PETER BENCHLEY PrzełoŜyła Lidia Pawlak Tytuł oryginału BEAST Ilustracja na okładce LUIS ROYO Redakcja merytoryczna AGNIESZKA LIDIA JANAS Redakcja tech...
14 downloads
18 Views
1MB Size
PETER
BENCHLEY PrzełoŜyła
Lidia Pawlak
Tytuł oryginału BEAST
Ilustracja na okładce LUIS ROYO
Redakcja merytoryczna AGNIESZKA LIDIA JANAS
Redakcja techniczna ANNA WARDZAŁA
Copyright© 1991 by Peter Benchley For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-703-9 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1994. Wydanie 1 Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi
CZEŚĆ PIERWSZA
1 Czekając, unosiła się w czarnej jak atrament wodzie. Nie była rybą i nie miała pęcherza pławnego, ale szczególny skład chemiczny ciała sprawiał, Ŝe nie tonęła w otchłani. Nie naleŜała do ssaków, nie oddychała powietrzem, zbędne więc było wypływanie na powierzchnię. KrąŜyła. Nie znając snu, odpoczywała, odŜywiając się tlenem pobieranym z wody, która przepływała przez wnętrze jej owalnego ciała. Osiem ramion unosiło się swobodnie pod wpływem prądów wodnych, a dwie długie macki ciasno oplatały ciało. Pod wpływem szału zabijania albo zagroŜenia, gwałtownie prostowała je przed sobą niczym dwa bicze pokryte zębami. Miała tylko jednego wroga, pozostałe stworzenia były jej ofiarami. Nie zdawała sobie sprawy ani ze swych olbrzymich rozmiarów, ani z gwałtowności obcej innym morskim istotom. Przebywała ponad pół mili pod powierzchnią wody, daleko poza zasięgiem promieni słonecznych. Olbrzymie oczy rejestrowały jednak ledwie widzialne błyski emitowane przez inne, mniejsze drapieŜniki pod wpływem strachu lub podniecenia. Dla ludzkich oczu — gdyby mogły ją dostrzec, miałaby kolor kasztanowy, ale tylko w trakcie odpoczynku; podniecona ustawicznie zmieniała barwę. System nerwowy zwierzęcia kontrolował stale tylko jeden element otoczenia — temperaturę. Najlepiej czuła się pomiędzy 7
czterdziestoma a pięćdziesięcioma pięcioma stopniami Farenheita. Kiedy dryfując z prądem napotykała termocykliny lub podwodne źródła, które ogrzewały lub chłodziły wodę, przesuwała się odpowiednio w górę lub w dół. Właśnie wyczuła jakąś zmianę. Dryf zniósł ją do podnóŜa wygasłego wulkanu, wyrastającego niczym igła z dna oceanu, otaczał on wulkan, a chłodne masy wody zostały wyniesione do góry. Poruszając się przy pomocy płetwy ogonowej, bestia powoli wyłoniła się z ciemności. W odróŜnieniu od ryb, nie Ŝyła w stadzie, samotnie przemierzając morza. Dlatego teŜ nie wiedziała, Ŝe obecnie Ŝyło duŜo więcej przedstawicieli jej gatunku niŜ w przeszłości. Równowaga w naturze została naruszona. Celem jej było przetrwanie oraz zabijanie; poniewaŜ w świecie przyrody szczególne, a nawet niespotykane było to, Ŝe często zabijała bez potrzeby. Wyglądało to tak, jakby natura przewrotnie przeznaczyła ją do tego celu.
2 Łódź wyglądała z daleka jak ziarnko ryŜu na tle błękitnego atłasu. Od wielu dni wiatr wiał z południowego zachodu. Przez parę ostatnich godzin osłabł i zdechł wprawdzie, ale spokój ten był pozorny. Wiatr nabierał oddechu i niczym zmęczony wojownik zastanawiał się, gdzie najlepiej atakować. Łódź kołysała się lekko na falach, pozbawiona oŜywczej siły wiatru. Howard Griffin siedział w kokpicie, bosą stopę opierając na kole sterowym. Spojrzał na Ŝagle, sprawdził godzinę i samego siebie wyzwał od głupców. Tego się nie spodziewał, nie przewidywał tej ciszy. Układając plan kursu zakładał, Ŝe będzie wiało z południa. O naiwny! Głupi! Nie powinien przecieŜ ograniczać się tylko do przewidywań. PrzecieŜ juŜ byli spóźnieni. Całe przedpołudnie spędzili w porcie Royal Navy w oczekiwaniu na celnika, który w tym czasie szkolił aplikanta w przeszukiwaniu piętnastometrowej łodzi typu Hattears. Powinni być daleko w morzu. Tymczasem kiedy Griffin odwrócił się i spojrzał ponad kratownicą, zobaczył wysoki znak nawigacyjny w kanale, białą plamę błyszczącą w ukośnych promieniach zachodzącego słońca. Usłyszał czajnik gwiŜdŜący pod pokładem i po chwili Ŝona podała mu filiŜankę herbaty. Podziękował uśmiechem i nagle przyszło mu do głowy, aby powiedzieć: — Świetnie wyglądasz. 9
Elizabeth, lekko zdziwiona, odpowiedziała uśmiechem. — Ty teŜ nieźle. — Mówię powaŜnie. Sześć miesięcy na łódce. Jak ty to robisz! — To złudzenie — schyliła się i pocałowała go w czoło. — Twoje wymagania diabli wzięli. — Pięknie pachniesz. Skóra jej pachniała mydłem i morskim powietrzem. Spojrzał na nogi o oliwkowym odcieniu, bez najmniejszego śladu Ŝylaków mogących zdradzać jej wiek i to, Ŝe ponad piętnaście lat temu urodziła dwoje dzieci. Była tylko jedna jasna blizna po otarciu nogi o betonowy słup w Exumas. Zerknął teŜ na jej stopy, brązowe, kościste i zgrubiałe. Uwielbiał je. — Jak ja znowu włoŜę buty? — zapytała. — MoŜe dostanę pracę w Banku Bosonogich. — Jeśli się w ogóle tam dostaniemy — wskazał na luźnego grota. — Wiatr powinien wrócić. — Być moŜe, ale nie mamy czasu — przechylił się do przodu i sięgnął po kluczyk, aby uruchomić silnik. — Nie rób tego. — Myślisz, Ŝe mi się to podoba? Sama wiesz, Ŝe musimy być w porcie w poniedziałek przed południem. — Chwileczkę — podniosła rękę zatrzymując go. — Pozwól mi spróbować. Griffin wzruszył ramionami i usiadł z powrotem. Elizabeth zeszła pod pokład, usłyszał trzask dostrajanego radia, a następnie jej głos, gdy mówiła do mikrofonu: — Radio Zatoka Bermudzka, Radio Zatoka Bermudzka, Radio Zatoka Bermudzka... tu jacht ”Severance”. — Jacht „Severance”, Radio Zatoka Bermudzka — odpowiedział ktoś z odległości piętnastu mil na południe. — Przejdź na kanał sześć-osiem i czekaj. — „Severance" przechodzi na sześć-osiem — odpowiedziała Elizabeth i wszystko umilkło. Griffin usłyszał cichy plusk za rufą. Spojrzał przez burtę i spostrzegł sześć szarych kleni. KrąŜyły po pasie, Ŝółtych wodorostów sargassowych i walczyły o małe krewetki i inne stworzenia, które schroniły się pomiędzy pływającymi łodygami i pęcherzykami. Lubił wodorosty i wody przybrzeŜne, bo kojarzyły się mu z wolno10
ścią; rekiny kojarzyły się z porządkiem w naturze, a delfiny — z Bogiem. Wodorosty były jak Ŝycie. Przesuwają się po wodzie popychane wiatrem i niosą pokarm dla małych zwierząt, które są poŜywieniem dla większych tworzących dalej łańcuch pokarmowy. — Jacht „Severance", tu Radio Zatoka Bermudzka... odbiór. — Tak, słyszymy, Bermudy. Płyniemy na północ, kurs na Connecticut. Chcielibyśmy usłyszeć prognozę pogody. Odbiór. — Dobrze. Na barometrze trzydzieści coma czterdzieści siedem i bez zmian. Wiatr południowo-zachodni dziesięć do piętnastu, przechodzący w północno-zachodni. Fale trzy do sześciu stóp w nocy. Jutro: wiatry północno-zachodnie piętnaście do dwudziestu. MoŜliwe przelotne opady na otwartym morzu. Odbiór. — Dziękujemy bardzo. „Severance" pozostanie na szesnastym kanale. Elizabeth znów weszła na pokład. — Przykro mi. — Mnie teŜ. — Nie tak miało się to skończyć. — To prawda. Miało być inaczej. Według ich wyobraŜenia powinni płynąć południowym wiatrem przez całą drogę wzdłuŜ wybrzeŜa. Po przepłynięciu cypla Montanuk, między Wyspą Rybaków i Zatoką Stonington, zamierzali wyciągnąć flagi, proporczyki i proporce wszystkich krajów, klubów Ŝeglarskich i zatok, które odwiedzili w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Na wysokości falochronu Stonington wiatr miał skręcić lekko na wschód, tak aby w pełnej gali mogli triumfalnie przepłynąć zatokę. Ich dzieci będą czekały w doku razem z matką Elizabeth oraz siostrą Griffina i jej dziećmi. Mieli wypić razem szampana, wziąć wszystkie swoje rzeczy z łodzi i przekazać ją maklerowi na sprzedaŜ. Pragnęli, aby jeden rozdział Ŝycia zakończył się, a następny zaczął w pełnej gali. — Jest jeszcze jakaś nadzieja — odezwał się Griffin. — O tej porze roku wiatr z północnego zachodu trwa krótko — przerwał. — 11
Lepiej, Ŝeby tak było, bo inaczej zabraknie nam paliwa i będziemy halsować w tył i w przód, do końca Ŝycia. Przekręcił klucz i nacisnął rozrusznik, który uruchomił silnik. Czterocylindrowy diesel nie był szczególnie hałaśliwy, ale da niego brzmiał jak lokomotywa. Nie był teŜ bardzo brudny, lecz Griffinowi wydawało się, Ŝe śmierdzi jak centrum Manhattanu. — BoŜe, nienawidzę tego! — wykrzyknęła Elizabeth. — To maszyna. Jak moŜna nienawidzić maszynę? Nie lubię jej, ale nie pozwolę jej nienawidzić. Nie moŜna nienawidzić maszyny. — Ja mogę. Sam powiedziałeś, Ŝe świetnie wyglądam. A w Konstytucji jest powiedziane: świetnie wyglądający ludzie mogą nienawidzić, co chcą. — Błysnęła zębami w uśmiechu i poszła na dziób, aby zdjąć kliwra. — Myśl pozytywnie! — zawołał za nią. — Mamy za sobą duŜo Ŝeglowania. Teraz popływamy trochę na silniku. — Nie chcę myśleć pozytywnie. Chcę być rozgniewana, zawiedziona i zepsuta. I cieszyłoby mnie, gdybyś i ty był rozgniewany... — Z jakiego powodu? Kiedy zobaczył, Ŝe kliwer był juŜ zdjęty, Griffin uruchomił łódź i wycelował jej dziób pod mały wietrzyk, który właśnie się obudził. Martwa cisza ustąpiła drobnym falom. — Mieszkam z najpiękniejszą, szaloną kobietą na Atlantyku, mam łódź wartą tyle, Ŝe mógłbym spędzić następny rok nie szukając pracy, podniecasz mnie... Czego jeszcze moŜna chcieć? Elizabeth wróciła na rufę, zabrała się za ściąganie grota. — Więc to jest dolna lina, prawda? Chcesz, Ŝebym ją okręciła? — Ja to zrobię. — Griffin wstał i pomógł jej zwinąć grota, sterując stopą, aby utrzymać dziób skierowany pod wiatr. — Jest tylko jeden mały kłopot. — A mianowicie? — stanęła na jednej nodze, a palcami drugiej dotknęła łydki Griffina. — Potrzebny jest ktoś do sterowania. — Włącz automatycznego pilota. — Świetny pomysł... gdybyśmy tylko takiego mieli. 12
— Taak... Myślałam, Ŝe jak głośno to powiem, to znajdzie się tu taki. — Jesteś wspaniała, ale zbzikowana — wychylił się zza fałd Ŝagla i pocałował ją. Potem sięgnął po linę, aby zabezpieczyć Ŝagiel. Stopa ześliznęła się mu ze steru i łódź zboczyła z kursu. Fala uderzyła w prawą burtę i zimne krople wody rozprysnęły się na nogach Elizabeth. Jęknęła. — Nie ma co. Wiesz, jak zatopić romantyczny nastrój. Griffin obrócił ster od prawej burty i zwrócił łódź w poprzednim kierunku. Ruch jej stał się nieprzyjemny, poniewaŜ posuwała się teraz po krótkich, niespokojnych falach. — MoŜe powinniśmy poczekać na bardziej pomyślny wiatr — powiedział. — Miło słyszeć, Ŝe masz dla mnie choć trochę litości — uśmiechnęła się, schyliła i zeszła pod pokład. Griffin spojrzał na zachód. Słońce zeszło nad horyzont i zaczęło się zamieniać w pomarańczową piłkę chowającą się za krawędź ziemi. Dziób łodzi skrył się pod falą, wychylił z niej i twardo przeciwstawił następnej. Woda rozprysnęła na rufie niczym zimny deszcz. Griffin zadrŜał i właśnie miał zawołać Elizabeth, aby podała sztormiak, kiedy ta weszła w swoim sztormiaku i przyniosła mu filiŜankę kawy. — Pozwól mi trochę posterować — poprosiła. — A sam prześpij się. — Czuję się świetnie. — Wiem, ale jeśli wiatr nie wróci, to będzie bardzo długa noc. Złapała za ster i usiadła przy nim. — Dobrze — zgodził się, podniósł jej rękę ze steru i pocałował. — Dlaczego tak? — Zmiana dowodzenia. Stary morski zwyczaj. Zawsze całuj rękę tego, kto cię zastępuje. — Podoba mi się to. Wstał, schylił głowę pod bomem i poszedł do zejściówki. — Obudź mnie, jeśli wiatr zdechnie. W kajucie sprawdził wskazania loranu, naniósł liczby na mapę na stole nawigacyjnym i wyznaczył ich pozycję. Za pomocą linijki 13
nakreślił ołówkiem linię od punktu ich połoŜenia do cypla Montanuk. Następnie porównał tę linię z róŜą kompasu na mapie. Wystawił głowę i powiedział: — Powinniśmy przyjąć pozycję trzy-trzy-zero. Przez ostatnie parę minut niebo pociemniało do tego stopnia, Ŝe światło przezierające przez podstawę kompasu rzucało teraz czerwonawy blask na dół twarzy Elizabeth, Ŝółty sztormiak dawał pomarańczowy odcień, a kasztanowe włosy lśniły jak bursztyny. — Jesteś piękna — powiedział Griffin, zszedł tyłem na dół do kabiny i poszedł do ubikacji. Gdy oddawał mocz, słuchał silnika i dźwięku wody ocierającej się o drewniany kadłub. Jego słuch wyczulony był na dziwne dźwięki, ale nic niezwykłego nie słyszał. Przeszedł w stronę dziobu, zrzucił koszulę, szorty i wcisnął się na małą koję w kubryku. W porcie spali razem w achterpicie, ale na morzu najlepiej było, gdy jedno z nich spało z przodu, by kontrolować ruchy łodzi, wyczuwać zmiany pogody, wiatru, na wypadek gdyby... Poduszka pachniała Elizabeth. Zasnął.
Silnik monotonnie buczał. Wtryskiwacze pompowały paliwo do cylindrów, tłoki spręŜały paliwo do zapłonu, tysiąc eksplozji na minutę obracało wał, na którym zamocowana była śruba, pchająca łódź na północ, w ciemności. Pompa tłoczyła wodę przez rury w kadłubie i przez silnik, chłodząc go, a potem odprowadzana była za rufę razem ze spalinami silnika. Silnik nie był stary, przepracował niecałe siedemset godzin, od momentu gdy kupili łódź, a Griffin dbał o niego jak o ukochane dziecko. Trudniej jednak było dbać o konserwację rury wydechowej. Wychodziła z komory silnika na rufie i ciasno przylegała do wału śruby napędowej pod podłogą tylnej kabiny. Została wykonana ze stali, dobrej stali, ale przez tysiąc lub nawet więcej godzin uŜywania silnika ulegała działaniu wielu ton słonej morskiej wody i korozyj14
nych gazów. Kiedy zaś silnik nie pracował, podczas Ŝeglowania lub postojów, pozostałości soli i cząsteczki związków chemicznych zalegały w niej, trawiąc stopniowo stal. Maleńka dziurka w rurze wydechowej istniała juŜ od tygodni. Od Wysp Bahama przez całą drogę mieli sprzyjający wiatr i wpływali na silniku tylko do Zatoki i portu Świętego Jerzego. Zwykłe odpompowywanie wody z zęzy wystarczyło, aby usunąć jej nadmiar. Obecnie zaś, kiedy silnik pracował bez przerwy, a pompa chłodzenia pracowała przez cały czas — w sytuacji gdy łódź forsowała morze, a nie Ŝeglowała spokojnie — dziura się powiększała. Kawałki skorodowanego metalu odpadały od jej brzegów i wkrótce osiągnęła średnicę ołówka. Woda, która dotychczas kapała do zęzy, teraz swobodnie do niej wpływała.
Elizabeth sterowała stopami, oparta w kokpicie o poduszki. Po lewej stronie, na zachodzie, jedynie srebrzysty fiolet na krańcu świata pozostał po dniu, który minął. Po prawej stronie wschodził sierpowaty księŜyc, rozrzucając złote smugi goniące po powierzchni morza. śadnych dusz — pomyślała patrząc na księŜyc. Było to wierzenie arabskie. Czytała o nim w „Odkrywcach", jednej z dwudziestu ksiąŜek, które od lat zamierzała przeczytać, i które pochłonęła przez ostatnie sześć miesięcy. Podobał jej się ten mit: księŜyc — jako pusty niebiański okręt wyruszający na miesięczną wyprawę po dusze, które opuściły ciała. Miał rosnąć z dnia na dzień, aŜ do momentu gdy wypełniony duszami znikał, aby złoŜyć swój ładunek w niebie. Gdy to uczynił, pojawiał się znów jako pusty okręt i zaczynał wszystko od początku. Jednym z powodów, dla których podobała jej się ta idea, było to, Ŝe pierwszy raz w Ŝyciu zaczęła rozumieć, czym jest dusza. Nie miała głębokiej inteligencji, zawsze unikała rozmów, które zaczynały iść zbyt daleko. Poza tym ona i Griffin zbyt wiele mieli zajęć w Ŝyciu, aby zatrzymać się i zastanawiać. On był kierowcą cięŜarówki w firmie Shearson Lehman Brothers, ona pracowała w prywatnym oddziale Banku Chemicznego. W la15
tach osiemdziesiątych kolekcjonowali „zabawki": mieszkanie za milion dolarów, dom wartości pół miliona w Stonington, dwa samochody z ogrzewanymi siedzeniami i Ŝarówkami przy popielniczkach obok tylnych siedzeń. Pieniądze przychodziły i odchodziły; dwadzieścia tysięcy za prywatne lekcje z nauczycielem, piętnaście tysięcy za obiady w restauracjach kilka razy w tygodniu, dwadzieścia tysięcy kosztowały wakacje, pięćdziesiąt tysięcy szło na wyŜywienie i utrzymanie domu. Dwadzieścia tysięcy tu, dwadzieścia tam — Ŝartowali kiedyś — i w miarę szybko w grę zaczynały wchodzić powaŜne sumy. To naprawdę był Ŝart, bo pieniądze cały czas napływały. AŜ pewnego dnia ktoś zakręcił ten kurek. Griffin został zwolniony. Tydzień później Elizabeth stanęła przed wyborem: pół etatu za pół pensji albo zrezygnować. Kontrakt Griffina pozwoliłby im Ŝyć bez zbędnych wydatków jeszcze przez rok, a on w tym czasie mógłby szukać innej pracy. Ale inna praca, oczywiście za mniejsze wynagrodzenie, oznaczała przecieŜ ponowne wprzęgnięcie się w kierat, a tak blisko byli juŜ sukcesu! Innym rozwiązaniem było wypłacenie wspólnych oszczędności, zakupienie łodzi i zobaczenie kawałka świata. Zatrzymali dla siebie dom w Stonington, sprzedali mieszkanie w Nowym Jorku, pieniądze zainwestowali w akcje, aby sfinansować edukację swoich dzieci. Byli wolni, a wraz z wolnością przyszło podniecenie i obawa, a takŜe dzień po dniu, z minuty na minutę — świadomość. Świadomość samych siebie, siebie nawzajem, tego co waŜne, i co nieistotne. Przymusowe ograniczenie dwojga ludzi na powierzchni 44 na 12 stóp mogło być prawdziwą klęską i z początku budziło to w nich niepokój. Wchodzili jedno drugiemu w drogę i robili sobie wymówki. Wkrótce byli juŜ ze wszystkim obeznani, a wraz z tym przyszła pewność siebie, z nią zaś szacunek i wzajemne docenianie sił. Znowu zakochali się w sobie i jeszcze raz się polubili. Nie mieli pojęcia, co będą robić, kiedy dopłyną do domu. MoŜe Griffin spróbuje innego zajęcia, w bankowości, chociaŜ z tego co czytali głównie w karaibskim wydaniu „Time'a" — bankowość była 16
w opałach. Mógł teŜ spróbować pracować w porcie. Uwielbiał majsterkować przy łodziach, nie miał nawet nic przeciwko pokostowaniu czy zszywaniu Ŝagli. A ona? MoŜe uczyłaby Ŝeglarstwa albo dołączyła do którejś z grup ochrony środowiska. PrzeraŜona była stopniem zniszczenia rafy koralowej na Wyspach Bahama i wytępieniem dzikich zwierząt w WINDWARDS i LEEWARDS. Pływali nad jałowym morskim dnem pokrytym zbielałymi muszlami martwych ślimaków i pancerzykami langust. Wokół wielu wysp zauwaŜyli zniszczone i splądrowane środowisko. DuŜo czasu mieli, by myśleć i obserwować, więc zauwaŜyli to błędne koło, w którym nędza rodzi niewiedzę, niewiedza zaś nędzę — powodując niewiedzę. UwaŜała, Ŝe mogłaby coś zaradzić w tej sprawie i zasłuŜyć się jako badacz lub członek Kongresu. Nadal miała dostęp do wielu bogatych ludzi działających w przemyśle chemicznym. Nie było to wielkim zmartwieniem. Coś przecieŜ znajdą. Cokolwiek by to było, zawsze będzie lepsze niŜ to, co było wcześniej. Stali się nowymi ludźmi. Wspaniała podróŜ. Bez cienia Ŝalu. ChociaŜ, właściwie nie całkiem. Był jeden Ŝal — o to, Ŝe musieli włączyć silnik. Nie znosiła jego nieznuŜonego dudnienia, tego bezsensownego bulgotania, kiedy rura wydechowa zanurzała się i wychylała z wody, tego wstrętnego smrodu spalin unoszącego się ponad rufą w kokpicie.
Dziura w rurze wydechowej zaczęła się powiększać, w miarę jak odpadały małe kawałki zardzewiałego, nadwątlonego metalu. Z kaŜdym zakołysaniem się łodzi, z kaŜdym jej przechyleniem się z boku na bok poruszał się nie tylko kadłub, ale wszystko wewnątrz niego, w sposób niewidoczny, ale na tyle silny, by spowodować odkształcenie się i naruszenie słabszych miejsc. Wcześniej moŜna było nie zauwaŜyć powiększania się dziury, lecz teraz, gdy łódź chwiała się na krótkich, ostrych falach, rura wydechowa wpadała w lekkie drgania. Zginała się i pękała, a woda z pompy chłodzącej wlewała się do zęzy. PoniewaŜ rura była juŜ pęknięta, nic nie mogło po17
wstrzymać morza przed dostawaniem się do wnętrza, gdy rufa łodzi zanurzała się, a otwór rury wydechowej znikał pod wodą.
Elizabeth była senna. Ruch łodzi jest najgorszym środkiem usypiającym. Staccato na tyle głośne, aby było nieprzyjemne, ale nie dość gwałtowne, by nie pozwalało jej zasnąć. MoŜe powinna obudzić Griffina? Spojrzała na zegarek. Nie, spał dopiero od półtorej godziny. Niech prześpi się jeszcze z pół. Będzie czuł się rześko i wtedy ona pójdzie spać. Klepnęła się po twarzy i potrząsnęła głową. Postanowiła śpiewać. Nie moŜna zasnąć śpiewając, udowodniono to naukowo. Zaczęła śpiewać pierwsze takty z piosenki „Co będziesz robił przez resztę Ŝycia". Nad rufą przeszła fala i opryskała Elizabeth. Nie szkodzi. Woda nie jest zimna. Byłaby... Fala? Jak fala moŜe nadejść od rufy, jeŜeli łódź idzie dziobem w morze? Odwróciła się i spojrzała. Czterech cali brakowało do zupełnego zalania rufy. Gdy rufa zanurzyła się znowu, więcej wody wlało się na pokład, zalewając poduszki. Poczuła, jak wydzielająca się adrenalina idzie w górę jej pleców i spływa wzdłuŜ ramion. Siedziała bez ruchu jeszcze przez moment, próbując zachować spokój, aby zapanować nad sytuacją. Denerwujące bulgotanie z rury wydechowej ucichło. Spaliny juŜ nie unosiły się nad rufą. Fale po drugiej stronie łodzi wydawały się wyŜsze. Ruch łodzi stał się wolniejszy, chaotyczny i ocięŜały. Sięgnęła ponad sterem, podniosła plastikową pokrywę i uruchomiła pompę w zęzie. Usłyszała, jak rusza silnik elektryczny, ale coś z jego dźwiękiem było nie w porządku. Był odległy, słaby i mozolny. — Howard! — zawołała. śadnej odpowiedzi. — Howard! Znowu nic. 18
Zabezpieczyła ustawienie steru za pomocą liny zwisającej z bomu i zeszła na dół. Odór spalin zatamował jej oddech i poparzył oczy. Wychodziły spod podłogi. — Howard! Spojrzała do achterpiku. Sześć cali wody pokrywało dywan. Griffin śnił jakiś mroczny, pełen złych przeczuć sen, w którym słyszał, jak ktoś z bardzo daleka woła jego imię. Chciał się obudzić, wyczuwając, Ŝe coś z nim nie w porządku; bolała go głowa, w ustach miał jakiś obrzydliwy smak, czuł się ogłuszony. — Co się dzieje? — zapytał i zsunął nogi z koi. Spojrzał w stronę rufy i poprzez niebieskawą mgiełkę zobaczył, jak Elizabeth biegnie do niego coś krzycząc. Co ona mówi? — Toniemy! — Co ty opowiadasz... — zamrugał i potrząsnął głową. Teraz czuł juŜ smród spalin i ich smak. Elizabeth odwinęła dywan w głównej kabinie i podniosła pokrywę komory silnika. Griffin stał juŜ obok niej. Ujrzeli silnik do połowy zanurzony w wodzie. Akumulatory były jeszcze suche, ale woda stale się podnosiła. Griffin usłyszał chlupot w sąsiedniej kabinie, zobaczył tam wodę i zorientował się, co się stało. — Wyłącz silnik! — Co? — Szybko! Elizabeth znalazła dźwignię i wyłączyła silnik. Turkotanie ucichło, a wraz z nim pompa chłodząca. Woda przestała napływać do łodzi i słyszeli teraz tylko uspokajający, jękliwy dźwięk pompy zęzowej. W rufie nadal znajdowała się otwarta rana. Griffin porwał dwie ścierki do talerzy ze zlewu i koszulę z wieszaka, i wręczył to Elizabeth. — Zatkaj tym rurę wydechową. Tak szczelnie jak potrafisz. Pobiegła do zejściówki. Griffin sięgnął do szuflady i znalazł klucz maszynowy. Ukląkł na pokładzie i przyłoŜył klucz do jednej ze śrub przymocowujących baterie do ich podstawy. Gdyby mógł wyjąć baterie 19
z komory silnika i podnieść je o parę stóp, nawet tylko o stopę, dałby pompie czas na zatrzymanie podnoszącej się wody. JuŜ wcześniej zamierzał przesunąć baterie, zaraz po przeczytaniu ostrzegawczego artykułu w jednym z Ŝeglarskich magazynów. Mówił o tym, jak niebezpieczne stało się uzaleŜnienie współczesnych łodzi od wyrafinowanej elektroniki. Wymagało to jednak zmian wykraczających poza zakres jego umiejętności. Oznaczało więc pomoc ze strony wyspiarzy i spowodowałoby opóźnienie. Opóźnienie czego? Zaklął i przekręcił pierwszą śrubę. Była zardzewiała i klucz się osunął. Bez własnego napędu łódź obróciła się bokiem do fal i wpadła w nierówne, urywane kołysanie. Kredens otworzył się i wyleciał z niego stos talerzy, rozbijając się na podłodze. Zacisnął klucz i oparł się na jego rączce. Śruba drgnęła. Udało się przekręcić o pół obrotu i rączka klucza uderzyła w gródź. Oderwał klucz, zacisnął go jeszcze raz i obrócił. Woda stale się podnosiła. Elizabeth leŜała w kokpicie, na kratownicy, twarzą do dołu, z rozłoŜonymi nogami. Zwinęła jedną ścierkę w dłonie i wzdłuŜ kadłuba próbowała znaleźć dwucalowy otwór wylotu rury wydechowej. Z trudem mogła go dosięgnąć opuszkami palców i wepchnąć ścierkę do środka. Rura była zbyt gruba, a ścierka zbyt mała. Wysunęła się z otworu i odpłynęła. Elizabeth usłyszała nowy dźwięk i zatrzymała się, aby go zidentyfikować. Był to dźwięk ciszy. Pompa zęzowa przestała pracować. Wtedy usłyszała głos Griffina dochodzący z kabiny. — Radio Zatoka Bermudzka... tu jacht „Severance"... wzywamy pomocy... toniemy... nasza pozycja... cholera! Elizabeth wyjęła spod siebie koszulę i owinęła ją drugą ścierką. Zaczęła znowu szukać otworu w rufie. Jacht zmienił pozycję. Woda wtargnęła przez burtę i Elizabeth obsunęła się. Jej stopy straciły oparcie. Machnęła rękami. Czyjaś dłoń złapała ją i pociągnęła w tył. — To nic — usłyszała głos Griffina. — To nic?! Toniemy! 20
— JuŜ nie — jego głos brzmiał bezbarwnie — my juŜ zatonęliśmy. — Nie. Ja nie... — Hej — powiedział i przyciągnął ją do siebie. Oparł jej głowę na swojej piersi, dotknął jej włosów. — Akumulatory uszkodzone. Pompa uszkodzona. Nie działa teŜ radio. Łódź uszkodzona. Musimy stąd zwiewać, zanim to zatonie. Zgoda? Spojrzała na niego i pokiwała. — Dobrze — pocałował jej włosy — wyciągnijmy tratwę ratunkową. Griffin przeszedł na przód i odsłonił tratwę przywiązaną do dachu kabiny. Upewnił się, czy wszystkie jej komory są napompowane, sprawdził gumową skrzynię przyśrubowaną do płytek pokładu. Chciał być pewnym, czy nikt w Ŝadnym porcie nie ukradł im świateł, linek do wędki, albo konserw. Dotknął paska sprawdzając, czy jego wojskowy, szwajcarski nóŜ był bezpieczny w skórzanej pochwie. Do relingu przywiązany był pięciogalonowy kanister z wodą pitną. Griffin odwiązał go i połoŜył na tratwie. Schodząc pod pokład zastanawiał się, czy wziąć ze sobą mały zaburtowy silnik schowany w dziobie jachtu. W końcu zdecydował, Ŝe da sobie z tym spokój. Nie chciał zostać uwięziony pod pokładem, gdyby łódź zatonęła. Odwiązując ostatnie sznury tratwy Griffin odczuwał dziwną satysfakcję; nie wpadł w panikę. Postępował tak, jak powinien — metodycznie, racjonalnie, dokładnie. — Tak trzymać — powiedział do siebie. — Tak trzymać, a moŜe nam się uda. Elizabeth przeszła na dziób. Niosła plastikową torbę z dokumentacją łodzi, paszporty i gotówkę, a w drugiej ręce EPIRB — nadajnik sygnału bezpieczeństwa, uŜywany w nagłych wypadkach; czerwone pudełko pokryte Ŝółtym styropianem z wysuwaną na jednym z końców anteną. Pokład zalany został wodą, więc łatwo było podnieść tratwę nad niskim relingiem i rzucić ją na morze. Griffin przytrzymywał ją jedną ręką, a drugą pomagał Elizabeth, gdy wyskakiwała za burtę. Kiedy juŜ siedziała bezpiecznie, sam skoczył z pokładu na 21
tył tratwy. Usiadł i włączył przycisk sygnału bezpieczeństwa, wyciągnął antenę i umieścił urządzenie na jednej z gumowych komór. PoniewaŜ tratwa była lekka, a północno-zachodni wiatr dość silny, szybko odpłynęli od uszkodzonego jachtu. Griffin ujął dłoń Elizabeth i oboje patrzyli w milczeniu. Jacht odznaczał się czarną sylwetką na tle gwieździstego nieba. Rufa poszła w dół i powoli znikała. Nagle dziób łodzi podniósł się niczym koń stający dęba i runął w otchłań. Wielkie bąble powietrza podeszły na powierzchnię i dał się słyszeć przytłumiony odgłos ich pękania. — Jezu... — zdołał wyszeptać Griffin.
3 Od paru chwil była czujna, a jej receptory przetwarzały sygnały narastającego niebezpieczeństwa. Coś duŜego zbliŜało się do niej z góry, skąd zawsze nadchodził jej wróg. Czuła przemieszczanie wielkich mas wody i nacisk fal. Przygotowywała obronę. W jej wielkim ciele odczynniki chemiczne uruchomiły przypływ zasilających substancji do tkanek. Zapaliły się chromatofory, a kolor ciała zmienił się z kasztanowego na jasnoczerwony. Nie był to jednak kolor krwi, poniewaŜ w jej przypadku była ona tak nasycona hemocyjanem, Ŝe w rzeczywistości miała barwę zieloną. Kolor czerwony natura dała jej do zastraszania. Wycofała się i podniosła dwa najdłuŜsze, przypominające bicze ramiona. Odwróciła się, by stanąć przodem do kierunku, z którego nadchodził przeciwnik. Nie znała strachu; nigdy nie uciekała. Była jednak zdezorientowana ze względu na niezwykłość sygnałów. Jej wróg nie przyspieszał, nie atakował. A przede wszystkim nie było typowych sygnałów echolokacyjnych, Ŝadnych trzasków ani pisków. Cokolwiek to było, poruszało się najpierw dziwnie po powierzchni, a potem, bez zatrzymywania, zaczęło schodzić pod kątem w dół. Cokolwiek to było, przepłynęło obok i nadal pogrąŜało się, robiąc dziwny hałas. Skrzypienie i stukanie. Martwe dźwięki. 23
Kolor stworzenia znów się zmienił; ramiona opadły i rozwinęły się. Przypadkowy dryf przyniósł ją na około dwieście stóp pod powierzchnię, a jej oczy zauwaŜyły drgającą, migotliwą srebrzystość gwiazd. PoniewaŜ światło mogło oznaczać zdobycz, wyszła ku jego źródłu. Kiedy znalazła się dwadzieścia stóp pod powierzchnią, a fale zaczęły wpływać na jej ruch, wyczuła coś nowego — jakieś zakłócenie, przerwę w przepływie wody, ruch i jednocześnie bezruch, coś co unosiło się z prądem na wodzie, ale nie było jego częścią. Zadziałały teraz dwa impulsy, zabijania i głodu. Głód przewaŜał, tym bardziej naglący, Ŝe na próŜno szukała ofiary w otchłani. Głód był jej wskazówką, sygnałem do zdobycia Ŝywności. Do tej pory reagowała na niego jedząc, gdy potrzebowała. Teraz trzeba było szukać Ŝywności, zdobycz stała się rzadkością. Zwierzę znowu obudziło się, nie po to, by się bronić, lecz aby zabijać.
4 Milczeli długo, Griffin odpalił racę i trzymając się za ręce patrzyli na Ŝółty łuk i pomarańczowy jaskrawy wybuch na ciemnym niebie. Potem znowu spojrzeli w miejsce, gdzie kiedyś była ich łódź. Przepłynęło obok kilka szczątków — poduszki do siedzenia z kokpitu, gumowy zderzak — ale teraz nie było juŜ niczego, Ŝadnego znaku mówiącego, Ŝe ich jacht istniał. Elizabeth wyczuła, Ŝe dłoń Griffina zaciska się i sztywnieje, złapała ją obiema rękami i zapytała: — O czym myślisz? — Przeprowadzałem właśnie analizę „Gdyby tylko"... — Co? — Wiesz, gdybyśmy tylko wypłynęli dzień wcześniej lub dzień później, gdy wiatr nie zdechł, gdybyśmy nie musieli włączyć silnika — przerwał, a jego głos stał się gorzki — gdybym nie był tak diabelnie leniwy, zszedł pod pokład i sprawdził tę rurę... — Przestań, Howard. To niczyja wina. — Tak przypuszczam. Miała rację. A nawet jeśli nie, to, co robił, niczego im nie dawało. Jedynie pogarszało sytuację. — Ale — Griffin przezwycięŜył gorycz — właśnie o czymś sobie przypomniałem. Pamiętasz, jak Roger sprzedawał nam polisę ubezpieczeniową? Pamiętasz, jak chcieliśmy najtańszą, a on powiedział, Ŝe w dzisiejszych czasach nigdy nie odbudujemy takiej duŜej, drewnianej łodzi za taką sumę. On nas zmusił, byśmy poszli na całego? Pamiętasz? 25
— Tak mi się zdaje. — Na pewno pamiętasz. Chodzi o to, Ŝe łódź jest ubezpieczona na czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nigdy byśmy jej za tyle nie sprzedali. Elizabeth wiedziała, do czego on zmierza. Była zadowolona i właśnie miała coś powiedzieć, gdy tratwa obiła się o grzbiet fali i została nią zalana. Przewracali się. Wiedziała, Ŝe nic nie mogą zrobić i wrzasnęła przeraŜona. Wtedy tratwa wróciła do równowagi i łagodnie uniosła się na następnej fali. — Hej! — odezwał się Griffin, przechylił się do Elizabeth i objął ją. — W porządku. Wszystko juŜ dobrze! — Nie — powiedziała — nie jest w porządku. — Zgoda, nie jest. Czego się obawiasz? — Czego?! — krzyknęła w gniewie. — Jesteśmy na środku oceanu, w środku nocy na tratwie wielkości kapsla... i ty mnie pytasz, czego się boję? A co powiesz na to, Ŝe boję się śmierci? — Śmierci? Z jakiego powodu? — Na miłość boską, Howard... — Mówię powaŜnie. Porozmawiajmy o tym. — Nie chcę o tym mówić. — Masz coś lepszego do roboty? No — pocałował ją we włosy — wyciągnijmy wszystkie strachy i rozprawmy się z nimi. — Dobrze — westchnęła głęboko. — Rekiny. MoŜesz powiedzieć, Ŝe jestem tchórzem, ale ich się boję. — Rekiny. W porządku. MoŜemy o nich zapomnieć. — Ty moŜesz. — Nie. Posłuchaj mnie. Woda tutaj jest chłodna. Japończycy i Koreańczycy przetrzebili tu ryby. Jeśli nawet jakiś duŜy rekin podpłynie do tratwy, to ani nie wyglądamy, ani nie pachniemy jak coś, co on zazwyczaj jada. Co jeszcze? — ZałóŜmy, Ŝe będzie burza. — Dobrze. Burza. To Ŝaden problem. Prognoza pogody jest pomyślna. To nie pora huraganów. Nawet jeśli będzie wiało z północnego wschodu, to ta tratwa jest prawie niezatapialna. Najgorsze, jeśli się przewróci. Ale wtedy z powrotem ją postawimy. — I będziemy tak dryfować do głodowej śmierci. — Nigdy. — Griffin czuł zadowolenie, poniewaŜ przekonał się, Ŝe im więcej mówi, tym bardziej moŜe odepchnąć obawy od 26
siebie. — Po pierwsze, wiatr spycha nas z powrotem na Bermudy. Po drugie, statki przepływają tu i w okolicy codziennie. Po trzecie, w najgorszym przypadku — dzieciaki i ten, jak mu tam, ten z agencji maklerskiej zgłosi, Ŝe zaginęliśmy, a Radio Zatoka Bermudzka wie o nas wszystko. Ale nie dojdzie do tego. To maleństwo robi wszystko za nas — poklepał urządzenie sygnalizacyjne. — Pierwszy przelatujący samolot wezwie ekipę ratunkową. Prawdopodobnie juŜ to zrobił. Elizabeth milczała. — Czyprzez ty wchwilę to wierzysz? — zapytała. — Oczywiście, Ŝe tak. — I nie boisz się? — AleŜ boję się — uścisnął ją. — Dobrze. — Ale jeśli się czegoś nie zrobi, by strach zwalczyć, przegadać go, zmienić, to zje nas jak nic. Oparła głowę o jego pierś i wciągnęła powietrze. Poczuła sól, pot... i otuchę. Poczuła dwadzieścia lat swego Ŝycia. — A więc — powiedziała — chcesz się trochę powłóczyć., — Tak — roześmiał się — i wywrócić się dnem do góry w przypływie namiętności. Stali tak, obejmując się, a tratwa, spychana podmuchami bryzy, płynęła wolno na południe. Gwiazdy zdawały się tańczyć nad nimi, wirując i opadając wraz z ruchem tratwy, ale ciągle nieubłaganie przesuwając się na zachód. Po chwili, jak wydawało się Griffinowi, Elizabeth zasnęła. Wtedy poczuł na piersi łzy. — No — zapytał — co jest? — CAROLINE — powiedziała — jest taka mała. — Proszę, kochana, nie... — Nic nie mogę na to poradzić. — Powinnaś zasnąć. — Zasnąć? - Dobrze, zagrajmy więc w Botticellego. Westchnęła. — Mam na myśli... sławnego M. — M. Pomyślmy. Czy jest Francuzem? Elizabeth poruszyła się nagle. Usiadła i zwróciła się w stronę dziobu. 27
— Co to było? — Co? — To drapanie. — Nic nie słyszałem. — Jakby paznokciami. — Gdzie? Przeczołgała się do przodu i dotknęła gumy na przedniej komorze tratwy. — Tutaj. Tak jakby paznokcie skrobały gumę. — Być moŜe coś z jachtu. Nie przejmuj się. Kawałek drewna. Jakieś pływające tu śmieci. MoŜe latająca ryba. Czasem zdarza się im wpaść do łodzi. — A ten smród? — Jaki smród? — Griffin wciągnął głęboko powietrze i teŜ to poczuł. — Amoniak? — Tak pomyślałam. — Coś z łodzi. — Na przykład? — Skąd mam wiedzieć. Mieliśmy butelkę pod zlewem... Chyba Ŝe tu się coś wylało. — Odwrócił się, spojrzał na rufę i odpiął zamek pokrywy gumowanej skrzyni. Było zbyt ciemno, by coś zobaczyć, więc nachylił się, Ŝeby powąchać jej wnętrze. Usłyszał hałas, jakby chrząknięcie, a tratwa obiła się o coś i przechyliła na bok. Ścięło go z nóg, puszki w skrzyni zagrzechotały, a płytki pokładu skrzypnęły i zapiszczały, ocierając się o gumę. Usłyszał jakieś przytłumione pluskanie, prawdopodobnie tratwy uderzającej o drobne fale. — Hej! — odzyskał równowagę przytrzymując się obu brzegów tratwy. — OstroŜnie! Zapach nie dochodził ze skrzyni. Zapiął ją. — Niczego tu nie ma — lecz teraz zapach amoniaku stał się silniejszy. — Nie wiem, co... Elizabeth nie było. Nie było. Po prostu... nie było. Przez ułamek sekundy odniósł wraŜenie, Ŝe ma halucynacje, Ŝe nic z tego nie dzieje się przecieŜ naprawdę ani teŜ nigdy się nie stało. Obudzi się zaraz w szpitalu po miesięcznej śpiączce spowodowanej wypadkiem samochodowym lub uderzeniem pioruna albo gzymsu, który odpadł od budynku biura. 28
— Elizabeth! — zawołał. Wiatr zagłuszył okrzyk. Zawołał jeszcze raz. Odchylił się w tył, nabrał powietrza i zamknął oczy. Czuł zawroty głowy i nudności, a w uszach silne pulsowanie. Po chwili otworzył oczy spodziewając się zobaczyć ją siedzącą na dziobie i patrzącą na niego w zdziwieniu, zastanawiającą się, czy nie miał jakiegoś ataku. Nadal był sam. Ukląkł i przekuśtykał na kolanach po całej tratwie w nadziei, Ŝe wypadła za burtę i teraz czepia się zwisającej pętli liny ratunkowej. WciąŜ jej nie było. Usiadł z powrotem. W porządku — pomyślał. — W porządku. Spójrzmy na to racjonalnie. Jakie mamy moŜliwości? Wyskoczyła za burtę. Nagle postradała zmysły i zdecydowała się dopłynąć do brzegu. Albo popełniła samobójstwo. Albo... Albo co? Została porwana przez terrorystów z Galaktyki Andromedy? Wykrzykiwał jej imię wiele, wiele razy. Nagle usłyszał skrobanie i poczuł, Ŝe coś dotyka gumy pod jego pośladkami. Tam była! Pod tratwą! Musiała wypaść i zaplątać się w coś, moŜe w jakieś szczątki z jachtu i teraz kurczowo łapała powietrze. Przechylił się i włoŜył rękę pod tratwę, szukając jej włosów, stopy... czegokolwiek. Znów dało się słyszeć skrobanie, tym razem gdzieś za nim. Cofnął rękę, wcisnął się głębiej w tratwę i obejrzał się. W Ŝółtoszarym świetle księŜyca ujrzał coś poruszającego się na przedzie tratwy. Wydawało się, Ŝe to drapie gumę tratwy, Ŝeby wgramolić się na nią. Ręka. To na pewno ręka. Ona musiała uwolnić się z pułapki i teraz, wpółutopiona, wyczerpana, rozpaczliwie próbowała wdrapać się na tratwę. Rzucił się do przodu i wyciągnął rękę, a kiedy jego palce były juŜ o cal lub dwa od tego — tak blisko, Ŝe czuł bijący od tego chłód — zdał sobie sprawę, Ŝe to nie ręka, ale coś nieludzkiego. Było śliskie i karbowane. Ta dziwna rzecz sunęła ku niemu, wyciągała się po niego. Odskoczył i niezdarnie wszedł na rufę. Pośliznął się. Przesunięcie cięŜaru wywołało podniesienie się dziobu. Odczuł chwilę ulgi, gdy ta rzecz zniknęła. 29
Ku swemu przeraŜeniu zobaczył, Ŝe znowu się ukazała i cal po calu włazi na tratwę, aŜ znalazła się na gumowej komorze. Wyprostowała się, rozszerzyła, pomyślał, Ŝe wygląda jak olbrzymia kobra. Na jej powierzchni pełno było okręgów, a kaŜdy z nich drgał własnym Ŝyciem i ociekał wodą niczym obrzydliwą śliną. Griffin wrzasnął. Bez słów, bez przekleństw, bez próśb, po prostu wrzask płynął z jego wnętrza, wrzask grozy, odrazy i zdumienia. Mimo to rzecz przysuwała się do niego, naprzód, wciąŜ naprzód, przybierając kształt stoŜkowatej masy, ślizgając się ku niemu, idąc, przynajmniej tak mu się zdawało, na obracających się okręgach. Dotykając gumy okręgi powodowały odgłos drapania, jakby kaŜdy z nich miał pazury. Parła naprzód bez wahania. Nie zatrzymywała się teŜ ani nie szukała. Szła, wiedząc, Ŝe znajdzie to, co ją interesuje. Wzrok Griffina padł na wiosło wetknięte pod komory na prawej burcie. Chwycił je i ustawił jak kij baseballowy, podniósł nad głowę i czekał, patrząc, czy ta rzecz podejdzie bliŜej. Rzucił się na kolana. Kiedy ocenił, Ŝe nadszedł odpowiedni moment, krzyknął: Ty skurwysynu! — i zamachnął się wiosłem na przybliŜającą się rzecz. Nigdy juŜ nie miał się dowiedzieć, czy wiosło ugodziło tę rzecz, czy teŜ, w jakiś sposób, przewidziała ona cios. Wiedział tylko, Ŝe wiosło zostało mu wyrwane z ręki, odsunięte, strzaskane i odrzucone daleko w morze. Teraz stwór, czując juŜ dokładnie, gdzie jest Griffin, szybciej przesuwał się wzdłuŜ tratwy. Griffin potknął się, upadł na rufę. Rzucał się do tyłu, wciąŜ do tyłu, desperacko chciał wcisnąć się między komory a płytki pokładu. Szaleńczo i śmiesznie sięgnął po swój szwedzki nóŜ, niezdarnie próbując otworzyć zatrzask na jego pochwie, płaczliwie powtarzając swoistą litanię — O BoŜe... o Jezu... o BoŜe... o Jezu... Stwór zbliŜał się drgając i opryskując go wodą. KaŜdy okrąg wirował i wykrzywiał się, rywalizując o pokarm ze swoimi sąsiadami, kaŜdy miał w środku zakrzywiony haczyk, który odbijając promienie księŜycowe przypominał złoty kindŜał. To była ostatnia rzecz, jaką zobaczył Griffin. Potem był tylko ból.
5 Whip Darling wyszedł z filiŜanką kawy na werandę, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Było tuŜ przed wschodem słońca, na wschodniej stronie nieba widniała róŜowa zorza i bladły ostatnie gwiazdy. Wkrótce na horyzoncie powinno ukazać się słońce jak kawałek pomarańczy, niebo miało zblednąć, a wiatr zdecydować się, co dziś będzie wiał. Wtedy on teŜ się zdecyduje. Powinien wypłynąć w morze i wyciągnąć „coś" wartego parę dolarów. Z drugiej strony, jeśli zostanie na lądzie, zawsze znajdzie jakąś robotę przy łodzi. Wiatr zmienił się w ciągu nocy. Kiedy Darling wychodził z portu o zmierzchu, łodzie zakotwiczone w zatoce zwrócone były na południe. Teraz ich dzioby ustawiły się rzędem na północny zachód. Wiatr nie był więc porywisty, lecz trochę silniejszy niŜ łagodna bryza, gdyby był słabszy, łodzie leŜałyby rozrzucone, kołyszące się na falach pływu. ZauwaŜył pluśnięcie w zatoce, jedno, potem drugie, i usłyszał trzepotanie — ławica małych rybek uciekająca przed czymś, wyskakująca ponad szklistą powierzchnię. Makrele czy szczupaki, czy moŜe młode rekiny kończące swój poranny patrol przed powrotem do rafy? — Makrele — wywnioskował z Ŝywotności ich ruchu i zaciętości pogoni. Uwielbiał tę porę dnia, nim zgiełk wypełnił Somerset, a zatokę warczenie łodzi turystycznych i inne hałasy produkowane przez 31
człowieka. Była to pora spokoju i obietnic, kiedy mógł wpatrywać się w wodę i pozwolić pamięci rozwodzić się nad tym, co było, a wyobraźni nad tym, co się jeszcze zdarzy. Otworzyły się siatkowe drzwi i na werandzie pojawiła się jego Ŝona Charlotte, niosąc filiŜankę herbaty. Weszła bosonoga, ubrana tylko w letnią bawełnianą koszulkę nocną, ukazującą kształty jej ciała. Jak kaŜdego poranka, stanęła obok niego tak blisko, Ŝe czuł zapach snu w jej włosach. Objął ją ramieniem. — Makrela w zatoce — powiedział. — Wspaniale. To pierwszy raz od... jak długiego czasu? — Sześciu tygodni, czy nawet więcej. — Wypływasz? — Wydaje mi się, Ŝe tak. Zawsze to zabawniejsze niŜ skrobanie farby. — Nigdy nic nie wiadomo. — Masz rację — uśmiechnął się — zawsze jest jakaś nadzieja. Tak czy siak, muszę uzupełnić kolekcję oceanarium. Dopił kawę, fusy wylał na trawę, a gdy się odwrócił, pierwsze promienie słoneczne błysnęły nad wodą i odbiły się od białych ścian domu. Spojrzał na ciemnoniebieskie okiennice, łuszczącą się farbę, popękane obluzowane listwy. — BoŜe, ten dom to ruina. — Chcą dwieście dolarów za zrobienie jednej okiennicy — oznajmiła Charlotte — trzy tysiące za całość. — Złodzieje — stwierdził Darling i przytrzymał jej drzwi. — Sądzę, Ŝe moŜemy poprosić Dane... — urwała. — W Ŝadnym razie, Charlie. Nigdy więcej. I tak juŜ dość zrobiła. — Ona chce pomóc. To nie to, Ŝe... — Jeszcze tak nisko nie upadliśmy — przerwał. — Nie jest tak źle. — MoŜe jeszcze nie, William — weszła do domu. —Ale prawie. — Przygadałaś mi — powiedział. — Trochę za wcześnie na tę twoją cięŜką artylerię. William Somers Darling otrzymał nazwisko po Somersach, którzy osiedlili się na Bermudach po katastrofie ich statku w 1609.Sir George Somers był w drodze do Wirginii, kiedy „Sea Venture" * * Morskie Ryzyko
uderzył w wybrzeŜe Bermudów. Darling uznawał to za wyjątkowy sukces Ŝeglarski. Uderzenie w te wyspy, leŜące na środku liczącego miliard mil kwadratowych Oceanu Atlantyckiego, było podobne do pośliźnięcia się na spinaczu leŜącym na boisku piłkarskim i złamania nogi. Somers nie naleŜał jednak ani do pierwszych, ani do ostatnich. MoŜna zaryzykować stwierdzenie, Ŝe dwadzieścia dwie mile kwadratowe Bermudów były ponad trzysta razy świadkiem katastrof morskich. Większość Bermudczyków, kolorowych i białych, otrzymała nazwiska po którymś z pierwszych osadników — Somersie, Darlingu, Triminghamie, Outerbridge'u, Tuckerze i wielu innych. Nazwiska te przeszły do historii, znalazły swe miejsce w tradycji. Mimo to większość kolorowych i białych Bermudczyków odrzuciło je i przyjęło przezwiska mające coś wspólnego z ich wyglądem czy innymi cechami. Uczynili to jakby w buntowniczej odpowiedzi na roszczenia kraju ojczystego. Dick miał przezwisko „Buggy Whip" — bat, bacik dla upamiętnienia narzędzia, którym regularnie wychowywał go jego ojciec. Przyjaciele oraz Charlotte nazywali go „Whip", z wyjątkiem okazji, gdy dyskutowali na tematy, które uwaŜali za zbyt powaŜne, by pozwolić sobie na poufałości. Wtedy mówili do niego „William". Był rybakiem, przynajmniej kiedyś. Teraz był ex-rybakiem, od czasu gdy wykonywanie tego zawodu na Bermudach stało się tak praktyczne, jak praca instruktora jazdy na nartach w Kongo. Mogli Ŝyć wygodnie, ale nie rozrzutnie, za dwadzieścia lub dwadzieścia pięć tysięcy dolarów rocznie. Posiadali wolny od opłat dom, który od czasów rewolucji amerykańskiej naleŜał do ich rodziny. Utrzymanie go, wliczając cenę gazu, ubezpieczenia i elektryczności, wynosiło pięć do sześciu tysięcy dolarów rocznie. Konserwacja łodzi, dokonywana przez niego i wspólnika Mike'a, pochłaniała następne pięć lub sześć tysięcy dolarów. śywność, ubranie oraz wszystkie te magiczne wydatki, wyłaniające się nagle z nicości i zŜerające pieniądze, pochłaniały całą resztę. Ale dwadzieścia tysięcy dolarów równie dobrze mogło być milionem — po prostu nie zarabiał tyle. Minęła połowa roku, a zarobił dopiero niecałe siedem tysięcy. Jego córka Dana pracowała w firmie księgowej i dobrze zarabiała — zamiast chodzić do college'u. Próbowała im pomóc. Darling, bardziej szorstko niŜ 33
zamierzał, odmówił przyjęcia pomocy. Nie umiał wyrazić zmieszania wynikającego z miłości i wstydu, jakie obudziła w nim propozycja córki. Przez pewien czas Dana wykradała niektóre rachunki ze skrzynki pocztowej i regulowała je. Kiedyś, a było to nie do uniknięcia, odkryli podstęp i doszło między nimi do decydującej rozmowy. Broniła się za pomocą praktycznych argumentów — do niej będzie naleŜeć pewnego dnia ten dom i nie widzi powodów, dla których nie mogłaby pomagać w jego utrzymaniu. Alternatywą było pójście do banku i zaciągnięcie poŜyczki hipotecznej, co tylko obciąŜyłoby ją później spłatami, tłumaczyła. Ten rozumny argument zaplątał się w ciemne rejony zaufania i braku zaufania, znajdując swój koniec w gniewie i urazie. MoŜe Charlotte miała rację? MoŜe było juŜ tak źle? Darling widział broszurę bankową na stosie listów na stole kuchennym, ale znikła ona, zanim o nią zapytał, a następnie o niej zapomniał. Teraz jednak zmusił się do zastanowienia, czy Ŝona mówiła juŜ o hipotece i poŜyczkach? Czy będą musieli pozwolić bankowi na dyktowanie im warunków? Nie, na to przecieŜ nie pozwoli. Musi istnieć jakieś rozwiązanie. Wyścig Newport-Bermudy zaczynał się za dziesięć dni. Jego przyjaciel, przewodnik wycieczek dla nurkujących, miał juŜ więcej niŜ komplet chętnych podczas przerwy w regatach i prosił Darlinga, by wziął te parę osób. MoŜe zarobi po tysiąc od głowy, moŜe pięć tysięcy łącznie. Szansą był takŜe właściciel oceanarium, pokrywał on koszty paliwa w zamian za dostarczanie egzotycznych okazów wyławianych z morza. W ciągu kaŜdej godziny pobytu na morzu Darling zuŜywał paliwo wartości trzydziestu dwóch dolarów, po cztery dolary za galon. Dostawał teŜ premię, jeśli wyłowił coś efektownego. Nigdy nie wiedział, co złapie. W głębinie spotykało się całkiem zwyczajne okazy. Na przykład małe bezzębne rekiny z kocimi oczkami lub zupełnie unikatowe, jak ryby — wędkarze. Wabiły one ofiary bioluminescencyjnymi wyrostkami na grzbietach i poŜerały je zębami, przypominającymi igły z kryształu. Wiedział teŜ, Ŝe otchłań zamieszkują nieznane okazy, zwierzęta, których nikt nigdy nie widział. To właśnie stanowiło wyzwanie. No i w końcu istniała szansa, pewnie tak duŜa jak szansa 34
wygrania w Totalizatorze Irlandzkim, w kaŜdym razie szansa, Ŝe znajdzie rozbity statek z jakimś ładunkiem. Zjadł banana i podgrzał w kuchni barakudę złowioną w nocy. Na ścianie wisiały dwa barometry. Spojrzał na oba. Jeden był zwykłym aneroidem, instrumentem z dwiema wskazówkami, jedną ustawiało się ręcznie, a druga wskazywała ciśnienie atmosferyczne. Drugi barometr był rurką z olejem z wątroby wieloryba. W czasie dobrej pogody olej był przejrzysty, koloru jasnobrązowego. W czasie zmian, gdy ciśnienie spadało, olej ciemniał. Wierzył barometrowi z olejem, gdyŜ ten nie był maszyną. Darling maszynom nie ufał. Maszyny zostały zrobione przez człowieka, a człowiek to chroniczny bałaganiarz. Natura rzadko popełnia pomyłki. Olej był przejrzysty. Zdecydował się wypłynąć. MoŜe jakiś silny granik czekał na schwytanie — wędrownik z dawno minionych czasów. Pięciusetfuntowa ryba mogła przynieść mu od czterystu do pięciuset dolarów. MoŜe natknie się na ławę tuńczyków... MoŜe...
Towarzysz Darlinga, Mike Newstead, przyszedł trochę po siódmej. Darling zwykł Ŝartować, Ŝe genetyk wyróŜniłby Mike'a jako rasowego Bermudczyka. Mike miał w sobie wszystkie cechy etniczne tej kolonii: krótkie, kręcone murzyńskie włosy i ciemną, śniadą cerę Indianina — pamiątka po Indianach Mohawk przywoŜonych tu przez Torysów w osiemnastym wieku jako niewolników. Posiadał teŜ jasne oczy Anglika (lecz o migdałowym, jak u Azjaty, kształcie) i milczącą rezygnację Portugalczyka. Miał trzydzieści sześć lat, o pięć mniej od Darlinga, ale wygląd wieku nie zdradzał. Twarz Mike'a miała ostre rysy i była poorana, jakby wyciosana z górskiego głazu. Niektórzy ludzie mówili za jego plecami Tutti — Frutti, ale nikt nigdy nie zwracał się tak do niego, ze względu na jego sześć stóp wzrostu i wagę dobrze ponad dwieście dwadzieścia funtów. ChociaŜ Mike'a trudno było rozgniewać, mówiono o nim, Ŝe ma wybuchowe usposobienie, które trzyma w karbach jego malutka Ŝona Portugalka oraz Darling. Kochał ich oboje. Darling uwaŜał go za świetnego współpracownika. Mike nie 35
lubił podejmować decyzji, wolał raczej, by kazano mu coś wykonać. Robił to natychmiast i bez zbędnych pytań, tak długo, jak długo szanował osobę, która wydała polecenie. Nie mówił wiele — prawie się nie odzywał, a jeśli miał swoje zdanie, to wolał je zatrzymać dla siebie. Wesoło i po przyjacielsku dogadywał się z najbardziej znienawidzonymi przez Darlinga wrogami — maszynami. Nie miał stosownego wykształcenia, ale wydawało się, Ŝe intuicyjnie wyczuwa pracę silników i motorów, bez względu na to, czy były zasilane olejem napędowym, benzyną, naftą, powietrzem czy elektrycznością, Mówił do nich, uspokajał je, kokietował i uwodził tak, Ŝe w końcu robiły to, co chciał. Darling nalał Mike'owi kawy, potem wyszli na dwór. Stanęli w porcie i oddali się obserwacji kormoranów kołujących nad zatoką w poszukiwaniu pokarmu. — Coś mi się zdaje, Ŝe pójdziemy wyciągnąć nasze pułapki odezwał się Darling — trzymamy je na dole zbyt długo. Ryby mogą pozdychać albo coś je zeŜarło... pułapki takŜe mogły się pozrywać. — Racja. — Moglibyśmy zabrać przynętę... tak na wszelki wypadek. Mike kiwnął głową, dopił kawę i poszedł do zamraŜarki stojącej w szopie na narzędzia, Ŝeby przynieść trochę makreli na przynętę. Darling wszedł na jacht i uruchomił diesla Cummingsa, aby rozgrzał. „Korsarz" był małą krypą kupioną przez Darlinga na wyprzedaŜy w Huona w Luizjanie i przekształconą na wielofunkcyjną bermudzką łódź roboczą. Poprzednio nazywała się „Stokrotka” Była duŜa, szeroka i silna, ze stalowymi płytami, takąŜ grodzią i pokładem, bezpieczna, stabilna platforma dobrze się sprawiała w sprzyjającą pogodę, złą pogodę traktując jako wyzwanie. Wślizgiwała się w morze i sprawiała wraŜenie, Ŝe je prowokuje do przedziurawienia jej albo wypchnięcia sworzni. Darling mówił o krypie, MiałaŜe suchą, mogąprzestronną się razem przewrócić, kabinę, dwaale kompresory, nigdy nie zatoną. dwa generatory i stojak na dwadzieścia zbiorników akwalungowych. Darling był przesądny, podobnie jak Mike, a zmianę nazwy łodzi (czyli jej obrazę) tłumaczył tym, Ŝe od samego początku została źle nazwana. Jedyne co mogli zrobić w takiej sytuacji, to nadać jej odpowiednie imię. Aby się jednak zabezpieczyć, przybił do grodzi, tak na wszelki 36
wypadek, małą figurkę z Antigui i w trudnych chwilach (na przykład podczas cyklonu, który przeszedł nad Bermudami, kiedy to wiatr zmienił się z ośmiu do stu dwudziestu węzłów na godzinę) i dotykał jej. Mike wskoczył na pokład, odepchnął dziób i rufę. Darling włączył bieg i wypłynęli z Zatoki Mangrowej, okrąŜyli cypel i ruszyli na Blue Cut. Mike usadowił się na pokrywie luku na rufie mamrocząc coś do krnąbrnego motoru pompy, leŜącego mu na kolanach. Darling umieścił linę w kierunku północno-zachodnim, około sześciu mil od wybrzeŜa, na głębokości bliskiej pięciuset sąŜni. Mógł to uczynić na tej samej głębokości bliŜej południowego brzegu, tam bowiem kończyła się rafa, a głębia zaczynała się juŜ milę lub dwie od lądu. Wydawało mu się jednak, Ŝe stworzenia, które interesowały oceanarium, Ŝyły wyłącznie na skraju północno-zachodnim. Kiedy krąŜyli między rafami, tafla wody była spokojna, lecz na tyle pomarszczona, Ŝe załamywała światło i ukazywała róŜne odcienie koralowców. Darling znalazł w nich przejście, aby oddalić się od przesmyku i przepłynąć ponad ich grzbietami. Prawdziwa była stara zasada: im jest coś ciemniejsze, tym głębsze. Dopóki więc widział pod sobą Ŝółte przestrzenie, dopóty mógł je omijać. Stojąc na mostku nawigacyjnym, chłodzony północno-zachodnią bryzą i ogrzewany wczesnym słońcem, Whip Darling czuł, Ŝe jest człowiekiem szczęśliwym. Na moment zapomniał o braku pieniędzy, bo mógł pomarzyć o wielkich bogactwach. Pozwalał sobie snuć fantazje o srebrnych monetach i łańcuchach ze złota. Oczywiście, była to tylko gra wyobraźni, ale mogło to być rzeczywistością. Wiadomo, Ŝe takie rzeczy juŜ się zdarzały — skarb Tuckerów, skarb Fisherów ze statku „Atocha”, miliardowy, szczęśliwy „łup" ze statku „The Central America". KtóŜ moŜe z całą pewnością powiedzieć, Ŝe to się juŜ nie powtórzy? Poza tym złoto i srebro nie były jedynymi dobrami, czekającymi na odkrycie. Istniały podobno nieznane, trudne do wyobraŜenia zwierzęta, ukryte na duŜych głębokościach, które mogłyby zmienić naszą wiedzę o wszystkim — zaczynając od biologii kończąc na teorii ewolucji, być receptą na kaŜdą chorobę, od artretyzmu do raka. Znalezienie jednego czy dwóch takich stworzeń nie wypełni portfela Darlinga, ale podtrzymałoby go na duchu. 37
Spojrzenie Darlinga przesunęło się z białych plam piasku na szczeliny i pęknięcia w rafie. Wzrokiem zawsze starał się odnaleźć szczątki statku, który — jak wieść niosła — mógł pochodzić aŜ z czasów Jakuba Pierwszego. Nikt nie wie, kiedy pierwszy statek znalazł zgubę u podnóŜy bermudzkiego wulkanu, ale było to najpóźniej za czasów ElŜbiety Pierwszej, istniały dowody, Ŝe nieszczęśni Hiszpanie spędzili tu niezamierzone wakacje za czasów królowej-dziewicy. DuŜo czasu i trudu kosztowało załogę wyrycie napisu, który jeszcze dzisiaj był czytelny: F.T.1543. Bermudy zawsze stanowiły pułapkę dla statków; i są nią nadal, mimo tych wszystkich cudów techniki jak radar, liran czy nawigacja satelitarna. Wygasły wulkan wystawał z morskiego dna jak pręt obdarzony elektromagnetycznymi właściwościami. Elektroniczne i magnetyczne wskaźniki zacinały się i zachowywały w okolicach Bermudów jak oszalałe. Kompasy kręciły się w tył i w przód jak pijane, marynarz patrzący na loran, aby określić swoją pozycję, mógł nagle stwierdzić, Ŝe jest w górach niedaleko Barcelony. Kaprysy bermudzkiego wulkanu przyczyniły się do powstania legendy Trójkąta Bermudzkiego. Umysł ludzki potrafi wyczarować wszystko — od Atlantydy i UFO do Ŝarłocznych potworów Ŝyjących w jądrze Ziemi, wystarczy mu trochę prawdy i duŜo fantazji. Darling osobiście nie miał nic przeciwko ludziom ulegającym tej niedorzeczności, ale uwaŜał to za stratę czasu. UwaŜał, Ŝe gdyby ludzkość poznała wszystkie rzeczywiście istniejące cuda, jej apetyt na smoki zostałby zaspokojony. Siedemdziesiąt procent Ziemi pokrywa woda, a dziewięćdziesiąt pięć procent z tych siedemdziesięciu nigdy przez nikogo nie zostało zbadane. Zamiast tak uczynić, ludzie wydają miliardy dolarów na przebadanie takich miejsc jak Mars czy Neptun, aŜ pewnego dnia dojdą do wniosku, Ŝe wiedzą więcej o drugiej stronie KsięŜyca niŜ o trzech czwartych własnego domu. Nawet on, taki nikt w tym małym brudnym kącie, przez dwadzieścia pięć lat zdąŜył zobaczyć na tyle duŜo, by wiedzieć, Ŝe morze jest schronieniem dla tylu róŜnych smoków. Starczyłoby ich do zapełnienia koszmarów sennych kaŜdego gatunku ludzkiego; rekiny o długości trzydziestu czterech stóp, Ŝyjące w błocie, kraby wielkości samochodów, Ŝmijowaty węgorz poŜerający wszystko, 38
nawet siebie samego, ryby łowiące inne ryby za pomocą malutkich lampek zwisających im znad brwi i tak dalej. Obecnie bermudzki szlak Ŝeglugowy łapał w swe sidła co parę lat jedną lub dwie ofiary. Był to zazwyczaj tankowiec z liberyjskim albo portugalskim certyfikatem, własność spółki dentystów lub pedikiurzystów z tak dziwnych miejsc jak Altoona, Pa, którego kapitan nie mówił po angielsku. Zazwyczaj opuszczał powiedzmy Norfolk, ustalał kurs na Cieśninę Gibraltar i włączał automatycznego pilota. Potem schodził pod pokład na herbatę albo ucinał sobie drzemkę. Oczywiście nie zadawał sobie trudu, by zauwaŜyć jakiś tam maleńki punkcik na mapie sześćset mil na wschód od Karoliny Północnej. Parę dni później w powietrzu rozchodzi się sygnał SOS. Czasem, jeśli noc była spokojna, a Darling wyszedł tylnymi drzwiami i spojrzał na północ albo na północny zachód — widział na horyzoncie światła statku w tarapatach. Pierwszą jego myślą było przewaŜnie: — BoŜe, nie pozwól, by wiózł ropę. Jeśli juŜ jednak wieźli ropę, drugą myślą było: — BoŜe nie pozwól, by się przedziurawił. W przeszłości, bardzo dawno temu, rafy porywały tyle statków, Ŝe powstała branŜa ludzi zarabiających na wypływaniu i ogałacaniu nieszczęśników. Niektórym nie wystarczało czekanie; ci chcieli zapracować na swój sukces i uŜywali fałszywych świateł, by zwabić statki na rafy. Darling uwaŜał za wyjątkową ironię losu to, Ŝe sami marynarze stworzyli bermudzki szlak Ŝeglugowy, nawet go to bawiło. Mogli przecieŜ omijać Bermudy; sęk w tym, Ŝe trasy tej potrzebowali. Do roku 1780 nie istniało nic takiego jak nawigacja równoleŜnikowa. śeglarze umieli podać długość geograficzną według kąta między kierunkiem na słońce a linią horyzontu. Robili to od tysięcy lat za pomocą astrolabiów, oktantów i sekstansów, aby określić jednak, w którym punkcie na osi wschód-zachód znajdują się, potrzebowali dokładnego, naprawdę dokładnego chronometru. A taki nie istniał. Bermudy były stałym punktem na oceanie i kiedy juŜ go znaleźli, wiedzieli dokładnie, gdzie się znajdują. Opuszczali Indie Zachodnie, Hiszpanię lub Hawanę i Ŝeglowali na północ Prądem Zatokowym, a następnie na północny wschód do trzydziestego 39
drugiego stopnia szerokości północnej. Potem kierowali się na wschód i szukali Bermudów, które wyznaczały im kurs drogi do domu. Kiedy jednak płynęli podczas burzy, wiały silne wiatry, a fale tworzyły się takie wysokie, Ŝe nic nie widzieli, albo kiedy leŜała mgła łub ich nawigator trochę za duŜo wypił, istniało niebezpieczeństwo, Ŝe zauwaŜą Bermudy w ostatnim momencie. Charlotte przeczytała kiedyś Darlingowi linijkę z wiersza pewnego poety... „wiele statków o północy, na niebo krzyczą ich załogi". Podobały mu się te słowa. Były wizją tego, co musiało się kiedyś zdarzyć na jednym ze starych statków stającym w obliczu swego przeznaczenia. śeglują sobie bezpiecznie niczym skrzydlate ptaki, sonda na dziobie opuszcza ołowiany cięŜarek i nie znajduje dna, nagle — co to? Jakby dźwięk fal rozbijających się na brzegu. Fal? Jak to moŜliwe na środku oceanu? WytęŜają oczy, lecz nic nie widzą, a huk fal staje się coraz potęŜniejszy. Sonda ołowiana znajduje raptem dno; przychodzi ten moment przeraŜenia — juŜ wiedzą...
Darling nie zauwaŜył dziś Ŝadnych śladów rozbitego statku na wodach przybrzeŜnych. JednakŜe to, co ujrzał, wyciągnęło z niego zadowolenie niczym strzykawka do pobierania krwi: jedna letra niebieska, jedna podobna do igły belona chodząca po dnie za pomocą ogona, sześć ryb łatających, które na widok dziobu łodzi uciekły, oraz parę wałęsających się tu i ówdzie leszczy. Rafy, niegdyś tętniące Ŝyciem, ziały pustką niczym dworzec po ostrzeŜeniu o podłoŜonej bombie. Czuł się, jakby brał udział w pogrzebie jakiegoś stylu Ŝycia... jego własnego. Wkrótce płycizna obniŜyła się do czterdziestu stóp, potem do sześćdziesięciu i stu. Przestał patrzeć na dno, zaczął szukać boi. Była tam, gdzie ją zostawił. Trochę go to zdziwiło, bo od roku czy dwóch zdesperowani rybacy zaczęli naruszać honorową zasadę mówiącą „Nie ruszaj, co nie twoje". Ponadto przynęty znajdowały się tak głęboko, Ŝe nawet bez interwencji człowieka mogły zaginąć. JeŜeli wpadłoby w pułapkę wielkie, silne zwierzę, na przykład rekin sześcioskrzelowy albo lis morski, miało szansę w niej przeŜyć. 40
Zdesperowane było w stanie zerwać ją i uciec, ciągnąc za sobą sieć wiele mil. — Podejdźmy do niej! — zawołał Darling. Mike odłoŜył więc motor pompy i sięgnął po bosak. Pomarańczowo-biała boja prześliznęła się bokiem łodzi i gdy dotarła do rufy, Mike złapał ją i wciągnął na pokład, następnie przeszedł na dziób i nawinął linę na kołowrót. Darling zatrzymał łódź. Kołysała się na łagodnych falach. Zszedł z mostku kapitańskiego. — Zaczynaj — powiedział Mike. Darling nacisnął dźwignię i włączył kołowrót, a gdy lina zaczęła iść w górę, Mike układał ją w pięćdziesięciogalonowym plastikowym pojemniku. Spuścili tu trzy tysiące stóp polietylenowej liny, zaopatrzonej u góry w boję, a na dole w cięŜarki utrzymujące ją na dnie. Na wysokości dwu tysięcy stóp przymocowali co sto stóp kable lotnicze z nierdzewnej stali, o długości dwudziestu stóp, złoŜone z czterdziestu ośmiu włókien, na końcu kaŜdego z nich umieścili jedno z urządzeń naleŜących do oceanarium. Były to druciane klatki albo drobno plecione sieci. W wielu z nich znajdowały się kawałki przynęty dla przyciągnięcia stworzeń Ŝyjących na dole, w ciemnościach. Jako Ŝe Darling nie wiedział dokładnie, jakie to stworzenia ani co jedzą, postępował zgodnie z teorią o padlinoŜercach — najlepiej działa to, co najbardziej śmierdzi. Zanęcał więc najbardziej zgniłym i cuchnącym mięsem, jakie tylko mógł znaleźć. Do paru pułapek wcale nie włoŜył przynęty, lecz świecący sód, zgodnie z inną swoją teorią — w świecie wiecznej nocy światło jest taką sensacją, Ŝe wiele zwierząt mogło wpaść do pułapek i z czystej ciekawości. Miał nadzieję, Ŝe uda się wyciągnąć Ŝywe zwierzęta i utrzymać je przy Ŝyciu w zbiornikach z zimną wodą na pokładzie. Mniej więcej co tydzień któryś z naukowców oceanarium przychodził oglądać zdobycze, a unikatowe bądź nieznane stworzenia zabierał ze sobą w celu przebadania w laboratorium we Flatts. Darling oceniał, Ŝe podróŜ i przeniesienie do oceanarium przeŜywa dwadzieścia procent zwierząt. MoŜe to niezbyt wiele, ale był to najlepszy i najtańszy sposób kolekcjonowania nowych gatunków. No i płacili rachunki za paliwo, co teŜ się liczyło. Darling trzymał dźwignię i patrzył na linę. Była mocno napięta, 41
trzeszczała i ociekała wodą, jednakŜe łączny cięŜar liny o długości pół mili, dwudziestu pięciu funtów obciąŜenia, pułapek, kabli i przynęty, sprawiał, Ŝe było to normalne. Trochę kołysało, oparł się więc nogą o gródź dla zachowania równowagi i spojrzał za burtę, w dół, w niebieskawy mrok. Miał nadzieję, Ŝe ujrzy jakąś duŜą, krąŜącą obok rybę. Cholera, nie ma szans — pomyślał. — Jeśli w ogóle jeszcze jakieś istnieją, to na pewno wyniosły się z Bermudów. — Coś tu nie gra — obwieścił Mike. Trzymał dłoń na linie, badając palcami jej napręŜenie. — Co? — Zacina się. Sam zobacz. — Mike podał Darlingowi linę i cofnął się, Ŝeby przejąć od niego dźwignię kołowrotu. Darling dotknął liny. Dziwnie drŜała. Towarzyszył temu głuchy odgłos, podobny do dźwięku, jaki wydaje silnik, gdy nie chce zaskoczyć. Lina znaczona była co sto sąŜni. Kiedy pojawił się na niej trzeci znak, Darling wyciągnął w górę rękę, dał znak Mike'owi, by ten zwolnił obroty kołowrotu. Przechylił się przez burtę, Ŝeby sprawdzić pierwszą pułapkę. Jeśli została okręcona liną, chciał ją odczepić, zanim uderzy w łódź. Niektóre mniejsze zwierzęta głębi były tak delikatne, Ŝe nawet słaby wstrząs mógłby je zabić. Zobaczył błysk pierwszej stalowej okrętki podtrzymującej kabel, potem sam kabel, a potem... juŜ nic. Pułapki nie było. NiemoŜliwe. Jedynym większym zwierzęciem zdolnym ją porwać był rekin, lecz w pułapce nie znajdowało się nic interesującego dla niego. Gdyby rekin wpadł na nią, pociągnąłby za sobą całe wyposaŜenie — linę i inne rzeczy. Nie było sposobu, aby mógł przerwać linę. Poczekał, aŜ kołowrót podciągnie kabel, odczepił go od liny i spojrzał na końcówkę. Wyciągnął ją do Mike'a. — Rozerwany? — zapytał Mike. — Nie. Gdyby był rozerwany, włókna sterczałyby skręcone jak. włosy na głowie, gdy się wsadzi palec do kontaktu. Popatrz: te włókna trzymają się razem jak nowe. — Więc? Darling przyjrzał się końcówce z bliska. Była odcięta równo jak skalpelem. Brakowało śladów gryzienia czy szarpania. — Przecięte — stwierdził — wyraźnie przecięte. 42
— Przecięte? Darling spojrzał na wodę. — Na miłość boską, co jest w stanie przeciąć czterdzieści osiem włókien stali nierdzewnej? Mike nie odpowiedział. Darling dał mu znak, aby ponownie uruchomił kołowrót. Za chwilę wyłonił się następny kabel. — Nie ma — powiedział Darling, poniewaŜ następna pułapka równieŜ zniknęła, a kabel był przecięty. — Nie ma — powiedział znowu, kiedy pojawił się następny kabel, a potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Wszystkie pułapki zniknęły. Teraz widział juŜ podjeŜdŜające w górę obciągacze, lecz stało się z nimi coś dziwnego. Darling kazał Mike'owi zatrzymać kołowrót i wyciągnął koniec liny. — Jezu — powiedział — spójrz. Jedna pułapka okręcona została wokół obciągacza, wbita w niego z taką siłą, jakby wszystko to zostało stopione w piecu. Wyciągnęli zdeformowaną masę, połoŜyli ją na pokładzie. Była mieszaniną stali, prętów, drutu i ołowiu. Mike gapił się na to przez dłuŜszą chwilę. — Jezu, Whip, co za skurwysyn mógł to zrobić? — odezwał się. — Na pewno nie człowiek — odpowiedział Darling — ale teŜ i nie zwierzę. A przynajmniej Ŝadne z tych, które juŜ widziałem.
6 Nie rozmawiali, gdy rozmontowywali sprzęt, zwijali kable i zabezpieczali je węzłami, wyrzucali sodowe światła i upychali ostatnie sąŜnie liny w plastikowym pojemniku. Darling przeglądał w myśli listę zwierząt, próbując zgadnąć, co mogło mieć tyle siły i woli zniszczenia ich sprzętu. Brał juŜ nawet pod uwagę sugestię Mike'a, Ŝe mógł to być człowiek, jakiś uraŜony, zazdrosny rybak. Nie potrafił jednak wymyślić, która z posiadanych rzeczy mogłaby stanowić obiekt zazdrości. MoŜe ktoś chciał coś zniszczyć dla samej przyjemności niszczenia? Nie. UwaŜał, Ŝe nikt nie zdołałby tego dokonać, a juŜ na pewno nikomu nie chciałoby się. Nie miało to Ŝadnego sensu. Wiedział, Ŝe natura posiada drugą, ciemną stronę. Pewnego dnia, ponad dwadzieścia lat temu, znalazł się wśród załogi tankowca wracającego z Afryki Południowej, nagle przy spokojnym morzu i stałym ciśnieniu nadeszła zdradliwa fala, która spiętrzyła przed dziobem statku ścianę wody o wysokości stu stóp. Kapitan, podobnie jak reszta załogi, nigdy czegoś takiego nie widział. Nie wiedzieli, co robić, więc płynęli prosto w tę ścianę, która zamknęła się nad statkiem, zatapiając go i spychając na dno. Gdyby Darlinga nie posłano na bocianie gniazdo parę minut wcześniej, poszedłby na dno razem ze statkiem. Zamiast tego zmyło go z pokładu i dryfował na zasuwie do zejściówki, po dwóch dniach wyłowił go przybrzeŜny frachtowiec. 44
Innym razem, w Australii, wraz z towarzyszami uciekł ze statku, gdy odkrył, Ŝe kapitan namiętnie tankuje ouzo i na dodatek wykazuje zainteresowanie chłopcami. Stworzyli wtedy grupę poszukiwaczy skarbów. Spotkali pewną rodzinę spędzającą wakacje w przyczepie campingowej. Gdy któregoś dnia wrócili, zastali całą tę rodzinę martwą. Zabił ją taipan, wąŜ, który atakuje dla samej walki, zabija dla zabijania. Darling stopniowo dochodził do wniosku, Ŝe naturze nie naleŜy ufać. Zbyt często odsłania złowrogie oblicze. Mike nie był tak doświadczony i spotykając nieznane nie był niezadowolony. Nie przejmował się, gdy sam nie znał odpowiedzi, ale nie był zachwycony, gdy Whip jej nie znał. Nie znosił, kiedy Whip odpowiadał mu „nie wiem". Lubił poczucie bezpieczeństwa wynikające ze świadomości, Ŝe istnieje ktoś odpowiedzialny, dobrze poinformowany. Dlatego teraz był zmartwiony. Darling zauwaŜył oznaki tego niepokoju. Mike nie patrzył mu w oczy. Zbyt dokładnie zwijał kabel. Darling wiedział, Ŝe musi ulŜyć temu cierpieniu. — Cofam to, co powiedziałem — odezwał się. — Myślę, Ŝe to rekin. — Dlaczego tak sądzisz? — spytał Mike. Chciał w to uwierzyć, ale potrzebował argumentów. — Na pewno. Pamiętam z „National Geographic", Ŝe niektóre rekiny mogą zaciskając szczęki uzyskać siłę nacisku dwudziestu ton na cal kwadratowy. To więcej niŜ trzeba, by przeciąć ten kabel. — Dlaczego nie uciekł z kablem? — Nie musiał. Nie było haczyków. Po prostu krąŜył i przecinał jeden po drugim. — Darling czuł, Ŝe sam zaczyna w to wierzyć. Mike przez chwilę analizował to w myślach. Darling spojrzał w niebo. Czuł ochotę, by zostawić to wszystko i pójść do domu. Ale słońce ciągle jeszcze wspinało się w górę, nie było jeszcze południa, a on zdąŜył zuŜyć paliwa za dwadzieścia pięć lub trzydzieści dolarów. Gdyby teraz popłynęli do domu, straciłby pięćdziesiąt dolców i wrócił z niczym, nie licząc niezręcznego wytłumaczenia dla oceanarium. — A moŜe byśmy zarobili jeszcze dniówkę? — przemógł się, by zapytać. — Dobry pomysł — odpowiedział Mike. 45
Razem zaczęli przyczepiać do liny duŜe haki z przynętami. MoŜe złapią coś na sprzedaŜ albo do jedzenia? Cokolwiek złapią, zawsze to lepsze niŜ powrót i przyznanie się do klęski. Myśl o tym przygnębiła go. W dzisiejszych czasach samo łowienie ryb, kiedyś przyjemne, stało się zawodem smutnym Wydawało się, Ŝe to tak jakby wrócić do miejsca, gdzie się dorastało, spędzało się miłe chwile i skąd zachowało się piękne wspomnienia, aby ujrzeć to miejsce zalane betonem i przerobione na parking samochodowy. Obecnie rybołówstwo przypominało jedynie Darlingowi, jak piękne były dawne czasy. Przeczytał wszystkie stare relacje o Bermudach w czasie przybycia tu pierwszych osadników. Wyspa pełna była ptaków i świń. Ptaki pochodziły stąd, niektóre z nich były tak głupie, Ŝe lądowały na głowach ludzi i czekały, by je złapać i wsadzić do garnka. Świnie natomiast nie pochodziły z wyspy. Część z nich została tu umieszczone przez kapitanów, którzy przewidywali, Ŝe rozbitkowie będą potrzebowali Ŝywności. Inne przepłynęły na brzeg z rozbitych statków i szybko się rozmnoŜyły, jedząc jajka i ptactwo. To morskie Ŝycie opiewane było przez ludzi z przeszłości, usprawiedliwiało ich niemal religijne uniesienie wyraŜone w sprawozdaniach. Wokół Bermudów Ŝyło wszystko, od Ŝółwi do wielorybów, a ilość ich przekraczała najśmielsze wyobraŜenia ludzi ze „Starego Świata". Tam juŜ przed końcem siedemnastego wieku wiele gatunków zostało wymordowanych w stopniu bliskim zagładzie. Darling nie naleŜał do tych, którzy łzawo wspominali dobre czasy. UwaŜał, Ŝe zmian nie moŜna uniknąć, a destrukcja jest ich częścią, zwłaszcza gdy ludzie się przemieszczają, taka jest kolej rzeczy. To zmiany na Bermudach, które zauwaŜył w ciągu zaledwie dwudziestu lat, doprowadzały go do furii i przynosiły wstyd. Obliczył, Ŝe Ŝycie Bermudów zostało zniszczone w czasie nie dłuŜszym niŜ Ŝycie jednego kota domowego. W późnych latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych mógł jeszcze wypłynąć na rafę i złapać coś na obiad. Pod kaŜdym głazem siedziały homary, były letry, ryby — wędkarze, rogatnice, cyruliki, garbiki, odyńczyki, ryby praŜmowate, a nawet czasami graniki. Kiedy pracował na rozbitym statku, obok kąpały się 46
barweny, przemykały płaszczki, zawsze istniało ryzyko, Ŝe jakiś krótkowzroczny wargacz odgryzie mu kawałek ucha. Nieraz rekiny odganiały go od wraku skubiąc czubki jego płetw. Na skraju głębi mieszkały całe kolonie graników z gatunku nassau, cętkowane lub czarne. Od czasu do czasu trafiała się pięćset- lub sześćsetfuntowa garupa czarna. Były tam węgorze murenowe, Ŝarłacze tygrysie, rekinki psie, graniki tofie oraz lutjany. śółwie wytykały głowy w górę jak małe dzieci pływające po powierzchni wody. Na głębinie wszystko było zaproszeniem do przeŜycia podniecających chwil. Wahoo walczyły z barakudami o przynętę. Tuńczyki Banitos i Alison krąŜyły przy rufie łodzi. Makrelosze śmigały po gładkiej toni, płetwami niczym kosą przecinając powierzchnię wody. DuŜe rekiny pelagiczne przepływały pod łodzią, Dobry przechwalając dzień oznaczał się lśniącym tysiąc funtów błękitem zębacza swych igrzbietów. tysiąc tuńczyka, a hotele z dumą wymieniały w liście specjalności kuchni świeŜe bermudzkie ryby. Tu juŜ przeszłość. Niektóre hotele nadal umieszczały ryby bermudzkie w swych jadłospisach, ale zniknęła gdzieś ich duma, bowiem to, co teraz serwowali, było zwykłym śmieciem, rybami, których nikt nie chciał. JeŜeli rybak złapał granika, nawet małych Ocean rozmiarów, wokół Bermudów wydarzeniebyło to od krok razuodopisywano wymarcia, w podobnie gazetach. jak cieśnina Long Island. Darling z rozgoryczeniem i rozbawieniem słuchał wyjaśnień rybaków: Zanieczyszczenie! — wołali. Bzdura! — odpowiadał im. Wierzył, Ŝe to rybacy bermudzcy zabili tu rybołówstwo i uwaŜał, Ŝe moŜe to udowodnić. Nie tylko zresztą oni, ale cały rodzaj ludzki. Uczynili to ludzie. Ludzie, którym nie wystarczyło zarabianie na Ŝycie, tylko chcieli zabijać, traktując ocean jak swój własny folwark. Dał im nawet naukową nazwę: Homo assholus*. Samo zabijanie moŜe nie byłoby takie złe, gdyby nie sposób, w jaki to robili. Najgorszym paskudztwem była wynaleziona przez nich pułapka na ryby. W przeszłości rybacy łapali ryby — ciągnąc liny ręcznie — a połów zaleŜał od ich wytrzymałości. Przestawali, gdy juŜ nie mogli, a ręce ich drętwiały i puchły jak kiełbaski. * Ŝart słowny — „asshole" (ang.) — nieprzyjemna, dokuczliwa osoba
47
Później ktoś wymyślił umieszczanie na dole drucianych klatek z przynętą wewnątrz i z bojami pływającymi na powierzchni wody. Ryby wpływały do środka, lecz nie mogły wydostać się, tak bowiem skonstruowano klatkę. Łapali więc ryby! Wyrzucali wszystkie martwe lub zdychające prócz najlepszych, ale kogo to obchodziło? Gdy cena obniŜała się z powodu zbyt duŜej ilości ryb — łapali ich jeszcze więcej; przecieŜ tak łatwo to przychodziło! Darling nigdy przedtem nie uŜywał pułapek, nie znosił ich, nie z wyŜszych pobudek moralnych, uwaŜał, Ŝe łapanie ryb w taki sposób nie jest rybołówstwem. Było to zwykłym mordowaniem, wcale nie zabawnym; jeśli zaś nie bawi kogoś dany sposób zarobkowania — moŜe znaleźć coś innego. Nie miał zamiaru dokonać Ŝywota siedząc na podwórzu z kotem na kolanach i z papugą na ramieniu, mówiąc gościom, Ŝe miał długie, nieznośne Ŝycie. Najgorsze było to, Ŝe pułapki zbyt dobrze spełniały swoje zadanie. Łapało się w nie wszystko: ryby duŜe i małe, stare, młode oraz cięŜarne, wszystkie. Tradycyjny rybak mógł wybrać ze swego połowu i wyrzucić do morza ryby zbyt duŜe, zbyt młode albo z ikrą lub po prostu te, których nie zamierzał złowić. W pułapkach ryby były stłoczone przez parę dni, potłuczone, przestraszone, zszokowane, poturbowane przez inne ryby i klatkę. Miały małą szansę na przeŜycie, nawet gdyby rybacy zadali sobie trud uwolnienia ich, czego Drugim i tak wproblemem większości były nie robili. zagubione pułapki. Jeśli zerwała się boja albo lina się przetarła lub gdy burza zepchnęła pułapkę z szelfu na głębinę, ta nadal zabijała. Ryby wewnątrz nich zdychały i stawały się przynętą dla innych ryb, które napływały i wpadały do pułapek. Te równieŜ zdychały i stawały się przynętą dla następnych ryb i tak dalej, i tak dalej. KaŜdy miał swoje sposoby. Próbowali juŜ biologicznie rozkładalnych lin przytrzymujących drzwi klatki, licząc na to, Ŝe jeśli pułapka zaginie, to w końcu lina zgnije, drzwi się otworzą i ryba się wydostanie. Lecz to „w końcu" przychodziło tak późno, Ŝe całą generację zwierząt zgładzono by przed otwarciem drzwiczek. Darling znalazł raz pułapkę, która wyglądała jak wagon tokijskiego metra; zapchana była wszystkim — od węgorzy i letry 48
niebieskiej do ośmiornic i krabów. Widok ten zasmucił go i rozgniewał, bo chociaŜ nie zapatrywał się sentymentalnie na śmierć, ta była bezsensowną, zwyczajną stratą. Nieraz zatrzymywał łódź i tracił czas oraz pieniądze na nurkowanie do głębiej umieszczonych pułapek. Przecinał liny i drzwi noŜycami do drutu. Zdumieni, wyczerpani i poranieni więźniowie, jedni oskrobani z łusek przez druty, inni z otwartymi ranami powstałymi na skutek ich szaleńczej walki, błąkali się po otwartej pułapce, nie mogąc uwierzyć w nagłą odmianę losu. Dopiero kiedy odsuwał się, uciekały szybko na wolność. Wreszcie w 1990 roku, o dziesięć lat za późno, rząd bermudzki ogłosił, Ŝe łowienie w pułapki jest niezgodne z prawem i zaczął wypłacać siedemdziesięciu zawodowym rybakom z wyspy dość duŜe, w opinii Darlinga, odszkodowania. „Pokrzywdzeni" ci głośno narzekali, Ŝe sumy te są zbyt marne, aby wynagrodzić im utratę praw uzyskanych od Boga. Świętoszkowaty krzyk o utracie praw rozgniewał Darlinga. Jakich praw? Gdzie jest napisane, Ŝe człowiek ma prawo wytrzebić wszystkie ryby na Bermudach? Kierując się tą logiką, napady na bank powinny być chronionym zawodem: człowiek bowiem ma prawo utrzymywać swą rodzinę, a jeśli to, co robi, kosztuje towarzystwo ubezpieczeniowe kilkaset tysięcy dolarów rocznie, to jest to cena wolności. Obecnie, poniewaŜ pułapki zostały zabronione, pojawiła się nadzieja, Ŝe ryby wrócą, Darling jednak bardzo w to wątpił. Bermudy to nie to samo co Bahama, archipelag siedmiuset wysp, które mogły ponownie uzupełniać wytrzebione gatunki ryb, mimo Ŝe mieszkańcy tych wysp byli jeszcze bardziej zapamiętali w samowyniszczaniu. Ci łowili za pomocą cloraxu, pompowanego do rafy. Wszystkie ryby i homary wychodziły na otwartą wodę, skąd łatwo je było wyłowić. Oczywiście, clorax nieodwracalnie zabijał teŜ rafę, ale człowiek musi przecieŜ zarabiać na Ŝycie! Bermudy były pojedynczą skałą na końcu świata. To, co było tam kiedyś, odeszło, a to, czego nie było, nigdy juŜ nie zaistnieje. W obawie, Ŝe ludzie przestaną pracować nad przekształceniem Bermudów w pustynię, sama natura postanowiła rozprawić się z wyspą. Darling miał przyjaciela, Marcusa Sharpa, stacjonował on w bazie floty amerykańskiej i wiedział co nieco na temat meteoro49
logii, pokazał mu więc kilka pomiarów Instytutu Meteorologicznego. Wynikało z nich, Ŝe temperatura wody wokół Bermudów podniosła się o dwa stopnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Część naukowców orzekła, Ŝe dzieje się tak z powodu wypalania dŜungli amazońskiej oraz zbyt duŜego zuŜycia paliwa kopalnego. Inni twierdzili, Ŝe to część naturalnego cyklu: powstawanie okresów zlodowacenia i ich przemijanie. Przyczyna nie jest przecieŜ tak istotna jak fakt, Ŝe tak się działo. Dla człowieka z miasta dwa stopnie mogą nic nie znaczyć. Dla morskich korali dwa stopnie oznaczały granicę między Ŝyciem a śmiercią. Dziesięć procent bermudzkich koralowców było juŜ martwe. Darling widział świadectwo tego co dnia — duŜe kawały zbielałej rafy, przypominające cmentarzysko. Jeśli te dziesięć procent urośnie do dwudziestu, Bermudy zostaną stopniowo zniszczone przez erozję, poniewaŜ koralowiec był tarczą wyspy przeciw otwartemu oceanowi. Polipy koralowe nie były jedynymi zwierzętami dotkniętymi wzrostem temperatury. Niektóre stworzenia zniknęły, inne zeszły niŜej albo podeszły do góry. Pojawił się teŜ nowy gatunek, na przykład kopacz — mikroskopijna glista, albo raczej wesz, Ŝyjąca w piasku. Kiedy nurkowie poruszali piasek, kopacze były uwalniane, przyczepiały się do ludzkiej skóry i wchodziły w nią. Wydzielały truciznę powodującą krostowate owrzodzenie i piekielne swędzenie utrzymujące się przez tydzień. Ostatnim gwoździem do trumny byli obcokrajowcy. Podczas gdy Bermudczycy zabijali ryby zamieszkujące rafę, Japończycy i Koreańczycy masakrowali gatunki Ŝyjące w głębinach. Zakładali na morzu dzień w dzień długie, trzydziestomilowe sieci zagradzające drogę wędrującym rybom; łapali wszystko — tuńczyki, makrelosze, makrele, wahoo, rekiny, borito, chropiki, morświny. Byli tacy, co zamiast sieci uŜywali lin, długich na całe mile, zaopatrzonych co parę stóp w haki z przynętą. Miało to taki sam skutek — zabijali wszystko jak leci. Darling nazywał to demokracją w mordowaniu. Kiedyś rybołówstwo dawało mu siły witalne, zachwyt nad cudami, bogactwem i róŜnorodnością Ŝycia. Teraz skłaniało go do myślenia o śmierci.
50
Godzinę zajęło im załoŜenie przynęty i zarzucenie liny na głębinę. Kiedy znalazła się w wodzie Darling zacisnął pętlę na gumowej boi i wyrzucił ją za burtę, pozwalając, aby oddaliła się z prądem, podczas gdy bryza spychała łódź na południowy wschód. Mike otworzył puszkę polskiej szynki i butelkę coca coli, zabrał je na rufę, usiadł na pokrywie zejściówki i dalej majsterkował przy silniku pompy. Darling poszedł do sterowni i jadł jabłko, jednocześnie słuchając przez radio informacji na temat połowów. Jakiś kapitan doniósł, Ŝe złapał rekina. Inny rybak łowiący przy Challanger Bank złapał kilka tuńczyków Alison. Reszta nie złowiła niczego. Słońce zaczęło chylić się juŜ ku zachodowi ze swego najwyŜszego połoŜenia, kiedy wyciągnęli linę. Jeden stał przy kołowrocie, drugi dotykał liny sprawdzając ją i wymieniali pełne nadziei uwagi: — I co? — Copula conety. — MoŜe rekin? — Tapioka? — Dwie lutjany. — Lepiej nie... Na osiem haków złapały się dwie małe czerwone lutjany, z wysadzonymi na wierzch oczami i pęcherzami pławnymi wyciśniętymi przez otwory gębowe z powodu nagłego spadku ciśnienia. Darling wrzucił je do skrzyni z przynętą, spojrzał na niebo, a potem na morze. — No śadnej cóŜ, trudno płetwy, — Ŝadnego powiedział, Ŝerującego wytarł ręce ptaka. o spodnie Niczego. i poszedł uruchomić silnik. Schodził właśnie do kabiny, gdy usłyszał Mike'a: — Spójrz tam — wskazywał niebo na południu. Z południa nadlatywał helikopter marynarki wojennej. — Ciekawe, dokąd leci — zastanawiał się Darling. — Nigdzie. Po prostu patrol. — Być moŜe. Darling pomachał, gdy helikopter przelatywał nad nimi śpiesząc na północ. Mike prawdopodobnie miał rację. Z wyjątkiem okazjonalnych, poszukiwawczo-ratowniczych zadań, piloci floty mieli mało do roboty, często latali tam i z powrotem wokół wyspy, tylko po to, by nie wyjść z wprawy i wyrobić limit godzin. 51
Ten pilot jednak nie patrolował, lecz leciał na północ, w całkowite pustkowie, z ogromną prędkością. — Nie jestem tego taki pewny – odezwał się Darling — chyba Ŝe spóźnił się na kolację w Nowej Szkocji. Myślę, Ŝe ma jakąś misję do wypełnienia Poszedł do sterowni i podniósł mikrofon radiowy. — Huey jeden... Huey jeden... Huey jeden... tu „Korsarz"... wracamy...
7 Tego samego dnia — w piątek, Marcus Sharp sprawnie umieszczał piłkę w koszu i wyobraŜał sobie, Ŝe jest Larrym Birdem, gdy został wezwany przez oficera dyŜurnego. Sprawa była pilna: pilot Brytyjskich Linii Powietrznych lecący do Miami odebrał sygnał SOS, około dwudziestu mil na północ od Bermudów. Pilot nic nie zauwaŜył, nie było to dziwne, jeŜeli weźmie się pod uwagę, Ŝe leciał z prędkością ponad pięciuset mil na godzinę i ponad sześć mil nad oceanem, sygnał jednak był głośny i wyraźnie słyszalny przez radio. Chłopcy z wieŜy w porcie lotniczym floty sprawdzili, czy doszło do opóźnienia samolotów w Miami, Atlancie, Raleigh, Baltimore i Nowym Jorku. Zadzwonili nawet do Radia Zatoka Bermudzka i poprosili o wszystkie doniesienia na temat zaginionych, opóźnionych bądź znajdujących się w tarapatach jednostek pływających. Wyglądało na to, Ŝe wszystko jest w porządku, ale nie mogli ryzykować — musieli odpowiedzieć na sygnał. Sharp zrozumiał go w pół słowa, prędko więc wciągnął kombinezon lotniczy, podczas gdy oficer dyŜurny przywołał drugiego pilota i nurka ratunkowego oraz sprawdził, czy helikopter ma pełny zbiornik. Sharp zapisał współrzędne podane przez brytyjskiego pilota, wsadził do kieszeni tabliczkę czekolady oraz gumę do Ŝucia i poszedł Kiedypo wzniósł płycie lotniska się ponad do Kindley czekającego Fieldhelikoptera. i skierował na północ, Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł, Ŝe Ŝyje. Krew w nim 53
zagrała, puls się podniósł, był lekko podniecony, miał jakieś zadanie, na którym mógł się skoncentrować. Coś się działo, wprawdzie niezbyt wiele, i nie była to prawdziwa akcja, ale było to lepsze niŜ nuda, która towarzyszyła mu codziennie. MoŜe naprawdę znajdę kogoś w wodzie, kogoś w niebezpieczeństwie — myślał zmieniając kurs na północny zachód. — MoŜe będę musiał czegoś dokonać... dla odmiany. Problem Sharpa nie sprowadzał się jedynie do nudy. Był bardziej skomplikowany, gorszy od niej samej, miewał przeraŜające go wraŜenie, Ŝe umiera, nie fizycznie oczywiście, ale w inny metafizyczny sposób. Zawsze potrzebował przygód, Oficerszukał rekrutujący niebezpieczeństw, w Michigan rozkwitał dostrzegł w działaniu, w nim tęniepotrzebę potrafił iinaczej. umiał ją wykorzystać. Miał przed sobą człowieka, który w dzieciństwie złamał obie nogi, jedną w czasie jazdy na nartach, drugą skacząc na linie, i nadal uprawiał te sporty. Uprawnienia płetwonurka dostał juŜ w wieku czternastu lat, a idolem jego nie był Jacques Cousteau, ale Peter Gimbel — twórca pierwszego podwodnego filmu o białych rekinach i o wraku „Andrea Doria". Sharp marzył o skonstruowaniu superlekkiego samolotu i przeleceniu nim przez cały kraj; był niespokojnym poszukiwaczem z ambicjami zrealizowania się sprawdzając granice swych moŜliwości, a nie przez zbijanie majątku. Na przekrojowym teście psychologicznym wypisał trzech podziwianych przez siebie ludzi: Ernesta Hemingwaya, Teodora Roosvelta oraz Jamesa Bonda, poniewaŜ byli ludźmi czynu, i w pełni przeŜyli swoje Ŝycie. Sharp zauwaŜył, Ŝe podobnie jak on, we flocie nie zauwaŜają róŜnicy między legendą a rzeczywistością. Oficer rekrutujący przekonał Marcusa, Ŝe tylko w piechocie marynarki wojennej czeka go kariera i szansa robienia tego wszystkiego, o czym inni tylko marzą. Mógł znaleźć dla swej energii ujście w działaniu, pracować na morzu lub w powietrzu, i „mimochodem" przyczynić się do obronności kraju. Zapisał się do nich jeszcze przed ukończeniem szkoły, a w czerwcu 1983 roku wstąpił do WyŜszej Szkoły Oficerskiej. Pierwsze parę lat spełniało jego oczekiwania. Został ekspertem w raŜeniu nadwodnym. Zdobył kwalifikacje pilota helikopterów. 54
Odbył słuŜbę na morzu i był świadkiem walk w Panamie. Kiedy umysł jego doścignął ciało i rozwinął w sobie dojrzałe zainteresowania, spędził rok na studiowaniu meteorologii i oceanografii w Halifax śycie w dlaramach Sharpa wymiany. było bogate, urozmaicone i zabawne, lecz w ciągu ostatniego półtora roku zaczął się nudzić. Częścią problemu, jak sądził, była jego niechęć do zaakceptowania własnej dorosłości. Miał dwadzieścia dziewięć lat i nie myślał o tym zbyt wiele. Obawiać się zaczął dopiero parę miesięcy temu, kiedy odrzucono jego podanie o przyjęcie do elity floty, grupy ziemnowodnych komandosów „The Seals”, przygotowywanych Tak naprawdę jednak do zadań głównym o wysokim powodem stopniu rozstrojenia ryzyka.Marcusa Był za stary. Sharpa była jedyna tragedia, jaką przeŜył w Ŝyciu. Zakochał się w dziewczynie z obsługi samolotu Zjednoczonych Linii Powietrznych. Jeździła na nartach i była płetwonurkiem. Na całym świecie istniało tylko ich dwoje. Młodzi i nieśmiertelni. MałŜeństwo było moŜliwością, lecz nie koniecznością. śyli w zgodzie z zasadą „ciesz się Ŝyciem". Pewnego wrześniowego dnia w 1989 roku nurkowali przy plaŜy w North Queensland. Słyszeli ostrzeŜenia o niebezpiecznych zwierzętach, ale nie przejmowali się nimi. Morze było światem przygód i odkryć, Zobaczyli a nie przepływającego zagroŜeniem. obok nich Ŝółwia i popłynęli za nim, próbując go dogonić. śółw zwolnił i otworzył pysk, jakby chciał coś zjeść, chociaŜ niczego obok nie zauwaŜyli. Podpłynęli do niego, zachwyceni jego wdziękiem i sprawnością w wodzie. Karen wyciągnęła rękę, by go dotknąć, pogłaskać skorupę. Na oczach Sharpa nagle jej ciało skręciło się, zgięła plecy i wbiła paznokcie w klatkę piersiową. Rurka maski wypadła jej z ust. Oczy rozszerzyły się i krzyknęła, drąc paznokciami ciało. Sharp złapał ją i wyciągnął na powierzchnię. Próbował coś z niej wydobyć, lecz tylko jęczała. Zanim dopłynęli do brzegu, juŜ nie Ŝyła. śółw Ŝywił się Sea Wasps, niewidocznymi w wodzie meduzami, koloniami Nematocysts, toksycznymi do tego stopnia, Ŝe ich dotknięcie mogło zatrzymać pracę ludzkiego serca. To było przyczyną śmierci. 55
Kiedy Karen pochowano w Indianie, a ból Sharpa zmalał, zauwaŜył, Ŝe opadły go czarne myśli o bezlitosnych przypadkach losu. Nie chodziło mu o jego niesprawiedliwość czy nieuczciwość. Nigdy nie rozwaŜał, czy Ŝycie jest, czy teŜ nie jest uczciwe. Ono po prostu jest. To los był kapryśny. Nieśmiertelności nie ma, nicość trwa zawsze. Prześladowała go myśl o pustce własnego Ŝycia, o braku celu. Robił wiele rzeczy, ale na próŜno. Dopatrzył się podobieństwa pomiędzy sobą a metalową kulą w bilardzie. Tak jak ona wlatuje i wylatuje z jednego otworu do drugiego bez celu. Flota tymczasem zapewniała mu dwuletni wyjazd na Bermudy, tylko dwie godziny drogi z kontynentu amerykańskiego i słoneczną pogodę. Sharp nie potrzebował jednak spokoju. Potrzebował sensownego i celowego działania. Na Bermudach poznał swoje obowiązki. Sprowadzały się niemalŜe do przerzucania papierów i sporadycznych lotów helikopterem w nadziei, Ŝe ktoś będzie potrzebował pomocy. Od czasu do czasu myślał o porzuceniu floty, ale nie bardzo wiedział, co innego mógłby robić. śycie cywilne nie miało wielu ofert dla specjalisty od wysadzania mostów. Aby nie zwariować z nudów, zgłaszał się dobrowolnie do wszelkich zadań, dzięki którym starał się nie myśleć o sobie.
Leciał na północny zachód, planował poszukiwać od północnego zachodu na północ, potem na północny wschód, a następnie na wschód, cały czas od północnej strony wyspy. Ustawił radia na 243 i 121,5 — na tych dwóch częstotliwościach nadają urządzenia alarmowe. Leciał na wysokości pięciuset stóp. Sześć mil od wyspy, gdzie kończyła się rafa, a woda zmieniała barwę z pocętkowanego turkusu na ciemny błękit, usłyszał przerywane buczenie, słabe i bardzo odległe, ale powtarzające się uparcie. Spojrzał na drugiego pilota i postukał w słuchawki. Drugi pilot, pokiwał głową i dał mu znak kciukiem zwróconym do góry. Sharp patrzył na przyrządy, zwracając helikopter to w jedną, to w drugą stronę, aŜ znalazł pozycję, w której buczenie z radionamiernika było najgłośniejsze. Określił połoŜenie według kompasu. 56
W tym samym momencie usłyszeli z radia morskiego jakiś głos: — Huey jeden... Huey jeden... Huey jeden... tu „Korsarz"... wracamy... — „Korsarz"... tu Huey jeden... — Sharp uśmiechnął się. — Hej, Whip... gdzie jesteś? — Dokładnie pod wami, chłopcze. Nie patrzysz na drogę? — Patrzyłem w przyszłość. — Lecisz na morze? — Brytyjski pilot odebrał przed chwilą sygnał ratunkowy. Słyszałeś coś? — Nic. Daleko? — Dziesięć, piętnaście mii. Złapałem go w namiarze jedendwadzieścia. Jestem teraz na jeden-pięć. Cokolwiek by to było, wiatr z północnego zachodu spycha to w morze. — MoŜe ja bym poszukał? Sharp zawahał się. — O.K., zrób to, Whip. MoŜe twoja pomoc się przyda, kto wie? — Zrobione, Mike... „Korsarz" w pogotowiu. Dobrze — pomyślał Sharp. — Jeśli to tonąca łódź, Whip podpłynie do niej o wiele szybciej niŜ jakakolwiek jednostka wysłana z bazy. A jeśli to pusta łódź, powiedzmy, ratunkowa, kaŜą mu posłać na dół nurka, by ją zbadał. Pogoda jest dobra, ale spuszczanie nurka z helikoptera nad otwartym oceanem zawsze wiązało się z ryzykiem. Sam oczywiście chętnie by to zrobił, ale nie chciał naraŜać dziewiętnastolatka. Whip mógł to sprawdzić, szukając dryfujących obiektów. Jeśli znajdą ludzi, Ŝywych lub martwych, Sharp będzie musiał spuścić nurka, Poza a nie tymchciał, moŜeŜeby będzie chłopak tam coś był zmęczony. interesującego dla Whipa, o ile nikt się o to nie upomni. Jakaś tratwa, radio, raca, coś, co moŜna sprzedać albo zuŜytkować samemu, co da Whipowi pieniądze albo pomoŜe je zaoszczędzić. Sharp wiedział, Ŝe Whip potrzebuje pieniędzy. TeŜ jestem mu trochę winien — pomyślał Sharp. Whip uratował zdrowie psychiczne Sharpa, gdy groziła mu intelektualna pustota i rozrywki typu „Amazonki na KsięŜycu". Jego weekendy stały się nieznośne. Nurkował z kaŜdą grupą turystów, przejechał na motocyklu kaŜdy cal kwadratowy wyspy, odwiedził kaŜdy fort i muzeum, wydawał pieniądze w kaŜdej 57
knajpce (nie miał zastrzeŜeń natury moralnej do picia, ale alkohol nie smakował mu i źle na niego działał). Obejrzał kaŜdy film z wideoteki w bazie (oprócz tego o mordowanych za pomocą siekiery opiekunkach do dzieci). Czytał cztery godziny dziennie, póki oczy nie odmówiły mu posłuszeństwa i nie dostawał odcisków na siedzeniu. JuŜ, juŜ miał zrobić coś nie do pomyślenia — zająć się golfem — gdy spotkał Whipa na jednej z imprez w bazie. Zafascynowany słuchał, jak rozprawiał o metodach poszukiwania rozbitych statków. Zadawał mu na tyle inteligentne pytania, Ŝe dostał zaproszenie na wspólne wypłynięcie którejś niedzieli... Wkrótce wypływali juŜ w kaŜdą niedzielę i większość sobót Słuchając Whipa uczył się, i co ciekawsze, zorientował się, Ŝe wykształcenie Whipa zaczyna go zawstydzać. Oto miał przed sobą człowieka, który po sześciu latach szkoły nauczył się nie tylko łapać ryby i nurkować, ale był historykiem, biologiem, numizmatykiem i... chodzącą encyklopedią morza. Sharp chciał płacić za część paliwa zuŜywanego przez Darlinga. Spotkał się z odmową, więc zaproponował pomoc przy malowaniu łodzi i pomoc tę przyjęto. Bardzo to Sharpa ucieszyło — poczuł się wspólnikiem, a nie pasoŜytem. Kiedy Whip pokazał mu na fotografiach, jak wyglądają wraki starych statków widziane z lotu ptaka, poczuł się tak, jakby doznał olśnienia. Dostrzegł nowe zainteresowania i wyzwanie do działania. Whip poinformował go, Ŝe nie naleŜy szukać wraków z klasycznych, bajkowych wyobraŜeń — stojący pionowo na kilu statek, z pełnym oŜaglowaniem — trójmasztowy szkielet osadzony w miejscu rozbicia, kołyszący się nad stosami starych hiszpańskich monet. Dawne statki były drewniane, a większość z tych, rozbitych na Bermudach, tonęła na płyciznach. Fale sztormowe rozbijały je w drzazgi, falująca przez stulecia woda rozrzucała te kawałki i wbijała w dno. Zostawały wchłonięte, a na nich wyrastały korale, przyjmujące martwych swe przesłanki łono. Whip mówił: „Sąnatrzy informujące o obecności wraku. Rzucany wiatrem statek uderzał w rafę, krusząc ją i zabijając wraŜliwe korale, pozostawiało to na nich rysy, wyglądające z wysokości paruset stóp jak ślad po olbrzymiej oponie samochodowej. Dobry wzrok moŜe zauwaŜyć teŜ jedną lub dwie armaty inkrustowane koralowcami. Wyglądają jak olbrzymie masy o nie58
naturalnie prawidłowych kształtach. JeŜeli zauwaŜy się na dnie coś regularnie zbudowanego — mogą to być właśnie one, natura bowiem nie lubi linii prostych. Obecność armaty jednak nie zawsze świadczy o obecności statku. W krytycznym momencie załogi zazwyczaj wyrzucały za burtę wszystkie cięŜkie przedmioty, aby zapobiec przewróceniu się statku. W jednym miejscu moŜna znaleźć armatę, w innym kotwicę, ale nie zauwaŜyć śladu statku. Morze mogło znosić go przed zatopieniem całe mile, zanim roztrzaskało na kawałki w miejscu ostatniego spoczynku. NajpowaŜniejszą i zarazem najtrudniejszą do zidentyfikowania wskazówką jest dostrzeŜenie z powietrza płyty balastowej". Whip obstawał przy twierdzeniu, Ŝe tam, gdzie statek upuścił swój balast, musiał umrzeć. Jego pokład oraz takielunek mógł zostać zniesiony, unosząc z sobą jednego czy dwóch pozostałych przy Ŝyciu ludzi, lecz jego sercem, duszą i skarbem był balast. Zazwyczaj dawne statki balastowano rzecznymi kamieniami z Tamizy, Ebro czy innej rzeki płynącej blisko portu rodzinnego. Głazy były gładkie, okrągłe i poręcznej wielkości. — Rozglądaj się za otoczakami — radził Whip, bowiem w takich miejscach jak Nantucket otoczaki to kamienie balastowe przewoŜone we wnętrzu statku. Utrzymywały go w pionie w drodze z Anglii, w drodze powrotnej zastępowane były baryłkami nafty. Dlatego teŜ Sharp zaczął szukać skupisk okrągłych kamieni ułoŜonych w stosy na jasnym piachu pomiędzy grzbietami koralowców. Whip uczył, Ŝe starodawny statek uderzał w czoło koralowca i tkwił w nim aŜ do następnej fali, która uwalniała go, wyrzucając jegoObecnie wnętrzności Sharp na nigdy piach, nie ten zaś tracił wciągał okazjije do i zakrywał. latania i za kaŜdym razem, pod pozorem wyrabiania limitu godzin lub szkolenia nowych pilotów albo nawet testowania nowego wyposaŜenia — wytęŜał wzrok w poszukiwaniu wraków. Leciał moŜliwie nisko, zbaczając w róŜne strony, tak aby promienie słoneczne padały pod odpowiednim kątem w stosunku do fal. Jeśli ktoś z załogi pytał, co właściwie robi,Jak odpowiadał dotąd znalazł coś niewyraźnie, dwa balasty, na przykład dwa wraki. „próbuję Jeden, maszynę". w opinii Whipa, został zbadany w latach sześćdziesiątych. Drugi był nieznany. Pewnego dnia sami go zbadają.
59
Buczenie stało się teraz donośne. Sharp zauwaŜył coś Ŝółtego, co ślizgało się w górę i w dół po falach. Podciągnął dźwignię; zniŜył lot do stu stóp. Była to tratwa, mała, pusta i wyraźnie nie uszkodzona. OkrąŜył ją, uwaŜając, by pęd powietrza od śmigieł nie spowodował jej wirowania lub przewrócenia się na falach. — „Korsarz"... Tu Huey jeden. — Tak, Marcus — odezwał się głos Whipa. — To tratwa. Nikogo na pokładzie. Tylko tratwa. Mogła odpaść od łodzi. Niektóre nadajniki ratunkowe są automatycznie uruchamiane słoną wodą. — Dlaczego nie miałbym jej zabrać? Pokręcę się w okolicy, sprawdzę, czy ktoś tu nie pływa i przyciągnę ją do brzegu. Nikt nie musi się nawet zamoczyć. — Dobrze. Z miejsca, w którym jesteś, to namiar 340. Powinieneś dotrzeć za godzinę. Tymczasem my zaczynamy systematyczne poszukiwania i pokręcimy się po okolicy, dopóki nie zabraknie nam paliwa. — Zrozumiałem, Marcus. — Myślę, Ŝe to fałszywy alarm. Mimo to w imieniu tego lądu wolności i domu bohaterów dziękuję ci, Whip. — Cała przyjemność po mojej stronie, „Korsarz" w gotowości.
8 — MoŜe ten dzień nie jest taki zupełnie stracony — odezwał się Darling wchodząc po drabinie na pomost nawigacyjny. — Dlaczego? — Mike pakował druciane drabinki. — Przynajmniej tratwę zabraliśmy. Jeśli to jest „Switlik” i nie będzie na niej niczyjego nazwiska, to wpadnie parę tysięcy, moŜe nawet więcej. — Ktoś się o nią upomni, zawsze tak jest. — Prawdopodobnie... Przepadnie nam okazja. W niecałą godzinę podnieśli tratwę, a Darling okrąŜył ją powoli, badając jak preparat mikroskopowy. — „Switlik" — stwierdził zadowolony. — Wygląda na nowiutką, prosto ze sklepu. Sprawia wraŜenie, Ŝe nikt jej nie uŜywał. — MoŜe ich szybko uratowali. —Darling nie zauwaŜył Ŝadnych znaków pobytu ludzi na tratwie, Ŝadnych zanieczyszczeń, zmarszczeń na gumie od butów, rybiej krwi, części ubrań. — Rekiny ich zeŜarły? — zapytał Mike. Darling pokręcił głową. — Rekin przegryzłby gumę i zniszczył jedną z komór, moŜe otarłby się o tratwę. Takich śladów trudno nie zauwaŜyć. — No więc? — MoŜe wieloryb? — Darling nie przestawał okrąŜać tratwy zastanawiając się nad taką moŜliwością. Orki, jak wiadomo, atakowały tratwy, jednomasztowce, a nawet większe łodzie. Nikt 61
nie wiedział dlaczego, bo nigdy nie posunęły się do atakowania ludzi. Nie zdarzyło się jeszcze, by orka poŜarła człowieka. MoŜe po prostu bawiły się tratwami i nie były świadome swojej siły, podobnie jak zbyt szybko wyrośnięte dzieci. Humbaki zabijały ludzi, lecz zawsze przypadkowo. Podpływały do tratw z ciekawości, by sprawdzić, co to jest. Podchodziły pod spód i jednym ruchem płetwy ogonowej wyrzucały ludzi, powodując ich śmierć. — Nie — odrzucił tę myśl Darling — wszystko byłoby przewrócone i pogięte. — Mogli po prostu ześliznąć się z pokładu i wpaść do oceanu — odparł Mike. — Więc kto włączył sygnał ratunkowy? — Darling wskazał narzędzie nadawcze w styropianowej obudowie. — To nie działa automatycznie. Ktoś musiał to włączyć. — MoŜe jakiś statek zabrał tych ludzi i zapomnieli wyłączyć? — I nikt nie zatroszczył się o złoŜenie raportu na Bermudach? — Darling przerwał. — Pomyślałem właśnie, Ŝe być moŜe jacht zatonął, wyrzucili tratwę na morze i skoczyli, ale nie spadli na nią, tylko utonęli. Mike'owi przypadła do gustu taka odpowiedź, więc Darling nie zdradzał się z niejasnym wraŜeniem, Ŝe moŜe istnieć inna. Nie było sensu wzbudzać niepokoju w umyśle Mike'a. Poza tym przypuszczenia są na ogół mało warte. — Dobre wieści — oznajmił Darling. — To pierwszorzędnej klasy nowy „Switlik", wart tyle, Ŝe przez chwilę da radę opędzić bieŜące wydatki. Złapał tratwę na bosak, przymocował linę do talii na Ŝurawiku, włączył kołowrót i wciągnął ją na pokład. Mike uklęknął i przeszukiwał tratwę; otworzył skrzynki z Ŝywnością na dziobie, wsadził rękę pod komory gumowe. — Lepiej wyłącz ten sygnał — powiedział Darling wyciągając hak i zwijając linę. — Nie chcę, Ŝeby skupiali się na nim, zamiast leczyć własnego kaca. Mike wyłączył urządzenie i złoŜył antenę. Wstał. — Niczego nie brakuje, wszystko w porządku. — Tak. 62
Coś jednak martwiło Darlinga, gdy tak patrzył na rufę, porównując to, co ujrzał, z tym, co powinien zobaczyć. Wiosła. To było to. Brakowało wioseł. KaŜda tratwa ma przynajmniej jedno wiosło, a tę zaprojektowano na wiosła — miała dulki, ale ich nie było. Wtedy łódź lekko poruszyła się. Światło słoneczne odbijało się od czegoś leŜącego na gumowej komorze i przyciągnęło wzrok Darlinga. Schylił się i zbliŜył twarz do gumy. Widać tam było ślady zadrapań, jakby przejechał po niej nóŜ, lecz jej nie przeciął. Naokoło kaŜdego śladu lśniła plama czegoś podobnego do śluzu. Dotknął tego i zbliŜył palce do nosa. — I co? — zapytał Mike. Darling zawahał się i postanowił skłamać. — Olejek do opalania. Ci lalusie musieli dbać o opaleniznę. Nie miał pojęcia, co to mogło być. Śmierdziało amoniakiem. Darling przywołał przez radio Sharpa i powiedział mu, Ŝe mają tratwę oraz Ŝe będą poszukiwać trochę dalej na północ. Nikt przebywający w wodzie, Ŝywy czy martwy, nie moŜe zostać zepchnięty przez wiatr tak daleko jak tratwa, poniewaŜ nie ma on oŜaglowania. Co więcej, mogła odsunąć się od tratwy w drugą stronę, w zaleŜności od kierunku prądu morskiego. Płynęli więc przez godzinę na północ — mniej więcej dziesięć mil — a potem skręcili na południe i zygzakiem posuwali się z południowego zachodu na południowy wschód. Mike stał na dziobie z utkwionym w przestrzeń wzrokiem, a Darling penetrował ją z pomostu nawigacyjnego. Kiedy skręcili na wschód, odwracając się od słońca, Mike krzyknął — Tam! — i wskazał w stronę portu. W odległości dwudziestu bądź trzydziestu jardów w plątaninie wodorostów sargassowych unosiło się coś duŜego i lśniącego. Darling zwolnił i skręcił w tę stronę. Kiedy przybliŜyli się, zauwaŜyli, Ŝe nie wykonała tego ludzka ręka. Huśtało się leniwie, mokro połyskiwało i drŜało niczym galareta. — Co to jest, do diabła? — zapytał Mike. — Wygląda na wielką meduzę zaplątaną w wodorosty. — Do licha! Nie chciałbym w to wdepnąć. Darling zatrzymał łódź i z pomostu patrzył na przesuwającą się Przy burcie substancję. Była to ogromna, jasna galareta z otworem 63
w środku. Nasuwało się na myśl, Ŝe przejawia jakiś rodzaj Ŝycia. poniewaŜ obracała się, jakby wystawiając co parę sekund nowe części do słońca. — Nigdy nie widziałem podobnej meduzy — odezwał się Mike — Tak — zgodził się Darling. — Niesamowite, wydaje się, Ŝe to ikra. — Chcesz wziąć tego trochę? — Po co? — Do oceanarium. — Nie. Nigdy nie chcą ikry. Jeśli to ikra, pozwólmy jej Ŝyć, niezaleŜnie od tego, kogo jest. Darling wrócił na poprzedni, południowo-wschodni kurs. Zanim dopłynęli do rejonu, w którym natknęli się na tratwę, znaleźli jeszcze dwie poduszki z siedzeń i gumowy odbijacz. — Ciekawe, dlaczego Marcus ich nie zauwaŜył — zastanawiał się Mike wyciągając rzeczy na pokład. — NiemoŜliwe, Ŝeby były pod wodą. — Helikopter to wspaniała maszyna, ale trzeba naprawdę powoli lecieć nad otwartą wodą, by ludzkie oczy mogły coś zauwaŜyć. — Darling spojrzał na wodę. Nie było tam juŜ znaku Ŝycia, ani obecnego, ani minionego. — To by było wszystko — powiedział i wziął kurs na majaczące się w oddali wzniesienie zwane Bermudami. Popłynęli do domu.
Do godziny szóstej minęli juŜ głębię, fale zmalały, a kolor wody zmienił się ze stalowoniebieskiego na ciemnozielony. Z pomostu nawigacyjnego widzieli połacie piachu na dnie oraz ciemne plamy trawy morskiej i koralowców. — Kto to? — spytał Mike, wskazując kontur łodzi na tle zniŜającego się słońca. Darling przysłonił oczy i spojrzał na łódź oceniając kąt nachylenia jej dziobu, kształt kabiny i rozmiar kokpitu. — Carl Frith — stwierdził. — Do diabła, co on tu robi? Łowi trolingiem? — Na płyciźnie? NiemoŜliwe. Patrzyli. Widzieli ruch na pokładzie: podnoszenie jakiegoś cięŜaru i schylanie się, by go odłoŜyć. 64
— Myślisz, Ŝe...? — zaczął Mike. — Nie, no chyba tak głupi to on nie jest. — Głupi? MoŜe nie — skwitował Darling odwracając się od łodzi i nacisnął dźwignię przepustnicy. — Ale chciwy. Mike rzucił okiem na Darlinga. Whip zacisnął szczęki, a jego oczy pociemniały i stały się nieubłagane. Carl Frith naleŜał do rybaków posługujących się pułapkami. Był jednym z najbardziej hałaśliwych oponentów, kiedy zabroniono je stosować. Zawsze bredził coś o wolności, niezaleŜności i prawach człowieka, chociaŜ otrzymał od rządu sto tysięcy dolarów. Darling uwaŜał, Ŝe jest to kwota wystarczająca, by przejść na łowienie wędką albo na całkiem inny interes. Wyglądało na to, Ŝe Carl Frith nie chce z niczego zrezygnować. PoniewaŜ płynęli pod wiatr, z północnego wschodu, zdąŜyli zbliŜyć się na sto jardów, zanim Frith usłyszał ich silnik. Wyraźnie widzieli, jak sięga bosakiem po boję ukrytą pod wodą, zaczepia linę na kołowrocie, wciąga duŜą pułapkę na pokład, otwiera jej drzwi i wyrzuca połów do specjalnego pojemnika. — Nędzny skurwysyn! — stwierdził Darling. — Staranujemy go! — Zrobimy z niego filet! — Pięknie! Darling czuł, jak gniew podchodzi mu do gardła. Nie obchodziło go to, Ŝe Frith działał nielegalne. W opinii Darlinga większość praw była na słuŜbie u polityków. To bezmyślny egoizm tego człowieka, jego dąŜenie na oślep do zagłady i zniszczenia raniły go, gniewały, budziły obrzydzenie. Nie chodziło tylko o to, Ŝe Frith nadal uŜywa pułapek, ale i o to, Ŝe były to zatopione boje. Przepływające łodzie mogły zahaczyć o nie śrubą napędową i odciąć je albo burza mogłaby przesunąć pułapkę w taki sposób, Ŝe Frith nie mógłby jej odnaleźć. Tak czy inaczej, pułapka moŜe zgubić się i pójść na dno, gdzie dzień po dniu i tydzień po tygodniu będzie zabijać, zabijać, zabijać. Frith usłyszał ich dopiero w tym momencie. Przez burtę przewiesił pułapkę, a gdy tylko odwrócił się i zobaczył idącego w jego kierunku „Korsarza", wyjął nóŜ z pochwy przy pasie i przeciął linę, do której ją przywiązał. Uwolniona pułapka spadła do wody i zatonęła. Darling nie zmienił prędkości aŜ do momentu, gdy zbliŜył się do 65
małej łódki na dziesięć jardów. Ostro zakręcił i pociągnął dźwignię przepustnicy, powodując strumień wody. Uderzył on w łódź Fritha i ogłuszył go. — Hej! — wrzasnął Frith. — Co ty sobie wyobraŜasz? Darling ustawił łódź obok łódki Fritha. Oparł się o barierkę pomostu nawigacyjnego i spojrzał na niego. Frith przekroczył juŜ pięćdziesiątkę, miał duŜy brzuch i łysinę. Skóra była ciemna i zniszczona jak stare siodło, a zęby poŜółkłe od nikotyny. — Właśnie przypłynąłem, Ŝeby sprawdzić, co porabiasz. — Nie twój interes. — Chyba nie łowisz ryb, co? — Niech ciebie o to głowa nie boli. — Nie uŜywasz chyba pułapki... — Odchrzań się. — Zobaczmy, Carl... — uśmiech Darlinga był lodowaty. — Wydaje mi się, Ŝe łapiemy głównie letry i leszcze. Prawda? Frith nic nie odpowiadał. Darling odwrócił się do Mike'a. — Zobaczmy, Mike, co on tutaj ma. Darling zszedł z pomostu. Frith wyciągnął nóŜ i podniósł go. — Nikt nie wejdzie na pokład mojej łodzi. Ze stopnia na drabince Mike przechylił się i spojrzał na ładownię z rybami. Potem popatrzył na Darlinga i pokiwał głową. Darling nadal uśmiechał się. — Letry i leszcze. Chcemy je poćwiartować i sprzedać do hoteli, zgadza się, Carl? Sprzedać jako świeŜe ryby z Bermudów. I zarobić nawet parę dolarów za funt? — Niczego nie moŜesz mi udowodnić — odparł Frith. RozłoŜył ramiona i wskazał na pusty kokpit. — Pułapki? Gdzie ty widzisz pułapki? — Nie chcę ci niczego udowadniać, Carl. Nie mam zamiaru donosić na ciebie. — Tak? — Frith odetchnął. — No więc... Mike wyglądał na zdumionego, ale nie tracił spokoju. — Wiesz, Carl, co robią leszcze i letry? Jedzą algi porastające koralowiec, czyszczą rafę. Bez nich koralowiec udusi się i obumrze. — No, Whip, jeden człowiek i parę pułapek nie spowodują jeszcze... 66
— Na pewno, Carl — uśmiech Darlinga zbladł. — Jeden facet, który wziął sto tysięcy od rządu i dał słowo, Ŝe nie będzie łapał, jeden facet, który potrzebuje pieniędzy, ale ma ptasi móŜdŜek i nie umie robić nic innego; jeden facet, którego nie obchodzi... — Ty, Whip, odpieprz się! — Nie, Carl — odpowiedział Whip. — Ty się odpieprz — obrócił ster w prawo uderzając w łódź Fritha i stalowym dziobem odciął jej drewniany redan. Frith wrzasnął: — Hej, ty...! Darling skręcił popychając dziobem rufę łódki Fritha. Frith pobiegł na przód, przekręcił klucz i wcisnął włącznik uruchamiający silnik. Silnik kaszlnął, zaprotestował, ale zaskoczył. Darling włączył bieg wsteczny, cofnął się i wymierzył dziobem w rufę łodzi Fritha. Uderzył w kratownicę, roztrzaskując ją. Frith był juŜ przy dźwigni zmiany biegów, wycofywał się, próbując uciec. Mike wlazł po drabince i stanął obok Darlinga na pomoście. — Chcemy go zatopić? — Sam się zatopi! — Darling obejrzał się za siebie, na słońce. Błyszcząca złota kula stała jeszcze nad horyzontem. Frith uciekał na wschód. Darling pozostawał w odległości dziesięciu jardów, groŜąc mu zderzeniem, lecz nie dopuszczając by tak się stało, przeganiając Fritha, gdy ten próbował skręcić, i zmuszał go do kursu na wschód. — Nie rozumiem — powiedział Mike. — Zrozumiesz. — Kierujesz go na przesmyk. — Nie tyle na przesmyk co... — Darling tajemniczo zawiesił głos. Mike myślał przez chwilę, nagle pojął. Uśmiechnął się. Jeszcze przez pięć minut Darling przeganiał Fritha, cały czas sprawdzając pozycję słońca za plecami i rafy przed sobą. Nagle łagodnie wycofał się. „Korsarz" zwolnił, a Frith stopniowo zaczął oddalać się. Frith zerknął do tyłu i zobaczył, Ŝe uzyskał przewagę. Wykrzykiwał jakieś przekleństwa, które wiatr porwał, i pokazał dobrze znany — gest Cześć, kciukiem. Carl —Darling powiedział. włączył — Miłego bieg jałowy dnia.i — „Korsarz" Odwrócił stanął. 67
dziób łodzi. Niecałe pięć stóp dalej, tuŜ pod powierzchnią wody. widział pierwszy rząd grzbietów Ŝółtych koralowców. — Myślisz, Ŝe to się uda? — zapytał Mike. — On zna tę rafę. — Nikt nie zna rafy, Mike, jeśli jej nie widzi.
Carl Frith minął jeden grzbiet koralowca, a potem następny. — Nie przejmuj się — powiedział do siebie. — Zanurzenie wynosi tylko trzy stopy, ale głębokość w niektórych miejscach nie ma nawet jednej stopy. Zwolnił, pozwolił, aby jego oddech zrównał się z biciem serca. Przeklęty, pewny siebie gnojek. Kim był Whip Darling, aby pouczać go, jak zarabiać. Z tego, co słyszał, Whipowi nie wiodło się dobrze, powinien więc zrozumieć Fritha. Letry? Leszcze? Śmiechu warte. To śmieci, kaŜdy o tym wiedział. Whip był wściekły, bo sam nie uŜywał pułapek i nie dostał odszkodowania od rządu. To nic. Nic się nie stało. Whip obiecał, Ŝe nie doniesie na niego, a Whip zawsze dotrzymywał słowa. Chciał, Ŝeby rozegrało się to między nimi dwoma, on teŜ tak chce. MoŜe któregoś dnia wypłynie i poobcina boje Whipowi, wypuści mu całe to jego tałatajstwo dla oceanarium. To nie robota dla ludzi. Tak czy siak Whip nie traktował tego zbyt powaŜnie, bo inaczej nie poprzestałby na pogonieniu go na płyciznę. Wielka rzecz, wystarczyło tylko zrobić zwrot... Frith spojrzał na zachód. Oprócz Ŝółtych błysków, nic nie widział na morzu. Nie było róŜnicy między wodą a koralowcami. Morze wyglądało jak kawał cynfolii w samo południe. Zdał sobie sprawę, Ŝe jest w potrzasku. Nie mógł płynąć na wschód, bo tam wystawały juŜ koralowce; na zachód zaś teŜ nie — poniewaŜ nic nie widział. Oślepiony na pewno roztrzaska dno łodzi. Był odpływ; zapamiętał to, kiedy sprawdzał rano tabelę pływów, aby upewnić się, czy znajdzie boje. Mógł poczekać do zachodu — i co? Próbować w ciemnościach? Nie ma głupich. Musi czekać do rana. Zarzuci kotwicę na wodę i będzie czekał, wypije piwo, prześpi się i... Nie śmiał tego zrobić. Jeśli przyjdzie wiatr, moŜe go zmusić do 68
płynięcia w środku nocy. Skąd będzie wiało? Nie zadał sobie trudu, by to sprawdzić, nie przypuszczał, Ŝe będzie to waŜne. Nie widział łodzi Whipa, była gdzieś tam, w blasku słońca. — Przeklęty! — krzyknął.
Darling obserwował, jak łódź Fritha zwalnia i zatrzymuje się. WyobraŜał sobie Fritha myślącego, Ŝe juŜ po wszystkim, odwracającego się i patrzącego w słońce. — Zaczeka do rana — stwierdził Mike. — Nie, Carl nie ma tyle cierpliwości. Stali jeszcze przez parę minut, dryfując wzdłuŜ krawędzi rafy na płyciźnie. — MoŜe masz rację — powiedział Darling i pociągnął dźwignię przepustnicy. Właśnie wtedy usłyszeli warkot silnika Fritha. — No nie! — Mike uśmiechnął się szeroko. Wsłuchiwali się w dźwięk silnika niosący się po spokojnej wodzie, słyszeli, jak wzmaga się i słabnie, przybliŜa się i oddala. — Szuka — stwierdził Darling. — Jak ślepiec. Chwilę później poczuli lekki wstrząs pod nogami, przeniesiony po wodzie i stalowych częściach łodzi. Usłyszeli cichy zgrzyt, po którym nastąpiło wycie silnika Fritha. — Stało się — zaśmiał się Darling i klepnął Mike'a po ramieniu. — Wpakował się na rafę, mocno i prędko. — Wezwiemy policję? — zapytał Mike. — Mogą mu przysłać gumową łódź. — Niech sobie popływa. Przyda mu się trening. — Darling skręcił na zachód. — Poza tym musimy jeszcze coś zrobić. — Co? — Zniszczyć jego pułapki. — Doniesie na nas — powiedział Mike. Zawahał się. — ChociaŜ nie, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, Ŝe tego nie zrobi.
Zanim Darling okrąŜył cypel i wpłynął do Zatoki Mangrowej, błękit nieba przeszedł w kolor fioletowy, a słońce zaszło, nadając chmurom na zachodzie łososiową barwę. 69
W porcie świeciła się jedna lampa, pod nią, przycumowana do pala, stała biała motorówka z napisem POLICJA wymalowanym na burcie niebieskimi literami. — Chryste — powiedział Mike — juŜ złoŜył raport. — Wątpię — skomentował Darling. — Carl to głupiec, ale nie wariat. W doku stało dwóch młodych policjantów, jeden biały, drugi kolorowy, obydwaj umundurowani w koszule, krótkie spodenki i podkolanówki. Obserwowali Darlinga hamującego przy nadbrzeŜu. Podali Mike'owi liny dziobowe i rufowe. Darling znał tych policjantów. Nie miał z nimi kłopotów, przynajmniej nie więcej niŜ z policją morską w ogóle, uwaŜał ją za źle wyszkoloną, źle wyposaŜoną i przepracowaną. Tych dwóch zabrał kiedyś w wolny dzień na morze, pomógł nauczyć się czytać z rafy, pokazał skrótowe przejścia do paru głębokich kanałów, które wprowadzały i wyprowadzały z Bermudów. Mimo to postanowił pozostać na pomoście nawigacyjnym, instynktownie wyczuwając, Ŝe wysokość ta umacnia jego władzę. Oparł się o reling, podniósł rękę i zawołał: — Colin...! Barnett...! — Cześć, Whip — odezwał się Colin, biały gliniarz. — MoŜna na pokład? — zapytał Barnett. — Wchodźcie — pozwolił Whip. — Co was tu, chłopaki, sprowadza po nocy? — Słyszeliśmy, Ŝe znalazłeś tratwę — odezwał się Barnett. — Zgadza się. Barnett wszedł na pokład i wskazał tratwę leŜącą w poprzek kokpitu. — To ta? — Tak. Barnett rzucił snop światła na tratwę i pochylił się. — BoŜe, aleŜ tu śmierdzi! Colin pozostał na miejscu. — Whip, musimy ją zabrać — zaczął niepewnie. Darling zastanowił się. — Dlaczego? Czy ktoś doniósł o zgubie? — Nie, właściwie nie o to chodzi. — Więc jest moja, no nie? Pierwsze prawo znaleźnego: ten, kto coś znalazł, moŜe to zatrzymać. 70
— CóŜ... — wydawało się, Ŝe Colin jest niespokojny. Patrzył pod nogi. — Nie w tym przypadku. — Ach tak. — Darling czekał walcząc z dławiącym go gniewem. — Więc o co chodzi? — Doktor St. John — powiedział Colin — chce jej. — Doktor St. John. — Teraz Darling wiedział na pewno, Ŝe przegra, ale będzie mógł dać upust swojej porywczości. — Rozumiem. Liam St. John był jednym z niewielu ludzi na Bermudach, których Darling nienawidził z całego serca. Irlandzki emigrant w drugim pokoleniu, wyjechał na studia do Montany i ukończył jakąś uczelnię, która przyznała mu doktorat. Z jakiej dziedziny — nikt nie wiedział, a on nigdy nie mówił. KaŜdy natomiast wiedział, Ŝe mały Liam opuścił Bermudy wymawiając swe nazwisko „Saint John", a wrócił wymawiając je „Sinjin" (nalegał przy tym, aby inni teŜ tak je wymawiali). Uzbrojony w dodatkowe litery przed nazwiskiem St. John zebrał paru wpływowych przyjaciół swoich rodziców i zaczaj oblegać rząd. Argumentował, Ŝe opieka nad takimi dziedzinami jak historia morza czy zarząd dziką zwierzyną jest bardzo źle sprawowana przez amatorów, powinna zaś być przekazana dyplomowanym i wykwalifikowanym specjalistom — miał na myśli siebie samego, poniewaŜ był jedynym rodowitym Bermudczykiem z naukowym stopniem doktora. Bez znaczenia było, Ŝe uzyskał go z jakiejś nieznanej dyscypliny, na przykład z grzebieni druidzkich. Polityków nie obchodziły wraki, a zirytowani byli pretensjami rybaków, z zadowoleniem więc usunęli te dwie sprawy ze swoich programów. Utworzyli dla doktora Liama St. Johna nowy urząd: Ministra do Spraw Spuścizny Kulturalnej. Nie zadali sobie trudu, by bliŜej określić zakres jego pracy, sprzyjało to St. Johnowi. W czasie sprawowania urzędu sam określał i rozszerzał ten zakres. UmoŜliwiał sobie dostęp do coraz większej władzy oraz wdraŜał zasady i regulaminy własnego autorstwa. Darling uwaŜał, Ŝe jedynym skutkiem regulaminów St. Johna było uczynienie z setek mieszkańców Bermudów przestępców. Ustanowił, Ŝe nikomu nie wolno dotknąć Ŝadnego wraku bez jego licencji i zgody. Wiązało się to z zapłaceniem komuś z jego ekipy dwustu dolarów za jeden dzień nadzorowanej pracy na wraku. 71
W rezultacie nikt nigdy nie donosił o znalezieniu czegokolwiek. JeŜeli wykopano jakieś monety czy narzędzia, złote kolczyki lub hiszpańską ceramikę, ukrywano to do momentu, pozwalającego na swobodny przemyt poza Bermudy. Dzięki ministrowi do spraw spuścizny kulturalnej, dziedzictwo Bermudów było wyprzedawane do galerii na Madison Avenue w Nowym Jorku. Naukowcy, którzy wcześniej uwaŜali wyspę za pierwszorzędne laboratorium głębinowe, unikatowy obszar lądu pośrodku Atlantyku, nie chcieli juŜ tu przyjeŜdŜać. St. John nalegał, by wszystkie odkrycia były przekazywane jego ekipie, która badała je i przygotowywała — zazwyczaj ubogą, za to zawsze nudną — dokumentację razem z nakazem odstawienia eksponatów do ośrodków akademickich. Przez niemal rok Darling i jego przyjaciele z pracy główkowali, jak pozbyć się St. Johna. Ktoś zaproponował, aby złoŜyć raport o znalezieniu wraku i zabrać St. Johna, Ŝeby na to popatrzył. Następnie zatopić jego łódź — mówiono, Ŝe St. John nie umie pływać. Pomysł upadł głównie z powodu przypuszczeń, Ŝe St. John nigdy nie popłynie razem z nimi. Wyśle po prostu któregoś ze swych sługusów. Ktoś inny zaproponował, by go po prostu zamordować — trzasnąć w łeb, a ciało wrzucić do wody. ChociaŜ wszyscy zgodzili się, Ŝe dałoby to poŜądany efekt, nikt nie zgłosił się na ochotnika do wykonania „wyroku". Darlinga wcale by nie zdziwiło, gdyby którejś nocy tak właśnie się stało — gdyby po prostu St. John zniknął. Wiadomość ta absolutnie by go nie zmartwiła. — Colin — powiedział — chcę, Ŝebyś wyświadczył mi przysługę. — Co konkretnie? — Wróć i powiedz doktorowi St. Johnowi, Ŝe dam mu tę tratwę... — Dobrze. — ...jeśli sam tu przyjdzie i pozwoli mi wepchnąć mu ją sobie w dupę. — O... — Colin spojrzał na Barnetta, potem znowu pod nogi, potem niechętnie na Darlinga. — Wiesz, Ŝe nie mogę tego zrobić, Whip. 72
— Więc mamy problem, co, Colin? Bo przecieŜ nie moŜecie mi zabrać tej tratwy. — Ale musimy! — w głosie Colina słychać było błaganie. Barnett odstąpił od tratwy i podszedł do drabiny, patrząc w górę. Darling spoglądając w dół dostrzegł ruch w cieniu rufy. To Mike cicho przeszedł pod półką z narzędziami, gdzie trzymali kije i haki gaflowe do poskramiania większych ryb. — Whip — przemówił Barnett — nie chcesz tego zrobić. — To moja tratwa, Barnett, i ty o tym wiesz. —Darling zamierzał powiedzieć więcej. Miał zamiar wytłumaczyć im, Ŝe to nie tylko kwestia tratwy, nie chodzi nawet o zasady, ale jest to kwestia dwóch, trzech albo nawet czterech tysięcy dolarów, które mogły coś zmienić. Nie miał zamiaru, aby te pieniądze sprzątnął mu sprzed nosa St. John. Nic jednak o tym nie wspominał, nie chciał skamleć przy tych policjantach. — Nie jest twoja, jeśli St. John chce ją zbadać — tak przynajmniej twierdzi. — Ten hultaj wcale nie chce jej zbadać. Chce ją zatrzymać, bo wie, ile jest warta. — On mówił co innego. — A od kiedy jest prawdomówny? — Whip — westchnął Barnett. Coś skłoniło go do spojrzenia na rufę — błysk światła albo jakiś dźwięk. Dostrzegł Mike'a stojącego w ciemnościach — trzymał długi na trzy stopy kij gaflowy z zaostrzonym, czterocalowym hakiem na końcu. — Wiesz, co musimy teraz zrobić... — Tak. Wrócicie i powiecie doktorowi St. Johnowi, Ŝeby się pocałował... gdzieś. — Nie, pójdziemy do siebie i weźmiemy jeszcze z tuzin glin, wrócimy i zabierzemy tratwę. — Nie obejdzie się bez siniaków. — Być moŜe, Whip, ale pomyśl —jeśli się tak stanie, skończysz w pudle, my i tak zabierzemy tratwę. Kto się będzie śmiał ostatni? Pieprzony doktor St. John! Darling chciał chwilę pomyśleć. Popatrzył ponad ciemną wodą Zatoki Mangrowej na światła samochodów przejeŜdŜających przez most Watford, na poświatę lamp na werandzie pobliskiego hotelu Cambridge Beachs. Usłyszał, jak jakiś pośledni śpiewak razem ze swym „bandem" wyśpiewuje o świecie rządzonym według Jego woli. 73
Darling czuł potrzebę walki, wyraŜenia swej furii, protestu i buntu. Zdusił je — wiedział, Ŝe Barnett ma rację. — Barnett — odezwał się w końcu i zaczął schodzić po drabinie — jesteś chodzącą mądrością. Barnett rzucił okiem na Colina, który odetchnął głęboko i uśmiechnął się do niego. — Doktor Sinjin chce mojej tratwy — mówił Darling idąc po rufie i odbierając Mike'owi kij. — Doktor Sinjin będzie ją miał. Podszedł do tratwy, podniósł kij na wysokość ramion i ugodził nim dziób łodzi. Hak wbił się w gumę, a jedna z komór z sykiem i trzaskiem zwiotczała. — Łuup! — krzyknął Darling. — Przepraszam — przeciągnął tratwę pod nadburcie. Wbił hak w drugą komorę, z której równieŜ uszło powietrze. Podciągnął luźną gumę na falszburtę. Coś małego wypadło z tratwy, zabrzęczało o stalowy pokład i potoczyło się na bok. Darling wyjął hak, poszedł na tył tratwy i wbił narzędzie w komorę rufową. Gwałtownie wyciągnął hak i podniósł tratwę ponad policyjną motorówką. Mięśnie mu nabrzmiały, a ścięgna szyi wystąpiły na wierzch niczym grube sznury. — Łuup! — krzyknął znowu i wrzucił tratwę do motorówki. Upadła, tworząc gumowy, syczący stos. Odwrócił się do policjantów, upuścił kij na pokład i powiedział: — Proszę bardzo. Teraz doktor St. John moŜe sobie zabrać swoją cholerną tratwę. Policjanci spojrzeli po sobie. — W porządku — rzucił Colin, pośpiesznie wchodząc na pokład. — Powiemy mu, Ŝe taką właśnie znalazłeś. — To prawda — dodał Barnett podąŜając za Colinem. — Wydaje się, Ŝe to sprawka rekina. — I była zalana wodą — dodał Colin. — Nie mogłeś zejść po nią z powodu rekinów... Dobranoc, Whip. Darling obserwował, jak policjanci układają tratwę na rufie swej motorówki i wycofują się w ciemności. Czuł się zmęczony i lekko zdegustowany, na poły zadowolony z siebie i zawstydzony. — Podczas wielkiej przerwy w regatach zawsze są jakieś wycieczki dla nurkujących — skwitował Mike. — Będziemy mieli z tego niezły pieniądz. — Masz rację — odpowiedział Darling. 74
Kiedy sklarowali łódź, spakowali narzędzia i zmyli pokład, Darling poczuł pod stopami coś małego i ostrego. Podniósł to i spojrzał, ale oświetlenie było zbyt słabe, więc wrzucił do kieszeni. — Zobaczymy się rano, co? — zapytał Mike'a, gdy byli juŜ gotowi do zejścia na ląd. — Tak. PrzekaŜemy w oceanarium złe wieści i zobaczymy, czy zaufają nam i dadzą nowy sprzęt. Jeśli nie, to zabierzemy się za skrobanie farby. — No to... dobrej nocy. Razem ruszyli tą samą ścieŜką do domu, potem Darling poczekał, aŜ Mike uruchomi motocykl i odjedzie. Wtedy wyłączył zewnętrzne światło i wszedł do środka. Nalał sobie trochę rumu i usiadł w kuchni. Zastanawiał się, czy posłuchać wiadomości, ale doszedł do wniosku, Ŝe nie chce. Wszystkie wiadomości są złe, jest to ich racja bytu, inaczej nie podawano by ich w telewizji. On zaś nie chciał Ŝadnych złych wiadomości. Weszła Charlotte, uśmiechnęła się i usiadła naprzeciwko. Upiła łyk z jego szklanki i przytrzymała go za dłoń. — To było infantylne — spokojnie stwierdziła. — Widziałaś? — Nie co noc zatrzymuje się tu policja. Pokiwał głową. — Kurewski irlandzki bękart. — Co osiągnąłeś? — Czy wiesz, jak strasznie się czuję, kiedy jestem tak bezradny? Musiałem coś zrobić. — Czy teraz czujesz się lepiej? — No pewnie! — Naprawdę? — W pewnym sensie. — Spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. — W porządku. Masz rację. Jestem starym durniem z ptasim móŜdŜkiem. — No cóŜ... mimo to jesteś uroczy. — Przechyliła się ponad stołem, ujęła go pod brodę i pociągnęła ku sobie. Kiedy wstawał, by ją pocałować, coś ukuło go w udo. Krzyknął, szarpnął się do tyłu i opadł na krzesło. 75
— Co się stało? — zaniepokoiła się. — Coś mnie ukłuło. — Sięgnął do kieszeni, wyciągnął przedmiot, na który wlazł na łodzi, i połoŜył go na stole. Był to sierpowaty haczyk, wykonany nie ze stali, lecz z jakiejś twardej, połyskliwej, kościanej substancji. — A cóŜ to mnie ukuło? — Podniósł to i docisnął do stołu próbując wygiąć. Nie zginało się. . — Wygląda jak pazur — powiedziała Charlotte. — MoŜe tygrysi. Albo nawet kieł. Gdzie to znalazłeś? — Wypadło z tratwy — odrzekł. Z trudnością przypomniał sobie ślady zauwaŜone na tratwie, podobne do nacięcia na gumie. Spojrzał na Charlotte, później na przedmiot, zmarszczył brwi i zapytał: — Co u diabła...?
9 Wisiała głęboko i czekała. Bez ruchu, niewidoczna w czerni, próbowała wyczuć wibracje sygnalizujące zbliŜanie się ofiary. Przyzwyczajona była, Ŝe ofiara sama do niej przychodzi, poniewaŜ w chłodnych i bogatych w pokarm wodach na głębokości tysiąca stóp chroniły się niezliczone zwierzęta rozmaitych rozmiarów. Nie znała cierpliwości, nigdy jej nie potrzebowała, bo poŜywienia miała aŜ za duŜo. Mogła Ŝywić się odruchowo, bez walki i powaŜniejszego wysiłku. Posiadała zdolności mordercy, nie myśliwego, bo nigdy wcześniej nie polowała. Obecnie rytmiczny cykl popychający naprzód jej Ŝycie został zakłócony. PoŜywienia było coraz mniej. Działała instynktownie, nie wiedziała więc, czym jest przeszłość ani przyszłość. Powodowało to niepokój i nieprzyjemne uczucia wywołane przez obcy jej głód. On to właśnie nakazywał jej polować. Wyczuła zakłócenia w falowaniu morza, niezwykłe zatrzymanie się jego ruchu. Mogło to oznaczać tylko jedno: duŜa liczba potencjalnych ofiar znajduje się w jej zasięgu. Stwór wciągnął wiele litrów wody przez kołnierz mięśniowy i wyrzucił ją lejem na brzuchu, podciągając się do przodu z siłą lokomotywy. Bestia kierowała się według odbieranych sygnałów płynąc prosto 77
do celu. Kiedy znalazła się bliŜej, rozpoznała sygnał: były to ryby ławica duŜych ryb. Głód i poczucie, Ŝe zaraz go zaspokoi, powodowały wzrastające podniecenie. Objawiało się ono częstymi zmianami barwy ciała; te krąŜące w nim związki chemiczne wywoływały taką reakcję. Kiedy oceniła, Ŝe jest juŜ dostatecznie blisko, odwróciła się przodem do kierunku, skąd spodziewała się zdobyczy. Wielkie oczy zarejestrowały srebrny błysk — machnęła biczami. Wyrostki na ich końcach zacisnęły się na rybach, okręgi uzbrojone w zęby rwały je a wystające z nich sierpowate haczyki rozdarły mięso na strzępy. W ciągu paru sekund z ławicy został tylko deszcz łusek i plama krwi. Głód jednak pozostał, ogromny organizm potrzebował znacznie więcej, poŜarta ilość ryb — pomimo swego ogromu — zaostrzyła tylko apetyt. Ruch tak gigantycznego cielska wywołał przesunięcie duŜych mas wody, zaalarmowało to ławicę tuńczyków. Nie czekały na zagładę i gromadnie uciekły. Nie goniła za nimi, zŜerał ją głód, ale osłabiło wyczerpanie ZuŜyła wielką ilość energii, a mimo to dostała zbyt mało, by zaspokoić swe ogromne potrzeby. Unosiła się bezwładnie w wodzie, głodna i niespokojna. Daleko pod nią dno urywało się, a wypływający z otchłani prąd przesunął zwierzę wzdłuŜ stoku nad równiną na głębokości pięciuset stóp. Tutaj kończyła się chłodna woda, dlatego przestała się podnosić. Na sąsiednim stoku, trochę wyŜej znajdowało się coś wielkiego i nienaturalnego. Zmysły mówiły jej, Ŝe jest to martwe i dlatego nie wywołało jej zainteresowania. Porosło wprawdzie koralowcami i innymi organizmami, ale one teŜ nie były jej poŜywieniem. Zignorowała to i czekała dalej, zbierając siły.
10 Lucas Coven był tak zirytowany i wyczerpany, tak niecierpliwie wyczekiwał końca dnia, Ŝe uruchomił łódź, zanim kołowrót podciągnął kotwicę. Usłyszał, jak stalowe łapy kotwicy głucho załomotały w kadłub, a to rozeźliło go jeszcze bardziej. Zawsze to samo, zawsze pakował się w coś, co przekraczało jego moŜliwości. Niewolnik swej głupiej dumy, nie umiał się później wycofać. Na miłość boską, jest, lub przynajmniej był rybakiem, co więc osiągnął odgrywając tego cholernego Jacquesa Cousteau? Gadulstwo zawsze pakowało go w tarapaty. Przysięgał sobie, Ŝe jeśli przeŜyje dziesiąty dzień bez Ŝadnej wpadki albo interwencji policji, juŜ nigdy nie wejdzie do baru. A gdyby jednak wszedł, to zaszyje sobie gębę i będzie pił wódkę przez słomkę. Wypłynął wreszcie z Zatoki Ely i wziął kurs na południe. Zerknął z pomostu nawigacyjnego, by upewnić się co do bezpieczeństwa dwojga pasaŜerów. Mogli przecieŜ wypaść za burtę, pokaleczyć się nawzajem albo spuścić sobie na nogi coś cięŜkiego. Byli na rufie, sprawdzali cały sprzęt do nurkowania; kompasy, noŜe, kalkulatory, regulatory, kamizelki, kamery, aparaty fotograficzne — dobry BoŜe, mogli wyposaŜyć tym sprzętem astronautę na miesięczny pobyt po drugiej stronie KsięŜyca. Powiedzieli, Ŝe są znakomitymi nurkami, pokazali mu swe zezwolenia na nurkowanie. Jednak, zdaniem Lucasa, ludzie otaczający się taką maszynerią byli nie tyle nurkami, co klientami sklepowymi. Oczywiście nurkowanie mogło być skomplikowane, 79
jeśli komuś chciało się tracić na to czas, ale przecieŜ nie musiało. Człowiek z głową na karku upraszczał sprawę: wkładał kombinezon, by go nic nie złapało za jaja, płetwy na nogi, maskę, aby mógł widzieć — do tego butla tlenowa do oddychania, parę funtów ołowiu do obciąŜenia i miernik głębokości — to dla roztargnionych. Poza tym ta dziewczyna, Susan, wyglądała tak, Ŝe doprawdy nie potrzebowała wyposaŜenia. Miała takie płuca, Ŝe powinny pozwolić jej zejść na tysiąc stóp na jednym oddechu. Ekwipunek tylko psuł cały obraz, zakrywał jej złotobrązową skórę i złote włosy, których widok tamował mu oddech. Była znakomitą kandydatką do specjalnego wydania „Ilustrowanego Sportu". Oboje byli technokratami. Podobnie jak wszyscy w dzisiejszych czasach, polegali na elektronicznych gadŜetach, które odwalały pracę za nich. Zdrowy rozsądek i instynkt wewnętrzny zaczynał naleŜeć do przeszłości. CóŜ, miał nadzieję, Ŝe jedno z nich, chłopak albo dziewczyna nadal posiadało trochę zdrowego rozsądku. Tam, dokąd płynęli, te wszystkie kosztowne zabawki mogły być jedynie dowodem dla koronera. Myśl ta wywołała w nim następny atak gniewu. MoŜe zapłacić komuś za usunięcie mi strun głosowych?... Pierwszym jego błędem było pójście do pubu „Hog Penny" na zwykły, mały łyczek o piątej. Nigdy nie odwiedzał Ŝadnych barów turystycznych na Front Street. Tam drinki były zbyt drogie i zbyt skąpe. Ale jakaś ładna dziewczyna zatrzymała przy nim motor i zapytała o drogę. Powiedziała, Ŝe chodzi do „Hog Penny" codziennie i zasugerowała, by teŜ wpadł tam na drinka. Dlatego ogolił się, zmienił koszulę i poszedł. Oczywiście, dziewczyna nie pojawiła się. Drugim błędem było przesiadywanie tam tak długo, Ŝe w końcu otrzymał rachunek na dwadzieścia dolarów. Nawet za tak niską, jak na turystyczny pub cenę, udało się wytworzyć miłe ciepło w Ŝołądku i zmniejszyć właściwy sobie tubylczy spokój. Trzecim i najpowaŜniejszym błędem było wtrącanie swoich trzech groszy tam, gdzie nie powinien — a mianowicie do rozmowy tych dwojga nieznanych mu ludzi. Gdy zobaczył tę dziewczynę, był oszołomiony. Nie robił sobie Ŝadnych nadziei, towarzyszący jej chłopak dorównywał jej prezencją. 80
Mniej więcej tego samego wzrostu, miał tak samo blond włosy i podobną opaleniznę. Lucas wyobraził sobie, Ŝe stanowią parę skojarzoną przez jakąś firmę naukowo-badawczą, mając dać początek nowej rasie ludzi pięknych. Byli tak podobni, Ŝe mogli być rodzeństwem. ...i tak właśnie było. O tym jednak dowiedział się później. Bliźniaki, na wakacjach. Zatrzymali się w domu naleŜącym do ich rodziców niedaleko Mid-Ocean Club. Z rozmowy wydedukował, Ŝe ich ojcem jest jakiś ,,mocny" milioner z branŜy radiowo-telewizyjnej w Stanach. Dr Smirnoff dobrze juŜ szumiał w głowie Lucasa, więc zaczął się łudzić, Ŝe jest tak przystojny, jak Tom Cruise. WyobraŜał sobie, Ŝe naprawdę ma szansę u tej laski. A przecieŜ juŜ jej strój powinien wybić mu to z głowy. Nie jest przecieŜ moŜliwe, aby był w typie dziewczyny posiadającej złotego rolexa, noszącej złoty pierścionek na małym palcu, koszulkę golfową za pięć dolarów i sweter za pięćdziesiąt. Właścicielka jedwabistej skóry i zębów doskonałych jak klawisze fortepianu nie poświęci nawet jednej myśli niechlujnemu, łysiejącemu przewoźnikowi w podartych portkach. Ale myślał za niego Dr Smirnoff. Porównywali zestaw tablic dekompresyjnych, zastanawiając się, czy naleŜało poddać się dekompresji po nurkowaniu ostatnim razem. Planowali głębokość jutrzejszego zejścia. Wszystko to powinno obudzić czujność Lucasa. Po pierwsze, na Bermudach nigdy nie zabiera się turystów na głębokie zejścia, a po drugie, takie zejścia nie są czymś, co rozsądni ludzie robią z własnej woli. Lucas nie odzywał się, gdy tych dwoje omawiało głębokość połoŜenia wraków, które juŜ zwiedzili. Porównywali głębokość połoŜenia „The Constellation" do „L’Herminie" i „North Carolina" do „Virginia Merchant". śaden z nich nie znajdował się poniŜej czterdziestu stóp, jest to wprawdzie głębokość męcząca, lecz w zasięgu moŜliwości kaŜdego. Nie chciał ich poprawiać, gdy porównywali „Cristobal Colona" z „Pollockshields", dwa statki zatopione tak płytko, Ŝe trzeba uwaŜać, Ŝeby ich nie zahaczyć łodzią. Wtrącił się w momencie, gdy chłopak, o imieniu Scott, powiedział coś w stylu: — ...właściciel łodzi mówił, Ŝe „Pelinaion" to najgłębiej zatopiony wrak w okolicy. — Gdzie to jest? — zapytała Susie. — Zabierze nas z sobą? 81
Lucas pochylił się, odwrócił głowę w ich stronę i odezwał się: — Przepraszam. To nie mój interes, ale obawiam się, Ŝe ktoś was buja. — Naprawdę? — Susie szeroko otworzyła oczy, a Lucas stwierdził, Ŝe ma najdłuŜsze rzęsy, jakie widział w Ŝyciu. — Właśnie. Tak jak mówię, to nie moja sprawa, ale nie mogę patrzeć, jak dajecie się nabierać. — No więc? — zapytał Scott. — Który wrak jest, pana zdaniem, najgłębiej połoŜony? — Takim wrakiem na Bermudach — powiedział Lucas z czarującym uśmiechem, zadowolony, Ŝe jego usta poruszają się, mimo Ŝe wargi są lekko zdrętwiałe — jest „Admirał Durham". Znajduje się przy południowym wybrzeŜu. A przynajmniej zatopiony jest najgłębiej — Jakzgłęboko? tych, o których — Scott wiadomo. nie bardzo wierzył, ale i tak nie miał nic lepszego do roboty niŜ słuchanie Lucasa Covena. — Zaczyna się na stu dziewięćdziesięciu stopach, a potem obniŜa wzdłuŜ zbocza do około trzystu. — Ooo...! — zawołała Susan. — Chwileczkę... — zaczął Scott. RozwaŜając to teraz, Lucas Ŝałował, Ŝe nie powiedział „spadaj, mały" albo czegoś innego w tym stylu. Susie szczypnęła jednak Scotta w ramię i powiedziała: — Scott, posłuchaj choć raz w Ŝyciu! — co oznaczało, Ŝe jest zainteresowana. Dlatego teŜ Lucas pozwolił sobie gadać dalej: — Wpadł na południowe wybrzeŜe w czasie burzy i zanim go ściągnęli, tkwił tam przez dzień lub dłuŜej. Owszem, uwolnili go, ale źle go holowali, nabrał wody, zanim go połatali i poszedł na dno. — I pan go widział? — zapytał Scott. — Raz, przed laty. Niełatwo go znaleźć. — Jak wyglądał? — zapytała Susan, pełna zapału. — Krew szybciej krąŜy na sam widok. Nazywam go „Łzami Wdów". — Było to ewidentne kłamstwo, ale brzmiało intrygująco. — Przez dłuŜszy czas nic nie widać. Potem wyłania się nagle z ciemności i pierwszą myślą jest: ludzie, ja chyba śnię. To, co widzisz, jest jak wielki skalny statek Ŝeglujący prosto na ciebie. Potem juŜ całkowicie przekonany jesteś, Ŝe to sen, a to przecieŜ tylko wielki silnik lokomotywy, który spadł z dziobu i legł obok 82
statku. Kiedy zaczyna się przejaśniać w głowie, czas wypływać. Na tej głębokości nurkować moŜna tylko pięć minut. — Nie wierzę — rzucił Scott. — Masz prawo — odparł Lucas i ruszył po następną setkę. Susie połoŜyła dłoń na ramieniu Lucasa. Wzrokiem nakazując bratu spokój, powiedziała: — My stawiamy. Skinęła na barmana, by przyniósł im dwa piwa, a Lucasowi następną wódkę. W tym momencie Lucas wiedział, Ŝe ma ich w kieszeni. Bawił się świetnie i juŜ zaczął rozwaŜać, dokąd zabrać Susie, kiedy pozbędą się Scotta. Nie myślał, Ŝe kiedyś tego poŜałuje. Kiedy podano mu drinka, Susan przeprosiła go na chwilę, wzięła Scotta pod ramię i podprowadziła go do wolnych stolików. Stali tam, szepcząc i gestykulując przez trzy lub cztery minuty. Gdy wrócili do stolika, Scott zapytał, czy Lucas moŜe raz jeszcze odnaleźć „Admirała Durhama"? — Jest to moŜliwe z nowoczesną elektroniką na pokładzie. Scott był wyraźnie podekscytowany, zapytał wprost: — Czy zechciałby pan spróbować? — Po co? — Bo — wyjaśniła Susie — znudziło nas nurkowanie wokół Bermudów. Widzieliśmy juŜ prawie wszystko, a chcemy poznać smak prawdziwego nurkowania. Po wakacjach znowu zostaniemy pochłonięci przez dom, pracę, szkołę i wiele innych obowiązków. Nie moŜemy teraz płynąć na inną wyspę i tam nurkować, bo czekamy na przyjazd rodziców z Nowego Jorku. — CóŜ... nie wiem, jestem bardzo zajęty. — Opłaci się to panu. Oszołomiony Lucas powiedział, Ŝe sprawę stawia uczciwie. Ma jutro przewieźć wycieczkę. Sam był zdziwiony wiarygodnością swego kłamstwa. Nigdy w Ŝyciu nikt go nie wynajął, nie miał pojęcia, co się wtedy robi. śałuje więc, ale nie moŜe im pomóc. Sprawiają wraŜenie miłych dzieciaków, ale nie moŜe dla nich zrezygnować z dobrego zarobku. — A o jaką sumę chodzi? — zainteresował się Scott. — CóŜ... cały dzień... tysiąc pięćset dolarów (niezła, wyssana z palca suma). 83
W porządku. Jeśli moŜe im zagwarantować dotarcie do wraku, dadzą mu dwa tysiące dolarów. Ale jeśli go nie znajdą (Scott odgrywał rolę wielkiego pana), umowa rozwiązana. Było to dość uczciwe, ale Lucas musiał upewnić się, czy mogą nurkować na głębokości dwustu stóp. Czy wiedzą o wręgach statku, które mogą ich okaleczyć albo zabić, o narkozie azotowej, powszechnie znanej jako „odlot", mogącej spowodować zagubienie się w wodzie, oraz innych przypadkach, które zdarzają się na tej głębokości. Och, oczywiście, są niezwykle rozwaŜni, znają chemię i fizykę. Dotąd nie schodzili na dwieście stóp, ale mają juŜ zaliczone zejścia przekraczające sto stóp — Scott był o tym przekonany, Susan wręcz pewna — to niewielka róŜnica, jakieś dziewięć lub dziesięć pięter biurowca. I trzy razy większe ciśnienie — pomyślał Lucas — trzy kroki bliŜej do uduszenia, trzy razy większa szansa na niepowodzenie, mogące skończyć się pogrzebem. Tego jednak nie powiedział. Nabrał przekonania, Ŝe oczy Susie błyszczą dla niego, a poza tym Scott wymądrzał się nadal na temat ich badań. Spisywali wszystkie miejsca, w których nurkowali, oraz stan pogody. Wymachiwali mu przed nosem nowymi licencjami i dziennikiem uzupełnianym za kaŜdym razem, gdy tylko zamoczyli nogi w wodzie. Dobrze, skapitulował Lucas, jeśli tak, zabiera ich, ale muszą sami zejść na dół wzdłuŜ liny kotwicznej. Nie moŜe iść z nimi, bo nie ma Ŝadnego współpracownika, a nie naleŜy zostawiać pustej łodzi. Bezpieczeństwo jest dla niego najwaŜniejsze i taką opinią cieszy się na wyspie. Gdyby łódź urwała się z kotwicy, nie chcą chyba płynąć do brzegu, zaraz po wysiłku związanym z nurkowaniem na głębokość dwustu stóp... mógłby zejść, jeŜeli szarpną się na kolejne kilkaset dolarów, za które wynajmie pomocnika na ten dzień. — Na Boga — powiedziała Susie — nie potrzebuję nikogo. Zanim zdąŜy mrugnąć okiem, popłynę na dół wzdłuŜ starej kotwicznej liny, zrobię mnóstwo zdjęć i będę z powrotem. — Wznieśmy kielichy za wyprawę naszego Ŝycia — zaproponował Scott. 84
W rzeczywistości podnieśli kilkanaście szklanek, a Lucas zdecydował się zrobić ruch w kierunku Susie; zaproponował wymknięcie się na spokojną kolację. Roześmiała się odmownie, ale słodko i po matczynemu, nie mógł się więc gniewać. Zwichrzyła mu włosy. — Do jutra — powiedziała.
Lucas zatrzymał „Southwest Breakera". Nie było silnego wiatru, zaledwie leciutka bryza z południowego zachodu, ale morze burzyło się wokół zdradzieckich skalnych zębów, wystających z dna. Sprawiały wraŜenie, Ŝe tylko czyhają, by przedziurawić jak sito wszystko, co przepływa. ŚwieŜe powietrze przejaśniło mu w głowie, garść miętusów usunęła smak starych kapci z ust, a piwo na śniadanie spowodowało, Ŝe ponownie weselej spojrzał na Ŝycie. Dwa tysiące dolarów to więcej niŜ mógł zarobić przez miesiąc, łapiąc w sieci latające ryby albo pomagając kumplowi przy przewoŜeniu wody. MoŜe te dzieciaki przechwalały się, zapewne miały zbyt duŜo wiary w cały ten ekwipunek rodem z Disneylandu, ale faktycznie byli ostroŜni, sprawdzali kaŜdą rurkę i łączniki. Patrząc na nich stwierdził, Ŝe są stremowani — to zdrowy objaw. Mogą zuŜyć powietrze tak szybko, Ŝe nigdy nie dotrą do dna, ale to juŜ nie jego zmartwienie. Mimo wszystko dzień zapowiadał się obiecująco. Przy sprzyjającym szczęściu mogli wrócić do portu juŜ na lunch. Gdyby im się powiodło i dałby im przygodę Ŝycia, Susie mogła jeszcze na niego spojrzeć. Nigdy nic nie wiadomo. Linia raf była blisko południowego brzegu i prędko wypłynęli na głębię. Lucas szybko odszukał punkty orientacyjne. Na szczęście zapisał je, bez wyraźnego powodu, z dziesięć lat temu, gdy jedyny raz w Ŝyciu popłynął do tego wraku. Bezpośrednio za nim znajdował się czerwony budynek z podwójnym rzędem wysokich casurinas. Punktem namiaru były rosnące na brzegu drzewa. Musiał tak ustawić łódź, by główny budynek pomarańczowej kolonii domków znalazł się na jednej linii z zachodnią krawędzią podstawy latarni morskiej Gibb Hill. Był odpływ, więc Lucas podpłynął trochę dalej, zwrócił dziób 85
łodzi w kierunku brzegu, podpływając w jego stronę i dostosowując pozycję do punktów orientacyjnych. Na punktach tych nie mógł w pełni polegać, poniewaŜ wrak znajdował się na duŜej głębokości. Z powierzchni był niewidoczny i trzeba było nanosić punkty dopiero po wypłynięciu, a wtedy łódź kołysała się na kotwicy. Na wraku panowały fatalne warunki. Światło było przyćmione widoczność najwyŜej do trzydziestu lub czterdziestu stóp. Pięć minut od czasu zejścia pod powierzchnię do momentu powrotu nie pozwalało na poszukiwania. Wiedział, Ŝe musi zakotwiczyć na wraku i spuścić hak kotwicy na pokład tak, by zahaczył się o reling jakiś łańcuch albo nawet o starą zardzewiałą komodę, która utknęła na przednim pokładzie. Lucas miał zdjęcie, jak siedzi właśnie na tej komodzie. Włączył echosondę uŜywaną do poszukiwania ławic ryb i przysłonił ekran dłońmi. Odczyt lin i plam niczego nie ukazywał, był próŜnią pomiędzy powierzchnią a dnem. Przekręcił sterem, kierując dziób bardziej w kierunku portu, potem trochę na prawo i nagle pojawił się ogromny, sterczący z dna kadłub. Lucas obracał łodzią, póki kadłub nie znalazł się pośrodku ekranu. Przesunął się trochę do przodu, biorąc pod uwagę prąd mogący znieść kotwicę i wygiąć linę, i wcisnął guzik zwalniający kotwicę. Przymknął oczy. Myślał o kotwicy i całej jej drodze w dół oczami wyobraźni widząc, jak spada przez ciemniejący błękit i z donośnym łoskotem uderza w stal.
11 Znajdowała się w stanie podobnym do letargu. Oddech, czyli pochłanianie i wydalanie wody, zwolnił się do piętnastu cykli na minutę. Kolor zblakł, stał się zielonkawo-brązowy. Ramiona i bicze unosiły się swobodnie na wodzie niby olbrzymie węŜe. Zbierała siły wysysając poŜywienie z zimnej i cichej ciemności. Nagle ciszę przerwały wibracje dźwiękowe, które zbliŜyły się do niej, wzmocnione przez słoną wodę. Dla ludzkiego ucha był to dźwięk głuchy, rezonujący, metaliczny, dźwięk stali uderzającej w coś pustego, stalowego z wielką siłą i prędkością. Dla niej dźwięk był nieznany... obcy i alarmujący, więc oddech przyśpieszył się podwajając swą częstotliwość. Ramiona zwinęły się, a bicze wyprostowały. Kolor stał się jaśniejszy, barwa brązowa ustąpiła purpurze i czerwieni. Ustaliła, Ŝe głos dochodzi z góry, więc zaczęła podnosić się wzdłuŜ zbocza w kierunku tej wielkiej, nienaturalnej i pozbawionej Ŝycia rzeczy, którą widziała juŜ wcześniej. Wibracje powtórzyły się, ale nieco zmienione. Teraz stały się serią krótkich uderzeń. Potem ucichły. Posunęła się w kierunku tego nienaturalnego przedmiotu i przepłynęła pod nim w poszukiwaniu źródła dźwięku. KaŜdy odgłos, kaŜda zmiana zwykłego rytmu morza mogły oznaczać ofiarę. To głód kazał jej tak pływać i zuŜywać wyczerpującą się energię.
12 Lucas stał na dziobie i spuszczał linę kotwicy aŜ do momentu zauwaŜenia kawałka taśmy oznaczającego pięćdziesiąt sąŜni. Zaczepił linę o kłódkę i obserwował kołysanie się dziobu oraz kąt nachylenia liny. Istniało ryzyko, Ŝe jeśli spuści ją zbyt ostro, to wyszarpnie ona kotwicę, jeśli zaś będzie zbyt długa — czas schodzenia nurków moŜe być zbyt długi i zabraknie im tlenu. Zadowolony odczepił linę i przeszedł na rufę. — Do wody, marsz! — ponaglił uśmiechem Susie i Scotta, patrząc na ich groteskowy wygląd. Ubrani byli w dopasowane niebieskie kombinezony ozdobione Ŝółtymi pasami. Do nóg przyczepili noŜe z czerwonymi rękojeściami, takiej wielkości, Ŝe moŜna by nimi powalić byka. Włoskie płetwy były tak długie, Ŝe dzieciaki przypominały dziwaczne mutanty kaczek. Oboje pościskani byli pasami, sprzączkami i zamkami. — Jest pan pewny, Ŝe znalazł pan „Durhama"? — zapytał Scott. — Nie słyszałeś, jak kotwica zadzwoniła o pokład, tam na dnie? Nie wiedzieli — wierzyć czy nie, więc po prostu uśmiechali się Byli niespokojni. Lucas zaprowadził ich na stopień do skakania za rufą. Wydawało się, Ŝe opalenizna Susan przybladła, a jej twarz nabrała popielatej barwy. — Dobrze się czujesz? — zapytał Lucas, kładąc rękę na jej ramieniu. — Chyba... tak. 88
— Nie musisz tam iść. śaden wstyd. — Idziemy — powiedział Scott. — Będzie dobrze. Lucas spojrzał na Susie. Skinęła głową. — Wasza kolej. — Lucas spowaŜniał. — Podpłyńcie na powierzchni do liny od kotwicy, złapcie ją, sprawdźcie wszystko i czekajcie, aŜ się zupełnie uspokoicie, ochłoniecie. NiewaŜne ile to będzie trwało, moŜe być nawet tydzień. Nie ma pośpiechu. Nie chcę, Ŝebyście schodzili na dół cali w nerwach. Kiedy będziecie gotowi, niech jedno z was idzie pierwsze, drugie zaraz za nim. I radzę wam, gnajcie na dół i nie marudźcie. Czas jest cenny, wy zaś macie go bardzo mało. Jeśli go trochę zaoszczędzicie, wypływajcie na powierzchnię łagodnie i powoli. Skinęli głowami, oczyścili maski i załoŜyli je. Lucas podał Scottowi kamerę wideo w obudowie, a Susie aparat fotograficzny Nikonos V. Dali sobie znak kciukiem. — No! — zawołał Lucas. Spojrzeli na niego. — Ostatnia rzecz — nie wystraszcie tam niczego! — uśmiechnął się na znak, Ŝe to mały Ŝarcik. Nie odpowiedzieli mu uśmiechem. Kiedy wskoczyli do wody, nadmuchali kamizelki, połoŜyli się na plecach i odepchnęli od łodzi. Lucas stał patrząc, jak znaleźli się razem przy linie kotwicznej. Dotykali jej, sprawdzali to i tamto, coś do siebie mówili. ZałoŜyli ustniki, wypuścili powietrze z kamizelek i zeszli pod powierzchnię.
Bestia dwukrotnie przemierzyła wzdłuŜ i wszerz ten ogromny, nienaturalny przedmiot. Wibracje dźwiękowe ustały, a brakowało innego sygnału obecności ofiary. Oczy rejestrowały słabe światło z góry. W tym miejscu chłodna woda mieszała się z cieplejszą, dlatego odsunęła się i pogrąŜyła w ciemnościach. Zaraz jednak ponownie wyczuła ruch, coś podchodziło bliŜej, a dźwięk sygnalizował jakąś formę Ŝycia. Zaintrygowana znów dopłynęła do obcego jej przedmiotu. Znajdowała się w cieniu. Czekała. 89
Kiedy źródło ruchu przybliŜyło się, a skrzypiący dźwięk Ŝyjącego, oddychającego stworzenia stał się głośniejszy, podniecenie jej wywołało zmianę koloru.
Scott powoli, ręka za ręką, spuszczał się po linie z kamerą przyczepioną do pasa z ołowiem, zwisającego mu z tyłu. Znajdował się teraz w mętnej próŜni, otoczony błękitem. Zatrzymał się celem sprawdzenia miernika ilości powietrza — dwa i pół funta — to duŜo — oraz wskaźnika głębokości — sto dwadzieścia stóp. Pod sobą nie zauwaŜył Ŝadnego wraku, Ŝadnego dna. Odnosił niesamowite wraŜenie, ale nie był to strach — napręŜona lina dodawała mu odwagi. To coś znajdowało się na dole, zaczepiła o to kotwica Dobrze, jeśli to był wrak. Jeśli nie, cóŜ... zaoszczędzi dwa tysiące dolarów. Nadal nie mógł wymyślić, jak wytłumaczyć staremu te ogromne poŜyczki na kartach kredytowych. Gdzie jest Susie? Scott odwrócił się i spojrzał w górę liny. Znajdowała się daleko w górze, wisząc na linie na wysokości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stóp; moŜe się bała lub bolały ją uszy. Nic nie mógł dla niej uczynić. Tak długo, jak długo jest nad nim, będzie bezpieczna. Lucas mógł jej pomóc. Przetarł warstwę mgiełki z maski, przesunął się niŜej i zaczął schodzić na dno. Na wysokości stu sześćdziesięciu stóp ujrzał statek. Widok zaparł mu dech w piersiach. Był dokładnie taki, jak go opisywał Coven — statek-mara wydający się płynąć prosto przed siebie, na niego, wielki ponad wszelkie wyobraŜenie. Z prawej strony dziobu, niczym zraniony Behemot, patrzący okiem cyklopa, leŜał tępy przód lokomotywy. Fantastyczne! Chciał zatrzymać się na tyle, by odpiąć kamerę od pasa, włączyć światło i nastawić ją. Ale chociaŜ mocno przebierał płetwami, czuł, Ŝe opada. Na taką głębokość miał na sobie zbyt duŜo cięŜaru. Jego neoprenowy kombinezon został za bardzo ściśnięty i stracił wyporność. Scott był zbyt cięŜki i opadał zbyt szybko. Nacisnął guzik uruchamiający wtłaczanie powietrza do kamizelki i prawie zatrzymał 90
się. Sprawdził miernik powietrza — 1,8 funta — i nakazał sobie kontrolować oddech. Wycelował kamerę w dziób statku, włączył ją i zaczął powoli opadać.
Ta powolna i niezdarna rzecz Ŝyła. ZbliŜała się. Bestia rozprostowała bicze, strzepnęła płetwami ogonowymi i bardzo powoli zaczęła wychodzić z ciemności prosto ku swej zdobyczy.
Scott opadł na dziób statku. Ciągle oddychał zbyt szybko, czuł, jak wali mu serce, ale nie zwracał na to uwagi. Nieprawdopodobne! Jakie to ogromne! Znalazł coś, wokół czego oplótł nogi, aby zyskać równowagę. Była to muszla klozetowa. O rany! Właśnie tu, na pokładzie! — przysunął kamerę do maski, próbując objąć cały statek w obiektywie. Jego świat zmalał do kwadratu z zielonym światełkiem w rogu i jakimiś liczbami na dole. Poczuł zmianę w ruchu wody obok siebie, ale nie odwrócił się, by popatrzeć. To na pewno zaburzenie prądu morskiego albo Susie właśnie przepływa obok. W najdalszym lewym rogu obrazu ujrzał niewyraźny ruch czegoś ciemnego, ale przyjął, Ŝe to złudzenie spowodowane nierównomiernym światłem. Coś go dotknęło. Uskoczył, odwrócił się, ale zobaczył tylko pianę purpury. Wtedy coś oplotło jego klatkę piersiową i zaczęło ściskać. Upuścił kamerę i próbował się uwolnić, ale to coś nie przestawało ściskać. Teraz było ostre i kłujące, jak noŜe. Usłyszał trzask własnych Ŝeber, pękających niczym suche drewno. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, był bąbel krwi w swojej masce.
91
Susie nie widziała nic ani pod sobą, ani nad sobą. Walczyła z sobą i własnym strachem, próbując nie wpaść w panikę. Dlaczego Scott na nią nie zaczekał? Mieli zejść na dół razem. Lucas na to nalegał, a oni przecieŜ zgodzili się. Scott jednak ruszył sam, był niecierpliwy i egoistyczny — jak zwykle. Sprawdziła miernik ilości powietrza — półtora funta, oraz miernik głębokości — sto dziesięć stóp. Nie da rady. CięŜko łapała powietrze. W wyobraźni widziała, jak go ubywa z kaŜdym oddechem. Czuła się osaczona, ściśnięta, uwięziona. Nie dotrze nawet do powierzchni! — Przestań!Umrze! — rozkazała sobie. — Wszystko w porządku Czujesz się dobrze. Przywarła do liny i zamknęła oczy. Zaczęła powoli i głęboko oddychać. Tlen dodał jej sił, umysł przejaśnił się, panika uciekła. Otworzyła oczy i znowu zerknęła na miernik powietrza — 1,45 funta. Postanowiła, Ŝe opuści się wzdłuŜ liny jeszcze o pięćdziesiąt stóp. MoŜe stamtąd zobaczy ten wrak. Potem zacznie wracać. Ciągle ściskając kurczowo linę zaczęła opadać. Sto dwadzieścia stóp, sto trzydzieści, sto czterdzieści... Co to? Coś tam na dole porusza się i zbliŜa się do niej. To na pewno Scott. Był juŜ na wraku, zrobił zdjęcia i właśnie wraca. Ona na pewno nigdy tam nie dotrze i nie zobaczy go. Będzie musiała polegać na opisach Scotta, powtarzanych bez końca i na pewno upiększanych. Będzie zmuszona znosić jego szowinistyczne uwagi o „męskim" nurkowaniu, zbyt trudnym dla dziewczyn. Fatalnie, ale... Ta rzecz, purpurowa rzecz, płynąca ku niej, nie jest Scottem. Jest zbyt wielka, aby mogła być Ŝywa. Ale co? Co to moŜe... Zdziwienie było ostatnim jej uczuciem.
Lucas spojrzał na zegarek — dziesiąta pięćdziesiąt dziewięć, lepiej, Ŝeby zaczęli wracać w ciągu najbliŜszych sekund. Jeśli tego nie zrobią, będzie musiał włączyć radio i dowiedzieć się, gdzie jest najbliŜsza komora dekompresyjna — bo inaczej powykręca ich jak korkociągi. MoŜe stchórzyli i wcale tam nie dotarli, moŜe zatrzymali się na 92
głębokości stu pięćdziesięciu stóp, skąd mogli juŜ dostrzec wrak. Często tak się zdarza, Ŝe duŜe podwodne wraki onieśmielają ludzi. Tak, to na pewno to. Doszli do połowy drogi i zdecydowali, Ŝe dalej juŜ nie zejdą. Byli na stu dwudziestu pięciu lub stu pięćdziesięciu stopach. Mogli zostać tam przez pięć następnych minut. Jedenasta zero dwie. PołoŜył się na dziobie, osłonił oczy i usilnie wpatrywał się w linę kotwiczną, szukając choćby śladu eleganckich kombinezonów. Spod rufy doszedł jakiś hałas. Jezu! Ten głupi gówniarz odłączył się od liny, prawdopodobnie nie starczyło mu powietrza i pognało go na powierzchnię. Szczęście, jeśli jedno z nich nie nabawi się embolii. Zdenerwowany próbował się pocieszać: moŜe poddali się dekompresji na głębokości dziesięciu lub dwudziestu stóp i potem podeszli pod łódź? Tak, na pewno tak było. To przecieŜ sensowne rozwiązanie. Ale dlaczego ich nie widział? Woda była przejrzysta jak dŜin. Wstał i poszedł na rufę. Hałas nadal się utrzymywał — przypominał głośne ssanie. ZbliŜając się do rufy, coraz wyraźniej czuł unoszący się smród amoniaku. Amoniaku? Tutaj? Lucas był zdezorientowany i zaniepokojony. Kiedy szedł wzdłuŜ krawędzi kabiny, łódź gwałtownie przechyliła się na prawą burtę. Chryste! Co się dzieje? Usłyszał trzask drewna i łomot. Łódź stała silnie przechylona i Lucas z trudem utrzymywał się na nogach. Zeskoczył do kokpitu. Koło sterowe sterczało wybite trzy stopy nad pokładem. Spojrzał ponad pawęŜą — to, co zobaczył, zmroziło mu krew w Ŝyłach i zaparło dech w piersiach. Oko, wielkie jak księŜyc, moŜe nawet większe, błyszczące na tle drŜącego śluzu w kolorze krwi tętniczej. Wrzasnął — bez słów — i przechylił się na prawo, aby przed nim uciec. Zachwiał się, zrobił krok, ale łodzią znowu zakołysało. Został odrzucony do tyłu. Dotknął kolanami pawęŜy, machnął rękami i runął za burtę.
13 Marcus Sharp spojrzał na wskaźnik poziomu paliwa i zobaczył, Ŝe ma piętnaście do dwudziestu minut, aby wrócić do bazy. Od paru godzin był w powietrzu pod pozorem rutynowych patroli ćwiczebnych. W rzeczywistości szukał wraków statków. OkrąŜał wyspę, nisko przelatując nad rafą w kierunku północnym i północno-zachodnim w poszukiwaniu balastów. ZauwaŜył znane mu szczątki statków — „Cristobel Colon" i „Caraquet" — ale niczego nowego. Miał nadzieję, Ŝe znajdzie dla Whipa nie zbadany jeszcze wrak. najlepiej hiszpańską karawelę z końca szesnastego wieku, załadowany sztabami złota, złotymi łańcuchami i ogromnymi szmaragdami. W ostateczności moŜe to być coś innego, byle starego i nie tkniętego. Chciałby, aby pomogło to uzupełnić zmniejszające się gwałtownie Sharp miał zasoby poczucie entuzjazmu, winy, właściwie nadziei i pieniędzy obiecał Whipowi Whipa. tę tratwę a dowiedział się, Ŝe skonfiskowała ją policja z rozkazu tego waŜniaka, tego małego gnojka, St. Johna. Sharp poniósł za to karę. Kapitan Wallingford pouczył go w bardzo protekcjonalnym tonie, Ŝe nie miał prawa dawać Whipowi Darlingowi zastępstwa w pełnieniu obowiązków. Szczególnie irytowało go przekazanie Darlingowi czegoś, co mogło być dowodem. Logika obrony Sharpa nie wzruszyła Wallingforda, który skazał go na półgodzinną lekturę regulaminu postępowania Ŝołnierza amerykańskiego, odbywającego słuŜbę wojskową za granicą. 94
Teraz Sharp leciał wzdłuŜ wybrzeŜa południowego, niedaleko plaŜy Elbow. Widział tłumy ludzi dokazujących na deskach surfingowych oraz paru nurków niedaleko brzegu, penetrujących wrak „Pollockshieldsa". Przynęta dla rekinów — pomyślał Sharp —jeśli jeszcze są jakieś rekiny... „Pollockshields" juŜ od pokoleń stanowił zagroŜenie. Metalowy parowiec załadowany amunicją z czasów pierwszej wojny zatonął na płytkiej rafie w 1915 roku. Wprawdzie duŜa część amunicji zawierała jeszcze ładunek wybuchowy, nie ona jednak stanowiła problem. Był nim metal, z którego go zbudowano. Nurkowie przypływali tu z plaŜy Elbow i wszędzie wtykali nosy. Porywani przez fale, które rozbijały się na wraku, mogli roztrzaskać się na ostrej metalowej skorupie. Pokaleczeni, krwawiąc musieli setki jardów płynąć z powrotem do brzegu przez spokojne, mroczne płycizny, które są, lub raczej były terenami łowieckimi rekinów zamieszkujących rafę. Na wysokości pięciuset stóp Sharp wolno okrąŜył nurków, sprawdzając, czy nie czają się obok nich jakieś mroczne cienie. Następnie ruszył na zachód. Whip wspomniał, Ŝe znajomy jego przyjaciela ślęczał kiedyś nad archiwum indyjskim w Sewilli. Szukał tam szczegółów dotyczących floty hiszpańskiej i jej zatonięcia przy Dominice w 1567 roku. Natknął się tam na marginesową uwagę, mówiącą o jednym z tych statków. Odłączył się on od pozostałych na początku podróŜy i popłynął w stronę południowych wybrzeŜy Bermudów. Szukanie tej „zaginionej owieczki" podobne było do szukania igły w stogu siana, ale... do licha... nie miał nic lepszego do roboty. Drugi pilot, w stopniu młodszego porucznika, Forster, skończył przeglądać numer „People" i powiedział: — Cholernie chce mi się sikać. — Jesteśmy prawie w domu. JuŜ miał zrezygnować, wznieść się i zawrócić na północny wschód, kiedy nagle radio oŜyło: — Huey Jeden... Kindley... — Mów, Kindley... — Poruczniku, czy chciałby pan jeszcze polatać? — Pewnie, jeśli to nie zajmie więcej niŜ dziesięć minut. W innym 95
razie Forsterowi puszczą zawory i wszyscy popłyniemy do domu Co słychać? — Jakaś kobieta wezwała gliniarzy, powiedziała, Ŝe widziała jak jakaś łódź rozpadła się w kawałki w odległości mili na południu od „Southwest Breaker". — Rozpadła się? Masz na myśli „wyleciała w powietrze"? — Nie, to najdziwniejsze. Powiedziała, Ŝe patrzyła przez teleskop na wieloryby humbaki (czasami widzi je z domu) i zauwaŜyła, jak jakaś łódź rybacka, trzydzieści pięć lub czterdzieści stóp długości rozpadła się. Bez płomieni, bez dymu, po prostu rozpadła sir. Przynajmniej tak twierdzi. — To mało prawdopodobne. Zgoda, rozejrzę się tam — powie dział Sharp. — I tak to po drodze do domu. Przesunął dźwignię w lewo i helikopter skręcił na południe. — Szybko to załatw, bo zleję się w gacie — rzucił Forster. — Ściśnij tyłek i wytrzymaj — odparł Sharp. — To rozkaz. Sharp zostawił „Southwest Breaker" po prawej stronie, tak Ŝe słońce mieli bezpośrednio nad sobą i trochę z tyłu — nie odbijało się w wodzie. Miał świetną widoczność. Nie było jednak na co patrzeć. Przez dwie minuty leciał na południe, po czym zawrócił na południowy wschód. Nic nie unosiło się na wodzie, nic się nie kołysało, nic nie zakłócało spokojnego huśtania się błękitnych fal. — Kindley... Huey Jeden... — powiedział Sharp przez radio. Muszę kończyć. Niczego tu nie ma. — Wracaj, Huey Jeden. Pewnie to nic waŜnego. Sharp skręcił na wschód. — Hej! — zawołał Forster i zastukał w pleksiglas. Sharp przechylił helikopter i spojrzał. ZauwaŜył dwa gumowe odbijacze, następnie parę desek, a potem na wpół zatopiony cały dach kabiny łodzi. Wyglądała jak biały koc pokryty niebieską mgiełką. — Nie mogę się teraz zatrzymać — wyjaśnił Sharp — bo spadniemy obok tego. Przyjął kurs na 040, prosto do bazy. Przeszedł ponad linią rafy i juŜ miał wejść w strefę lądową, gdy po prawej stronie zauwaŜył „Korsarza" płynącego na zachód wzdłuŜ brzegu. Wracaj — powiedział do siebie — nie rób tego. Nie musisz dawać Wallingfordowi powodu, Ŝeby cię drugi raz ochrzanił. 96
Ten formalista Wallingford — pomyślał. Sharp dostał naganę od jednego z wielkich. Co jeszcze mogli mu zrobić? Wezwać go do kapitana? Sharp tworzył sobie nowy system wartości — marynarka wojenna szybko przesuwała się w nim na odległe pozycje. Nacisnął włącznik „mówić" na mikrofonie: — „Korsarz"... „Korsarz"... „Korsarz"... Tu Huey Jeden...
Darling siedział w sterowni. Pił herbatę i zastanawiał się, ile mógł dostać za masońską butelkę — mający sto siedemdziesiąt lat, unikatowy egzemplarz, kiedy został wywołany na kanale szesnastym. Podniósł mikrofon. — „Korsarz"... przejdź na dwudziesty siódmy, Marcus. — Przechodzę. — Znowu jakieś bzdury? — zapytał Mike. — To przecieŜ nie jego wina z tą tratwą — stwierdził Darling. — Próbował nam pomóc. — „Korsarz"... tu Huey Jeden — odezwał się Sharp — Whip, dwie mile prosto przed tobą znajduje się rozbita łódź. Powiedzmy dwa-trzy-zero od miejsca, w którym jesteś. Półtorej mili od plaŜy. — W jaki sposób się rozbiła? — Nie wiem. Są szczątki na wodzie i pod powierzchnią. Nie mam tyle paliwa, Ŝeby szukać rozbitków. Prawdopodobnie łodzie policyjne juŜ są w drodze, ale ty jesteś bliŜej. — Zrozumiałem, Marcus. Sprawdzę to. — Darling juŜ się rozłączał, gdy poczuł przypływ Ŝyczliwości. — Marcus... w ten weekend chyba wypłyniemy, więc jeśli cię to interesuje... W głosie Sharpa słychać było ulgę. — Zobaczę, jeśli nie kaŜą mi szorować latryny...
Darling odłoŜył mikrofon i ponownie nastawił radio na kanał szesnasty. — Widzisz? Pomógł przyjacielowi i jeszcze go opieprzyli — powiedział do Mike'a. — Dlaczego dowództwo tak się wkurzyło na Marcusa? — A jak myślisz? Bo ten gnojek St. John wkurzył się na nich. 97
Darling czuł, Ŝe ostatnio aŜ gotuje się z wściekłości. Będę musiał uwaŜać, by nie zwariować do reszty — pomyślał zaniepokojony. Razem z Mike’m zwrócili sprzęt do akwarium i wyjaśnili przyczynę jego zniszczenia. Kiedy Darling zaczął sugerować, jak moŜna by ulepszyć sprzęt, przerwał mu zastępca dyrektora. Ten mały, nerwowy Murzyn nosił małą bródkę vandykowską. Zdaniem Darlinga — była ona tarczą ochronną i zasłoną dymną jego tchórzliwej osobowości. Popatrzył na Darlinga i wymamrotał: — Obawiam się, Ŝe nie. — Obawia się pan, Ŝe co „nie"? — My... hm... chcemy zakończyć z wami współpracę. — Co? Dlaczego? — CóŜ, to był... hm... — nie patrzył na Darlinga — to był w końcu drogi sprzęt. — W końcu rekiny to duŜe zwierzęta. O Jezu, Milton! Jeśli pan chce, zawiesimy sprzęt na głębokościach dziesięciu stóp i wtedy będzie nietknięty. Ale skoro mam złapać coś naprawdę ciekawego muszę zawiesić go głęboko i wtedy straty są nieuniknione. — Tak... ale... obawiam się, Ŝe juŜ skończyliśmy rozmowę. — Kto teraz będzie dla was łapał? — CóŜ... to jeszcze nie jest ustalone. Darling wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Próbował stłumić narastającą wściekłość — i strach na myśl o tym, Ŝe osiemset dolarów miesięcznie rozpływa się w powietrzu. — To St. John, prawda? Milton spojrzał w bok, na telefon, modląc się, Ŝeby kto zadzwonił. — Ja nie... — Zarząd Środowiska Naturalnego. Zarząd zadecydował, Ŝe to przejmie oceanarium... Zgadza się? — Jest pan zdenerwowany. — On chce zabrać moje osiemset dolarów miesięcznie. Wypłynie z siecią i torbą budweisera na połów, a jeśli wróci z niczym, zwali winę na wycieki ropy z Kalifornii. — Darling czuł, Ŝe ma rację. Milton pocił się i rozglądał na boki. — Na miłość boską, Whip... — Ma pan rację, Milton. Zbytnio się unoszę. — Podszedł do drzwi i otworzył je. Widział Mike'a stojącego na zewnątrz i prze98
mawiającego do Ŝółwia, mówiono, Ŝe jest on darem królowej Wiktorii dla Bermudów. — Wie pan co? śal mi pana. MoŜe nie zarabiam zbyt dobrze, ale nie muszę lizać dupy tej starej irlandzkiej gadziny. Darling był przekonany, Ŝe St. John widzi w nim zagroŜenie dla swej potęgi, zbuntowanego przeciwko hierarchii jego własnego imperium. St. John był zdecydowany: albo rzuci Darlinga na kolana... albo go zniszczy. Z dnia na dzień było to coraz bardziej widoczne, martwiło Darlinga i sprawiało mu ból. St. John tymczasem trzymał w ręce wszystkie atuty.
— Tam — powiedział Mike, wskazując kawałek pływającego drewna o rozmiarach około trzy na pięć stóp, z tapicerką i dwoma krótkimi łańcuchami. — Stopień do skakania — stwierdził Darling. — Wciągnij to na pokład. Mike wyszedł na zewnątrz, złapał bosak i poszedł na rufę, a Darling wspiął się na pomost nawigacyjny. Z wysokości dwunastu stóp widział pływające wszędzie szczątki, znajdowały się pod wodą lub na powierzchni. Były tam odbijacze, deski, poduszki, kapoki. Woda pokryta była tęczowymi plamami — to olej wyciekł z silnika, gdy łódź tonęła. — Rzuć to wszystko na pokład! — zawołał na dół do Mike'a. Przez godzinę krąŜyli wśród resztek, które Mike wyłapywał kawałek po kawałku i rzucał do kokpitu. — To teŜ? — zapytał Mike pokazując biały drewniany prostokąt dwanaście na piętnaście stóp, tkwiący pod powierzchnią. — Nie, to jest dach — odpowiedział z pomostu Darling. Nagle coś go tknęło, bo powiedział: — Poczekaj. Ustawił łódź na biegu jałowym, tak Ŝe unosiła się swobodnie i zszedł po drabinie. Podniósł kotwiczkę z czterema zębami przywiązaną do liny mierzącej dwadzieścia dwie stopy i rzucił ją na dach. Upadła na dalszą jego krawędź. Pociągnął ją do tyłu i wyciągnął róg dachu z wody. Zobaczył fragment jasnej zieleni spodniej strony dachu. — To łódź Lucasa Covena — powiedział, puszczając drewno z powrotem. Wciągnął hak i zwinął linę. 99
— Skąd wiesz? — Widziałem, jak zeszłego lata ją malował. Całą kabinę wewnątrz pomalował jasnozieloną farbą. Mówił, Ŝe dostał ją na wyprzedaŜy. — Co, u licha, mógł tu robić? — Znasz Lucasa, pewnie podłapał jakąś półlegalną fuchę za dwa dolary zarobione w pośpiechu. Znali Lucasa Covena od ponad dwudziestu lat i zawsze uwaŜał Ŝe jest chory na „niezupełnie". Wszystko, co robił Coven, prawi pozwalało mu wyŜyć, prawie, ale „niezupełnie". Nie stać go było na zakup pułapki czy na pokrycie wydatków związanych z łodzią A gdy pułapki zostały prawnie zabronione, nie wiedział, co dalej robić. Za kilka baksów robił wszystko — przewoził wodę, malował budynki, budował porty — ale nigdy w niczym nie wytrzymał na tyle długo, by się zaangaŜować powaŜnie. — Jak tu zarobić choć dwa dolary? PrzecieŜ tu nic nie ma. — Tak — zgodził się Darling — nic prócz „Durhama". — Nikt nie nurkuje na „Durhama"... nikt przy zdrowych zmysłach. — Masz rację. Spójrzmy. — Darling podniósł gumowy ochraniacz. Nie było na nim Ŝadnych znaków, zadrapań, cięć ani wypalonych dziur. — Miał silnik GH, prawda? — zapytał Mike. — Tak. 671. — On wybucha. Piecyk na propan? — MoŜe. Ale wybuch usłyszeliby aŜ w St. George. — Darling. podniósł część poszycia kadłuba z mosięŜną nakładką śruby. — Więc co tak eksplodowało? Przewoził środki wybuchowe? — Nic nie wybuchło. Spójrz tutaj! Nic się nie zwęgliło, Ŝadnych osmalonych miejsc ani zniszczeń typowych dla wybuchu. — PrzybliŜył nos do drewna. — Nic nie czuć. Czułbyś, gdyby się paliło. Rzucił drewno na pokład. — Został uderzony... przez coś. — Ale jak? Nic tu nie ma, z czym mógłby się zderzyć. — Nie wiem. MoŜe orki? To drewniana łódź, orki są w stanie ją roztrzaskać. — Orki?! Tak blisko brzegu? — Więc coś wymyśl. — Darling czuł narastające wzburzenie 100
Mike zawsze chciał odpowiedzi. Darling zaś miał ich coraz mniej. — Co jeszcze? UFO, Marsjanie albo smok z bajki! — Ej, Whip... — zaczął Mike. Pełen złości, tym razem na samego siebie, Darling zaklął i kopnął kapok, który przeleciał po pokładzie i wypadłby za burtę, gdyby Mike go nie złapał. Mike juŜ miał go cisnąć na bok, gdy coś zauwaŜył. — Co to? Darling spojrzał. Pomarańczowa tkanina pokrywająca kapok pocięta była w strzępy, a materiał wypornościowy pod nią odsłonięty. Widniało na nim parę śladów — okręgów o średnicy około sześciu cali. Brzeg kaŜdego z nich był poszarpany, jakby został wycięty pilnikiem, a w środku znajdowało się głębokie przecięcie. — Na miłość boską — powiedział Darling — wygląda jak ośmiornica. — Pewnie. — Mike pomyślał, Ŝe Darling Ŝartuje. Ośmiornica? — Ogromna. Poza tym, czy widziałeś kiedyś ośmiornicę z zębami w ssawkach? — Nie. — Mike miał rację. Ssawki na ramionach ośmiornicy są miękkie i giętkie. MoŜna je odwinąć z siebie jak bandaŜ. Więc co to było? Na pewno zwierzę. Ta łódź nie eksplodowała, nie została uderzona, nie trafił jej piorun, nie rozpadła się w magiczny sposób. Ona coś napotkała i została przez to zniszczona. Darling rzucił kapok i kopnął na bok parę kawałków drewna, by oczyścić przed sobą drogę. Jedna z desek uderzyła w falszburtę i kiedy spadała, coś z niej wyleciało i stuknęło o pokład. Był to pazur, podobny do poprzedniego znaleziska, sierpowaty, dwucalowy, ostry jak brzytwa. Darling spojrzał na spokojną wodę. Tak naprawdę ta woda wcale nie była spokojna. śyła i wysyłała łagodną falę, która podbijała łódź do góry, jakby chciała się przypomnieć Darlingowi. Kiedy łódź wróciła do pozycji neutralnej, wypłynął spod niej jakiś przedmiot — niebieski, z Ŝółtymi paskami po obu stronach. Wyglądał jak kaptur kombinezonu do nurkowania. Darling wziął bosak, przełoŜył go nad burtą i przyciągnął nim kaptur. Podpłynął niby filiŜanka pełna wody, w której pływały dwie 101
małe rybki w czarno-Ŝółte paski — sergeant majors. Spokojnie na czymś Ŝerowały. Darling wziął kaptur do ręki. Unosił się z niego ostry i kwaśny zapach, jakby amoniaku. Rzucał cień na kaptur, więc odwrócił się do słońca tak, aby światło wpadało do ciemnego zagłębienia. To, na czym Ŝerowały ryby, przypominało duŜą kulę do gry. Mike podszedł do Darlinga i zajrzał mu przez ramię. — Co tu masz...? Jezu! — sapnął Mike. — Czy to ludzka? — Tak — odpowiedział Darling i zszedł z drogi Mike'owi, b ten mógł zwymiotować do wody.
14 Kobieta patrzyła przez teleskop tak długo, Ŝe aŜ zaczęła boleć ją głowa i oczy. Widziała przylot i odlot helikoptera floty oraz Whipa Darlinga na starym, zniszczonym „Korsarzu". Ale gdzie policja? Spełniła przecieŜ swój obywatelski obowiązek informując o tym, co zobaczyła. Przybycie na miejsce wypadku jest podstawowym obowiązkiem policji. Oczy piekły coraz bardziej i obraz w teleskopie rozmazywał się. Wydawało się, Ŝe widzi kogoś wymiotującego za burtę. Pewnie ma kaca. Wszyscy rybacy są tacy sami; przez cały dzień łowią ryby, a nocami piją. Jeśli policja nie zareaguje, będzie musiała zadzwonić do prasy. PoŜądający sławy i rozgłosu reporterzy są bardziej pracowici niŜ policja. Do tej pory nie zadzwoniła do gazety, bo jeśli to jeden z humbaków rozbił łódź — przez przypadek, rzecz jasna — jakiś ignorant mógłby w poszukiwaniu sensacji pisać oszczerstwa na temat jej faworytów. Patrzyła i patrzyła, ale nie widziała ani jednego wieloryba, ogona ani nawet charakterystycznego pluśnięcia.
Dziennikarz popatrzył na małą lampkę palącą się na jego telefonie. Spiesznie wyciągnął notatnik z szuflady, błogosławiąc swe szczęście. Od godziny próbował znaleźć tę kobietę. Starał się o to od chwili, gdy usłyszał pewne raporty podane w wiadomościach 103
radia policyjnego. Zadzwonił do Radia Zatoka Bermudzka, ale odmówiło wyjawienia jej nazwiska. Dzięki tej historii mógł wyjść z dołka, otrzymać przepustkę do lepszych czasów. Przez trzy ostatnie lata pisał na tak drętwe tematy jak problem legalności pułapek i podwyŜki cen na towary importowane. Zaczynał juŜ popadać w zwątpienie, Ŝe nigdy juŜ nie wyniesie się z tego okręgu. Bermudy były po prostu nudne, nic się tu nie działo. Nie były interesujące dla radia, prasy czy sieci telewizyjnych. Teraz nastąpiła gwałtowna zmiana. Śmierć na morzu, szczególnie w tajemniczych okolicznościach to bomba. Gdyby tylko rozwiązał tę zagadkę, skojarzył ją jakoś z fenomenem Trójkąta Bermudzkiego... zapewne przyciągnęłoby to uwagę Agencji Prasowej „Plain Dealera" JuŜ miał z Cleveland zrezygnować albo nawet z poszukiwań — „The New tej kobiety York Times". i pojechać do Somerset, by zaczekać tam na Whipa Darlinga, gdy pani z centrali połączyła rozmowę telefoniczną. Wcisnął błyskający przycisk i powiedział: — Brendan Eve, pani Outerbridge. Dziękuję za połączenie. Przez parę minut słuchał, potem zapytał: — Jest pani pewna w stu procentach, Ŝe ta łódź nie eksplodowała? Znowu coś mówiła, a on słuchał. BoŜe, aleŜ ona jest gadatliwa. Zanim skończyła, zdąŜył juŜ zapisać cztery strony notatek. Mógł spokojnie napisać traktat na temat historii humbaków. W monologu kobiety występowały jednak cenne informacje ZauwaŜył, Ŝe jeden zwrot powtórzyła kilkanaście razy. „Potwór morski". Podkreślił go.
CZĘŚĆ DRUGA
15 Doktor Herbert Talley zgarbił się i osłonił twarz przed wiejącym wiatrem, przynoszącym ze sobą słoną wodę znad oceanu mieszającą się z deszczem. Tworzyło to jakby słonawy prysznic, który zmieniał kolor liści na brązowy. Talley wdepnął w kałuŜę i poczuł, jak lodowata woda wlewa się do butów i dostaje między palce. Równie dobrze mogła to być zima. W Nowej Szkocji róŜnica miedzy porami roku polega na braku w zimie liści na drzewach zdmuchniętych przez wiatr. Przeszedł przez podwórze, zatrzymał się w holu, wziął pocztę i wszedł po schodach do swojego małego gabinetu. Czuł się wyczerpany tym wysiłkiem i bardzo go to złościło, ale nie dziwiło. Kondycja spadła mu wyraźnie, nie ćwiczył juŜ od dawna. W ogóle nic nie robił. Od dłuŜszego czasu pogoda była tak podła, Ŝe nie mógł ani pływać, ani biegać. Jeszcze niedawno dumny z wyglądu młodego pięćdziesięciolatka, zaczynał się czuć jak starzec mający na karku aŜ pięćdziesiąt jeden lat. Przyrzekł sobie ćwiczyć od następnego dnia, nawet gdyby grzmiało i błyskało. Nie mógł stetryczeć, nie pozwalała mu na to ambicja. Nie chciał spędzić reszty Ŝycia pracując jako nauczyciel. Uniwersytety, moŜna tak rzec, to zbiorowisko chodzących mumii, a Herbert Talley nie chciał zostać pogrzebany. Taki dzień jak ten nie polepszał mu samopoczucia. Na jego wykładzie o głowonogach pojawiło się łącznie sześciu studentów. Sześciu zaspanych studentów szkoły letniej, nieudaczników, którzy oblali egzaminy i nie uzyskali dyplomów. Robił co w jego mocy, 107
aby wyrwać ich z letargu, zarazić swoim entuzjazmem. Był jednym, z czołowych światowych ekspertów od głowonogów. Nie mógł zrozumieć tego, Ŝe nie podzielali jego podziwu dla tych stworzeń MoŜe wina leŜała po jego stronie? Był niecierpliwym pedagogiem przedkładał pokazy ponad wykłady, wolał działać, niŜ mówić Podczas wypraw badawczych był istnym cudotwórcą, lecz takich wypraw, ze względu na recesję w gospodarce, juŜ nie urządzano. Gabinet Talleya mieścił biurko, krzesło, kanapę, lampę stojącą i stolik pod radio. Na jednej ścianie wisiała mapa świata z „National Geographic", na której Talley zaznaczał wydarzenia z dziedziny malakologii. Śledził na niej przebieg ekspedycji, miejsca występowania rzadko spotykanych gatunków, ubytki spowodowane zanieczyszczeniem środowiska i okresowe klęski wywołane przez człowieka lub pochodzenia naturalnego, na przykład czerwone pływy lub kwitnięcie toksycznych alg. Na pozostałych ścianach wisiały oprawione dyplomy, nagrody, listy gratulacyjne i fotografie ulubionych Talley powiesił okazów: ośmiornic, prochowieckałamarnic, i kapeluszostryg, za drzwiami, małŜy. włączy radio i nastawił czajnik elektryczny na herbatę. Usiadł z przy słanym pocztą lotniczą numerem „The Boston Globe". UwaŜał, Ŝe jest to jedyna gazeta przyznająca prawo istnienia takŜe innym problemom, nie tylko rybołówstwu i drobnym przestępstwom kryminalnym. Nie było Ŝadnych nowości. Niestety znowu nie znalazł niczego co mogłoby poruszyć starzejącego się malakologa, tkwiącego w sercu Nowej Szkocji. Wszystko pisane było na jedno kopyto. Wyciszony mistrzowskim nagraniem Szóstej Symfonii Beethovena, bębnieniem deszczu i szeptem wiatru, rozgrzany herbata Talley Nagle walczył szerzej z ogarniającą otworzył oczy. go sennością. Jakaś fraza —jedna z wielu tysięcy na wielkiej stronie leŜącej na kolanach — rozproszyła ogarniająca go senność i przeniknęła do świadomości. Obudziła go jak sygnał alarmu. Brzmiała niedorzecznie, zwłaszcza dla badacza — „potwór morski". CóŜ to takiego jest, ten potwór? Przeleciał wzrokiem całą stronę, ale nie mógł znaleźć tych słów. zaczął więc uwaŜnie przeglądać poszczególne kolumny. Jest! Była to krótka informacja u dołu strony, po prostu zapełniacz: 108
TRZY PRZYPADKI ŚMIERCI NA MORZU Bermudy (AP) — wczoraj trzy osoby zginęły, gdy ich łódź zatonęła z nieznanych przyczyn, niedaleko wybrzeŜy na Oceanie Atlantyckim. Wśród ofiar znalazły się dzieci magnata prasowego Osborna Manninga. Nie znaleziono śladów wybuchu ani poŜaru. Kilku mieszkańców wyspy przypuszcza, Ŝe łódź została raŜona piorunem, jest to mało prawdopodobne, gdyŜ brak doniesień na temat wyładowań atmosferycznych w tym rejonie. Inni, powołując się na tajemnicę Trójkąta Bermudzkiego, mówią o zbrodni potwora morskiego. Jedynymi śladami zauwaŜonymi przez policję są dziwne znaki na drewnianych klepkach pokładu i unoszący się zapach amoniaku na niektórych szczątkach. Talleyowi zaparło dech w piersiach. Przeczytał artykuł jeszcze parę razy. Wstał z krzesła i podszedł do mapy na ścianie, uwaŜnie szukał wbitych w nią czerwonych pinezek. Po dłuŜszej chwili znalazł dwie, obie niedaleko Wysp Nowofundlandzkich, obie opatrzone datami wczesnych lat sześćdziesiątych. Koło Bermudów nie było do tej pory ani jednej. Dziennikarz nie wiedział, o czym pisze. Zebrał fakty i pozlepiał je, nieświadomy tego, Ŝe przez przypadek odnalazł klucz do rozwiązania zagadki. Był nim mimochodem wspomniany amoniak. Talley zadrŜał na myśl o odkryciu. Nie był to nowy gatunek; był starą pasją badawczą Talleya, stworzenie to badał i poszukiwał przez wiele lat profesjonalnej działalności badacza. W dorobku naukowym miał wiele poświęconych mu publikacji. Wydarł artykuł z gazety i przeczytał jeszcze raz. — Czy to moŜliwe? — zapytał siebie na głos. — BoŜe miłosierny, spraw, aby tak było! Po tylu latach pracy; najwyŜszy Czas na sukces. Był podekscytowany. Czuł, Ŝe się nie myli. To nie mogło być nic innego. Czekało na niego tysiąc mil stąd, kilka godzin lotu. Nagle poczuł ogarniające go przygnębienie, było równie wielkie jak poprzednio uniesienie. Musi dostać się na Bermudy, ale jak? Musi rozpocząć poszukiwania, odpowiednie poszukiwania naukowe, 109
ale kto je sfinansuje? W dzisiejszych czasach uniwersytet nie dotował niczego, pieniądze z grantów zniknęły. Nie posiadał większej gotówki ani rodziny, by poŜyczyć pieniądze. Nadzieja znów wstąpiła w jego serce. Czuł się jak alpinista któremu nagle, poprzez chmury, ukazał się szczyt jego marzeń Będzie musiał walczyć, by tam dotrzeć, ale zwycięŜy. Nie miał wyjścia. Jeśli straci tę szansę, zostanie uznany za godnego pogardy naukowca-oszusta, który powołuje się na cudze osiągnięcia i kompiluje cudze teorie. Rozwiązanie było prozaiczne: pieniądze. Świat jest pełen pieniędzy. Musi pomyśleć, jak trochę ich zdobyć? Rozmyślał intensywnie, gdy doszły go fragmenty muzyki. Nie mógł rozpoznać tej rytmicznej melodii, powtarzającej się, smutnej pieśni, która w przedziwny sposób wypełniona była nadzieją. Co to jest? Luka w pamięci denerwowała go. Usunął z głowy wszelkie myśli o pieniądzach i skoncentrował się na rozpoznaniu fragmentu. Pieśń skończyła się, nastąpiła krótka przerwa, a po niej zabrzmiała następna — równie smętna i podobnie pełna nadziei. Talley wiedział juŜ: „Kindertotenlieder" Maniera, cykl pieśni trenów do słów Ruckerta, poświęconych śmierci dzieci. To ironia — pomyślał — Ŝe pod wpływem tak okropnej tragedii mogło powstać takie dzieło. Ból i gniew legły u jego podstaw... Dzieci... Wziął głęboki oddech. Znowu poczuł, jak ogarnia go nadzieja. Znalazł rozwiązanie palącego problemu. Wyjął z kieszeni wydarty z gazety kawałek i rozprostował go na biurku. „Manning" — przeczytał — „magnat prasowy Osborn Manning". Podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę o połączenie z Nowym Jorkiem.
Osborn Manning siedział w swoim biurze i usiłował skupić się na raporcie jednego ze swych zastępców. Wiadomości były dobre. Kiedy gospodarka podupada, ludzie niechętnie płacą siedem dolarów za kino albo piętnaście za teatr, nie wyjeŜdŜają na niedzielne przejaŜdŜki ani do wesołych miasteczek. Wybierają tanią rozrywkę jego ofertę, czyli telewizję kablową. Miał abonentów w całym kraju, 110
a związani z nim ludzie mogli wykupić sześć nowych praw wyłączności po bardzo niskich cenach. Złoto wieczornego słońca odbijało się w oknach na Piątej Alei. Kochał ten widok... kiedyś. Teraz nie cieszyło go nic. Na stole zabrzęczał interkom. Odwrócił się, nacisnął guzik i odezwał się: — Do licha, Heleno, mówiłem ci, Ŝe... — Panie Manning... to w sprawie dzieci. — O co chodzi? — zapytał, i aby sprawdzić, jak to brzmi, powiedział: — One nie Ŝyją. Zapadła chwila ciszy, Manning oczami wyobraźni widział, jak jego sekretarka przełyka ślinę. — Tak, proszę pana — powiedziała — ale ten kanadyjski naukowiec jest przy telefonie. — Kto? — Człowiek, mówiący, Ŝe wie, kto zabił dzieci. Manning poczuł chłód. Nie był w stanie przemówić. — Panie Manning... Sięgnął po słuchawkę; zauwaŜył, Ŝe drŜy mu ręka.
16 Matka i jej młode odpoczywali na powierzchni morza w małym stadku. Słońce obniŜyło się na zachodzie, a na wschodzie pojawił się księŜyc podobny do białej hostii. Zgromadziły się jak co dzień, aby zaspokoić potrzebę bycia w grupie. Bez względu na to, gdzie były i jak bardzo rozpraszały się w ciągu dnia, gdy nadchodziła noc, stado zbierało się razem. Celem nie było szukanie pokarmu czy rozmnaŜanie się, lecz przyjemność wspólnoty. W dawnej przeszłości — dobrze pamiętali to najstarsi ze stada było ich znacznie więcej. Nie buntowały się przeciwko temu. Wieloryby te posiadały największy na ziemi mózg, a jednak nie znały sprzeciwu. Akceptowały zmniejszającą się liczebność, tak jak w przyszłości będą musiały zaakceptować dalszą nieunikniona redukcję, nawet do dwóch lub trzech osobników. Ich skomplikowane umysły, unikatowe w świecie zwierząt świadome były zagłady, nieobca była im rozpacz. Gdy nastały ciemności, stado zaczęło powoli rozpraszać się W pojedynkę, parami albo trójkami powoli rozchodziły się wydychając powietrze górnymi częściami głów. Oddychając, wydawał dźwięki podobne do westchnień. Napełniały wielkie płuca i nurkowały w ciemność. Instynkt popychał je na północ i tam teŜ płynęły. Matka i jej młode zanurkowali razem. Jeszcze miesiąc temu Gdy po było miesiącu to niemoŜliwe. ruch planet Gdyzmieni młodesię było —mniejsze, powrócą na a jego południe. płuca ciągle 112
jeszcze rosły, nie miały takiej pojemności, aby wytrzymało pod wodą chociaŜby godzinę. Teraz miało juŜ dwa lata, mierzyło dwadzieścia pięć stóp długości, waŜyło zaś ponad dwadzieścia ton. Zęby w dolnej szczęce przekształcały się w spiczaste stoŜki, które skutecznie chwytały i miaŜdŜyły. Młode nie było juŜ Ŝywione przez matkę, samo umiało polować. W wodzie poruszali się dzięki ruchom poziomych płetw ogonowych. Płaskimi czołami wysyłali dźwięki — trzaski i piski impulsów hydrolokacji akustycznej, które powracając pozwalały identyfikować ofiarę. Bestia bezczynnie wisiała w ciemnościach, nic nie przewidując i nie obawiając się niczego. Pozwalała prądom swobodnie się unosić. Ramiona i bicze falowały jak węŜe. Płetwy utrzymywały ją w równowadze, pomimo iŜ prawie się nie poruszały. Nagle została uderzona falą wody, potem następną, narządem słuchu zarejestrowała ostry i przenikliwy pisk. Cofnęła ramiona, zwinęła bicze i podniosła je. Nadchodził przeciwnik.
Odbite fale hydrolokacyjne mówiły nieomylnie: ofiara. Matka mocno machnęła ogonem i przyśpieszyła, oddalając się od dziecka w miarę schodzenia coraz niŜej. Dziecko usilnie próbowało nadąŜyć za nią. Robiło to, zbyt szybko zuŜywając tlen. ChociaŜ ofiara została juŜ prawie zlokalizowana i nie czyniła wysiłków, by uciec, mózg matki powtarzał wysyłanie pocisków sonarnych. Zadecydowała, Ŝe będzie to pierwsze prawdziwe polowanie jej dziecka. Ofiara była ogromna i najpierw musiała zostać ogłuszona młotkiem sonarnym, by młode mogło na nią ruszyć. Bestia cofnęła się, osaczona. Impulsy chemiczne zadziałały i zaczęły odŜywiać jej ciało, galwanizując je i pokrywając odblaskowymi smugami. Pozostałe barwy zostały wydalone z przepastnego ciała w postaci atramentowej chmury wpuszczonej w ciemną wodę. 113
Uderzenia powtarzały się, tłukąc w jej ciało i wprowadzając zamęt w małym mózgu. Odruch obronny zamienił się w wolę walki. Odwróciła się, gotowa do ataku.
ZbliŜając się do ofiary, matka zwolniła, aby zrównało się z nią dziecko. Wypuściła ostatnią falę hydrolokacyjną, skręciła i zaczęła okrąŜać zdobycz. Młode zeszło niŜej, podniecone perspektywą walki i zadawania śmierci, zdeterminowane instynktem utrwalanym przez miliony lat Otworzyło paszczę.
Poczuła nacisk wody, który zepchnął ją w tył. Wróg znajdował się pod nią. Chlasnęła biczami. Za pierwszym razem trafiły w pustkę, dopiero następnym razem w twarde i gładkie ciało. Automatycznie otoczyły je, zaciskając na nim swe okręgi i wbiły weń haczyki. Mięśnie napięły się i przyciągnęły wroga do bestii, a bestię do wroga, jak dwóch bokserów splecionych ze sobą w rozstrzygającej walce.
Młode zamknęło paszczę i... nic. Było zdumione. Coś nie było w porządku. Czuło ucisk z tyłu głowy, który je pętał i zwalniał ruchy. Walczyło oszalałe, waliło ogonem i skręcało się, aby wyrwać się z tego, co ściągało je na dół. Płuca zaczęły sygnalizować mu brak powietrza.
Niespokojna matka krąŜyła, wyczuwając niebezpieczeństwo groŜące jej dziecku. Nie mogła mu pomóc. Wiedziała, czym jest agresja i co to jest obrona. Jednak jej mózg został tak zaprogramowany, Ŝe nie było w nim odpowiedzi, jak pomóc innym osobnikom, nie umiała wesprzeć nawet własnego dziecka. Produkowała nadal dźwięki o wysokiej częstotliwości, zrozpaczona i bezradna. 114
Bestia nie puszczała, przyczepiona do wroga. Przeciwnik skurczył się, a z jego ruchów wyczuła zmianę w równowadze walki — wróg juŜ nie był napastnikiem, próbował uciec. Z braku światła kolory były niewidoczne, mimo to substancje chemiczne jej ciała zmieniły swój skład z obronnego na agresywny. Im bardziej przeciwnik próbował się podnieść, tym więcej wody wciągała bestia do wewnątrz i wydalała przez lej pod brzuchem. Wciągała w ten sposób siebie i wroga w otchłań.
Młody wieloryb topił się. Jego mięśnie, pozbawione tlenu, zwiotczały. Nie znana mu agonia wstrząsnęła jego jestestwem. Mózg zaczął obumierać. Przestał walczyć.
Bestia poczuła, Ŝe przeciwnik zrezygnował z walki i zaczął się topić. ChociaŜ nadal go ściskała, stopniowo zaczęła zwalniać i swobodnie spadać powolnym, spiralnym ruchem razem z ofiarą. Bicze oderwały kawał tłuszczu wieloryba i przekazały je ramionom, te zaś przesunęły go do długiego i wystającego otworu gębowego.
Matka kołowała podąŜając za dzieckiem i wydając dźwięki sonarne. Wysyłała rozpaczliwe piski i gwizdy, płacz bezradnej desperacji. RównieŜ jej płuca były zmęczone, więc po wydaniu ostatniego dźwięku rzuciła się w górę, w stronę Ŝyciodajnego powietrza.
17 Marcus Sharp siedział na plaŜy i zastanawiał się, co on tu robi Nie pamiętał, kiedy ostatnio był na plaŜy, chyba z Karen. Nie przepadał za plaŜami. Nie lubił siedzieć i patrzeć na wodę, gdy jego skóra smaŜyła się w tropikalnym słońcu. Jakiś błędny impuls, zrodzony z frustracji, kazał mu wskoczyć na motor i pojechać piętnaście mil od bazy do Zatoki Horseshoe. Była sobota; przepracował juŜ swoje godziny i miał nadzieję, Ŝe razem z Whipem Darlingiem pójdą nurkować. Jednak kiedy zadzwonił dziś o ósmej rano, Darling powiedział, Ŝe razem z Mike’m zamierzają przez cały dzień malować. Sharp zaofiarował swoją pomoc, ale Darling jej nie przyjął. Wyjaśnił, Ŝe będą pracować na małej powierzchni i w Ŝaden sposób nie zmieszczą się tam trzy osoby. Sharp czytał przez godzinę i o jedenastej znalazł się w wypoŜyczalni wideo przeglądając tytuły. Spojrzał na zegarek i z uczuciem przygnębienia, graniczącym z obrzydzeniem, uświadomił sobie, Ŝe będzie musiał wypoŜyczyć nie jeden czy dwa, ale przynajmniej trzy filmy, by przebrnąć przez sobotę. I to jest twoje Ŝycie? — zapytał siebie. — Wybór pomiędzy „National Lampoon's Christmas Vacation" a „I kto to mówi"? Tylko to ci pozostało? Wybór pomiędzy zdziecinniałym dorosłym a kutym na cztery nogi dzieciakiem? Co by na to Karen powiedziała? Wiedział, Ŝe powiedziałaby: Ŝyj, Marcus! Idź. 116
obrabuj bank, polataj samolotem, obetnij paznokcie, cokolwiek. Po prostu rusz się! Wyszedł z wypoŜyczalni i spróbował znaleźć partnera do tenisa, ale wszyscy tenisiści, jakich znał, właśnie grali w piłkę. Nie lubił tej gry — była zbyt sformalizowana i techniczna i za małe były rezultaty. Lubił gry, w których zdobywało się duŜo punktów. Zadzwonił do paru wypoŜyczalni łodzi — wszystkie juŜ dziś Wypłynęły. Dobrowolnie zgłosił się do lotu, nie było juŜ Ŝadnego wolnego helikoptera. W rezultacie znalazł się na plaŜy, przepełniony nadzieją, Ŝe moŜe spotka dziewczynę godną uwagi, z którą zje lunch, a moŜe nawet umówi się na dyskotekę. Nie, Ŝeby umiał dobrze tańczyć, ale było to lepsze niŜ siedzenie w kwaterze starszych oficerów i oglądanie powtórek „Cagney and Lacey". Popełnił błąd. Siedział więc na plaŜy i obserwował dzieci, szalejące w zalewających je falach, pary spacerujące wzdłuŜ brzegu i pikniki rodzinne pod drzewami palmowymi. Czuł się coraz bardziej i bardziej samotny, coraz bardziej beznadziejnie. Zastanawiał się, czy na wyspie są jakieś kluby dla samotnych. MoŜe powinien zacząć pić i zapisać się do Klubu Anonimowych Alkoholików, tak dla towarzystwa. ZauwaŜył dwie interesujące dziewczyny, amerykańskie turystki, ładne i pełne Ŝycia. Ubrane były w bikini na tyle skąpe, by wzbudzić zainteresowanie, ale nie aŜ tak, by sprawiać wraŜenie Czekających na podryw. Zatrzymały się i zamieniły z nim parę słów. Nie był pewny dlaczego. Zapewne wzbudzał zaufanie — około trzydziestki, z typową dla robociarza opalenizną, czyli wszystko blade prócz twarzy i rąk. Nie wyglądał na wymuskanego uwodziciela. Jedna z dziewczyn miała jasną cerę i rude włosy, druga ciemną opaleniznę i włosy kruczoczarne. Chciał z nimi pogadać. Miał pomysł na długą rozmowę o: flocie, helikopterach, wrakach, nurkowaniu i w ogóle o Bermudach. Wyszedł jednak z wprawy w umawianiu się na randki i kiedy odpowiedział na ich pytania dotyczące niezbyt drogich restauracji w Hamilton, pozwolił im odejść. W ciągu następnych pięciu minut wymyślił oczywiście kilka forteli, dzięki którym mógł je zainteresować. Wściekł się na siebie, Ŝe jest ocięŜałym umysłowo głupcem. 117
MoŜe pójdą popływać i znowu zyska szansę. Przespaceruje się obok i, jak to się mówi, spróbuje rwać je na komplementy. Zaraz jednak pomyślał: — Na co to? Co by to załatwiło? Nic mnie przecieŜ nie pociąga w tych dziewczynach. W ogóle nic mnie nie pociąga. I to mój problem... — podsumował siebie Sharp. Spojrzał na wodę i obserwował, jak sto metrów od brzegu jakiś windsurfingowiec walczy jak dziki o podmuch bryzy i popłynięcie choćby kawałek. Bryzy jednak nie było, więc przechylał się w tył i pociągał za sobą Ŝagiel. Sharp zastanawiał się, jak głęboka była woda w miejscu, gdzie pływał ten facet. To, co zniszczyło łódź i zabiło nurków, znajdowało się w głębinie. Sharp zastanowiło to, Ŝe nikt nie nie wpadł w panikę. Gazety słowo w słowo cytowały wypowiedź tej głupiej kobiety, łącznie z jej idiotycznym twierdzeniem o potworze morskim. Ludzie nadal pływali, Ŝeglowali, uprawiali windsurfing. Był nastolatkiem, kiedy film „Szczęki" obiegł Stany. Do dziś pamięta rodziców, zabraniających swym pociechom nawet stopy moczyć w wodzie, zamykane plaŜe i rozsądnych dorosłych, którzy nawet... w jeziorach nie pływali pod wodą. CzyŜby obecny brak paniki przypisać moŜna niewiedzy? Nikt nie wiedział, o jakie zwierzę chodzi, ale nie jest to rekin ani wieloryb. Brakuje nawet wiarygodnych świadków i dowodów. Sharp podejrzewał, Ŝe Whip moŜe mieć swoją teorię, lecz Whip nie był człowiekiem skłonnym do przypuszczeń. Są tylko stratą czasu i energii — tak mawia Whip. Sharp zgłodniał, wstał więc i ruszył w stronę stoiska z jedzeniem. JuŜ miał skręcić pomiędzy drzewa, kiedy zauwaŜył te dwie amerykańskie dziewczyny. Zawiązywały sobie włosy z tyłu. Widziały, Ŝe na nie patrzy i pomachały do niego, po czym wbiegły do wody i zaczęły Dobrze pływać. — pomyślał. — Czemu nie... poczekam, aŜ się zatrzymają, wejdę do wody, podpłynę do nich i spróbuję coś mądrego powiedzieć. Dziewczyny zatrzymały się w odległości trzydziestu bądź czterdziestu jardów od brzegu. Ich głowy znajdowały się trzy lub cztery stopy od siebie. Rozmawiały i śmiały się. 118
Sharp podszedł na brzeg. Widział, jak jedna z nich macha do niego i odpowiedział tym samym. Dziewczyna znowu pomachała obiema rękami i zniknęła pod wodą. Teraz takŜe druga machała i krzyczała. Nie, nie krzyczała — szybko sobie uświadomił Sharp. Ona wrzeszczała! — O BoŜe — powiedział. Wziął rozbieg, skoczył do wody i zaczął płynąć. Młócił rękami wodę biorąc oddech tylko co trzeci lub czwarty wyrzut ręki do crawla. Spojrzał w górę, oceniając swe połoŜenie i prawie juŜ był na miejscu. Widział rudowłosą dziewczynę, która machała rękami i piszczała, tonąc za kaŜdym wyciągnięciem ramion w górę. Druga próbowała dostać się do niej, złapać ją za ramiona wymachujące jak wiatrak, objąć i uspokoić atak histerii. Sharp podpłynął do rudowłosej i przycisnął jej ręce do boków. Objął ją i przechylił się do tyłu, pracując jednocześnie nogami, by utrzymać siebie na powierzchni, a głowę jej ponad wodą. Rozglądał się w poszukiwaniu barakudy, rekina czy bojownika. Szukał krwi. — Trzymam cię — powiedział. — Wszystko w porządku. Uspokój się, juŜ dobrze. Krzyki dziewczyny ustąpiły szlochaniu. — Czy jesteś ranna? Co się stało? — Ona nagle zaczęła wrzeszczeć i machać rękami — odezwała się druga dziewczyna. Sharp czuł, Ŝe ruda rozluźnia się. Puścił ją i połoŜył rękę pod jej plecy, by utrzymać ją na powierzchni. — Coś... — zaczęła. — Ugryzło cię? — zapytał Sharp. — ...okropnego, śliskiego i wstrętnego. — Co, ukuło cię? — Nie... — zwinęła się i przywarła do Sharpa szlochając i nieomal zanurzając go pod wodę. — Chodźmy na brzeg — zaproponował Sharp. Ujął ją pod ramię i skinął na tę drugą dziewczynę, by zrobiła to samo. Razem wyszli na brzeg trzymając dziewczynę między sobą. Poczuli grunt pod nogami. 119
— Czuję się dobrze... Ja tylko... To było... — powiedziała i spojrzała na Sharpa, próbując uśmiechnąć się. — Dziękuję. — Zaraz wracam. — Sharp odwrócił się i popłynął na głębię Kiedy ocenił, Ŝe znajduje się w miejscu, gdzie stanęły dziewczyny przestał płynąć i wolno okrąŜył je, przeszukując wodę. Nie wiedział, czego szuka. Meduzy nie występowały na Bermudach Poza tym dziewczyna nie została zraniona, a jedynie przestraszona. Istniały równieŜ portugalskie bojowniki, ale tych nie sposób było z czymś pomylić — ich purpurowe pęcherze unoszą się po powierzchni. Przypuszczał, Ŝe chodzi o duŜe, nieszkodliwe meduzy wiszące w wodzie, ale zauwaŜyłby je, a ich części przyczepiłyby się do dziewczyny. Powoli ruszył Ŝabką w stronę brzegu i wtedy dotknął czegoś. Odskoczył i wycofał się. Spojrzał na wodę w miejsce gdzie tego dotknął. Pod wodą tkwiło coś kremowobiałego okrągławego, rozmiarem zbliŜone do arbuza. OstroŜnie sięgnął i dotknął dziwnego zjawiska. Śliskie, postrzępione i mięsiste w dotyku przypominało zgniłe mięso. PodłoŜył pod to dłoń. Spód był twardy i gładki. Wyciągnął okaz na powierzchnię i nozdrza wypełnił mu ohydny gnilny smród powodując łzawienie oczu. Nie było to mięso, lecz tłuszcz. Tran wielorybi. RóŜowo-biały poszarpany. Przewrócił go na spodnią stronę. Skóra była tam barwy niebieskawo-czarnej i została niedawno pokiereszowana. Pośrodku znajdował się okrąg o średnicy pięciu bądź sześciu cali, jakby nacięty. W centrum okręgu widniało głębokie rozcięcie biegnące przez całą skórę w głąb tkanki tłuszczowej. Z boku znalazł połowę innego okręgu. — Jezu — szepnął Sharp. Popłynął do brzegu, pchając to przed sobą. Na plaŜy dzieci zgromadziły się wokół czegoś, co zostało wyrzucone na brzeg. Szturchały to kijem i popychały do siebie nawzajem, krzycząc „fe!" i „wstrętne!" Sharp uświadomił sobie, Ŝe to następny kawałek tranu, mniejszy z dwoma półokręgami, po jednym na kaŜdym brzegu. Gdy odwrócił się, nadeszli rodzice dzieci, zobaczyli to i powie120
dzieli: — Do licha! — a później wołali: — Hej, Nelson, chodź to zobaczyć! Sharp trzymał tę rzecz moŜliwie daleko od twarzy. Dziewczyny siedziały razem, ruda owinięta ręcznikiem, koleŜanka obejmowała ją ramieniem. — JuŜ dobrze — powiedziała ciemnowłosa, uśmiechnęła się i dodała: — Chcemy ci podziękować. Czy moŜemy... — wiatr przyniósł smród zdobyczy Sharpa. — Co to jest? — Muszę iść — oznajmił Sharp. ZłoŜył ręcznik, owinął w niego tran, załoŜył okulary słoneczne i poszedł na parking, gdzie zostawił motocykl.
18 Darling i Mike klęczeli w ładowni rufowej ,,Korsarza", wygładzając chropowate brzegi wokół nałoŜonej farby. Mieli załoŜone chirurgiczne maski, aby uniknąć dostania się pyłu do płuc, i gogle ochraniające Darling miał oczy.tę łódź od sześciu lat. Kadłub trzymał się nieźle Nie było Ŝadnych powaŜniejszych nieszczelności, nawet wokół komory dławnicowej, ale w ładowni utrzymywała się wilgoć i wraz ze słonym powietrzem mogła przeŜreć wszystko. Był w okropnym nastroju. Nie cierpiał malowania. Chciał zrobić to jesienią w porcie, malując dno łodzi. W porcie trzeba jednak płacić czterdzieści dolarów za godzinę pracy. Darling zaczynał się zastanawiać, czy stać go w ogóle na opłacenie chociaŜby samego wciągnięcia łodzi na pochylnię. W sytuacji, w jakiej się znalazł, sam mógł ją pomalować Czuł, jak łódź lekko zanurzyła się — ktoś wszedł na pokład Usłyszał kroki nad sobą, na pokładzie. Spojrzał w górę i zobaczył Sharpa stojącego przy otwartym włazie. — Cześć, Marcus... — Przepraszam, Ŝe przeszkadzam. — Nie przepraszaj. Lucyfera z radością powitam, gdy zechce mnie odciąŜyć od tej przeklętej roboty. — Czy mógłbyś na coś rzucić okiem? — No pewnie. Darling ściągnął maskę oraz gogle i wszedł po drabinie na 122
pokład. Mike przestał szlifować, kiedy Darling zawołał do niego: — Chodź, zobacz, Michael! Zrób sobie przerwę... Sharp rzucił zawiniątko na stół na śródokręciu i stanął w pewnej odległości, Ŝeby nie czuć smrodu. Gdy Darling zbliŜył się, poczuł go natychmiast. — Chryste, chłopie! Coś ty mi tu przyniósł? Coś zdechłego? — Chyba tak. — Sharp opowiedział Darlingowi, co się stało w Zatoce Horseshoe. Darling przytrzymywał koniec ręcznika odwijanego przez Mike'a. Nagle pojawiły się muchy, a dwie mewy, wcześniej siedzące na wodzie, podniosły się i zaczęły krąŜyć nad łodzią. — Wieloryb — stwierdził Mike. — Młody — pokiwał głową Darling. — Po czym tak sądzisz? — Po grubości warstwy tłuszczu — jeszcze nie osiągnęła pełnych rozmiarów. Widzisz, jak kolor po paru calach zmienia się na róŜowy? — Kaszalot? — Dam głowę, Ŝe tak. — Wyrzucić to? — Nie. Przewróć na drugą stronę. W ostrym słonecznym świetle ślady okręgów lśniły jak klejnoty, a ze zgniłego mięsa przez przecięcie na środku wyciekał szlam. Mike i Darling spojrzeli na siebie. — Sukinsyn — powiedział Darling i wszedł do kabiny. Sięgnął po coś na półkę. Wrócił z brązowym, sierpowatym pazurem. PrzyłoŜył go do nacięcia w skórze. Pasował idealnie. — Sukinsyn — powtórzył. — Co to jest, Whip? Co zrobiło coś takiego? — zapytał Sharp. — Mam nadzieję, Ŝe nie to, co mam na myśli. — Co? Darling wskazał na kawałek wieloryba. — Wyrzuć to świństwo za burtę, niech zjedzą leszcze. — Odwrócił się do Sharpa. — Chodź. — Dokąd? — Musimy zajrzeć do paru ksiąŜek. Kiedy Darling był blisko domu, zauwaŜył na podjeździe samochód córki. 123
— Dana przyjechała. Ciekawe, w jakiej sprawie. Sharp nigdy nie był we wnętrzu domu Darlinga i teraz rozglądał się Ŝywo. Był to klasyczny osiemnastowieczny budynek bermudzki zbudowany na podobieństwo przewróconego do góry dnem statku Silne drewniane zastrzały podpierały sklepienie, a dwanaście par belek wzmacniało ściany. Wszystkie skrzynie, regały, stoły i podłogi wykonane zostały z szerokich desek bermudzkiego drewna cedrowego. Był to relikt przeszłości, teraz śniedź zabiła wszystkie cedry. Pokoje Dwie były kobiety chłodne, siedzące ciemnewi miały jadalniaromat drgnęły drzewa na widok cedrowego. stojącego w progu Darlinga. Młodsza była opalona i obdarzona ostrymi rysami twarz miała spłowiałe od słońca włosy. Szybkim ruchem wymieszała leŜące przed nią na stole papiery, zakrywając jedne drugimi. Darling udał, Ŝe nic nie zauwaŜył. — Cześć, jaszczurko — podszedł do niej i pocałował w policzek. — Co cię tu sprowadza? — Spiski i plany. — Oto przykład udzielania wymijającej odpowiedzi. Znasz Marcusa Sharpa? Marcus, przedstawiam ci Dane. — Słyszałam o panu — uśmiechnęła się Dana i uścisnęła dłoń Sharpa. — Miło mi — odpowiedział Sharp. Pomyślał, Ŝe Dana zachowuje się niezręcznie i jest niespokojna. Opierała się plecami o stół, oddzielając ich od stosu papierów. Darling poprowadził Sharpa przez pokój gościnny do małego pomieszczenia znajdującego się za nim. Pokój zastawiony był regałami na ksiąŜki, a oprócz nich stało tam tylko biurko i dwa krzesła. — Powinienem się wstydzić — powiedział Darling, gdy włączył światło. — Czego? — Pokładania wiary w nauce. Jedyną rzeczą uznawaną przez naukowców jest to, co sami wiedzą. Odrzucają jako mit to, czego nie wiedzą, ale co moŜe istnieć, jednym słowem to co prawdopodobne, lecz nieudowodnione. Sharp pozwolił sobie przejrzeć tytuły na półkach. Wydawało się, Ŝe stała tam kaŜda ksiąŜka o morzu, jaką tylko wydano 124
Przekrój był ogromny: od Racheli Carson do Jacquesa Cousteau, od Samuela Eliota Morisona do Mendela Petersona, od Petera Freuchena do Petera Matthiessena. Stały tam takŜe ksiąŜki o monetach, ceramice, wyrobach szklanych, wrakach statków, skarbach i broni. — Spójrzmy więc. — Darling zdjął z półki duŜy oprawiony tom i głośno przeczytał tytuł: — „Tajemnice morza". — Zdjął oprawę i otworzył księgę. — „Około dziesięciu lat temu — zaczął czytać, kiedy znalazł właściwą stronę — byłem na jachcie, Ŝeglując po Morzu Corteza z kilkoma ludźmi z Oceanarium Kalifornijskiego. Pomagałem w łapaniu unikatowych okazów. Pewnej nocy ujrzeliśmy paru łowiących Meksykańczyków uŜywających światła jako wabika. Podpłynęliśmy, Ŝeby popatrzeć. Łowili duŜe kałamarnice peruwiańskie o długości czterech lub pięciu stóp i wadze pięćdziesięciu do sześćdziesięciu funtów. Nigdy nie widziałem tak duŜych okazów, więc zdecydowałem, Ŝe wejdę do wody razem z nimi. W chwili gdy zacząłem widzieć w masce, jedna z tych bestii rzuciła się na mnie. Uderzyłem ją, a wtedy z trudną do wyobraŜenia prędkością jedno z jej ramion wyciągnęło się i złapało mnie za przegub. Sądziłem, Ŝe ukłuło mnie tysiąc igieł. Dźgnąłem ją w oko, wtedy puściła mnie, a ja uznałem, Ŝe nie jest to bezpieczne miejsce i popłynąłem do góry. Raptem poczułem, Ŝe coś mnie szarpie. To juŜ trzy przeklęte kałamarnice dopadły mnie i ściągały w dół. Mówię wam, Bóg musi jakoś szczególnie dbać o tych głupich mieszkańców Bermudów. Rozrywały wszystko, na co się rzuciły — jedną z płetw, miernik głębokości, torbę do zbierania okazów. Wyrwałem się im na powierzchnię. Z nieznanej przyczyny nie ścigały mnie i wróciłem na łódź. Przez miesiąc dręczyły mnie koszmarne sny". — Jezu — jęknął Sharp. Darling przewrócił stronę. — Tutaj — wyjaśnił i podał ksiąŜkę Sharpowi. — Co to jest? — zapytał Sharp przyglądając się obrazkowi. Był to dziewiętnastowieczny drzeworyt przedstawiający szkaradne stworzenie. Bestia miała prehistoryczny wygląd, bulwiaste ciało zakończone ogonem w kształcie grotu strzały. Posiadała sześć poskręcanych ramion, dwa bicze o długości dwukrotnie przekraczającej długość całego ciała oraz dwoje ogromnych oczu. Na obrazku 125
potwór wynurzał się z morza i niszczył Ŝaglowiec. Ze szczątków wypływały ludzkie ciała, a z haczykowatego wyrostka naleŜącego do tej kreatury zwisała kobieta z oczami rozszerzonymi przeraŜeniem — To jest przodek okazu, który nas prześladuje — powiedział Darling. — Architeuthis dux, olbrzymia kałamarnica oceaniczna. — Mówimy o koszmarach. To nie moŜe istnieć naprawdę... co? — To istnieje, rzadko, ale jednak. W rzeczywistości, Marcus, jest więcej niŜ prawdziwe, a do tego znajduje się tutaj. Sharp spoglądał na Darlinga. — Ej, Whip... — zaczął. — Nie wierzysz mi? — przerwał Darling. — W porządku MoŜe uwierzysz Hermanowi Melville. Zdjął egzemplarz „Moby Dicka" i przerzucił kilka stron, zanim odnalazł tę, której szukał. Głośno przeczytał: — „...wpatrywaliśmy się teraz w najbardziej niezwykłe zjawisko jakie tajemnicze morze ujawniło ludzkości. Olbrzymia, mięsista masa, około dwustu metrów długości i szerokości, o połyskliwym kremowym kolorze, unosiła się na wodzie, a jej niezliczone, długi ramiona wyrastały z jej ciała, skręcając się i wijąc jak gniazdo anakond. Szukała na oślep zdobyczy, aby zacisnąć się na niej". — Whip, „Moby Dick" jest fikcją — odparł Sharp, gdy Darling zamknął ksiąŜkę. — Niezupełnie. Wieloryb jest faktem opartym na prawdziwym wypadku, który przydarzył się statkowi „Essex". — Jednak... — Chcesz faktów? Dobrze, znajdę ci fakty. Darling wyciągnął inną ksiąŜkę i zmruŜył oczy, odczytując niewyraźne litery na grzbiecie — „Ostatni Smok" — przeczytał — autorstwa doktora Herberta Talleya. To powinno wystarczyć. Przed laty zaznaczył strony zginając je i teraz otworzył ksiąŜkę od razu we właściwym miejscu. — ,,O kałamarnicach olbrzymich pisze się juŜ od wieku szesnastego, moŜe nawet jeszcze wcześniej. Czy słyszeliście słowo «kraken». Po szwedzku znaczy to «drzewo wyrwane z korzeniami». Ludzie uwaŜali, Ŝe tak właśnie wyglądają potwory z wijącymi się wokół nich mackami podobnymi do korzeni. W dzisiejszych czasach naukowo wolą określenie «cephalopod», wiernie oddające ich charakter". 126
— Dlaczego? — zapytał Sharp. — Co to znaczy? — Głowonogi, poniewaŜ wielu ludzi myślało, Ŝe ich ramiona wyrastają z głów. — Przerzucił strony na inne zaznaczone miejsce. — Tutaj — powiedział. „Jedna z tych bestii pojawiła się na Oceanie Indyjskim i zatopiła szkuner o nazwie «Perła», wyglądało to podobnie jak na drzeworycie. Zabiła wszystkich. Było ponad stu świadków". Darling zatrzasnął księgę. — Cholera. Nie mogę uwierzyć, Ŝe wcześniej tego nie skojarzyłem. To oczywiste. Nic innego nie mogło tak rozszarpać naszego sprzętu. Nic innego. śaden rekin nie jest na tyle duŜy i zawzięty, aby strzaskać w drzazgi łódź mającą trzydzieści osiem stóp. — Przerwał. — I nic innego nie jest złem tak potęŜnym i całkowitym. — AleŜ Whip, spójrz na datę. — Sharp wskazał na ksiąŜkę. — Rok 1874. To nie dziś. — Marcus, sam widziałeś te znaki na skórze wieloryba. Darling wyjął z kieszeni jeden z pazurów i podniósł go. — Jaka bestia moŜe posiadać takie noŜe? — Darling czuł rosnącą potrzebę pośpiesznego działania. ZałóŜmy, Ŝe ma rację, i Ŝe to, co tam było, to kałamarnica olbrzymia. Co mogą zrobić? Złapać ją? Jak? Zabić? A jeśli jej nie zabiją, jak inaczej mogą — jak ktokolwiek moŜe unicestwić ją? Ściągnął z półki następne ksiąŜki, wręczył kilka z nich Sharpowi, siadł na kanapie i otworzył jedną z nich. — Czytaj! — powiedział. — Lepiej, Ŝebyśmy przeczytali wszystko, co mamy na ten temat. Zaczęli wertować ksiąŜki Darlinga. Uwagi na temat kałamarnic olbrzymich były fragmentaryczne i często ze sobą sprzeczne, niektórzy specjaliści twierdzili, Ŝe zwierzęta te urastają do pięćdziesięciu i sześćdziesięciu stóp długości. Inni upierali się, Ŝe okazy 4o stu stóp albo nawet większe pływają we wszystkich oceanach świata. Spierali się, czy okręgi ssące kałamarnic olbrzymich zawierają zęby i haczyki, czy tylko haczyki, a moŜe jedynie zęby. Zdarzały się teŜ głosy, Ŝe nie zawierają Ŝadnej z tych rzeczy. Pewna grupa otrzymywała, Ŝe mają w ciele fotofory, które sprawiają, Ŝe świecą bioluminescencyjnie, inna zaprzeczała temu. — Nie mogą z tym dojść do porozumienia — stwierdził Sharp 127
po chwili czytania. — To zła wieść. A dobra — to Ŝe wszystkie zarejestrowane ataki na ludzi miały miejsce w zeszłym stuleciu. — Nie — odpowiedział Darling, podając Sharpowi ksiąŜkę Talleya. — Jeśli chodzi o te stwory, nie ma dobrych wieści. Sharp zerknął na otwartą stronę. — Do licha, 1941 rok? — I to niedaleko stąd, Dwunastu Ŝeglarzy storpedowanego statku znalazło się w łodzi ratunkowej. Była przeciąŜona, paru z nich musiało uwiesić się burt. Pierwszej nocy w ciemnościach usłyszano krzyk i jeden z męŜczyzn zniknął. Drugiej nocy przydarzyło się to samo. Wszyscy stłoczyli się w łodzi. Trzeciej nocy usłyszeli drapanie w górną krawędź nadburcia i poczuli coś w powietrzu. PodąŜająca za nimi kałamarnica olbrzymia pozostawała na dole w dzień, a nocą podchodziła do góry i szukała jednym ze swych biczy. JeŜeli dotknęła któregoś z ludzi, oplatała go z prędkością błyskawicy i wciągała pod burtę. Gdy zrozumieli, co to jest, następnej nocy byli przygotowani na atak. Gdy bicz wpełznął na pokład i rozpoczął poszukiwania, skoczyli doń i odcięli go. Jeden z męŜczyzn został cięŜko poturbowany. Kałamarnica uciekła i juŜ nie wróciła. Poszkodowany facet miał wydarty kawałek ciała, wielkości kilkunastu centymetrów sześciennych. Oceniają, Ŝe zwierzę miało... ile? Sharp przesunął palec w dół strony. — ...dwadzieścia trzy stopy — rozmiary pokaźnego wagonu. Darling przez chwilę zastanawiał się, następnie zapytał: — Na jak duŜe oceniasz te znaki na skórze wieloryba? — Pięć cali? — BoŜe! — Darling wstał. — Ta przeklęta kałamarnica moŜe być wielkości wieloryba błękitnego! — Wieloryba błękitnego! — powtórzył Sharp. — Rany boskie, Whip, to dwa razy więcej niŜ mierzy twój jacht! To więcej niŜ mierzył dinozaur. Wieloryb błękitny jest największym Ŝyjącym kiedykolwiek zwierzęciem.
Wychodząc na zewnątrz przeszli przez jadalnię. Charlotte spojrzała na nich i zapytała: — Whip, o co chodzi z tą kałamarnica olbrzymią? 128
— Kałamarnicą? Czy ty dobrze się czujesz? — Właśnie mówili o tym w radiu. Ktoś znalazł coś na plaŜy i jeden z naukowców z oceanarium stwierdził, Ŝe... — Tak, Charlie — potwierdził Darling. — Wygląda na to, Ŝe zafundowaliśmy sobie kałamarnicę olbrzymią. — Jutro wieczorem planują duŜe spotkanie. Na dole, w domku myśliwskim. Rybacy, nurkowie, róŜni Ŝeglarze. Cała wyspa wrze. — Nie obchodzi mnie to... — Jak duŜe to jest? — DuŜe. — William! — Charlotte wstała zza stołu, podeszła i złapała Darlinga za rękę. — Obiecaj mi. — AleŜ Charlie! Nikt, poza totalnymi głupcami, nie ruszy na takiego potwora. — Jak na przykład Liam St. John. — Co przez to rozumiesz? — St. John powiedział przez radio, Ŝe ma zamiar to schwytać. Aby ocalić Bermudy. Mówi, Ŝe, jak to ujął, jego ludzie wiedzą, jak to zrobić. — Nader prawdopodobne. Skończy w brzuchu tej bestii. Baba z wozu! — przechylił się i pocałował Charlottę. Spojrzał na nią, a następnie na stos papierów na stole. — Co robicie, dziewczyny? Przejmujecie General Motors? — Nic takiego. — Charlotte oddała pocałunek. — Idź juŜ. — Ruszyła do stołu, zatrzymała się i oznajmiła. — Był telefon do ciebie. — Od kogo? Czego chciał? — Nie powiedzieli. Obcokrajowcy. Ten, z którym rozmawiałam, wydawał się Kanadyjczykiem. Chcieli tylko wiedzieć, czy moŜna cię zastać. — Po co? — zastanowił się Darling. — A... domyślam się juŜ. jeśli zadzwonią znowu, moŜesz im powiedzieć, Ŝe jeszcze dziesięć minut temu mogli mnie zastać. Niestety nagle przyszło mi do głowy, aby przejść na emeryturę.
19 No nie — pomyślał Darling wychodząc z sali. — Mówili, Ŝe to forum wyspiarzy, a to tak na prawdę popis premiera Salomona Tuckera. Właśnie uświadamia obywatelom, Ŝe interesuje się sprawą, a nie robi literalnie nic. Chodzi o to, Ŝe nic nie moŜe poradzić, ale premier nie miał odwagi przyznać się do tego otwarcie. Jak większość polityków wycofywał się aŜ do Świąt BoŜego Narodzenia, nie zastanawiając się nawet nad dymisją. KaŜdy gadał i proponował rozwiązania i zasady postępowania z potworem, o którym mało osób słyszało i którego nikt nie widział. JeŜeli całe zamieszanie ucichnie i wszystko wróci do normy stary Sally przypisze zasługę „działającej demokracji". Gdy zaś sprawy ulegną pogorszeniu, moŜe zwalić przynajmniej połowę winy na ludzi zaproszonych do uczestniczenia w spotkaniu, którzy nie zaproponowali Ŝadnych konstruktywnych rozwiązań. Odnosił zwycięstwo w kaŜdym przypadku. Darling zaczerpnął głęboko powietrza i zdecydował, Ŝe do domu pójdzie pieszo. Odległość była krótka — tylko kilka mil, a on potrzebował trochę ruchu po dwóch godzinach nasiadówki. Przewidywał, Ŝe spotkanie zajmie najmniej godzinę. Ludzie będą się wykłócać, jak sformułować oficjalne ostrzeŜenie. Było zbyt późno, by go to martwiło. Dzięki Liamowi St. Johnowi i jego wiecznie niezaspokojonej Ŝądzy osobistego rozgłosu, dzisiejsze przedpołudniówki umieściły nagłówki: BESTIA JEST 130
KAŁAMARNICĄ OLBRZYMIĄ. POTWIERDZA TO ST. JOHN. Do chwili rozpoczęcia spotkania wiadomość rozeszła się po całym świecie. Część ludzi wyraŜała nadzieję, Ŝe wszystko to nie wpłynie na rozpoczęte juŜ regaty z Newport na Bermudy. Mimo to wyspa i tak traciła juŜ część dochodu. Odwołano rezerwacje hoteli, dozorcy nie mieli czego pilnować, taksówkarze siedzieli bezczynnie, grając w karty na karoseriach samochodów. Nawet Darling stracił juŜ furę pieniędzy, tych których jeszcze ne zdąŜył zarobić. Ernest Chambers, nurek, który zaproponował Darlingowi poprowadzenie paru wycieczek podczas przerwy w regatach, w połowie spotkania poderwał się na równe nogi i wykrzyczał, Ŝe juŜ dwie trzecie jego wycieczek zostało odwołanych — co więc St. John, rząd zamierza co było zrobić do przewidzenia, w tej sprawie? czekał, aŜ sprawy przyjmą rozpaczliwy obrót. Gdy doszedł do wniosku, Ŝe właściwa chwila nadeszła, wstał z krzesła w rzędzie, gdzie siedzieli ministrowie. Po nieudanej próbie dodania sobie wzrostu — mierzył tylko pięć stóp i cztery cale — poprzez wzburzenie gęstych włosów słomianego koloru, poprosił o publiczne poparcie dla swej akcji. PoniewaŜ nikt nie wiedział na tyle duŜo o potworze, aby jednoznacznie ocenić plan St. Johna, powstała taka wrzawa, Ŝe Darling zdenerwował się, wstał i powiedział, co o tym myśli. W końcu to o nim mówiono, Ŝe złapał przynajmniej po jednym okazie wszystkiego, co Bóg umieścił w tych wodach. Darling powołał się na to, co czytał, i przedstawił swoją opinię. Jego zdaniem pojawienie się kałamarnicy olbrzymiej na tych wodach jest prawdopodobnie przypadkiem. PoniewaŜ na ogół nie Ŝywi się ona łodziami i ludźmi, być moŜe w końcu stąd odejdzie. Wyruszanie z wyprawą, aby ją złapać lub zabić, jest bezcelowe. Nikt, jego zdaniem, nie jest w stanie tego dokonać, pomimo ambitnego planu doktora St. Johna. Podsumowując — powiedział Darling — na razie zostawmy ją w spokoju i poczekajmy. St. John nazwał to podejście „marazmem i defetyzmem" co spowodowało kolejny wybuch jałowej dyskusji. Kiedy Darling wychodził, torując sobie łokciami drogę przez tłum stojących, usłyszał propozycję wydania formalnej odezwy do marynarzy. Ktoś inny zasugerował publikację w prasie, podkreślając, 131
Ŝe co roku więcej ludzi ginie od pszczelich Ŝądeł niŜ w paszczach wszystkich potworów morskich razem wziętych. Premier ogłosił natomiast utworzenie Komitetu do Zbadania MoŜliwości pod przewodnictwem doktora St. Johna. Darling szedł drogą do Somerset i zastanawiał się, co robić. W przypadku tych ludzi częścią ich problemu było Ŝycie w obecnych czasach. W przeszłości pojawienie się czegoś w stylu Archteuthis nie budziłoby Ŝadnych wątpliwości. To, co niewyjaśnione i nieuniknione było kiedyś częścią Ŝycia i ludzie wiedzieli, jak z tym Ŝyć. Teraz niestety jest inaczej. Ludzie są zepsuci. Nie umieją zaakceptować sytuacji wymagających cierpliwości, w których trudno o proste rozwiązania. Gdy doszedł do zwęŜenia drogi, wzmocnionej z obu stron wapiennymi ścianami, jakiś samochód zaczął zbliŜać się z tyłu do niego. Wszedł na chodnik i przycisnął się plecami do ściany, aby samochód mógł go minąć, ale ten przejeŜdŜając obok niego, zwolnił i zatrzymał się. I co teraz? — pomyślał. Spojrzał na maskę samochodu i znaczek BMW. Ktoś bogaty... i głupi. W kraju z ograniczeniem prędkości do dwudziestu mil na godzinę BMW nie było środkiem transportu tylko rodzajem trofeum. Od strony pasaŜera wysiadł jakiś człowiek i cofnął się do Darlinga. — Kapitan Darling? — zapytał. Darling zauwaŜył tweedową kurtkę, brązowe spodnie i spacerowe buty z niskimi cholewkami, ale nie widział twarzy męŜczyzny — Czy ja pana znam? — zapytał. — Nazywam się doktor Herbert Talley, kapitanie. Talley — pomyślał Darling. — Talley. W tym nazwisku było coś znajomego, ale nie mógł tego sprecyzować. — Malak... od kałamarnic, kapitanie. Doktor od kałamarnic, moŜna by powiedzieć. — Nie musi się pan tak wysilać. Znam termin „malakologia”. — Oczywiście, przepraszam. Czy moŜemy podwieźć pana do domu? — Z przyjemnością pójdę pieszo — odparł Darling i zaczął obchodzić samochód. Nagle coś sobie przypomniał i zatrzymał się: Talley. Doktor Talley. Pan napisał ksiąŜkę „Ostatni smok" prawda? Talley uśmiechnął się. 132
— Tak, napisałem. — Dobra ksiąŜka. DuŜo w niej faktów, albo przynajmniej wziąłem je za fakty. — Dziękuję. Hm... Kapitanie... Chcielibyśmy z panem porozmawiać. Czy mógłby pan nam poświęcić parę minut? — Porozmawiać o czym? — O Architeuthis. W podświadomości Darlinga odezwał się dzwonek alarmowy — to musi być człowiek, który do niego dzwonił. Charlotte wspomniała, Ŝe mówił jak Kanadyjczyk, a wymowa głoski „o" jednoznacznie zdradzała tego człowieka. — Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. — Wobec tego moŜe mógłby nas pan wysłuchać, przez chwilę... napije się pan? — Kto jest tym „my"? Talley pokazał samochód. — Pan Osborn Manning. Gdy Darling nadal się nie odzywał, sprawiał wraŜenie, Ŝe nie słucha, co tamten do niego mówił, Talley dodał: — Manning, ojciec tych... — Ach tak... Przepraszam. — My... on... bardzo zaleŜy mu na tej rozmowie. Darling zawahał się, Ŝałując, Ŝe nie ma z nim Charlotte. Nie był dobry w konwersacjach z moŜnymi tego świata. Z drugiej strony nie chciał być niegrzeczny w stosunku do człowieka, który właśnie stracił dzieci. Co czułby, gdyby coś poŜarło Dane... Nie mógł sobie tego wyobrazić i nawet nie próbował. — Nie widzę przeszkód — powiedział w końcu. — Dobrze — ucieszył się Talley i przytrzymał drzwi samochodu. — Tu niedaleko jest przyjemny hotel. Darling pokręcił głową. — Niech pan przejedzie sto jardów i zatrzyma się pod tablicą z napisem „U Shilleya". Tam się spotkamy. — Podwieziemy pana. — Pójdę pieszo. — Darling obszedł samochód. — Ale... — U Shilleya — powtórzył Darling i ruszył przed siebie. U Shilleya była kiedyś jednopompowa stacja benzynowa, 133
a potem kolejno dyskoteka i wypoŜyczalnia kaset wideo. Obecnie zmieniła się w małą restaurację i stała się własnością emerytowanego łowcy rekinów. Widniała na niej reklama: DOM SŁYNNY Z BERMUDZKICH NALEŚNIKÓW ZE ŚLIMAKAMI. Było to przedmiotem lokalnych Ŝartów. Ślimaki bermudzkie zostały wytrzebione przed laty. Jeśli naprawdę ktoś nalegał, aby coś zjeść, Shilley serwował mu specjalność kuchni — nazywał to smaŜoną rybą. Głównie zarabiał na sprzedaŜy taniego alkoholu. Na parkingu nadal stałaDarling część starej nie mógł pompy pozwolić, benzynowej, aby zaprosili pomalowana go do hotelu na czerwono. — chociaŜ nie miał nic przeciwko hotelom. Czuliby się tam świetnie, a on właśnie tego chciał uniknąć. Powinni się szybko zaprawić, a rozmowa ma być krótka i rzeczowa. Gdy skręcał na parking, zauwaŜył BMW stojące między dwiema cięŜarówkami. Wszedł do ,,Shilleya" i stał przez chwilę, by przyzwyczaić wzrok do panujących tam ciemności. Poczuł zapach stęchłego piwa i dym papierosowego oraz korzenno-słodką woń marihuany. Z tuzin męŜczyzn tłoczył się przy stole do gry. Krzyczeli i robili zakłady. Paru innych dyskutowało przy staromodnym bilardzie. To byli awanturnicy, ludzie, którym niewiele potrzeba do bójki. Wszyscy byli czarni. Niedaleko drzwi stało kilka pustych stolików, ale Talley i Manning stali w kącie, sprawiali wraŜenie jakby wysłanych tam za karę przez Ogromny nauczyciela. facet, ciemny jak Haitańczyk, a szeroki jak bramkarz, zsunął się ze stołka barowego i poczłapał do Darlinga. — Whip... — zaczął. — Shilly... — Oni są z tobą? — kiwnął głową w stronę kąta. — Tak. — W porządku. — Shilley poszedł cięŜko do kąta i skrzywił twarz w uśmiechu. — Panowie — powiedział. — Usiądźcie, proszę. Przyciągnął krzesło do najbliŜszego stołu i podsunął je Manningowi. — Czego panowie sobie Ŝyczą? — zapytał Shilley, kiedy usiedli. — Proszę „Stoliczną" z... — zaczął Manning. — Rumem albo piwem. — Przygotuj trzy wódki z rumem i piwem imbirowym, Shilly zadecydował Darling. 134
— JuŜ się robi — odparł Shilley i wrócił za barek. Darling zerknął na Osborna Manninga, pomyślał, Ŝe przekroczył pięćdziesiątkę. Wygląd miał nienaganny — lśniące paznokcie, doskonale przycięte włosy. Wydawało się, Ŝe jego niebieski garnitur był prasowany w czasie, gdy Osborn czekał na krzesło. Biała wykrochmalona koszula nie miała najmniejszej plamki, a niebieski jedwabny krawat był przypięty złotą szpilką. Przede wszystkim Darling nie mógł oderwać wzroku od oczu Manninga. W dawnych, lepszych czasach mogły wydawać się jedynie głęboko osadzone — czoło ostro kończyło się nad wałem brwiowym, a brwi były ciemne i gęste. Teraz oczodoły wyglądały jak dwa mroczne tunele, jakby oczy same zniknęły. MoŜe tu jest tylko tak ciemno — pomyślał. — A moŜe to rozpacz tak zmienia człowieka? Manning zauwaŜył, Ŝe Darling wpatruje się w niego. — Dziękuję, Ŝe pan przyszedł — odezwał się. Darling skinął głową i spróbował powiedzieć coś uprzejmego, ale nie wymyślił nic lepszego niŜ: — To drobiazg. — Czy mieszka pan gdzieś obok? — zapytał Talley, aby nawiązać rozmowę. — Dość blisko. — Skinął głową w stronę północnej ściany. — Za Zatoką Mangrową. Shilley przyniósł drinki. Talley pociągnął łyka i stwierdził: — Wspaniałe. — Darling obserwował reakcję Manninga. Skrzywił się, ale opanował grymas. Ustom przyzwyczajonym do whisky z lodem — pomyślał Darling — rum i piwo imbirowe muszą smakować jak anchois z masłem orzechowym. Zapadła męcząca cisza, jakby Talley i Manning nie wiedzieli, od czego zacząć. Darling zdawał sobie sprawę, czego od niego chcą. Walczył ze sobą, opierając się pokusie powiedzenia im, Ŝeby przystąpili do sedna sprawy. Nie chciał jednak, by odnieśli wraŜenie, Ŝe mu się śpieszy. ZdąŜył juŜ w Ŝyciu zarobić dość duŜo forsy dzięki trzymaniu gęby na kłódkę i słuchaniu. Przynajmniej zawsze się czegoś nauczy. Manning sztywno siedział w zapiętej marynarce. Ręce złoŜył przed sobą na blacie i wpatrywał się w światło świecy na stole. PrzecieŜ nie stracę na uprzejmości — pomyślał Darling. — Przykro mi z powodu pańskich dzieci. 135
— Tak — powiedział po prostu Manning. — Nie mogę sobie tego wyobrazić... mam córkę... to musi być.... — Nie wiedział, co jeszcze dodać, więc po prostu zamknął się. Manning oderwał wzrok od świecy i podniósł głowę. Oczy nadal kryły się w dwóch jamach. — Tak, nie moŜe pan, kapitanie. Nie moŜe pan tego sobie wyobrazić. Dopiero kiedy to samo przytrafi się panu, dopiero wtedy będzie pan mógł. — Manning przechylił się na krześle. — Wie pan kiedy ostatnio czułem się podobnie? Kiedy szli do college'u. Wtedy to pierwszy raz moim dzieciom groziło coś, od czego nie mogłem ich uchronić. Ich Ŝycie i przyszłość znalazły się w obcych rękach, nad którymi nie panowałem. Nigdy nie czułem się tak sfrustrowany. Pewnego dnia przekonałem się, Ŝe przestaję widzieć na jedno oko. Poszedłem do lekarza, poddałem się wszelkim moŜliwym badaniom — wszystko było w porządku. A przecieŜ traciłem wzrok w jednym oku! Grałem kiedyś w squasha z moim przyjacielem i powiedziałem mu o tym — myślę, Ŝe chciałem usprawiedliwić sromotną przegraną. Odpowiedział, Ŝe kiedy jego dzieciaki szły do college'u, zrobił się mu wrzód na Ŝołądku. U mnie zaś wystąpiła ślepota na tle histerycznym. Jak tylko zostali przyjęci do szkoły wszystko przeszło jak ręką odjął. Przysiągłem sobie wtedy, Ŝe nic takiego juŜ się nie powtórzy. — Zacisnął ręce i potrząsnął głową. Chce pan wiedzieć jakie to uczucie? Czuję się, jakbym nie Ŝył. Talley wypił jeszcze trochę wódki i powiedział: — Kapitanie Darling, podobała się nam pana wypowiedź na spotkaniu. — Byliście tam? Dlaczego? — Byliśmy z tyłu. Chcieliśmy zobaczyć, jakie są reakcje ludzi na to wszystko. — To proste — odparł Darling. — Są śmiertelnie przeraŜeni. O krok od paniki. Widzą, Ŝe ich światu grozi coś, czego nawet zrozumieć nie mogą, a co dopiero zwalczyć. — Ale pan nie naleŜy do... przeraŜonych. — Słyszał pan, co tam powiedziałem. To jest bardziej odraŜające i większe od czegokolwiek na tym świecie. Jeśli zostawimy to w spokoju, to i ono nas zostawi. —Pomyślał o dzieciach Manninga i dodał: — Tak się przewaŜnie dzieje. — Ten doktor, St. John... jest głupcem. 136
— MoŜna to tak określić. — Ale w jednym punkcie nie zgadzam się z panem. To, co wydarzyło się tutaj, to nie był wypadek. — Więc co? Darling spostrzegł, Ŝe Talley patrzy porozumiewawczo na Manninga. — Niech mi pan powie, kapitanie, co pan wie o Architeuthis? — Czytałem to, co sam pan napisał, i parę innych rzeczy. Niezbyt duŜo. — I co pan o tym myśli? Darling zastanowił się. — Kiedy słyszę rozmowy o potworach, myślę o „Szczękach". Ludzie zapomnieli, Ŝe „Szczęki" to fikcja. Gdy tylko film wszedł na ekrany, kaŜdy kapitan stąd do Long Island i południowej Australii zaczął snuć opowiadania o trzydziesto-, czterdziesto- i pięćdziesięciostopowych białych rekinach. Mam taką zasadę — jeśli ktoś mówi mi o okazie wielkości przyczepy cięŜarówki, od razu odcinam jedną trzecią — Rozsądnie albo połowę. — stwierdził Talley. — Bardzo rozsądnie, ale... — Ale — przerwał Darling — w przypadku opowieści o bestii nie naleŜy odcinać niczego. Najlepiej jest pomnoŜyć to przez dwa. — Właśnie! — krzyknął Talley. Kiedy nachylał się ku Darlingowi, oczy mu błyszczały, był zadowolony, Ŝe znalazł bratnią duszę. — Mówiłem panu, jestem malakologiem, ale w mojej specjalności takŜe naleŜy posługiwać się technologią... Kałamarnice, a w szczególności Architeuthis... śycie spędziłem na ich badaniu. UŜywałem komputerów, robiłem wykresy, poddawałem szczegółowej analizie ich tkanki, wąchałem je, smakowałem. — Próbował pan? I jaki mają smak? — Amoniaku. — Widział pan kiedyś Ŝywy okaz? — Nie. A pan? — Nigdy — powiedział Darling — i chciałbym, aby tak pozostało. — Im dłuŜej studiowałem problem, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak mało wiemy na temat kałamarnic olbrzymich. Nikt nie wie, jakie osiągają rozmiary, jak długo Ŝyją albo dlaczego czasami osiadają na mieliznach i umierają... a nawet nie umiemy określić, ile gatunków istnieje. Jedni mówią, Ŝe trzy, inni, Ŝe dziewiętnaście. 137
Klasyczny przykład ilustrujący genialne powiedzenie Sokratesa „wiem. Ŝe nic nie wiem". Pan rozumie, im dłuŜej nad tym pracuję, tym więcej stawiam znaków zapytania. —Talley przerwał, wyglądał na zakłopotanego. — Przepraszam. Dałem się ponieść. Będę się streszczał. — Mów — odezwał Manning. —Kapitan Darling musi wiedzieć. — Mam teorię — zaczął Talley — równie dobrą jak inne, moŜe nawet lepszą. Do połowy ubiegłego wieku nikt tak naprawdę nie wierzył w istnienie Architeuthis albo innej kałamarnicy olbrzymiej. Doniesienia o paru przypadkach ich obecności zostały odrzucone i określone jako wyobraŜenia obłąkanych Ŝeglarzy. Nagle w 1870 zanotowano wzrost doniesień o ich występowaniu. Zaobserwowano takŜe przypadki osadzania się kałamarnic na mieliznach lub nawet ataki na jachty... — Czytałem o tym — zauwaŜył Darling. — Krótko mówiąc, było tyle ofiar, Ŝe ludzie po raz pierwszy w to uwierzyli. Potem wszystko znowu ucichło, do roku 1900. Wtedy to z nieznanych przyczyn znów częściej widziano je na mieliznach. Zastanawiałem się, czy istnieje jakaś prawidłowość. Zebrałem doniesienia o kaŜdym przypadku pojawienia się lub osadzenia na mieliźnie. Wprowadziłem te dane do komputera, razem z danymi dotyczącymi większych zmian pogodowych, prądów morskich i tak dalej. Zaprogramowałem komputer tak, aby znalazł jakąś prawidłowość i jej wyjaśnienie. Komputer odpowiedział, Ŝe częstotliwość pojawiania się kałamarnic i ich wchodzenia na mieliznę pokrywa się z cyklicznymi wahaniami Prądu Labradorskiego — ogromnego leja zimnej wody podmywającej całe wybrzeŜe atlantyckie. Przez dłuŜszą część tego cyklu Architeuthis nie jest zauwaŜalna ani Ŝywa, ani martwa. Bestia ukazuje się przez pierwsze kilka lat zmiany temperatury wody, rodzaju poŜywienia i tak — dalej. Jak długie są te cykle? — zapytał Darling — Trzydzieści lat. — A ostatni raz zaczęło się... — znał odpowiedź, zanim dokończył zdanie. — W 1960 do 1962. — Rozumiem. — Tak — ciągnął Talley. — Rozumie pan. Ona jest tutaj, bo przyszedł jej czas. — Talley przechylił się do przodu, opierając ręce o stół. — Lecz prawda jest taka — mogę panu podać fakty oraz je 138
udokumentować, ale nie mogę powiedzieć, dlaczego tak jest. Jedni uwaŜają, Ŝe Architeuthis wpada w pułapkę ciepłych prądów morskich, dusi się z braku tlenu i zdycha na brzegu. Inni z kolei mówią, Ŝe to zimne wody ją wykańczają, powiedzmy, poniŜej dziesięciu stopni. Nikt nie wie na pewno. Ten człowiek — pomyślał Darling zakochał się w kałamarnicach. — Doktorze, to wszystko bardzo ciekawe, ale ani trochę nie wyjaśnia, dlaczego bestie nagle poŜerają ludzi. — AleŜ właśnie wyjaśnia! — krzyknął Talley i jeszcze mocniej się nachylił. — Architeuthis jest nazywana przypadkowym zjadaczem. śywi się „przypadkiem", tym co jest w jej zasięgu. Zajrzałem kiedyś do jej Ŝołądka — były tam rekiny, płaszczki, większe ryby. Nie jest wybredna, zjada wszystko. ZałóŜmy, Ŝe prądy okresowe pognają ją z głębokości dwudziestu trzech tysięcy stóp, na której zazwyczaj przebywa, do góry. Powiedzmy, Ŝe przekona się o braku źródła codziennego poŜywienia. Pan to zna, kapitanie. Z tego, co wiem, na Bermudach wytrzebiono juŜ prawie wszystko. Powiedzmy, ze znajdzie Rozległ do sięjedzenia suchy trzask, jedynie... brzmiący jak wystrzał z armaty i coś śmignęło koło twarzy Darlinga. Osborn Manning tak mocno ścisnął plastikową łyŜeczkę do mieszania drinków, Ŝe pękła. — Przepraszam — powiedział. — Nie — odparł Talley — to ja przepraszam. — Doktorze — zaczął Darling po chwili przerwy — o jednej rzeczy pan nie wspomniał. Mówię o pierwszej zasadzie w przyrodzie — równowadze. Kiedy zaczyna być za duŜo krów morskich, pojawiają się białe rekiny i utrzymują ich liczbę na odpowiednim poziomie. Gdy zaczyna być zbyt duŜo ludzi, odŜywa jakaś plaga, na przykład zaraza. Moim zdaniem obecność tego stworzenia świadczy o tym, Ŝe z naturą coś się złego dzieje. Dlaczego? — Mam swoją teorię i na ten temat. Z naturą wszystko jest w porządku, to ludzie zaburzyli w niej równowagę. Istnieje tylko jedno zwierzę polujące na Architeuthis — kaszalot. Ludzie niszczą kaszaloty, praktycznie juŜ wyginęły. Zapewne coraz więcej kałamarnic olbrzymich przeŜywa i teraz zaczynają się ujawniać. Tutaj. — Myśli pan, Ŝe jest więcej niŜ jedna? 139
— Nie wiem. Zakładam, Ŝe nie, poniewaŜ nie ma tu aŜ tyle Ŝywności. Ale mogę się mylić. W umyśle Darlinga aŜ roiło się od pytań oraz licznych teorii, które próbował łączyć w całość. Nagle uświadomił sobie, Ŝe juŜ połknął przynętę. Zmusił się do wycofania, by nie wpaść w pułapkę Talleya. Spojrzał ostentacyjnie na zegarek i odsunął krzesło od stołu. — Późno juŜ, a ja wcześnie wstaję. — Kapitanie — zaczął Talley — chodzi o to, Ŝe to zwierzę ma być złapane. Darling pokręcił głową. — Nigdy nikt tego nie zrobił. — To prawda, nie złapano Ŝywej Architeuthis. — Dlaczego więc sądzi pan, Ŝe pan moŜe? — Wiem, Ŝe moŜemy razem. — Na Boga, a dlaczego pan chce? — Dlaczego? A dlaczego nie? Jest rzadkim okazem. Jest... — Kapitanie Darling — wtrącił się Manning. — To stworzenie... ta bestia... zabiła moje dzieci. Zniszczyła moje Ŝycic, nasze Ŝycie. Moja Ŝona trafiła na oddział psychiatryczny, po tym jak próbowała... — Panie Manning — rzekł Darling — ta bestia to tylko zwierze — To stworzenie czuje. Doktor Talley tak powiedział... i wierzę Ŝe ono zna gniew, zna zemstę. Ja teŜ. Niech mi pan wierzy. Ja teŜ. — A jednak to zwierzę. Nie moŜe pan mścić się na zwierzęciu — Mogę. — Ale po co? Co pan osiągnie... — To jest coś, co mogę zrobić. Chce pan, Ŝebym siedział z załoŜonymi rękami, oskarŜał los i mówił: takie jest Ŝycie? Nie! Zabiję tę bestię. — Nie zabije pan. Jedyne, co pan osiągnie... — Kapitanie, to jest moŜliwe. MoŜna ją złapać — odezwał się Talley. — Jeśli pan tak twierdzi, doktorze... Ale niech mnie pan do tego nie miesza. — Ile pan bierze za jeden dzień morskiej wycieczki? — Ja nie... — Ile? 140
No proszę — pomyślał Darling. — Nie powinienem tutaj przychodzić. — Tysiąc dolarów. — Dam panu pięć tysięcy za dzień plus pokrycie wydatków. Darling nie odpowiadał. — To nie tylko kwestia osobista, kapitanie. To zwierzę musi być złapane — dodał Talley. — Dlaczego? Dlaczego me pozwolić mu po prostu odejść? — PoniewaŜ mylił się pan co do jednej sprawy, wtedy na spotkaniu. Ona nie przestanie. Będzie nadal mordować. — Pięć minut temu to była teoria. Teraz to juŜ fakt? — Prawdopodobieństwo — uznał Talley. — Jeśli znalazła źródło poŜywienia, dlaczego ma iść gdzie indziej? A nie wierzę, Ŝe istnieje tu stworzenie, które mogłoby ją powstrzymać. — Ja teŜ nie mogę. Weźcie kogoś innego. — Nie ma nikogo innego, prócz tego fajtłapy, St. Johna — powiedział Manning. — ...z jego mistrzowskim planem — wpadł mu w słowo Talley. — Czy ten facet naprawdę myśli, Ŝe unieszkodliwi Archteuthis za pomocą środków wybuchowych? To śmieszne... Igra z ogniem! Darling wzruszył ramionami. — Umieści w ten sposób swoje nazwisko w nagłówkach gazet. Panie Manning, ma pan mnóstwo pieniędzy, moŜe pan wynająć dobrych ekspertów. Sprowadzić statek. — Niech pan nie myśli, Ŝe nie próbowałem. Sądzi pan, Ŝe ja chcę pracować z panem... z miejscowymi? Znam wyspiarzy, kapitanie, znam Bermudczyków. — Manning oparł się łokciami o stół i nachylił do Darlinga. Mówił cicho, ale z taką ekspresją, Ŝe Sprawiało to wraŜenie krzyku: — Od wielu lat mam tu dom. Wiem wszystko o małych wyspach i małych umysłach; wiem, Ŝe chodzicie jak pawie i krzyczycie o swej niezaleŜności. Wiem, co myślicie o obcokrajowcach. Według waszej opinii jestem jedynie następnym bogatym Talleyjankeskim wyglądałsukinsynem. na dotkniętego. Darling odchylił się i uśmiechnął: — Umie pan mówić! — Zmęczony jestem tym wszystkim, kapitanie. Sprawa przedstawia się następująco: gdybym mógł wynająć łódź, to na wybrzeŜu 141
są ludzie, którzy aŜ palą się, by mi pomóc. Jednak wasz głupi rząd ma tyle zasad, reguł, zezwoleń i licencji, opłat i podatków, Ŝe przejście przez to zajęłoby miesiące. Dlatego muszę korzystać z pomocy tubylców — to znaczy z pańskiej pomocy. Pan jest najlepszy. Z tego co widzę, istnieje tylko jeden problem — pieniądze. Jeszcze nie usłyszałem Ŝadnej rozsądnej sumy. Niech ją pan powie. Niech mi pan zdradzi swoją cenę. Darling przez chwilę przyglądał się mu. — Powiem panu, jak ja to widzę, panie Manning. Jest pan bogaty i jest pan jankesem, ale nie mam panu tego za złe. Pańskie myślenie natomiast ośmiesza pana. Myśli pan, Ŝe forsa odda panu dzieci, Ŝe sprawi to zabicie bestii. Tak się nie stanie. Nie kupi pan sobie spokoju. — Muszę spróbować, kapitanie. — Dobrze — odpowiedział Darling. — WyłoŜył pan swoje karty; oto moje: w swoją łódź zainwestowałem dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów i bez dwóch zdań — mogę zrobić uŜytek z pańskich pieniędzy. To jednak nie wszystko. Druga cenna rzecz, jaką posiadam, wypełnia to ubranie i jeśli ją stracę, wartość mojej osoby spadnie do zera. — Wstał. — Dlatego dziękuję, ale nie. — Ukłonił się Talleyowi i wyszedł. — Niech pan jeszcze o tym pomyśli, kapitanie! — krzyknął za nim Manning.
Po wyjściu Darlinga Talley dopił drinka i westchnął: — Muszę stwierdzić, Ŝe był pan... — Niech mi pan nie mówi, jak załatwia się sprawy — przerwał Manning. — Wdzięk osobisty nic tu nie da. MoŜemy się wzajemnie nie lubić, ale rozumiemy się. — Skinął na Shilleya, by przyniósł rachunek. Talley był wściekły. To niemoŜliwe. Wszystko szło tak dobrze. Miał czek in blanco od Manninga. Ich obsesje nakładały się na siebie, posiadali wspólny cel. Mógł kupić wszystko, czego potrzebował i zrobił to, kupił najnowszy i najbardziej wyrafinowany sprzęt. A co najwaŜniejsze — miał plan. Teraz zaś ostatnia rzecz, której potrzebował, ten ostatni tryb w pracowicie obmyślanej maszynie — był nieosiągalny. 142
Musi ukryć zniechęcenie przed Manningiem, w obawie, Ŝe moŜe się mu udzielić. Gdy Manning uniewaŜni czek, trzydzieści lat jego pracy, nadziei, snów pryśnie jak bańka mydlana. Dopiero na parkingu zaczęli znowu rozmawiać. — Co wiemy o Darlingu? — zapytał Manning. — Ma dobrą reputację. Najlepszy w okolicy. — Nie... tak prywatnie. — Nic. — Niech pan nadstawia uszu, patrzy, stara się czegoś dowiedzieć. Nie istnieje człowiek, który nie ma wrogów. Niech pan znajdzie takiego, obsypie go pieniędzmi, powie mu, Ŝe chce pan wiedzieć wszystko. Chcę znać skandale, plotki, kłamstwa, pogłoski. Niech pan zacznie od rybaków. To mała społeczność, cierpi na brak pracy i brak pieniędzy. Nie istnieje dla nich Ŝadna świętość, własną matkę by sprzedali za garść soczewicy. — Chce pan zniszczyć tego człowieka? Dlaczego? — Nie. Chcę tylko, aby był posłuszny. Osiągnę to w chwili, gdy będę wiedział to wszystko, o czym na razie nie wiem. Stara prawda, Talley — wiedza to potęga. Pójdę do miasta przed południem, opłacę paru facetów, porozmawiam z ludźmi. — O czym? — O słabościach... długach. Inna stara prawda głosi, Ŝe kaŜdy człowiek ma swoją cenę. Jedyne, co trzeba zrobić, to dowiedzieć się, jaka to cena. Wtedy będzie nasz.
Darling wrócił do domu. Charlotte czekała w kuchni. Kiedy skończył opowiadać o przebiegu wieczoru, pocałowała go. — Jestem z ciebie dumna — powiedziała. — Pięć tysięcy za dzień. — Darling pokręcił głową. — Mógłbym pracować dziesięć dni, moŜe dłuŜej. — Tak, ale wtedy... Darling objął ją. — Musiałabyś wyprawić mi pogrzeb. Charlotte nie uśmiechnęła się. Popatrzyła na niego. — Pamiętaj o swej obietnicy, William. Nie zadawaj się z ludźmi, którzy nie mają nic do stracenia.
20 Koło sterowe było ogromne. Do opanowania go potrzebowała obu rąk i duŜej koncentracji. Wykonane zostało z stali nierdzewnej o średnicy czterech stóp. Gdy się z nim zmagała, miała wraŜenie, Ŝe Ŝyje własnym Ŝyciem, Ŝe chce wyskoczyć jej z rąk i sprawić odpadnięcie łodzi od linii wiatru. Jedyną na to radą było pokazanie kto tu rządzi i zmuszenie go do odpowiedniego zachowania. Katherine starała się, aby nie popełnić Ŝadnego błędu, Nie mogła tego zrobić po trzech dniach oczekiwania na swoją kolejkę. Wysłuchiwała cierpliwie gadania ojca, Timmiego, Davida i innych na temat trudności sterowania jachtem płynącym kursem z basztagu. Pouczali ją, Ŝe jest to wyczerpujące, więc powinna poczekać, aŜ wiatr osłabnie i warunki będą sprzyjające... nie, nie, nie. Siedziała wyprostowana. Kolanem oparła się o podstawę koła. Ściskała je tak mocno, Ŝe aŜ poczuła skurcz w palcach. Bolały ją mięśnie ramion i wiedziała, Ŝe zaraz poczuje równieŜ kłucie. Timmy połoŜył się na poduszkach obok niej. David i Peter leŜeli na pokładzie, smaŜąc się na słońcu. Na halsie półwiatrem nie mieli nic do roboty, czekali, aŜ przyjdzie czas ich wachty. — Odpocznij trochę — poradził Timmy. — Dlaczego? — A jak myślisz? Jeeezu, lik grotu wpadł w łopot... — Timmy wskazał na szczyt grota. Popatrzyła do góry, z ukosa — blask białego Ŝagla na błękitnym niebie raził jej oczy. Timmy miał rację. To ją rozzłościło, sama 144
mogła to zauwaŜyć. Lik jednak był tak mały, tak niewaŜny, nie mogła uwierzyć, aby to robiło jakąś większą róŜnicę. Naparła na koło i obracała je w prawo, póki nie zobaczyła, Ŝe krawędź grota przestaje drŜeć. Łódź przechyliła się na prawą burtę, musiała mocniej zaprzeć się nogami. — Wystarczy — rzekł Timmy. — Dzięki Bogu. Dobrze, Ŝe to zauwaŜyłeś. Teraz na pewno wygramy. — Hej, Kathy...! To regaty. — Jakbym nie wiedziała. W zasięgu wzroku nie było innej łodzi. Ile zaczęło te regaty? Pięćdziesiąt? Sto? Nie miała pojęcia. Start wyglądał, jakby wybuchł granat. Łodzie pływały zygzakiem w tył i do przodu, ludzie krzyczeli aa siebie i ryczały tuby. W miarę upływu godzin wydawało się, Ŝe liczba łodzi maleje. Coraz mniej płynęło ich obok czy w zasięgu wzroku. Sprawiało to wraŜenie, jakby morze pochłaniało je jedną po drugiej. Zdawała sobie sprawę, Ŝe to nie klęska czy tragedia, ale plany kapitanów. KaŜdy z nich postępował według własnej strategii, wyruszał własnym halsem, uŜywał komputerów, korzystał z bogatego doświadczenia oraz magii. Wszystko to wzięte do kupy miało pomóc w odkryciu doskonałej kombinacji wiatrów, pływów i prądu morskiego, pozwalając im płynąć z maksymalną prędkością. Do tej pory nie płynęła samotnie. Łódź miała pięćdziesiąt pięć stóp długości i widziana z dołu wydawała się wielka jak dom, ale tutaj, pośród fal, bezkresnego horyzontu i całkowicie pustego nieba była mała jak pchła na dywanie. Ojciec wystawił głowę przez otwór włazu. — Jak leci, Bułeczko? Błagała, Ŝeby nazywał ją Katherine, przynajmniej na czas podróŜy, albo Kathy, byle nie Bułeczką. — Dobrze, tato. — Jak ona sobie radzi, Tim? Bądź dobry — modliła się. — Nie bądź takim typowym, podłym bratem. — Całkiem dobrze... Dziękuję ci... — ...tylko trochę czasami jest roztargniona. Podlec! 145
— Złapaliśmy na radarze Bermudy. W odległości pięćdziesięciu pięciu mil. — Wspaniale! — krzyknęła Katherine mając nadzieję, Ŝe tak właśnie powinna zareagować. — A pewnie, pewnie. To oznacza, Ŝe będziemy krąŜyć przez całą noc wzdłuŜ brzegów i przy odrobinie szczęścia trafimy na kanał krótko po świcie. Nie będziemy ryzykować w ciemnościach — O BoŜe, nie — powiedział Tim. — Pamiętasz w zeszłym roku. — Lepiej mi nie przypominaj. Oczywiście — pomyślała Katherine. Zeszły rok. Kiedy mnie nie było. Zawsze dzieje się coś ciekawego, kiedy mnie nie ma. Ojciec juŜ wchodził przez właz z powrotem, kiedy zatrzymał się i powiedział: — Śmieszne... Radio Zatoka Bermudzka nadaje odezwę do marynarzy o jakimś zwierzęciu atakującym łodzie. — Wieloryb? — zapytała Katherine. — MoŜe jest chory... — Nie wiem, ale myślę, Ŝe chcą oŜywić ruch turystyczny. Myślę, Ŝe to oklepany motyw Trójkąta Bermudzkiego. Tak czy siak, nie ma co ryzykować. Zakładajcie linę bezpieczeństwa, gdy tylko wychodzicie na pokład. — Ale nawet fal nie ma. — Wiem, Bułeczko, lepiej się najpierw zabezpieczać, niŜ później Ŝałować. — Uśmiechnął się. — Obiecałem twojej mamie, Ŝe będę szczególnie uwaŜał na ciebie. — Skinął na Timmiego i wycofał się do kabiny. Tim usiadł, sięgnął po kapok Katherine, odwiązał awaryjną linę ratunkową i przełoŜył ją przez stalowy pierścień na podstawie koła sterowego. — A ty? — zapytała. —Ty nawet nie nosisz kamizelki ratunkowej. — JuŜ trzy razy płynąłem w tych regatach. Wydaje mi się, Ŝe wiem, jak chodzić po jachcie. — Ja teŜ! — Kłóć się z ojcem, nie ze mną. Ja tylko wypełniam rozkazy. Tim uśmiechnął się do niej i połoŜył się na poduszkach. Zgięła palce, aby zlikwidować kurcze i przesunęła cięŜar ciała rozluźniając napięcie ramion i barków. Nie miała przy sobie zegarka i nie wiedziała, jak długo jeszcze musi zmagać się z tym głupim kołem. Miała nadzieję, Ŝe juŜ nie długo, bo w przeciwnym 146
razie będzie zmuszona prosić Tima, by przejął ster. Wiedziała, Ŝe wtedy powie coś, co ją zniszczy — nic specjalnie podłego, ot jakąś głupią, lekcewaŜącą uwagę. Nie poddawała się łatwo. Błagała, Ŝeby zabrali ją na te regaty i była gotowa robić wszystko, co do niej naleŜy, łącznie ze staniem na wachtach. Wiedziała, Ŝe bracia byli przeciwni zabieraniu jej ze sobą. Gdyby matka nie posadziła ojca i nie porozmawiała z nim szczerze i powaŜnie o uczciwości i równości oraz całej reszcie, siedziałaby teraz w Far Hills ucząc tenisa dziesięciolatków. Powinna udowodnić sobie i mamie, Ŝe moŜna na nią liczyć, Ŝe nie jest tylko zawalidrogą. Z drugiej jednak strony nie mogła się doczekać końca pierwszej części regat. Przypłyną na Bermudy i spędzi kilka dni leŜąc na plaŜy i objeŜdŜając wyspę na motocyklu. Ojciec i inni będą rozprawiali o Ŝeglowaniu przy drinkach w Yacht Clubie — nie, w „Dinghy* Club", tak go bowiem nazwali. Cudownie. Wtedy będzie mogła polecieć do domu, tak zostało uzgodnione. Dzięki Bogu. Nie umiała zgłębiać tajemnic Ŝeglowania na jachtach morskich, choć udawała entuzjazm i robiła, co mogła, by opanować tak trudne terminy jak „półgrumot" czy „baksztag". Lubiła Ŝeglować w ciągu dnia wzdłuŜ brzegów na małych jachtach. Cudownie było spędzić parę godzin na wodzie, ścigając się z przyjaciółmi, dokazując, czasem nawet przewracając się. Po skończonej zabawie chciała jednak iść do domu, wziąć gorący prysznic, dobrze zjeść i dobrze się wyspać. Regaty były dla niej maratonem nudy, niewygody i zmęczenia. Nie spali dłuŜej niŜ pięć, sześć godzin na dobę, nikt się nie kąpał. Raz próbowała wziąć prysznic, ale dwukrotnie upadła, więc zrezygnowała z niego na rzecz mycia gąbką wszystkich miejsc, które mogła dosięgnąć. Wszystko było w dotyku wilgotne, śmierdziało solą i pleśnią. Całe podpokładzie cuchnęło jak stary, mokry trampek, aby skorzystać z toalety trzeba było wiedzy inŜyniera. Obydwa klozety przynajmniej raz dziennie się zatykały, a winą niezmiennie obciąŜano Katherine i Evan — drugą kobietę na pokładzie, zarozumiałą dziewczynę Davida. Zachowywali się przy * mała łódź, szalupa
147
tym tak, jakby dziewczyny knuły spisek przeciwko kanalizacji na jachcie. Katherine została mianowana „zastępcą głównego kucharza i zmywaczem butelek", co zaczynało wyglądać na kiepski Ŝart. Jak ugotować coś znośnego, gdy łódź płynie w takim przechyle, Ŝe z trudem stoi na nogach? Jedyne, co mogła zrobić, to trzymać w pogotowiu gorącą zupę i kawę przez całą dobę. Dla tych, którzy chcieli czegoś więcej, miała przygotowane produkty do kanapek leŜące w misce w zlewie. PrzeŜyłaby jakoś minusy tej wyprawy, gdyby tylko starali się jakoś jej to wynagrodzić. Z obserwacji jej wynikało, Ŝe na regaty przynajmniej w czasie dobrej pogody — składa się: gadanie, przesiadywanie razem i pół godziny dziennie szalonej akcji, podczas której powinna sprawnie schodzić im z drogi. Katherine doszła do wniosku, Ŝe to wszystko ma coś wspólnego z „Męską Przygodą". Cieszyła się, Ŝe poznała to na własnej skórze, ale słuchanie o tym i urocze uśmiechanie się do braci opowiadających o heroicznych czynach na wzburzonym morzu — mogło być milsze. Rwało ją w ramionach i barkach — nie ma wyboru, musi oddać ster Timowi. Nim to zdąŜyła zrobić, nastąpiła błogosławiona zmiana wachty. Ojciec z wujkiem Lou wyszli przez zejściówkę, aby zmienić Katherine i Tima, a dwaj synowie Lou przeszli na przód zmienić Davida i Petera — Dobra robota, kochanie — pochwalił ojciec, gdy usiadł za sterem. — Jesteśmy idealnie na kursie. — Czy orientujesz się, jak wypadamy? — zapytał Tim. — Trudno powiedzieć. Myślę, Ŝe moŜemy walczyć o drugie lub trzecie miejsce w naszej klasie. Na ekranie radaru widać wiele łodzi ale nie umiem powiedzieć jakiego typu. Katherine odpięła linę ratunkową od stalowego koła i zeszła pod pokład. Zdjęła kapok i cisnęła go na koję. Tim przecisnął się obok niej, poszedł do kubryku i połoŜył się nie zdejmując nawet butów. Nic dziwnego, Ŝe śmierdziało jak w sali gimnastycznej. Katherine postanowiła wypić kubek zupy i trochę poczytać przed snem. Nie miała nic innego do roboty. Usłyszała jak jej ojciec krzyczy: — Do zwrotu przez sztag! —Zadudniły kroki po pokładzie. Złapała za reling górnej koi, na której, chrapiąc jak niedźwiedź, spała Evan. 148
— Ster na nawietrzną! — zawołał znowu ojciec, łódź wyprostowała się i na chwilę zamarła, po czym bom przeleciał na drugą stronę i w Ŝagiel z głośnym hukiem uderzył wiatr. Łódź pomknęła do portu. Rozległ się stukot naczyń leŜących w zlewie, a brudne kubki Powinna poprzewracały je umyć.się.NaleŜało to do jej obowiązków. Zmywanie przypadało takŜe Evan, ale Evan to nie przejmowało, po prostu poszła spać. Do diabła z tym, potem pozmywa. Przetarła jeden kubek, nalała trochę zupy i wypiła. Wracając na koję zatrzymała się, aby spojrzeć na ekran radaru. Rzucał błyski podobnie jak gra wideo. śółta linia obracała się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, pokazując złotawe punkty. Wiedziała, Ŝe są to inne łodzie. Na górze ekranu widniała plama z postrzępionymi brzegami. Witajcie, Bermudy — pomyślała. — Przygotujcie dla mnie trochę słońca i jakiegoś przystojnego chłopca, najlepiej takiego, co nie lubi jachtów. Dobrze, Ŝe spojrzała na ekran, od razu poczuła się mniej samotna. PołoŜyła się na koi, włączyła nad głową małą lampę do czytania i sięgnęła po „Mamusię" Anne Rice. To matka wybrała dla niej tę ksiąŜkę, była idealna na taką podróŜ — romantyczna, rozbudzająca emocje i długa. MoŜna ją czytać przez kilkanaście dni, a odłoŜyć nie gubiąc wątku. Znalazła miejsce, w którym skończyła. Ramzes pozwolił Kleopatrze wrócić do normalnego Ŝycia, ona zaś „zadawała się" ze wszystkimi męŜczyznami, a potem ich zabijała... Musiała pójść do ubikacji. Westchnęła, wstała i poszła na rufę, mijając stół nawigacyjny. Otworzyła drzwi toalety. Buchnął z niej smród gorszy niŜ z ubikacji publicznych na Penn Station. Nie musiała nawet sprawdzać — oczywiście, zatkało się. Nacisnęła na pedał spłuczki, ale przytłumiony bulgot ostrzegł ją, by nie próbowała drugi raz. Poszła do drugiej kabiny. Na drzwiach naklejony został napis „Nie działa". Wróciła do koi i otworzyła szufladę. Wyciągnęła swoją zapasową ubikację — pusty ćwierćlitrowy słój po majonezie. Wróciła do ubikacji. Wstrzymując oddech, sikała do słoja, myślała tylko o jednym: — Niech juŜ przyjdzie jutro, pójdę spać 1 obudzę się dopiero w porcie. 149
Kiedy skończyła, mocno zakręciła słój i wyszła na pokład. — Kapok — odezwał się ojciec. — Ja tylko... — pokazała słój. — Znowu obie? — Yhm... Znowu. — BoŜe... Naprawimy je, kiedy dopłyniemy. — Kobiety... — parsknął wuj Lou. — Wujku Lou — powiedziała Katherine — nie byłam orłem, z biologii, ale myślę, Ŝe męŜczyźni teŜ chodzą do ubikacji... czasami. — O przepraszam — wuj Lou uśmiechnął się. — Daj to — ojciec wyciągnął rękę po słoik. — Ja to zrobię — powiedziała. — Bułeczko... — Ja to zrobię! — Więc włóŜ kapok. — Tak... och, w porządku. — Zeszła jeszcze raz po drabinie, poszła do koi i wyciągnęła kapok. Była zła, zakłopotana i zirytowana. Nikt inny nie nosił kamizelki ratunkowej, a biegali po pokładzie jak małpy. Chciała zrobić tylko trzy kroki, Ŝeby wylać słój za burtę, a musiała ubrać się jak astronauta. WłoŜyła kapok i pomyślała: — Kto teraz jest frajerem? Nie pozwoliłaś mu wylać tego słoja? Bo co? Bo to... osobiste. Głupia. Kiedyś zmieniał ci pieluchy. Teraz się z tego nie wycofasz, za późno. Wyszła na pokład, ominęła ster i ruszyła na zawietrzną stronę łodzi. Słońce na zachodzie wisiało nisko, tak nisko, Ŝe fale przysłaniały, a tutaj, w cieniu grota, światło było juŜ wieczorne. — Zapnij ją — powiedział ojciec. — Tak jest. — Zapięła linę ratunkowa na ćwierćcalowym kablu łączącym dwa wsporniki. — Wiem, Ŝe moŜe trudno ci uwierzyć, ale nie stwarzam tych problemów dla własnej przyjemności. — Tak jest — powtórzyła, ale wiedziała, Ŝe słychać w jej głosię rozdraŜnienie. Nic nie mogła na to poradzić. Odkręciła słój i opierając się nogami o wspornik, wychyliła się by go opróŜnić. Słój był zbyt duŜy na jej dłonie i kiedy go przechylała, wyśliznął się z ręki. Błyskawicznie wysunęła drugą rękę i wtedy upuściła nakrętkę. Rzuciła się gwałtownie do przodu, Ŝeby ją złapać i w tym momencie słaby podmuch bryzy przechylił łódź. 150
Nagle nogi straciły oparcie, a poniewaŜ środek cięŜkości ciała znalazł się za burtą, straciła równowagę i wypadła koziołkując. W ułamku sekundy uświadomiła sobie, Ŝe lina ratunkowa zatrzyma ją i przyciągnie z powrotem do łodzi, więc napręŜyła się i uniosła ręce nad głowę. Poczuła szarpnięcie liny, usłyszała swój krzyk i coś jeszcze, jakiś dziwny odgłos rozdzierania. Wtedy zamiast uderzenia o burtę poczuła, Ŝe jest... w wodzie. Była pod wodą, głową w dół. Kapok przywrócił ją do normalnej pozycji i wypłynęła na powierzchnię. Nic nie widziała — włosy wchodziły jej w oczy. Odgarnęła je, ale nadal widziała wodę. Wielkie, niezmierzone połacie granatowo-czarnej wody. To nie do wiary. Co się stało? Spojrzała na swój kapok. W miejscu gdzie była lina ratunkowa — widniała postrzępiona dziura. Słyszała krzyk ojca, jakieś pomieszane słowa, więc odwróciła się. Na tle zachodzącego słońca rysował się kontur szczytu masztu. Lekko trzepoczące Ŝagle oddalały się od niej, a głosy stawały się coraz słabsze. Fala, która utworzyła się pod nią, wyniosła ją na swym grzbiecie w górę. Widziała teraz cały maszt, a nawet szczyt kabiny. Krzyknęła, ale miała uczucie — nie, raczej pewność — Ŝe wiatr znosi jej słowa aa wschód, w ciemności nocy. Fala przeszła i zepchnęła ją w dół, tak Ŝe nie widziała teraz ani kawałka jachtu, nawet szczytu masztu. Poczuła jakieś pulsowanie na wodzie, odległe, lecz zdecydowane. To silnik. Włączyli silnik. Dobrze. Teraz mogą manewrować i szybko ją odnaleźć. Szybko. Zanim noc zapadnie. Nadeszła następna fala i leŜąc na jej grzbiecie znowu widziała oświetlony maszt, światła rufowe i burtowe, a takŜe światła kotwiczne. Będzie mogła ich obserwować. Znowu krzyknęła i pomachała rękami, ale i teraz jej nie słyszeli. Oczywiście, przecieŜ mieli włączony silnik. Dlaczego ciągle się oddalają? Dlaczego nie robią zwrotu? Nagle łódź zwróciła się dziobem w prawo i po kole zaczęła wracać do niej. Teraz na pewno ją znajdą. Fala znowu zepchnęła ją w dół, gdzie prócz wody niczego nie mogła zobaczyć. Jeśli ona nie widzi ich, to jak oni mogą ją zauwaŜyć? Wystawali do góry na pięćdziesiąt pięć stóp. A ona — moŜe na dwie? 151
Oszczędzaj siły — pomyślała, — Nie wrzeszcz, nie machaj póki nie jesteś na grzbiecie fali, tylko wtedy bowiem mogą cię zobaczyć. Fala podniosła ją i ujrzała prawie cały jacht... ale oddalał się w drugą stronę. Wrzasnęła. Kiedy fala znosiła ją na dół, odwróciła głowę i spojrzała na zachód. Słońca juŜ nie było, zostawiło jedynie nad horyzontem pomarańczową poświatę oraz chmury w róŜowej obwódce na ciemniejącym niebie. Nad sobą widziała gwiazdy. Zaraz zapadną ciemności. Muszą ją znaleźć... muszą... albo… Nawet o tym nie myśl. BoŜe, aleŜ zimno. Jak mogła tak prędko zmarznąć? Tylko przez parę minut była w wodzie, a juŜ trzęsły się jej ręce i nogi, a gardło i szczęki drŜały tak strasznie, Ŝe z trudność oddychała.
Unosiła się w chłodnej warstwie środkowej wody, była spokokojna i bezpieczna. Niedawno najadła się, a nawet przejadła, więc na razie nie czuła potrzeby polowania. Nagle doszło do niej jakieś pulsowanie. Słabe fale szły poprzez wodę i uderzały w jej ciało. Poruszyła płetwą ogonową i bardziej z ciekawości niŜ z niepokoju podniosła się. Gdyby spotkała cieplejszą wodę, pewnie nie płynęłaby dalej, pragnienie wygody było dla niej niezwykle istotne. Jednak pas chłodu ciągnął się dalej, więc się podnosiła. Wyczuła światło, a drganie przybliŜyło się. Było tam coś jeszczcze oprócz drgania, uderzało to w wodę. Niewątpliwie było Ŝywe.
Podniesiona przez falę Katherine dostrzegła całą łódź — obok siebie! Była ciemnym kształtem na wieczornym niebie, z białymi, czerwonymi i zielonymi światłami świecącymi na maszcie. Krzyczała i machała, aŜ ześliznęła się z grzbietu fali. Nie widzieli jej, nie słyszeli. Dlaczego? Byli tak blisko! Słyszała ich, słyszała silnik, a nawet chyba czyjś głos. 152
Zrozumiała, Ŝe znajduje się od nawietrznej — dlatego dźwięk niósł się od nich w jej kierunku, ale nie odwrotnie. Ciemno. Ciemno, niemal noc i zimno, i głęboko. Jak głęboko? Bez dna! Teraz dopiero dopadł ją strach, prawdziwy, pierwotny strach, szarpiący kaŜdym zakończeniem włókien nerwowych. Ojciec mówił jej o potworach. Wiedziała — dopadną ją. Nocne koszmary przemknęły przez jej pamięć. Przypomniała sobie wszystkie sny, których nie miała od wieków, od czasu gdy skończyła sześć czy osiem lat. OdŜyły wszystkie upiory mieszkające pod łóŜkiem, w szafie, w drzewie szeleszczącym za oknem. Wtedy zawsze przychodziła mama, dodawała otuchy, mówiła, Ŝe wszystko juŜ dobrze, Ŝe potwory to tylko wyobraźnia. Teraz nikt nie przychodził z pociechą. Upiory dzieciństwa stały się rzeczywistością. Czuła się samotna. Nie przypuszczała wcześniej, Ŝe uczucie takie moŜe istnieć. Odbierała to tak, jakby była jedyną Ŝywą istotą na tej planecie. Myśli przepływały przez jej głowę jedna za drugą. Dlaczego tak się uparła na tę podróŜ? Dlaczego nie dała ojcu tego słoika? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Próbowała się modlić, ale przychodziło jej do głowy tylko „Aniele BoŜy, stróŜu mój..." Umrze. Nie! Znowu krzyknęła — bez celu, nie po to, Ŝeby ją zauwaŜyli. To był krzyk Ŝyjącej istoty, która walczy ze śmiercią. Następny grzbiet fali podniósł ją, pozwalając zobaczyć łódź. Była bliŜej, ale coś się zmieniło. Nie poruszała się, stała; nie słyszała dźwięku silnika. Spadając doszedł ją głos. To jej ojciec mówił przez tubę. — Katherine, czy mnie słyszysz? Nie widzimy cię, ale wyłączyliśmy silnik, wyłączyliśmy wszystko, więc będziemy mogli cię usłyszeć, jeśli mnie słyszysz, krzyknij, gdy tylko skończę mówić, wrzeszcz kochanie, Woła do zemnie wszystkich „Katherine" sił. — pomyślała. Krzyknęła.
153
Znajdowała się sto stóp pod powierzchnią. KrąŜyła, a jej zmysły nastawione były na zbieranie informacji. Drganie dobiegające z góry ustało, ale na powierzchni nadal coś było, coś małego. Poruszało się. Ta rzecz Ŝyła. Powoli się podniosła.
— Słyszę cię, Katherine! Jeszcze! Wołaj jeszcze! Ochrypniętym głosem krzyknęła jeszcze raz, za słabo. Zebrała wszystkie siły i zmusiła się, by ponowić wołanie. Fala podniosła ją do góry, widziała stąd poszukujące światło, które przesuwało się w jej kierunku. Modliła się, aby fala ta opadła dopiero jak ją znajdzie, ale coraz bardziej obniŜała się. Machała rękami. Nie zauwaŜą jej!
Pulsowanie znowu się zaczęło... Było bliŜsze, wyraźniejsze, zbliŜało się do tej małej, Ŝyjącej rzeczy. Podniecona podniosła się zmieniając kolory. Była podniecona nie głodem, nie przeczuciem zbliŜającej się walki czy nadciągającym zagroŜeniem, lecz Ŝądzą zabijania. Blisko pod powierzchnią poczuła ruchy fal.
Kiedy Katherine znalazła się na szczycie fali, światło uderzyło ją w twarz i oślepiło. Łódź była obok, czuła pracę silnika i woń spalin. Coś plusnęło obok niej, coś duŜego, jakieś ramię otoczyło jej talię i usłyszała: —Jesteś... to dobrze... wszystko juŜ jest w porządku. Timmy. Objęła go i poczuła, Ŝe coś ją unosi. Dotknęła twardej burty jachtu.
To Ŝywe, nieporadne stworzenie było dokładnie ponad nią. Ranne zwierzę; ofiara; coś więcej niŜ to — pokarm. Wessała masę wody do wnętrza ciała i wyrzuciła ją przez lej brzuszny. Wystrzeliła w górę.
154
Jakieś ręce chwyciły Katherine i tak mocno pociągnęły, Ŝe omal nie wyrwały jej ramion ze stawów. Zaraz znalazła się w objęciach ojca, który przyciskał ją ze wszystkich sił do siebie i powtarzał: — Kochanie... dziecko moje... Bułeczko. Inne ręce wciągnęły Timmiego, który upadł na pokład i zaczął kaszleć. Raptem ktoś zapytał: — Co to za dziwny zapach? Usłyszała szczęk przekładanych sprzęgieł i poczuła, Ŝe łódź znowu płynie. Gdy ojciec wnosił ją do luku rufowego, rozległy się głosy: — Hej, spójrz! — Co? — Za wami! — Coś w wodzie! — Nic nie widzę! — Tam! Dokładnie tam! — Co? Co to jest? — Nie wiem. Coś. — Pewnie tylko nasz kilwater. — Nie wydaje mi się. — E tam. Odzyskaliśmy ją. Reszta niewaŜna.
Pulsowanie osłabło, a Ŝyjące stworzenie zniknęło. Unosiła się wśród fal i penetrowała wodę jednym z olbrzymich Ŝółto-białych oczu. Podniosła bicze i przejechała nimi po powierzchni. Nic nie znalazła, więc ponownie zapadła się W głębinę.
Katherine leŜała na koi owinięta w koce i pozwalała ojcu karmić się zupą. Śmiał się i płakał jednocześnie, a ręce tak mu się trzęsły, Ŝe w końcu odebrała mu zupę i jadła samodzielnie. Evan zdjęła z niej rzeczy —juŜ nie była tak zarozumiała, wprost przeciwnie, nawet miła — umyła ją w gorącej wodzie i dała jedno ze swych ubrań. Timmy idąc pod prysznic zatrzymał się obok niej, nie powiedział nic, tylko schylił się i pocałował ją w czoło. 155
David, Peter i wujek Lou — wszyscy przychodzili, jeden po drugim i nie usłyszała od nich ani jednej protekcjonalnej uwagi! Czuła się jak ktoś znakomity i nawet jej się to podobało. Wreszcie miała swoją historię do opowiadania, kiedy wszyscy inni będą się chwalić. Wreszcie i ona przeŜyła podniecające wydarzenie. Oczy zamknęły się same. Pomyślała, Ŝe chciałaby przespać całą drogę na Bermudy.
21 Whip Darling, zaczerpnął powietrza i uświadomił sobie, Ŝe wchodzi ono powoli, niechętnie, jakby ssał pustą butelkę po wodzie sodowej. Jego zbiornik był juŜ prawie całkowicie opróŜniony. Mógł wziąć jeszcze jeden, najwyŜej dwa oddechy, zanim wydostanie się na powierzchnię. Na głębokości zaledwie pięciu stóp to bez znaczenia. Gdyby zabrakło powietrza, wypluje ustnik i na wydechu podpłynie do góry. Nie chciał jednak teraz wypływać, zmieniać zbiornika i wracać. Chciał po prostu skończyć tę głupią, uciąŜliwą pracę, która powinna zabrać mu dwadzieścia minut, a trwała juŜ drugą godzinę. Usunięcie boi umieszczanych tu z polecenia rządu było łatwe — mógł to zrobić kaŜdy, kto umiał posługiwać się obcęgami. Robił to setki razy. Jedyne, co trzeba było zrobić, to odpiąć boję od łańcucha, przyczepić prowizoryczną pławę, wciągnąć boję na pokład, spuścić zastępczą boję za burtę, przypiąć ją do łańcucha i usunąć pławę. Małe piwo. Nie tym razem. Po pierwsze, Mike dał mu szeklę o niewłaściwym rozmiarze i niewłaściwy do niej sworzeń. Darling upuścił odpowiedni sworzeń i musiał wyjść na górę, by znaleźć inny. Mike tak kwękał z powodu samotnego zanurkowania Darlinga, Ŝe nie mógł się zupełnie pozbierać do kupy. Gdy Darling był juŜ na pokładzie, poszukując tego sworznia, Mike'owi wypadł z rąk bosak, którym przytrzymywał boję — więc boja oddryfowała z pływem. Musieli wciągnąć kotwicę i gonić ją, bo Ŝaden z nich nie chciał skoczyć do 157
wody i przyciągnąć trzystufuntową stalową boję, której zachciało się podróŜować. W kaŜdym razie na dole powinien był znaleźć się Mike, a Darling stopniowo podawałby mu potrzebny sprzęt — i tak by się stało gdyby Darling nie zorientował się, Ŝe Mike jest tak jawnie spanikowany i obawia się jakiegoś wielkiego paskudztwa, które go połknie, Ŝe mógłby zapomnieć o oddychaniu i dostałby embolizmu albo umarłby. W takiej sytuacji Darling zdecydował, Ŝe sam najlepiej wykona Wstrzymał tę pracę.oddech, przyłoŜył sworzeń do szekli i uderzył go młotkiem. W wodzie młotek poruszał się wolniej i Darling stracił większość siły przed samym uderzeniem. Musiał uderzyć ponownie. Widzenie burzyła mu maska oraz ruch wody i boi, dlatego krzywo uderzył w sworzeń, który ześliznął się z szekli i poleciał w błękit. — Cholera — zaklął w ustnik, patrząc, jak sworzeń opada. Wziął ostatni oddech ze zbiornika, wciągając powietrze do ostatniej cząsteczki i wyjął zapasowy sworzeń zza pasa kombinezonu. Uderzył go młotkiem, a on wśliznął się jak ostry nóŜ w świeŜe rybie mięso. Zacisnął go mocno obcąŜkami i rozejrzał się dla pewności, czy w mroku nie krąŜy nic, co mogłoby go zaatakować, gdy będzie wychodził na powierzchnię. Wypluł ustnik, zrobił wydech i mocnym ruchem nóg wybił się w górę, ku słońcu. Mike czekał na progu do nurkowania. — Zrobione? — zapytał odbierając od Darlinga zbiornik i pas obciąŜający. Wciągnął je na pokład. Darling pokiwał głową, wciągnął się na próg i połoŜył na brzuchu, łapiąc oddech — Co my tu robimy, Michael? — zapytał, kiedy mógł juŜ coś powiedzieć. — Powinniśmy siedzieć w domu w Vero Beach, pić pinkaladies i podziwiać zachód słońca, zamiast skakać do wody o włos od utonięcia, a wszystko za te nędznych pięć dolarów. — MoŜna za to kupić paliwo. — Zaledwie. — Darling chciał dodać coś miłego, Ŝeby Mike poczuł się lepiej, po tym jak Darling samotnie zanurkował. —Tylko dzięki tobie. Mike postanowił, Ŝe po niewielkiej przeróbce silnik będzie mógł chodzić na mieszance oleju silnikowego i nafty, co obniŜy koszt 158
paliwa o jedną trzecią. Oznaczało to, Ŝe mogą zarobić parę dolarów na takich cichych fuchach. Darling od lat nie musiał pracować przy tych bojach i miał nadzieję, Ŝe juŜ nigdy nie będzie musiał. Kiedy jednak dowiedział się, Ŝe rząd zamierza zmienić jedną z głównych boi w kanale, złoŜył swoją ofertę, która ku jego zdziwieniu, prawie zakłopotaniu — została wybrana z wielu innych. Pracowali za pięćset dolarów, a poniewaŜ uŜywali tańszego paliwa, mogli w rzeczywistości zarobić dwieście pięćdziesiąt dolarów — niezbyt imponująca suma, ale lepsze to niŜ przesiadywanie na podwórzu i liczenie pcheł na grzbiecie psa sąsiadów. Nie było innego zajęcia, przynajmniej odpowiedniego dla Darlinga. Właściciel oceanarium odszedł, a przerwa w regatach minęła bez Ŝadnej wycieczki, poniewaŜ kiedy tylko uczestnicy wyścigu dotarli do brzegu i zobaczyli „Newsweek" z obrazkiem przedstawiającym kałamarnicę olbrzymią z Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, doszli do wniosku, Ŝe nurkowanie nie wchodzi w rachubę... nawet na płytkich rafach, na których w najgorszym wypadku mogliby skaleczyć się koralem w kolano. Minęły juŜ prawie dwa tygodnie od czasu, gdy widziano ślad kałamarnicy, ale ciągle jeszcze nawet jeden nurek nie wszedł do wody. To bez sensu — pomyślał Darling — lecz wobec tego ile innych rzeczyn jest bezsensownych... Niedługo dojdzie do tego, Ŝe ludzie będą unikać brania prysznica ze strachu przed kałamarnicą, która wyjdzie, by ich poŜreć, z sitka prysznica albo z kratki odpływowej. Mimo to inni ludzie zdobywali zajęcie; na jednej łodzi ze szklanym dnem kapitan wymalował nowy napis na pawęŜy: Poławiacz Kałamarnic i zabierał turystów na skraj rafy, pozwalając im wpatrywać się w sto stóp wody pod nimi, podczas kiedy on, przebrany na podobieństwo Indiany Jonesa, przeraŜał ich fikcyjnymi komunikatami. Nadawał je wykorzystując system ratowniczy łodzi oraz w oparciu o regulamin działania w przypadkach awarii i katastrofy. Darling nie potępiał tego człowieka. Niektóre łodzie wycieczkowe równie dobrze mogły stać w suchym doku. Goście obawiali się zbliŜać do wody i niechętnie wydawali trzydzieści dolarów na przejaŜdŜkę i przewodnika. W sklepie z pamiątkami sprzedawano zestaw biŜuterii z moty159
wami kałamarnicy; śmiecie wykonane z muszli i srebrnego drutu. Mówiono teŜ, Ŝe jeden z rybaków robi fortunę łapiąc małe kałamarnice, zamraŜając je i umieszczając w przezroczystych plastikowych kostkach i sprzedając je jako prawdziwe miniaturowe potwory z Trójkąta Bermudzkiego. Przyjechali przedstawiciele radykalnych stowarzyszeń ochrony środowiska. Chodzili od drzwi do drzwi zbierając fundusze na rzecz kampanii w obronie kałamarnicy. Poproszono Darlinga, by został miejscowym rzecznikiem kampanii, lecz ten odmówił, uzasadniając to argumentem, Ŝe Architeuthis znakomicie sama się obroni bez jego czy czyjejkolwiek pomocy. Nie minęło czterdzieści osiem godzin od pojawienia się obrońców kałamarnicy, kiedy doszło do sporu z opozycją; kilkoma rybakami, którzy wysłali swe jachty (typu Rybovitch, Hatteras i Merrit) z zachodniej strony wyspy, aby wreszcie złapano tego potwora Paru z nich niecierpliwie czekało na łodzie i próbowało opłacić Darlinga, ale ten odmówił, podobnie jak odmówił Manningowi i doktorowi —jak mu tam... Talleyowi. Czasem Ŝałował, Ŝe odmówił Talleyowi. Szczególnie w taki dzień jak ten, kiedy usta bolały go od zaciskania się na regulatorze ustnika, kiedy marzł na kość i był zmęczony do granic przytomności... za tych parę baksów, które trzeba jeszcze podzielić z Mikem. Ale Talley i Manning byli facetami, których naleŜało omijać z daleka. Charlotte wyraźnie powiedziała: najniebezpieczniej jest wdawać się w kontakty z którymś z nich — to ludzie nie mający nic do stracenia. Darling nigdy nie zastanawiał się, co oprócz Charlotte i Dany jest warte ryzykowania własnego Ŝycia, lecz z całą pewnością wiedział, Ŝe nie będzie to stwór poŜerający ludzi na śniadanie, a na obiad łodzie. Poza tym nie stracił jeszcze tak do końca nadziei. W restauracji za miastem potrzebowali człowieka do prac remontowych w domu, a jeśli podłapałby tę robotę — moŜe udałoby się mu pracować przez tydzień nawet za sto dolarów dziennie. Słyszał teŜ, Ŝe firma telekomunikacyjna nosi się z zamiarem połoŜenia kabla... Brudna robota — pompowanie błota przy kopaniu rowu do kabla — ale i uczciwa. MoŜna za nią dostać parę groszy nie niszcząc niczego. Praca... jedyne, czego chciał. Nie wiedział jak Charlotte sprawia, Ŝe jedzenie pojawia się na stole, światła zapalają, a ubezpieczenie jest zapłacone, ale w jakiś sposób tego dokonywała. 160
Darling zmył z siebie brud pod prysznicem i włoŜył szorty, natomiast Mike spakował sprzęt do nurkowania i usmaŜył mroŜoną makrelę. Najpierw zamierzali jej uŜyć jako przynęty, ale w okolicy nie było niczego, co moŜna by złowić. Doszli do wniosku, Ŝe równie dobrze mogą ją zjeść sami. Po lunchu okrąŜyli rafę od południowego zachodu i popłynęli do domu. Darling zamierzał zatrzymać się w drodze powrotnej w doku miejskim i przedstawić rachunek w Marine and Farts. Miał tam znajomego, który obiecał mu zapłacić w gotówce — Spójrz tam — powiedział Mike pokazując coś z pomostu nawigacyjnego. Łódź przepływała między dwiema unoszącymi się brzuchami do góry lutjanami. Za chwilę ujrzeli dwie następne, a potem morskiego anioła i cztery czy pięć sergeant major. Wszystkie martwe i wydęte. — Co u diabła? — zdziwił się Darling. Z oddali usłyszeli jakiś hałas, głęboki, rezonujący wybuch. Poczuli wstrząs pod stopami, jakby coś uderzyło młotem w kadłub. Po prawej stronie, w odległości pół mili na głębinie widzieli łódź, a przed nią chmurę pyłu wodnego opadającego na coś, co przypominało garb z wody oceanicznej. Na ich oczach garb cofnął się, został pochłonięty przez morze, a pył stał się jasną plamą na powierzchni wody. Mike podniósł lornetkę i nastawił ostrość na łódź. — To łódź z oceanariurn — stwierdził. — O Jezu — jęknął Darling. — Liam uzyskał pozwolenie na wysadzenie bestii w powietrze.
Herbert Talley zlizał sól rozproszoną na okularach słonecznych i wytarł je o koszulę. Znalazł małą rybkę, którą wiatr wyrzucił z wody; uderzyła go w tył głowy. Rzucił ją za burtę, tam gdzie inne — całe tuziny zabite eksplozją — unosiły się po powierzchni brzuchami do słońca. — Tym razem to było blisko — powiedział. Zmusił się, by nie opowiadać głośno takich określeń jak „głupiec" czy „idiota". — Nie ma strachu, doktorze — odpowiedział St. John, któremu nasiąknięte wodą i potargane loki zwisały jak pnącza lian. — Przebadałem te środki wybuchowe. Jesteśmy zupełnie bezpieczni. 161
St. John osłonił oczy i spojrzał w bok na warstwę unoszących się martwych ryb. Zawołał do ludzi na dziobie jachtu: — Zmontujcie następny! I spuśćcie go na sto sąŜni. Sternik, muskularny chłopak, student o wyglądzie supermana wytknął głowę z kabiny i zapytał: — Jak daleko trzeba odpłynąć, Ŝeby było sto sąŜni? — UŜyj głębokościomierza... Czy ja muszę wszystko za was robić? — Właśnie wyleciał w powietrze. — Więc płyńcie tędy. — St. John machnął ręką w nieokreślonym kierunku. Odwrócił się do Talleya: — Zgodzi się pan z tym, Ŝe gdy wysadzimy ją w powietrze, to będzie unosić się na powierzchni? — JeŜeli pan ją zabije, to tak. Talley zdradził mu podstawową rzecz, o której St. John nie wiedział. — Nawet jeśli rozerwę ją w strzępy? — Tak. Talley nie widział sensu w uzasadnianiu swego stanowiska, bo wydawało mu się, Ŝe St. John ma podobnie duŜe szanse na zabicia Architeuthis, co dziesięciolatek na ustrzelenie jaskółki z procy. — Podejdzie na powierzchnię nawet z głębokości stu sąŜni?... Sześciuset stóp? — Z kaŜdej. Jak juŜ panu mówiłem, zawartość amoniaku w jej ciele powoduje, Ŝe jest lŜejsza od wody morskiej, będzie po prostu unosić się jak olej, jak... — Wiem, wiem — przerwał St. John i odwrócił się do dziobu jachtu. Talley przełknął gorycz i zaczął rozwaŜać, jak by tu uciec przed tym małym tyranem, który traktuje go jak uczniaka. Nigdy nie powinien był przyjąć zaproszenia St. Johna do współpracy. Przez telefon St. John był uprzejmy, otwarty, nawet pełen entuzjazmu, Ŝeby Talley obserwował próby zabicia kałamarnicy. Powitał go na pokładzie jachtu oceanarium, przedstawił czteroosobowej załodze, włączając w to młodego chłopaka, odpowiedzialnego za ładunki wybuchowe, który wyglądał, jakby z nerwów lub choroby morskiej zaraz miał zwymiotować. Przystąpił do czytania Talleyowi lektury na temat, któremu poświęcił całe Ŝycie. W opinii 162
Talleya ta pełna pseudofaktów literatura była pokłosiem komiksów, horrorów i reklam sklepowych. Kiedy Talley zaprzeczył domniemaniu St. Johna — nie jakoś niegrzecznie czy tonem pouczającym (po prostu stwierdził, Ŝe nie ma ostatecznych dowodów na teorię St. Johna o istnieniu tylko trzech gatunków Architeuthis, Ŝe wielu naukowców wierzy w istnienie w rzeczywistości dziewiętnastu gatunków, z których kaŜdy ma trochę odmienne cechy) — ten szorstko podsumował: „Śmieszne" i zmienił temat. Przekonywał Talleya, Ŝe nie interesuje go dowiadywanie się czegokolwiek, Ŝe oczekuje tylko aprobaty i aplauzu Co najbardziej dla swych zdumiewające, poczynań. St. John nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest ignorantem. Naprawdę wierzył w ten nonsens własnego autorstwa, jakby jego mózg zebrał dane ze wszystkich moŜliwych źródeł — tych godnych zaufania, wątpliwych i tych całkowicie fantastycznych — i wybrał te, które najbardziej mu się spodobały, odrzucił resztę i uformował swoją własną Świętą Prawdę. St. John pozostawał z dala od Talleya przez większość wyprawy, kazał Talleyowi przebywać na rufie, tam gdzie bezpiecznie, podczas gdy on robił załodze wykład o kałamarnicach olbrzymich oraz podwodnych materiałach wybuchowych. Jedynym powodem, dla którego raczył w ogóle o coś zapytać Talleya, była wątpliwość kogoś z załogi, kto zaczął się zastanawiać, jak będą wiedzieć, Ŝe zabili potwora, jeśli ten nie ma pęcherza pławnego i prawdopodobnie pójdzie na dno. Zresztą nie sformułował tego jak pytanie, ale jak spekulacyjne domysły na temat moŜliwości unoszenia się w wodzie róŜnych rodzajów tkanek. St. John wydawał się speszony, póki Talley sam nie powiedział, Ŝe ciało Architeuthis ma dobry wypór hydrostatyczny. Informację tę St. John przekazał dalej, jakby sam ją wydobył z rogu obfitości swego umysłu. Talley nie miał nic przeciwko dostarczaniu St. Johnowi danych. Teraz chciał juŜ tylko prysnąć z tej łodzi, zanim tamten naciśnie jakąś dźwignię i wysadzi ich wszystkich w powietrze. Gdyby tylko mogli z Manningiem wynająć samodzielnie jakąś łódź. Próbowali juŜ, lecz nie było niczego o odpowiednich rozmiarach — poza starym promem, wymagającym gruntownego 163
przeglądu. Było parę średniej wielkości łodzi rządowych, ale w miarę załatwiania spraw napotykali biurokrację i chaos. Talley musiał przekonać się do St. Johna, który chciał potwora dla siebie. Manning jeszcze raz próbował ściągnąć łódź ze Stanów, jednak czas podróŜy, odprawy celne, inspekcje i podatki groziły jeszcze przynajmniej rokiem uwięzienia na lądzie. Tymczasem Talley wiedział, Ŝe jego być moŜe jedyna szansa na ujrzenie, przebadanie i sfilmowanie zwierzęcia — trzydziestoletnia obsesja — stawała się z biegiem czasu coraz mniej realna. Zmiana pór roku, temperatury wody i przepływu Prądu Zatokowego mogły skłonić Architeuthis do przeniesienia się. Ostatnia nadzieja w Whipie Darlingu. Z tego, co słyszeli i dowiedzieli się z rozmowy z nim, uznali, Ŝe jest jedyny do tej roboty. Zna się na rzeczy, jest pomysłowy, rozsądny, nieustępliwy i stanowczy. Posiada doskonałą łódź. Talley i Manning wynajęli płaskodenną łódź i pewnego wieczora przepływali właśnie przez Zatokę Mangrową, gdy zobaczyli, Ŝe Darling z Ŝoną wyjeŜdŜają gdzieś taksówką. Weszli na jego jacht pod osłoną zmierzchu, obejrzeli szeroką rufę, która mogła pomieścić duŜą szpulę kabla, zbadali silnik i półki z częściami zamiennymi, z uznaniem patrzeli na mechanizm podnoszący i holujący, a nawet kąt nachylenia dziobu i odlew dna, świadczący o odporności łodzi na wstrząsy i o stabilności. RozwaŜali, czy nie kupić łodzi od Darlinga, lecz z paru pozornie przypadkowych rozmów z personelem w Cambridge Beaches oraz robotnikami ze stoczni Talley dowiedział się, Ŝe łódź i człowiek są nierozłączni. Kupienie łodzi równało się kupieniu człowieka — a ten jasno dał do zrozumienia, Ŝe nie jest na sprzedaŜ. Nie odkryli jeszcze Ŝadnej słabości Darlinga, którą mogli wykorzystać, lecz Manning nie zamierzał się poddać. Obstawał przy tym, Ŝe mając do dyspozycji wystarczającą ilość czasu moŜna nawet u świętego znaleźć jakąś piętę Achillesa. Miał jeszcze paru znajomych, z którymi mógł porozmawiać, parę przysług, o które upomni się. Z drugiej strony Talley nie wiedział juŜ, do kogo się zwrócić, czego spróbować. Tego wieczora nie miał juŜ z kim się spotkać. Zakładał, Ŝe jakakolwiek rozmowa zaowocuje jedynie wyciągnięciem od niego dalszych pieniędzy w zamian za plotki o Darlingu. Było 164
ich parę, lecz Talley zdecydował się płacić dopiero, gdy usłyszy prawdziwe informacje. Oszczerstwo nie było warte nawet złamanego grosza. Ostatniego wieczora rozmawiał z kimś o nazwisku Carl Frith, rybakiem. Człowiek ten powiedział, Ŝe słyszał o zainteresowaniu Talleya Darlingiem i zaproponował pomoc. Talley tylko dlatego nie odmówił, Ŝe Frith nie chciał za to pieniędzy. Wszystko, czego chciał, to sprawiedliwości, cokolwiek by ona znaczyła. — Gotowe! — zawołał ktoś z dziobu. — Czy znajdujemy się w odpowiedniej odległości? — zapytał St. John sternika. — Tak, proszę pana. — Jak daleko jesteśmy od ładunku? — Około stu jardów. — Podpłyń bliŜej. Chcę być pewny, Ŝe sygnał dojdzie. — Ale... — PrzybliŜ się, do cholery. Chcesz, Ŝeby zadziałało... czy nie? — Tak, proszę pana. — Sternik uruchomił łódź i dał gazu, a Talley odsunął się jak najdalej do tyłu. Zastanawiał się, czy włókno szklane pokładu ma zdolność pływania. — Ognia! — krzyknął St. John. Ktoś z załogi uruchomił odpalacz ładunku. Przez chwilę nic się nie działo, panowała cisza. Potem nastąpił grzmot i zdało się, Ŝe jakaś wielka łapa chwyta łódź i ciągnie ją ku niebu. Woda wokół nich podniosła się. W końcu jacht opadł, a pył wodny rozproszył się. St. John poszedł na rufę i przechylił się przez burtę. Na powierzchni unosiły się małe rybki — róŜowe, czerwone, szare i brązowe. — Głębiej — powiedział. — Ona musi być głębiej. Trzeba spuścić ładunek jeszcze niŜej. Sternik wyszedł z kabiny. — Doktorze, Ned mówi, Ŝe przebiliśmy dziurę. — Dziurę? Gdzie? — Szkło pękło. Bulaj pod pokładem. — Dlaczego podprowadziłeś nas tak blisko? — Słucham? PrzecieŜ pan mi kazał... — Jesteś odpowiedzialny za bezpieczeństwo tej łodzi. Jeśli 165
uwaŜałeś, Ŝe niebezpieczne jest się zbliŜać, miałeś obowiązek odmówić. Sternik tylko na niego popatrzył. — Idiota! — stwierdził St. John i poszedł na dziób jachtu. - Jak powaŜny jest przeciek? — MoŜe na wszelki wypadek powinniśmy zacząć wracać? — Zatkaj dziurę Ŝywicą epoksydową — zdecydował St. John i zniknął w kabinie. Wspaniale — pomyślał Talley. — Teraz zatoniemy i pewnie utopię się tutaj, na końcu świata. Rozejrzał się po kokpicie, szukając czegoś, co mogłoby pływać. Ujrzał drewnianą zasuwę zejściówki. Odczepił ją, by mogła swobodnie pływać, gdyby rufa poszła pod wodę. Spojrzał na brzeg oceniając odległość... Trzy mile? Cztery? Nie był w stanie tego określić. Gdy odwrócił się, w niedalekiej odległości zauwaŜył jakąś łódź. Nie pływała, po prostu stała. DuŜa łódź. Bądź wdzięczny — przynajmniej ktoś cię uratuje — pomyślał. Usłyszał, Ŝe zaskakuje silnik ich jachtu. Płynęli do brzegu. St. John wyszedł z kabiny. Pocił się, poczerwieniał na twarzy z wysiłku lub gniewu. — Tam jest łódź — powiedział Talley. — MoŜe powinniśmy… — Widzę ją. — St. John walnął w ściankę kabiny i krzyknął: Hej! Sternik wystawił głowę przez drzwi. — Tak? — Widzisz tam tę łódź? Wezwij ich przez radio i kaŜ im podąŜać za nami. — Kazać im, doktorze? — Tak, Rumsey... KaŜ im. Powiedz, kim jesteśmy i kaŜ im płynąć za nami, na wypadek gdybyśmy potrzebowali pomocy. Zrobią tak, załoŜę się o to. — Tak, proszę pana. — Sternik wrócił do kabiny. — Czy poznajesz ich? — Tak. — Kto to jest? — „Korsarz". To Whip Darling. — O... — St. John przez chwilę się wahał. — Zapomnij o tym 166
— Słucham? — Daj spokój. Nie wywołuj ich. Po prostu płyń z powrotem. Sternik zmarszczył brwi, wzruszył ramionami i wszedł do kabiny.
— Popatrz, jak płynie — zauwaŜył Mike. — Z zanurzeniem... — potwierdził Darling. — Przedziurawiła się. — Chcesz płynąć za nimi? — Jeśli potrzebują pomocy, mogą nas wezwać — powiedział Darling. — Ale nie sądzę, Ŝeby Liam to zrobił. Mocno przekręcił ster, nacisnął dźwignię przepustnicy i ruszył w stronę znaku sygnalizującego Western Blue Cut. Pozostawał na głębinie, a przez kilkanaście minut dziób jachtu pruł poprzez szczątki małych ryb. — Wysadził w powietrze wszystko, co tu Ŝyje — stwierdził Mike. — To skandal, Ŝe głupota nie zalicza się do zbrodni — stwierdził Darling — bo moglibyśmy go przymknąć na całe Ŝycie. — Czego on uŜywa? — Nie wydaje mi się, Ŝeby on sam wiedział. Liczy się dla niego tylko głośne „bum". śel wodny... moŜe po prostu dynamit. — Tego nie kupuje się w warzywniaku. — Wprost przeciwnie. Spójrz na nasz proch. Trzeba tylko powiedzieć, Ŝe chce się wysadzić dok albo fundamenty. Facet wydający zezwolenia nie bierze pod uwagę róŜnych łobuzów. — Ale ciągle zastanawiam się nad... Hej! — Mike patrzył na północ i pokazywał coś lśniącego pomiędzy dwiema falami. Darling przekręcił ster i łódź zatrzęsła się, gdy przyjęła falę na tył lewej burty. — A niech to — rzucił Darling zbliŜając się do tego. — Znowu ta ikra... jeśli to ikra. Były to galaretowate wymiociny o kształcie prostokąta sześć lub osiem na dwie lub trzy stopy, falujące, z otworem pośrodku. Darling zatrzymał łódź i przechylił się przez barierkę pomostu nawigacyjnego. Spojrzał w dół. — Powiedziałbym, Ŝe to wielorybie rzygowiny — stwierdził — jeśli są jakieś jeszcze w okolicy. 167
— Nie jest tak ciemna — ocenił Mike — i nie śmierdzi. — Tak... to musi być ślina, ale czyja? Niech mnie kule biją, jeśli wiem... — Darling zamilkł. — Powinniśmy wziąć trochę tego do Talleya, Ŝeby rzucił na to okiem. — Chcesz, Ŝebym to podniósł? — Dlaczego nie? Mike zlazł po drabince, znalazł podbierak na długiej rączce i poszedł na rufę, gdzie burta była niŜsza i mógł dosięgnąć wody. Darling wykonał łodzią małe kółko i tak nią manewrował, Ŝe masa galarety przesunęła się blisko burty. Mike wychylił się i zaczerpnął podbierakiem. Kiedy dotknął galarety, rozpadła się. — Cholera — zaklął. — Rozleciała się. — Masz jej trochę? — Niech jeszcze raz spróbuję. Darling zszedł z drabiny, a Mike wyciągnął rękę z podbierakiem. Kiedy siatka dotknęła wody, coś ją capnęło i pociągnęło. Mike uderzył łydką w niskie nadburcie, a Ŝe zbyt duŜa część jego masy znajdowała się za burtą, zaczął wypadać. — Oj! — krzyknął machając wolną ręką, lecz znajdował tylko powietrze. — Rzuć podbierak! — zawołał Darling, ale Mike tego nie zrobił. Ściskał aluminiową rączkę podbieraka, jakby miał doń przyspawaną rękę. Wypadł za burtę. Jego ciało wykonało pół obrotu i wylądował w wodzie na plecach. Dopiero wtedy puścił podbierak. Darling popędził na tył pomostu nawigacyjnego i wpół zeskoczył, wpół ześliznął się z drabiny. Pobiegł na rufę. Łódź stała, więc Mike'owi nie groziło niebezpieczeństwo ze strony śruby napędowej. Darling martwił się tylko, Ŝe Mike zacznie panikować, nałyka się wody i utopi. Faktycznie, Mike wpadł w panikę. Zapomniał, jak się pływa. Wrzeszczał niezrozumiale i młócił wodę rękami... niecałe pięć stóp od rufy. Darling chwycił linę, zaklinował jeden jej koniec i podniósł drugi. — Michael! — krzyknął. Mike nie słyszał go. Nadal wrzeszczał i rzucał się. Darling zrobił pętlę, wycelował ją na głowę Mike'a i rzucił. 168
Uderzyła Mike'a w twarz, lecz ten nie zauwaŜył tego, póki jego ręce nie znalazły liny i odruchowo zacisnęły się na niej. Wtedy Darling podciągnął go do progu do nurkowania na rufie. Schylił się, złapał go za kołnierz i wciągnął na stopień. Mike leŜał, jęcząc i plując wodą. Zakaszlał, z trudem złapał powietrze i podniósł się na kolana. — Pieprzę to... —powiedział. — Dlaczego, Michael? — zapytał Darling, uśmiechając się. — To był tylko duŜy stary Ŝółw, to wszystko. Widziałem go... chciał walczyć z tobą o tę ikrę. — Pieprzę go. Pieprzę ciebie. Wszystko pieprzę. Na zawsze. Darling roześmiał się. — Dobrze się czujesz? — Zostanę taksówkarzem. Kiedy Mike zdjął ciuchy i owinął się ręcznikiem, Darling poszedł do steru i wrócił w miejsce, gdzie unosił się podbierak. Zatrzymał jacht i pozwolił, by dopłynął rozpędem do siatki. Złapał ją bosakiem i wciągnął na pokład. śółw wyrwał dziurę w siatce, ale przyczepiło się do niej parę Ŝelatynowych kulek. Darling podniósł jedną z nich do światła i przyjrzał się jej z bliska. W środku znajdowała się jakaś mała rzecz, zbyt mała, by moŜna ją było rozpoznać. Zastanawiał się, czy nie zeskrobać jej do słoika, ale nie było tego na tyle duŜo, by sobie tym zawracać głowę. Zmył więc galaretę do wody, rzucił sieć na pokład i wszedł na mostek. Parę minut później, kiedy Darling skręcał w ujście Western Blue Cut, Mike pojawił się na pomoście z dwoma kubkami herbaty. — Nie podoba mi się to — oznajmił Mike podając Darlingowi jeden kubek. — Wypadnięcie za burtę moŜe na cały dzień wyprowadzić z równowagi. — Nie, mówię ogólnie. To wszystko wprowadza mnie w zły nastrój. Wypadłem za burtę juŜ parę razy, ale jeszcze nigdy tak się nie czułem. — Weź się w garść. KaŜdy ma czasem zły dzień. — Ale nikt się tak nie czuje. Ta zimna bestia mnie przeraŜa. Prawie juŜ Ŝałuję, Ŝe Liam nie wysadził jej w powietrze. Kto by pomyślał, Ŝe przez cholerną kałamarnicę stanę się psychiczny? 169
— Przestań, bo naprawdę się nim staniesz... wmówisz to sobie — To juŜ się stało. Darling popatrzył na owiniętego ręcznikiem Mike'a, któremu drŜały ręce i pomyślał: — Ten stwór otworzył ciemne drzwi we wnętrzu tego młodego człowieka. To dziwne, jak coś, czego nie rozumiemy, moŜe w nas obudzić demony, których obecności nawet nie podejrzewamy.
Weszli juŜ na płyciznę. Gdy po lewej wyłoniła się twierdza portu, a po prawej róŜowe domki Cambridge Beaches przezierały przez casurinas, opierający się na relingu Mike powiedział: — Tego faceta jeszcze tu nie widziałem. Darling popatrzył w tył. W kierunku północnym, w odległości jakichś trzech mil, niedaleko wejścia na głęboki Kanał Północny widać było mały statek — nie dłuŜszy niŜ sto dwadzieścia do stu pięćdziesięciu stóp — z białym kadłubem i pojedynczym czarnym kominem. — Nietutejszy... — dodał Mike. — To prawie pewne. — Nie jest teŜ z marynarki wojennej. Wygląda na jeden z prywatnych statków poszukiwawczych. Darling wziął lornetkę, oparł łokcie na relingu i nastawił ostrość na statek. Na prawej burcie widział szalupy ratunkowe, podwieszone na Ŝurawikach. Pod nimi na podporach leŜało coś owalnego, coś z iluminatorami. — A niech mnie, Michael — odezwał się po chwili. — Ktokolwiek by to był, ma zawieszoną na rufie łódź zanurzalną, jedną z tych małych łodzi podwodnych!
CZĘŚĆ TRZECIA
22 Kapitan Wallingford zgarbił się nad biurkiem podpisując nakazy rekwizycji, kiedy w drzwiach stanął Marcus Sharp. Puknął dwa razy we framugę rzucając od progu: — Kapitanie? — O co chodzi, Sharp? — zapytał Wallingford nie podnosząc głowy. — Albo nie, niech pan nie mówi, sam spróbuję zgadnąć, o co chodzi. Usłyszał pan, Ŝe przybył statek poszukiwawczy z najnowocześniejszym sprzętem oraz łódź podwodna i będą szukać kałamarnicy. Dowiedział się pan równieŜ, Ŝe mamy ten statek i łódź obsadzić naszymi ludźmi. Właśnie przychodzi pan zgłosić się na ochotnika, mam rację? UwaŜa pan, Ŝe jest najlepszy do tej roboty. — Wallingford podniósł głowę i uśmiechnął się. — No więc? — Ja... Tak, panie kapitanie. — Sharp wszedł do środka i stanął przed biurkiem. — Dlaczego akurat pan? Jest pan pilotem, a nie marynarzem łodzi podwodnych. Dlaczego mam wysyłać oficera, a nie zwykłego marynarza? Potrzebuję jedynie pary oczu, kogoś, kto przypilnuje, Ŝeby goście nie włóczyli się tam, gdzie nie trzeba, albo nie poplątali naszych kabli akustycznych. — Jestem nurkiem, kapitanie. Wiem, jak jest pod wodą i znam się na tych wszystkich czułych urządzeniach. Wypatrzę to wszystko, czego inni nie dostrzegą. Jestem po przeszkoleniu w niszczeniu podwodnym. — Niszczeniu podwodnym? — powtórzył Wallingford. — BoŜe, 173
Sharp, oni nie są tutaj w celu niszczenia. To jacyś ludzie z prasy, którzy chcą jako pierwsi zrobić zdjęcie Ŝywej kałamarnicy olbrzymiej... która, nawiasem mówiąc, moŜe być juŜ tysiąc mil stąd. — To o co chodzi rządowi bermudzkiemu? Sądziłbym, Ŝe ostatnią rzeczą poŜądaną na Bermudach jest dalszy rozgłos... — O pieniądze. O nic więcej. Bermudy są w opłakanym stanie. Turystyka zamiera. Hotele i restauracje są w opałach, a wędkarstwa sportowego juŜ praktycznie nie ma, nurkowanie stało się nieopłacalne. Gdyby ci ludzie z ,,Voyagera"... — Z „Voyagera"? — To nowy magazyn załoŜony przez jakiegoś biznesmena z furą pieniędzy. Mają nowy typ fińskiej łodzi podwodnej na Kajmanach. Robią tam zdjęcia róŜnych, dziwnych rzeczy na głębokich wodach. Kiedy dowiedzieli się o tutejszej kałamarnicy zobaczyli w tym szansę na wyczyn, bombę, która otworzy im drzwi do „National Geographic". „Geographic" nie posiada łodzi podwodnej, nikt prywatnie takiej nie ma — tylko marynarka wojenna, a ta nie jest warta złamanego grosza. Dlaczego więc nie wpuść ich? — powiedzieli sobie na Bermudach. Jeśli znajdą tę kałamarnicę, tym lepiej — moŜe znajdą sposób, jak ją zlikwidować? Jeśli nie odkryją go, to chociaŜ spędzą tu trochę czasu i wydadzą szmal podczas poszukiwań. W przypadku gdy kałamarnicy nie znajdą, opublikują wieść, Ŝe juŜ stąd odeszła. Powiedzą światu, Ŝe Bermudy znowu — są A bezpieczne. gdzie tu wpasować marynarkę wojenną? To znaczy, chciałem powiedzieć, Ŝe to wody naleŜące do Bermudów i wydaje się... — Gdzie nas wpasować? Niech się pan zastanowi. Bermudy nie posiadają swoich wód terytorialnych. NaleŜą one do NATO, faktem jest, Ŝe są oni Amerykanami w kaŜdym calu. Czy pan myśli, Ŝe Bermudczycy umieścili tu te wszystkie sonarowe namierniki połoŜenia? Kto pana zdaniem połoŜył kable sygnalizujące obecność sowieckich okrętów podwodnych? Ameryka sięga aŜ dotąd. Kiedy w Pentagonie dowiedzieli się o tej sprawie — o tym statku z nowoczesnym sprzętem — wszyscy zaraz zaczęli mnie indagować. Chcieli mieć pewność, Ŝe na pewno obsadziłem statek i łódź podwodną ludźmi z amerykańskiej marynarki wojennej. Wszystko jedno, obywatele amerykańscy czy inni, nikt nie będzie włóczył się 174
po naszych wodach i wtykał nosa w nie swoje sprawy. Musimy mieć nad tym nadzór. — Wallingford odchylił się na krześle. — No więc, o co chodzi, Sharp? Dlaczego chce pan zejść na dół w tej łodzi? MoŜe myśli pan, Ŝe znajdzie jakiś wrak dla Whipa Darlinga? — Nie, proszę pana — szybko odpowiedział zakłopotany Sharp. Nigdy nie przyszło mu do głowy, Ŝe Wallingford wie o poszukiwaniu rozbitych statków w czasie lotów nad rafami. Powinien robić to ostroŜniej, bowiem w helikopterze nigdy nie był sam, zawsze towarzyszyła mu przynajmniej jedna osoba. Baza floty stanowiła małą wspólnotę ludzi z mnóstwem czasu na plotki. — Dlaczego miałbym to robić? Nawet gdybym zobaczył wrak na głębokości pięciuset lub tysiąca stóp, w Ŝaden sposób przecieŜ nie mogę go wydobyć. — O co więc panu chodzi? — zapytał Wallingford. — Co powoduje, Ŝe chce pan zejść pół mili w głąb oceanu, z obcymi sobie ludźmi? Siedzieć w małej stalowej trumnie i szukać tego, czego tam prawdopodobnie juŜ nie ma. Jeśli zaś jest — moŜe pana zabić. — Bo... — Sharp zawahał się. Wiedział, Ŝe dla większości zrozumienie go stanowi problem. — Bo tego jeszcze nie robiłem. Chcę się przekonać, jak to jest. — Ja teŜ nigdy nie byłem na KsięŜycu. Czy poleci pan na KsięŜyc, gdy ktoś o to pana poprosi? — Tak. Z całą pewnością. — BoŜe wszechmocny... Sharp... — Wallingford pokręcił głową. — Zgoda, załatwione. Proszę stawić się w porcie o szesnastej. Wypływają i zarzucają kotwicę dzisiejszej nocy, a jutro spuszczają łódź podwodną. — Dziękuję — powiedział Sharp. — Do jakiego stopnia jest to oficjalne? Powinienem mieć mundur? — Nie. Ale niech pan zabierze sweter i ciepłe skarpety. Wiem, Ŝe na głębokości trzech tysięcy stóp, w ciemnościach, potrafi być zimno. — Tak jest. — Sharp zasalutował i odwrócił się do wyjścia. — Sharp. — Wallingford zatrzymał go w drzwiach. — Tak? — Miałem zamiar wysłać pana, nawet gdyby pan nie zgłosił się sam. — Wallingford uśmiechnął się. — Chciałem się tylko upewnić, czy naprawdę pan chce.
175
W koszarach Sharp spakował torbę na następny dzień. Wrzucił do niej walkmana, parę kaset i ksiąŜkę. Zanim zdąŜył wziąć prysznic, włoŜyć dŜinsy i drelichową koszulę, była juŜ piętnasta. Port znajdował się po drugiej stronie wyspy, godzinę drogi motocyklem, więc złapał torbę i ruszył do wyjścia. W drzwiach przypomniał sobie, Ŝe planowali z Darlingiem nurkowanie na jutrzejszy dzień. Zawrócił i poszedł do telefonu. Odebrała zona Darlinga. Zanim Sharp zdąŜył zostawić wiadomość, powiedziała, Ŝe Whip jest na łodzi i pójdzie go zawołać. Czekając, Sharp zastanawiał się, czy powinien mówić Darlingowi dokąd jedzie. Znał zamiłowanie dowództwa do tajemnic, zakładał Ŝe i tę wyprawę zaliczyli do spraw tajnych, mimo Ŝe brał w niej udział międzynarodowy magazyn, który zamierzał uwiecznić wydarzenia na filmie. W marynarce wojennej lubowano się w utajniani wszystkiego, od ilości ziemniaków zakupionych do stołówek, po sumy Dowydane diabła na z skarpety tajnością!Ŝołnierskie. Darling prawie na pewno i tak juŜ o wszystkim wie. — Fajnie, Ŝe dzwonisz, Marcus — rzucił Darling, gdy podniósł słuchawkę. — Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Jak z prognozą pogody na jutrzejsze nurkowanie? Przyjechało paru ludzi z jakiegoś magazynu — chcą spuścić łódź i zrobić zdjęcia kałamarnic. Wynajęli mnie jako eskortę. — Idziesz z nimi?! Co to znaczy — jako eskorta? — Nie wiedzą, gdzie tego szukać. Nie wiedzą, gdzie jest uskok, gdzie kończy się szelf, a zaczyna głębia. Mają ze sobą głębokościomierz i aparat hydrolokacyjny — więc gdyby się postarali, to sami by znaleźli. Sęk w tym, Ŝe jeden dzień uŜytkowania łodzi kosztuje dziesięć tysięcy dolarów. Myślą, Ŝe jestem drogą na skróty. — I zgodziłeś się. Myślałem... — Marcus... To tysiąc dolarów dziennie! Do mnie naleŜy tylko pokazać im, gdzie mają płynąć, pomóc w ustawianiu kamer i pływać nad ich łodzią. Tak na wszelki wypadek, gdyby musieli wyjść na powierzchnię z dala od statku. — Darling roześmiał się. — MoŜesz być na sto procent pewny, Ŝe na dół nie popłynę. —Whip... — zaczął Sharp i urwał, czując, Ŝe jego zapał zaczyna słabnąć. — Mam iść z nimi. — Ty? Po co? 176
— We flocie martwią się, Ŝe przyczepią się do naszych hydrolokatorów. Mogą chcieć w ramach rekompensaty wydatków opublikować historyjkę o tym, jak marnujemy forsę tropiąc sowieckie łodzie — podwodne, Dlaczego Wallingford których nie jest ma. taki pewny, Ŝe nie znajdziecie tej kałamarnicy? — We flocie uwaŜają, Ŝe juŜ odeszła. Podobnie myślą ludzie z Urzędu Oceanografii. — Hm, mam inne zdanie. Talley teŜ, bo inaczej wróciłby do Kanady. Istnieje duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe to stworzenie tutaj jest, Marcus. Jestem prawie pewny, Ŝe ona jest tu gdzieś na głębinie. — Przez chwilę na linii panowała cisza, potem Darling powiedział: — Mówiłeś, Ŝe z nimi idziesz. To oczywiście nie oznacza, Ŝe schodzisz na dół w łodzi podwodnej? — Właśnie o to chodzi. — Nie rób tego, Marcus — ostrzegł go Darling. — Jest jedna rzecz, o której obaj musimy pamiętać: istnieje kapitalna róŜnica między odwagą a głupotą.
23 Port Floty Królewskiej został wybudowany w dziewiętnastym wieku przez skazańców nazwanych „transportami". Zostali przy wiezieni z Anglii, a później przetrzymywani byli w więziennych celach na bagnistym dnie Zatoki Grassowej. Mury więzienia miały ponad dziesięć stóp grubości, a jego uliczki zostały ręcznie wy brukowane. Zajmowało cały północny kraniec Wyspy Irlandzkiej i samo w sobie stanowiło miasteczko. Były tam: koszary dla setek Ŝołnierzy, domy dla kucharzy, cele skazańców, Ŝaglownie, warsztaty w których wyrabiano świece, liny oraz broń. Sharp szedł wzdłuŜ nadbrzeŜa do małego statku przycumowanego w doku, w którym nadal okazjonalnie znajdowały schronienie brytyjskie i amerykańskie liniowce. Po drodze mijał butiki, kawiarnie, sklepy z pamiątkami, muzea. „Ellis Explorer" — odczytał napis na pawęŜy z portu Lauderdale Licząc kroki Marcus przeszedł wzdłuŜ statku. Miał mniej więcej sto pięćdziesiąt stóp długości i większość rufy była odkryta. W połowie drogi między kratownicą a kabiną, na stojaku spoczywała łódź podwodna, okryta impregnowanym brezentem. Od razu widać było Ŝe łódź naleŜy do najnowszego typu. Po budowie kadłuba Sharp przypuszczał, Ŝe statek został zbudowany w Danii lub Niemczech. Byt dobrze utrzymany; ani śladu rdzy na kadłubie czy zadrapań na farbie. Liny na pokładzie zostały nienagannie sklarowane, stalowo-aluminiowa powierzchnia nadbudówki lśniła w popołudniowym słońcu. Ten, kto posiada ten statek — pomyślał Sharp — nie martwi się o pieniądze. 178
Na dziobie stała jakaś kobieta. Rzucała kawałki chleba ławicy małych rybek. — Dzień dobry! — odezwał się Sharp. Odwróciła się i odpowiedziała na powitanie. ZbliŜała się do trzydziestki, była wysoka, gibka i mocno opalona. Ubrana była w krótkie spodenki z obciętych dŜinsów i koszulę związaną w pasie na supeł, na ręku miała wodoszczelny rolex. Jej spłowiałe od słońca, brązowe włosy były krótko przycięte i zaczesane do tyłu. Na łańcuszku, na szyi wisiały okulary słoneczne. — Jestem Marcus Sharp... porucznik Sharp. — Proszę na pokład — powiedziała. Sharp podszedł do wejścia w nadburciu i wszedł na pokład. — Nazywam się Stephanie Carr — przedstawiła się kobieta z uśmiechem i wyciągnęła do niego dłoń. — Robię zdjęcia. — Poprowadziła go w stronę rufy, do kabiny. Kabina była duŜa i wygodnie umeblowana. Znajdowały się tam dwa składane stoły na zawieszeniu kardanowym, dwie kanapy z winylowym pokryciem, przyśrubowane do podłogi, mnóstwo plastikowych krzeseł, półki z ksiąŜkami w miękkich obwolutach oraz telewizor i magnetowid. Schodki prowadziły w górę, na pomost i w dół, do kuchni oraz kajut na rufie. Na pokładzie siedział niski, muskularny człowiek. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, co czterdzieści pięć lat. Oglądał film z Jamesem Bondem. — To Eddie — wyjaśniła Stephanie. — Steruje łodzią podwodną. Eddie, to Marcus. Eddie uczynił niedbały ruch ręką. — Cześć. Sharp zauwaŜył, Ŝe na jednym ze stołów leŜało pełno kamer, stroboskopów, światłomierzy i pudełek z filmami. — Czy jest z nami ktoś piszący? — zapytał Stephanie. — Nie — odpowiedziała. — Ja tu wszystko robię. Poza tym, jeśli zrobimy zdjęcia tego potwora, nikt nie będzie dbał o słowa — pokazała klatkę schodową na rufie. — Tam jest pełno pustych kabin. MoŜesz połoŜyć swoje rzeczy, gdzie chcesz. Sharp rzucił torbę na krzesło. — Kto to jest Ellis? — zapytał. — Chodzi o tę nazwę — „Ellis Explorer". — Barnaba Ellis... nigdy o nim nie słyszałeś? Stowarzyszenie 179
Ellisa... Fundacja Ellisa... Wydawnictwo Ellisa. To Stowarzyszenie utworzyło Fundację, a Fundacja zakupiła tę łódź. Jeśli któreś z ich pism potrzebują tej łodzi, wypoŜycza ją od Fundacji. — To dla nich pracujesz? — Nie, jestem niezaleŜna. Pracuję dla „Geographic" i „Travelera", dla kaŜdego, kto chce mi płacić. — Hej, marynarzu! — zawołał ktoś z pomostu. — Chodź, poznasz Hectora — rzuciła Stephanie i poprowadziła Sharpa na pomost nawigacyjny. Hector wyglądał na czterdzieści pięć lat. Był opalony, muskularny. Miał na sobie wykrochmaloną białą koszulę z dystynkcjami kapitana na ramieniu, zaprasowane w kant czarne spodnie i wyglansowane czarne buty. Pracował z ołówkiem i linijką nad mapa wód—wokół Ten Darling Wysp Bermudzkich. — odezwał się — kaŜe mi zakotwiczyć tutaj. Stuknął w punkt na mapie. — Ale tutaj nie ma dna. — Czy objaśnił, jak tam dotrzeć? — zapytał Sharp. — Krok po kroku. Wokół tego miejsca, na północ od boi, potem na północny zachód aŜ dotąd. Na mapie widać, Ŝe dno jest tutaj dopiero na głębokości pięciuset sąŜni. Nie mogę rzucać kotwicy na takiej głębokości. — Niech pan postępuje tak, jak on mówi — powiedział Sharp. — Jeśli on twierdzi, Ŝe dno tam jest, to znaczy, Ŝe na pewno tam jest. MoŜe to być jakieś wzniesienie albo rafa, albo część szelfu. — Ale na mapie... — Kapitanie — przerwał Sharp. — Gdybym miał wybierać pomiędzy jakimś kartografem z „Coast and Geodetic Survey' a Whipem Darlingiem, zawsze poszedłbym za nim.
Było po piątej, gdy minęli cypel przy Dockyard i ruszyli na północ, w stronę znaków na kanale. Sharp i Stephanie stali na pokładzie obserwacyjnym na dachu kabiny i patrzyli, jak małe kłęby cumulusów zmieniają kolor pod wpływem słońca, oświetlającego je pod róŜnym kątem w miarę obniŜania się. — Gdzie mieszkasz? — zapytał Sharp. — Teoretycznie w San Francisco. Mam tam małe mieszkanko, 180
takie miejsce, do którego mogę wracać, ale nie ma mnie przez dziesięć lub jedenaście miesięcy w roku. — Na pewno nie jesteś zamęŜna. — Jasne. — Uśmiechnęła się. — Kto by mnie chciał? PrzecieŜ mnie nigdy nie ma w domu. Kiedy zaczynałam w tej branŜy, świeŜo po college'u, pracowałam dla małej gazety w Kansas. Robiłam nocne zdjęcia dzikich zwierząt. Wiedziałam, Ŝe muszę wybierać, bo nie mogę mieć obu tych rzeczy razem. Wielu moich przyjaciół jest fotografami, specjalizują się w tym, co robią — w sporcie, przygodach, zwierzętach. Dziewięćdziesiąt procent tych, którzy się poŜenili, JuŜ się rozwiodło. — Czy to jest tego warte? — Jest. Byłam juŜ wszędzie, mój paszport ma grubość ksiąŜki telefonicznej. Spotkałam mnóstwo ludzi, robiłam wiele zwariowanych rzeczy. Fotografowałam wszystko, od tygrysów po termity. Czasami zaczynam juŜ czuć zmęczenie i wtedy myślę o ustatkowaniu się. Kiedy tylko zaczynam to planować, zaraz dzwoni telefon i juŜ mnie nie ma. Jestem na szlaku nowej przygody. — Machnęła ręką w kierunku morza. — Właśnie lak jak teraz. — Co wiesz o kałamarnicy olbrzymiej? — Nic. Właściwie prawie nic. W drodze przeczytałam kilka artykułów. Z tego, co wiem, nigdy nie była sfotografowana, a to mi wystarczy. U nas rzadko kiedy zdarza się robić coś, czego nikt wcześniej nie robił. — To juŜ powód. Rzadko występujące i niebezpieczne. — CóŜ, w tym cała zabawa. Spójrz na to w ten sposób, Marcus: płacą nam. Ŝebyśmy robili to, czego inni nie mogą zrobić nawet za całą forsę tego świata. Wykorzystać tę szansę, odkryć coś — to się nazywa Ŝyć! Sharp spojrzał na nią i poczuł ból, którego nie było juŜ od wielu miesięcy — wspomniał Karen.
— Mówię panu, tu nie ma dna. — Hector wskazał na głębokościomierz. Słabe pomarańczowe światełko krąŜyło po owalnym ekranie, nasilając się, gdy mijało znak czterystu osiemdziesięciu sąŜni. 181
— Jest pan pewny, Ŝe znajdujemy się dokładnie w tym miejscu? — zapytał Sharp. — Nawigator satelitarny pokazuje, Ŝe jesteśmy dokładnie tan, gdzie sobie Ŝyczył Darling. Sharp zerknął przez okno. Kolor wody w Ŝadnym miejsc nie zdradzał płycizny. Była równomiernie szara, niczym wypolerowana stal. — Niech pan rzuci kotwicę — powiedział. — Łatwo panu mówić. Kotwica i łańcuch nie kosztują paru dolarów. — Proszę to zrobić. Jeśli pan ją zgubi, to osobiście po nią zanurkuję — uśmiechnął się Sharp. Hector popatrzył na niego. — Cholera! — zaklął i włączył mechanizm rzucający kotwicę Usłyszeli pluśnięcie i brzęk łańcucha przechodzącego przez kluzę kotwiczą. Załogant w pasiastej koszulce stanął na forpiku i obserwował sondę łańcuchową. — Czy mogę włączyć sonar? — zapytał Sharp. — Proszę bardzo. Sharp włączył sonar. Szklany ekran rozjaśnił się i ukazał białą linię utworzoną przez impulsy sonarne. Znaczyła kontur dna na głębokości ponad pół mili. Gdzie to jest? Gdzie jest ten tajemniczy szelf, który ma stanąć na drodze spadającej kotwicy? — zastanawiał się. Usłyszał, jak Hector mówi: — Niech mnie diabli! — i właśnie w tym momencie mały jasny punkt ukazał się w lewym górnym rogu ekranu. Oznaczał mały występ w klifie. Brzęk łańcuch i kotwicznego ucichł. — Dwieście dziesięć stóp — stwierdził Hector. — Jak ten Darling o tym wiedział? — Dwadzieścia pięć lat pływa na tym morzu, to chyba wyjaśnia wszystko. Whip zna kaŜdy występ na rafie i wie, jak pływ znosi kotwicę. — Czy wie, gdzie jest kałamarnica? — Tego nie wie nikt — odpowiedział Sharp schodząc do kabiny.
182
Jedli obiad w kabinie — hamburgery podgrzane w mikrofalówce, makaron gotowany na parze i sałatkę. Kiedy pozmywali, Eddie z dwoma ludźmi z załogi siedli przy telewizorze i obejrzeli kasetę z „Polowaniem na Czerwony Październik". Hector wrócił na pomost. Stephanie nalała kawy sobie i Sharpowi, wyjęła papierosa z futerału aparatu fotograficznego i poprowadziła Sharpa na otwartą rufę. KsięŜyc swym światłem przytłumił światło gwiazd, morze było spokojne i gładkie jak szklana tafla. — A ty? — zapytała. — Jesteś Ŝonaty? — Nie — odpowiedział, i nagle, sam nie wiedział dlaczego, opowiedział jej o Karen. — To okropne — odezwała się, kiedy skończył. — Myślę, Ŝe nie mogłabym poradzić sobie z takim cierpieniem. Zanim Sharp mógł coś odpowiedzieć, usłyszeli Hectora wołającego z pomostu: — Hej, marynarzu! Poszedł korytarzem poprzecznym na lewą burtę, potem cztery stopnie w górę do drzwi zewnętrznych pomostu. — Proszę tutaj — rzucił Hector. Sharp stanął na pomoście. W ciemnościach wnętrze to wyglądało jak opustoszały klub nocny. Jedynym światłem były czerwone, zielone i pomarańczowe błyski urządzeń elektronicznych. — Co pan tu widzi? — Co widzę? — Stoimy na kotwicy. Myślę, Ŝe zaczepiliśmy się o wrak statku. Nachylając się nad urządzeniem Sharpowi przemknęło przez myśl, Ŝe byłby to niezły przypadek, gdyby odkryli teraz stary wrak, nie zauwaŜony i nietknięty przez wieki. Mieli łódź podwodną, mogli do niego dotrzeć, sfotografować, moŜe nawet coś zabrać. Whip byłby zdumiony. Sharp przymknął oczy i znowu je otworzył. Skoncentrował wzrok na szarym ekranie. Wiedział, Ŝe obrazy na sonarze są niezwykle dokładne, jeśli pojedynczy zatopiony obiekt jest duŜy i znajduje się na płaskim dnie. Widział kiedyś taki obraz statku w „National Geographic" — jego maszty i nadbudówka były niezwykle wyraźne. Wyglądał tak, jakby juŜ, juŜ miał odpłynąć. Lecz tamten statek zatonął na głębokości trzystu stóp. Jeśli tutaj 183
był statek, to spadł na głębokość pół mili, prawdopodobnie rozpadając się po drodze. Mogła to być zaledwie kupa złomu. To, co ujrzał, było bezkształtną plamą. Spojrzał na liczby kalibracyjne u boku ekranu. Plama wydawała się mieć dwadzieścia do trzydziestu metrów długości — rozmiary ewentualnego wraku — Być moŜe to faktycznie jest wrak — powiedział. — Niech pan jutro popatrzy na to z łodzi podwodnej — dodał Hector. — Podczas wojny wiele statków zaginęło w tej okolicy. MoŜe to jeden z nich. MoŜe pan mi podać odczyt z loranu? Sharp odwrócił się od ekranu sonaru i poszedł do loranu. Przeczytał głośno liczby, a Hector zapisał je na kartce. śaden z nich nie spojrzał na ekran ponownie. Gdyby to zrobili zobaczyliby zmianę w bezkształtnej plamie. ZauwaŜyliby, Ŝe niektóre linie zanikają, a pojawiają się inne, gdy rzecz znajdująca się ruchu głębokości trzech tysięcy stóp zaczęła się przesuwać.
24 Wyciągnięte ręce Karen próbowały go dosięgnąć, jej oczy błagały o pomoc, krzyczała w języku, którego nie rozumiał. Chciał ją złapać, ale nie mógł poruszyć nogami. Miał wraŜenie, Ŝe gramoli się przez przezroczyste błocko. Coś ciągnęło go w tył i zmuszało do powolnego ruchu. Im bliŜej podchodził, tym bardziej się oddalała. Nagle coś na nią ruszyło, coś, czego nie widział, lecz musiało to być wielkie i przeraŜające. Jej strach przerodził się w panikę. Zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. Chwilę potem zniknęła, a wraz z nią takŜe i to, co ją ściskało. Pozostało jedynie głośne przenikliwe buczenie. Sharp obudził się i przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. ŁóŜko było małe, nie jego, a światło przyćmione. Pozostało tylko buczenie, naglące wezwanie dochodzące gdzieś znad głowy. Przekręcił się na drugą stronę i zobaczył wiszący na grodzi interkom. Podniósł słuchawkę i wymamrotał swoje nazwisko. — Wstawaj, szkoda dnia, Marcus — powiedziała Stephanie. — Czas ruszać! Kiedy odwiesił słuchawkę, poczuł, jak wydziela się mu adrenalina. Zgłosił się tu dobrowolnie, lecz to, co wczoraj było podniecające, dziś zaczęło go przeraŜać. Nigdy nie pływał Ŝadną łodzią podwodną, nie mówiąc juŜ o łodzi wielkości jednej trzeciej wagonu metra. Nie znosił zatłoczonych wind — kto zresztą lubi? — i na statkach źle się czuł w kabinach wewnętrznych. Przyszło mu 185
do głowy, Ŝe moŜe właśnie odkrywa w sobie skłonność do klaustrofobii. CóŜ — pomyślał — wkrótce się przekonamy. Gdy ogolił się, ubrał w dŜinsy, koszulkę, wełniane skarpety i sweter, obawy znowu ustąpiły miejsca podnieceniu. Coś się działo, istniało nowe wyzwanie, miał szansę poznać coś nowego. Tak jak powiedziała Stephanie: to znaczy właśnie Ŝyć. Słońce ledwie rozjaśniło horyzont, kiedy Sharp był w kabinie i nalewał sobie kawę. Przez tylne okno widział, jak Eddie i jeden z załogantów zdejmują brezent z łodzi podwodnej. Kiedy popatrzył w prawo, zobaczył, Ŝe do lewej burty statku przycumowany został „Korsarz". Wychodził juŜ z kabiny, gdy usłyszał za sobą głos Darlinga dochodzący z pomostu. Darling rozmawiał z Hectorem. — Cześć, Marcus — powitał go Darling, gdy Sharp wszedł na pomost. — Jesteś przekonany, Ŝe nadal chcesz tam płynąć i odmrozić sobie jaja? — Tak, zupełnie — odpowiedział Sharp. — UwaŜaj na siebie, Marcus — zbyt wiele dla mnie znaczysz Ŝebym cię stracił. — Darling zszedł z pomostu i ruszył na „Korsarza" porozmawiać z Mikem. Sharp chciał zanieść swoją kawę na rufę. Przy drabinie spotkał Stephanie w drodze do góry. Kiwnęła ręką, Ŝeby poszedł za nią przez wodoszczelne drzwi, ponad główną kabiną na tył pomostu. Było to pomieszczenie sterownicze łodzi podwodnej. Panowały w nim ciemności. Oświetlone było jedynie czerwoną Ŝarówka wiszącą u góry i czterema monitorami telewizyjnymi, pokazującymi obraz kontrolny. Jeden z członków załogi, Andy, siedział z załoŜonymi słuchawkami przed tablica pocętkowaną kolorowymi świata"' i przyciskami. — Andy sprawuje nadzór nad całą aparaturą — powiedziała Stephanie. — Twój przyjaciel Whip teŜ będzie tutaj, moŜemy z nim w kaŜdej chwili rozmawiać. Sharp wskazał monitor telewizyjny. — Czy łódź ma łączność z powierzchnią? — Wszystko jest filmowane dla fundacji. Jeden kabel światłowodowy wystarczy. Mamy kamery wideo wewnątrz i na zewnątrz łodzi, plus aparaty fotograficzne. Chcesz jeden aparat? Będziemy przy róŜnych bulajach, moŜemy widzieć róŜne rzeczy. 186
— Pewnie — odparł Sharp — jeśli masz jakiegoś „głupa". Jakie zdjęcia cię interesują? Koralowce? Wodorosty? — Nie, nie — uśmiechnęła się Stephanie. — Potwory. Wyłącznie potwory. I to wielkie.
Z bliska łódź podwodna wydawała się Sharpowi podobna do obdarzonych ramionami kapsułek antyhistaminy Bristona. KaŜde ramię miało na końcu stalowe kleszcze, a na nich kamerę wideo w kulistej obudowie. Słońce wzeszło juŜ wyŜej, nie było nawet tchnienia wiatru. Pot lał się z Sharpa, gdy schodził przez okrągły właz na szczycie łodzi. Operator dźwigu dał mu znak kciukiem, a on słabo uśmiechnął się w odpowiedzi. Stephanie znajdowała się juŜ w środku, podobnie jak Eddie. Ubrany był w kamizelkę. Zgarbiony przesuwał się do przodu, Ŝeby sprawdzić przyrządy pomiarowe i wyłączniki. Wnętrze kapsuły było rurą o długości dwunastu stóp szerokości sześciu i wysokości pięciu. Były tam trzy niewielkie bulaje, jeden na dziobie dla Eddiego i po jednym po obu stronach akurat dla Stephanie i Sharpa. Na stalowym pokładzie przed iluminatorem leŜała kwadratowa poduszka. Klęknął i podpełznął do niej. Przekonał się, Ŝe moŜe siedzieć na podwiniętych nogach — po turecku albo klęczeć z twarzą przyciśniętą do bulaja, mógł teŜ leŜeć z podniesionymi nogami, ale w Ŝaden sposób nie dało się stać wyprostowanym. A jeśli dostanie skurczu? Jak go usunie? Nie myśl o tym — skarcił sam siebie. — Po prostu rób swoje. — Ile czasu zajmie zejście na dno? — zapytał. — Pół godziny — odparła Stephanie. — Opadamy dziesięć stóp na minutę. Nie tak źle. Mógł przeŜyć tę godzinę. — A jak długo będziemy na dole? — Cztery godziny! Nigdy — pomyślał Sharp. — Nie przeŜyję tego. Usłyszał trzask zamykającej się nad nim klapy i metaliczny świst w trakcie jej dociskania. Stephanie podała mu aparat fotograficzny z obiektywem szerokokątnym i ogniskową 35 milimetrów. — Wszystko ustawione. Wystarczy nacisnąć guzik. 187
Sharp chciał wziąć od niej aparat, ale wyśliznął się mu ze spoconych rąk. Stephanie złapała go o cal nad stalowym pokładem — Wyglądasz jak śmierć — powiedziała. — Nie Ŝartuj sobie. — Sharp wytarł dłonie o spodnie i wziął od niej aparat. — Czym się przejmujesz? To pierwszorzędna łódź podwodna a Eddie jest najlepszym pilotem. — Uśmiechnęła się. — No nie, Eddie Eddie wymamrotał coś do mikrofonu przyczepionego do słuchawek. W tym momencie kapsułą targnęło i zaczęła się wznosić. Dźwig podniósł ja ze stojaka i przesunął nad burtą statku. Przez chwilę łódź kołysała się w tył i w przód jak huśtawka w wesołym miasteczku. Sharp musiał uchwycić się czegoś, Ŝeby nie przelecieć przez pokład. Potem powoli zaczęła opadać, póki nie dotknęła wody. Jej ruch zmienił się w łagodne kołysanie. Sharp spojrzał przez bulaj i zobaczył, jak jego szkło zalewa ocean. Z góry rozległ się metaliczny dźwięk klamer odczepianych od pierścieniowego uchwytu łodzi. Kapsuła zaczęła zanurzanie. Woda zakryła juŜ iluminator. Sharp przycisnął twarz do szyby i spojrzał w górę, pragnął zobaczyć ostatni promień światła słonecznego. Błękit nieba łączył się z bielą chmur i złotymi odblaskami słońca załamywanymi w wodzie. Potem kolory zbladły i ustąpiły jednolitej niebieskiej mgle. Z wyjątkiem warkotu silnika elektrycznego łodzi wszystkie inne dźwięki przestały docierać. Sharp czuł dreszcze, z czoła, spod pach i z pleców szybko parował mu pot. Temperatura spadła o trzydzieści stopni w niecałą minutę. Mimo to nadal się pocił, nie z zimna oczywiście, lecz ze strachu, pod wpływem zbliŜającego się ataku klaustrofobii. Spojrzał przez bulaj — błękit na zewnątrz szybko ciemniał przechodząc w barwę fioletową. OdwaŜył się zerknąć w dół. Promienie słoneczne przenikały przez wodę, ale zostawały rozszczepione i pochłonięte. Głębiej fiolet ustępował czerni i wszystko byłoOpadali juŜ nocą. powoli, nic nie widząc, nic nie słysząc ani teŜ nie czując. Wtedy to Sharp uświadomił sobie, Ŝe czuje płynącą z tej nicości przyjemność. Przypomniał sobie opowiadania Darlinga o stworzeniach Ŝyjących w tej głębinie, w tym mroku. ZadrŜał.
25 Sharpowi było zimno. Skarpety miał mokre od wilgoci skraplającej się wewnątrz kapsuły. Na powierzchni wilgoć ta wydawała się chłodna i przyjemna. ZdąŜyła wyparować z wnętrza, ale skarpety nie schły. Palce u nóg miał zdrętwiałe, a podeszwy stóp swędziały. WłoŜył ręce pod sweter i załoŜył je jedna na drugą, odchylił się od iluminatora i spojrzał przez ramię Eddiego na przyrządy. Na zewnątrz panowała temperatura 4 stopni Celsjusza, około 40 stopni Farenheita. Wewnątrz nie było niewiele cieplej, trochę ponad 50. Znajdowali — Włączam się juŜoświetlenie na głębokości — powiedział dwóch tysięcy Eddie stópdoi nadal mikrofonu. opadali. Na szczycie łodzi rozbłysły dwie tysiącwatowe lampy. Rozpraszały ciemności Ŝółtym światłem, które po przebyciu piętnastu lub dwudziestu stóp pochłaniane było przez czerń wody. Przed oczami Sharpa ukazało się skryte w głębinach bujne Ŝycie oceanu. Maleńkie zwierzęta planktonowe ukazywały się w kręgu światła, ich ilość i ruchliwość przypominała rój pszczół. Małe krewetki przywarły do bulajów i Ŝwawo wędrowały po szybie. Coś, co przypominało szaroczerwoną wstęgę z Ŝółtymi oczami i ozdobione było fryzurą z małych kolców, spiralnym ruchem zbliŜyło się do iluminatora. — Patrz Kołysało — odezwał się przez się Eddie moment pokazując i odskoczyło szybę.do Sharp tyłu. nachylił się, ale stworzenie prędko uciekło. Wrócił do swojego okna i za chwilę zobaczył przedziwne stworzenie spokojnie okrąŜające kapsułę. 189
Była to ryba-wędkarz: okrągła, pękata, brązowawo-Ŝółta. Oczy miała wypukłe niczym niebieskozielone guziki, zęby podobne były do diamentowych igieł, a ciało poprzecinane czarnymi Ŝyłkami. Dziwaczny wygląd potęgowały krótkie i przezroczyste płetwy. Przypominała zębatą torbiel. Sharp widział juŜ zdjęcia ryb-wędkarzy. UŜywały swych wyrostków jako przynęty, zwieszając „światełko" przed rozwartymi szczękami. Wciągała w ten sposób w pułapkę ciekawskie i nieostroŜne ofiary. Poza nią nie było niczego, z czym moŜna by ją porównać, Sharp nie miał pojęcia, jak daleko ryba znajduje się od niego ani jakich jest rozmiarów. — Jak myślisz? — zapytał Eddiego pokazując mu rozstawione dłonie. Eddie uśmiechnął się i rozstawił kciuk i palec wskazujący. Ryba w najlepszym razie miała zaledwie cztery cale długości. Sharp usłyszał, jak Stephanie pstryka zdjęcie za zdjęciem. Oparła obiektyw o bulaj i obracała pierścień zastawczy aparatu w nadziei przypadkowego złapania odpowiedniego naświetlenia. — Sądziłem, Ŝe interesują cię tylko potwory — rzucił Sharp. — A jak myślisz, co to jest? — Stephanie wskazała iluminator. — BoŜe, spójrz na to! Sharp ujrzał coś Ŝółtego, co trzepocząc się podpłynęło do bulaj Stephanie. Odwrócił się i czekał, aŜ zwierzę okrąŜy kapsułę. Wydawało się, Ŝe stworzenie to nie posiada płetw — mogłoby zostać wzięte za Ŝółtą strzałę, gdyby nie jego układ trawienny. Wnętrzności i Ŝołądek zwisały z niego niczym worek i pulsując ciągnęły się za nim. śuchwa najeŜona była iglastymi zębami, a czarne mętne oczy wystawały z głowy jak okrągłe koraliki. Wkrótce i inne zwierzęta stłoczyły się wokół kapsuły, wścibskie i śmiałe, przyciągnięte światłem. Były wśród nich stworzenia podobne do węŜy, z czymś przypominającym włosy na grzbietach Zjawiały się węgorze z ogromnymi oczami i zgrubieniami na głowach przypominającymi guzy nowotworowe, półprzejrzyste kule wyglądające tak, jakby składały się wyłącznie z otworu gębowego. Sharp drgnął, nagle głos Darlinga zabrzmiał w głośniku: — Masz tam niezłe zoo, co? Jeśli w oceanarium kiedyś zmądrzeją, to wiem, gdzie następnym razem zarzucić pułapkę. 190
— Poczekaj, aŜ zobaczą zdjęcia — odpowiedział Sharp. — Wrócą do ciebie na kolanach. Zapominał juŜ o strachu i ignorował chłód. Sharp podniósł aparat Stephanie i nastawił ostrość. Uklęknął na poduszce oczekując na następną okazję, aby zatrzymać w kadrze kolejny malutki cud przyrody przepływający obok nich.
26 Mike uderzył się po twarzy. Ból na moment przywrócił mu przytomność. Nie na długo jednak, wprawdzie przez chwilę patrzył na ekran echosondy rybackiej, ale czuł, Ŝe powieki znowu mu opadają. Wstał, przeciągnął się, ziewnął i spojrzał przez okno. Statek znajdował się w odległości ćwierć mili, a za nim widać było szary garb Bermudów. Na morzu było całkiem pusto. Whip kazał mu nie spuszczać wzroku z echosondy — nazywał ją „sonarem dla ubogich" — i przez godzinę Mike uczciwie to robił. Obraz wcale się nie zmieniał. Widział linię oznaczającą dno a bezpośrednio nad nią — mały punkt, krąŜącą łódź podwodną i to wszystko. śadnej plamy sygnalizującej ławicę, najmniejszego znaku czegoś duŜego i zwartego — na przykład wieloryba. W zwykłych okolicznościach Mike okropnie by biadolił, zostawiono go samego na łodzi. Tym razem było inaczej. Statek pływał obok i był na nim Whip; akcja rozgrywała się w odległości pół mili od niego i nie był w nią wplątany. A co najwaŜniejsze nie musiał podejmować Ŝadnych decyzji. Był nie tyle spokojny, co zahipnotyzowany przez statyczny ekran i łagodne kołysanie się „Korsarza". Zanim uświadomił sobie co się dzieje, dwukrotnie został ukołysany do snu. Gdyby nie uderzył głową w gródź, pewnie spałby dalej. W radiu zatrzeszczało i Mike usłyszał głos Darlinga: — „Korsarz"... „Korsarz"... „Korsarz"... odbiór. 192
Mike podniósł mikrofon, włączył go i powiedział: — Mów, Whip. — Jak ci leci, Michael? — Prawie zasnąłem. To gorsze niŜ pilnowanie schnięcia farby. — Nic się nie dzieje, odpocznij sobie. — Tak — zgodził się Mike. — Zaparzę kawę, wyjdę na świeŜe powietrze i podłubię trochę w tej okropnej pompie. — Przekręć głośnik na cały regulator i otwórz drzwi, to będziesz mnie słyszał. — Zrozumiałem, Whip. Jestem w pogotowiu. Mike odłoŜył mikrofon. Spojrzał jeszcze raz na echosondę, stwierdził, Ŝe obraz się nie zmienił, i zszedł na dół. W sterowni echosonda nadal chodziła. Przez jakiś czas obraz pozostawał nieruchomy jak malowidło. I nagle po prawej stronie ekranu, na jednej trzeciej wysokości pojawił się nowy znak. Była to lita, pojedyncza masa. Powoli zaczęła przesuwać się w poprzek ekranu w stronę łodzi podwodnej.
27 Zaszła w niej jakaś zmiana. Dotychczas, gdy dorastała i dojrzewała, Ŝyła bez wysiłku, dryfując z prądem i jedząc wszystko, co spotkała na swej drodze. Teraz Ŝywności było zbyt mało — bierność nie mogła zapewnić przetrwania. Instynkty nie uległy zmianie. Zostały genetycznie zaprogramowane, były niezmienne — lecz instynkt samozachowawczy sprawił Ŝe aktywnie reagowała na otoczenie. Nie mogła prowadzić Ŝycia padlinoŜercy. Musiała zacząć polować. KrąŜyła na skraju dwóch prądów wokół wulkanu i stawała się coraz bardziej rozdraŜniona. Coś tu wtargnęło i zakłóciło zwykły rytm ruchów morza. Instynkt podpowiadał jej, Ŝe do jej świata dostała się jakaś energia sygnalizowana słabym, lecz stale powtarzającym się pulsowaniem wody. Drobne zwierzęta kręciły się, wysyłając światło bioluminescencyjne, większe przepływały zmieniając lekko nacisk wody. Małe i stosunkowo niedoskonałe oko ludzkie mogło nic zauwaŜyć nikłego światła. Jej ogromne oczy składały się z komórek w kształcie pręcików, dzięki którym rejestrowała nawet nieznaczne błyski. W tej chwili zauwaŜyła coś więcej niŜ błysk. Gdzieś daleko i nisko znajdowało się potęŜne światło, które przesuwało się i emitowało pulsujący dźwięk zwabiający inne zwierzęta. 194
Od wielu dni nie jadła i chociaŜ nie znała poczucia upływu czasu, kierowały nią okresowe, powtarzające się potrzeby. Wciągnęła wodę do brzucha i wypchnęła ją przez lej. Ruszyła w kierunku źródła światła. Zaczęła polowanie.
28 — Chyba ci jest zimno, Marcus — zauwaŜyła Stephanie, Sharp pokiwał głową. — Masz rację. — SkrzyŜował ramiona, ręce wsadził pod pachy, ale nadal nie mógł opanować dreszczy. — Jak ty to robisz, Ŝe nic marzniesz? — Mam warstwę wełny na warstwie jedwabiu, a na tym warstwę bawełny. — Odwróciła się do Eddiego. — Gdzie jest kawa?— Tam, w pudełku. Stephanie sięgnęła do góry, otworzyła plastikowe pudełko i wyjęła termos. Nalała kawy do nakrętki i podała ją Sharpowi. Kawa była mocna, kwaśno-gorzka, nie słodzona i niesmaczna ale Sharp z radością powitał jej ciepło, które wypełniało Ŝołądek — Dzięki — uśmiechnął się. Spojrzał na zegarek. Byli prawie trzy godziny pod wodą, unosili się na głębokości dwustu pięćdziesięciu stóp, około pięciuset stóp nad dnem. Nie widzieli na razie niczego oprócz małych dziwacznych stworzeń, które z ciekawością gromadziły się wokół kapsuły i po chwili znikały w ciemnościach. — Zaczynam schodzić na dno — powiedział Eddie do mikrofonu Pchnął drąŜek sterowniczy i kapsuła znowu zaczęła opadać. Dno przypominało Sharpowi powierzchnię KsięŜyca, nagą, szarą i bezkresną. Łódź tworzyła małe fale, więc błoto podnosiło się i falowało, gdy maszyna przesuwała się wzdłuŜ dna. — Chryste! — Eddie wyprostował się nagle. 196
— Co jest? — zapytał Sharp. — O co chodzi? Eddie wskazał bulaj przy Sharpie, więc Marcus przysłonił oczy i przysunął twarz do szyby. WęŜe — pomyślał najpierw. — Miliony węŜy. Tłoczą się wokół trupa. Kiedy patrzył tak na nie, doszedł do wniosku, Ŝe to nie mogą być węŜe, raczej węgorze — posiadały płetwy. To był jakiś dziwny gatunek ryb, które wiły się, skręcały i rozszarpywały mięso. Kawałki mięsa odrywały się i pływały, pochłaniane i redukowane do małych cząstek przez innych, mniejszych padlinoŜerców. Jedno z tych węŜopodobnych stworzeń oderwało się od pokarmu i wycofało się. Zmieszane i podraŜnione obecnością światła zaatakowało łódź. Rzuciło się na iluminator Sharpa i przywarło do niego, chcąc wessać całą maszynę do brzucha. Cały jego pysk stał się ustami, z których brzegu wystawały zęby i język. Ciało skręcało się jak korkociąg. Hyperotreta Z szaloną — uświadomił zajadłością sobie próbowało Sharp.wydrąŜyć — Jedendziurę z tychwupiornych ofierze. demonów, które drąŜą otwory w zwierzętach i wyciskają z nich Ŝywot. Eddie zakołysał łodzią nad kulistym skupiskiem ryb i wepchnął między nie jej dziób. Odskoczyły na boki i wtedy Sharp zobaczył, na czym Ŝerowały. — Kaszalot — stwierdził. — To dolna szczęka kaszalota. Widzisz, Whip? — Tak. — Głos Darlinga brzmiał słabo i daleko. — Co mogło zabić kaszalota, do licha? Darling nie odpowiadał. Sharp nagle zrozumiał co... — juŜ wiem. — Zaczął się pocić. Wytrzeszczył oczy, Ŝeby widzieć dalej niŜ krąg światła. Ryby ciskały się na wszystkie strony, uciekając raptownie jak widmo przepływające przez plamę światła. Ich widok dodał mu otuchy, wiedział, co to znaczy. Whip powiedział, Ŝe dopóki wokół człowieka pływają ryby, dopóty moŜna nie obawiać się rekinów. Ryby duŜo wcześniej niŜ człowiek doczytują impulsy elektromagnetyczne, ostrzegające o rychłym ataku rekina. Martwić naleŜało się wtedy, kiedy ryby znikały. Z drugiej strony — pomyślał Sharp — Architeuthis nie jest rekinem. Podniósł aparat do iluminatora.
29 Oczy jej rejestrowały coraz więcej światła, a inne zmysły postrzegały bardziej intensywne wibracje. Coś przesuwało się w niewielkiej odległości. Komórki węchowe nie wykrywały Ŝadnych oznak Ŝycia, Ŝadnego potwierdzenia obecności ofiary. Gdyby była mniej głodna, byłaby ostroŜniejsza, moŜe zawisłaby w ciemnościach i czekała. Teraz jednak potrzeby ciała pchały ją do działania. Nadal posuwała się w kierunku światła. Wkrótce ujrzała jego źródło — były to małe punkciki jasności przenikające przez czerń wody, ciałem wyczuła wibracje wysyłane przez ten przedmiot. Ruch oznaczał Ŝycie. Wibracje oznaczały Ŝycie. Dlatego, pomimo Ŝe nie poczuła zapachu, zadecydowała, Ŝe ta rzecz Ŝyje. Zaatakowała.
30 — Tu jej nie ma — stwierdził Eddie. — Wracamy na górę. — Odciągnął drąŜek sterowniczy. Sharp zerknął na cyfrowy odczyt głębokości na pulpicie sterowniczym. Wyświetlony był w metrach, a w miarę jak Sharp patrzył, liczby zmniejszyły się z 970 do 969 metrów. Za wolno — pomyślał. Próbował przyspieszyć ich bieg. Westchnął i rozmasował palce u stóp. Zastanawiał się, czy juŜ są odmroŜone. Nagle kapsuła zatrzęsła się i przechyliła na bok. Sharpa zwaliło z kolan, złapał się za uchwyt. Kapsuła wróciła do równowagi i dalej pełzła w górę. — Do diabła, co to było? — zapytał Sharp. Eddie nie odpowiadał. Był zgarbiony do przodu, miał napięte ręce. Stephanie przywarła plecami do grodzi, rękami uchwyciła się pokładu. — Co to było, Eddie? — Nie widziałem. Mam uczucie, jakbyśmy uderzyli w poduszkę powietrzną albo jakby statek przepłynął nad nami. — Masz na myśli prąd wodny? Przez głośnik zabrzmiał głos Darlinga: — W Ŝadnym wypadku. Tam na dole nie ma Ŝadnych prądów. — Przerwał. — Tam musi coś być. Kiedy głos jego dotarł do Sharpa, poczuł się, jakby worek 199
kamieni leŜał mu w Ŝołądku. Zobaczył swój aparat fotograficzny przewracający się po pokładzie. Kiedy go podniósł, sprawdził jego ustawienie i nastawił ostrość. Zorientował się, Ŝe palce odmawiają mu posłuszeństwa. Trzęsły się i zdawało się, Ŝe kaŜdy jest niezaleŜny i osobno odbiera sygnały z mózgu. Kropla potu spadła mu z czubka nosa na obiektyw. Wytarł ją rogiem koszuli. Spojrzał na Stephanie. Była odwrócona plecami do niego, a obiektyw aparatu wymierzyła w bulaj. Nacisnęła guzik i elektryczny napęd silnikowy wykonał tuzin kadrów w ciągu kilku sekund. — Zrób trochę zdjęć, Marcus — powiedziała przez ramię. — Zdjęć czego? — zapytał Sharp. — Nic nie widziałem. — Soczewka jest szersza niŜ twoje oko. MoŜe ona coś zobaczy. Zanim Sharp odpowiedział, kapsułą znowu gwałtownie targnęło i przechyliło ją w lewo. Jakiś cień przepłynął przed światłem, potem zniknął. — Niech to licho! — wrzasnął Eddie i walczył z dźwignią przywracając kapsule prawidłową pozycję. Sharp przyłoŜył aparat do iluminatora i nacisnął zwalnianie migawki. Przesunął film i nacisnął ponownie. Kapsuła wznosiła się. Sharp rzucił okiem na odczyt: 960 metrów 959, 958...
31 Kałamarnica szybko przemierzała ciemności w przypływie ataku gniewu. Jej bicze wystrzeliły w przód, ich haczyki podniosły się, potem zwinęły i wystrzeliły ponownie. Kolor jej ciała przeszedł z szarego w brązowy, potem kasztanowy, czerwony, róŜowy i znowu brudnobiały. Przepłynęła nad tą Ŝywą rzeczą oceniając ją, a potem spróbowała ją zabić, choć wysyłane przez nią sygnały Ŝycia były niewyraźne i niezdecydowane. Rzecz ta była twardym pancerzem nie do przebicia, walczyła poruszając się Ŝwawo i produkując dziwne dźwięki. Atak nie zaowocował kroplą krwi czy strzępem wydartego ciała, więc kałamarnica nie ponowiła go. Popłynęła dalej w poszukiwaniu innego pokarmu. Nie była przyzwyczajona do poraŜek, a soki trawienne krąŜyły w niej wyczekująco. Powodowało to ból, zdeterminowanie i gniew zwierzęcia. W poszukiwaniu jedzenia podnosiła się powoli ku powierzchni, daleko poza zasięgiem tej wycofującej się, świecącej rzeczy. Nie goniła jej, ale podąŜała za nią.
32 — To juŜ było coś — stwierdziła Stephanie, gdy przecisnęła przez otwarty właz i usiadła na jego brzegu. Uśmiechnęła się do Darlinga i Hectora, którzy stali na pokładzie statku. Sharp przecisnął się przez właz i usiadł obok niej. Wziął głęboki oddech i rozkoszował się świeŜym powietrzem. Upajało go poczucie bezpieczeństwa. — Widzieliście coś? — zapytał Hector. — Widzieliśmy z milion najdziwaczniejszych stworzeń na świecie — odpowiedziała Stephanie. — Rzeczy, których nigdy sobie nie wyobraŜałam, nie mówiąc juŜ o fotografowaniu. — Mam na myśli to, co was przechyliło. Co zakołysało łodzią. — Nie wiem, w gruncie rzeczy nie widziałam tego. — Spojrzał na Sharpa. — A ty? — Nie. — Sharp popatrzył na Darlinga. — Złapałeś coś na wideo, Whip? — Tylko cień — odparł Darling i poszedł do łodzi podwodnej. Badał ją, dotykał farby w róŜnych miejscach. Eddie, który jako pierwszy wyszedł z kapsuły i pomagał dwóm załogantom zabezpieczyć ją na kołysce, powiedział: — Cokolwiek to było, nie chciało dobierać się do łodzi. Miało ochotę na nas i dlatego za nami płynęło, — MoŜliwe — przytaknął Darling. Zatrzymał się przy kapsule i dotknął burty. Sharp pochylił się, Ŝeby sprawdzić, gdzie Whip pociera palcami 202
farbę. Ujrzał pięć poszarpanych zadrapań, o długości dwóch do trzech stóp. Coś przecięło farbę odsłaniając nagi metal. — To kałamarnica, prawda? — zapytał. Darling skinął głową. — Tak myślę. — CóŜ, nawet jeśli to ona — powiedział Eddie — to spróbowała raz i dała spokój. — Na następny raz będziemy juŜ przygotowani — skwitowała Stephanie. — Mam zamiar przeregulować kamerę. — Wyciągnęła nogi z włazu, ześliznęła się z kapsuły i powiedziała do Eddiego: — Ile mamy przerwy? — Cztery godziny — odpowiedział Eddie spoglądając na zegarek. — Musimy być gotowi do ponownego zejścia około trzeciej czterdzieści, czwartej. Beze mnie — pomyślał Sharp. — Mam juŜ dość przeŜyć na dzień dzisiejszy. — Zostanę na górze — oznajmił. — To, co zobaczą na ekranach telewizyjnych, powinno w pełni uszczęśliwić dowództwo. — Nawet gdyby pan chciał, nie moŜe pan iść — odezwał się Hector. — Właśnie został pan odwołany. — Przez kogo? Kiedy Hector nie odpowiadał, Sharp spojrzał na Darlinga i zobaczył wyraz niesmaku na jego twarzy. Darling odwrócił się i splunął za burtę.
33 Herbert Talley przez chwilę patrzył za odjeŜdŜającą rozklekotaną cięŜarówką. Odwrócił się i wszedł do domu. Przeszedł przez pokój gościnny, przedpokój i otworzył drzwi do sypialni Manninga. — Wstawaj, Osborn — powiedział. W pokoju śmierdziało przepitym oddechem i zwietrzałą brandy. Talley podszedł do przeciwległej ściany, rozsunął zasłony i otworzył okno. Manning jęknął. — Która godzina? — zapytał. — Prawie południe. Niech pan przyjdzie na taras. Talley stał na tarasie i wpatrywał się w Zatokę Mangrową kiedy Manning mył zęby, a później pił kawę. W odległym o milę porcie lotniczym „747" cięŜko kołowało do lądowania. Kiedy pilot włączył wsteczny ciąg silników, rozległ się gwizd tak donośny, Ŝe łyŜeczka zatrzęsła się na spodku. Co takiego jest w tym Tucker's Town — zastanawiał się Talley — co wabi bogatych i sławnych ludzi? Co sprawia, Ŝe kupują i odnawiają duŜe domy, stojące jeden na drugim, a potem znoszą te ogłuszające hałasy po dwadzieścia razy dziennie? Własność, prawo własności — zadecydował. — Furtka na końcu ścieŜki z napisem „Prywatne". Manning wyszedł z kuchni, niosąc kawę. Ubrany był w szlafrok — Co się dzieje? — Ten rybak — Frith — właśnie tu był. Pół godziny temu 204
podsłuchał przez radio jakąś interesującą rozmowę — między statkiem poszukiwawczym a bazą marynarki. Raportował porucznik Sharp. — I? — Manning był rozdraŜniony, niecierpliwy, a kac nie polepszał jego nastroju. Kiedy Talley zamilkł i uśmiechnął się, warknął na niego: — Do licha, Herbert, niech pan przestanie się ze mną bawić. Co się dzieje? — Ten statek nazywa się „Ellis Explorer". Ma na pokładzie łódź podwodną. Poszukuje Architeuthis. Myślę, Ŝe ją znaleźli, choć nie są pewni, czy to na pewno ona. — Ellis — powtórzył Manning. — Barnaba Ellis? — Nie wiem, być moŜe. Istotne jest to, panie Osborn, Ŝe kałamarnica ciągle tu jest, i nadal jest głodna. Jej obecności jestem prawie pewien. Statek ten ma wyposaŜenie i moŜliwość zabrania na dół załogi. W łodzi podwodnej moŜemy ją zobaczyć, zbadać, sfilmować i dowiedzieć się czegoś o niej. A potem pan ją zabije, jeśli tylko... — Talley urwał. — Jeśli tylko co? — zapytał Manning. — Dostaniemy się na pokład. Pan ma środki, panie Osborn. Pora zrobić z nich uŜytek. Manning jakby się wahał, przez chwilę zastanawiał się, a potem ruszył do pokoju. Talley słyszał, jak wykręca jakiś numer. Podszedł do skraju tarasu i spojrzał na duŜy owalny basen. Obok basenu leŜał akwalung z regulatorami. Talley sądził, Ŝe leŜy tak juŜ od wielu dni, jeśli nie tygodni. Pokryty był igłami sosnowymi, a między jego paskami salamandra zrobiła sobie legowisko. Zastanawiał się, czy akwalung był uŜywany przez jedno z dzieci Manninga i czy ten zostawił go tutaj w charakterze ponurej pamiątki. Talley zaczynał się niecierpliwić. Manning spędzał wieczory nad butelką brandy i Talley wyczuwał, Ŝe jego namiętny gniew, frustracja i brak działania przeradza się w rozpacz. Słyszał, jak Manning mówi coś do telefonu i pomyślał: — Dobrze, moŜe coś znowu zacznie się dziać. — Wszystko ustalone. Rozmawiałem z samym Barnabą. Ten statek pracuje tutaj dla jednego z jego czasopism. Zgodził się zwolnić swoich ludzi i da nam spróbować jutro — oznajmił Manning, kiedy wrócił. 205
— Jutro? — zapytał Talley. — Dlaczego nie dziś? Frith mówił, Ŝe na dzisiejsze popołudnie mają zaplanowane jedno zejście. — Łódź jest juŜ zajęta. Rząd bermudzki umieścił kogoś na to popołudnie. Myślę, Ŝe w celu zabicia kałamarnicy. — Jak? — Talley poczuł, Ŝe mu słabo. — Jak oni zamierzają zabić tę bestię? — Pojęcia nie mam — odpowiedział Manning — ale nie przejmuję się tym zbytnio. — Jak pan moŜe być taki obojętny? Wydał pan... — Mógłbym przysiąc, Ŝe mają jedną szansę na milion. — Dlaczego? — Bo głównym myśliwym będzie pański przyjaciel, Liam St. John.
34 Sharp i Darling stali na platformie obserwacyjnej i przyglądali się, jak St. John wyładowuje swój ekwipunek z łodzi oceanarium. Były tam cztery aluminiowe skrzynie, dwa pojemniki ze świeŜą rybą i zmodyfikowana pułapka na ryby, o powierzchni trzech stóp kwadratowych, wykonana z siatki o ośmiokątnych oczkach i stali wzmacniającej pręty. St. John rozmawiał przez chwilę z Eddiem i Stephanie. Następnie Eddie przywołał dwóch członków załogi, którzy wciągnęli bagaŜ do łodzi podwodnej i zaczęli przymocowywać druciane klatki przed włazem na szczycie kapsuły. Stephanie weszła po drabinie na pokład obserwacyjny. — Zapowiada się interesująco — powiedziała. — Zaciekawił nawet Hectora, a nie lada to sztuka. — Wskazała pokład rufowy, gdzie Hector podąŜał za St. Johnem i zadawał mu pytania. Darling popatrzył na Stephanie, po chwili odezwał się: — Czasem nie moŜna czegoś zrobić dlatego, Ŝe to jest po prostu niewykonalne. — Wiem — odparła Stephanie — ale wydaje mi się, Ŝe akurat to nie jest niemoŜliwe. Po prostu istnieje niewielka szansa. — Więc myślisz, Ŝe jednak ma jakąś szansę? — Tak. A na pewno ma wystarczającą ilość przynęty. Tysiąc funtów świeŜego tuńczyka powinno przyciągnąć wszystko, co tam Ŝyje i zająć to wystarczająco długo, by dać nam czas na wykonanie naszej roboty. 207
— Jak on chce ją zabić? — zapytał Darling. — Dwoma rodzajami broni — wyjaśniła Stephanie pokazując mechaniczne ramiona łodzi. — Obydwie przyczepione są do tych ramion i moŜna nimi operować z wnętrza kapsuły. Jedna to pistolet załadowany strzykawką strychniny — starczy jej, Ŝeby zabić dwanaście słoni. Druga to działko podwodne strzelające pociskami kaliber dwanaście, wypełnionymi kulkami rtęci. Rozpraszają się w ciele jak trujący szrapnel. Nie wiem zbyt wiele o kałamarnicy olbrzymiej, ale odnoszę wraŜenie, Ŝe ta broń ma siłę raŜenia zdolną ją zabić dwa albo trzy razy. Eddie teŜ tak sądzi. — To, co mówisz, ma swój sens — uciął wywody Darling — ale nie uwzględniasz tego, Ŝe ta bestia zaprzecza wszelkiemu sensowi. Ona nie działa według naszych zasad; sama ustanawia zasady. — On to uwzględnił. — Jak? — Jeśli broń jej nie zabije, kałamarnica być moŜe owinie się wokół kapsuły i wtedy wyniesiemy ją na powierzchnię na kablach Zabijemy ją tutaj. — Mój BoŜe, dziewczyno! — jęknął Darling. — To tak jakby łapać tygrysa, wsadzając mu rękę do pyska. Czy nie zdajesz sobie sprawy, co to za potwór? — Nie moŜe zmiaŜdŜyć łodzi — odparła Stephanie. — Myślę, Ŝe to całkiem dobry pomysł. — CóŜ, ja myślę, Ŝe to całkiem oczywista głupota — podsumował Darling i opuścił pokład. — Nie schodź na dół — poprosił Sharp Stephanie, kiedy Darling ich zostawił. — MoŜesz iść następnym razem. — Miły z ciebie chłopak, Marcus — dotknęła jego policzka. — Ja jednak chcę iść. Po to tu jestem.
Darling wszedł na pomost, poprosił Hectora o pozwolenie na skorzystanie z radia i wywołał „Korsarza", którego prąd zniósł milę na północ. Na odpowiedź Mike'a czekał długą chwilę. Darling przypuszczał Ŝe był na rufie, drzemiąc lub naprawiając pompę. — Tylko sprawdzam, Michael — powiedział Darling. — Nie śpisz? 208
— Prawie. Zgodzisz się, Ŝebym spuścił linę i próbował złapać trochę lutjanów? — Oczywiście, ale najpierw podprowadź tutaj łódź. Podpłyń paręset jardów, wyłącz silnik i pozwól, Ŝeby ją zniosło. W ten sposób będziesz mógł śledzić łódź podwodną. — Zgoda. Kiedy ją spuszczają? — Mniej więcej za godzinę. Aha, Michael, kiedy juŜ ją spuszczą, nie zaśnij. Chcę, Ŝebyś był całkowicie przytomny i ruszył pełnym gazem, gdy cię będą potrzebować. — Zrozumiałem, Whip — powiedział Mike. — „Korsarz" w pogotowiu.
35 Mike wyłączył bieg i pozwolił łodzi ustawić się. Patrzył ponad spokojną powierzchnią wody, próbując określić odległość od statku. Sto pięćdziesiąt jardów — stwierdził — moŜe dwieście. Prawie dobrze. ZdjąłWyłączył lornetkę silnik. z półki nad kołem sterowym i ustawił ostrość na łódź podwodną. Jej właz był otwarty, a załoga ciągle jeszcze coś majstrowała przy jej ramionach. Miał mnóstwo czasu. Poszedł na rufę i pokroił makrelę, wcześniej połoŜył ją w słońcu Ŝeby się rozmroziła. Nasadził na linę dwa haczyki, umieścił na kaŜdym po kawałku makreli, przypiął dwufuntowy cięŜarek do końca liny i rzucił to wszystko za burtę. Przesuwał linę miedzy palcami, dopóki nie ocenił, Ŝe haczyki znalazły się na głębokości około stu stóp. Wtedy chwycił ją mocno i zaparł się biodrami o grodź. Trzymał linę i co parę sekund potrząsał nią, aby stworzyć wraŜenie, Ŝe jest na niej zraniona ryba. U jego stóp stało wiadro, w którym trzymał makrele. Do połowy wypełnione było zakrwawioną wodą, łuskami i kawałkami mięsa. Podniósł je i zawartość wylał za burtę. Obserwował plamę krwi i tłuszczu rozchodzące się na wodzie za rufą. Kiedy po pięciu minutach ryba jeszcze nie brała, przyszło mu do głowy, Ŝe jeśli są w okolicy jakieś ryby, to mogą pływać o wiele wyŜej lub poniŜej przynęty. Echosonda rybacka nadal była włączona mógł więc zrobić z niej uŜytek i sprawdzić, co mu podpowiada. Zaknagował linę i poszedł do sterowni. 210
Na ekranie panował chaos — nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Gdyby nie wiedział, Ŝe pod nim jest głębina trzech tysięcy stóp, przysiągłby, Ŝe znajduje się na lądzie. Wyglądało na to, Ŝe niektóre impulsy wysyłane przez echosondę odbijane były przez coś blisko dna łodzi, inne wprawdzie przechodziły przez to, ale były odchylane na drodze w głębinę. Wzór był migotliwy, trudny do rozróŜnienia. MoŜe coś wpadło do uchwytu w kadłubie łodzi, podtrzymującego nadajnik echosondy — pomyślał. — Kiedy dopłynę do brzegu, załoŜę akwalung, zejdę pod łódź i rzucę na to okiem. MoŜliwe jest teŜ, Ŝe to samo urządzenie się popsuło. W dzisiejszych czasach wszystko bazuje na półprzewodnikach, układach scalonych oraz tych magicznych i niewidocznych gadŜetach. Zrozumieć mogą je tylko Japończycy z mikroskopami. Zwykły człowiek w Ŝaden sposób nie moŜe obejrzeć urządzenia elektronicznego i zorientować się, co jest zepsute. Zadecydował, Ŝe kiedy skończy łowić ryby, a łódź podwodna ruszy na dół, rozbierze to urządzenie — moŜe to tylko jakiś drobiazg, na przykład obluzowany przewód? Wrócił na rufę, odczepił linę i od razu stwierdził, Ŝe coś z nią nie gra. Była zbyt lekka. CięŜarek gdzieś zniknął, haczyki i przynęta chyba takŜe. Zaklął i zaczął zwijać linę.
36 Wyrzuciła wodę przez lej brzuszny i popłynęła przez błękitną wodę, podąŜając za słabo wyczuwalnym zapachem pokarmu. W tak małej odległości od powierzchni nie czuła się bezpiecznie. Nieprzyzwyczajona była do ciepłej wody i nie przypłynęłaby tu gdyby głód jej nie przygnał. Znalazła dwa kawałki poŜywienia i zeŜarła je. Teraz odpoczywała w chłodnym cieniu czegoś znajdującego się nad nią. Poczuła napór nieprzyjemnych impulsów uderzających w nią — dochodziły z tego przedmiotu. Po chwili znowu zaczęła się przesuwać. Z niebieskawej wody przemieściła się do głębszej fioletowej, po czym wróciła w obszar błękitu. Niczego nie znalazła. Im wyŜej podchodziła, im bliŜej była powierzchni, tym więcej obiecywała jej ta woda. Nie było tam wprawdzie Ŝadnego mięsa, ale coś wabiło kałamarnicę, woda przy powierzchni zawierała resztki pokarmu. Podniosła się, przybliŜając do tego przedmiotu i wypłynęła dokładnie pod nim. Wokół siebie wypychała olbrzymie masy wody
37 — Przeklęte rekiny — stwierdził Mike badając koniec liny. — Pozostaw linę na sekundę, a zaraz ją zwęszą i przegryzą. Łódź, jakby na fali, podniosła się. Przeniósł wzrok z liny na spokojną wodę. To dziwne — pomyślał — ta fala pojawiła się znikąd. W oddali widział, jak Ŝuraw na „Ellis Explorer" podniósł łódź podwodną z kołyski i przeniósł ją nad burtą statku. Ile czasu zajmie jej zejście na dno? Pół godziny? Miał jeszcze czas, aby spuścić na dół drugą linę. Tym razem nie zostawi jej, będzie trzymał w rękach, a jeśli dopadnie ją jakiś rekin, to cholernie się zdziwi. Mike zdjął drucianą drabinkę z pokrywy włazu. Oparł się o gródź i podniósł do oczu krętlik na końcu drabinki, aby przewlec przez niego włókno liny. Za pierwszym razem nie trafił. Starzeję się — pomyślał. — Niedługo będę potrzebował okularów. Jakiś słaby dźwięk, jakby pluśnięcie, rozległ się za jego plecami. Część jego umysłu zarejestrowała ten hałas, ale skoncentrował się na przewlekaniu liny przez krętlik. Lina prześliznęła się przez otwór. — Jest — powiedział do siebie Mike. Znowu usłyszał pluśnięcie, tym razem bliŜej, rozległo się skrobanie. Zaczął odwracać się w tym kierunku. Czuć było zapach, jakiś znajomy, ale nie mógł go rozpoznać. 213
Wtedy Mike'owi pociemniało w oczach. Coś oplotło klatkę piersiową i głowę, coś ciasnego i mokrego. Ręce Mike'a chwycił za to i ześliznęły się, gdy rzecz, która go złapała, zaczęła go ściskać. Poczuł ból, jakby tysiąc lodowych igieł przeszyło jego ciało. Z tego, Ŝe umiera, zdał sobie sprawę, dopiero gdy jego stopy oderwały się od pokładu i poczuł, Ŝe leci w powietrze.
38 Andy siedział przy pulpicie sterowniczym w pokoju kontrolnym. Darling stał za nim ze słuchawkami na uszach, a Sharp był obok Darlinga. Tylko dwie kamery zostały włączone, więc dwa z czterech monitorów pozostawały ciemne. Trzeci ukazywał wnętrze kapsuły — Eddiego trzymającego dźwignię sterowania i patrzącego w bulaj, St. Johna sprawdzającego manipulatory ramion i Stephanie regulującą obiektyw aparatu fotograficznego. Czwarty monitor pokazywał świat na zewnątrz kapsuły: krąg światła, deszcz planktonu, przelotne zawirowania czerwieni, kiedy ruchy wody wypłukiwały krew ryb z drucianej siatki. — Dwa tysiące osiemset — informował Andy. — Prawie są na miejscu. Wkrótce zobaczyli poruszające się dno. Obroty śruby łodzi wzburzyły muł i wytworzyły chmurę, która przysłoniła obiektyw kamery. Kapsuła osiadła, a obłok przerzedził się. Nagle nad kapsułą przesunął się cień, zniknął, by za chwilę znów się pojawić, płynąc w odwrotnym kierunku. — Rekin — stwierdził Darling. — Liam nie uwzględnił rekinów. Pewnie zeŜrą jego przynętę. Obraz na monitorze podskoczył, kiedy kapsułą zatrzęsło. — Co to jest? — usłyszeli pytanie St. Johna. — Rekin, doktorze — rzucił Andy do mikrofonu — tylko rekin. 215
— No to zróbcie coś! — krzyknął St. John. Darling roześmiał się. — Jesteśmy pół mili od was. Co pan chce, Ŝebyśmy zrobili? Andy nacisnął jakiś guzik i złapał za dźwignię. Monitor kamery zewnętrznej został wysunięty, a potem odwrócił się i podniósł. Teraz widzieli drucianą siatkę. — To rekin sześcioskrzelowy — stwierdził Darling. — Dość rzadki. Rekin był czekoladowobrązowy, miał jasnozielone oczy i sześć falujących rozcięć skrzelowych. Był mały, dwukrotnie mniejszy od klatki, ale nieustępliwy. Wykręcał ciało w obie strony, próbując ją przedziurawić. Mniejsze ryby krąŜyły za nim, niby sępy oczekujące swej kolejki przy zdobyczy. — Dlaczego ryby nie uciekają? — spytał Sharp. — Myślałem Ŝe trzymają się z dala od Ŝerujących rekinów. — On nie koncentruje się na nich — odpowiedział Darling. Wiedzą o tym. Wysyła sygnały elektromagnetyczne, które ryby odczytują z dziecinną łatwością. Jeśli mu się nie uda i zwróci się w ich kierunku, ewentualnie gdy przypłynie inny rekin — obserwuj uwaŜnie ich zachowanie. Na sąsiednim monitorze widzieli St. Johna. Podczołgał się do przedniej części kapsuły i ujął dźwignię sterowania jednego z ramion mechanicznych. W pole pulpitu sterowniczego wbudowany został czterocalowy czarno-biały monitor wyświetlający obraz przekazywany przez zewnętrzną kamerę. Patrząc na nią jak chirurg podczas operacji St. John pociągnął dźwignię, ramię wygięło się. Nacisnął inną dźwignię, wtedy ramię podniosło się i obróciło, kierując swe ostrze w drucianą klatkę. — Uu... —mruknął Darling. — Niech pan tego nie robi, Liam Niech pan zostawi tego cholernego rekina! — odezwał się do mikrofonu. Przez głośnik popłynął głos St. Johna: — Dlaczego mam mu pozwolić aby zabrał całą przynętę? — Proszę posłuchać. On nie moŜe zabrać tej klatki. Sześcioskrzelowiec nie ma duŜych zębów. Powygina ją, zdeformuje, ale nie roztrzaska. — To pan tak uwaŜa. Darling westchnął i zmienił taktykę: 216
— Jeśli chce się pan zabić, to proszę bardzo, pańska sprawa, ale jest z panem jeszcze dwoje ludzi, którzy moŜe się do śmierci nie palą. Zobaczył Stephanie zmierzającą w stronę St. Johna i usłyszał, jak mówi: — Doktorze, jeśli stracimy tę broń, zmniejszymy naszą szansę o połowę. — Niech się pani o to nie martwi, panno Carr. — St. John nie tracił pewności. — Starczy tego, co zostanie, do wykonania zadania. Na jednym monitorze widzieli, jak St. John naciska guzik, a na drugim ujrzeli chmurę bąbli powietrza, kiedy pocisk wyleciał z działa i ugodził rekina w miejsce za otworami skrzelowymi. Przez parę sekund rekin zdawał się nie zwracać uwagi na to Ŝądło. Potem jego ciało raptem wygięło się, ogon i płetwy zesztywniały, a pysk odskoczył od klatki i kłapnął. Sztywny i drŜący unosił się w wodzie. Chwilę później, podobnie jak myśliwiec odłączający się od formacji, rzucił się w prawo, zderzył ze ścianą kapsuły i opadł w muł. Mała rybka z ciekawością zbliŜyła się do trupa, po czym odwróciła się w stronę drucianej klatki. Jeden z monitorów pokazywał Stephanie, oparła aparat o iluminator i pstrykała zdjęcia. — Czy martwy rekin nie ściągnie innych rekinów? — zapytał Sharp. — Nie — odparł Darling. — Rekiny są dziwne. Nawzajem mogą się pozabijać, ale kiedy któryś zdechnie sam z siebie, trzymają się od niego z daleka. Jakby widziały w tym własną śmierć. — Darling spojrzał na monitor i dodał: — Niektóre stworzenia są bezradne wobec śmierci, inne dzięki niej kwitną.
39 Kałamarnica najadła się, ale po tak długim okresie postu pochłonięte przez nią proteiny nie zaspokoiły jej głodu, tylko go wzmogły, wywołując dalsze łaknienie. Bestia nie przerwała polowania. Jej zmysły zarejestrowały teraz nowe, sprzeczne ze sobą sygnały o obecności pokarmu: martwej i Ŝywej ofiary, światła, ruchu, dźwięku. Zaczęła więc pływać we wszystkie strony, zgłodniała, zdezorientowana, szykując się do obrony i ataku. Popłynęła do góry w poszukiwaniu tych sprzeczności, ale nic nie znalazła. Ruszyła w dół. Komórki jej oczu wykryły błyski bioluminescencyjne, emitowane przez małe zwierzęta. Zignorowała je. Napływało coraz więcej światła. RozdraŜniona, wyczuwając dobrą okazję, ale i niebezpieczeństwo, wciągnęła wodę do ciała i wypchnęła ją, poruszając się w ten sposób wzdłuŜ Kiedy dna.znalazła się juŜ w pobliŜu źródła światła, stało się ono nieprzyjemne i odpychające. Odruch nakazywał jej wracać w ciemności, lecz system węchowy zaczął odbierać silny zapach poŜywienia, świeŜego i obfitego łupu. Głód zaniósł ją dalej. Oderwała się od dna, wypłynęła nad źródło światła, a potem w ciemność poza jego zasięg. Stanęła w miejscu, w którym sygnały niebezpieczeństwa zanikły. Teraz mogła juŜ skoncentrować się na woni ofiary dochodzącej z dołu. Zeszła niŜej.
40 Sharp ziewnął, przeciągnął się i potrząsnął głową. DuŜo trudu wkładał w walkę ze snem. Patrzyli na monitor od ponad godziny, a na ekranie nie było najmniejszego ruchu. Miało to hipnotyczne działanie. Stephanie, St. John i Eddie prawie nie rozmawiali i nie poruszali się w łodzi. Stephanie robiła wcześniej parę zdjęć dziwnych zwierząt, ale teraz tylko klęczała i obserwowała. St. John zerknął na kamerę wideo i zapytał: — Która godzina? — Minęło dziewięćdziesiąt minut — powiedział Andy do mikrofonu. St. John skinął głową i wrócił do obserwacji przez bulaj. Zewnętrzną kamerę przestrojono i pokazywała teraz ciało martwego rekina leŜące w mule z brzuchem do góry. Hyperotreta próbowała wydrąŜyć dziurę w rekinie, ale skóra jego była zbyt twarda. Ryba zrezygnowała i popłynęła szukać łatwiejszej zdobyczy. Drzwi pokoju kontroli otworzyły się i wszedł Darling z dwoma kubkami kawy. Jeden podał Sharpowi. — Nie mogłem nigdzie znaleźć śmietanki, więc... o rany! — Co? — Sharp spojrzał za Darlingiem na monitor. — Ryby. Uciekły. Kiedy Darling załoŜył słuchawki i nacisnął guzik na mikrofonie, Sharp uświadomił sobie, co to znaczy. Wokół nie było juŜ Ŝadnych głębinowych zwierząt — ani jedna ryba nie krąŜyła nad martwym 219
rekinem, Ŝaden padlinoŜerca nie zŜerał kawałków tuńczyka, które wypłynęły z klatki. — Liam! — krzyknął do mikrofonu Darling. — Niech pan patrzy! St. John poruszył się na dźwięk głosu i rozejrzał się, ale niczego nie zauwaŜył. — Na co mam patrzeć? Wtedy rozległ się głuchy łomot, zgrzyt i skrzypnięcie, jakby statek uderzył o brzeg. Potem kapsułę uniosło i rzuciło do przodu. Kamera wewnętrzna pokazała, jak Stephanie i St. John wpadli na Eddiego i jak cała trójka przeturlała się na pulpit sterowniczy. Kamera zewnętrzna pokazywała tylko błoto. Eddie zaklął, a St. John chwycił dźwignię ramienia mechanicznego i próbował nim operować. — Dodaj gazu! — zawołał Darling do Eddiego. — Bestii nie spodoba się śruba. Zobaczyli, jak Eddie odciąga dźwignię i przyśpiesza. Silnik zawył i zaczął pracować na wyŜszych obrotach. Kapsuła przechyliła się, a ramię opadło. Eddie sięgnął do regulatora kamery zewnętrznej, natomiast St. John podniósł ramię łodzi. Jego palec zastygł nad przyciskiem odpalania. Monitor ukazał kamerę wysuwającą się do przodu i obracającą się w bok: błoto na ekranie ustąpiło wodzie, później plamie na boku kapsuły, a potem... — Co to jest, do diabła? — zapytał Sharp. Kamera pokazywała obszar pokryty róŜowo-szarymi okręgami. z których kaŜdy drgał na własnej nóŜce, otoczony był zębami i zawierał kieł w kolorze bursztynowym. — To nie wróŜy nam nic dobrego! — stwierdził Darling i krzyknął do mikrofonu: — Wal w to, Liam! Potem ekran pociemniał, kamera została ścięta ze swej podstawy
Rozbiła kamerę jednym uderzeniem bicza i odrzuciła ją na bok. Następnie wróciła do postrzępionych resztek pokarmu, drapiąc je i drąc. Swymi ośmioma krótkimi ramionami poszukiwała następnych kawałków, by umieścić je w otworze gębowym. Niestety, nic więcej juŜ nie było. 220
Była zdezorientowana, poniewaŜ ślady jedzenia występowały wszędzie i przenikały wodę. Wszystkie jej zmysły mówiły, Ŝe jest go więcej, a głód domagał się nasycenia. Ale gdzie ono jest?! Spostrzegła duŜy, twardy pancerz i skojarzyła go z zapachem. Objęła rzecz biczami i rozpoczęła dzieło zniszczenia.
— Nie widzę jej! — krzyknął St. John. — Gdzie się podziała? — Niech pan strzela, Liam! — krzyknął Darling. — Bestia jest tak duŜa, Ŝe na pewno pan nie chybi. Zobaczyli, jak St. John naciska guzik. — Nie strzela! — zawołał i ponownie nacisnął guzik. — Zobacz! — krzyknęła Stephanie. Pokazywała bulaj. — W mule. Działko jest tam. Wyrwała je. Kapsuła zadrŜała i przechylała się z boku na bok. St. John pośliznął się i upadł na Stephanie, a Eddie uchwycił się dźwigni sterowania. Obrazy w bulaju przelatywały i zmieniały się jak kawałki szkła w kalejdoskopie: muł, woda, światło, ciemność. Kapsuła znowu zadrŜała, rozległ się pisk. Oglądając to na jednym monitorze, Sharp czuł się zupełnie bezradny. — Musimy coś zrobić! — powiedział. — Na przykład? — podjął Darling. — Podnieść łódź do góry. Uruchomić wyciągarkę. MoŜe ruch ją wystraszy. — Nawinięcie kabla zajmie z dziesięć minut — ocenił Darling — a oni nie mają tyle czasu. Cokolwiek ma się stać, stanie się teraz.
Szukała słabego punktu. Musiał gdzieś być. KaŜda ofiara ma swój słaby punkt. Ta rzecz była dwa razy mniejsza od kałamarnicy i nie walczyła, mimo Ŝe była silna i zwarta. Bestia uniosła ją z łatwością pomiędzy dwoma długimi biczami i obróciła, poszukując miękkiego miejsca, jakiejś szczeliny. Następnie przekazała ją krótkimi ramionom i ścisnęła. Otworzyła otwór gębowy i wysunęła język, badając skórę. Język powoli penetrował, liŜąc i siorbiąc. 221
— Co to za hałasy? — syknął St. John. Przypominało to skrobanie chrapowatego pilnika. Kapsuła przewrócona była teraz dnem do góry i cała trójka klęczała na suficie, trzymając się za ręce. — Bawi się wami — powiedział Darling przez mikrofon. — Jak kot myszą. Przy odrobinie szczęścia znudzi się i zostawi was. St. John przechylił głowę, widocznie nasłuchując. — Silnik nie działa — stwierdził. — Jak tylko was wypuści, zaraz wyciągniemy łódź. To nie powinno długo potrwać. Sharp zaczekał, aŜ Darling się rozłączy. — Wierzysz w to? — zapytał. — Nie. Ten sukinsyn znajdzie drogę do wnętrza — powiedział po chwili Darling.
Język penetrował skórę, badając jej strukturę, szukając szczelin, jednak była ona jednolita, twarda i martwa. Język przyśpieszył ruchy, była głodna i zniecierpliwiona. Jakiś sygnał dotarł do jej mózgu i zniknął. Język zatrzymał się, wrócił i znowu zaczął lizać, tym razem wolniej. W tym samym miejscu sygnał znów się powtórzył. Struktura była tu odmienna, gładsza i cieńsza. Słabsza.
Stephanie musiała usłyszeć hałas za plecami, bo zobaczyli, jak odwraca się i patrzy w iluminator. To, co ujrzała, wyrwało krzyk z jej piersi. Cofnęła się. St. John spojrzał i sapnął. — Co? — zapytał Darling. — Myślę, Ŝe... — powiedział St. John — to język. Andy zmienił kąt ustawienia kamery w łodzi podwodnej i skoncentrował uwagę na iluminatorze. Teraz teŜ to widzieli: język. Lizał okręŜnie bulaj i zakrywał go w całości swym róŜowym mięsem. Nagle wycofał się, przybrał kształt stoŜka i uderzył w szybę. Rozległ się hałas przypominający wbijanie młotkiem gwoździa. 222
Język oddalił się i przez chwilę bulaj był kompletnie ciemny. Potem dał się słyszeć ogłuszający pisk. St. John zerwał latarkę ze ściany i zaświecił w bulaj. Widzieli zaledwie część bestii, poniewaŜ była o wiele, wiele większa od iluminatora. Widzieli jej wygięty, przypominający kosę dziób o bursztynowym odcieniu, którego ostry koniec naciskał na szybę. Stephanie rozpłaszczyła się na grodzi po przeciwnej stronie, a St. John bez słowa klęczał i oświetlał bulaj latarką. Eddie odwrócił twarz od kamery. — Niech to diabli — powiedział. Rozległ się trzask i w ułamku sekundy nastąpiła eksplozja wody, łomot i krzyki... a potem cisza, kiedy przestał działać monitor. W ciszy nadal wpatrywali się w ciemny ekran.
41 Darling zdjął krawat i wsadził go do kieszeni, kiedy tylko wsiadł do taksówki. Miał wraŜenie, Ŝe za moment się udusi. Otworzył okno i wystawił twarz na podmuch wiatru. Nie znosił pogrzebów oraz szpitali. Nie tylko dlatego, Ŝe kojarzyły się mu z chorobą i śmiercią. Były symbolem utraty panowania nad sytuacją. Świadectwem istnienia skazy na jego Ŝyciowej doktrynie, mówiącej, Ŝe bystry i ostroŜny człowiek moŜe przetrwać, jeŜeli wie, jak duŜe jest ryzyko i nie przekroczy pewnych granic. Szpitale i pogrzeby udowadniały, Ŝe granice te czasami są ruchome. Poza tym uwaŜał, Ŝe pogrzeby w najmniejszym stopniu nie pomagają zmarłym, wymyślono je dla Ŝywych. Mike zgadzał się z nim. Kiedyś ustalili miedzy sobą, Ŝe jeśli jeden z nich zginie, drugi pochowa go na morzu bez zbędnych ceremonii. CóŜ, Mike został pochowany na morzu, ale trochę inaczej, niŜ planowali. Pogrzeb był cichy — tylko rodzina i Darling, parę słów wypowiedzianych przez portugalskiego kaznodzieję i kilka pieśni. śadnych pytań, wzajemnego obwiniania się, dyskusji na temat tego, co się stało. Wprost przeciwnie. W rzeczywistości to wdowa po Mike'u oraz jego dwaj bracia i dwie siostry starali się pocieszyć Darlinga. Co, rzecz jasna, spowodowało, Ŝe czuł się jeszcze gorzej Nie powiedział im, jak naprawdę zginął Mike. Tylko on i Sharp 224
znali całą prawdę, nikt inny i w Ŝaden sposób nie mógł jej poznać. Nie widzieli sensu w przedstawieniu rodzinie Mike'a obrazów, które spędzą im sen z powiek do końca Ŝycia. Dlatego Darling powiedział, Ŝe Mike wypadł za burtę i utopił się — musiał uderzyć głową w schodek do nurkowania i stracić przytomność. Gdy Darling nie otrzymywał odpowiedzi z „Korsarza", juŜ chciał porządnie opieprzyć Mike'a za zaśnięcie na wachcie. Razem z Sharpem poŜyczyli łódź od Hectora i popędzili do oddalonego o pół mili „Korsarza". Sharp w dalszym ciągu znajdował się w szoku. Kiedy płynęli, zachowywał się jak zombi, jednak gdy zobaczył, Ŝe Mike zniknął, od razu oprzytomniał. Przez pierwsze piętnaście, dwadzieścia minut nie mieli wątpliwości, Ŝe Mike wypadł za burtę. Uwzględniając pływ i dryf łodzi, wykorzystali szybką, zwrotną i małą łódź „Zodiak" do przeszukania ponad pół mili oceanu. Potem stwierdzili, Ŝe potrzebne jest oddalenie i perspektywa. Mogli osiągnąć to tylko z pomostu nawigacyjnego na „Korsarzu". Wrócili na łódź. ZbliŜając się do prawej burty, zauwaŜyli Podczaszadrapania wchodzenia na farbie. na pokład dotknęli jakiegoś śluzu na nadburciu i poczuli znajomy zapach. Kiedy to się stało, Darlinga nie było na łodzi. Zresztą nawet gdyby był, teŜ by nie pomógł Mike'owi, bo niby jak miałby to zrobić. Mimo to obarczał się winą. Zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe jest to irracjonalne, ale widział częściowe tego uzasadnienie. Mike nie naleŜał do ludzi samodzielnie podejmujących decyzje. Polegał na Whipie, który mówił mu, co ma robić. Nigdy nie lubił zostawać sam na łodzi, a Whip o tym wiedział. — Przestań — powiedział do siebie Darling. — To nie ma sensu. Taksówkarz włączył radio. Wiadomości popołudniowe rozpoczęły się ponurym komunikatem o stanie gospodarki bermudzkiej. Od czasu wypadku z łodzią podwodną liczba turystów spadła o pięćdziesiąt Ludzie nalegali, procent.by rząd zrobił coś w celu usunięcia bestii, nikt jednak nie miał Ŝadnych konkretnych propozycji. Rząd nadal konsultował się z naukowcami z Kalifornii i Wysp Nowofundlandzkich, którzy nie mogli dojść z sobą do porozumienia. Ostatecznie wszyscy Nikt juŜ orzekli, nie chciał Ŝe kałamarnica borykać się pozprostu bestią sama — nikt odejdzie. prócz doktora 225
Talleya i Osborna Manninga. Pisali do Darlinga, próbowali dzwonić, wysyłali do niego telegramy — robili wszystko. UŜywali nawet argumentu, by go zmusić do współpracy, Ŝe jest on zobowiązany do udzielenia im pomocy w zabiciu bestii, bo kałamarnica to symbol zachwiania równowagi w naturze i zniszczenie jej zapoczątkuje naprawę wszystkiego. Kusili go, Ŝe jeśli zdecyduje się wziąć ich na swoją łódź, to przez dziesięć dni zarobi sto tysięcy. Odpowiedź Darlinga zaskakiwała logiką: na co trupowi sto tysięcy Odmawianie dolarów. nie stanowiło dla niego większego problemu, jego zdaniem kaŜdy z nich znajdował się na skraju szaleństwa. Manning dyszał Ŝądzą zemsty osobistej, Talley zaś zwariował na punkcie udowodnienia, Ŝe jego Ŝycie było jednak coś warte. Obu brakowało piątej klepki. Darling wywnioskował, Ŝe nawiązali kontakt z marynarką wojenną. Zgodnie z tym, co mówił Marcus, Manning porozmawiał z pewnym amerykańskim senatorem, który skontaktował się z Ministerstwem Obrony. Poproszono o opinię kapitana Wallingforda odnośnie moŜliwości schwytania i wyeliminowania bestii. Prośba ta straszliwie rozeźliła Wallingforda. Z jednej strony bowiem kaŜde pytanie z Pentagonu uwaŜał za przejaw krytycyzmu, z drugiej strony zaś poniewaŜ był tchórzem i nie chciał rozczarować senatora CóŜ, pewnego dnia mógł on przecieŜ zadecydować o zamianie srebrnego orła na srebrną gwiazdę przez Wallingforda. Dlatego przeniósł złość na Marcusa i obwinił go za fiasko i tragedię wyprawy Śledztwo zrehabilitowało Sharpa. Oficjalnie wina została przypisana osobom najłatwiejszym do oskarŜenia — nieboszczykom Liamowi St. Johnowi — autorowi bezmyślnego planu, jak go z perspektywy czasu, oraz Eddiemu, który zgodził się z nim współpracować. Gdy taksówka wjechała na Cambridge Road, wiadomości skończyły się. Darling zauwaŜył, Ŝe ani razu nie padło słowo „kałamarnica". Osobistym jego zmartwieniem było natychmiastowe znalezienie pracy. Zadecydował, Ŝe nadszedł czas, aby sprzedać ukochaną masońską karafkę. Dealer w Hamilton powiedział, Ŝe są osoby nią zainteresowane. Gdyby paru zbieraczy zechciało się licytować mógłby dostać kilka tysięcy dolarów. Wiedział, Ŝe Charlotte napisała 226
jakiś czas temu do Sotheby'ego w sprawie ewentualnego włączenia do aukcji swojej kolekcji monet odziedziczonych po ojcu. Pomyślał teŜ, Ŝe mógłby przejrzeć wszystkie przedmioty znajdujące się w domu i sprawdzić, czy nie ma wśród nich jakiegoś unikatu na sprzedaŜ. Bardzo niechętnie zabierał się do tego — czuł, Ŝe sprzedaje kawałki swej przeszłości i siebie samego. Nie miał jednak wyboru. Mimo złej sytuacji istniała jeszcze jedna deska ratunku: dzwonili do niego z oceanarium, zainteresowani przedyskutowaniem nowych warunków pracy. Teraz, gdy nie było juŜ St. Johna, mogli podejmować decyzje kierując się dobrem placówki, nie zaś egoizmem doktora. Powiedzieli, Ŝe będą płacić za paliwo. Lecz ani on, ani Charlotte nie mogli przecieŜ jeść paliwa.
W poprzek ścieŜki do domu Darlinga rozpięty był łańcuch. Zapłacił taksówkarzowi, wysiadł i odpiął go. Idąc do domu zauwaŜył na podjeździe samochód Dany. Co robiła tutaj tak wcześnie? Nie pracowała? Ktoś musi pracować w tej rodzinie! Skrzywił się i pomyślał: — Świetnie, jesteś juŜ o mały krok od bycia pasoŜytem. — Kapitan Darling? — usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i zobaczył Talleya oraz Manninga idących ścieŜką w jego stronę. Manning szedł przodem, nieskazitelny, w szarym garniturze, niebieskiej koszuli i pasiastym krawacie. Niósł teczkę. Talley, zdenerwowany i spięty, podąŜał za nim. — Czego chcecie? — zapytał Darling. — Chcemy z panem porozmawiać — odpowiedział Manning. — Nie mam nic do powiedzenia. — Darling odwrócił się w stronę domu. — Niech pan rozmawia z nami teraz, kapitanie, bo później będzie pan rozmawiał z prawnikiem. Darling zatrzymał się. — Z prawnikiem? Jakim prawnikiem? Nie macie nic lepszego do roboty niŜ straszenie ludzi? — Nikogo nie straszymy, kapitanie. My tylko pana ostrzegamy. — Dobrze, niech pan powie swoje i znika. — Czy moŜemy wejść do domu i porozmawiać jak... 227
— Nie jestem cywilizowanym człowiekiem, panie Manning. Jestem chamskim rybakiem, który dostaje cholery, gdy mu mówią, co ma robić. — Jak pan sobie Ŝyczy, kapitanie. Razem z doktorem Talleyem juŜ złoŜyliśmy wspaniałomyślną, jak nam się wydaje, ofertę. W świetle ostatnich wydarzeń jesteśmy jednak gotowi ją rozszerzyć. — Rany boskie, pan się porywa z motyką na słońce. Nie wiecie, Ŝe... — Tak, wiemy. Ale naprawdę wierzymy, Ŝe moŜemy tę bestię zlikwidować. We dwójkę nie damy rady i pan sam teŜ nie, ale razem... — Zabić ją? MoŜecie ją zobaczyć, owszem, jest to moŜliwe, ale to będzie ostatnia rzecz, jaką ujrzycie. Zabić nie macie szans. Nie znam nikogo, kto by z nią wygrał. — Kapitanie — zaczął Talley — niech mi będzie wolno... — Zamknij się, Herbert — warknął Manning. — Słowa go nie przekonają. — Zwrócił się do Darlinga: — To nasza ostateczna propozycja, kapitanie. Pan nas zabierze na polowanie, a my wypłacimy panu dwieście tysięcy. Jeśli jej nie znajdziemy — bo odeszła, albo nie będziemy umieli zabić — zatrzyma pan pieniądze. Jedynym pana obowiązek to wykazanie maksimum dobrej woli. — Pan ciągle myśli, Ŝe to kwestia pieniędzy. Nie o to chodzi. Niech pan idzie i popije sobie, jeśli to panu ulŜy. MoŜe pan teŜ zmówić pacierz za dzieci, a pieniądze przekazać na cele dobroczynne, to chociaŜ będzie coś warte. Manning spojrzał na Talleya. Darling zauwaŜył, Ŝe Talley zamyka oczy i wzdycha głęboko. — To pańskie ostatnie słowo? — zapytał Manning. — Pierwsze, ostatnie... nazywajcie to sobie jak chcecie. — Przepraszam, kapitanie, ale nie daje mi pan szansy. Potrzebujemy pana — jest pan jedyną osobą z odpowiednimi kwalifikacjami, wiedzą i łodzią. Więc... — Manning zawahał się i ciągnął dalej: — muszę pana poinformować, Ŝe w ciągu dziesięciu dni m pan dostarczyć mi uwierzytelniony czek na dwadzieścia tysięcy dolarów. Jeśli nie uda się panu zrobić tego w tym terminie, daję panu trzydzieści dni na wyprowadzenie się i zabranie pańskich rzeczy Darling z tegopatrzył domu. na Manninga i powtarzał w myśli jego słowa. Na pewno źle usłyszał albo musiała zajść jakaś pomyłka! 228
— Chwileczkę, muszę to zrozumieć. Dam wam dwadzieścia tysięcy za to, Ŝe nie zabiorę was na łódź, albo wykopiecie mnie z mojego domu... — Zgadza się. Widzi pan... jestem właścicielem pańskiego domu... lub, ściśle rzecz biorąc, niedługo nim zostanę. Darling roześmiał się. — Dobrze. Teraz mi pan powie, Ŝe razem z moim prapradziadkiem budował go pan dla mnie w 1770 roku. — Odwrócił się i dodał jeszcze: — Ludzie, musicie chyba popalać jakąś niezłą trawkę. — Kapitanie... — Manning wyjął jakiś papier z teczki i wyciągnął w stronę Darlinga. — Proszę to przeczytać. Papier był dokumentem pełnym oficjalnych zwrotów w stylu „niniejszym", a jedynymi elementami zrozumiałymi dla Darlinga była nazwa domu, jego lokalizacja oraz przeniesienie własności na Osborna Manninga i jakieś liczby. MoŜe Charlotte potrafi się w tym rozeznać... — Muszę wziąć okulary — powiedział. — Oczywiście. Teraz dowie się pan najwaŜniejszej rzeczy. Pana Ŝona poŜyczała pieniądze uŜywając domu jako zabezpieczenia. Jest juŜ opóźniona w spłatach o trzy miesiące i dwukrotnie została ostrzeŜona, Ŝe nie dotrzymuje terminu zobowiązania. Odkupiłem weksel od poŜyczkodawcy. Za dziesięć dni pozbawię pana prawa wykupu zajętej nieruchomości. — Bzdury — skwitował Darling wpatrując się w papier. Dokument nie mógł tego wszystkiego zawierać, poniewaŜ nic takiego nie miało miejsca. — Kawałek papieru nic nie znaczy. Charlie tego nie zrobiła. Nigdy. — Zrobiła to, kapitanie. — Bzdura! — krzyknął Darling i ruszył do domu ściskając papier.
Charlotte i Dana siedziały przy kuchennym stole. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Darlingiem. Wszedł do kuchni. — Nie uwierzysz, co ten... — zatrzymał się widząc ich twarze. Obie płakały, a teraz, kiedy go zobaczyły, na nowo wybuchnęły płaczem. — Nie — powiedział. — Nie... Dlaczego? 229
— Bo musieliśmy jakoś Ŝyć, Williamie. — śyliśmy jakoś. Mieliśmy jedzenie, mieliśmy paliwo. — Mieliśmy jedzenie, bo Dana je przywoziła. Jak miałam zapłacić za elektryczność i podatek od domu? Kiedy zepsuła się zamraŜarka i twoje ryby się rozmroziły, za co miałam ją naprawić? I to pęknięcie w zbiorniku... Nie mielibyśmy wody. Chcieli juŜ uniewaŜnić nasze ubezpieczenie, mieli odciąć dopływ gazu. — Charlotte wytarła oczy i spojrzała na niego. — Jak, do licha, myślisz — z czego Ŝyliśmy przez te wszystkie miesiące? — Ale... To znaczy... były rzeczy, które mogliśmy sprzedać Monety... — Sprzedałam je. Karafkę teŜ... i Bellarmine, dzban... i wszystko. Nic juŜ nie zostało. — Pójdę do banku, porozmawiam z nimi. BoŜe, przecieŜ Derek nie moŜe tak po prostu... — To nie bank — przerwała mu Dana. — Nie mogli dać ci kredytu hipotecznego, bo nie masz stałego dochodu. Zaproponowałam im podpisanie weksla. TeŜ nie chcieli. — Więc kto ci poŜyczył pieniądze? — Aram Agajanian — powiedziała Charlotte. — Agajanian! — zawołał Darling. — Ten zboczeniec! Aram Agajanian był nowym emigrantem na Bermudach, który dorobił się fortuny produkując filmy soft-porno dla kanadyjskiej telewizji kablowej. Wybrał Bermudy jako raj wolny od podatków — Dlaczego poszłaś właśnie do niego? — On sam się zaofiarował. Dana prowadziła księgowość dla jednej z jego spółek, zadawała mu pytania na temat poŜyczek z zabezpieczeniem... no i zaproponował poŜyczkę. — Chryste! — Darling zwrócił się do Dany. — Musiałaś prać nasze brudy przy tym amerykańskim zbereźniku? — Chcesz, Ŝebym ci powiedziała, Ŝe mi przykro, tato? Tak przykro mi. Przepraszam. Czy teraz czujesz się lepiej? — Dana próbowała powstrzymać szlochanie. — Ale faktem pozostaje, Ŝe zrobił taką propozycję. Bez pośpiechu, bez harmonogramu spłat. Zapłać, kiedy będziesz mogła — powiedział. Nigdy bym nie pomyślała, Ŝe sprzeda ten weksel. Nie chciał tego zrobić. — Więc dlaczego to zrobił? 230
— Myślę, Ŝe to pan Manning zrobił mu propozycję nie do odrzucenia. Manning posiada wiele spółek telewizyjnych. — Jak Manning dowiedział się o tym? — Agajanian podejrzewa, Ŝe od Carla Fritha. — Co? Czy jest jeszcze ktoś na tej wyspie, kto o tym nic nie wie? A jak on to wiedział? — Pracował w porcie u Agajaniana i musiał gdzieś podsłuchać. - Cudownie... Wspaniale... Darling czuł się zdradzony i zdezorientowany. Rozejrzał się i sam nie wiedząc dlaczego dotknął ściany. — Dwieście dwadzieścia lat — powiedział. — To tylko dom, William odezwała się Charlotte. — Znajdziemy jakieś mieszkanie. Dana chce, Ŝebyśmy zamieszkali u niej, na krótko. tylko dom. — Nie,ToCharlie, nie tylko. To nie tylko dom. To ponad dwieście lat historii rodziny Darlingów. To nasze gniazdo rodzinne. — Spojrzał na Ŝonę i córkę. — Został mi przekazany i jeśli mam jakieś Ŝyciowe zobowiązanie, to jest nim właśnie przekazanie go dalej. — Zrezygnuj z niego, William. śyjemy, jesteśmy razem. Tylko to się liczy. — Akurat — stwierdził Darling, odwrócił się i wyszedł.
42 Kiedy Darling wrócił, nic się nie zmieniło: Talley nadal chodził tam i z powrotem i denerwował się, a Manning stał nieruchomo jak manekin z Bond Street. Darling skinął, Ŝeby szli za nim. Kiedy prowadził ich po podjeździe, wyobraŜał sobie, jak Manning rozkoszuje się zwycięstwem. Musiał powstrzymywać pragnienie rzucenia się na tego człowieka. Dał im znak, by usiedli przy stole na werandzie. — Jest pan zupełnie pewny, Ŝe bestia ciągle przebywa w tej okolicy? — zapytał Talleya. — Tak. — Dlaczego? — Bo nic nie uległo zmianie — ani pora roku, ani prądy morskie. Nie było teŜ większych sztormów. Wczoraj otrzymałem dane z Instytutu Meteorologii. UwaŜają — zgodnie z opinią uczonych — Ŝe okresowa zmiana Prądu Zatokowego nastąpi nie wcześniej niŜ za miesiąc. — Talley czuł, jak powraca mu entuzjazm. Wymazało to z pamięci poprzednie zakłopotanie, wynikające z udzielania poparcia dla brutalnych metod Manninga. — Tymczasem Architeuthis szuka pokarmu, który tu znajduje. Nie ma więc powodów, by stąd odpłynęła. — Nie miała teŜ powodów, by tu przypływać. — Tak, ale się tu znalazła i pozostała. Pamiętajmy o tym, kapitanie, Ŝeby nie robić z niej demona. Jest zwierzęciem, jej Ŝyciem 232
regulują naturalne potrzeby, reaguje na nie instynktownie. Myślę, Ŝe jest głodna i zdezorientowana, nie znajduje przecieŜ codziennej porcji pokarmu. Myślę, Ŝe moŜemy przypodobać się jej, stwarzając iluzję normalnych warunków. — Co to znaczy? — To juŜ naleŜy do mnie. — I myśli pan, Ŝe to zadziała? Zanim bestia pozabija wszystkich? — Tak. Tak myślę. — Jak to zadziała? Talley zawahał się. — Powiem panu... wkrótce. — Czy to tajemnica państwowa? — Nie. Przepraszam. Ja nie lekcewaŜę nikogo. Środki zaleŜą od warunków, od tego, jak zachowa się zwierzę. MoŜe... jest pewna szansa... Ŝe zmuszę ją do samozagłady. Darling spojrzał na Manninga, który z kamienną twarzą patrzył na zatokę. Sprawiał wraŜenie znudzonego szczegółami. — Oczywiście, doktorze. MoŜe przecieŜ wystartować i polecieć na Wenus, ale na to bym nie liczył. Myślę, Ŝe mam prawo do... — Nie, kapitanie — przerwał mu Manning, który odzyskał nagle zainteresowanie sprawą. — Pan ma obowiązek poprowadzić łódź i pomóc nam. — Osborn, nie uwaŜam, Ŝeby... — zaczął Talley. — Dlaczego nie, Herbert? Nie jesteśmy tu cywilizowanymi ludźmi. Kapitan tak powiedział i ja go za to szanuję. Grzeczność często zwodzi i przez to tylko traci się czas. UwaŜam, Ŝe od samego początku powinniśmy wiedzieć, na czym stoimy. Darling poczuł ostry ból w oczach — wiedział, Ŝe to objaw gniewu i poczucia bezsilności. Nacisnął skronie, próbując w ten sposób usunąć ból. Chciał uderzyć Manninga, ale Manning miał rację — znał juŜ cenę Darlinga i kupił go. Nie ma sensu udawać, Ŝe jest inaczej. — Kiedy chcecie wypłynąć? — zapytał. — Jak najszybciej — odpowiedział Manning. — Jedyne, co musimy zrobić, to załadować cały ekwipunek na łódź. — Muszę zorganizować Ŝywność i paliwo. MoŜemy ruszać juŜ jutro. 233
— Paliwo. — Manning sięgnął do teczki i wyjął pakiet studolarówek opasany papierową taśmą. Dziesięć tysięcy starczy na początek? — Powinno. — A teraz o warunkach. — Manning zatrzasnął teczkę. —Doktor Talley wierzy, Ŝe będzie w stanie zlokalizować i zwabić kałamarnicę w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, więc zaopatrzy pan łódź na trzy dni. NiezaleŜnie od tego, czy złapiemy to zwierzę, czy nie, w drodze powrotnej zniszczę weksel i wypłacę panu wynagrodzenie w wysokości dwustu tysięcy dolarów. Czysty zysk po zabezpieczeniu domu powinien wynieść ponad sto tysięcy. Wstał. — Zgoda? — Nie — powiedział Darling. — Co to znaczy „nie"? — Oto moje warunki. Darling patrzył na Manninga. — Weksel spali pan teraz, na moich oczach. Zanim opuścimy dok, da mi pan pięćdziesiąt tysięcy w gotówce. Pieniądze zostaną na brzegu razem z moją Ŝoną. Reszta pójdzie na rachunek depozytowy w banku, na wypadek jeśli nie wrócimy. Manning zawahał się, po czym otworzył powtórnie teczkę i wyjął weksel oraz złotą zapalniczkę Dunhill. — Jest pan człowiekiem honoru, kapitanie. — Wyciągnął weksel nad ścieŜką i zbliŜył go do płomienia. — Tyle wiem o panu na pewno, ale ja teŜ nim jestem. Kiedy dobiję z kimś targu, nie rzucam słów na wiatr. Powinien mi pan ufać. — To nie ma nic wspólnego z zaufaniem — odpowiedział Darling. — Chcę zapewnić przyszłość mojej Ŝonie.
Darling przyglądał się, jak Talley i Manning skręcają na parking na Cambridge Beaches. Wsadził zwitek banknotów do kieszeni i ruszył ścieŜką do łodzi. Uruchomił silnik i wszedł na pomost nawigacyjny. JuŜ miał wrzucić bieg, kiedy przypomniał sobie, Ŝe łódź jest nadal przycumowana. Poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go w Ŝołądek — wziął głęboki wdech i oparł się o reling. To był pierwszy namacalny dowód na to, Ŝe Mike'a juŜ nie ma. Stał tak przez chwilę i czekał, aŜ to uczucie minie, potem zszedł i odwiązał liny. 234
Gdy okrąŜał cypel Zatoki Mangrowej w drodze do stacji paliw w porcie, zastanawiał się, kogo wynająć jako współpracownika. Nie miał powodu podejrzewać, Ŝe Talley i Manning posiadają umiejętności w dziedzinie regulacji urządzeń pokładowych, utrzymywania łodzi dziobem do wiatru i spełniania innych obowiązków związanych Nikogołodzi. — doszedł do wniosku. — Miał przyjaciół i znajomych z obsługą z umiejętnościami, a nawet chęcią pomocy, ale nie chciał ich prosić. Nie miał zamiaru ponosić odpowiedzialności za następną śmierć. Musi zrobić to sam. No, nie całkiem sam — w pudle ładowni miał jednego sprzymierzeńca i jeśli będzie musiał, uŜyje go. Jedna szansa, panie Manning — pomyślał. — Daję panu jedną szansę. A jeśli pan nawali, to wysadzę tę kanalię raz na zawsze.
Prawie trzy i pół godziny zajęło Darlingowi napompowanie dwóch tysięcy galonów oleju napędowego i siedmiuset galonów świeŜej wody do zbiorników „Korsarza" oraz zakup sześciu toreb Ŝywności: świeŜych i suszonych owoców i warzyw, konserw z wołowiną, puszek tuńczyka, bloków cheddara, bochenków chleba, gulaszu mięsnego oraz rozmaitych płatków. Obliczył, Ŝe zanim zjedzą całą Ŝywność, wrócą juŜ do domu albo... będą martwi. Nadchodził wieczór, kiedy wracał do portu. Usunął z łodzi niepotrzebny sprzęt: połamane pułapki, akwalungi oraz części rozmontowanego kompresora. Natknął się na pompę, którą naprawiał Mike. Trzymając ją pomyślał, Ŝe znajduje się w niej energia Mike'a. — Nie bądź głupi — powiedział do siebie i odłoŜył pompę na brzeg.
Charlotte zastał w kuchni. Zajęła się gotowaniem. Robiła to wtedy, gdy sprawy nie stały dobrze, a ona nie wiedziała, jak temu zaradzić. Upiekła juŜ udziec jagnięcy w całości i przygotowała sałatkę w takiej ilości, Ŝe starczyłoby, aby cały regiment tym nakarmić. — Będziemy mieli gości? — Darling podszedł do niej i pocałował ją w szyję. — Po dwudziestu jeden latach z tobą myślałam, Ŝe znam cię jak zły szeląg. 235
— Zadziwiam nawet sam siebie. Do dzisiaj myślałem, Ŝe na tym świecie istnieją dla mnie tylko dwie świętości. — Darling sięgnął do lodówki po piwo. — Ciekaw jestem, co by mój stary na to powiedział. — Powiedziałby, Ŝe jesteś skończonym durniem. — Wątpię. Zawsze cenił sobie „korzenie" — dlatego wszyscy moi przodkowie kochali ten dom. Chodzi o to, Ŝe to są równieŜ nasze korzenie. — A my to co? — odwróciła twarz do ściany, miała łzy w oczach. — Czy my nie jesteśmy wystarczającymi korzeniami. Dana i ja? — Nie istniejemy bez tego domu, Charlie. Wiesz, czym będziemy, mieszkając na osiedlu za miastem i zajmując wolny pokój u Dany? Dwoma starymi prykami czekającymi na zachód swego słońca. To przecieŜ zupełnie nie w naszym stylu! W korytarzu zadzwonił telefon. Darling odebrał go, powiedział osobie, która dzwoniła, Ŝeby się odchrzaniła i wrócił do kuchni. — Reporter — wyjaśnił. — Zdaje się, Ŝe nie istnieją numery zastrzeŜone. — Marcus dzwonił — powiedziała Charlotte. — Opowiedziałaś mu, co się zdarzyło? — Tak. Myślałam, Ŝe moŜe on znajdzie sposób, Ŝeby cię zatrzymać. — I znalazł? — Oczywiście, Ŝe nie. On uwaŜa, Ŝe wszystko potrafisz, nawet chodzić po wodzie. — To dobry chłopak. — Nie, to tylko następny głupiec. Darling spojrzał na jej plecy. — Kocham cię, Charlie — powiedział. — Nie mówię tego zbyt często, ale dobrze wiesz, Ŝe tak jest. — Zbyt mało, jak mi się zdaje. — CóŜ... — westchnął i zaczął Ŝałować, Ŝe nie moŜe znaleźć słów pociechy. — A moŜe to siebie nie kochasz wystarczająco? — zapytała ubijając sos na pianę. Było to najdziwniejsze pytanie zadane Darlingowi. 236
— Kochać siebie? Co to znaczy? Kto kocha samego siebie? — Nie mógł znaleźć odpowiedzi, więc włączył radio, by usłyszeć prognozę pogody. Podczas posiłku zostawili włączony telewizor. Oboje czuli, Ŝe nie mają juŜ nic więcej do powiedzenia i Ŝe próby nawiązania rozmowy skończą się słowami, których później będą Ŝałować. Po kolacji Darling wyszedł na ścieŜkę i spojrzał na zatokę. Było jeszcze trochę światła — łagodnego fioletu otwierającego wrota nocy. Widział dwie białe czaple stojące niczym straŜ na płyciźnie obok cypla — moŜe miały nadzieję na złoŜony z barwen posiłek o zmierzchu. Łagodny odgłos pluskania, podobny do dźwięku otwieranego wachlarza, zwiastował przybycie ławicy drobnych rybek skaczących po szklistej powierzchni wody. Jako dziecko spędzał wieczory obserwując zatokę, oczarowany nią tak, jak inne dzieci zachwycone były radiem czy telewizją. Dochodziły z niej nie tylko dźwięki, ale dostarczała widoków podniecających jego wyobraźnię podobnie jak filmy. Grasujące barakudy przemykały poprzez ławice makreli, a na wodzie występowała krwawa piana. Przypływały teŜ rekiny, czasem w pojedynkę, czasem parami lub trójkami i przecinały płetwami grzbietowymi powierzchnię, krąŜąc w poszukiwaniu zdobyczy. Postępowały według pierwotnego rytuału grabieŜcy. Kraby drąŜyły na plaŜach dziury w piachu, a Ŝółwie dyszały niczym małe miechy. Zatoka była Ŝyciem i śmiercią. Dawała mu niewysłowione poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Niosła ze sobą prawdę o Ŝyciu i śmierci. Zatoka wciąŜ kryła w sobie tajemnice i nadal był w niej zakochany. Korona księŜyca w pełni wzniosła się ponad drzewami na wschodzie, rzucając złote blaski, oświetlały one czaple niczym pozłacane rzeźby. — Charlie! — zawołał Darling. — Chodź, zobacz! Usłyszał jej kroki w domu, ale zamilkły przy drzwiach. — Nie — powiedziała. — Dlaczego? Nie odpowiadała. Zamiast tego pomyślała: — Och, William, wyglądasz jak stary Indianin na zboczu wzgórza, który przygotowuje się na śmierć.
43 Darlinga obudziły dźwięki wiatru gwiŜdŜącego w drzewach kazuaryny za domem. Nadal panowały ciemności, ale nie potrzebował wzroku, Ŝeby stwierdzić, jaka jest pogoda. Słuch mówił mu, Ŝe wieje z północnego zachodu, z siłą piętnastu do dwudziestu węzłów. O tej porze roku wiatr północno-zachodni był niestały, wkrótce mógł się zmienić — z powrotem na południowo-zachodni i ustalić się na dłuŜej, albo powiać jako północno-wschodni i rozpętać sztorm. Miał nadzieję, Ŝe będzie sztorm — moŜe trudne warunki Ŝeglugi spowodują zmianę planów Manninga i Talleya. NiemoŜliwe — pomyślał. — Ci dwaj znajdują się w szponach namiętności, których prawdopodobnie nie rozumieją i z którymi, rzecz jasna, nie mogą walczyć. Oprócz huraganu nic ich nie powstrzyma. Charlotte leŜała na boku, zwinięta jak mała dziewczynka, oddychając głęboko. Schylił się i pocałował ją w szyję, wdychając jej zapach, a potem wstrzymał oddech, jakby próbował zabrać z sobą jej wspomnienie. Zanim ogolił się, zrobił kawę i podgrzał trochę jagniny z ostatniej kolacji. Niebo przejaśniło się na wschodzie, a ptaki zebrały się na drzewie i zapowiadały nadejście dnia. Stał na ścieŜce i patrzył w niebo. Nadal wiała silna bryza i niskie chmury przeganiane były na południowy wschód. Mimo to grzbiety wysokich cirrusów odpłynęły na północ. Sygnalizowały w ten sposób, Ŝe wiatr zmieni się na południowy. Do południa martwa fala powinna zniknąć. 238
Łódź szarpała cumy, kołysząc się. Miał juŜ wejść na pokład, gdy nagle poczuł, Ŝe ktoś jest w kabinie. Nie był pewien, dlaczego ma takie wraŜenie, więc zatrzymał się i nasłuchiwał. Oprócz zwyczajnych dźwięków trzeszczenia lin i uderzania wody o kadłub, usłyszał oddech. Jakiś cholerny reporter. Jeden z tych cholernych picusiów, co myślą, Ŝe ,,nie" znaczy „spróbuj jeszcze raz" i którym wydaje się, Ŝe Bóg dał im prawo do ingerowania w prywatny świat człowieka. Przeszedł przez kładkę, zszedł na stalowy pokład i powiedział. — Zanim policzę do trzech, lepiej, Ŝebyś, draniu, zmiatał na brzeg, bo inaczej sobie popływasz. — Potem wszedł do kabiny. — Jeden... - i zobaczył Marcusa Sharpa, który poderwał się na równe nogi i uderzył głową w górną koję. Sharp ziewnął, potarł głowę i uśmiechnął się. — Dzień dobry, Whip. — Niech mnie licho — rzucił Darling. — Czemu zawdzięczam tę wizytę? — Pomyślałem sobie, Ŝe mogę ci dzisiaj trochę pomóc. — Chętnie przyjmę kaŜdą pomocną dłoń, to na pewno, ale co ma do tego Wuj Sam? — W pewnym sensie... Wuj Sam mnie tu przysłał. Naukowcy z całego kraju — całego świata — próbują nakłonić marynarkę wojenną, by wysłała swoją ekspedycję poszukiwawczą. Flota zaklina się, Ŝe nie ma na to funduszy. Myślę, Ŝe w rzeczywistości nie chce wdepnąć w coś, o czym nie ma zielonego pojęcia. Po co ma wyjść na głupca? Mimo to nastają na Wallingforda, jakby znał jakieś magiczne zaklęcie. Kiedy powiedziałem mu, Ŝe wypływasz, zdecydował, Ŝe ktoś z floty powinien ci towarzyszyć. Jestem rodzajem reklamy. Mam stworzyć wraŜenie, Ŝe Wallingford naprawdę coś robi. — Sharp zamilkł. — Próbowałem dodzwonić się do ciebie. Myślałem, Ŝe nie będziesz... Mam nadzieję, Ŝe nie masz nic przeciwko temu. — Pewnie, Ŝe nie. Ale Marcus, chcę, Ŝebyś wiedział, na co się piszesz. Ci ludzie... — Widziałem tę bestię. Whip. Prawie widziałem. — To dobrze. Jesteś po szkoleniu minerskim? — Rocznym. — Wspaniale, będziemy potrzebowali twoich umiejętności. — Darling uśmiechnął się. — A tymczasem trzeba zrobić kawę.
239
O pół do siódmej odbili od brzegu i powoli popłynęli na silniku w poprzek zatoki do portu miejskiego. Talley i Manning czekali obok wynajętej przyczepy załadowanej pakunkami. Talley ubrany był w granatową kurtkę, krótkie spodenki koloru khaki i krótkie gumowe buty. Manning przypomniał modela z katalogu mody ubrany był w buty rybackie, obszerną koszulę ze znakiem klubowym i nowiusieńki szorstki sztormiak. — Na co te wszystkie toboły? — zapytał Darling z pomostu nawigacyjnego, gdy Sharp cumował łódź. — Chcecie wybudować drapacz chmur? Milczenie było jedyną ich odpowiedzią. Darling czuł, Ŝe panuje między nimi jakieś napięcie. Mają to, co chcieli, wszystko więc powinno grać — zdziwił się w myślach. Zdjęli łącznie dwadzieścia dwie torby i pod nadzorem Talleya połoŜyli je na łodzi. Chciał, Ŝeby część z nich leŜała w kabinie, z dala od wody, ale większość została umieszczona na pokładzie rufowym Gdy wszystkie paczki znalazły się na pokładzie, Manning wyjął z kabiny cięŜarówki długi opakowany przedmiot. Po sposobie, w jaki go niósł, widać było, Ŝe jest cięŜki, a po ostroŜności, z jaką uwaŜał, by w nic nie uderzył — Ŝe jest cenny. — Co to jest? — zapytał Darling. — NiewaŜne. — Manning zniknął w kabinie. — Ano zobaczymy — mruknął do siebie Darling. Zza zakrętu na końcu ścieŜki wyjechał samochód miejscowej stacji telewizyjnej i zatrzymał się na skraju portu. Wysiadł z niego reporter, a za nim operator kamery, który niezdarnie usiłował zmontować swój sprzęt. — Kapitan Darling?! — zawołał reporter. — Czy moŜemy z panem porozmawiać? Jesteśmy z lokalnej telewizji. — Nie — odpowiedział Darling z pomostu. — Tylko chwileczkę. — Reporter obejrzał się, aby sprawdzić, czy kamerzysta jest juŜ gotowy do kręcenia. — Będziecie ścigać tego potwora. Co spowodowało, Ŝe... — Nie, nie będziemy. — Darling spojrzał na rufę i powiedział do Sharpa: — Odwiązuj cumy, Marcus. Kiedy zobaczył, Ŝe ostatnia lina znalazła się na pokładzie, włączył bieg i zaczął powoli przesuwać się przez tuziny łodzi stojących w zatoce. 240
Zaczekał do momentu uzyskania pewności, Ŝe znajduje się poza zasięgiem mikrofonu, wychylił się z pomostu i powiedział: — Panie Manning, mógłby pan tu pozwolić na sekundę? Manning wszedł po drabinie i niecierpliwie zapytał: — O co chodzi? — Co znajduje się w tej torbie? — Powiedziałem juŜ wszystko, co miałem do powiedzenia. — Hm, rozumiem — odparł Darling. W odległości stu jardów sześćdziesięciostopowy szkuner prędko płynął w kierunku ich kursu w towarzystwie dwóch pięćdziesięciostopowych łodzi rybackich. — Dobrze, więc... — Sięgnął po rękę Manninga i połoŜył ją na sterze. — Proszę bardzo. Odwrócił się i poszedł do drabinki. — Co pan robi?! — wrzasnął Manning. — Idę uciąć sobie drzemkę. — Co? — Teraz na pana kolej. Pan steruje. — Proszę tu zaraz wracać! — krzyknął Manning wpatrując się przed siebie. Szkuner był teraz o pięćdziesiąt jardów od łodzi i stale zbliŜał się do niego. Nie miał miejsca na zwrot, poniewaŜ po obu stronach były łodzie rybackie. Darling zaczął schodzić z drabiny. — Proszę mnie zawołać, jak dopłyniemy! -— krzyknął. Manning odciągnął dźwignię przepustnicy i przekręcił ster, ale łódź nie zatrzymała się, za to zboczyła z kursu i szła dokładnie na szkuner. Szarpnął dźwignią w drugą stronę. Łódź zaczęła turkotać na biegu wstecznym i płynąć w kierunku łodzi rybackiej. — Czego pan chce?! — krzyknął. — Pan tu teraz dowodzi, więc proszę, niech pan dowodzi — wyjaśnił Darling. — Nie — zaprotestował Manning. — Ja... Ratunku! — pchnął dźwignię przepustnicy do przodu i znowu dziób łodzi wymierzył w szkuner. Darling odczekał jeszcze chwilę, do momentu gdy spanikowany Manning wyciągnął w górę ręce i przechylił się do tyłu. Wtedy w dwóch skokach wrócił na pokład po drabinie i przejął ster. Przekręcił go, zwolnił dźwignię przepustnicy i przecisnął łódź pomiędzy dziobem szkunera i rufą kutra, w odległości nie większej niŜ sześć cali. 241
— Zabawne, prawda? — powiedział, kiedy byli juŜ w bezpiecznej odległości. — Tego nie moŜna kupić. Manning był wściekły. — To było zupełnie niepotrzebne... — To było potrzebne — powiedział Darling. — Musimy współpracować, panie Manning. Nie mogą tu biegać ludzie, z których kaŜdy ma inny plan. Talley zna to zwierzę, ale nic nie wie o oceanie. Marcus zna trochę ocean, ale nic nie wie o zwierzęciu. Ja wiem trochę i o jednym, i o drugim, a pan, jak mi się zdaje, nie ma o niczym zielonego pojęcia, pomijając zbijanie forsy. Więc... co jest w tej torbie? Manning zawahał się. — Karabin. — Jak pan go wwiózł? Broń na Bermudach nie jest mile widziana. — W częściach. Powkładałem je do róŜnych toreb Talleya. Potrzebowałem rusznikarza do tej układanki. — Co to za karabin? — Fiński. Valmet. Zwykle strzela nabojem 7,65 milimetra. — Co to znaczy: „zwykle"? Pan w nim coś przerabiał? — Owszem, przerobiłem naboje. Magazynek załadowany jest w ten sposób, Ŝe co trzecia kula to fosforowy pocisk smugowy, natomiast inne zostały wypełnione cyjaniolem. — I myśli pan, Ŝe zabije tym bestię? — To nasz układ. Talley ją znajdzie i zbada, a ja ją zlikwiduję. — I to musi być właśnie pan... — Tak. Darling zastanawiał się przez chwilę. — Czy pan naprawdę uwaŜa, Ŝe robi to dla swych dzieci? — To juŜ nie ma nic wspólnego z nimi. To dotyczy mnie. Ja to muszę zrobić. — Rozumiem — westchnął Darling. — W porządku, panie Manning, ale proszę przyjąć ode mnie dobrą radę — niech pan to zrobi za pierwszym razem, poniewaŜ daję panu tylko jedną szansę. Potem ja przejmuję sprawę. — I co pan zrobi? — Mam zamiar wysadzić ją w powietrze, przynajmniej spróbuję. — To dość uczciwy układ — stwierdził Manning. — Napije się pan kawy? — Tak, proszę. Czarną. 242
Manning ruszył do drabiny mówiąc: — Powiem pana towarzyszowi, Ŝeby panu przyniósł. — Mój towarzysz, panie Manning — odparł Darling — jest porucznikiem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Pan mu nie powie — pan go poprosi. I uŜyje pan słowa „proszę". Manning otworzył usta i zaraz je zamknął. — Przepraszam — powiedział i zszedł po drabinie. U wlotu do zatoki Darling skręcił na północ. Kiedy okrąŜał cypel i płynął do kanału, obejrzał się. Pomiędzy dwiema sosnami na końcu cypla stała Charlotte w podomce poruszanej przez wiatr. Pomachał do niej i ona odpowiedziała mu tym samym, potem odwróciła się i ruszyła ścieŜką do domu. Sharp przyniósł Darlingowi kawę i stanął przy nim na pomoście. Spoglądali na północny zachód, w kierunku, gdzie niedawno zakotwiczony został „Ellis Explorer". Przez chwilę milczeli, potem Darling powiedział: — Lubiłeś tę dziewczynę. — Tak... Miałem nawet... a zresztą to bez znaczenia. — To z pewnością ma znaczenie. Talley wszedł na pomost i stanął z boku. Wyglądał na zdenerwowanego i podekscytowanego. — DuŜo czasu spędził pan na morzu, doktorze? — zapytał Darling. — Trochę, parę lat temu, zbierając ośmiornice. Ale nigdy w tym celu co teraz. Całe Ŝycie czekałem na szansę znalezienia kałamarnicy olbrzymiej. To mój smok. — To o tego smoka chodziło? — Zatytułowałem swoją ksiąŜkę „Ostatni smok" dlatego, Ŝe ludzie potrzebują smoków, zawsze ich potrzebowali, aby wyjaśnić nieznane. Widział pan stare mapy. Kiedy rysowano nieznane lądy, pisano po prostu „Tu Ŝyją smoki" i mówiło to samo za siebie. śycie spędziłem czytając i pisząc ksiąŜki o smokach. Czy pan wie, jaką łaską losu jest to, Ŝe mogę wreszcie zbliŜyć się do jednego z nich? — Wydaje mi się, Ŝe istnieją smoki, które najlepiej jest zostawić w spokoju — odparł Darling. — Naukowcy myślą inaczej. — Talley nagie pokazał coś i krzyknął. — Patrzcie! Kilkanaście ryb latających odbiło się od dziobu łodzi i przeleciało 243
pięćdziesiąt jardów ponad wodą, zanim znów w niej zniknęły. Twarz Talleya rozjaśniła się zachwytem. Weszli na pasmo wodorostów sargassowych — unoszących się na wodzie plam Ŝółtych roślin, nie połączonych ze sobą, a jednak płynących gęsiego w stronę horyzontu. — Czy zawsze płyną w linii prostej? — zapytał Talley. — Tak myślę. To tajemnicza sprawa, podobnie jak ta ikra, którą widzieliśmy. Nie mogę dojść, co to jest, skąd pochodzi i dokąd płynie. — O co chodzi? Jak to wygląda? Darling opisał wielkie galaretowate prostokąty z otworami i opowiedział, jak obracały się, sprawiając wraŜenie, Ŝe wystawiają wszystkie części do słońca. Talley zadawał pytania i domagał się szczegółów. Z kaŜdą odpowiedzią był coraz bardziej podniecony. — To torebka jajowa — powiedział w końcu. — Nigdy wcześniej nikt jej nie widział. Przynajmniej nikt w ciągu ostatniego stulecia. Czy myśli pan, Ŝe moŜna znaleźć inną? — Nie umiem powiedzieć. Wcześniej jej nie widziałem. Dopiero tamtego dnia. Jak na razie widziałem tylko dwie. Próbowaliśmy jedną zabrać, ale się rozpadła. — To normalne. Kiedy jej kokon rozrywa się, zwierzęta wewnątrz umierają. — Jakie zwierzęta Ŝyją w tych torebkach? Talley spojrzał w morze, potem powoli odwrócił się do Darlinga. — A jak pan sądzi, kapitanie? — Skąd mam.... — urwał. — Jezus Maria! Małe bestyjki? W tej galarecie? — Setki — potwierdził Talley. — MoŜe tysiące. — Ale one zdychają? — zapytał Sharp. — Zazwyczaj tak — większość z nich. — Coś je poŜre? — dopytywał się Darling gorączkowo. — Tak, to znaczy jeśli jeszcze coś tam zostało w głębinie, co moŜe to zrobić.
44 — Czy czytał pan Homera? — zapytał Talley sięgając do torby i podając Darlingowi haczyk ze stali nierdzewnej. — Tego, który pisał o morzu. — Nie przypominam sobie — odparł Darling. Przeciągnął ostrze haczyka przez makrelę i rzucił rybę na stos innych. — Wiesz, to ten facet od „Iliady" — dodał Sharp. Przyczepiał krętliki do oczek haczyków, a do kaŜdego krętlika przywiązywał sześciokątny druciany przypon wykonany z tytanu. — Ten sam — potwierdził Talley. — Są ludzie, którzy wierzą — a ja do nich naleŜę — Ŝe trzy tysiące lat temu Homer pisał o kałamarnicy olbrzymiej. Nazwał ją „Scyllą". Tak ją opisywał: „Ma dwanaście kościstych szyj. KaŜda szyja nosi obrzydliwą głowę, posiadającą trzy rzędy gęsto osadzonych, śmiercionośnych kłów... Zawzięta jest szczególnie na rodzaj ludzki, zawsze udaje się jej porwać z Ŝaglowca jakiegoś człowieka". — Talley uśmiechnął się. — Przekonywające, nie sądzicie? — Mnie się zdaje — powiedział Darling zakładając przypony na składane jak parasolka wędki samołówki Talleya — Ŝe ten pański Homer miał wybujałą wyobraźnię. — Przeciągnął samołówki po pokładzie i umieścił między dwoma innymi. — Wcale nie — zaprzeczył Talley. — Proszę sobie wyobrazić Ŝeglarza w tamtych czasach, kiedy to smoki i potwory były odpowiedzią na kaŜde pytanie. ZałóŜmy, Ŝe widzi pan Architeuthis. Jak ją pan opisze po powrocie do domu? Nawet w czasach 245
współczesnych, gdyby pan był na transportowcu podczas drugiej wojny światowej i ona zaatakowałaby go. Jak opisałby pan tego wielkiego potwora, który wynurzył się z nicości i próbował oderwać ramię sterowe od statku? — A czy tak było? — Darling przyczepił kółko zaczepne na jednej z samołówek do kabla przymocowanego do nylonowej liny. — Kilkanaście razy, w pobliŜu Hawajów. — Dlaczego kałamarnica olbrzymia atakowała statek? — Nikt nie wie, to jest właśnie zadziwiające w... Za nimi wystrzelił karabin. Trzydzieści strzałów tak szybkich, Ŝe ich dźwięk przypominał turkot maszyny fabrycznej. Odwrócili się i zobaczyli, Ŝe na rufie stoi Manning i trzyma broń w ręku. Za łodzią, wśród krwawych kawałków poszarpanych petreli, unosiły się pióra. — Po co ci to było? — zapytał Talley. — Trochę praktyki, Herbert — brzmiała odpowiedź. Manning wyciągnął ze strzelby pusty magazynek i załoŜył nowy.
Spuszczenie całego urządzenia zajęło im godzinę. Talley nazywał to „pierwszą fazą operacji". Część samołówek wisiało na róŜnych poziomach na półcalowej linie o długości trzech tysięcy stóp. KaŜda z nich miała po dziesięć przynęt na tytanowych przyponach. Drut był nierozrywalny, a czterocalowe u podstawy haki niezginalne. Były tak potęŜne, Ŝe oprócz bestii tylko rekin mógłby porwać się na nie. Gdyby tak się stało, rekin walcząc wysyłałby sygnały alarmowe, spowodowałoby to działanie przynęty. Gdyby zaś złapała się na nie Architeuthis, zaczęłaby machać ramionami i, jak przypuszczał Talley, nadziałaby się na pozostałe haki, a w końcu zostałaby unieruchomiona. — Ile moŜe waŜyć ta bestia? — zapytał Darling, gdy Talley wyłoŜył juŜ swój plan. — Trudno powiedzieć. WaŜyłem ciała martwych okazów — ich cięŜar był prawie równy cięŜarowi wody. MoŜliwe więc, Ŝe naprawdę duŜa kałamarnica moŜe waŜyć od pięciu do dziesięciu ton. — Dziesięć ton! Nie mogę złoŜyć dziesięciu ton martwego mięsa na tej łodzi, a ona z pewnością nie będzie martwa. Mogę podholować te dziesięć ton, ale... 246
— Nikt pana o to nie prosi. Podciągniemy ją do góry, a kiedy Osborn ją zabije, pobierzemy próbki. — Czym? Scyzorykiem? — Widziałem tutaj piłę łańcuchową. Sprawna? — Jest pan ambitny, doktorze, muszę to panu przyznać. Ale załóŜmy, Ŝe stwór nie będzie chciał tego rozegrać według pańskich zasad. — To zwierzę, kapitanie — odparł Talley. — To tylko zwierzę. Nigdy o tym nie zapominajmy. Kiedy lina znalazła się na dole, Darling i Sharp uwiązali jedną za drugą trzy czterostopowe beczki cumownicze z róŜowego plastiku. Przyczepili je do końca liny i wyrzucili za burtę. — A co teraz? — zapytał Sharp. — Nie ma sensu wyciągać tego przez parę najbliŜszych godzin — odpowiedział Darling. — Chodźmy coś zjeść.
Po lunchu Talley rozpakował kilka toreb, ustawił monitor i sprawdził obie kamery, natomiast Manning usiadł na koi i czytał magazyn. Darling skinął na Sharpa, aby ruszył za nim do wyjścia. Łódź płynęła, podobnie jak boje, ale trochę szybciej od nich. Boje zdąŜyły juŜ zostać sto jardów za rufą. — Doktor miał rację co do jednego -— powiedział Darling patrząc na boje z rufy. — Cokolwiek tam wpadnie, juŜ po nim. — Nie sądzę, Ŝeby Talley chciał ją zabić. — Nie, ten facet chce tylko zobaczyć to paskudztwo, zbadać je. To właśnie jest najgorsze w przypadku naukowców — nigdy nie wiedzą, kiedy zostawić naturę w spokoju. — MoŜe ten stwór zabije się na linie... — MoŜe, ale gdyby miał inny pomysł, będziemy przygotowani. Wyciągnij bosak. — Po co? — Zrobimy sobie małe zabezpieczenie. — Darling zszedł po drabinie, przeszedł przez luk rufowy i zniknął w ładowni. Zanim Sharp odnalazł bosak na dziobie i przyniósł go na rufę, Darling stał juŜ obok pokrywy luku na śródokręciu i otwierał tekturowy karton wielkości dwóch pudeł od butów. Na boku kartonu wymalowany był jeden wyraz. 247
— Co to jest? — zapytał Sharp. Darling sięgnął do kartonu i wyciągnął coś, co wyglądało na salami o długości sześciu cali i średnicy około trzech, pokryte ciemnoczerwoną plastikową skórką. Podniósł to do Sharpa i uśmiechnął — Semteks się. — wyjaśnił. — Semteks — powtórzył Sharp. — Jezu, Whip, to terrorystyczny środek! — Słyszał o semteksie, ale nigdy go nie widział. Semteks wyrabiany był w Czechosłowacji i stanowił najnowszy i najbardziej preferowany przez terrorystów środek wybuchowy. Miał niezwykłą siłę raŜenia, był plastyczny i, co najwaŜniejsze, trwały. Trzeba duŜej głupoty i niezręczności, Ŝeby przypadkowo eksplodował. Magnetofon kasetowy, który wysadził w powietrze Pan Am 103, został wypełniony — Gdybysemteksem. ludzie wiedzieli, — Skądcogoz masz? nimi podróŜuje, nie ruszaliby się z domu. Nadeszło to z częściami kompresora, który zamówiłem z Niemiec — musiało się przez przypadek zaplątać w czasie pakowania. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie to miało jechać. Z początku za cholerę nie wiedziałem, co to jest. Celnik teŜ nie, pomyślałem, Ŝe pewnego dnia moŜe mi się przydać. Skorzystałem więc z okazji i powiedziałem mu, Ŝe to smar. Początkowo nie interesowałem się tym. Dopiero parę tygodni później zobaczyłem zdjęcie semteksu w ksiąŜce i uświadomiłem sobie, Ŝe to właśnie schowałem w garaŜu. — Darling odwrócił końcówkę „salami" do Sharpa. Miała białawy kolor. — Mamy tego tyle, Ŝe moŜemy wysadzić całe Bermudy i przesunąć je pod Haiti, ale jest jeden mały kłopot. — Jaki? — Nie mam detonatorów. Mike musiał je gdzieś połoŜyć na brzegu i zapomniał ich zabrać. Mike nie lubi... —Darling przerwał, wziął głęboki oddech i dokończył: — ...nie lubił Ŝeglować z rzeczami mogącymi nas zatopić. — MoŜemy sami zrobić detonator — powiedział Sharp. — Czego potrzebujesz? — Czystej benzyny... — Na dole jest jedna puszka. — Gliceryny... Masz trochę płatków mydlanych? — W kuchni pod zlewem. A po co ci? 248
— Potrzebuję wyzwalacza, czegoś, co to zapali. Fosfor jest najlepszy, więc gdybyś miał pudełko zapałek, mógłbym... — Nie ma sprawy. Manning zabrał kilkaset pocisków smugaczowych. Ile potrzebujesz? — Tylko jeden, nawet mała ilość zadziała znakomicie. Whip... Nigdy jeszcze tego nie robiłem. Czytałem o tym, ale w praktyce nigdy nie stosowałem. - Ja teŜ nigdy nie ścigałem dziesięciotonowej kałamarnicy.
— To nie wygląda na bombę — stwierdził Sharp, gdy skończyli. — Raczej jak paczka tanich petard. — Albo jak praktyczny Ŝart rzeźnika. Myślisz, Ŝe będzie działać? — Daj BoŜe, Ŝeby działała. — Ma to jedną dobrą stronę, Marcus — jeśli nie zadziała, nikt cię juŜ nigdy nie będzie mógł opieprzyć! Połączyli benzynę i płatki mydlane tworząc gęstą pastę, którą przylepili, niczym gumę do Ŝucia, do końcówki laski semteksu. Potem Sharp otworzył jeden z fosforowych pocisków smugaczowych Manninga. Pracował z rękami zanurzonymi w garnku wody, bo fosfor pali się przy zetknięciu z powietrzem. Kiedy usunął ołowianą kulę, wlał resztę fosforu i prochu oraz wodę do małej szklanej butelki, którą następnie zapieczętował i zanurzył w paście. PosłuŜyli się taśmą przyczepiając przyrząd do końca bosaka mierzącego dziesięć stóp. Darling podniósł bosak i potrząsnął nim, by upewnić się, Ŝe bomba jest zabezpieczona. — Co się stanie, jeśli bestia połknie ją, zanim stłucze butelkę? — Nie wybuchnie — odparł Sharp. — Jeśli do fosforu nie dotrze powietrze, nie zapali się. Jeśli się nie zapali, nie uruchomi reszty detonatora. Będzie niewypałem. — Więc chcesz, Ŝebym zmusił potwora do ugryzienia tego? — Tylko przez chwilkę, Whip. Potem skacz, bo... — Wiem, wiem. Przy odrobinie szczęścia plan Talleya uda się i nie będziemy tego potrzebowali. — Darling urwał. — Oczywiście, jeśli będziemy mieli prawdziwe szczęście, nie znajdziemy tej cholery bestii w ogóle! Wdrapał się na pomost nawigacyjny, podszedł do steru, by 249
zawrócić łódź na południe i zaczął szukać unoszących się boi. Godzinę zajęło im umieszczenie ładunku wybuchowego i przymocowanie sworzniami uchwytu do relingu, gdzie ustawili bosak na sztorc — dla bezpieczeństwa. Nie martwili się o boje, nawet o nich nie Darling myśleli. zdziwił się, kiedy nie zauwaŜył ich od razu. Łódź nie mogła odpłynąć dalej niŜ pół mili od boi, a przy takiej widoczności duŜe róŜowe beczki powinny być widoczne przynajmniej z odległości jednej mili. Wiedział dokładnie, gdzie się znajdują, poniewaŜ zaznaczył punkty orientacyjne, kiedy je spuszczał. Na pewno była większa fala,Ale niŜnie sądził, zauwaŜył; i zostały aniprzez za chwilę, nią zakryte. ani za Za dwie, chwilę ani nawet je zauwaŜy. za trzy. Po pięciu minutach płynięcia na południe zorientował się po punktach orientacyjnych, Ŝe wypłynął poza miejsce, w którym je zostawił. Zniknęły. Wziął lornetkę i ustawił ostrość na szlak roślin sargassowych. Jeśli boje zostały porwane przez odpływ, to będą wędrować w tym samym kierunku co sargasso, śledził więc wzrokiem cały szlak do samego horyzontu. Na próŜno. Usłyszał kroki za sobą, a potem Manninga mówiącego: — Czy pan zgubił boje? — Nie — odpowiedział Darling — po prostu jeszcze ich nie znalazłem. — Niech to licho. Gdyby nie stracił pan tyle czasu... Darling podniósł rękę, zastygając. Coś usłyszał, lub raczej wyczuł. WraŜenie to dochodziło daleko spod spodu, przez stopy. Było to słabe uderzenie, jakby odległy wybuch. — Na miłość boską, co pan... Teraz Darling juŜ wiedział, choć jeszcze nie mógł w to uwierzyć. — Sukinsyn — powiedział i odepchnął Manninga na bok. Poszedł do relingu i spojrzał w dół, w bezdenny błękit. Wtedy ujrzeli jedyną ocaloną boję, która mknęła ku powierzchni jak oszalały pocisk. Wyskoczyła ponad wodę z głośnym odgłosem ssania i przeleciała w powietrzu sześć stóp opryskując ich, zanim spadła do wody i pogrąŜyła się w niej, pociągając za sobą strzaskane szczątki dwóch innych boi. Talley i Sharp usłyszeli to zamieszanie i wyszli z kabiny. Zanim 250
Darling dotarł do pokładu, Sharp złapał za linę z kotwiczką i wciągnął boję na pokład. Darling odpiął ją, odrzucił na bok linę i okręcił ją na kołowrocie. Włączył kołowrót. — Czy to ona? — zapytał Manning. — Czy to kałamarnica? Lina drŜała i pryskała wodą. Darling sprawdził ją palcami. — Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, panie Manning. Powiem panu jedno: jeŜeli coś jest tak silne, Ŝe moŜe pociągnąć polietylenową linę długości pół mili i zatopić trzy beczki cumownicze, z których kaŜda moŜe utrzymać pół tony — i to tak głęboko, Ŝe dwie uległy zniszczeniu — musi to być wcielonym diabłem! — Darling przechylił się przez reling. — Nie umiem powiedzieć, czy ona jeszcze tam jest. — Jeśli nadziała się na haki — zastanawiał Talley — to jeszcze tam jest. Nie moŜe przerwać drutów ani pozginać haków. — Niech pan tak nie zakłada, doktorze, bo ma pan do czynienia z czymś przekraczającym wszelkie wyobraŜenia. — Darling zwrócił się do Sharpa: — Weź nóŜ, Marcus, i zaostrz go kamieniem, ma być ostry jak brzytwa. Potem wróć i stań obok mnie. Sharp poszedł do kabiny, a Talley ruszył za nim. Zaczął wkładać film do kamery. — NóŜ, kapitanie? — zapytał Manning. — Po co? — Jeśli to prawdziwy potwór, jeśli ma chociaŜ połowę wielkości wspomnianej przez doktora i będzie miał choć trochę Ŝycia w sobie — przetnę linę i wypuszczę go. — Na pewno nie. Dopiero jak strzelę do niego. — Zobaczymy. — Oczywiście, Ŝe zobaczymy — skwitował Manning i zszedł do kabiny,
Talley ustawił statyw na pomoście nawigacyjnym i umieścił na nim kamerę, a Manning oparł się o reling z karabinem załadowanym trzydziestoma nabojami. Pod nim Darling obracał kołowrót, a Sharp układał linę w plastikowym bębnie. Kiedy bęben wypełnił się do połowy, Darling napręŜył linę i puścił ją. Zatrzymał kołowrót, owinął linę wokół ręki i pociągnął. — Nie ma — stwierdził. — Jeśli w ogóle tam była, teraz juŜ jej nie ma. 251
— NiemoŜliwe — rzucił Talley. — Za chwilę będziemy juŜ wiedzieli. — Darling ponownie uruchomił kołowrót. — Więc nie zaczepiła się o haki? — Myślisz, Ŝe ciągnęła te boje w dół tak dla zabawy? Pierwsza z samołówek wjechała na górę i Sharp wciągnął ją na pokład. Przynęta była cała i nietknięta. Po chwili podjechała druga samołówka, potem trzecia. Nic ich nie zeŜarło. Kiedy dojrzeli czwartą samołówkę, Sharp podniósł rękę, a Darling zwolnił obroty podciągarki. — BoŜe! — Sharp sięgnął po samołówkę. — Wygląda, jakby pociąg po niej przejechał. Została zmiaŜdŜona, a jej druty ciasno owinięte wokół liny. W druty i linę wplecione były pasma mięsistych włókien. Dwie przynęty zachowały się w całości — nadal tkwiły nadziane na haki, ale dwóch innych nie było i oprócz paru cali zdeformowanego metalu z haków nie zostało takŜe nic. Talley filmował z okiem przyciśniętym do celownika. Darling wyciągnął do kamery jeden z haków: — Nie moŜna go zgiąć? Nie moŜna zniszczyć? To nie tylko zgięło ten hak, doktorze, to go przegryzło! Sharp wyciągnął kilka białych włókien z urządzenia. Zostawiły ostry smród na jego palcach. Skrzywił się i wytarł ręce o spodnie. — To Architeuthis — stwierdził Talley. — Zapach amoniaku. Zostawiła nam wizytówkę. — Wyłączył kamerę. — Czy inne stworzenia nie śmierdzą amoniakiem? — zapytał Darling. — Nie do tego stopnia co Architeuthis, kapitanie. To jej podpis i dlatego w ogóle coś o niej wiemy. Nikt nie widział jej Ŝywej w ciągu ostatniego stulecia, wyjątkiem jest ta, która w latach czterdziestych zabiła kilka osób — chociaŜ wtedy było ciemno i w rzeczywistości teŜ jej nie zobaczyli. Widziano jednak dwa metrowe okazy wyrzucone na wybrzeŜu nowofundlandzkim w latach sześćdziesiątych. Zostały wyrzucone, a nie zatopione, choć nie są rybami i nie posiadają pęcherzy pławnych. Ciało ich przesycone jest jonami amoniaku, a cięŜar właściwy jonów amoniaku jest trochę mniejszy od cięŜaru wody morskiej, odpowiednio 1,01 dla amoniaku i 1,02 dla wody morskiej .Widziałem martwe Architeuthis i one nie 252
pachniały amoniakiem, kapitanie, one straszliwie nim cuchnęły! — Talley odwrócił się do Manninga: — To ona, Osborn. Jest tutaj, bez dwóch zdań. Znaleźliśmy ją. — Niech pan posłucha, doktorze — odezwał się Darling — albo jest pan szalony, albo się nie dogadaliśmy. Nie moŜna złapać kałamarnicy olbrzymiej na hak. Nie moŜna złapać jej łodzią podwodną, więc jak pan w końcu planuje ją złapać? — Istoty Ŝyjące kierują się dwoma instynktami pierwotnymi... Zgadza się, kapitanie? Pierwszy to głód. A drugi? Darling popatrzył na Sharpa, który wzruszył ramionami i powiedział: — Nie wiem. Seks? — OtóŜ to — przytaknął Talley. — Seks. Mam zamiar ująć kałamarnicę olbrzymią za pomocą seksu.
45 Talley miał ponumerowane torby i w deklaracji celnej podał szczegółowy opis ich zawartości. Obecnie sprawdzał deklarację i przy pomocy Sharpa oraz Darlinga dzielił je i układał na pokładzie rufowym w ściśle określonym porządku. Manning stał obok i patrzył w wodę. Darlingowi wydawało się, Ŝe Manning ograniczył siebie do tej jednej sprawy. Odrzucił społeczne normy zachowania i pozostawił sobie jedynie przymus zabijania. W przeszłości Darling spotkał juŜ ludzi takich jak Manning — ludzi, którzy zatracili wszelki instynkt samozachowawczy. Trudno było o kogoś stanowiącego większe zagroŜenie Kiedy Talley na łodzi.był zadowolony z ustawienia toreb, dał znak Darlingowi i Sharpowi. Stał nad długim aluminiowym pudłem wielkości trumny, zamkniętym na zatrzaski. Odpiął je i podniósł pokrywę, — Proszę przyznać — powiedział dumnie — Ŝe to najbardziej seksowna rzecz pod słońcem. Wewnątrz znajdowało się coś otulonego w gumową piankę, co Darlingowi przypominało kręgiel wykonany z nowego rodzaju plastiku i pomalowany na jaskrawoczerwony kolor. Kręgiel pokryty był okrętkami, na których wisiały setki nierdzewnych haczyków, a do jego szczytu przymocowany był trzycalowy nierdzewny pierścień. Talley podniósł przedmiot za kółko i podał go Darlingowi. Nie mógł waŜyć więcej niŜ dziesięć funtów, a kiedy Darling poklepał go, dał się słyszeć głuchy odgłos. 254
— Poddaję się — powiedział po prostu Darling i podał przedmiot Sharpowi. — To jest genialne — rzucił Talley. — Pewnie — przytaknął Sharp — ale w czym objawia się ten geniusz? Talley odebrał przedmiot Sharpowi, połoŜył rękę na jego drugim końcu i wyciągnął go przed sobą, — Wyobraźcie sobie, Ŝe to korpus, głowa i tors — tak zwany płaszcz Architeuthis. Według generalnej zasady korpus kałamarnicy — obojętnie którego gatunku — dux, japonica czy sanctipauli — stanowi jedną trzecią całej jej długości. Ten przedmiot ma przedstawić zwierzę, którego całkowita długość, łącznie z mackami i biczami, wynosi mniej więcej osiemnaście do dwudziestu stóp. — Dziecko — powiedział Sharp. — Osesek. — Niekoniecznie, w tym przypadku to nieistotne. Popęd płciowy nie uwzględnia wielkości okazu. Nawet jeśli nasze zwierzę, jak sądzę, jest cztery lub pięć razy większe od tego przedmiotu, jego odruchem będzie skojarzenie się z nim. Jeśli bestia jest samcem, zechce w nim złoŜyć ładunek spermy, jeśli jest samicą, będzie chciała zostać zapłodniona. — Dlaczego, do licha, w ogóle ma czuć poŜądanie w stosunku do tego kawałka plastiku? — zapytał Darling. — Tu właśnie tkwi cały geniusz. — Talley zaczął odkręcać metalowy pierścień. — Lata spędzone nad uzyskaniem związku chemicznego, który doskonale kopiuje substancję wabiącą. Kiedyś miałem okazję pobrać próbki tkanek dwóch martwych okazów. Usunąłem jajowód z jednej duŜej samicy, która wpadła na mieliznę w Nowej Szkocji, a dwa lata później dowiedziałem się, Ŝe część płaszcza jakiegoś samca została wyrzucona na brzeg w Cape Cod. Zanim się tam dostałem, zostało juŜ niewiele; ptaki i kraby zdąŜyły się nim zająć. Całość na szczęście była jednak zakopana w piasku i osłonięta, odkryłem całą torebkę nasienną. Miała ponad trzy stopy długości. Miesiącami analizowałem części męskie i Ŝeńskie za pomocą mikroskopu, spektrografów i komputerów. W końcu uzyskałem odpowiedni związek chemiczny. — Jest pan tego pewny? — zapytał Darling. — Próbował pan kiedyś? — W warunkach normalnych? Nie. Natomiast testowałem go 255
w laboratorium, Z naukowego punktu widzenia jest doskonały. Nie chciałbym zanudzać was szczegółami naukowymi. MoŜe wyjaśnię to na przykładzie: suka w czasie rui wydziela zapach, który wabi psa — samca. Podobnie jest z ludźmi; człowiek reaguje na testosteron, feromon i inne sygnały hormonalne. Kałamarnica olbrzymia odpowiada zaś na związki chemiczne wydzielane przez okazy tego samego gatunku podczas okresu, który u zwierząt nazywa się „okresem godowym". — WłoŜył palec w otwór, który został po metalowym pierścieniu. - Fiolka płynu wlanego tutaj i rozpuszczonego w morskiej wodzie będzie sączyć się przez małe otwory znajdujące się przy kaŜdym haczyku. Stworzy to ślad, który będzie ciągnął się całymi milami. Architeuthis zauwaŜy, Ŝe przedstawiciel jej — gatunku Czy moŜe jest zauwaŜyć, gotowy doŜe rozmnaŜania to sztuczne? się. Takiemu głosowi natury — nie Nie.sposób Na dole się prawie oprzeć. nie ma światła, pamiętajcie o tym, więc efekt nie będzie zaleŜał od jej wzroku. Wiemy, Ŝe zmienia kolory, ale nie wiemy, czy je dostrzega. Na wszelki wypadek pomalowałem jednak surogat na czerwono, jeden z kolorów sygnalizujących podniecenie. Kształt surogatu jest prawidłowy. Powiesimy obok niego światła chemiczne, więc gdyby zwierzę jednak uŜywało wzroku, widok powinien być przekonywający. — Talley przerwał. — Zapach moŜe działać, jeśli spowoduję, Ŝe będzie uchodzić z butelki. Nadanie przynęcie odpowiedniego kształtu i koloru nie kosztowało duŜo. Kiedy gra się w karty z nieznajomym, trzeba trzymać w ręku jak najwięcej atutów. — No dobrze — powiedział Darling — więc przyjdzie i wyŜyje się na tym. Co potem? — Bestia ma osiem ramion i dwa bicze, owinie je więc wokół tego obiektu. Przyciśnie doń ciało — Talley pstryknął w haczyki, które zadzwoniły — kaŜdy z nich wbije się w nią, nie na tyle, by obudzić w niej czujność — oczywiście nie poczuje bólu. Kiedy będzie próbowała wycofać się, nie zdoła tego zrobić. Wtedy podciągniemy ją w górę, tak blisko powierzchni, bym zrobił parę zdjęć, a Osborn mógł ją zabić. Potem wytnę parę próbek. —Talley przeniósł wzrok z Darlinga na Sharpa i uśmiechnął się. — No, jedno jest pewne — odezwał się Darling. — Zanim podejdzie do góry, będzie to juŜ nieźle wkurzona kałamarnica. 256
— Nie sądzę. Myślę, Ŝe skoncentruje się tylko na ratowaniu siebie. Nagła zmiana temperatury moŜe ją oszołomić, a zmiana ciśnienia nawet zabić, zanim dotrze na powierzchnię. MoŜe być tak wyczerpana, Ŝe nie będzie w stanie oddychać. Cokolwiek się zdarzy — Talley odwrócił się i zrobił ruch w stronę Darlinga — w tym momencie sprawę przejmie Osborn. Manning przytaknął zdawkowym skinieniem i pokazał strzelbę. — Wie pan, co mnie przeraŜa? — rzucił Darling. — Jesteście za bardzo pewni tego wszystkiego. Widziałem juŜ duŜo wspaniałych planów, które okazały się niewypałem. — Zwrócił się do Sharpa: — Marcus, cholernie się cieszę, Ŝeśmy zrobili sobie tę bombkę. — Nie będzie pan potrzebował ładunków wybuchowych — stwierdził Talley. — Przekona się pan. — Mam nadzieję, ale z tego, co widziałem, nie moŜna nie doceniać tego stworzenia.
Umieszczenie w wodzie wynalazku Talleya zajęło im trzy godziny. Było bardzo skomplikowane — trzy tysiące stóp liny, setki stóp kabla i wysokoczuła kamera kontrolna w kulistej obudowie z pleksi, wielkości kryształowej kuli. Talley nie zdawał sobie sprawy, Ŝe obiekty, znajdujące się na długich linach, pod wodą mają tendencje do nieoczekiwanego obracania się. Mylnie załoŜył, Ŝe jego kamera będzie wisieć obok wabika, ustawiona na niego. Darling musiał więc szybko wykonać poprawki. Przyniósł spod pokładu piłę łańcuchową i znalazł odpowiedni pręt, przeciął go i umocował między wabikiem a wspornikiem łączącym. — Jak długo ta kamera moŜe filmować? — zapytał Darling, kiedy Talley podłączył kabel do baterii. — Taśma ma sto dwadzieścia minut — odpowiedział Talley — a litowa bateria w podstawie kamery będzie zasilać światła i kamerę przez cały ten czas. My nie musimy troszczyć się o włączanie — timer będzie uruchamiał ją co pięć minut na okres jednej minuty. Kiedy zechcemy, moŜemy równieŜ sami uruchomić ją z łodzi. Zapadł juŜ zmierzch, kiedy urządzenie zostało przygotowane. Wiatr zdechł, a morze przypominało falującą szarą łąkę. Sharp obserwował parę mew krąŜących nad rufą w poszukiwaniu poczęstunku złoŜonego z chleba lub ryby. Odleciały po chwili. 257
Kiedy podąŜał za nimi wzrokiem na zachód, zobaczył coś w pewnej odległości na powierzchni morza. Najpierw pomyślał, Ŝe to pluskają nurkujące ptaki, ale to nie były zwykłe pluśnięcia: trwały zbyt długo, a woda zbyt mocno chlapała. JuŜ wiedział. — Zobacz, Whip — powiedział. — Wieloryby. — Dobrze — odparł Darling — przynajmniej te się uchowały. — Czy to humbaki? — Nie, kaszaloty. Humbaki nie stoją, one cały czas poruszają się. Kaszaloty zbierają się o zmierzchu, nie wiem dlaczego, moŜe dla zabawy. Talley spojrzał na kaszaloty, klasnął i zawołał: — Uciekajcie! Darling zaczaj się śmiać: — Co pan ma przeciwko kaszalotom? — Nic. Nie chcę, Ŝeby wystraszyły Architeuthis. One poŜerają kałamarnice, pan przecieŜ wie. — Tym akurat się nie przejmuję. Nie znam Ŝadnego stworzenia boskiego, które byłoby w stanie odstraszyć tę bestię. Wieloryby nie są tak głupie jak my — wiedzą, kiedy wroga zostawić w spokoju. Talley poszedł do kabiny i zanim wrócił, wieloryby ucichły, a morze zamknęło się nad nimi.
Talley trzymał fiolkę z sześcioma uncjami przejrzystego płynu. Darling i Sharp trzymali wabik zwrócony do góry i wlewali doń wodę wiadrami. Talley odkręcił butelkę i wyciągnął ją do nich. — Za naukę — powiedział. Darling zawahał się, wzruszył ramionami i skwitował: — Do licha... nie co dzień mam okazję wąchać napaloną kałamarnice. — Przytrzymał przegub Talleya i przystawił nos do fiolki. Poczuł piekący ból, jakby śluzówka nosa zaczęła płonąć. Oczy wypełniły się łzami i zaczęło go mdlić. Darling zakołysał się w tył i zaniósł Talley kaszlem. roześmiał się. — I co czujemy? — Co czujemy?! — wykrztusił Darling. — Cholera! Amoniak, siarka... coś dla narkomanów... azotan amylu, i coś... nie wiem, podłego... 258
— Podłego? — podjął Talley. — Ma pan na myśli zło? Nie istnieją złe zwierzęta. — To pan tak twierdzi, doktorze. Co do mnie, zaczynam myśleć inaczej. Talley wlał zawartość buteleczki do wody w wabiku i mocno przykręcił metalowy pierścień. Przypiął go do kabla i wraz z Darlingiem trzymającym jeden koniec pręta oraz Sharpem trzymającym drugi, opuścili całe urządzenie za burtę. Przez chwilę unosiło się na powierzchni. Kiedy uszła z niego reszta powietrza, poszło na dno wśród bąbli unoszących się na powierzchni. Darling z Sharpem obsługiwali dwuskrobowe kołowroty umocowane po drugiej stronie rufy. Równocześnie zanurzali w morzu najpierw kable, później liny, przerywając czynność co dwanaście stóp, by Talley mógł przymocować kabel kamery do liny. Nastały ciemności, gwiazdy obsypywały srebrnym blaskiem spokojny ocean, a wschodzący księŜyc przerzucił złotą ścieŜkę z horyzontu na wschodzie W końcu do rufy o dziesiątej łodzi. Zaprzepuścili nimi błyskało na światło linie oznaczenie z kabin. czterystu osiemdziesięciu sąŜni, zatrzymali urządzenie. Owinęli liny na kołowrocie i przywiązali je do Ŝelaznego pachołka holowniczego, który przechodził — Chceprzez pan coś pokład zjeść, dopanie stępki. Manning? — zapytał Darling. Manning pokręcił głową i nadal wpatrywał się w wodę. Talley usiadł przy stole w kabinie, Ŝeby podregulować kamerę wideo, monitor i skrzynkę kontrolną. Spojrzał na monitor: na ekranie widać było wabik, który kołysał się w tył i w przód, a przez setki otworów w jego „skórze" wyciekał lśniący płyn i wsiąkał w ciemność. Darling zauwaŜył, Ŝe Talley poci się, a jego dłoń drŜy, kiedy naciska numery na skrzynce kontrolnej. — Czy juŜ to do pana dociera? — zapytał. — Czasem lepiej, Ŝeby nasze sny się nie spełniały. — Nie boję się, kapitanie — ostro odparł Talley. — Jestem tylko podekscytowany. Trzydzieści lat na to czekałem. Nie, nie boję się. — A ja tak — przyznał Darling i wszedł do sterowni. Popatrzył przez okno na spokojne morze. Nie było nigdzie Ŝadnych świateł 259
ani rybackich łodzi czy przepływających statków. Byli sami. Jakaś mała rybka spadła mu na plecy. Strząsnął ją. Włączyli sąŜniomierz. Igła narysowała wzór na papierze graficznym. Darling odczytał wynik. Dno znajdowało się na głębokości trzech tysięcy stóp, a jeśli razem z Sharpem prawidłowo wymierzyli liny, wabik i kamera wisiały sto dwadzieścia stóp nad dnem. JuŜ miał wrócić do kabiny, gdy zatrzymał się, włączył echosondę ławic rybnych i wyskalował odczyt głębokości do pięciuset sąŜni. Kiedy ekran rozjaśnił się, dno rozbłysło w postaci linii prostej, co oznaczało, Ŝe było puste. — Ten smród wygoni stąd wszystko aŜ na Azory — stwierdził Darling, gdy zszedł do kabiny. — Miedzy nami a dnem nie ma najmniejszego rekina ani praŜmowatej. — I nie będzie — powiedział Talley. — Wiedzą, Ŝe mają trzymać się z daleka. — Włączył kamerę i ustawił timer. Darling poszedł do drzwi i nacisnął włącznik. Lampy halogenowe na pomoście nawigacyjnym rozbłysły i cały pokład rufowy zalany został potokiem światła. Darling widział przez okno, Ŝe Manning ani drgnął, jakby nie zauwaŜył nagłej eksplozji światła. Zgarbiony siedział na pokrywie włazu śródokręcia, trzymając karabin na podołku. Sharp podał Darlingowi kanapkę. Kiwnął głową w stronę Manninga. — Jemu teŜ mam dać? — On nie dba o jedzenie — rzucił Darling. — Ten człowiek trawi sam siebie od wewnątrz. — Osborn nie ma szczęścia — skomentował Talley sięgając po kawałek chleba z serem. — Stracił perspektywę. Trzy tygodnie temu był jeszcze człowiekiem posiadającym władzę, wiedzącym, jak jej uŜywać. Ubiliśmy interes, który miał mu dać moŜliwość zemsty. UwaŜał go za dobry interes. Teraz ten plan stał się jego obsesją. — Czy moŜna go za to obwiniać? — zapytał Sharp. — Na pewno. Działa nieracjonalnie. — Gorzej — dodał Darling. — On jest niebezpieczny. — Minie mu. Pozwolimy mu wypalić do Architeuthis i będzie tym, kim był zawsze: zwycięzcą... — To proste, czyŜ nie? — Zachowanie zwierząt daje się przewidzieć, kapitanie. tfj\
— Łącznie z Architeuthis? — O tak. Jest zaprogramowana z dokładnością maszyny. Znając }Q) kod, moŜemy przewidzieć jej zachowanie. Z całkowitą pewnością.
Do godziny 10.30 timer dwanaście razy uruchomił kamerę. Za kaŜdym razem zbierali się przy monitorze i obserwowali huśtający się na ekranie wabik, z którego uchodziły wstęgi płynu. Kilka małych skorupiaków śmignęło przez ekran, pozostawiając za sobą świetlne smugi fosforescencyjne. Dalej widać było tylko ciemność. — Przypuśćmy, Ŝe nie pojawi się dzisiejszej nocy — rzucił Darling do Talleya. — Rano czy wieczorem, ale na pewno przyjdzie. — Więc moŜemy się trochę przespać? — Jeśli moŜe pan zasnąć. Sharp zszedł do kajuty. Talley obserwował na monitorze jeszcze jeden cykl, potem znowu połoŜył się na ławie i zasnął. Darling wyszedł. Manning nadal siedział na pokrywie włazu, ale przechylił się na bok — zasnął. Darling sprawdził liny, wisiały prosto, bez ruchu. Spojrzał w stronę brzegu. Na tle czarnego nieba róŜowo majaczyły kontury Bermudów. RozróŜniał układ świateł na ogromnym hotelu Southampton Princess i obracające się światła latarni morskiej na wzgórzu Gibbs. Znajdowali się w odległości dziesięciu mil. Przyjemnie było myśleć, Ŝe gdzieś tam nadal stoi jego dom. Pomyślał o Charlotte, Ŝe jest w tym domu, leŜy w łóŜku i nagle poczuł, Ŝe przytłacza go samotność. Kiedy wrócił do środka, monitor nadal chodził, rzucając blade, szarawe błyski na twarz śpiącego Talleya. Darling wszedł do sterowni i stanął bez ruchu, nasłuchując dźwięków nocy. Mruczał generator, pisak echosondy skrzypiąc znaczył dryft łodzi wzdłuŜ pięćsetstopowej linii sondowania. Echosonda ławic rybnych buczała, a ekran nadal ukazywał całkowitą pustkę. Usłyszał wodę łagodnie obmywającą stalowy kadłub. Słyszał oddech Talleya. Poszedł do kabiny i połoŜył się na koi. Potrzebował snu, ucieczki od samego siebie. Mimo zmęczenia wiedział z całą pewnością, Ŝe jego umysł nie będzie chciał odpłynąć do krainy zapomnienia. 251
Od czasu kiedy pierwszy raz, jako chłopak, wypłynął w morze, za kaŜdym razem, gdy tylko spał na łodzi, część jego świadomości czuwała. Była czujna na wszelkie zmiany wiatru czy najmniejszą róŜnicę w ruchach oceanu. Ten straŜnik w jego głowie pełnił swą wachtę nawet w najpiękniejszym okresie Ŝycia Darlinga. Łódź pływała wtedy po nieskończonym bogactwie Ŝycia, a obudzenie się w środku nocy wróŜyło coś obiecującego, a nie groźnego. Ten straŜnik nie opadł z sił nawet w dzisiejszych złych czasach, gdy próŜne nadzieje wypełniały noce Darlinga. Wiedział, Ŝe i teraz nie zaśnie, kiedy po raz pierwszy w Ŝyciu najszczerszym jego Ŝyczeniem było, by morze pod nimi pozostało jałową, martwą pustynią. Oddech jego zwolnił się, mózg poddał się zmęczeniu. Na warcie stał samotny straŜnik.
46 Kałamarnica olbrzymia rozłoŜyła swój płaszcz, wessała wodę i wypchnęła ją przez lej brzuszny. Przesuwała swą ogromną masę przez nocne morze z siłą wywołującą przed nią fale, a za nią wiry. Kierowana najbardziej pierwotnym z wszystkich impulsów gnała w jednym kierunku. Zatrzymała się, a potem pognała w drugą stronę, wysilając wszystkie zmysły, by rejestrowały coraz bardziej nasilające się, rozproszone sygnały podniecające ją do szaleństwa. Reakcje chemiczne w jej ciele zostały zakłócone, a uruchomione chromatofory zmieniały kolor ciała stworzenia z bladoszarego na róŜowy, później kasztanowy i czerwony, odzwierciedlając jej emocje — niepokój przechodzący w poŜądanie. Odbierane sygnały były zarówno obce, jak i znajome, lecz instynkt podpowiadał jej tylko, Ŝe nie moŜe się im opierać. Dlatego pędziła, wzbijając się i opadając. Przechylała się z boku na bok niczym samolot, który znalazł się poza kontrolą, albo gigantyczny, oszalały ptak drapieŜny. Nagle napotkała strumień sygnałów — silny i prawdziwy ślad. Ruszyła za nim, ignorując wszystko inne.
47 Darling obudził się zdezorientowany, nie wiedział, co go przebudziło. Przez chwilę leŜał spokojnie, nasłuchując. Usłyszał znajome dźwięki — buczenie lodówki, skrobanie pisaka po papierze sąŜniomierza, oddech Talleya. Zobaczył znajomy widok: ciemność rozjaśnianą jedynie słabym czerwonym migotaniem z podstawy kompasu w sterowni. Czuł jednak róŜnicę w sposobie poruszania się łodzi. Istniał jakiś opór. Łódź juŜ nie poddawała się ruchom morza, ale raczej przeciwstawiała się mu. Zciągnął się z koi, ruszył do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Gdy tylko jego oczy dostrzegły ruch wody, juŜ wiedział: łódź szła w niewłaściwym kierunku. Coś ciągnęło ją do tyłu. Następnie spojrzał na rufę i zauwaŜył, Ŝe małe fale rozbijają się o nią, rozpryskując wodę. Liny nadal zwisały prosto w dół, ale drŜały Nawet z daleka słychać było wysoki pisk naciąganych włókien. Tak — pomyślał. — Więc to juŜ... Schylił się do kabiny i krzyknął: — Marcus! Chodźmy! — Dlaczego? — Talley nadal był nieprzytomny. — Co? — Bo złapaliśmy na hak tego sukinsyna, oto dlaczego. Ciągnie nas do tyłu. — Darling nacisnął włącznik za plecami Talleya. Monitor zamigotał i rozbłysnął. Widok był trudny do określenia — wirujące bąble powietrza, cienie, światło błyskające w ciemności — obraz chaosu i gwałtowności. 264
— Wabik! — zawołał Talley. — Gdzie się podział wabik? — Ma go! — odparł Darling. — Próbuje z nim uciec. Właśnie wtedy wyszedł z dołu Sharp. Darling skinął na niego i wyszli na zewnątrz. Manning stał na rufie przesiąknięty wodą i wpatrywał się w drgającą linę. — Czy to...? — zaczął. — Albo to ta bestia na haku, albo sam diabeł! — Darling skierował Sharpa do kołowrotu na prawej burcie, a sam stanął obok kołowrotu na lewej i razem zaczęli wyciągać liny. Przez jedną lub dwie minuty w ogóle nie udawało się to im — waga dwóch kołowrotków była zbyt znaczna, by mogli uzyskać tarcie napręŜające. Bębny kołowrotów ślizgały się pod linami. Łódź nadal poruszała się w tył, rozpryskując fale wbijającą się w nie rufą. Nagle napięcie liny zelŜało, a łódź zatrzymała się. — Liny juŜ nie są napięte — stwierdził Sharp. — Odeszła? — NiemoŜliwe. MoŜe tylko skręca. Trudno powiedzieć. Kręć dalej. Nakręcali linę we dwójkę, stopa długości liny na sekundę, dziesięć sąŜni na minutę. Darlinga bolały juŜ mięśnie ramion. Zaczęły palić tak mocno, Ŝe co parę obrotów zmieniał rękę. — Whip, to musiało odejść — rzucił Sharp, kiedy ostatni znak dwusetnego sąŜnia na linie przewinął się przez bęben kołowrotu i upadł u ich stóp. — Na pewno. — Nie sądzę. — Darling trzymał rękę na linie, próbując ją wyczuć. Na linie wisiał jakiś cięŜar, ale nie była napięta. Coś ją ciągnęło, lecz poza tym nic się nie działo. — Zdaje się, Ŝe ona tam jest, ale się nie szarpie. MoŜe przez chwilę odpoczywa. — Albo zdechła. — W głosie Sharpa brzmiała nadzieja. — Nawijaj, Marcus — skwitował Darling. Z kabiny wyszedł Talley. — Nic nie widzę na wideo — powiedział. — Jeden galimatias. — Mimo to niech kamera chodzi dalej — zdecydował Darling. — Tak. — Talley zajął pozycję za Darlingiem i przycisnął się do ścianki działowej kabiny. Wyjął jeszcze jedną kamerę i spiesznie zaczął zakładać film i baterie. Nagle Sharp krzyknął: — Whip! Patrz... — Pokazał coś ręką. Liny nie wisiały juŜ pionowo, zaczęły powoli odsuwać się od łodzi. 265
Kołowrót nie miał samonapinaczy na wyciągarkach, a liny szybko przybywało na pokładzie. — Idzie! — krzyknął Darling. — Jak włócznik, który chce zrobić dziurę — ciągnie, zatrzymuje się, zbiera siły. Teraz chce zrobić ten ostateczny ruch — pomyślał. Spojrzał na Manninga. — Niech pan załaduje spluwę. Na ten moment pan czekał. — A do Talleya rzucił: — Jeśli chce pan zrobić zdjęcie, proszę się pośpieszyć. Bestia nie będzie tu zbyt długo. Przez kilka następnych minut nikt się nie odzywał. Darlingowi wydawało się, Ŝe ta cisza przypomina spokój przed burzą, Darling i Sharp kręcili korbami i wyciągali linę na pokład. Kiedy skończyła się, dwie duŜe klamry brzęknęły o nadburcie, a za nimi wyjechały pierwsze sąŜnie kabla. — Pięćdziesiąt sąŜni — ocenił Darling. — Jeszcze minuta albo dwie. Kable wygięte były niemalŜe do pozycji horyzontalnej. Były napręŜone i drŜące, ale nadal wjeŜdŜały na pokład. Stwór musiał zbliŜyć się do powierzchni. Nie mogli stwierdzić tego z całą pewnością, nie wiedzieli równieŜ, jak daleko i głęboko się znajduje. Śledzili wodę za rufą patrząc na srebrne włókna kabla, chcieli wyjrzeć poza granicę obszaru światła rzucanego przez lampy halogenowe. — PokaŜ się, sukinsynu! — zawołał Darling. Poczuł, Ŝe jego strach zmienił się. To, co czuł w tej chwili, nie było zwykłym lękiem, przeczuciem nieszczęścia czy grozą, ale zwierzęcym strachem przed spotkaniem wroga, którego okropność przekracza wszelkie wyobraŜenia. Uczucie to przypominało wyładowanie elektryczne. — Zdrowy strach — pomyślał — przemieszany z gorączką polowania. W tym momencie kołowroty zatrzęsły się i zatrzymały, a kabel, który wjechał na pokład, podniósł się nad swój zwój i zaczął zsuwać się jak wąŜ za burtę. — Co ona robi?! — krzyknął Sharp. — Znowu płynie! — zawołał Darling, chwycił za korbę i napluł na nią, lecz kołowrót nie chciał się obrócić, szpula wirowała, a kabel z powrotem wpadał do wody. — Nie! — wrzasnął Manning. — Zatrzymaj ją! — Nie mogę — odpowiedział Sharp. — Jeszcze się taki nie urodził, który mógłby to zrobić. 266
— Pan nie chce. Boi się. PokaŜę panu, jak to się robi. — Manning rzucił karabin, sięgnął do zwoju u swych stóp i złapał luźny kabel. — Nie! — zawołał Darling i zrobił krok w stronę Manninga, ale zanim zdołał go zatrzymać, Manning zarzucił kabel na metalowy słup połączony ze stępką. Zrobił wokół niego pętlę i zacieśnił ją. — Proszę — rzucił Manning. Kabel nadal ześlizgiwał się z rufy, furkocąc, kiedy przechodził nad stalowym nadburciem. Manning odwrócił się, by spojrzeć na rufę, podniósł karabin i czekał na wyłonienie się bestii. Podniecony, nie potrafił wytrzymać bez ruchu. Próbował zmienić pozycję, ale pośliznął się i zachwiał. W tym momencie stwór musiał przyśpieszyć, poniewaŜ zwoje kabla raptem zeskoczyły z pokładu i poleciały w dół. Manning, próbując odzyskać równowagę, wszedł na kabel, który owinął się wokół jego stopy. Niczym kukiełka został zniesiony z pokładu. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu w kręgu światła. Nie wydał Ŝadnego dźwięku, jedynie karabin wypadł mu z rąk. Potem ogromna siła porwała kabel i zdawało się wszystkim, Ŝe Manning leci do tyłu ciągnięty za nogi i ręce, jakby chciał wzorem łabędzia zanurkować do wody. Lampy przez chwilę oświetlały twarz Manninga i Darling nie zobaczył na niej ani przeraŜenia, ani śmierci, ani protestu —jedynie zdziwienie. Ostatnim uczuciem Manninga było zdumienie, Ŝe los okazał się na tyle zuchwały, by pokrzyŜować jego plany. Karabin uderzył o pokład, kule wysypały się z magazynka, odbiły się od nadburcia i z łoskotem przeleciały im nad głowami. Darlingowi wydało się, Ŝe widzi nogę Manninga odrywaną od jego ciała, poniewaŜ coś odpadło od kabla. Nie usłyszał jednak Ŝadnego plusku, bo wszystkie dźwięki zostały zagłuszone donośnym skrzypnięciem kabla zatrzymanego na metalowym słupie. W okamgnieniu kabel wyprostował się do pozycji poziomej i łódź została pociągnięta w tył. Na pawęŜy rozbiły się fale i obryzgała ich woda. Potem Darling widział, jak kabel podnosi się do pozycji poziomej. — Jest juŜ w górze! — Gdzie?! — zawołał Talley. — Gdzie?! 267
Za plecami usłyszeli plusk i dźwięk podobny do tego, jaki wydają miechy. Poczuli przejmujący smród. Deszcz wody, który spadł na nich, stał się nagle deszczem czarnego atramentu. Darling porwał się z klęczek i chciał stanąć na równe nogi, kiedy w odległości dziesięciu do piętnastu stóp za rufą ujrzał nieznaczny srebrny błysk i instynktownie zrozumiał, co to znaczy — pękały włókna kabla. — Doktorze! — krzyknął. — Co? — zapytał Talley. Darling rzucił się na niego i przycisnął go do pokładu. Upadając usłyszeli huk dobiegający zza łodzi, jakby w tunelu wystrzelił pistolet, a bezpośrednio po nim wysoki gwizd. Część kabla świsnęła przelatując górą i rozbiła okna z tyłu kabiny. Druga część przeleciała zaraz po niej. Usłyszeli trzask obudowy kamery Talleya, która rozbiła się na stalowym nadburciu. Łódź na moment poszła w górę i w bok, potem zaś zapadła się rufą w morze. — Jezus Maria! — jęknął Talley. Darling odsunął się od niego i wstał. Spojrzał za rufę, w ciemności. Nie było najmniejszego znaku, Ŝe cokolwiek kiedykolwiek tam pływało — Ŝadnych dźwięków, Ŝadnych kręgów na wodzie. Jedynie łagodny szept bryzy nad spokojnym morzem.
48 Kiedy Talley podnosił się z pokładu, jego twarz miała szarawy odcień. Trząsł się tak strasznie, Ŝe z trudem utrzymywał się na nogach. — Nigdy bym nie pomyślał... — zaczął, lecz głos uwiązł mu w gardle. — To jeszcze nic — skwitował Darling. Razem z Sharpem wyciągali resztki liny, które zaśmiecały powierzchnię wody wokół łodzi. — Miał pan rację — stwierdził Talley. — Miał pan całkowitą rację. W Ŝaden sposób nie mogliśmy... — Niech pan posłucha, doktorze — Darling popatrzył na Talleya i pomyślał: — Ten człowiek jest na skraju rozpaczy, lada moment załamie się. — Kiedy dopłyniemy do brzegu, dość będzie czasu na opłakiwanie strat. Powspominamy pana Manninga i zrobimy wszystko, co naleŜy. Na razie chcę wydostać nas z tego piekła. Niech pan pójdzie do kabiny i połoŜy tam się. — Tak — zgodził się Talley. — Słusznie. — Wszedł do kabiny. Kiedy wyciągnęli resztę liny na pokład, Sharp oparł się o rufę i powiedział: — Mam nadzieję, Ŝe Ŝaden fragment liny nie owinął się wokół śruby napędowej. — Chcesz wyjść za burtę i sprawdzić? — zapytał Darling. — Bo ja nie. — Po czym dodał: — Talley miał rację co do jednego — wabik przyciągnął tego sukinsyna. Kto wie, co teraz? Wiem jedynie, Ŝe chcę być daleko stąd, zanim bestia zorientuje się, Ŝe została oszukana. 269
Talley siedział w kabinie przy stole. Przewinął kasetę wideo i patrzył teraz na monitor przeglądając ją powtórnie. — Czego pan szuka? — zapytał Darling. — Choćby jednego jej obrazu — odarł Talley. Darling wchodząc do sterowni rzucił przez ramię do Sharpa: — Sprawdź ciśnienie oleju, Marcus. Sharp podniósł pokrywę włazu do maszynowni i ruszył na dół. Nagle Talley podskoczył na krześle i krzyknął: — Jezu! — Oczy stanęły mu w słup, kiedy tak wpatrywał się w monitor. Na ślepo szukał przycisku. Sharp z Darlingiem stanęli za nim, w chwili gdy znalazł wreszcie guzik z napisem „Pauza". Na monitorze widniała piana i pęcherzyki powietrza. Talley nacisnął guzik ręcznego przesuwu klatek obrazu i obraz podskoczył. — To wabik — powiedział, wskazując coś drgającego, gęstego i błyszczącego. Wydawało się ciemnoszare na czarno-białym ekranie. Na następnym kadrze to zniknęło, po czym pojawiło się ponownie u góry ekranu. Talley pokazał dół ekranu. — Teraz patrzcie. Z dołu wyrosło szarawe wybrzuszenie i w przerywanym rytmie przesuwu kadrów wydawało się maszerować w górę, do momentu kiedy zakryło cały ekran. Kadry zmieniały się, a szary cień wędrował w górę. Wtedy coś białawego, wygiętego na szczycie wtargnęło w dolną część ekranu. Przesuwało się do góry, zajmując cały ekran. Rzecz musiała oddalić się od kamery, poniewaŜ cały obraz rozszerzył się. Widać ją było teraz jako regularny biały okręg, a w środku znajdował się inny okręg hebanowej czerni. — BoŜe — wykrztusił Sharp. — Czy to oko? Talley pokiwał głową. — Jakiego rozmiaru? — Trudno powiedzieć — odparł Talley. — Nie ma obok niczego, do czego mogę je porównać. Ogniskowa kamery wynosi około sześciu stóp, oko zapełnia cały kadr, więc musi być mniej więcej takie... — rozsunął dłonie. Przez chwilę wpatrywali się w te ręce, nie mogąc uwierzyć w pokazywaną rozpiętość. Potem wyszeptał: — Ona musi mieć około dziewięćdziesięciu stóp, moŜe więcej. — Spojrzał — Kiedy na Darlinga. wrócimy——Tostwierdził zwierzę moŜe Darling mieć — około wszyscy stupadniemy stóp! 270
na kolana i będziemy składać dzięki, Ŝe nie zbliŜyliśmy się bardziej do tego sukinsyna. — Odwrócił się i wszedł do sterowni. Świtało. Niebo na wschodzie rozjaśniło się szaroniebieskim kolorem, a wschodzące słońce zabarwiło na róŜowo pas horyzontu. Darling włączył rozrusznik i czekał, aŜ usłyszy dudniący kaszel oŜywającego silnika. Usłyszał tylko trzask, potem ciszę. Nacisnął włącznik jeszcze raz. Tym razem panowała głucha cisza. Zaklął pod nosem i walnął w ster pięścią. Kiedy tylko zorientował się, Ŝe silnik nie zaskoczy, zrozumiał dlaczego. Z generatora nie dobiegał Ŝaden dźwięk. Cisza powiedziała mu, Ŝe tej nocy w którymś momencie przestał pracować generator. Akumulatory włączały się automatycznie, ale uŜywane godzinami przez lampy, lodówkę, sąŜniomierz oraz echosondę ławic musiały w końcu się wyczerpać. Nadal dawały nieznaczną ilość prądu, ale nie były w stanie zebrać sił do uruchomienia duŜego silnika dieslowskiego. Ochłonąwszy z gniewu, Darling zaczął zastanawiać się, który z dwóch całkowicie naładowanych akumulatorów kompresora najłatwiej przełoŜyć do silnika. Wybrał jeden z nich i rozwaŜył taktykę postępowania przy zdejmowaniu go z podstawy, przeciśnięciu przez gąszcz urządzeń mechanicznych w maszynowni i umieszczeniu obok silnika. Paskudna, ale wykonalna praca. Kiedy przechodził przez sterownię w drodze do maszynowni, przyszło mu do głowy, Ŝeby wyłączyć urządzenia, by oszczędzać energię. Cała energia nowych akumulatorów powinna zostać skierowana do zapłonu silnika. Przekręcił gałkę sąŜniomierza i pisak przestał się przesuwać. Przycisk echosondy znajdował się dalej. Gdy wyciągnął do niego rękę, jego wzrok padł na ekran. Ekran nie był juŜ czarny. Przez chwilę pomyślał: — Dobrze, to znaczy, Ŝe Ŝycie tu powraca. — Potem przyjrzał się dokładniej i uświadomił sobie, Ŝe nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widział na tym ekranie. Nie były to punkciki oznaczające rozproszone ryby ani smugi sygnalizujące ławice większych zwierząt. Obraz na ekranie był pojedynczą, litą masą czegoś Ŝywego. To coś podnosiło się ku powierzchni i to z ogromną prędkością.
49 Bestia wystrzeliła w górę jak torpeda. Obserwator mógłby myśleć, Ŝe wycofuje się, poniewaŜ poruszała się do tyłu. Ona jednak nie uciekała. Natura dała jej umiejętność szybkiego i sprawnego poruszania się do tyłu. Atakowała, a jej trójkątny ogon przypominał ostrze strzały lecącej do celu. Od pałeczkowatych zakończeń swych biczy do ogona liczyła ponad sto stóp długości i waŜyła dwanaście ton. Mimo to nie miała świadomości, jak jest ogromna ani jaką przewagę posiada nad innymi morskimi stworzeniami. Cofnęła bicze i zacisnęła macki niczym wlokący się za nią ogon, dla zwiększenia prędkości przybrała kształt opływowy. Procesy chemiczne w jej ciele zostały przyśpieszone, a kolor wiele razy się zmieniał. Zmysły bestii usilnie próbowały rozszyfrować sprzeczne sygnały. Najpierw był to nieodparty pociąg seksualny nakazujący zbliŜenie się do drugiej kałamarnicy. Potem nastąpiło zdenerwowanie, kiedy próbowała to zrobić i nie udawało się. Była zdenerwowana, poniewaŜ ta dziwna rzecz nadal emitowała wabiący zapach. Później przyszedł niepokój, bo próbowała oddalić się od niej i przekonała się, Ŝe nie moŜe tego zrobić. Rzecz przylgnęła do niej jak pasoŜyt. Na końcu był gniew, gdy wyczuła zagroŜenie ze strony przedmiotu i rozpoczęła niszczenie go za pomocą macek i dzioba. Teraz wrzał w niej juŜ gniew zupełnie innego rodzaju. Bestia przybrała ciemnoczerwony kolor. 272
Kałamarnica olbrzymia reagowała na gniew natychmiastowym niszczeniem, które go studziło. Tym razem gniew nie ustępował — przeciwnie, nasilał się. Teraz posiadał swój cel. Dlatego polująca kałamarnica wynurzyła się nie tylko, aby niszczyć, kierowała nią rządza mordu.
50 — Tysiąc stóp — ocenił Darling, gdy dokonał pomiaru echosondą ławic. Bestia znajdowała się na głębokości tysiąca stóp i leciała w górę jak pocisk. Mieli przed sobą nie więcej niŜ pięć minut, moŜe nawet mniej niŜ to. Zeskoczył do kabiny. — Wyjmij bosak, Marcus — rzucił. — Upewnij się, czy detonator jest przygotowany. — Coś nie gra? — zapytał Talley. — Sukinsyn znów idzie na nas — odparł Darling. — A te cholerne baterie nie działają. — Zniknął w maszynowni.
Sharp wdrapał się na pomost nawigacyjny, podniósł bosak i przebadał bombę. Maź z gliceryny i benzyny stwardniała, lecz pozostawała wilgotna. Rozsmarował ją równo na ładunku wybuchowym. Potem wcisnął szklaną buteleczkę w maź, tak by nie wypadła, nawet gdyby końcówka haka się wygięła. Urządzenie było nieskomplikowane — musiało zadziałać. Kiedy do fosforu dostanie się powietrze, zapali się i rozpocznie natychmiastową reakcję łańcuchową, powodując wybuch semteksu. Musieli jedynie upewnić się, Ŝe bestia ugryzła buteleczkę albo zmiaŜdŜyła ją jednym z biczy. Musieli tylko wpakować ładunek wybuchowy do monstrum mierzącego sto stóp i uskoczyć na bok, zanim rozerwie ich na strzępy. 274
To wszystko. Sharpowi zrobiło się słabo. Spojrzał na spokojne morze, pocętkowane światłem wschodzącego słońca. Wszystko było tak spokojne. Skąd Whip wie, Ŝe bestia juŜ nadchodzi? Skąd ma tę pewność? MoŜe to, co zobaczył na sobie. ekranie, wielorybem? Przestań — nakazał —było Przestań snuć fantazje i przygotuj się. Będzie działać. Musi.
Darling powoli przesuwał się przez maszynownię i pchał przed sobą cięŜki dwunastowoltowy akumulator. Kostki mu krwawiły, a w nogach odczuwał skurcze. Kiedy ocenił, Ŝe akumulator jest juŜ odpowiednio blisko kabli, odkręcił kable od wyczerpanych akumulatorów nie bawiąc się w zdejmowanie ich z podstawy. Nie dbał o to, czy nowy akumulator nie przewróci się i nie potoczy po podłodze. Kiedy juŜ uŜyje go do uruchomienia silnika, nie będzie potrzebny. Zatrzymał się sprawdzając, czy połączył kable z odpowiednimi biegunami — dodatni do dodatniego, ujemny do ujemnego. Wstał i ruszył do góry po drabinie.
51 Ofiara znajdowała się dokładnie ponad nią. Widziała ją oczami, odbierała zmysłami. Nie zatrzymywała się, Ŝeby ją zanalizować, nie szukała oznak Ŝycia ani zapachu pokarmu. Ofiara była dziwna. Instynkt nakazywał ostroŜność. Dlatego na podobieństwo rekinów okrąŜających obiekt oraz wielorybów emitujących i odczytujących sygnały echolokacyjne, Architeuthis dux przepłynęła pod ofiarą i obejrzała ją, a ona nieoczekiwanie wydała hałaśliwy dźwięk i zaczęła się przesuwać. Bestia zinterpretowała hałas i ruch jako oznaki ucieczki. Szybko wessała wodę do leja na brzuchu, wyciągnęła się na całą długość i zaatakowała.
52 Kiedy Darling poczuł, Ŝe łódź się kołysze, wstrzymał oddech i nacisnął włącznik. Sekundę później usłyszał dudnienie wielkiego diesla. Nie czekał, aŜ silnik rozgrzeje się — szarpnął do przodu dźwignię przepustnicy i naparł na nią. W pierwszej chwili łódź skoczyła do przodu, potem gwałtownie się zatrzymała, jakby zahaczyła o coś rufą. Cofnęła się, dziób się podniósł, a Darling został rzucony na gródź. Potem łódź znowu runęła do przodu, a dziobem poszła w wodę. Nadal jednak nie posuwała się. Dźwięk silnika przeszedł z huku w zupełny skowyt. Potem zaczął się rwać. Silnik dwukrotnie kaszlnął i zamilkł, a łódź nadal martwo leŜała na wodzie. BoŜe — pomyślał Darling. — Bestia uszkodziła śrubę napędową albo zgniotła ją lub wygięła o wał. — Poczuł chłód. Zeskoczył do kabiny i wyszedł na pokład rufowy. Talley stał obok włazu śródokręcia, drętwo patrząc w morze. Kiedy zobaczył Darlinga, powiedział: — Gdzie ona jest? Wydawało mi się, Ŝe pan powiedział... — Dokładnie pod nami — odparł Darling. — Pięknie nas urządziła. — Poszedł na rufę i spojrzał przez pawęŜ na morze. Parę stóp pod progiem do nurkowania wystawała spod łodzi wijąca się końcówka macki. Stojąc obok Darlinga Talley zauwaŜył: — Próbowała chyba złapać śrubę napędową. 277
— Straciła ramię, moŜe to ją zniechęci. — Nie — zaprzeczył Talley. — To ją tylko jeszcze bardziej rozwścieczy. Darling spojrzał na pomost nawigacyjny i zobaczył Sharpa stojącego przy relingu z karabinem Manninga w ręce. Kiedy ruszył po drabinie, usłyszał Talleya mówiącego: — Kapitanie... — Słucham? — Przykro mi. To wszystko moja... — W porządku. Przepraszanie to strata czasu, a my go za duŜo nie mamy. Niech pan załoŜy kapok. — Toniemy? — Jeszcze nie — skwitował Darling. Bosak stał pionowo w stojaku na wędki. Darling wyjął go i zwaŜył w ręku. — Ja to zrobię — odezwał się Sharp robiąc ruch w stronę bomby umieszczonej na końcu bosaka. — Nie, Marcus. — Darling próbował się uśmiechnąć. — Ten przywilej naleŜy do kapitana. Obaj spojrzeli daleko w wodę i kiedy tak patrzyli, słońce rozjaśniło horyzont i jego pomarańczowy kolor zamienił się w złoty. Morze zmieniło barwę z ciemnoszarej na stalowobłękitną.
W ciemnościach bestia miotała się oszalała z bólu i dezorientacji. Z kikuta po odciętej macce sączył się zielony płyn. Nie została okaleczona — nie czuła przecieŜ, Ŝeby utraciła choć trochę swej siły. Wiedziała jedynie, Ŝe to, co uznawała za ofiarę, było czymś więcej. Było wrogiem. Jeszcze raz podniosła się ku powierzchni.
Darling i Sharp rozglądali się z dziobu łodzi, kiedy dobiegł do nich głos Talleya: — Nie! Odwrócili się i spojrzeli za rufę. Zastygli. Coś lazło po pawęŜy. Przez moment wydawało się, Ŝe zostawia śluz jak wielki purpurowy ślimak. Potem przód tego zwinął się jak warga i to zaczęło podnosić się i rozkładać, póki nie osiągnęło 278
czterech stóp szerokości i ośmiu wysokości i nie zasłoniło promieni słonecznych. Przykryte było trzęsącymi się okręgami, przypominającymi głodne usta, a w kaŜdym z nich Darling mógł wyraźnie zaobserwować — Zastrzellśniące, to, Marcus! bursztynowe — zawołał ostrze. Darling. — Strzelaj! Ale Sharp stał z otwartymi ustami, trzymając bezuŜyteczny karabin w ręce, stał jak zahipnotyzowany. Potem Talley usłyszał jakiś dźwięk dochodzący z dołu. Odwrócił się w lewo i wrzasnął. Na śródokręciu, ślizgając się po pokładzie sunął drugi bicz bestii. Krzyk wyrwał Sharpa z odrętwienia, który odwrócił się i trzykrotnie wypalił. Jedna kula poszła za wysoko, druga uderzyła w gródź i odbiła się w bok, trzecia trafiła w sam środek końcówki bicza. Ciało bestii nie zareagowało, nie krwawiło, nie drgnęło ani nie cofnęło się. Sprawiało wraŜenie, Ŝe połknęło kulę. Oba bicze coraz głębiej wchodziły na pokład, wijąc się jak węŜe, przesuwając góry purpurowego mięsa. KaŜda część poruszała się i pulsowała, miała własny cel. Wydawało się, Ŝe rejestrują ruch i Ŝycie na pokładzie, poniewaŜ pałeczkowate końcówki biczy wygięły się do przodu i zaczęły posuwać się na swych okręgach, niczym pająki szukające ofiary. Talley stał jak sparaliŜowany. Nie drgnął, nie rzucał się do ucieczki, zastygł. — Doktorze! — zawołał Darling. — Niech pan stąd ucieka! Kiedy na rufę zwaliły się w całości oba bicze, zamarły na chwilę, stworzenie zastanawiało się, co zrobić. Znienacka obydwa rozwinęły się jednym ruchem mięśni i rufa została zepchnięta w dół. Za rufą ocean podniósł się, jakby miała się z niego wyłonić góra. Rozległ się odgłos ssania, później ryk. — Jezu Chryste! —jęknął Darling. — Włazi nam na pokład! — Cofnął się, dzierŜąc bosak jak lancę na wysokości ramion. Najpierw zobaczyli macki — siedem kurczących się ramion, które chwyciły rufę i niczym atleta dźwigający swe ciało na poręczy, pchnęły ją w dół, aby wciągnąć zwierzę na górę. Potem zobaczyli oko — biało-Ŝółte, niewiarygodnie olbrzymie, przypominające wschodzący księŜyc. W jego centrum widniała zupełnie czarna kula. Rufa przyciskana była tak długo, aŜ woda zalała pokład. Fale biegły w stronę dziobu i zalewały włazy na pokładzie rufowym. 279
Zrobi to — pomyślał Darling. — Sukinsyn chce nas zatopić. Potem powybiera jednego po drugim. W tym momencie pojawiło się drugie oko, a gdy stwór odwrócił głowę i ustawił się przodem, oczy jego zdawały się koncentrować na nich. Między tymi oczami drgały i wiły się ramiona, a na ich połączeniu sterczał ostry dziób, otwierający się i zamykający w poszukiwaniu jedzenia. Dźwięk przez niego wydawany przypominał hałas towarzyszący przewracającym się w czasie burzy drzewom — przypominał trzask wielkich pni padających w podmuchach wiatru. Talley odzyskał wreszcie władzę w nogach. Pobiegł do drabiny i zaczął się wspinać po niej. Kiedy znajdował się w połowie drogi na pomost nawigacyjny, bestia zauwaŜyła go. Jeden bicz cofnął się i uniósł, a potem wystrzelił do przodu sięgając po niego. Talley zauwaŜył to, a kiedy próbował się uchylić, stopa omsknęła się mu z drabiny i zawisł na rękach. Bicz owinął się wokół drabiny, oderwał ją od grodzi i przytrzymał zawieszoną nad pomostem nawigacyjnym. Talley wisiał na niej jak marionetka. — Niech pan skacze! — zawołał Darling, gdy drugi bicz świsnął nad nim i uderzył Talleya. Talley puścił drabinę i spadł nogami na krawędź pomostu. Przez chwilę balansował wymachując rękami, aby uchwycić się relingu. Miał szeroko otwarte oczy i usta. Później, prawie w zwolnionym tempie runął w morze. Bicz strzaskał drabinę i odrzucił ją. Sharp strzelał do zwierzęcia, póki nie opróŜnił całego magazynku. Pociski smugaczowe wchodziły w śluzowate ciało i znikały. Ogon bestii machnął pociągając jej ciało w głąb łodzi, a rufę spychając jeszcze niŜej. Dziób uniósł się, a spod pokładu doszedł rumor urządzeń, krzeseł i naczyń rozbijających się o ściany działowe. — Wynoś się stąd, Marcus! — powiedział Darling. — Ty skacz. Pozwól mi... — Spadaj, do cholery! Sharp popatrzył na Darlinga, chciał mu coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Skoczył za burtę. Darling odwrócił się od rufy. Z trudnością mógł stać, pokład uciekał mu spod nóg. Rozstawił stopy, opierając jedną o reling. Stwór niszczył łódź. Bicze wymachiwały chaotycznie, chwytając wszystko, czego dotykały — zwoje lin, pokrywy włazów, maszt 280
antenowy — miaŜdŜąc to lub ciskając w morze. Wydychając powietrze i wyrzucając je przez lej brzuszny, zwierzę produkowało dźwięki podobne do chrząkania świni. W pewnym momencie bestia przestała się miotać, właśnie sobie o czymś przypomniała. Ogromna głowa przypominająca gniazdo Ŝmij odwróciła się do Darlinga. Bicze jej wystrzeliły i chwyciły się stalowych wsporników na pomoście. Mięśnie skurczyły się i Darling ujrzał kulę mięsa. Stwór zrobił gwałtowny ruch do przodu. Darling balansował z jedną nogą na relingu, drugą na pokładzie. Podniósł bosak jak harpun ponad głowę. Próbował ocenić swą odległość od dzioba bestii. Zdawała zwalać się na niego. Ramiona wyciągnęły się do przodu. Darling skupił się na zgrzytającym dziobie. Uderzył. Bosak został wyrwany mu z ręki, a on sam odrzucony do tyłu prosto w metalowy reling. Ujrzał jeden z biczy podnoszący bosak i ciskający go w morze. Teraz umrę — przemknęło mu przez głowę. Ramiona wyciągnęły się po niego. Schylił się, potknął i upadł. Ześliznął się z brzegu pomostu i spadł na pochyły pokład rufowy. Znalazł się po pas w wodzie. Zaczął brnąć w stronę relingu. Gdyby wydostał się z tej łodzi, moŜe ukryje się wśród pływających wokół szczątków, moŜe stwór stracił zainteresowanie nim, moŜe... Bestia pojawiła się powtórnie obok wyjścia z kabiny, wyłaniając się ponad nim, wywijając biczami jak tańcząca kobra. Siedem krótszych ramion, a nawet śluzowaty kikut ósmego, wyciągnęły się po niego, aby wepchnąć go do bursztynowatego dzioba. Odwrócił się i spróbował przedostać się na drugą stronę łodzi. Jedno z ramion klepnęło w wodę obok niego, a on odskoczył w bok i potknął się, ale odzyskał równowagę. Ile kroków musi jeszcze zrobić? Pięć? Dziesięć? Zaczęło ogarniać go zwątpienie. Nigdy ich nie zrobi. Nie przestawał jednak iść. Nie wiedział, co innego moŜe zrobić, a instynkt Ŝycia kazał mu walczyć. Drogę zagrodziła mu jakaś przeszkoda. Spróbował ją zepchnąć, lecz była zbyt cięŜka, aby ją przesunąć. Popatrzył na nią, zastanawiając się, czy uda mu się przepłynąć pod spodem, była to duŜa klapa od zejściówki unosząca się na wodzie. Na niej leŜała piła łańcuchowa. Darling nie zastanawiał się, nie wahał, nie myślał. Chwycił piłę 281
i pociągnął sznur włącznika. Zaskoczyła za pierwszym razem, a mały silniczek oŜył i warknął na niskich obrotach. Nacisnął spust i ujrzał wysuwające się ostrze, rozpryskujące krople oliwy. Usłyszał własny głos mówiący: — W porządku. Odwrócił się i stanął przodem do bestii. Na chwilę zatrzymała się, a potem chrząknęła i rzuciła się na niego. Darling znowu nacisnął spust i dźwięk piły stał się przenikliwie wysoki. Jedno z wijących się ramion śmignęło mu przed nosem. Darling zamachnął się na nie piłą. Zęby piły weszły w ciało i Darlinga owiał smród amoniaku. Silnik pod obciąŜeniem zwolnił. Jakby cięła mokre drewno — pomyślał Darling. — Nie, nie poddawaj się teraz! Obroty silnika znowu się zmieniły, podniosły się, a zęby piły weszły głęboko, pryskając kawałkami mięsa w twarz Darlinga. Ramię oderwało się i odpadło. Bestia ryknęła krzykiem gniewu i bólu. Następne ramiona zaatakowały Darlinga, a ten ciął piłą. Pod wpływem dotyku zębów piły ramiona drgały i cofały się, a potem kierowane oszalałym umysłem stworzenia, ponawiały atak. Deszcz kawałków mięsa padał wokół Darlinga, zmoczonego zielonym śluzem i czarnym atramentowym płynem. Wtedy poczuł, Ŝe jego nóg dotyka coś pod wodą. To coś szło w górę i owijało się wokół jego pasa. Jeden z biczy złapał go. Darling odwrócił się, próbując go znaleźć. Chciał zaatakować go piłą, zanim ten zdoła go dobrze uchwycić, lecz w masie wijących się i skręcających macek nie był w stanie odróŜnić go od ramion. Okręciwszy się wokół pasa Darlinga, bicz zaczął zaciskać uchwyt niczym pyton. Darling poczuł kłujący ból, kiedy haczyki w ssących kółkach wbijały się w jego skórę. Poczuł, jak stopy odrywają się od pokładu, a bicz unosi go w górę. Wiedział, Ŝe to oznaczać moŜe tylko jedno — śmierć. Wykręcił się przodem do kłapiącego dzioba. Gdy bicz zacieśnił ucisk i zatamował mu oddech, Darling nachylił się do pyska, trzymając przed sobą piłę. Dziób otworzył się i przez chwilę Darling widział trzepiący się w nim język, róŜowy i pokryty noŜykami przypominającymi zęby. — Masz! — zawołał i wpakował piłę głęboko w gardziel. 282
Piła wydała przerywany dźwięk, nie mogła przeciąć kostnego dzioba i odskoczyła. Darling podnosił ją ponownie, gdy jedno z ramion śmignęło mu przed twarzą, oplotło ręce, wyrwało z nich piłę i daleko ją odrzuciło. Zobaczył oko — ciemne, puste, bezlitosne. Wtedy poczuł, Ŝe bestia podnosi się, jakby wypchnięta przez coś znajdującego się pod nią. Rozległ się dźwięk niepodobny do niczego, co Darling słyszał — jakiś okropny ryk i coś ogromnego, niebiesko-czarnego wystrzeliło z morza, trzymając kałamarnicę w pysku. Ściskający go bicz nagle się skurczył. Poczuł, Ŝe leci w powietrzu, później zaś spada w nicość.
53 — Ciągnij! — zawołał Sharp. Talley sięgnął do wody szukając paska Darlinga. Znalazł, więc razem z Sharpem wciągnęli go na przewróconą pokrywę włazu. ChociaŜ zalana była wodą, jej drewno było grube i zdrowe, mogła utrzymać całą trójkę. Koszulę Darling miał w strzępach, a po brzuchu i klatce piersiowej — w miejscach gdzie haczyki potwora przecięły skórę — spływały struŜki krwi. Sharp dotknął aorty na szyi Darlinga. Puls był silny i równy. — Jeśli nie odniósł obraŜeń wewnętrznych — stwierdził — powinien wrócić do zdrowia. W ciemnej mgle Darling usłyszał ostatnie słowo i poczuł, Ŝe płynie w kierunku światła. Otworzył oczy. — Jak się czujesz, Whip? — Jakby najeŜony noŜami walec przejechał po mnie. Sharp podniósł Darlinga i podparł jego plecy. — Popatrz — powiedział. Darling rozejrzał się. Ruch klapy przyprawiał go o mdłości. Potrząsnął głową, by pozbyć się tego uczucia. Łodzi nie było. Nie było teŜ bestii. — Co to było? — zapytał Darling. — Kto to zrobił? — Kaszalot — wyjaśnił Sharp. — Zabrał całą tę przeklętą kałamarnicę. Złapał ją za głowę. Nagły ruch wzburzył wodę. Darling poruszył się. 284
— Wszystko w porządku — uspokoił go Talley. — To tylko Ŝycie, tylko prawo natury. Powierzchnię wody pokrywały kawałki mięsa, całe góry cielska, a kaŜda z nich była oblegana. Wzburzenie wokół łodzi działało jak dzwonek na obiad, wzywający stworzenia zarówno z płycizny, jak i z głębiny. Wśród szczątków przemknęła płetwa grzbietowa rekina. Z wody wystawił głowę Ŝółw, rozejrzał się i znowu się zanurzył. Ryby bonito pluskały tłocząc się wokół świeŜej i bezradnej ofiary. Rogatnice jasnoplame, zimnice Ŝółtoogonowe i małe rekiny nie zwracały na siebie uwagi, pływając w tym poŜywnym rosole. — Dobrze — rzucił Darling. — Lubię te przejawy Ŝycia. — Nie wiem, gdzie jesteśmy ani dokąd płyniemy — zastanawiał się Sharp. — Nie widzę lądu. Nic nie widzę. Darling umoczył palec w wodzie i podniósł go. — Do domu — powiedział. — Wieje północno-zachodni wiatr, płyniemy do domu.
54 Stworzony został w otchłani i pozostawał tam przez wiele tygodni, przyklejony do skały wystającej ze zbocza góry. Potem, zgodnie z planem natury, oderwał się i uniesiony stęŜeniem jonów amoniaku zaczął wolno podchodzić pod powierzchnię. W drodze do góry mógł zostać zniszczony, poniewaŜ stanowił bogate źródło Ŝywności. Nic go jednak nie zaatakowało, nic nie naruszyło jego całości ani nie wywołało fali, która mogła zabić znajdujące się w nim malutkie stworzenia. Dotarł więc bezpiecznie na powierzchnię i kąpał się w niezbędnym do przeŜycia świetle słonecznym. Unosił się na spokojnej wodzie, obojętny na wiatr i pogodę, tak cienki, Ŝe prawie przezroczysty. Galaretowata skóra była jednak bardzo trwała. Prostokąt, z otworem pośrodku, posłuszny genetycznie utrwalonym nakazom, obracał się w słońcu. Wystawiał wszystkie swe części na działanie Ŝyciodajnej mocy wysyłanej z odległości stu milionów Nie był mil.jednak zabezpieczony przed atakami. Mógł się nim poŜywić Ŝółw albo przeciąć go przepływający rekin. Natura postanowiła, Ŝe wiele jego członków zginie, stanowiąc pokarm dla innych gatunków i utrzymując równowagę w łańcuchu pokarmowym. PoniewaŜ jednak sama przyroda straciła równowagę wewnętrzną, galaretowata masa obracała się dzień i noc, aŜ do zakończenia tego 286
etapu rozwoju. Dojrzały pękł i rozrzucił tysiące małych torebek, z których kaŜda zawierała małe stworzenie. Gdy stworzenia poczuły, Ŝe nadszedł ich czas, uwolniły się z torebek i natychmiast zaczęły szukać jedzenia. Stworzenia owe były kanibalami i zwracały się przeciwko swym braciom, poŜerając siebie nawzajem. Występowały jednak w takich ilościach i tak prędko rozpraszały się w wodzie, Ŝe większość z nich przeŜyła i pogrąŜała się w chłodnej, przyjemnej otchłani. Zabrakło drapieŜników i choć pojawiło się po swój łup paru samotnych myśliwych, nie było juŜ wielkich grup pełniących funkcję naturalnego urządzenia kontrolnego. Odeszły juŜ ławice bonito i makreli, roje małych białych kałamarnic, rekiny pelagiczne, stada tuńczyków, Ŝarłoczne ryby waho i barakudy. Dlatego, gdy stworzenia te przemierzyły trzy tysiące stóp otwartych wód i schroniły się w klifie, nadal Ŝyło ich dziesięć procent — moŜe setka, moŜe dwieście lub trzysta osobników. KrąŜyły samotne, poniewaŜ były całkowicie samowystarczalne. Pochłaniały wodę paszczą i wyrzucały ją lejem na brzuchu. Pewność rosła z kaŜdym oddechem. Ciała będą im powoli dojrzewać i przez najbliŜszy rok lub dwa postarają się unikać innych drapieŜników. Przeczekają do czasu, kiedy nabiorą przewagi i wtedy spróbują sił. KrąŜyły i oczekiwały.