiego doszło między nimi kilka lat wcześniej, okazało się chwilowe. Szybko naprawili szkody, jakich doznała łącząca ich przyjaźń, a przyjęcie weselne, wydane przez Neville'a na cześć Edwarda i Elizabeth, było tak wspaniałe, wystawne i kosztowne, że wszystkie rany, jeżeli jakieś w ogóle powstały, uległy zabliźnieniu. Obaj wrócili do poprzednich bliskich stosunków i zapomnieli o kłótni z powodu zerwanego kontraktu z Louisem Charpentie-rem. Tego wieczoru siedzieli w Długiej Galerii hotelu Ritz na Piccadilly, otwartego w 1906 roku i stanowiącego idealną replikę paryskiego Ritza przy Place Vendome. - Co ty osobiście masz za złe Elizabeth? - zapytał Edward. - To świeża sprawa czy zadawniona? - Wydaje mi się, że Elizabeth od początku jest do mnie uprzedzona, ponieważ uważa, że mam na ciebie zbyt duży wpływ. Ludzie czasami nazywają cię moim „protegowanym" i to także bardzo jej się nie podoba. A jeśli chodzi o sprawy osobiste... Cóż, twoja żona najzwyczajniej w świecie mnie nie lubi i chyba z jakiegoś powodu trochę się mnie obawia, nie mam jednak pojęcia, o co jej chodzi. - Elizabeth nie jest szczególnie inteligentna, ale to dla mnie nie nowina -mruknął Edward. - Nie jest zupełnie głupia, ale nie ma żadnych zainteresowań i całkowicie brak jej zdrowej ciekawości świata, przez co wydaje się po prostu nudna. - To możliwe, oczywiście. Twoja żona wie jednak również, że nie do końca akceptuję fakt, iż w Deravenels dosłownie roi się od Wylandów... - Neville przerwał i z wyraźną dezaprobatą pokręcił głową. - Naprawdę musiałeś zatrudniać ich wszystkich, stary? 464
Pytanie zabrzmiało tak komicznie, choć z pewnością nie było to zamiarem Neville'a, że Edward wybuchnął głośnym śmiechem. - Anthony Wyland jest w porządku, Neville, podobnie jak ojciec Elizabeth - rzekł po chwili. - Jeśli chodzi o jej dwóch młodszych braci, to zwolniłem ich w ubiegłym tygodniu. W firmie rzeczywiście zaroiło się od Wylan-dów, a ci dwaj okazali się zupełnie niekompetentni! - Miło mi słyszeć, że pozbyłeś się przynajmniej dwóch. I przyznaję, że Anthony to całkiem przyzwoity facet. - A dlaczego Nan nie lubi Elizabeth? - drążył Edward. Neville znowu ciężko westchnął. - Głównie dlatego, że Elizabeth zachowuje się w wyniosły, nieco arogancki sposób i usiłuje okazywać nam swoją wyższość, nam wszystkim, mój drogi. Richard, twoja Mała Rybka, bardzo celnie zauważył, że twoja żona uważa się co najmniej za wcielenie wielkiej królowej Elżbiety I... Edward zaśmiał się, tym razem raczej niewesoło. - Richard potrafi być dowcipny, a w ostatnich latach bardzo dojrzał, prawda? - Masz rację. Jestem z niego dumny, zresztą z George'a także... - Z George'a? - zdziwił się Edward. - Mnie George coraz częściej niepokoi. Ten chłopak zawsze robił, co chciał i rządził się własnymi prawami. - Podniósł kieliszek. - Twoje zdrowie, Neville... Dziękuję ci za szczerość. - Twoje zdrowie - odpowiedział Neville, pociągając łyk szampana. - O której umówiłeś się z ciocią Cecily? - Mama będzie tu o pół do ósmej. Dlaczego pytasz? Śpieszysz się gdzieś? - Nie, nie, zastanawiałem się tylko, na którą planujesz kolację. Neville w zamyśleniu kiwnął głową. - Wracając do mojej żony... - zaczął Edward powoli. - Wiem, że Elizabeth ma wybujałe ambicje, jeśli chodzi o nią i jej rodzinę, mam też świadomość, że pragnie władzy i pieniędzy. Drzemie w niej jakaś dziwna, niczym niezaspokojona chciwość, ale mimo wszystko udaje nam się nam wytrwać w małżeństwie... - Owszem - powiedział Neville. - Nie mam jednak cienia wątpliwości, że to ty inwestujesz w ten związek więcej energii i wysiłku. Ned w odpowiedzi uśmiechnął się tylko i podniósł do ust kieliszek z szampanem. 465
Edward Deravenel był teraz dobrze znany w Londynie, i to nie tylko z powodu wzrostu oraz przykuwającego uwagę wyglądu, nic więc dziwnego, że jak zwykle dostał najlepszy stolik w restauracji u Ritza, w najbardziej zacisznym kącie dużej sali, tuż obok okna wychodzącego na Green Park. - Tyle śniegu... - zauważyła Cecily, siadając naprzeciwko syna. - Od lat nie mieliśmy tak zimnego i śnieżnego stycznia. Na dodatek w Londynie ciągle panuje teraz straszny ruch, prawda? Edward rzucił jej szeroki uśmiech. - Ciesz się, że nie jesteśmy w Ravenscar! Nie ma tam ruchu, przyznaję, ale w ciągu paru godzin zamarzłabyś na kość, mamo, i my wszyscy razem z tobą! Cecily Deravenel roześmiała się i pociągnęła łyk świetnego wina Pouilly Fuisse. - Doskonałe wino - pochwaliła. - Twój ojciec bardzo je lubił, a ja uważam, że jest najlepsze ze wszystkich. Edward z lekkim roztargnieniem skinął głową. Myślał o tym, jak elegancko wygląda jego matka. Cecily miała na sobie ciemnofioletową suknię z jedwabiu, obszytą koronką tego samego koloru, apotrójny sznur pereł, który dostała od niego na Boże Narodzenie, wyglądał po prostu przepięknie i podkreślał wyrafinowaną prostotę kreacji. Upięte we francuski kok włosy stanowiły wspaniałe obramowanie dla twarzy, która jak na kobietę w wieku Cecily była niemal pozbawiona zmarszczek. - Gapisz się na mnie, Ned... - szepnęła z naciskiem, celowo używając slangowego określenia. - Mam coś na twarzy? - Przepraszam, to okropnie nieuprzejmie z mojej strony! - Ned z lekkim uśmiechem potrząsnął głową. - Nie, wszystko jest w porządku, mamo... Myślałem tylko o tym, jak elegancko wyglądasz, naprawdę pięknie... Nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że jesteś babcią... - Dziękuję, kochanie! Jak dziewczynki? Błękitne oczy Edwarda rozjaśniła radość. - Wspaniale! Są bystre, mądre i zabawne, po prostu cudowne! - Jestem z nich bardzo dumna... Aż trudno uwierzyć, że Bess w lutym skończy trzy lata! Czas pędzi nieubłaganie... Wydaje się, że dopiero wczo475
raj odbyły się jej chrzciny w kaplicy w Ravenscar. - Cecily zaśmiała się cicho. - Chyba nigdy nie widziałam, by ktoś czuł się tak nieswojo jak Neville w chwili, gdy trzymał małą nad chrzcielnicą! Byłam przekonana, że zaraz ją upuści! - Nie zrobiłby tego, mamo! - Ned napił się wody. - Nie śmiałby! - A Elizabeth? - zagadnęła Cecily. - Dobrze się czuje? - Jest w doskonałej formie, jak zwykle, wiem jednak, że odetchnie z ulgą, kiedy w marcu dziecko wreszcie przyjdzie na świat. Mówi, że bardzo ciężko jest jej się poruszać. - Pamiętam to uczucie. - Cecily pokiwała głową. - Na szczęście musi wytrzymać już tylko dwa miesiące. Powiedz mi jeszcze, jak ty znosisz okres oczekiwania. Czy wszystko jest między wami w porządku? Nie znosiła wtrącać się w życie swoich dzieci i właściwie nigdy tego nie robiła. Nie miała też najmniejszej ochoty wypytywać najstarszego syna o jego małżeństwo, niepokoiła się jednak, ponieważ w ostatnich latach Edward i Elizabeth przeżyli kilka dość poważnych kryzysów. - Jesteśmy teraz jak stare małżeństwo - zażartował Edward. - Ja pracuję, a Elizabeth rodzi dzieci. Najpierw Bess, potem Mary, teraz trzecie maleństwo... - Mam nadzieję, że tym razem urodzi się chłopiec. Ty też pewnie na to liczysz, prawda? Edward lekko wzruszył ramionami. - Byłoby doskonale, gdyby tak się stało, ale wiem, że wcześniej czy później Elizabeth urodzi mi syna. Jesteśmy bardzo płodną rodziną, podobnie jak Wy-landowie. I oboje chcemy mieć dużo dzieci. Zamilkli, czekając, aż kelner sprzątnie talerze. - Przed spotkaniem z tobą rozmawiałem z Neville'em na temat Elizabeth -rzekł Edward, gdy znowu zostali sami. Cecily spojrzała na niego ze zdziwieniem i zmarszczyła brwi. - Czy coś się stało? - Nie, nie! Po prostu wiedziałem, że Neville odpowie szczerze na moje pytanie. Chciałem poznać przyczynę, dla której wszyscy w naszej rodzinie nie znoszą mojej żony. Cecily drgnęła. 467
- Dlaczego nie zapytałeś mnie? - odezwała się po chwili. - Jestem przecież twoją matką. - Zależało mi, aby spojrzeć na to z męskiego punktu widzenia - wyznał Ned, krzywiąc się lekko. - Ale chyba rzeczywiście powinienem był najpierw zapytać ciebie i przepraszam, że tego nie zrobiłem. Wybacz mi, mamo. Wobec tego powiedz, proszę, dlaczego ludzie czują do niej tak wielką niechęć. Może nawet nie tyle niechęć, ile nienawiść. - Och, mój drogi, to stanowczo zbyt mocne określenie! Przesadzasz! Nikt z nas nie czuje nienawiści do twojej żony, co za niemądra sugestia! - Więc jak to nazwać? - Niektórzy są nieco przytłoczeni jej osobowością i stylem bycia, inni onieśmieleni, ale to zupełnie co innego! - A ty, mamo? - Edward obrzucił matkę długim, badawczym spojrzeniem. - Zaraz powiesz mi, że jako teściowa nie powinnaś odpowiadać na takie pytania, proszę cię jednak o opinię, nic więcej. - Nie nienawidzę twojej żony, Ned, muszę nawet przyznać, że w ostatnich miesiącach nasze stosunki układają się bardzo poprawnie. Zaraz po waszym ślubie martwiłam się trochę, ponieważ uważałam, że wybrałeś osobę, która... która pod wieloma względami stoi niżej od ciebie. Uważałam, że nie jest ciebie godna, choć może brzmi to nieco pompatycznie. - I nadal tak myślisz? - Nie do końca - odparła dyplomatycznie Cecily. Nie chciała budować dodatkowych barier między synem i synową. Ich związek i tak nie należał do idealnych, a teraz Elizabeth nosiła trzecie dziecko i z pewnością nie był to czas na nowe nieporozumienia. Edward milczał. - Elizabeth jest bardzo piękna. - Cecily wzięła głęboki oddech. - Co więcej, zachowała urodę i świetną sylwetkę mimo ciąż i zawsze doskonale wygląda, możesz być z niej dumny. Jest znakomitą panią domu, potrafi organizować przyjęcia i przyjmować gości, zatrudnia służbę na odpowiednim poziomie. Udało ci się nauczyć ją, jak należy prowadzić wielki dom. Moim zdaniem, wszystko to razem zasługuje na najwyższą pochwałę. - To prawda, oczywiście - przyznał Edward. - Ale wymieniłaś zalety Elizabeth, nie wspominając ani słowa o wadach. 477
- Cóż, twoja żona zachowuje się bardzo wyniośle i to nie ulega zmianie. Niektórym ludziom trochę to przeszkadza, uważają, że Elizabeth nie jest przecież królową Marią. Edward się uśmiechnął. - Nie, nie jest królową Marią. Elizabeth jest o wiele bardziej dekoracyjna, prawda? Cecily parsknęła śmiechem. - Masz rację, chociaż niewątpliwie król Jerzy uważa swoją małżonkę za prawdziwą piękność! Królowej nie można też odmówić wrodzonej elegancji! Kilku kelnerów podeszło do stołu. Jeden z nich pchał wózek z pieczenią wołową, dwóch przeniosło na stół ogromny półmisek, czwarty postawił obok dużą sosjerkę. Edward zabrał się do krojenia mięsa. - Jestem okropnie głodny - przyznał się. - Przypomniałem sobie właśnie, że nie miałem dziś czasu na lunch! Doskonała pieczeń, prawda, mamo? - Rzeczywiście świetna... A przy okazji, zamierzacie zaprosić Grace Rose na urodzinowe przyjęcie Bess? - Tak,naturalnie... - I Elizabeth zgadza się z tobą w tej kwestii, czy tak? - Cecily lekko uniosła brwi. - Oczywiście, chociaż może trudno w to uwierzyć. Rzecz jasna w domu nikt poza Elizabeth nie ma pojęcia, że Grace Rose jest moją córką... Tak czy inaczej, Elizabeth naprawdę dba, aby Grace czuła się u nas dobrze i swobodnie, i zawsze bardzo serdecznie zachowuje się wobec Vicky. - To wspaniale! - Chciałem zapytać o coś jeszcze, mamo. - Słucham uważnie, kochanie. Gdy zapraszałeś mnie na kolację, wspomniałeś, że masz do omówienia ważną sprawę rodzinną. - Chodzi mi o George'a. W czasie świąt wspomniał dość niewyraźnie, że nie chce dalej studiować w Oksfordzie, że wolałby zacząć pracować dla mnie w Deravenels. Obiecałem, że porozmawiam o tym z tobą. Jakie jest twoje zdanie na ten temat, mamo? - Nie dziwi mnie, że George chce rzucić studia. Oboje wiemy, że nie należy do najlepszych studentów. Co prawda, w tym roku kończy dopiero dziewiętnaście lat, może więc powinniśmy spróbować skłonić go do pozostania 469
w Oksfordzie, ale... - Cecily nieco bezradnie wzruszyła ramionami. - Nie wiem, czy George się zgodzi... - Ja także nie jestem tego pewien, bo przecież zawsze robił, co chciał... -Edward westchnął ciężko. - Wydaje mu się, że skoro ja zacząłem pracować, mając dziewiętnaście lat, on powinien zrobić to samo, nie rozumie jednak, że ja znalazłem się wtedy w zupełnie innej sytuacji. Cecily milczała. Nie chciała wracać myślami do tamtego strasznego stycznia sprzed ośmiu lat, kiedy to jej mąż i syn, brat i bratanek ponieśli śmierć w Carrarze. Nie miała sił znieść kolejnej porcji towarzyszącego tym wspomnieniom bólu. - Tą samą śpiewką uraczył mnie ostatnio Richard - ciągnął Ned. - On z kolei chce zostawić Eton i rozpocząć pracę w Deravenels. Oznajmił, że zamierza zostać moim osobistym sekretarzem. - Ciekawe, czemu mnie to nie dziwi? - Cecily uśmiechnęła się ciepło na myśl o najmłodszym dziecku. - Przecież Richard zawsze cię uwielbiał, mój drogi. - I zawsze był wobec mnie absolutnie lojalny - wymamrotał Edward i powoli pokręcił głową. - Wiem, że Richard nie lubi Elizabeth, ale przynajmniej podejmuje pewien wysiłek, stara się być uprzejmy, nawet serdeczny. Znacznie gorzej zachowuje się George, który czasami jest dla niej potwornie nieuprzejmy. Nienawidzi Elizabeth, chociaż nie mam pojęcia, z jakiego powodu, bo przecież ledwo ją zna. - Może gdyby była chociaż trochę mniej... mniej zimna, tak, to najwłaściwsze określenie. Mniej wyniosła, mniej dumna, mniej sztywna. - Ale ja ją kocham. - Edward popatrzył matce prosto w oczy. - Kocham ją, a ona odwzajemnia to uczucie... Oczywiście czasami mamy pewne problemy, lecz które małżeństwo ich nie ma. - Mam nadzieję, że nie zostawiasz jej zbyt często samej wieczorami... -zaczęła niepewnie Cecily. Wahała się, czy powinna powiedzieć coś więcej. Miała świadomość, że kroczy po cienkim lodzie, lecz Edward postanowił wybawić ją z opresji. - Nie mam kochanki, mamo, jeśli o to ci chodzi - odezwał się cicho. - Jestem wierny Elizabeth, daję ci słowo honoru. Cecily uważnie i wymownie wpatrywała się w jego twarz. Kąciki ust Edwarda zadrgały w uśmiechu. 479
- Wiem, że mi nie wierzysz, ale całkowicie się nawróciłem. - Na jak długo? - Nie wiem - przyznał, spojrzeniem prosząc matkę o wybaczenie i wyrozumiałość. Do domu przy Berkeley Square wpuścił Edwarda lokaj. - Dobry wieczór, Mallet - rzekł Ned, zrzucając palto i podając je służącemu. - Pani Deravenel już śpi, tak? - Tak mi się wydaje, sir. - Dobrze. Proszę nalać mi kieliszek koniaku i zanieść do biblioteki. Mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. - Oczywiście, sir. - Potem proszę już zamknąć drzwi wejściowe i udać się na spoczynek. - Dziękuję, sir! Dobranoc! - Dobranoc, Mallet. Edward wbiegł na piętro, przeskakując po dwa stopnie i cicho podszedł do drzwi sypialni Elizabeth. Uchylił je ostrożnie i wślizgnął się do środka. Zdziwił się na widok Elizabeth, która czytała „Illustrated London News", wygodnie oparta o poduszki. Spojrzała na niego z uśmiechem. - Jak twoja matka? - Bardzo dobrze. Prosiła, żebym przekazał ci najserdeczniejsze pozdrowienia. - Mówiła, czy będzie na przyjęciu urodzinowym Bess? - Nie, ale wspominała o jej urodzinach, więc na pewno będzie, kochanie. Jaka babcia mogłaby nie wziąć udziału w przyjęciu z okazji trzecich urodzin wnuczki? Elizabeth pokiwała głową. - Mam nadzieję, że ja na nim będę... - westchnęła. - Dziś wieczorem czuję się wielka jak wieloryb... Równie dobrze mogłabym rodzić jutro, a nie w marcu, jak utrzymuje lekarz... Edward schylił się i lekko pocałował ją w policzek. - Wszystko będzie dobrze, nie martw się tak! Jesteś zdrowa i silna... Otworzył drzwi do swojego pokoju i poszedł się przebrać. Chwilę później 480
wrócił do sypialni Elizabeth w jedwabnej bonżurce, narzuconej na koszulę i spodnie. - Muszę zejść na dół i jeszcze trochę popracować, skarbie - powiedział. -Nie czekaj na mnie, to trochę potrwa. - Ale będziesz dziś ze mną spał, Ned? Czuję się nieswojo, kiedy nie ma cię przy mnie... - Jeżeli jesteś pewna, że moja obecność nie będzie ci przeszkadzała w twoim stanie... - Nie, nie, wolę, gdy śpisz tutaj, obok mnie! - W takim razie przyjdę, kiedy tylko skończę pracę. Zanim poszedł do biblioteki, zajrzał na drugie piętro, gdzie znajdowały się pokoje dziewczynek. Nie chcąc obudzić niani, cichutko otworzył drzwi dziecięcej sypialni. Na komodzie paliła się nocna lampka i w jej świede ujrzał swoje córeczki, pogrążone w głębokim śnie. Rude włosy Bess, tak podobne do jego własnych, rozsypały się po poduszce. Edward uśmiechnął się do siebie i przeniósł wzrok na Mary. Dwuletnia dziewczynka była blondynką, jak Elizabeth, i to wyjątkowo śliczną. Teraz spała z kciukiem w buzi. - Słodkich snów, moje najdroższe... - szepnął, zamykając za sobą drzwi. Na chwilę wrócił jeszcze do swojej sypialni,„wyjął z kieszeni surduta złożoną kartkę i wsunął ją do kieszeni spodni. Nie chciał, aby Elizabeth ją znalazła, w żadnym razie. Najpewniej nie zrozumiałaby znaczenia zapisanej tam informacji, ale wolał jej nie rozdrażniać. Trwał w małżeństwie z Elizabeth, chociaż czasami miał ochotę zostawić ją na dobre. Wspólne życie bywało bardzo trudne, zwłaszcza gdy Elizabeth miała napady złego humoru. Doskonale pamiętał, jak kilka miesięcy wcześniej wszedł do biblioteki w Ravenscar i zastał ją wrzeszczącą na Richarda. Pamięć natychmiast podsunęła mu obraz jej wykrzywionej wściekłością twarzy. Richard sprawiał wrażenie całkowicie zaskoczonego, zupełnie jakby nie rozumiał wybuchu jej gniewu. - Co się dzieje?! - zapytał Edward, podchodząc do Richarda i otaczając go ramieniem. - On najlepiej wie, co się dzieje! - krzyknęła Elizabeth. - Niech sam ci powie! - Zachowujesz się jak przekupka! - rzucił Ned i spojrzał na najmłodszego brata. - Chcesz mi coś powiedzieć, Dickie? 472
- Wziąłem książkę z biblioteki i wtedy Elizabeth okropnie się rozzłościła... Nie wiem dlaczego, ale zaczęła krzyczeć, że nie mogę brać stąd żadnych książek, bo one należą wyłącznie do jej dzieci. - Oszalałaś?! - Edward gwałtownie odwrócił się do żony, czując, jak zalewa go fala zimnej wściekłości. - Mój brat może wziąć wszystko, co znajduje się w tym domu. Wszystko, rozumiesz?! A tobie nie wolno na niego wrzeszczeć! Mój Boże, wyglądasz jak wiedźma! Zachowuj się przyzwoicie, kobieto! Jej twarz natychmiast przybrała wyniosły, chłodny wyraz. - Powiedziałam tylko, że nie życzę sobie, aby ta książka zginęła, to wszystko, Ned! Należy do oprawnego w skórę kompletu tragedii Szekspira, bardzo cennego kompletu... - Wartość tego kompletu nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia! Może kosztować milion, dwa albo trzy! Zabraniam ci wyładowywać zły humor i furię na mojej rodzinie! I dotyczy to wszystkich, nie tylko Richarda! Nie życzę sobie, żebyś nadal zachowywała się wobec nich w tak podły sposób, słyszysz?! Elizabeth kiwnęła głową, odwróciła się na pięcie i wyszła. Edward długą chwilę siedział z Richardem, próbując go uspokoić. Brat często znosił fatalne nastroje Elizabeth, która uwielbiała dręczyć chłopca. Możliwe, że toczyła ją zazdrość o łączące Edwarda i Richarda uczucie, zazdrość o miłość Neda. Edward z ciężkim westchnieniem zamknął drzwi garderoby i spojrzał w stojące na komodzie lustro. Siniak na jego skroni zdążył już zblednąć, stał się prawie niewidoczny. Dziesięć dni wcześniej był ciemny i wtedy Edward mówił wszystkim, że w roztargnieniu wpadł na drzwi. Rzeczywistość była inna - Elizabeth rzuciła w niego ciężkim szklanym przyciskiem do papieru. Uchylił się w ostatniej chwili, lecz przycisk musnął jego skroń. Przypomniał sobie, jak ciężko opadł na krzesło, trzymając się za czoło. Oczywiście Elizabeth natychmiast podbiegła i zaczęła go przepraszać, przestraszona tym, co zrobiła. Edward strząsnął jej dłoń ze swojego ramienia, odepchnął ją, podnosząc się z krzesła i poszedł do łazienki, aby obejrzeć skroń. Teraz popatrzył na małe biureczko, na którym spoczywał przycisk do papieru. Elizabeth mogła go zabić, tak wyglądała prawda. Zastał ją właśnie tutaj, w swoim pokoju. Przeglądała kieszenie jego ubrań, szukając nie wiadomo czego, najprawdopodobniej dowodów małżeńskiej zdrady. Doszło między nimi do jed473
nej z najgorszych kłótni, w trakcie której Elizabeth rzuciła w niego szklanym przyciskiem. Gdyby nie szybki refleks, może byłby już martwy. Potrząsnął głową, zamknął drzwi sypialni i powoli zszedł na dół. Elizabeth była czasami prawdziwą suką. Zadręczała go swoją zazdrością i napadami szału, potrafiła jednak także wkraść się z powrotem w jego łaski, zachwycić namiętnością i zmysłowością w łóżku, i pogodzić się z nim. Przynajmniej na jakiś czas. Nie miał złudzeń, że jego żona kiedykolwiek się zmieni. Zresztą tak jak i on. Był z nią, ponieważ całym sercem kochał córki i pragnął mieć rodzinę. Teraz Elizabeth była całkowicie spokojna i opanowana, ale nie sposób było przewidzieć, kiedy wybuchnie złością, zacznie się kłócić albo obrażać jego najbliższych. Trudno, pomyślał Edward. Najwidoczniej tak już musi być. Mallet nie tylko zostawił mu na biurku duży kieliszek koniaku, ale także podłożył drewna do ognia, który teraz trzaskał wesoło i płonął tak jasno, jakby miał nie zgasnąć jeszcze przez długie godziny. Ned usiadł i zaczął przerzucać papiery, szukając notatek zrobionych przed kilkoma dniami. Po wielu miesiącach poszukiwań on i Alfredo 01iveri znaleźli wreszcie pieniądze, które Aubrey Masters odprowadzał z indyjskich kopalni diamentów. A ściślej, tego cudu dokonali nie oni, lecz niesamowity Amos Finnister. Kiedy byli już niemal gotowi się poddać, Amos doszedł do wniosku, że każe przez pewien czas śledzić Mildred Masters, wdowę po Aubreyu, i to właśnie ona naprowadziła ich na ślad swoich rachunków bankowych, pootwieranych w kilku różnych bankach na przedmieściach Londynu. Aby uniknąć procesu sądowego, Mildred bez walki oddała wszystkie pieniądze, skradzione firmie Deravenełs. Edward zainwestował odzyskaną gotówkę dokładnie sześć lat temu, a teraz, patrząc na wyciągi bankowe, zorientował się, że czterokrotnie pomnożył całą kwotę. Przypiął kartki z zapisaną sumą do wyciągów i zamknął teczkę. Sięgnął po następny stos papierów, podpisał kilkanaście listów i pism, aby jego sekretarka mogła umieścić je w odpowiednich folderach lub wysłać, wreszcie wyprostował się i rozejrzał po bibliotece. Lubił ten pokój. Sam go szczegółowo zaprojektował, pragnąc, aby był jak najbliższy doskonałości. Johnny bardzo mu w tym pomógł, podrzucając kilka 483
dobrych pomysłów. Ostatecznie Edward nie skopiował czerwonej biblioteki w Thorpe Manor, ponieważ jego zdaniem była stanowczo zbyt czerwona, ani zielono-białej biblioteki matki - zdecydował się na boazerię w naturalnym kolorze drewna. Pokój wyłożono srebrną brzozą, a zajmujące całą wysokość ścian półki zapełniały książki oprawione w bordową skórę. Nad pięknie rzeźbionym kominkiem wisiał jeden z ulubionych obrazów Edwarda, olejne płótno „Le Givre" pędzla Alfreda Sisleya, namalowane w 1872 roku - zimowy krajobraz, przedstawiający nagie drzewa i pokryte śniegiem wrzosowiska, widok, który Nedo-wi zawsze kojarzył się z Ravenscar. U okien wisiały bordowe zasłony z ciężkiego brokatu, kanapę i fotele obito bordowym welwetem, a na podłodze leżał cenny wschodni dywan w ciemnych odcieniach czerwieni, błękitu i zieleni. Kiedy Edward poślubił Elizabeth, dom był już gotowy. Jego żona na szczęście nie chciała zmieniać wystroju, podzielając upodobanie męża do luksusu, drogich tkanin i klasycznych antyków. Ned pamiętał, z jakim zadowoleniem i ulgą przyjął jej pozytywne nastawienie do domu, w którym miała zamieszkać. Szczerze dziękował też losowi, że w czasie tej ciąży Elizabeth była tak spokojna. Z drugiej strony, nie dał jej przecież najmniejszego powodu do niezadowolenia. Tego wieczoru nie powiedział matce prawdy, zarzekając się, że nie ma kochanki i nie zdradza żony, ale Elizabeth nic nie wiedziała o jego życiu poza domem. Z kieliszkiem w ręku przeszedł przez pokój i usiadł w jednym z dużych foteli przy kominku. Napił się koniaku, sięgnął do kieszeni spodni i wyjął list, który tego popołudnia dostarczono mu do biura. „Teraz jestem wolna", przeczytał raz jeszcze. Na kartce znajdowało się tylko to jedno zdanie. Edward wrzucił ją do ognia i patrzył, jak papier zwija się, czernieje i rozsypuje. Natychmiast wyszedł z siedziby firmy i udał się prosto na South Audley Street. Jane Shaw czekała na niego w salonie. Wiedziała, że nie będzie zwlekał, wysłała więc pokojówkę i kucharkę na zakupy, a gospodyni dała wolne popołudnie. Siedząc obok siebie na sofie, spokojnie popijali herbatę. Jane oświadczyła, że w końcu rozwiodła się z Bryanem Shaw. 475
- Niczego od ciebie nie żądam i nie oczekuję - powiedziała. - Chciałabym tylko wrócić do tego, co było między nami w pierwszym roku naszej znajomości, oczywiście jeśli nadal tego chcesz... Nie liczę, że zmienisz dla mnie swoje życie w jakikolwiek sposób... Pragnęłam, abyś wiedział, że jestem wolna... - Nie, nie jesteś wolna! - odparł cicho. - Teraz jesteś moja, najdroższa, a ja jestem twój, jak długo zechcesz. - Jak długo ty zechcesz - sprostowała z lekkim uśmiechem. - Wiesz, że będę dyskretna, nigdy nie postawię cię w krępującej sytuacji ani nie zacznę stawiać warunków. Więc jak, zawieramy umowę? - Zawieramy - odpowiedział. Przypieczętowali ten szczególny układ wspaniałymi chwilami w sypialni na piętrze. Kochali się namiętnie, pełni ulgi, że znowu są razem. Rozstanie, które musieli znosić, było bardzo bolesne. Edward zamknął oczy i pomyślał o Lily, swojej ukochanej Lily. Lily lubiła Jane, ale dobrze wiem, że nigdy nie polubiłaby Elizabeth. Moja żona jest zbyt zimna, wyrachowana i chciwa, aby zasłużyć na sympatię i aprobatę takiej kobiety jak Lily. Jane ma z Lily wiele .wspólnego, wiem to od samego początku, od chwili, kiedy wpadłem na nią w Paryżu w 1908 roku. Jest pełna czułości i ciepła, dobra i wyrozumiała, pragnie tylko mojej miłości. Kocham Jane. Zrezygnowałem z niej właśnie z tego powodu. Tak bardzo bała się skandalu, że zgodziłem się zakończyć nasz romans w 1909 roku. Później, w 1910, podjęliśmy go znowu, ale na krótko. Odszedłem, bo zżerałją niepokój, troska i wyrzuty sumienia. Jej małżeństwo z Bryanem Shaw nigdy nie było szczęśliwe. Brakowało w nim namiętnego seksu. Kiedy Jane odkryła, że Bryan ma kochankę, zwróciła się do mnie z prośbą o radę. Powiedziałem jej wtedy, aby wzięła rozwód, chciałem zapewnić jej odpowiednie środki, aby mogła dalej żyć na wysokim poziomie, ale nie było to konieczne. Shaw zachował się wobec niej bardzo przyzwoicie, ostatecznie to on był winny i to jemu zależało na zakończeniu małżeństwa. W czasie naszego rozstania byłem wierny Jane, poza żoną nie miałem żadnej innej kobiety. Elizabeth jest trudna, ale jednak darzę ją uczuciem. Nadaljest najpiękniejszą kobietą w Anglii, ma doskonały gust, wrodzoną elegancję i zachwycający styl. 485
Dzięki moim wskazówkom nauczyła się prowadzić ten wielki londyński dom i piękny dwór w Kent w Romney Marshes, który kupiłem parę lat temu. Jest matką moich córek i nosi pod sercem nasze trzecie dziecko. I urodzi mi spadkobiercę, jeżeli nie tym razem, to następnym. O rozwodzie nie może być mowy. Jane to rozumie. Wie, że muszę mieć synów, a ona nie może mieć dzieci; był to jeden z podstawowych problemów w jej małżeństwie. Jak powiedziała dziś moja matka, Elizabeth jest doskonałą panią domu, wspaniale przyjmuje gości i potraf i świetnie prowadzić nasze domy. Wszystko wskazuje na to, że nasze życie układa się całkiem gładko. Wgłębi serca matka wie jednak, że nie jestem szczęśliwy z żoną. Bez wątpienia zdaje sobie sprawę, że poszedłem na kompromis, bo tak właśnie jest. Elizabeth i ja nie mamy ze sobą nic wspólnego, łączą nas tylko dzieci i rutyna rodzinnego życia. Tak, jest nam dobrze w łóżku, a Elizabeth potrafi być namiętna, ale nie mamy sobie wiele dopowiedzenia. W gruncie rzeczy Elizabeth jest osobą nudną, choć bywa zabawna, gdy rozmawia o naszych przyjaciołach i znajomych, i opowiada mi rozmaite plotki. Czasami lubi pójść ze mną do teatru, bo wie, że sprawia mi to przyjemność, albo na koncert, choć nie ma pojęcia o muzyce. I chyba nigdy nie widziałem, żeby czytała książkę... Mogę się tylko cieszyć, że mam swoją pracę. Kocham Deravenels i przez ostatnie lata umocniłem pozycję firmy. Każda minuta spędzona w pracy to dla mnie wielka radość, lecz czasami mężczyzna potrzebuje kobiety, z którą mógłby porozmawiać na interesujące go tematy. Jane i ja pasjonujemy się sztuką, to ona rozbudziła we mnie miłość do malarstwa. To ona znalazła dla mnie Sisleya, a dwa lata wcześniej wyszukała Renoira, który teraz wisi w mojej sypialni. Ma doskonałe oko i wyczucie, i podobnie jak ja uwielbia książki. Tak więc... Znowu mam kochankę. Zawarłem umowę i zamierzam jej dotrzymać. Edward wyprostował się, pociągnął łyk koniaku i zapatrzył się w ogień, myśląc o kuzynie Neville'u. Nie ufam mujuż. Wiem, że coś knuje. Will także to wyczuwa. Od mojego ślubu nasze stosunki nigdy nie wróciły do normy. Neville zawsze miał mi za złe, że samodzielnie podjąłem decyzję. Dziś wieczorem chciałem się z nim spotkać i poddać go pew477
nemu testowi. Pytania o jego opinię na temat mojej żony były tylko pretekstem. Neville odpowiadał dość sprytnie, zawsze zresztą był bardzo przebiegły. Teraz wszystko jest jednak inaczej. Kiedy sam wybrałem sobie żonę, podważyłem autorytet Neville a, a on nie potrafi mi tego wybaczyć. Will ostrzegł mnie, że Neville stara się zbliżyć do George'a. Cóż, są kuzynami, tyle że George jest chorobliwie ambitny i zawistny; wiem też, że jest zazdrosny o uczucie, które łączy mnie z Małą Rybką. Zawsze tak było. Meg najczęściej staje po stronie George'a, swojego ukochanego braciszka, lecz teraz nie bardzo może go bronić, bo mieszka zagranicą. Tak muszę uważać na George'a... A co z Neville em ? Neville nadal gra w naszym zespole, pracuje razem ze mną, ale dzieli nas mur. O mało nie roześmiałem się nagłos, kiedy dziś oznajmił, że ludzie uważają mnie za jego protegowanego. Nikt nie myśli już o mnie w taki sposób, i to od wielu lat. Wszyscy dawno zrozumieli, że nie jestem kukiełką w rękach Neville'a i nigdy nią nie byłem... - Tato! Tato! Edward odwrócił się i zobaczył miniaturkę samego siebie, stojącą w progu biblioteki. Jego córeczka Bess miała na sobie długą białą nocną koszulkę, rude włosy opadały na ramiona, a intensywnie niebieskie oczy wpatrywały się w ojca. Zerwał się na równe nogi, podbiegł do niej, chwycił w ramiona i zaniósł na fotel przy kominku. Usiadł, ani na chwilę nie wypuszczając córeczki z objęć, i popatrzył na nią uważnie. - Co tu robisz w środku nocy, skarbie? - Obudziłam się... Było ciemno, a ja się bałam, więc zaczęłam cię szukać, tatusiu. - A co stało się z nocną lampką? - uśmiechnął się lekko. - Zgasła. - Bess potrząsnęła głową. - Zajrzałam do twojej sypialni i pokoju mamy, bo bardzo chciałam cię znaleźć. Bałam się. Edward pocałował córkę w policzek i przytulił ją mocno. - Jestem tutaj - powiedział. - Zawsze będę przy tobie. Kocham cię, Bess. - I będziesz mnie nadal kochał, kiedy urodzi się ten chłopiec? Twój spadkobierca? Mama mówi, że da ci syna. Spadkobiercę. - Jak mógłbym przestać cię kochać, skarbie? Jesteś moją pierworodną i zajmujesz w moim sercu zupełnie wyjątkowe miejsce, kochanie. Nic tego nie zmieni. 487
W odpowiedzi Bess obdarzyła go najpiękniejszym, najbardziej promiennym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widział. Dziewiętnastoletni George Deravenel był rosłym, przystojnym młodym człowiekiem o jasnych włosach i niezwykłych niebieskozielonych oczach. Odziedziczył niewątpliwą męską urodę po rodzinie ze strony ojca, o czym wiedział, i był trochę próżny. Uważał, że może rywalizować z Edwardem, ale nie była to prawda. George był niższy od Edwarda i nie miał tak regularnych rysów, a przede wszystkim brakowało mu charyzmy i osobowości najstarszego Deravenela. George nie zdawał sobie z tego sprawy i dlatego zachowywał się z dużą pewnością siebie, która czasami, zwłaszcza gdy ktoś wszedł mu w drogę, graniczyła z arogancją i pyszałkowatością. Poruszał się zdecydowanym, sprężystym krokiem, z wyniośle uniesioną głową, i cieszył się sporą popularnością wśród kobiet. Ale jego interesowała tylko jedna kobieta Isabel Watkins. Pragnął jej od dawna i zamierzał ją zdobyć. Neville popierał ten plan, natomiast Ned miał pewne wątpliwości, ale George wiedział, że Neville zdoła je przezwyciężyć. Teraz patrzył przez okno na Haymarket i czekał na kuzyna. Zastanawiał się, jakie nowiny ma dla niego Neville tego ranka. Musiały być ważne, bo inaczej nie wzywałby go do swego biura. - Przepraszam, że tak długo czekałeś... - rzekł Neville, wchodząc do sali konferencyjnej. - Jak się masz, chłopcze? - Doskonale, kuzynie! - George uścisnął dłoń Neville'a. - Usiądźmy na chwilę i porozmawiajmy... Wiem, że chcesz jak najszybciej dowiedzieć się, po co cię wezwałem... - Oczywiście! - Co myślisz o przejęciu stanowiska głównego dyrektora w Deravenels? George wyprostował się, całkowicie zaskoczony, i spojrzał na Neville'a spod zmarszczonych brwi. - Jak to możliwe? Przecież głównym dyrektorem Deravenels jest Ned... - Ja powierzyłem mu to stanowisko i ja mogę go zwolnić - oświadczył Neville. Oczy George'a zapłonęły ciekawością, jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. 488
- Zwolnić Neda? - rzekł powoli. - Nigdy! Nie mógłbyś tego zrobić! - Ależ mógłbym! Znam tyle jego brudnych sekretów, że bez większego trudu zdołam skłonić go do rezygnacji! - Jeśli masz na myśli kobiety, to daj sobie spokój! - prychnął George. - Elizabeth wie o jego skokach w bok, ale jej zależy tylko na pieniądzach i pozycji, więc jest gotowa przymknąć oko na wszystko! - Zmieni zdanie, kiedy się dowie, że Edward zamierza kupić dom swojej obecnej kochance i że wydaje na nią grube tysiące. Tego Elizabeth nie zniesie. - No, może faktycznie... - George skrzywił się pogardliwie. - Chciałbyś więc zmusić Neda do odejścia i postawić mnie na jego miejscu. Do tego zmierzasz? - Nie inaczej! - Dlaczego? - Bo Ned nie popchnie Deravenels dalej i wyżej, jak mu radziłem. Popełnił błąd. Chcę, żebyśmy kupili wszystkie przedsiębiorstwa Louisa Charpen-tiera, a wtedy Deravenels stanie się najpotężniejszą firmą na świecie. - Wydawało mi się, że już mamy niezłą pozycję - mruknął George. - Tak, ale możemy mieć jeszcze lepszą! - Czy Charpentier nadal chce sprzedać firmę? Sądziłem, że ten projekt umarł śmiercią naturalną, kiedy Edward ożenił się z Elizabeth. - Przez pewien czas sytuacja rzeczywiście była fatalna, lecz udało mi się ją naprawić. Oczywiście dziś trzeba będzie zapłacić więcej, gdyż Blanche wyszła za kogoś innego, ale gra jest warta świeczki. - Nie wiem, czy będę umiał zarządzać firmą... - zaczął George. Neville przerwał mu, szybkim ruchem unosząc dłoń. - Będę tobą kierował. Stanę się twoim nauczycielem, twoim mentorem, tak jak wcześniej byłem mistrzem Neda. - Rozumiem... - Poza tym, z pomocą przyjdzie ci John Summers... - Dlaczego John Summers? - zaniepokoił się George. - Przecież to nasz wróg! - Niekoniecznie... Widzisz, Grantowie nadal posiadają sporą część udziałów Deravenels i ktoś powinien ich reprezentować, a nie ma nikogo lepszego 480
niż John, który doskonale radził sobie także z zarządzaniem firmą i znają od środka. Pracowałby razem z tobą. Słysząc pukanie, Neville wstał i pośpieszył do drzwi. - Witaj, John! Wejdź, proszę, czekaliśmy na ciebie! Do sali wszedł John Summers. George uścisnął mu dłoń, a potem we trzech usiedli przy stole i zaczęli omawiać przyszłość Deravenels. Po pół godzinie John Summers z uśmiechem podniósł się z krzesła. - Dziękuję ci, że wszystko tak klarownie nam wytłumaczyłeś, Neville -rzekł. - Nie mogę się już doczekać spotkania z Louisem Charpentierem w Paryżu. Spojrzał na George'a i z satysfakcją skinął głową. - Bardzo się cieszę, że będziemy razem pracować w Deravenels - dodał. - Zupełnie nie rozumiem, skąd to wszystko - powiedziała Margot Grant, obrzucając Johna Summersa długim, badawczym spojrzeniem. - Po prostu trudno mi w to uwierzyć. - Nie, w gruncie rzeczy jest to bardzo nieskomplikowane. Zastąpimy Edwarda Deravenela George'em. Młodszego brata łatwiej będzie kontrolować i poddać manipulacji. Będę pracował u jego boku, a to wymarzona sytuacja. - Ale dlaczego? Dlaczego Neville Watkins nagle przechodzi na naszą stronę? Wyjaśnij mi to! - Moim zdaniem, stracił władzę nad Edwardem Deravenelem, i to już dawno. Doznał także ogromnego upokorzenia, kiedy musiał powiedzieć Louisowi, że Edward, który przecież zgodnie z jego planem miał poślubić Blanche, jest już żonaty, na dodatek z kobietą z rodziny Wylandów. Nie mam cienia wątpliwości, że Neville szalał z wściekłości. Nie mógł znieść, że jego ukochany protegowany ożenił się z przedstawicielką wrogiego obozu. Zorientowałem się też, że wpływ Neville'a na Edwarda znacznie osłabł. Oczywiście obaj udają, że wszystko jest jak dawniej, ale tylko udają... Margot zerwała się i zaczęła w podnieceniu spacerować po jadalni domu przy Upper Grosvenor Street, całkowicie zapominając o lunchu. John odłożył widelec i spojrzał na nią z zaniepokojeniem. - Dobry Boże, dlaczego tak się denerwujesz? - zapytał. 481
- Niepokoi mnie myśl, że Neville Watkins z dnia na dzień stał się naszym sojusznikiem! - Wszystko będzie w porządku, wierz mi - rzekł uspokajająco. - Tak czy inaczej, warto poważnie się nad tym zastanowić, dlatego zgodnie z umową spotkam się z nimi w Paryżu. Louis Charpentier za wszelką cenę chce porozmawiać z George'em, który ma towarzyszyć Nevillebwi. Jesteśmy umówieni za parę dni. - No, dobrze - mruknęła Margot, wracając na swoje miejsce. - Ufam ci, John. Powierzyłabym ci nawet własne życie. - Zrobię, co w mojej mocy, żebyśmy wyszli na tym jak najlepiej, nie martw się! John nie był jednak do końca szczery. Sprzymierzył się z Watkinsem i Charpentierem, ponieważ nie miał nic do stracenia, ale w pełni zdawał sobie sprawę, że Edward Deravenel panuje nad firmą. Od początku właściwie oceniał Edwarda i uważał go za przebiegłego, inteligentnego, ambitnego i bezwzględnego. Jego zdaniem Neville Watkins się łudził, wmawiając sobie i innym, że uda mu się pozbawić Edwarda stanowiska. Nie miał też cienia wątpliwości, że George Deravenel jest zadufanym głupcem, którego każdy mógłby wodzić za nos. Zobaczymy, jak to będzie, pomyślał. Ciekawe, kto wyjdzie zwycięsko z tej gry. Jedno jest pewne - nie zamierzam postawić ani pensa na Watkinsa.
R O Z D Z I A Ł PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY Czytajcie! Czytajcie! - wydzierał się na całe gardło młody gazeciarz. - „Titanic" zatonął! Setki ofiar! Idący Strandem Amos Finnister zatrzymał się w pół kroku i utkwił oszołomiony wzrok w gazeciarzu, który trzymał świeżo wydrukowane powiększenie pierwszej strony popołudniówki „Evening News". KATASTROFA „TITANICA", przeczytał. MNÓSTWO OFIAR. Podbiegł do chłopaka, wyjął kilka monet z kieszeni i wcisnął mu do ręki, jednocześnie prawie wyrywając gazetę. - Złe wiadomości, panie - odezwał się gazeciarz. - Coś okropnego, słowo daję! Amos kiwnął głową, stanął pod ścianą budynku, jeszcze raz przeczytał nagłówki i przebiegł wzrokiem artykuł z pierwszej strony. Już po paru słowach po plecach przebiegł mu dreszcz. Wielki liniowiec, „niezatapialny »Titanic«" poszedł na dno. To niewiarygodne, pomyślał, gorączkowo przebiegając wzrokiem kolumny tekstu. Pełniący wartę dostrzegli wielką górę lodową koło 11.40 w nocy 14 kwietnia, w niedzielę. Chwilę później góra uderzyła w „Titanica". O 11.50, zaledwie dziesięć minut po zderzeniu, woda wdarła się do kadłuba na wysokość ponad czterech metrów w części dziobowej. O północy kapitan dostał informację, że statek utrzyma się na powierzchni najwyżej dwie godziny. Natychmiast kazał radiooperatorom wysłać sygnał SOS i sprowadzić pasażerów oraz załogę na pokład. Okazało się, że szalupy ratunkowe mogą pomieścić zaledwie połowę z 2227 osób, które znajdowały się na statku. - Jezu Chryste... - wymamrotał przerażony Amos. 492
Czytając dalej, dowiedział się, że oddalony o pięćdziesiąt osiem mil od „Titanica" statek „Carpathia" odebrał sygnał radiowy i z pełną prędkością pośpieszył na ratunek. Pierwsza szalupa ratunkowa została bezpiecznie opuszczona na wodę i odpłynęła, zabierając zaledwie dwudziestu ośmiu pasażerów, chociaż było w niej dość miejsca dla sześćdziesięciu pięciu. Odstrzelono race alarmowe. Ostatnia łódź odbiła od burty tonącego „Titanica" o 2.05, a na pokładzie zostało 1500 osób, które powoli zsuwały się do lodowatej wody, ponieważ statek z każdą chwilą coraz bardziej się przechylał. Amos przerwał. Ręce mu drżały, z trudem trzymał się na nogach. Myślał 0 Charliem i Maisie, i o ich niezwykłym szczęściu. Brat i siostra mieli wracać do Stanów właśnie na „Titanicu". Spędzili w Londynie całe trzy miesiące, odpoczywając i ciesząc się swoimi sukcesami oraz sławą gwiazd nowojorskich scen. Musieli zwrócić bilety na rejs, ponieważ Maisie rozchorowała się na zapalenie płuc. Teraz mieszkali u przyjaciół w Whitechapel i czekali, aż Maisie wróci do zdrowia. Dzięki Bogu, że zachorowała, pomyślał Amos. Wetknął gazetę pod pachę i ruszył w dół Strandu, zmierzając do Deravenel House. Wszyscy pracownicy firmy dobrze go znali, więc przeszedł przez hol, skinieniem głowy witając się z tymi, którzy akurat znaleźli się na jego drodzę. Był umówiony z Edwardem Deravenelem. Zerknął na zegar - dochodziła dziesiąta trzydzieści, co oznaczało, że przyszedł odrobinę przed czasem. - Jak zdrowie, Finnister? - zapytał Edward, wychodząc zza biurka, aby uścisnąć dłoń detektywa. - Nie najgorzej, dziękuję - odparł Amos. - Widzę, że pan także ma się doskonale, proszę mi wybaczyć śmiałość. - Tak, czuję się dobrze, ale pan wygląda mi trochę blado! Czy coś się stało? - Nic mi nie jest, to tylko zdenerwowanie. Po drodze przeczytałem o katastrofie „Titanica" i przeżyłem wstrząs, bo dwoje moich bliskich przyjaciół wybierało się do Nowego Jorku tym właśnie rejsem. Na szczęście w ostatniej chwili musieli przełożyć termin podróży. - I dzięki Bogu! To straszna tragedia. - Edward potrząsnął głową. - Moim zdaniem, odpowiednie władze muszą przeprowadzić w tej sprawie drobiazgowe dochodzenie. Z tego, co czytałem w „The Times", wynika jasno, że popełniono tam mnóstwo karygodnych błędów... Bóg jeden wie, dlaczego nie 484
zmniejszyli prędkości po otrzymanych ostrzeżeniach, a przede wszystkim dlaczego mieli tak mało szalup ratunkowych... - Dziwna sprawa, tak jest - mruknął Amos. - Niechże pan siada, Finnister! Mówił pan przez telefon, że musi pan porozmawiać ze mną osobiście, i to pilnie. O co chodzi? Amos zmierzył Edwarda uważnym, czujnym spojrzeniem. - Muszę zrobić coś, czego zupełnie się nie spodziewałem - zaczął spokojnie. - Obawiam się, że nie mam wyjścia, tak mówi mi moje sumienie. Edward oparł łokcie na blacie biurka i lekko zmrużył oczy. - Co musi pan zrobić? Proszę nie trzymać mnie w niepewności. - Muszę zdradzić jednego człowieka, aby chronić drugiego. Tym drugim jest ktoś, kogo darzę ogromnym szacunkiem pan, panie Deravenel. A muszę zdradzić pańskiego kuzyna, bo inaczej nie zdołam pana uratować. Edward powoli skinął głową. - Mam zachować pańskie słowa wyłącznie dla siebie, czy tak? - Tak, sir. - Ma pan moje słowo. Przyrzekam, że nic z tego, co mi pan powie, nie wyjdzie poza ten pokój. - Ufam panu - rzekł Amos. - Pozostaje mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego przyszedłem pana ostrzec. Otóż przez te wszystkie lata zyskał pan mój najgłębszy szacunek. Wiem też, że jest pan sprawiedliwym, uczciwym człowiekiem. No i jest pan dobry dla Grace Rose... Zadbał pan, aby czuła się bezpieczna i aby nigdy niczego jej nie zabrakło, co bardzo cenię... Wie pan, że jestem tym osobiście zainteresowany... - Dziękuję panu - wymamrotał Edward. - Dobrze wiem, jak ważne miejsce zajmuje Grace Rose w pańskim sercu. - Wracajmy do rzeczy - powiedział Amos. - Pana kuzyn, pan Neville Wat-kins, polecił mi śledzić pana i muszę przyznać, że wywiązałem się z tego zadania. Chciał wiedzieć wszystko o pana życiu osobistym. Odkryłem, że często odwiedza pan swój dawny dom przy South Audley Street. - Wie pan, kto tam teraz mieszka? - zapytał cicho Edward. - Tak. Ale jeśli o mnie chodzi, to nie było tam pana ani razu od dnia, kiedy sprzedał pan dom. Jest pan czysty jak łza, panie Edwardzie. Chciałem, żeby pan o tym wiedział. 485
Chociaż słowa Finnistera całkowicie zaskoczyły Edwarda, do końca rozmowy z detektywem udało mu się zachować obojętny wyraz twarzy. Teraz, siedząc samotnie w gabinecie, zrozumiał, że jest wstrząśnięty, ale jednak nie do końca zaskoczony. Od stycznia, kiedy to spotkał się z Neville'em w Ritzu, jego podejrzenia się nasilały. Neville jak zwykle traktował go bardzo serdecznie, lecz pod tą przyjemną fasadą Edward wyczuwał drzemiący gniew. W głębi serca dobrze wiedział, że ich niezwykle serdeczną przyjaźń zniszczył cios, który on sam wymierzył Nevillebwi. Duma Neville'a została boleśnie zraniona przez małżeństwo Edwarda z Elizabeth, co do tego nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości. I rana ta nigdy się nie zagoiła, Will Hasling miał rację. Niestety, sytuacji nie poprawiło zachowanie Elizabeth. Zawsze okazywała wrogość Nevillebwi i Johnny emu. Jej ojciec i bracia nie lubili kuzynów Neda, może z powodu domniemanej władzy Neville'a nad Edwardem. Tak właśnie zasugerował sam Neville w czasie styczniowego spotkania z Edwardem. Tyle że Edward wiedział, iż od lat nie ulega żadnym wpływom, a poślubienie Elizabeth było jawną demonstracją jego niezależności. Najwyraźniej Neville nie wybaczył mu tamtego upokorzenia, a teraz zdecydował się wystąpić przeciwko niemu. Wszystko na to wskazywało, bo z jakiego innego powodu miałby zlecić Finnisterowi taką akcję. Ned był głęboko wdzięczny Amosowi za jego lojalność. Od dawna wiedział, że ten darzy go szczerą sympatią i szacunkiem, i to nie tylko z powodu Grace Rose. Został ostrzeżony i teraz musiał uważać, zwłaszcza jeśli chodzi o związek z Jane. Nie zamierzał bynajmniej z niego rezygnować. On i Jane stali się sobie naprawdę bardzo bliscy, Jane była jego najlepszą przyjaciółką i towarzyszką, dawała mu nie tylko satysfakcję seksualną, ale także stymulowała go pod względem intelektualnym. Inteligentna, kulturalna i mądra, była jego doradcą w wielu życiowych kwestiach. Potrzebował jej obecności i miał kojącą świadomość, że może porozmawiać z nią o wszystkim. Szczęście mu sprzyjało. Od narodzin trzeciej córki w marcu tego roku, Elizabeth była pochłonięta opieką nad dzieckiem. Nie interesowała się tak 495
ani rozwojem Bess, ani Mary, może dlatego, że uznała je za pewnego rodzaju rozczarowanie. Najmłodsza dziewczynka otrzymała imię Cecily, po matce Edwarda, która była zachwycona tym przyjaznym gestem ze strony Elizabeth. Teraz Ned musiał tylko znaleźć sposób, jak dyskretnie spędzać z Jane jak najwięcej czasu. Wiedział, że zachowywał się zbyt beztrosko, często nawet w środku dnia odwiedzając dom przy South Audley Street, który znajdował się zdecydowanie za blisko Berkeley Square. I prawie natychmiast wpadł na doskonałe rozwiązanie. Uznał, że musi kupić Jane nowy dom, najlepiej w okolicy Hyde Parku, na północ od Park Lane, albo w Belgravii, w bezpiecznej odległości od Mayfair. Wiedział jednak, że upłynie trochę czasu, zanim znajdzie odpowiednie miejsce, a nie mógł przecież przestać widywać się z Jane. To nie wchodziło w rachubę. Wstał zza biurka i podszedł do okna. Nagle kątem oka dostrzegł rozciągający się po drugiej stronie Strandu dziedziniec przed hotelem Savoy i w tym samym momencie wszystko stało się dla niego jasne. Tak, hotel Savoy był idealnym miejscem na spotkania! Jane wynajmie tam apartament na najbliższy tydzień, a on pokój. Wtedy będzie mógł odwiedzać ją tak często jak zechce i nikt niczego się nie domyśli... Postanowił, że jeszcze tego wieczoru przedstawi jej swój plan; nie wątpił, że Jane bez wahania przystanie na tę propozycję. Wrócił do pracy. Obecnie zajmował się przede wszystkim ropą naftową. Jego ludzie natrafili na obfite złoża w maju 1908 roku; przez następne dwanaście miesięcy pompowali ropę i robili pieniądze, lecz w 1909 roku Edward zdecydował się sprzedać złoża Deravenels dużej firmie wydobywczej Anglo-Persian Oil. Na pewien czas wycofali się z rynku naftowego, ale teraz Edward miał nadzieję, że wkrótce znowu rozpoczną odwierty. Oliveri i Aspen prowadzili właśnie negocjacje z szachem. Parę miesięcy wcześniej Edward zapewnił wsparcie Jarvisowi Mersonowi i jego nowemu zespołowi, którzy teraz wiercili w Teksasie, i liczył, że uda im się trafić na wielkie złoże. Miał świadomość, że przyszłość należy do ropy naftowej, zwłaszcza ze względu na brytyjskie okręty wojenne. Sześć lat temu, w 1906 roku, zwodowano pierwszy nowoczesny okręt bojowy HMS „Dreadnought". Winston Chur496
chill, polityk, którego Edward darzył największym zaufaniem, piastował teraz urząd Pierwszego Lorda Admirała i bezustannie starał się skłonić Parlament do wydania zgody na budowę większej liczby nowoczesnych krążowników i innych jednostek. Churchill z ogromnym niepokojem obserwował błyskawiczny rozwój niemieckiej marynarki wojennej i z wielką nieufnością odnosił się do niemieckich deklaracji. Edward miał na ten temat bardzo podobne zdanie -czuł, że Niemcy nie mają pokojowych zamiarów. - Mam ci do przekazania coś bardzo dziwnego - zaczął Will Hasling, wpatrując się w twarz najbliższego przyjaciela. - Co takiego? Wyglądasz okropnie! - Bo i tak się czuję. Zastanawiałem się nad tą sprawą przez całą podróż powrotną z Paryża i uważam, że stoimy w obliczu potężnej katastrofy. Edward zmarszczył brwi. - Jeżeli nawet z winnicami dzieje się coś złego, to przecież nie zrujnuje nas to, możesz być pewny! Może mamy problem, ale trudno nazwać to katastrofą! Mamy spore zasoby finansowe w bankach i nic nam nie grozi! - Nie chodzi mi o finanse i nasze winnice - westchnął Will. - To dotyczy Neville'a. Edward natychmiast wyprostował się w fotelu. Wiedział już, czego może się spodziewać. - Mów! - powiedział ze zmęczeniem. - Miejmy to już za sobą, tak będzie najlepiej! - Widziałem go w Paryżu, to znaczy zauważyłem go, kiedy byłem w Grand Vefour. Jadłem tam kolację z Alphonsem Arnaudem i kiedy wychodziłem z restauracji, dostrzegłem Neville'a przy stoliku w rogu sali. Wycofałem się, bo nie chciałem, żeby mnie zobaczył. Edward kiwnął głową. - Był z kimś, z kim nie powinien rozmawiać, czy tak? - Tak. Towarzyszyli mu Louis Charpentier, John Summers i... słuchaj uważnie... i George. - George?! Mój brat?! - wykrzyknął Edward, nie kryjąc zaskoczenia. - Właśnie. Twój brat George. Przyjemny kwartecik, nie sądzisz? - Z pewnością. - Edward przerwał i zajrzał do leżącego na biurku termi488
narza. - Dzisiaj mamy czwartek, 18 kwietnia. Wyjechałeś w niedzielę, spędziłeś w Paryżu poniedziałek i wtorek. Kiedy ich widziałeś? - We wtorek wieczorem. Wczoraj wczesnym wieczorem wróciłem do Londynu, ale nie chciałem mówić ci tego przez telefon. - Słusznie. W tej chwili pewnie nic nam nie grozi, lecz lepiej wiedzieć, że oni coś knują. To miałeś na myśli, prawda? - Jestem przekonany, że nie było to towarzyskie spotkanie - odparł Will. -Neville z Johnem Summersem? Z wrogiem, prawą ręką Margot Grant i Henry ego? Wyobrażasz sobie coś takiego? - Neville i Grantowie, trudno w to uwierzyć - mruknął Edward. - I dlaczego? - Ja zapytałbym również, dlaczego był z nimi George Deravenel... Edward pokręcił głową. - George powinien być w Oksfordzie, na studiach - rzekł. - No, ale może pojechał zobaczyć się z naszą siostrą. Wiesz, że on i Meg zawsze byli sobie bardzo bliscy. - To oczywiście niewykluczone, ale wobec tego co robił na tej bardzo podejrzanej kolacji? Słuchaj, miałem dość czasu, aby się zastanowić nad tym wszystkim w czasie podróży i przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Gdyby George zastąpił cię na stanowisku dyrektora generalnego Deravenels, Neville mógłby nim sterować i przejąć całkowitą kontrolę nad firmą, robić to, na co by mu przyszła ochota, zawierać umowy z każdym, z kim by chciał. Edward zbladł gwałtownie. - Najpierw musiałby się mnie pozbyć! - Otóż to! - Blanche Charpentier wyszła już za mąż - powiedział Edward. — Więc Neville na pewno nie planuje jej ślubu z Georgeem. - Oczywiście, że nie! - Will machnął ręką. - W ostatnim wydaniu „Financial Times" czytałem artykuł o tym, jak w ciągu ostatnich lat Louis Charpentier rozbudowywał swoje imperium na całym świecie. Dam głowę, że Neville byłby zainteresowany prowadzeniem wspólnych interesów z Charpentierem. Dobrze wiesz, jak on kocha władzę. - Mógłby przecież zrobić to na własną rękę - zauważył Ned. - Nie zapominajmy, że Neville nadal jest najpotężniejszym biznesmenem w kraju. 498
- Może Louis nie jest zainteresowany firmą Neville'a - zasugerował Will. -Może zależy mu wyłącznie na Deravenels. Edward milczał, z napiętą, poszarzałą twarzą patrząc prosto w oczy przyjaciela. - Chyba masz rację - przyznał wreszcie. - George chętnie dołączy do nich obu, nie muszę ci tego mówić, prawda? - George zawsze wszystkiego mi zazdrościł. Zawsze chciał być mną... - Co zrobimy? - zapytał cicho Will. - W tej chwili nic, ale jeśli Neville rzeczywiście prowadzi rozmowy z Grantami, potraktujemy go jak zdrajcę. Postaramy się go przechytrzyć, stary! Uda nam się, zobaczysz! - Bardzo się cieszę, że pana widzę! - zawołał Edward, potrząsając dłonią Amosa Finnistera. - Uszczęśliwił pan Grace Rose, przychodząc na przyjęcie z okazji jej dwunastych urodzin! - Mnie też się wydaje, że jest zadowolona - rzekł Amos. -1 wygląda przepięknie, prawda? Obaj mężczyźni stali w rogu salonu Vicky Forth, w jej domu w Kensington, i patrzyli na Grace Rose, śliczną dziewczynkę o.rudozłotych włosach, opadających gęstą falą na ramiona, i błękitnych oczach, dość wysoką jak na dwanaście lat. Intensywnie niebieskie oczy Grace lśniły radością, a sukienka z błękitnego jedwabiu i takaż kokarda we włosach podkreślały jej urodę. Edward milczał długą chwilę. - Tak, powoli wyrasta na prawdziwą piękność - powiedział w końcu. - Jest zdumiewająca... - I podobna do pana jak lustrzane odbicie, jeżeli wolno mi tak powiedzieć... Ned zaśmiał się cicho. - Wiem, Finnister, wiem, że jest do mnie bardzo podobna... Może podejdziemy do Haslinga i Ledbettera, co pan na to? Chętnie napiję się herbaty... Will, Mark, Stephen, Fenella i Vicky stali przy bufetowym stole ustawionym pod ścianą, natomiast Grace Rose, Bess i Mary oraz kilka przyjaciółek małej jubilatki siedziały w drugim końcu dużego pokoju. Wszystkie dzieci doskonale się bawiły, z apetytem pochłaniając kanapki i zaśmiewając się do utraty tchu. 490
Edward już wcześniej zwrócił uwagę, z jak wielką serdecznością Grace Rose traktuje jego dwie córeczki, i teraz uśmiechnął się do siebie. Grace była dobrym dzieckiem i próbowała matkować młodszym dziewczynkom. Zaczął się zastanawiać, czy dostrzegła już łączące ich podobieństwo, z zamyślenia wyrwał go głos Finnistera. - Przepraszam, nie dosłyszałem - usprawiedliwił się pośpiesznie. - Mógłby pan powtórzyć? - Powiedziałem właśnie, że zrezygnowałem z pracy u pana Neville'a. Oświadczenie Amosa zupełnie zbiło Edwarda z tropu. - Mam nadzieję, że... - wykrztusił, lekko marszcząc brwi. - Ze nie doszło między wami do jakiegoś nieporozumienia. - Nie, nie, nic takiego! Poinformowałem pana Watkinsa, że zamierzam przejść na emeryturę i to wszystko. Od śmierci mojej biednej Lydii dwa lata temu ciągle prześladowała mnie myśl, że powinienem mniej pracować, zrobić kilka rzeczy, które sprawiłyby mi prawdziwą przyjemność. Wyjaśniłem to panu Watkinsowi i powiedziałem, że nie chcę już tak intensywnie pracować. - A czy przyjąłbyś pracę, która nie zajmowałaby ci aż tyle czasu? U mnie? Amos popatrzył na niego uważnie, z obojętnym wyrazem twarzy. - W jakim charakterze, sir? - spytał przyciszonym głosem. - W charakterze człowieka, który dbałby o moje bezpieczeństwo. Finnister uśmiechnął się i wyciągnął do niego dłoń. - Z przyjemnością, panie Deravenel! Edward nie krył zadowolenia z powodu tak nieoczekiwanego obrotu wydarzeń. - Chodźmy się napić herbaty - powiedział. -1 zjedzmy kilka tych pysznych kanapek, zanim pani Forth zacznie kroić urodzinowy tort Grace Rose! Przed rokiem Meg wyszła za mąż i od tamtego czasu Edward nie widział jej ani razu. Dziś, w gorący lipcowy dzień, ubrana w jasnozieloną suknię i kapelusz, wyglądała prześlicznie, a przede wszystkim bardzo radośnie. Przyjechała do Londynu kilka dni wcześniej i zatrzymała się w mieście w drodze do Ravenscar, gdzie zamierzała spędzić cały miesiąc w towarzystwie matki. Charles Feraud, mąż Meg, miał dołączyć do niej na ostatnie dwa tygodnie. 491
- Na czas polowania na dzikie gęsi - powiedziała Meg. - Charles jest doskonałym strzelcem, Ned, jednym z najlepszych, jakich widziałam, no i uwielbia polowania. - Bardzo mnie to cieszy. My przyjedziemy do Ravenscar na początku sierpnia, więc przez krótki czas znowu będziemy jedną wielką, szczęśliwą rodziną... Meg uśmiechnęła się promiennie. Kochała swoich bliskich i była wobec nich niezłomnie lojalna. - Twoja malutka Cecily jest śliczną dziewczynką - zauważyła. - Na dodatek blondynką. Edward zaprosił siostrę na lunch do Ritza i jak zwykle dostał ulubiony stolik przy oknie z widokiem na Green Park. - Jesteś szczęśliwa, prawda? - zapytał, pochylając się ku siostrze. - Martwiłem się trochę o ciebie, bo przecież to ja ze wszystkich sił popierałem pomysł twojego małżeństwa z Charlesem... - Niepotrzebnie się niepokoiłeś! Nie wyszłabym za Charlesa, gdybym nie chciała, dobrze o tym wiesz. Jestem taka jak ty, nie znoszę być zależna od kogokolwiek i nie cierpię aranżowanych przez rodziny małżeństw. Charles i ja doskonale do siebie pasujemy i naprawdę się kochamy. Tak, braciszku, jestem szczęśliwa. Bardzo. - Co za ulga! A jak podoba ci się twoja nowa ojczyzna? - Burgundia jest piękna, a jeśli chodzi o chateau, który przecież widziałeś, to trudno o bardziej urocze miejsce. Odkąd przybyłam tam jako młoda żona, jestem zajęta od rana do wieczora. Charles ma mnóstwo pracy przy prowadzeniu winnicy, bo też jest to nie lada przedsięwzięcie. - Wyobrażam sobie. - Edward uniósł kieliszek z szampanem. - Witaj w domu, kochanie! Oby twoje szczęście trwało wiecznie! - Dziękuję! — Dotknęła jego kieliszka swoim. - Muszę ci powiedzieć, że wyglądasz świetnie, ale to nic nowego. Jesteś najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znam. - Jako moja siostra nie jesteś z pewnością obiektywna! Meg skinęła głową i chwilę milczała, z roztargnieniem patrząc w okno. - Słuchaj, poproszono mnie, żebym przekazała ci pewną wiadomość - zaczęła niepewnie. - Nie złość się tylko, dobrze? 501
Ned podniósł rudozłotą głowę znad menu i obrzucił Meg szybkim spojrzeniem spod zmrużonych powiek. W jej głosie wychwycił wyjątkowo poważną nutę. - Dlaczego miałbym się złościć? Czy to jakaś niezbyt miła wiadomość? Meg przełknęła ślinę, lekko ściągając brwi. Z pewnym trudem skupiła wzrok na twarzy brata. - Wczoraj George poślubił Isabel Watkins. - Co takiego?! - krzyknął Edward, chociaż ze wszystkich sił starał się mówić cicho. - Dlaczego nikt nie powiedział mi o tym wcześniej?! Meg bezradnie potrząsnęła jasną głową. - Nie wiem - szepnęła. - W ogóle nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Dziś rano Nan przyszła zobaczyć się ze mną i poprosić, żebym ci to przekazała. - A gdzie podziewa się jej wszechwładny małżonek? Chowa się za jej spódnicą? - Nie wspominała o Neville'u, mówiła tylko, że oni też nic o tym nie wiedzieli. - Dziwne, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć! - George i Isabel uciekli, Ned. Do Gretna Green, kilka dni temu. Przez chwilę Edward w głębokim zamyśleniu przetrawiał tę informację, później potarł usta dłonią. - Neville i Nan musieli wiedzieć - rzekł powoli i z naciskiem. - Prawo w Szkocji zmieniło się dawno temu. Jedno z narzeczonych musi przebywać na terenie Szkocji przez dwadzieścia jeden dni przed ślubem, nawet jeżeli chodzi o Gretna Green... Ponieważ George w ciągu ostatnich tygodni bawił w Londynie, to Isabel musiała spędzić dwadzieścia jeden dni w Szkocji, a nie powiesz mi chyba, że wyjechała na tak długo bez wiedzy i zgody rodziców. Dziewczyna nie jest pełnoletnia, prawda? Nie skończyła jeszcze dwudziestu jeden lat. - Jesteś pewny, że tak właśnie stanowi prawo? - Całkowicie! W czasie studiów w Oksfordzie pisałem esej o formalnoprawnym wymiarze małżeństwa i doskonale pamiętam informacje, jakie w nim zawarłem. Gretna Green słynęła z udzielanych bez zezwolenia ślubów od początku wieku osiemnastego, ale w połowie dziewiętnastego prawo uległo zmianie. Jedno z przyszłych małżonków musi spędzić w Szkocji trzy tygodnie bez493
pośrednio przed zawarciem związku, jest to warunek uzyskania specjalnej licencji. Dotyczy to także narzeczonych, których łączy jakikolwiek stopień pokrewieństwa. - Dobry Boże, jesteś prawdziwą kopalną informacji! - Meg z podziwem potrząsnęła głową. - Cieszę się, że nie jesteś wściekły. - Ależ jestem! Nie widzę tylko powodu, aby manifestować swój gniew wobec ciebie, i to w miejscu publicznym! Nie jestem też bynajmniej zaskoczony! Meg roześmiała się, zadowolona, że brat tak dobrze przyjął niemiłą wiadomość. - Isabel i George już jako dzieci opowiadali wszystkim, że się pobiorą, pamiętasz? - zapytała. - Tak. Czy Nan zdradziła ci, gdzie nowożeńcy przebywają w tej chwili? - Wyjechali w podróż poślubną. - Nie muszę nawet pytać, za czyje pieniądze! - zawołał Ned, z trudem powstrzymując wybuch gniewu. - Nie wątpię, że Neville opłaci wszystkie rachunki! A ty z pewnością masz przekazać tę cudowną nowinę mamie, bo ona także o niczym nie ma pojęcia, czy tak? - Obiecałam Nan, że powiem mamie jutro, zaraz po przyjeździe do Ravenscar. - Oczywiście! Gdzie George i Isabel spędzają miodowy miesiąc? - Nie wiem, ale zgaduję, że pewnie w Thorpe Manor. - I pewnie masz rację. Dopilnuj, żeby młodzi złożyli mamie wizytę, obiecaj mi to. - Możesz na mnie liczyć, Ned. - A teraz zamówmy lunch - rzekł Edward z nutą zniecierpliwienia w głosie. - Po południu mam mnóstwo zajęć. Po powrocie do Deravenels Edward zadzwonił do Willa Haslinga i poprosił go, by przyszedł do jego gabinetu. Kiedy tylko za Willem zamknęły się drzwi, dał upust wściekłości i przez dobre dziesięć minut gorączkowo chodził po pokoju, nie mogąc przejść do porządku dziennego nad perfidią swojego średniego brata i Neville'a. - Uspokój się! - powiedział wreszcie Will. - Nie warto tak się tym denerwować! 503
- Może i nie... Neville i George zaplanowali to znacznie wcześniej! Już od dawna panuje między nimi doskonałe porozumienie! - Twarz Neda była czerwona ze złości. - Wiele ich łączy, prawda? - Wzruszył ramionami i usiadł za biurkiem. - Georgebwi zależy na majątku Isabel, a Nevillebwi na Deravenels. Nie tyle na samej firmie, ile na władzy, jaką może dzięki niej zyskać... Mój brat George jest jego posłusznym narzędziem.
R O Z D Z I A Ł PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY Ravenscar, 1914 rok Johnny Watkins wjechał daimlerem na dziedziniec przed stajnią w Ravenscar, zaciągnął hamulec i wyłączył silnik. Potem odwrócił głowę i spojrzał na swego brata Neville'a. - Pójdę sam, porozmawiam z Nedem i dopiero wtedy wrócę po ciebie, co ty na to? - zapytał. Neville potrząsnął głową. Johnny zauważył, że mięsień policzka jego brata kurczy się nerwowo. - Uważam, że popełniamy duży błąd... - mruknął. - To idiotyczne posunięcie, prawdopodobnie najgorsze z możliwych... - Nie, nie, nie zgadzam się z tobą! Musimy spróbować zakończyć ten okres wrogości. - Johnny westchnął i błagalnie spojrzał w jasnoniebieskie oczy brata. -Jesteśmy rodziną, na miłość boską! Nie zapominajmy o tym! Nasz ojciec zginął w Carrarze z powodu serdecznej przyjaźni, jaka łączyła go z wujem Richardem, a razem z nimi śmierć poniósł Thomas. Matka Neda jest naszą rodzoną ciotką, należy do naszego klanu. Nie możemy zachowywać się wobec siebie obco i wrogo, nie wolno nam! - Minęły dwa lata od naszego ostatniego starcia w sprawie małżeństwa George'a i Isabel - rzekł Neville. - Ned upierał się wtedy, że to ja ponoszę winę za tę sytuację i że chciałem pozbawić go stanowiska w Deravenels. Skąd twoje przekonanie, że teraz jego nastawienie uległo zmianie? - Nie wiem tego, ale jeżeli z nim porozmawiamy, jeżeli wręczymy mu gałązkę oliwną, to może zrozumie, że szczerze pragniemy zgody. Warto spróbować, Neville. Nie wydaje ci się, że on także może mieć dosyć tej bezustannej szarpaniny? 496
- Nie, wcale mi się tak nie wydaje! Moim zdaniem, ten szczeniak doskonale się z tym czuje! - Przestań! To nie jest dobre podejście do sprawy, wierz mi! Z piersi Neville'a wyrwało się ciężkie westchnienie. Johnny popatrzył na niego uważnie i pomyślał, że jego starszy brat wygląda na zmęczonego. Neville niedawno przekroczył czterdziestkę. Jego szczupła twarz naznaczona była wyrazem znużenia, wokół oczu i ust widać było drobne zmarszczki. Nadal był przystojnym, sprawnym fizycznie mężczyzną, lecz tego ranka Johnny wyczuł, że nie jest już tak silny jak dawniej. - Zaczekaj na mnie tutaj - powiedział. - I błagam cię, spróbuj się trochę rozluźnić, pozbądź się tego cholernego napięcia! - Jesteś pewny, że są tutaj? - spytał Neville. - Skąd wiesz, że zamierzają spędzić tu Wielkanoc? - Ned przyjeżdża do Ravenscar niemal na wszystkie święta, zresztą Kathleen mówiła mi, że ona i Will będą tu z Nedem i jego rodziną. - Nasza siostra jest tutaj? Dlaczego nie w Thorpe Hall, razem z nami wszystkimi, tak jak ty i twoja rodzina? - Kathleen jest żoną Willa, najlepszego przyjaciela i najbliższego współpracownika Neda - wyjaśnił cierpliwie Johnny. Will i Ned zawsze trzymają się razem, nie muszę ci tego mówić. Neville milczał. Johnny otworzył drzwi i wysiadł. - To nie potrwa długo - rzekł, wsuwając głowę do środka. - Spróbuj się rozluźnić, staruszku, proszę. Neville bez słowa kiwnął głową. Johnny zatrzasnął drzwiczki wozu i obszedł skrzydło domu. Uznał, że lepiej będzie wejść frontowymi drzwiami. Nie chciał zaskoczyć gospodarzy, czuł, że nie wolno mu zmarnować choćby najmniejszej szansy na porozumienie. Było dość oczywiste, że Watkinsowie nie są dziś mile widzianymi gośćmi w Ravenscar. Nacisnął dzwonek i po paru sekundach w progu stanął Jessup. - Dzień dobry, panie Watkins! - rzekł, otwierając szerzej drzwi i zapraszając Johnny ego do środka. - Dzień dobry... - Johnny lekko skinął głową. - Czy pan Deravenel jest w domu? 497
- Tak, tak... Wszyscy poza nim pojechali do Scarborough na lunch, nawet dzieci. Och, zostali jeszcze panicz Richard i pan Hasling... Wszystko w porządku, pomyślał Johnny, wchodząc za Jessupem do długiego holu. Will i Richard byli ulubieńcami Neda i zawsze uważali go za nieomylnego, nic więc dziwnego, że zostali, aby dotrzymać mu towarzystwa. - Poszukam pana Edwarda, sir... - powiedział Jessup. Johnny przeszedł przed długi hol i przystanął przed metalową tablicą na ścianie. Wyryto na niej godło rodziny Deravenel, białą różę Yorków, końską pęcinę i promieniejące słońce; u dołu widniały słowa: Wierność aż po wieczność, rodzinne motto. Johnny długą chwilę stał nieruchomo, głęboko zamyślony. Wlewające się do sali przez grubo rżnięte szyby słońce nadawało wnętrzu pogodny, przytulny wygląd. Johnny odwrócił się i popatrzył na Morze Północne. W długich smugach słonecznego światła kołysały się drobinki kurzu. Jaki cudowny spokój, pomyślał. Pamięć podsunęła mu obraz dni młodości, kiedy spędzał tu czas na grach i zabawach ze swoim kuzynem i najdroższym przyjacielem. Musimy zawrzeć pokój, przemknęło mu przez głowę. Chcę, żeby w tej rodzinie znowu zapanowała zgoda, tylko na tym. naprawdę mi zależy. Koniec z kłótniami, oskarżeniami i wybuchami gniewu. Słysząc kroki, odwrócił się i zobaczył nadchodzącego Edwarda. Nie widzieli się dość długo. Ned miał teraz dwadzieścia dziewięć lat, był przystojny jak dawniej, towarzyszyła mu jednak nowa dojrzałość i pewność siebie. Zdaniem Johnny ego wyglądał jeszcze korzystniej. - Witaj, Johnny - powiedział cicho Ned, zbliżając się do przybysza z wyciągniętą ręką. Był bardzo zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać. Johnny uścisnął jego dłoń. Od razu dostrzegł ciepły błysk w oczach kuzyna i cień uśmiechu na jego ustach. A Edward pomyślał, że Johnny w ogóle się nie zmienił, był tylko wyraźnie spięty. - Chodźmy do biblioteki - zaproponował. - Napijesz się czegoś? Zaraz poproszę Jessupa... - Nie, dziękuję - odparł Johnny. Obaj stali na środku biblioteki i patrzyli na siebie uważnie. 507
- Jak ci się ostatnio powodziło? - zapytał w końcu Edward, przerywając niewygodne milczenie. - Dobrze... Widzę, że ty też jesteś w świetnej formie. - Byłeś w Yorkshire czy w Londynie? - Dużo czasu spędziłem na północy - rzekł Johnny. - Pewnie dlatego nigdy nie wpadłem na ciebie w mieście. Johnny kiwnął głową i odchrząknął. - Najlepiej od razu przejdę do rzeczy, Ned. Przyjechałem tu z gałązką oliwną. Mam dosyć kłótni w rodzinie i chciałbym, żebyśmy wreszcie się pogodzili, jeżeli to możliwe. - Byliśmy sobie bardzo bliscy, ty i ja - rzekł Edward, zmuszając się do uśmiechu. - Dobrze by było położyć kres wszystkim nieporozumieniom, zgadzam się z tobą. - Właśnie. - Johnny rozluźnił się trochę. - Uważasz, że to możliwe? - Niewykluczone. Mówimy tylko o tobie i o mnie, czy także o Neville'u? On też miałby być uczestnikiem tej... tej ugody? - Dotyczy to nas trzech - powiedział szybko Johnny. - Neville jest na dziedzińcu, czeka w samochodzie. - Nie, jestem tutaj - odezwał się od progu Neville. Dwaj młodsi mężczyźni odwrócili się do niego, wyraźnie zaskoczeni. Edward skinął głową. - Dzień dobry, kuzynie. - Zmierzył Neville'a badawczym spojrzeniem. -Wejdź, bardzo proszę. Neville przekroczył próg pięknej starej biblioteki, z aprobatą rozglądając się dookoła, i wyciągnął rękę do gospodarza. Gdy uścisnęli sobie dłonie, Ned odsunął się i stanął przy oknie. - Od czego zaczniemy? - odezwał się Johnny, wodząc wzrokiem od brata do Neda i z powrotem. W pokoju panowała kompletna cisza. Trzej mężczyźni przyglądali się sobie uważnie. - Moim zdaniem, powinniśmy zacząć od przeprosin - rzekł Neville. -W czasie naszego ostatniego spotkania oskarżyłeś mnie o spiskowanie przeciwko tobie, Edwardzie. Popełniłeś błąd i... 499
- Nie popełniłem błędu! - Edward wyprostował się gwałtownie. - Chciałeś, żeby moje stanowisko w Deravenels zajął George! Tak właśnie było! Panował nad sobą, ale przychodziło mu to z ogromnym trudem. - To tylko gra twojej wyobraźni! - krzyknął Neville, czerwieniąc się. - Rok temu zarzuciłeś mi, że zaaranżowałem małżeństwo George'a z Isabel i oświadczyłeś, że zaplanowałem ich ucieczkę do Gretna Green! To kolejne bezpodstawne oskarżenie! - Och, dajże spokój! Stałeś za tym wszystkim, nie wypieraj się! - Dobrze wiesz, że od dziecka chcieli się pobrać! - Co okazało się bardzo dogodne dla ciebie! - prychnął Ned. - Z George em jako zięciem miałeś w kieszeni Deravenela, którego poczynaniami mogłeś swobodnie kierować! - Nie bądź śmieszny! - Nie ma w tym nic śmiesznego! Aż zbyt dobrze znam zasady funkcjonowania firmy! Tylko Deravenel może zarządzać rodzinnym przedsiębiorstwem. Nauczyłem się tego na pamięć, zanim przejąłem kierowanie Deravenels! - Posłuchaj, to ja postawiłem cię na stanowisku, które dzisiaj zajmujesz! -warknął Neville. - Gdybym nie zaangażował w twoją sprawę tyle energii, wysiłku i pieniędzy, nigdy nie byłbyś dyrektorem generalnym! Nigdy! - Przyznaję, że bardzo mi pomogłeś! Zawsze dziękowałem ci za to i starałem się okazać wdzięczność na niezliczone sposoby, ale ja także nie próżnowałem! Uczyłem się jak szalony, przeglądałem notatki ojca, setki dokumentów dotyczących każdego z działów, sprawdzałem, jak działa firma, a potem stanąłem przed zarządem, przedstawiłem swoje wnioski i wygrałem! Nie zrobiłeś tego za mnie, prawda? - Ja jestem gotowy uznać twoje osiągnięcia! - rzucił Neville. - Dlaczego ty nie możesz zdobyć się na to samo w stosunku do mnie?! - Przecież przed chwilą to zrobiłem! Ale jeszcze coś, kuzynie - to ty postawiłeś nas w trudnej sytuacji. Louis Charpentier, tak, o niego mi chodzi! Odkąd zacząłeś z nim negocjować, jak to nazwałeś, atakuje nas ze wszystkich stron, ciągle muszę z nim walczyć! Wszędzie podkopuje nasze działania, rywalizuje z nami w zabiegach o firmy, które chcemy kupić, sabotuje nasze wysiłki! A wszystko to z twoją pomocą, kuzynie! Idziesz też ręka w rękę z Grantami, może nie?! Jesteś zdrajcą! Zdradziłeś mnie! 509
- To kłamstwo! - ryknął Neville z twarzą purpurową z wściekłości. Johnny był tak oszołomiony burzą, która rozpętała się między Nevilleem i Edwardem, że zupełnie zabrakło mu słów. Jak porażony słuchał podniesionych głosów, niezdolny interweniować. Dopiero teraz drgnął, podszedł do brata i położył mu rękę na ramieniu. - Uspokój się, na miłość boską! - wykrztusił. - Dostaniesz ataku serca, jeżeli się nie opanujesz! - Nic mi nie jest, ale nie mam tu już nic do roboty! Johnny spojrzał na Edwarda i potrząsnął głową. Zdawał sobie sprawę, że żal jego kuzyna do Neville'a narastał od lat i w gruncie rzeczy rozumiał, skąd wzięło się to uczucie, ale dałby wiele, aby nie doszło do głosu właśnie w tej chwili. - Nie moglibyśmy zacząć od nowa? - zapytał błagalnie. - W żadnym razie! - Neville odwrócił się na pięcie. - Dla mnie to koniec rozmowy! Mówiłem ci, że nic z tego nie wyjdzie, Johnny! Wypadł z biblioteki, po drodze o mały włos nie przewracając Richarda. Johnny rzucił Edwardowi smętne spojrzenie, bezradnie machnął rękami i pobiegł za bratem. Richard i Will weszli do pokoju, bladzi i wyraźnie wstrząśnięci. - O co wam poszło? - zapytał Richard, patrząc na Edwarda. - Johnny próbował nas pogodzić, ale Neville nie chciał słyszeć o zgodzie. Richard pokręcił głową. - Ned, biegnijmy za nimi, proszę cię! Postarajmy się zakończyć tę awanturę raz na zawsze! W pierwszej chwili Edward nie miał zamiaru ustąpić, lecz w końcu wzruszył ramionami. - Co mamy do stracenia? Dobrze, spróbujmy ich zatrzymać! Gdy wybiegli przed dom, daimler wyjechał już z dziedzińca i sunął aleją w kierunku bramy posiadłości. Ned poderwał się do biegu. - Johnny! Neville! Zaczekajcie! Will i Richard biegli obok niego. Po chwili Will wysunął się do przodu. - Zaczekajcie na nas! - krzyczał. - Zwolnijcie! Samochód minął bramę i znalazł się na biegnącej wzdłuż klifu drodze. Kierowca przyspieszył. 501
Edward i Will wybiegli na drogę. Richard został z tyłu, lecz szybko zrównał się z nimi i znowu we trzech pędzili za daimlerem. Wreszcie Edward przystanął i z rezygnacją potrząsnął głową. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, z trudem chwytał oddech, pot lał się z niego strugami. - To nic nie da... - wydyszał, ocierając twarz chusteczką. - Nie dogonimy ich, zresztą oni wcale nie chcą się zatrzymać, w każdym razie nie Neville. Richard przycisnął obie ręce do piersi. - Weźmy samochód - sapnął. - Dobry pomysł! - Will także osuszył czoło chustką. - Jedźmy za nimi do Thorpe Manor. Ned, przetnijmy ten wrzód! Edward milczał. Will podniósł wzrok i zmarszczył brwi, widząc wyraz zaniepokojenia na twarzy przyjaciela. - O co chodzi? - zapytał. - Johnny za szybko jedzie! Znam tę drogę jak własną kieszeń, mają przed sobą niebezpieczny zakręt i... Nie dokończył. Z przerażeniem patrzył, jak daimler wylatuje w powietrze nad krawędzią klifu, wykonuje gwałtowny obrót i znika im z oczu. - O, mój Boże! - krzyknął. - Musimy się tam natychmiast dostać! Ruszył biegiem, a za nim podążyli brat i przyjaciel. Na zakręcie zabrakło im już prawie sił. Edward uniesioną dłonią powstrzymał Richarda i Willa, którzy chcieli podejść na krawędź zbocza. - Skała ma w tym miejscu wysokość prawie dwustu metrów, cofnijcie się! -rozkazał. Sam, posuwając się bardzo ostrożnie, dotarł do brzegu klifu i spojrzał w dół. Daimler leżał na boku. Neville musiał wypaść przez przednią szybę, gdyż Edward widział go wyraźnie, lecz nigdzie nie mógł dostrzec Johnny'ego. Wydawało mu się, że gwałtownie bijące serce lada chwila wyskoczy mu z piersi. Drżał z przerażenia, na moment zrobiło mu się niedobrze. Cofnął się i nieprzytomnym wzrokiem popatrzył na Richarda i Willa. - Neville leży na plaży... - wykrztusił ochryple. - Nie widziałem Johnnyego... Może jest w samochodzie... Nie czekając ani chwili dłużej, pobiegł w kierunku wykutych w skale stopni, prowadzących na plażę. Richard i Will ruszyli za nim. 511
Potykając się co chwilę, wypadł na kamienistą plażę i od razu zobaczył Johnny ego, który leżał tuż obok przewróconego samochodu. Neville znajdował się kilka metrów dalej. Ned spostrzegł, że Neville się poruszył. Podbiegł do niego i opadł na kolana. W tej samej chwili pojął, że to tylko wiatr poruszył płaszczem kuzyna. Przycisnął dłoń do szyi Neville'a, szukając tętna. Starszy Watkins nie żył. Miał zakrwawioną twarz i głowę przekrzywioną pod nienaturalnym kątem. Musiał skręcić kark, kiedy siła zderzenia z ziemią wyrzuciła go przez przednią szybę. Edward patrzył w jego przejrzyste, turkusowe oczy. Niezwykłe oczy, przemknęło mu przez głowę. Niezwykły człowiek. Delikatnie zamknął powieki zmarłego i podszedł do Johnny ego, przy którym klęczeli już Will i Richard. - Brak tętna. - Głos Willa załamał się gwałtownie. - Nie żyje. Twarz miał mokrą od łez. Richard szlochał rozpaczliwie. - Myślałem, że Johnny żyje... - wyrzucił z siebie. - Odpiąłem mu kołnierzyk, Ned... Popatrz, nosił na szyi twój medalion... Edward z trudem przełknął ślinę i kiwnął głową. - Przenieśmy Johnny ego bliżej Neville'a - rzekł twardym głosem. - Powinni być blisko siebie. Kiedy ułożyli ciała, uklękli i odmówili modlitwę za zmarłych. Edward patrzył chwilę na Willa i swoją Małą Rybkę, a potem rozpłakał się. Opłakiwał Neville'a i wszystko, co kiedyś ich łączyło, i Johnny ego, którego kochał całym sercem. Długo klęczeli przy ciałach, nie chcąc zostawiać dwóch mężczyzn, którzy odegrali tak ważną rolę w życiu ich wszystkich. Milczeli, zasłuchani w otaczającą ich ciszę. Edward nie mógł oprzeć się wrażeniu, że czas nagle stanął w miejscu. Słyszeli tylko szum fal, uderzających o brzeg i wycofujących się w głąb morza, i krzyki mew, dryfujących w powietrzu wysoko pod zawleczonym chmurami niebem Yorkshire. Późnym popołudniem, kiedy ambulans zabrał już ciała do kostnicy w Scarborough, Richard znalazł Edwarda w zrujnowanej twierdzy. - Mogę wejść? - zapytał cicho. 503
Edward odwrócił się i skinął głową. Jego twarz była szara, naznaczona piętnem rozpaczy. Richard bez słowa wręczył bratu medalion z białą różą, który nosił Johnny. Edward wsunął go do kieszeni. W nocy zdjął z szyi własny medalion i założył ten, który należał do Johnny ego. Nosił go do końca życia.
R_O_Z_D_Z_I A Ł SZEŚĆDZIESIĄTY
Londyn
Cztery miesiące później osobisty smutek i trudne przeżycia Edwarda zostały usunięte w cień, w sierpniu zabrzmiały bowiem wojenne działa. Europa pogrążyła się w otchłani wojny po zamordowaniu w Sarajewie ar-cyksięcia Franciszka Ferdynanda, następcy tronu Cesarstwa Austro-Węgier-skiego, oraz jego małżonki, księżnej Hohenberg. W ciągu kilku dni większość krajów zaangażowała się w przerażający konflikt, wywołany aktem terroryzmu, dokonanym w małym bałkańskim państewku. Edward siedział w swoim gabinecie w Deravenels i czytał „The Times". Jego uwagę przykuł przede wszystkim wywiad z Davidem Lloydem George em. „Poczułem się jak człowiek stojący na planecie, którą nagle jakaś demoniczna ręka wyrwała z orbity i rzuciła w nieznane" - oświadczył wybitny polityk poprzedniego wieczoru, 4 sierpnia, kiedy Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom. Edward miał uczucie, że katastrofa zbliża się wielkimi krokami. Wiedział, że jego kraj czeka długa walka; zdawał też sobie sprawę, że ta wojna ogarnie najdalsze zakątki świata. Bał się jej i nie rozumiał, dlaczego niektórzy jego rodacy są tak podekscytowani perspektywą wyjazdu na front. Nie mógł pojąć, dlaczego na ulicach kłębią się tłumy rozradowanych, pewnych szybkiego zwycięstwa ludzi - wojna niosła przecież ze sobą jedynie śmierć i zniszczenie. Sięgnął po „Daily Mail", jeden z dzienników wychodzących w największych nakładach, i przebiegł wzrokiem nagłówki. WIELKA BRYTANIA WYPOWIADA WOJNĘ NIEMCOM. Mniejsze tytuły głosiły: „Inwazja na Belgię", „Dwa nowe okręty wojenne dla naszej marynarki", „Brytyjski stawiacz min zatopiony", „Niebezpieczeństwo wojny na morzu". Dzięki Bogu, że Winston Churchill jest dowódcą marynarki wojennej, po514
myślał Edward, odkładając gazetę na biurko. Tylko Churchill i jeszcze kilku światłych ludzi dostrzegło widmo zbliżającej się wojny i spróbowało poczynić do niej pewne przygotowania. Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wszedł ponury Will. - Czeka nas długa wojna, nie sądzisz? Edward kiwnął głową. - Churchill mówił mi niedawno, że działania wojenne potrwają parę lat... Całe szczęście, że już w 1911 zwrócił uwagę na rozbudowującą się niemiecką marynarkę... Z pewnością zwiększył nasze szanse, wycofując brytyjską flotę z zagranicy i koncentrując ją w basenie Morza Północnego. - Gdyby nie to, bylibyśmy dziś poważnie zagrożeni - zauważył Will. - Dowiedziałem się, że nie powinienem nawet próbować zgłosić się na ochotnika - cicho rzekł Edward. - Ponieważ zarządzam tą ogromną firmą, która działa niemal na całym świecie, mam w ogóle nie myśleć o udziale w wojnie, wszystko jedno, jak długo potrwa. - Czytałem gdzieś, że kanclerz Niemiec von Bethmann-Hollweg oświadczył w Berlinie, iż wojna będzie bardzo krótka i skończy się po trzech, najwyżej czterech miesiącach. - Will usiadł w fotelu. - Ja przewiduję, że potrwa trzy, cztery lata... Tak czy inaczej, faktycznie nie masz prawa myśleć o marszu na front z karabinem na ramieniu, natomiast ja... - Przestań! - Edward uniósł dłoń. - Ty też nawet nie myśl o zgłoszeniu się do wojska! - Myślałem o tym. - Nie, nie, nie możesz tego zrobić! Zresztą rząd powołuje na razie tylko nieżonatych mężczyzn. - George także jest żonaty, a pół godziny temu powiedział mi, że zamierza się zgłosić! - Nie sądzę, by przeszedł badania z pozytywnym wynikiem. George zawsze miał słaby wzrok, więc na pewno go nie przyjmą. Spokojnie, Will. - Cóż, zobaczymy... Chciałem zapytać cię o notatkę w sprawie fabryk w Leeds, którą mi przysłałeś. Mam rozumieć, że rząd dokona rekwizycji? Będziemy szyć mundury dla wojsk lądowych i marynarki? - Tak, wszystko na to wskazuje. Rząd nie chce jednak przejąć naszych fabryk, polecił nam tylko przestawić się na produkcję mundurów. 506
- W porządku... - Will machnął ręką - choć nie zrozumiałem dokładnie, jak to ma wyglądać. Ale wstąpiłem do ciebie głównie po to, żeby się dowiedzieć, czy pójdziesz ze mną na lunch. - Z przyjemnością. Nie umawiałem się z nikim, bo myślałem, że będę na polowaniu w Yorkshire. Wojna położy kres takim beztroskim rozrywkom, podobnie jak wielu innym rzeczom. - Wiem. - Will z roztargnieniem odgarnął włosy z czoła. - Dziś rano odwołałem podróż do Paryża, chciałem zabrać tam Kathleen we wrześniu. Cóż, czas pożegnać się z belle epoguel Francja szykuje się do wojny, tak samo jak my. Niepokoi mnie los winnic, ale nic nie możemy zrobić. - Możemy tylko czekać - westchnął Edward. - To okropnie przygnębiające, bez dwóch zdań. Trzeba mieć nadzieję, że winnice wyjdą cało z opresji, i tyle. - Pójdziemy do klubu Whites? - zapytał Will. - Trudno o lepszy wybór. Mam jeszcze parę spraw, więc będę wolny dopiero przed pierwszą. - Przyjdę po ciebie za kwadrans pierwsza! Po wyjściu Willa Edward przejrzał listy, które sekretarka zostawiła mu na biurku, potem zaś zamyślił się głęboko. Co będzie, jeżeli wojna ogarnie cały świat? Jaki los spotka ich wszystkich? Wstał i podszedł do mapy, którą przed laty powiesił na ścianie jego ojciec. Patrząc na nią, uświadomił sobie, że przedstawicielstwa Deravenels znajdują się niemal we wszystkich krajach. Nagle roześmiał się cicho. Jego firma istniała od ośmiuset lat, więc dlaczego teraz miałyby ją spotkać jakieś poważne niepowodzenia. Tyle tylko, że z całą pewnością jeszcze nigdy nie było takiej wojny jak ta. - Napijmy się czegoś przed lunchem - zaproponował Will, kiedy dziesięć po pierwszej weszli do klubu. - Potrzeba mi czegoś na poprawę nastroju... Edward się uśmiechnął. - Wyjąłeś mi te słowa z ust, mój drogi! Usiedli przy stoliku i Will zamówił drinki. - Wczoraj wieczorem byliśmy na przyjęciu - odezwał się Will przyciszonym głosem. - Ktoś z obecnych powiedział, że marynarka wojenna jest jedyną do507
brze zorganizowaną częścią naszych sił zbrojnych... Wiele wskazuje na to, że armia lądowa może mieć poważne kłopoty, a jednostek lotniczych mamy bardzo mało, chociaż ostatnio Churchill zabiegał o zwiększenie liczby samolotów. - Will wyjął papierosa ze złotej papierośnicy Cartiera, zapalił i zaciągnął się głęboko. - Szczerze mówiąc, wpadliśmy chyba w paskudne tarapaty, Ned... - Potrzebny nam nowy minister obrony. - Myślisz, że Asąuith mianuje kogoś nowego? - Will rzucił przyjacielowi zaciekawione spojrzenie. Edward wiedział znacznie więcej od niego, ponieważ przyjaźnił się z wieloma politykami. - Będzie musiał. Nie może równocześnie sprawować funkcji szefa rządu i ministerstwa obrony, prawda? Mam nadzieję, że wyznaczy lorda Kitchenera. To wielki wódz i bohater narodowy. Will pokiwał głową. - Taka nominacja znacznie poprawiłaby panujące w kraju nastroje! - przyznał. Chwilę w milczeniu sączyli sherry, palili i przysłuchiwali się toczącym się wokół nich rozmowom. Palarnia była dziś wypełniona po brzegi i wszyscy rozmawiali wyłącznie o wojnie. - W naszym kraju nie obowiązuje przymusowy pobór - oświadczył ktoś przy stoliku za nimi. - Nie wiedziałem o tym, Hartley! - Ale tak właśnie jest, tymczasem teraz stoimy przed koniecznością wystawienia armii, którą poślemy na tę przeklętą wojnę. Rząd będzie musiał ogłosić kampanię rekrutacyjną nieżonatych mężczyzn. - Asąuith wie, co robi! - dobiegł ich głos z prawej strony. - Jest znakomitym premierem! - A Churchill ma odpowiednie podejście do całej sytuacji! - rzucił ktoś inny. - Uważa, że powinniśmy pokonać wroga, zanim wróg pokona nas! Will spojrzał na Edwarda. - Co zamierza Meg? - zapytał. - Myślisz, że zostanie we Francji? Edward westchnął. - Nie wiem. Kiedy wczoraj rozmawiałem z nią w Ravenscar, powiedziała, że Charles chce natychmiast wracać do Paryża, a stamtąd do Burgundii. Na 517
pewno nie ma innego wyjścia, bo przecież ktoś musi czuwać nad majątkiem. Słuchaj, Will, nie martw się o nasze winnice - są w dobrych rękach, mamy doskonałych zarządców. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. A jeśli chodzi o Meg, to sądzę, że wróci do Francji razem z mężem i zostanie tam do końca wojny. Minął sierpień, wrzesień, październik i grudzień 1914 roku, a wojna wciąż trwała. Edward większość czasu poświęcał firmie. Nigdy się nie oszczędzał, a teraz miał więcej pracy niż kiedykolwiek. Musiał wytyczać sobie cele na każdy kolejny dzień, gdyż w ten sposób łatwiej było mu wytrwać, ale wiedział, że wszyscy są w podobnej sytuacji, że wszyscy pracują dzień i noc, starając się wypełniać swoje obowiązki. Wojenne działa grzmiały bezustannie przez cały 1915 i 1916 rok. Setki tysięcy młodych mężczyzn ginęły na krwawych polach Europy i padały w okopach, z ogromną odwagą odpierając ataki wroga. Straty w ludziach były tak wielkie, że świat wstrzymał oddech z przerażenia. Wielu pracowników Deravenels zgłosiło się do wojska i pewnego majowego ranka 1916 roku Edward z niepokojem uświadomił sobie, ilu nieżonatych mężczyzn poszło już na wojnę w rezultacie przymusowego poboru, ogłoszonego parę miesięcy wcześniej. Wiedział, że wkrótce rząd będzie musiał zaczął powoływać żonatych i wysyłać ich na front. Nie martwił się o siebie, ale o Willa, Oliveriego i Christophera Greena. Wszyscy byli żonaci, młodzi i sprawni, i nie można się było łudzić, że nie przejdą badań medycznych. Gdy wieczorem wrócił do domu, ze zdziwieniem odkrył, że Elizabeth, która rzadko cokolwiek czytała, zwróciła uwagę na krótki artykuł w „Evening News". Gdy wszedł do małego salonu przy Berkeley Square, podniosła wzrok znad gazety. - Widziałeś tę wiadomość? - zapytała. - Niedługo zaczną powoływać do wojska żonatych mężczyzn - powiedziała, nie czekając na jego odpowiedź. -Premier zgłosił projekt kolejnej ustawy o poborze i jeśli Parlament ją przegłosuje, żonaci będą musieli walczyć z Niemcami! - Mnie to nie dotyczy, skarbie - rzekł uspokajająco, siadając na krześle obok niej. - Mówiłem ci, że pobór mnie nie obowiązuje, ponieważ jestem szefem dużej firmy... 509
Uśmiechnęła się z ulgą. - Bardzo się cieszę! Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś poszedł na wojnę! -ściągnęła brwi. - Ale moi bracia będą musieli... - Wiem, kochanie, lecz nie myślmy dziś o wojnie. Pójdę teraz do dzieci, a potem wypiję kieliszek wina przed pójściem do teatru. - Pójdę z tobą na górę - powiedziała Elizabeth. - Muszę się położyć. Elizabeth znowu była w ciąży, więc Edward wziął ją pod ramię, żeby łatwiej było jej wejść po schodach. Poszła do swojej sypialni, a on podążył na drugie piętro, gdzie znajdowało się królestwo młodych Deravenelów. Gdy tylko stanął w progu dziecinnego pokoju, trzy dziewczynki i mały chłopiec, wszyscy czworo z rudozłotymi włosami i oczami w rozmaitych odcieniach błękitu, rzucili się na niego niczym rozradowane zwierzątka. Edward ze śmiechem przykucnął i szeroko rozłożył ramiona. Dzieci tłoczyły się wokół niego i wieszały mu się na szyi, pokrzykując i piszcząc z radości. Młody Edward, który przyszedł na świat w 1913 roku, był teraz dwuipół-letnim malcem, pogodnym, łagodnym i podobnym do aniołka z obrazu Bot-ticellego. Wszyscy paskudnie go rozpieszczali, ponieważ był najmłodszym i naprawdę ślicznym dzieckiem. Edward uwolnił się z objęć swoich małych żabek, jak nazywał dzieci, wziął synka na ręce i przytulił mocno. - Wiesz, co będziemy robić w sobotę? - zapytał, całując ciepły różowy policzek chłopca. - Nie,tato... - Już zapomniałeś, skarbie? Edward niepewnie pokręcił główką, zaraz jednak jego buzię rozjaśnił radosny uśmiech. - Kupimy szczeniaka! - wykrzyknął. - Obiecałeś, tato! - Kupimy, ale nie o to mi chodzi. Mówiłem ci, że kiedy na ten weekend pojedziemy do Kent, pozwolę ci pochlapać się trochę w morzu i całkiem możliwe, że popłyniemy w rejs specjalną łodzią, nową łodzią. - Och, tato, zapomniałem! Och, nie mogę się doczekać! Edward uśmiechnął się do krzyczącego z radości syna. Nagle poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw i szybko zerknął w dół. 519
- Mnie też zabierzesz, tatusiu? - odezwała się Bess. W jej głosie brzmiał tak wielki niepokój, że Edward natychmiast postawił chłopca na ziemi i chwycił córeczkę za rękę. Usiadł na krześle i wziął siedmioletnią dziewczynkę na kolana. - Oczywiście! - odparł łagodnie. - To będzie żaglówka dla nas wszystkich! Wiesz, jak się nazywa? Bess potrząsnęła głową. - „Odważna Bess", na twoją cześć, kochanie, bo jesteś dzielna i śliczna, moja najdroższa! - Nadal kochasz mnie najbardziej, tato? - szepnęła, przytulając wargi do jego policzka. - Spadkobierca jest najważniejszy, wiem, ale to ja jestem twoim ukochanym dzieckiem, prawda? - Tak! - odszepnął Edward. - Tylko nie mów o tym nikomu, dobrze? To nasza tajemnica! Gdy wróciliśmy dziś do domu, Elizabeth jak zwykle poszła prosto do łóżka, natomiastja siedzę oto z kieliszkiem brandy w bibliotece, przy huczącym ogniu, co zawdzięczam pełnemu poświęcenia Malletowi, który tak dobrze się mną opiekuje. Trudno mi powiedzieć to samo o żonie. W ostatnim okresie jest trudna i kłótliwa, może dlatego, że zmęczyło ją rodzenie dzieci. Nasza rodzina jeszcze się powiększyła, mamy następną córeczkę imieniem Anne. Mam więc sześcioro dzieci: Bess, Mary, Ceciły, Edwarda, Richarda, który urodził się w 1916, no i najmłodszą Anne. Muszę być wyrozumiały dla Elizabeth, ciągle to sobie powtarzam. Nie ma mi wiele do powiedzenia i nie interesuje jej nic z tego, co robię, ale jest chętną i zawsze gotową partnerką w łóżku. Zawsze namiętna, bardzo zazdrosna, podejrzliwa i wyjątkowo zaborcza. Nie lubi spuszczać mnie z oka, jednak jakoś sobie radzę i często odwiedzam mojąjane, która obdarza mnie szczęściem i wewnętrznym spokojem. Nie jest źle, naprawdę nie mam na co narzekać. Dzieci są inteligentne i śliczne; moja najdroższa Bess jest niezwykłą dziewczynką i moją największą pociechą. WJane znajduję takpotrzebne mi ukojenie. Dziś jest piątek, trzynasty listopada, Roku Pańskiego 1918. Podobno piątek trzynastego to pechowy dzień, ale nie wydaje mi się, aby dziś ktokolwiek na świecie byt tego zdania. Wręcz przeciwnie! Dwa dni temu, jedenastego listopada, we francuskim Compiegne przedstawiciele dowództwa i rządu niemieckiego podpisali za511
wieszenie broni, które oznacza koniec wojny, i od tej chwili świat szaleje z radości. Widziałem robotników, wskakujących na jadące Strandem omnibusy, wymachujących flagami i chorągwiami. Podobno ulice Paryża wypełnione są tańczącymi i śpiewającymi mężczyznami, kobietami i dziećmi, a środkiem Piątej Alei w Nowym Jorku przemaszerowała wielka parada zwycięstwa. Nawet w Berlinie ludzie z ulgą witają koniec tej strasznej światowej wojny. Nazwano ją już „wojną, która ma zakończyć wszystkie wojny", „ostatnią wielką wojną"; mam nadzieję, że naprawdę tak będzie. Nie możemy dopuścić, aby kiedykolwiek w przyszłości znowu doszło do takiej hekatomby. Na cale cztery lata świat pogrążył się w ponurym szaleństwie, we krwi i zbrodni. W Rosji wybuchła rewolucja, car i jego rodzina zostali zamordowani z zimną krwią. Włosy stają mi dęba na myśl o tym przerażającym akcie brutalnego terroryzmu. Kiedy myślę o moich dzieciach, robi mi się zimno ze strachu. Nie zaniedbałem Deravenels. Firma kwitnie, ma lepsze wyniki niż przed wojną. Wojna sprzyja rozwojowi ekonomicznemu, to smutne, ale prawdziwe, i niewątpliwie przyczyniła się do rozwoju Deravenels. Większość moich pracowników przeżyła wojnę. George został zwolniony z obowiązkowej służby po badaniu medycznym; wiedziałem, że nie przepuszczą go z tak marnym wzrokiem. Mój kochany, wierny Richard także pozostał u mego boku, a to dzięki niesprawnemu stawowi barkowemu. WillHasling pojechał'na wojnę. Mój najdroższy przyjaciel. Wysłali go nad Som-mę, był tam przez całą tę straszną, przerażającą bitwę. Iprzeżył. Podobniejak mój szlachetny Oliveri, który walczył we Flandrii. Z frontu nie wrócili Rob Aspen i Christopher Green. Straciłem dwóch wspaniałych ludzi, którzy zawsze dawali z siebie wszystko, byli lojalni i pełni poświęcenia. Obaj zginęli pod Verdun i spoczywają w odległym zakątku obcej ziemi. Nigdy ich nie zapomnę, zawsze będę myślał o nich z najwyższym szacunkiem i dumą. Moja kochana siostra Meg przetrwała wojnę w Francji, wspierając swego męża i zmagając się z Niemcami. Mama kwitnie. Jest zdrowa, silna i jak zawsze piękna, a jej najlepszą przyjaciółką i ukochaną towarzyszką stalą się nasza śliczna Grace Rose, która jestjuż prawie dorosłą, drogą nam wszystkim dziewczyną. Grace wie, że jestem jej ojcem. W1916 roku postanowiłem jej o tym powiedzieć, ale zanim zebrałem się na odwagę, Bess wyjaśniła mi pewnego dnia, że ona i Grace Rose wiedzą, kto jest ojcem 521
Grace i że Grace chciałaby się dowiedzieć czegoś' o swojej matce. I tak, nakłoniony przez bardzo wygadaną Bess (tak podobną do mnie), opowiedziałem im obu o Ta-bicie. Grace Rose wyznała, że odgadła we mnie swego ojca, kiedy pierwszy raz zobaczyłem ją w domu Vicky Forth, w dzień pogrzebu Lily. Gdy Grace była bardzo mała, matka powiedziałajej, żejej ojciecjest wysoki i silny jak leśne drzewo, ma włosy koloru jesiennych liści, a oczy barwy wiosennych dzwonków. Grace Rose mówi, że kiedy mnie zobaczyła, od razu wiedziała, że to właśnie ja i dlatego uśmiechnęła się do mnie. Od tego momentu mam świadomość, że dorośli nie mają pojęcia, o czym dzieci wiedzą, a o czym nie, i co noszą w swoich serduszkach. Trudno mi uwierzyć, że wojna naprawdę się skończyła... Cztery lata, które ciągnęły się jak czterdzieści... Tylu zabitych... Zginęło osiem milionów ludzi. Kwiat brytyjskiej młodzieży oddał życie na przesiąkniętych krwią polach w północnej Francji; nasz kraj nigdy już nie będzie taki jak dawniej, został bowiem naznaczony ich śmiercią. Świat zmienił się nieodwołalnie. Dziś wieczorem, siedząc w mojej bibliotece wznoszę toast, uroczysty i szczery. Piję za tych, których kochałem i straciłem, za tych, którzy mi zostali, i za tych, którzy dopiero mają się narodzić. Nazywam się Edward Deravenel. Mam trzydzieści trzy lata i życie przed sobą.
OD A U T O R K I Oddaję do rąk czytelnika nowoczesną powieść, napisaną współczesnym słownictwem i osadzoną w realiach pierwszych kilkunastu lat dwudziestego wieku. Jej główny bohater Edward Deravenel zawdzięcza jednak wiele cech królowi średniowiecznej Anglii Edwardowi IV. Edward IV, ze sławetnej dynastii Plan-tagenetów, był najstarszym synem potężnego księcia Yorku. Ojciec Edwarda był księciem krwi, głową królewskiego domu Yorków, prawowitym następcą angielskiego tronu. Kiedy wspomniany książę Yorku w 1460 zginął w bitwie pod Sandal Castle w Yorkshire, podczas Wojny Dwóch Róż, Edward przyjął dziedziczny tytuł i został księciem Yorku. Kontynuował walkę ojca o koronę, usiłując zrzucić z tronu swego kuzyna Henryka VI, księcia Lancaster. W walce tej wspierał go inny jego kuzyn Richard Neville, hrabia Warwick, znany później jako Twórca Królów. Tron Anglii został wydarty Yorkom przez Lancasterów mniej więcej sześćdziesiąt lat wcześniej. Wreszcie, w 1461 roku, Edward Plantagenet pokonał Henryka VI, odzyskał koronę i rozpoczął panowanie jako Edward IV. „Pożyczyłam" od króla Edwarda nie tylko jego fizyczne cechy (między innymi blisko dwumetrowy wzrost, niezwykły jak na tamte czasy), ale także pewne aspekty jego charakteru i osobowości, obdarzając nimi Edwarda Derave-nela. Niektóre istotne wydarzenia z życia średniowiecznego władcy Anglii przeniosłam w realia przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, tworząc z nich bazę historii mojego bohatera. Nowy Jork, 2006 rok