Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
Ty tuł ory ginału: The Lincoln My th Copy right © 2014 by Steve Berry Copy right © 2015 for the Polish edition by Wy dawnictwo Sonia Draga Copy right © 2015 for the Polish translation by Wy dawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Jacek Ring Korekta: Iwona Wy rwisz, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7999-255-3 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wy dawnictwoSoniaDraga E-wy danie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści Dedykacja Podziękowania PROLOG CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22
Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 CZĘŚĆ CZWARTA
Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Rozdział 66 Rozdział 67 Rozdział 68 Rozdział 69 Rozdział 70 Notka autora Przypisy
Dla Augustusa Elego Reinhardta IV Młodzieńca szczególnego
Podziękowania Dziękuję Ginie Centrello, Libby McQuire, Kim Hovey , Cindy Murray , Jennifer Hershey , Debbie Aroff, Carole Lowenstein, Mattowi Schwartzowi, Scottowi Shannonowi, a także wszy stkim pracownikom Działów Sztuki, Promocji i Sprzedaży . Całemu zespołowi wy dawnictwa The Random House. Markowi Tavaniemu i Simonowi Lipskarowi dziękuję za kolejną świetnie wy konaną pracę. Warci szczególnego wy różnienia są: Grant Blackwood, superutalentowany powieściopisarz, który pomógł mi w początkowej fazie ry sowania akcji książki; Mery l Moss i jej nadzwy czajny zespół ds. reklamy (zwłaszcza Deb Zipf oraz Jeri- Ann Geller); Jessica Johns i Esther Garver, dzięki który m firma Steve Berry Enterprises wciąż działa w miarę sprawnie; John Cole z Biblioteki Kongresu za przy gotowanie wizy ty , która mnie sporo nauczy ła, oraz John Busbee z Des Moines, który wprowadził mnie do Salisbury House. Specjalne podziękowania dla Shauny Summers, znakomitej redaktorki z Random House, która pomagała mi we wszy stkich sprawach doty czący ch mormonów (wszelkie błędy , jeśli są, należy przy pisać wy łącznie mnie). Jak zawsze wy jątkowe podziękowania składam mojej żonie, Elizabeth. Dedy kowałem już swoje powieści rodzicom, dzieciom, wnukom, ciotce, kolegom z grupy literackiej, mojemu wy dawcy , agentom i współpracownikom z firmy . Kiedy pobraliśmy się z Elizabeth, otrzy małem w pakiecie Augustusa Elego Reinhardta IV. Miał wtedy cztery lata. Obecnie jest nastolatkiem. Eli uwielbia swoją matkę i swojego ojca. Chciałby m jednak my śleć, że ma w sercu odrobinę miejsca również dla mnie. Tak jak Cotton Malone, nie jestem najbardziej milusińskim facetem na świecie. Ale to nie znaczy , że nic mnie nie obchodzi. Dlatego ta książka jest dla Elego.
Wszyscy ludzie, którzy niezależnie od swego miejsca zamieszkania mają możliwość i siłę, żeby się zbuntować i obalić istniejący rząd po to, żeby stworzyć nowy i lepiej im pasujący, mają do tego prawo. Jest to najbardziej wartościowe i święte prawo – wierzymy w nie i mamy nadzieję, że wyzwoli ono świat. To prawo nie dotyczy jednak wyłącznie sytuacji, gdy cały naród chce wyzwolić się spod jarzma panującego rządu. Każda grupa ludzi, która jest w stanie dokonać rewolucji, ma prawo to zrobić i wziąć w swoje posiadanie wszystkie ziemie, na których mieszka. Abraham Lincoln 12 sty cznia 1848 roku
PROLOG W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII 1 0 W RZEŚNIA 1 8 6 1 ROKU Abraham Lincoln trzy mał nerwy na wodzy , ale stojąca naprzeciw niego kobieta wy stawiała jego cierpliwość na ciężką próbę. – Generał uczy nił ty lko to, co wszy scy porządni ludzie uważają za słuszne – powiedziała. Jesse Benton Fremont by ła żoną generała Johna Fremonta z Armii Stanów Zjednoczony ch, kierującego wszelkimi działaniami militarny mi Unii na zachód od rzeki Missisipi. Jako bohater wojny z Meksy kiem i sły nny odkry wca otrzy mał nominację na to stanowisko w maju. Po czy m miesiąc temu, gdy na Południu rozgorzała wojna secesy jna, wy dał jednostronną proklamację uwalniającą wszy stkich niewolników ze zbuntowanej części stanu Missouri, która zwróciła się zbrojnie przeciwko Stanom Zjednoczony m. Już to samo w sobie by ło kary godne, lecz edy kt Fremonta szedł jeszcze dalej: głoszono w nim, że wszy scy jeńcy wojenni będą rozstrzeliwani. – Proszę pani – powiedział przy ciszony m głosem prezy dent. – Czy pani mąż naprawdę uważa, że każdego pojmanego buntownika należy zabić? – Ci ludzie chy ba wiedzą, że zdradzili swój kraj, a zdrajców zawsze skazy wano na śmierć. – Zdaje pani sobie sprawę, że jeśli raz do tego dojdzie, konfederaci będą zabijać naszy ch w odwecie? Człowiek za człowieka. I tak bez końca. – Sir, to nie my wznieciliśmy tę rebelię. Zegar na kominku wskazy wał prawie północ. Trzy godziny wcześniej do siedziby prezy denta dotarła wiadomość o bardzo zwięzłej treści. Pani Fremont przy wiezie dla prezy denta list od generała Fremonta, a także zechce z nim chwilę porozmawiać, możliwie jak najry chlej. Jeśli panu prezy dentowi to odpowiada, niech wy znaczy stosowną porę na dzisiejszy wieczór lub jutrzejszy wczesny poranek. W odpowiedzi prezy dent kazał pani Fremont przy by ć naty chmiast. Stali w Czerwony m Salonie na parterze; kandelabr świecił się jasno. Prezy dent sły szał już o tej imponującej kobiecie. Córka by łego senatora, znakomicie wy kształcona, wy chowana w Waszy ngtonie, z doświadczeniem w polity ce. Przeciwstawiła się rodzicom i poślubiła Fremonta, mając lat siedemnaście. Urodziła mu pięcioro dzieci. Wspierała męża podczas jego wy praw rozpoznawczy ch na Zachód, by ła przy nim, gdy pełnił funkcję wojskowego gubernatora Kalifornii, a także potem, kiedy został jedny m z pierwszy ch senatorów z tego stanu. Brała udział w kampanii wy borczej, gdy w 1856 roku otrzy mał nominację od nowo powstałej Partii Republikańskiej jako jej pierwszy kandy dat na urząd prezy denta. Nazwano go Tropicielem, a jego kandy datura wzbudziła powszechny entuzjazm. Wprawdzie przegrał wy bory z Jamesem Buchananem, gdy by jednak stan Pensy lwania zagłosował inaczej, niechy bnie by go wy brano. Dlatego dla Lincolna, pierwszego prezy denta z ramienia republikanów, mianowanie Johna Fremonta głównodowodzący m na Zachodzie by ło oczy wistą decy zją. Której teraz żałował. Zastanawiał się, czy ży cie mogłoby potoczy ć się jeszcze gorzej. Niezmierna duma, którą odczuwał w marcu, składając przy sięgę jako szesnasty prezy dent,
zmieniła się w udrękę wojny secesy jnej. Jedenaście stanów oderwało się od Unii, tworząc własną konfederację. Rebelianci zaatakowali Fort Sumter, zmuszając prezy denta do blokady wszy stkich portów Południa i zawieszenia prawa habeas corpus, zakazującego aresztowania oby watela bez zgody sądu. Wy słano wojska ekspedy cy jne Unii, które poniosły jednak upokarzającą porażkę pod Bull Run – ów miażdżący cios przekonał go, że konflikt potrwa długo i będzie krwawy . A teraz Fremont i jego wielki akt wy zwoleńczy . Właściwie mógłby generałowi współczuć. Rebelianci zdecy dowanie pokonali siły Unii w południowej części stanu Missouri i posuwali się na północ. Fremont by ł odcięty , miał ograniczoną liczbę ludzi i środków. Sy tuacja wy magała działania, dlatego wprowadził w Missouri stan wy jątkowy . Ale potem zapuścił się za daleko, deklarując wolność wszy stkich niewolników znajdujący ch się pod władzą konfederatów. Ani sam Lincoln, ani Kongres nie by li aż tak śmiali. Kilka listów, a nawet bezpośredni nakaz, każący zmody fikować ową proklamację, zostały zignorowane. Teraz generał wy sy łał własną żonę, aby dostarczy ła prezy dentowi wiadomość oraz stanęła w obronie męża. – Proszę pani, na Missouri sprawy się nie kończą. Jak pani wspomniała, trwa wojna. Niestety , kwestie, które dzielą obie strony konfliktu, nie są tak jednoznaczne. A główny m nieporozumieniem jest sprawa niewolnictwa. Z punktu widzenia Lincolna niewolnictwo w ogóle nie stanowiło kwestii spornej. Już wcześniej złoży ł secesjonistom propozy cję, zgodnie z którą mogli zatrzy mać swoich niewolników. A także zachować własną flagę, wy sy łać deputowany ch do Montgomery , po prostu mieć tę swoją konfederację – pod warunkiem, że pozwolą na pobieranie przez Północ opłat portowy ch. Gdy by Południe zostało zwolnione z owy ch tary f, przemy sł na Północy doznałby poważnego uszczerbku, a rząd kraju zostałby bez grosza. A wówczas – aby go obalić – nie by łoby potrzebne żadne wojsko. Tary fy stanowiły bowiem główne źródło dochodów państwa. Bez nich Północ popadłaby w ruinę. Lecz Południe odrzuciło pokojową ofertę prezy denta i uderzy ło na Fort Sumter. – Panie prezy dencie, jechałam tu trzy dni w zatłoczony m pociągu, w upale i przy fatalnej pogodzie. Nie by ła to podróż, która sprawiła mi przy jemność, ale jestem tutaj, ponieważ generał pragnie, aby zrozumiał pan, iż jedy ne ważne obecnie względy to te, które są najistotniejsze dla całego kraju. Rebelianci chwy cili za broń. Należy ich powstrzy mać i położy ć kres niewolnictwu. – Pisałem już do generała. Wie, czego oczekuję – odparł Lincoln. – Ale on jest przekonany , że znalazł się w wielce niekorzy stnej sy tuacji, ponieważ ludzie, w który ch pokładał ufność, zwrócili się przeciw niemu. Ciekawa riposta. – Kogo ma pani na my śli? – Uważa, że prezy denccy doradcy , ludzie znajdujący się bliżej pana niż on, łatwiej znajdują u pana posłuch. – I to ma usprawiedliwiać niewy kony wanie moich poleceń? Proszę pani, jego proklamacja wy zwolenia niewolników wy kracza poza prawo wojskowe i nie jest konieczna. Pani mąż podjął decy zję polity czną, która do niego nie należy . Zaledwie kilka ty godni temu wy słałem mojego sekretarza, pana Hay a, aby spotkał się z generałem, prosząc o zmody fikowanie tego fragmentu
proklamacji, w której wy zwala wszy stkich niewolników w Missouri. Moja prośba pozostała bez odpowiedzi. Zamiast tego generał wy słał panią, żeby porozmawiała bezpośrednio ze mną. Co gorsza raporty Hay a informowały jednoznacznie, że pod dowództwem Fremonta pleni się korupcja, a jego wojska w każdej chwili mogą się zbuntować. Żadne to zaskoczenie. Fremont by ł uparty , skłonny do histerii i impulsy wny . Cała jego kariera stanowiła ciąg porażek. Już w roku 1856 zignorował rady ekspertów polity czny ch i uczy nił z kwestii niewolnictwa oś kampanii prezy denckiej. A przecież kraj nie by ł jeszcze gotowy na taką przemianę. Dominowały inne nastroje. Co kosztowało go przegraną. – Generał jest zdania – ciągnęła kobieta – że pokonanie rebeliantów wy łącznie przy uży ciu siły zbrojnej będzie długotrwały m i wy jątkowo trudny m zadaniem. Aby zapewnić sobie wsparcie zagranicy , należy wziąć pod uwagę także inne względy . Generał wie, że Anglicy opowiadają się za emancy pacją stopniową oraz że niektórzy wpły wowi ludzie Południa bardzo chcą spełnić to oczekiwanie. Nie możemy na to pozwolić. Jako prezy dent wie pan z pewnością, że znajdujemy się w przeddzień uznania Południa przez Anglię, Francję i Hiszpanię. Anglia ze względu na swoje interesy związane z bawełną. Francja, ponieważ cesarz nas nie lubi… – Jest pani nieźle obeznana z sy tuacją polity czną, jak na kobietę. – Nie jestem ignorantką, jeśli chodzi o zagranicę. By ć może pan, człowiek, który niedawno objął to zaszczy tne stanowisko, powinien bardziej liczy ć się z opiniami inny ch ludzi. Te obraźliwe słowa Lincoln sły szał już wcześniej. W roku 1860 wy grał wy bory dzięki rozłamowi w Partii Demokraty cznej, która w efekcie wy stawiła dwóch kandy datów, co by ło głupim posunięciem. Następnie nowo powstała Partia Unii Konsty tucy jnej wy łoniła własnego kandy data. Cała trójka zgarnęła 48 procent głosów oraz podzieliła między siebie 123 głosy elektorskie, wobec 40 procent i 180 głosów elektorskich uzy skany ch przez Lincolna, co pozwoliło mu ogłosić zwy cięstwo. By ł ty lko zwy kły m prawnikiem ze stanu Illinois, a jego doświadczenie w polity ce krajowej obejmowało zaledwie jedną kadencję w Izbie Reprezentantów. W samy m Illinois w roku 1858 przegrał wy ścig do senatu ze swy m odwieczny m ry walem Stephenem Douglasem. A teraz, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, ulokowawszy się w Biały m Domu na czteroletnią kadencję, znalazł się w centrum największego konsty tucy jnego kry zy su, jaki kiedy kolwiek dotknął kraj. – Proszę pani, muszę zważać na opinie inny ch, gdy ż codziennie jestem nimi zasy py wany . Generał nie powinien by ł wciągać czarny ch do tej wojny . Ten konflikt toczy się o wielką sprawę, a czarni nie mają z nią nic wspólnego. – My li się pan, sir. Dotąd pozwalał tej kobiecie na pewną swobodę, świadom, że ona po prostu broni własnego męża, jak winna to czy nić żona. Lecz teraz oboje Fremontowie zaczy nali ocierać się o zdradę stanu. – Proszę pani, to działania generała sprawiły , że Kentucky znów zaczęło się zastanawiać, czy chce pozostać w Unii, czy woli przy stąpić do rebeliantów. Podobnie Mary land, Missouri i kilka inny ch stanów graniczny ch ponownie rozważają, po której stanąć stronie. Gdy by w ty m konflikcie chodziło ty lko o wy zwolenie niewolników, toby śmy niechy bnie przegrali. Kobieta otworzy ła usta, chcąc coś powiedzieć, ale prezy dent uciszy ł ją, unosząc rękę. – Moje stanowisko nie pozostawia żadny ch wątpliwości. Mam za zadanie ratować Unię.
I uratuję ją w najprostszy możliwy sposób, zgodny z konsty tucją. Im szy bciej zostanie przy wrócona władza nad krajem, ty m snadniej Unia znów będzie Unią. Gdy by m mógł ją uratować bez uwalniania choćby jednego niewolnika, uczy niłby m to. Gdy by m mógł ją uratować, uwalniając ich wszy stkich, także by m to zrobił. Poszedłby m nawet na to, żeby uwolnić jedny ch, a inny ch zostawić swojemu losowi. To, co robię w sprawie niewolnictwa i kolorowy ch, wy nika z przekonania, że ratuję w ten sposób Unię. Jeśli czegoś nie robię, to dlatego, że nie wierzę, aby mogło pomóc Unii. Gdy moim zdaniem coś może zaszkodzić sprawie, czy nię jak najmniej, a staram się podejmować największy wy siłek wtedy , gdy uznam, że moje działanie sprawie tej się przy służy . – W takim razie nie jest pan moim prezy dentem. Ani ty ch, którzy oddali na pana głos. – Ależ ja jestem prezy dentem. Proszę przekazać to generałowi. Wy słano go na zachód, aby poprowadził wojska na Memphis i cały czas posuwał się w kierunku wschodnim. Te rozkazy nadal obowiązują. Albo będzie im posłuszny , albo straci stanowisko. – Muszę pana ostrzec, sir, że jeśli wciąż będzie pan przeciwny generałowi, sprawy mogą przy brać zły obrót. On może się usamodzielnić. Skarbiec federalny świecił pustkami. W Departamencie Wojny panował zamęt. Wojska Unii, gdziekolwiek się znajdowały , nie by ły przy gotowane do marszu naprzód. A teraz jeszcze ta kobieta i jej bezczelny mąż grozili rewoltą? Powinien kazać ich oboje aresztować. Niestety , jednostronny manifest wy zwalający niewolników, wy dany przez Fremonta, zy skał popularność wśród abolicjonistów oraz liberalny ch republikanów, który pragnęli naty chmiastowej likwidacji niewolnictwa. Tak zdecy dowany cios w ich idola mógłby oznaczać polity czne samobójstwo. – Spotkanie skończone – powiedział. Kobieta obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło, że nie przy wy kła do tego rodzaju odprawy . On jednak zignorował jej niezadowolenie i ruszy ł przez pokój, po czy m otworzy ł przed nią drzwi. Hay , sekretarz prezy denta, pełnił służbę na zewnątrz wraz z jedny m ze stewardów. Pani Fremont minęła Hay a bez słowa, a steward ruszy ł przodem, wskazując drogę. Prezy dent zaczekał, aż usły szy dźwięk otwierany ch i zamy kany ch frontowy ch drzwi, i dopiero wtedy dał Hay owi sy gnał, aby ten dotrzy mał mu towarzy stwa w salonie. – Co za imperty nentka – powiedział. – Nawet nie usiedliśmy . Nie dała mi szansy , by m to zaproponował. Zarzuciła mnie tak wieloma kwestiami, że musiałem przy wołać na pomoc całe swoje skromne poczucie taktu, żeby nie wdać się z nią w kłótnię. – Jej mąż wcale nie jest lepszy . Jako dowódca jest do niczego. Prezy dent pokiwał głową. – Błędem Fremonta jest to, że się izoluje. Nie ma pojęcia o sprawach, który mi powinien się zajmować. – I nie chce słuchać. – Ona wręcz zagroziła, że Fremont może utworzy ć własny rząd. Hay potrząsnął głową zniesmaczony . Prezy dent podjął decy zję. – Generała trzeba usunąć. Ale dopiero wtedy , gdy znajdziemy dla niego odpowiedniego następcę. Rozejrzy j się za nim. Po cichu, rzecz jasna. Hay skinął głową. – Rozumiem.
Nagle Lincoln zauważy ł dużą kopertę, którą trzy mał jego zaufany współpracownik, i ruszy ł w jego stronę. – Co to takiego? – Przy szło dzisiaj z Pensy lwanii, dość późno. Z Wheatland. Prezy dent znał to miejsce. Dom rodzinny jego poprzednika, Jamesa Buchanana. Człowieka napiętnowanego przez Północ. Zdaniem wielu osób utorował on drogę do secesji Karoliny Południowej, zwłaszcza stwierdzeniem o nieumiarkowanym wtrącaniu się ludzi Północy w sprawę niewolnictwa. Zdecy dowane, stronnicze słowa, jak na prezy denta. A potem Buchanan posunął się jeszcze dalej. Oświadczy ł, że stany , w który ch panuje niewolnictwo, należy pozostawić w spokoju, aby same rozwiązały swoje wewnętrzne problemy . Co więcej, Północ powinna również znieść wszy stkie przepisy , które zachęcały niewolników do podejmowania ucieczek. W przeciwny m razie poszkodowane stany, wyczerpawszy wszelkie pokojowe i konstytucyjne środki mające na celu poprawę sytuacji, zyskają sprawiedliwy powód do rewolucyjnego oporu wobec rządu Unii. Co by ło właściwie równoznaczne z poparciem dla rebelii. – Czego chce by ły prezy dent? – Nie otwierałem tego. – Hay wręczy ł Lincolnowi kopertę. Na wierzchu nabazgrano słowa: „Wy łącznie do rąk pana Lincolna”. – Respektowałem jego ży czenie. Lincoln by ł zmęczony , a pani Fremont niemal wy czerpała tę resztkę energii, jaka została mu po długim dniu. Odczuwał jednak ciekawość. Buchanan tak bardzo się spieszy ł, żeby opuścić urząd. W dniu inauguracji, podczas jazdy powozem z Kapitolu, jasno dał temu wy raz. „Jeśli pan, obejmując Biały Dom, jest równie szczęśliwy jak ja, wracając do Wheatland, to zaiste jest pan szczęśliwy m człowiekiem”. – Możesz odejść – powiedział do Hay a. – Przy jrzę się temu, a potem też pójdę spać. Sekretarz wy szedł i Lincoln pozostał w salonie sam. Złamał woskową pieczęć na kopercie i wy jął z niej dwie kartki. Jedna, pergaminowa, zbrązowiała ze starości, poplamiona, by ła sucha i krucha. Druga, z miękkiego welinu, wy dawała się nowsza, czarny atrament świeży , a litery pisane pewną męską ręką. Prezy dent zaczął najpierw czy tać to, co napisano na welinie. Ów kraj, który Panu pozostawiłem, to miejsce godne pożałowania, za co przepraszam. Moim pierwszy m błędem by ło ogłoszenie podczas inauguracji, że nie będę stawał do reelekcji. Kierowały mną szlachetne moty wy . Nie chciałem, aby cokolwiek miało wpły w na moje postępowanie w administrowaniu rządem poza pragnieniem umiejętnej i wiernej służby oraz zapisania się w pamięci wdzięczny ch rodaków. Ale okazało się inaczej. Po powrocie do Białego Domu w dniu, w który m złoży łem przy sięgę, czekała na mnie opieczętowana koperta, podobna w kształcie i wielkości do tej. W środku znajdował się list od mego poprzednika, pana Pierce’a, wraz z drugim dokumentem, który załączam. Pierce pisał, iż dostał ów dokument od samego Waszy ngtona, który postanowił, że należy go przekazy wać kolejnemu prezy dentowi, a każdy z nich może uczy nić z nim to, co uzna za stosowne. Wiem, że Pan i wielu inny ch obwiniacie mnie o obecny konflikt w kraju. Zanim jednak zechce się Pan posunąć w swej kry ty ce
jeszcze dalej, proszę przeczy tać ten dokument. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że starałem się ze wszy stkich sił wy pełnić zawarty w nim mandat. Uważnie słuchałem Pańskiego przemówienia w dniu inauguracji. Wy raźnie określił Pan Unię jako wieczy stą, dosłownie. Proszę nie by ć tego tak pewny m. Nic nie jest takie, jakie się wy daje. Początkowo zamierzałem nie przekazy wać Panu tego dokumentu. Planowałem go spalić. W ciągu kilku ostatnich miesięcy , spędzony ch z dala od zamętu związanego ze sprawowaniem władzy i nacisków wy wołany ch ogólnonarodowy m kry zy sem, doszedłem jednak do przekonania, że prawdy nie należy unikać. Gdy Karolina Południowa zerwała z Unią, publicznie powiedziałem, iż mogę okazać się ostatnim prezy dentem Stanów Zjednoczony ch. A Pan otwarcie nazwał te słowa śmieszny mi. By ć może dostrzeże Pan, że nie by łem takim głupcem, za jakiego mnie Pan uważał. Czuję teraz, iż wiernie wy pełniałem swoje obowiązki, choć pewnie bardzo niedoskonale. Jakkolwiek by ło, zabiorę do grobu wiarę, że przy najmniej dobrze ży czy łem mojemu krajowi. Lincoln podniósł wzrok znad listu. Co za dziwny lament. A ta wiadomość? Przekazy wana od jednego prezy denta do drugiego? Którą Buchanan zachował dla siebie aż do tej pory ? Potarł zmęczone oczy i przy sunął bliżej drugą kartkę. Tusz wy blakł, pismo by ło bardziej ozdobne i trudne do odczy tania. U spodu widniały eleganckie podpisy . Zlustrował szy bko całą stronicę. A potem raz jeszcze odczy tał słowa. Uważniej. Chęć snu zniknęła. Cóż takiego napisał Buchanan? Nic nie jest takie, jakie się wydaje. – To niemożliwe – wy mamrotał.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
Rozdział 1 NIEOP ODAL W Y BRZEŻY DANII ŚRODA, 8 PAŹDZIERNIKA GODZINA 1 9 . 4 0 Jeden rzut oka i Cotton Malone wiedział, że znalazł się w tarapatach. W Sundzie, cieśninie, która oddziela duńską Zelandię na północy od szwedzkiej prowincji Skania – zazwy czaj jedny m z najruchliwszy ch szlaków wodny ch świata – panował niewielki ruch. Na szaroniebieskich wodach widać by ło ty lko dwie łodzie: jedną, na której znajdował się Malone, oraz drugą, która szy bko się do niego zbliżała. Malone zauważy ł ją, gdy ty lko wy szli z doków w Landskronie po szwedzkiej stronie cieśniny . Czerwono-biała sześciometrowa jednostka z dwoma silnikami pod pokładem. Łódź Cottona by ła wy najęta, wcześniej stała bezpiecznie na nabrzeżu w Kopenhadze po duńskiej stronie, miała cztery i pół metra długości i jeden silnik zaburtowy , który wy ł, gdy Malone przedzierał się przez niewy sokie fale; niebo by ło pogodne, rześkie powietrze wieczoru wolne od bry zy – urocza jesienna pogoda jak na Skandy nawię. Jeszcze przed trzema godzinami pracował w swojej księgarni na Højbro Plads. Planował zjeść kolację w Café Norden, jak niemal co wieczór. Ale telefon od Stephanie Nelle, jego dawnej szefowej w Departamencie Sprawiedliwości, zmienił wszy stko. – Mam prośbę – powiedziała. – Nie zawracałabym ci głowy, gdyby sprawa nie była pilna. Jest pewien facet. Nazywa się Barry Kirk. Krótkie czarne włosy, spiczasty nos. Chcę, żebyś go odszukał. Słyszał w jej głosie naleganie. – W drodze mam już jednego agenta, ale się spóźnia. Nie wiem, kiedy dotrze na miejsce, a tamtego faceta trzeba znaleźć. I to teraz. – Przypuszczam, że nie zdradzisz mi dlaczego. – Nie mogę. Ale ty jesteś najbliżej. On znajduje się po drugiej stronie cieśniny, w Szwecji, i czeka, żeby ktoś po niego przyjechał. – Wygląda, że mogą być kłopoty. – Jeden mój agent już zaginął. Nie cierpiał takich komunikatów. – Kirk prawdopodobnie wie, gdzie facet jest, trzeba więc jak najszybciej go zabezpieczyć. Mam nadzieję, że zdążymy, zanim stanie się coś złego. Po prostu sprowadź go do swojego sklepu i zatrzymaj tam, dopóki ktoś ode mnie po niego nie przyjedzie. – Zajmę się tym. – Jeszcze jedno, Cotton. Zabierz broń. Naty chmiast pobiegł na górę, do swego mieszkania na trzecim piętrze, nad księgarnią, i wy ciągnął spod łóżka plecak, który zawierał dowody tożsamości, pieniądze, telefon oraz berettę wy daną mu przez organizację Magellan Billet. Stephanie pozwoliła mu ją zatrzy mać, kiedy
przeszedł na emery turę. Wsunął pistolet za pasek z ty łu, pod kurtkę. – Zbliżają się – powiedział Barry Kirk. Jakby Cotton sam o ty m nie wiedział. Dwa silniki to zawsze więcej niż jeden. Mocno trzy mał koło sterowe, przepustnicę otworzy ł w trzech czwarty ch. Zdecy dował się zwiększy ć moc do maksy malnej; dziób łodzi w kształcie litery V uniósł się, gdy nabierała prędkości. Zerknął za siebie. Na tamtej jednostce tkwiło dwóch mężczy zn – jeden sterował, drugi stał obok z pistoletem. Ciągle się zbliżali. Nie dotarli jeszcze nawet do połowy cieśniny , wciąż będąc po szwedzkiej stronie. Kierowali się ukośnie ku Kopenhadze. Cotton mógł skorzy stać z samochodu, przejechać przez most nad Sundem, łączący Danię ze Szwecją, ale to zajęłoby godzinę więcej. Droga wodna by ła szy bsza, a przecież Stephanie się spieszy ło. Dlatego wy najął małą łódź motorową, tam gdzie zawsze to robił. O wiele taniej jest wy najmować łodzie, niż by ć ich właścicielem, zwłaszcza że Cotton bardzo rzadko sam wy puszczał się na wodę. – Jaki masz plan? Głupie py tanie. Kirk by ł zdecy dowanie iry tujący . Cotton znalazł go przechadzającego się po dokach, dokładnie tam, gdzie według Stephanie miał czekać. Facet się niecierpliwił, chciał jak najszy bciej opuścić to miejsce. Obaj znali hasło i odzew, co wy kluczało pomy łkę. Hasło dla Cottona brzmiało Joseph. Odzew Kirka: Moroni. Dziwny dobór. – Wiesz, co to za ludzie? – spy tał Cotton. – Chcą mnie zabić. Dziób łodzi cały czas by ł skierowany ku Danii, jej kadłub gwałtownie podskakiwał na falach , rozbry zgując wodę. – Dlaczego niby chcą cię zabić? – spy tał Cotton, przekrzy kując ry k silnika. – A kim ty jesteś? Rzucił Kirkowi szy bkie spojrzenie. – Facetem, który ma zamiar uratować twoją żałosną dupę. Druga łódź znajdowała się niecałe trzy dzieści metrów od nich. Cotton zlustrował widnokrąg, ale nie zauważy ł żadnej innej jednostki. Nadciągał zmrok, lazur nieba zastępowała szarość. Trzask. I kolejny . Odwrócił się gwałtownie. Mężczy zna stojący w ścigającej ich łodzi otworzy ł ogień. – Padnij! – wrzasnął do Kirka. Sam także przy kucnął, starając się utrzy mać kurs i prędkość. Kolejne dwa strzały . Jeden załomotał o włókno szklane na lewo od Cottona. Tamta łódź znajdowała się teraz jakieś piętnaście metrów od nich. Postanowił zafundować napastnikom małą przerwę. Sięgnął za plecy , wy ciągnął pistolet i posłał w ich stronę jeden pocisk. Łódź ścigający ch odbiła w prawo. Znajdowali się ponad milę od brzegów Danii, prawie pośrodku Sundu. Atakujący opły nęli ich
od drugiej strony i teraz zbliżali się z prawej, tak, aby przeciąć im drogę tuż przed dziobem. Cotton zobaczy ł, że zamiast pistoletu jeden z mężczy zn trzy ma teraz krótkolufowy karabin automaty czny . Można by ło zrobić ty lko jedno. Skierował łódź wprost na napastników. Czas na grę nerwów. Powietrze przecięła seria pocisków. Cotton zanurkował na pokład, jedną rękę trzy mając wciąż na kole sterowy m. Kule świstały mu nad głową, kilka przebiło dziób. Zary zy kował uniesienie głowy . Tamci nadpły wali teraz od lewej burty i lawirując, przy gotowy wali się na atak od rufy , gdzie otwarty pokład nie zapewniał prawie żadnej osłony . Cotton uznał, że bezpośrednie uderzenie to najlepszy pomy sł. Należało to jednak wy konać precy zy jnie i w odpowiednim momencie. Trzy mał łódź tak, by pędziła przed siebie niemal na pełnej mocy . Dziób tamtej wciąż skierowany by ł prosto na nich. – Leż – powtórzy ł, zwracając się do Kirka. Nie istniała najmniejsza obawa, iż polecenie to nie zostanie wy konane. Kirk kurczowo chwy cił się pokładu poniżej boczny ch paneli. Malone wciąż trzy mał w ręku berettę, lecz tak, by nie by ło jej widać. Druga łódź zmniejszała dzielący ich dy stans. By ła szy bka. Pięćdziesiąt metrów. Czterdzieści. Trzy dzieści. Szarpnął dźwignią przepustnicy do ty łu i silnik zamilkł. Ich prędkość naty chmiast spadła. Dziób zanurzy ł się w wodzie. Przepły nęli jeszcze parę metrów, po czy m się zatrzy mali. Tamci nie przestawali się zbliżać. Zrównali się z atakowany mi. Mężczy zna z karabinem wy celował. Ale zanim oddał strzał, Malone trafił go w pierś. Łódź przemknęła obok nich. Cotton przerzucił dźwignię przepustnicy do poprzedniej pozy cji i silnik oży ł. Zobaczy ł, jak sterujący drugą łodzią sięga w dół i szuka karabinu. Jednostka napastników zatoczy ła wielką pętlę i znów znalazła się na kursie kolizy jny m. Manewr Cottona mógł udać się ty lko raz. Powtórka nie wchodziła w grę. Od wy brzeża Danii wciąż dzieliła ich prawie mila. Tamta łódź by ła szy bsza, nie mógł jej uciec. Może raz uda się faceta przechy trzy ć, ale na jak długo? Nie. Musi stanąć i walczy ć. Rozejrzał się i przeanalizował swoje położenie. Znajdował się jakieś pięć mil na północ od pierwszy ch dzielnic Kopenhagi, w pobliżu miejsca, gdzie mieszkał kiedy ś jego stary przy jaciel Henrik Thorvaldsen. – Popatrz na to – usły szał Kirka. Cotton się odwrócił. Druga łódź by ła niecałe sto metrów od nich, nadpły wała od zawietrznej. Ale na tle pociemniałego nieba na zachodzie pojawiła się jednosilnikowa, górnopłatowa cessna, która
obniży ła lot. Jej charaktery sty czne trójkołowe podwozie, znajdujące się najwy żej dwa metry nad powierzchnią wody , niemal zahaczy ło o wrogą łódź i prawie zmiotło sternika, który padł jak długi na pokład, puszczając koło sterowe. Dziobem szarpnęło w lewo. Malone wy korzy stał tę chwilę, aby ruszy ć na napastnika. Samolot poszedł w górę, nabrał wy sokości i zawrócił, żeby wy konać kolejny nalot. Cotton się zastanawiał, czy pilot zdaje sobie sprawę, że za chwilę ktoś będzie doń celował z broni automaty cznej. Pakował się w kłopoty z prędkością, na jaką pozwalał silnik cessny . Łódź tamty ch unosiła się teraz spokojnie na wodzie, a uwaga kierującego nią człowieka skupiła się wy łącznie na samolocie. Co umożliwiło Malone’owi podpły nięcie bliżej. By ł wdzięczny za odwrócenie uwagi , ale za chwilę cała ta próba pomocy musiała się skończy ć katastrofą. Zobaczy ł, jak ocalały mężczy zna mierzy do samolotu. – Wstań! – wrzasnął do Kirka. Facet się nie poruszy ł. – Nie zmuszaj mnie, żeby m przy szedł po ciebie. Kirk uniósł się. – Trzy maj ster. Nie zbaczaj z kursu. – Ja? Że co? – Rób, co mówię. Kirk chwy cił koło sterowe. Malone przeszedł na rufę, stanął w rozkroku i wy celował z pistoletu. Samolot nadlaty wał. Tamten mężczy zna i jego karabin by li gotowi. Malone wiedział, że z powodu chwiejnego pokładu będzie miał niewielkie szanse. Wtedy ów drugi facet uświadomił sobie nagle, że wraz z samolotem zbliża się do niego ścigana łódź. Oba stanowiły zagrożenie. Co robić? Malone wy strzelił dwukrotnie. Chy bił. Trzeci pocisk trafił w łódź. Mężczy zna rzucił się w prawo, uznając, że większy problem stanowi teraz jednostka ścigany ch. Czwarty strzał Malone’a trafił go w klatkę piersiową; ciało, pchnięte siłą pocisku, przechy liło się w bok i spadło do wody . Samolot przeleciał z hukiem, z kołami nisko nad wodą. Obaj z Kirkiem przy kucnęli. Malone chwy cił ster i przy mknął przepustnicę, zawracając w kierunku wroga. Dobili od rufy ; Cotton cały czas trzy mał broń w pogotowiu. Ciało unosiło się na wodzie, drugie leżało na pokładzie. W łodzi nie by ło nikogo więcej. – Sprawiasz mnóstwo kłopotów – odezwał się do Kirka. Znów nastała cisza, którą zakłócał jedy nie gardłowy dźwięk silnika pracującego na jałowy m biegu. Fale uderzały o kadłuby łodzi. Powinien się skontaktować z miejscowy mi władzami. Szwedzkimi? Duńskimi? Ponieważ by ło to zadanie zlecone przez Stephanie, w które zaangażowana jest Magellan Billet, wiedział, że układy z miejscowy mi nie wchodziły w grę. Nie cierpiał tego. Wpatry wał się w przy ćmione niebo. Ujrzał cessnę, która teraz wzniosła się na jakieś sześćset
metrów, przelatując bezpośrednio nad nimi. Ktoś wy skoczy ł z samolotu. Otworzy ł się spadochron, wy pełnił powietrzem, a wiszący pod nim człowiek opadał kontrolowaną, wąską spiralą. Malone kilkukrotnie skakał już ze spadochronem i widział teraz, że nieznajomy ma spore umiejętności: steruje czaszą, nawigując wprost ku nim; jego nogi przecięły wodę niecałe pięćdziesiąt metrów od celu. Malone skierował łódź w tamtą stronę i stanął burtą do pilota. Mężczy zna, który podciągnął się na pokład, nie miał chy ba więcej niż trzy dzieści lat. Jego jasne włosy wy dawały się raczej skoszone niż przy cięte, inteligentna twarz by ła gładko ogolona. Mężczy zna uśmiechnął się szeroko. Nosił długą ciemną koszulę i dżinsy , ciasno przy legające do muskularnego ciała. – Zimna woda – powiedział młodzieniec. – Wielkie dzięki, że zaczekaliście na mnie. Przepraszam za spóźnienie. Malone wskazał na znikający samolot, który robił coraz mniej hałasu, w miarę jak maszy na oddalała się na wschód. – Został ktoś na pokładzie? – Nie. Autopilot. Ale paliwa jest już bardzo mało. Za parę minut spadnie do Bałty ku. – Kosztowne marnotrawstwo. Młody człowiek wzruszy ł ramionami. – Koleś, któremu go ukradłem, chciał się go pozby ć. – Kim jesteś? – Och, bardzo przepraszam. Czasem zapominam o dobry ch manierach. Wy ciągnął mokrą dłoń. – Nazy wam się Luke Daniels. Z Magellan Billet.
Rozdział 2 KALUNDBORG, DANIA GODZINA 2 0 . 0 0 Josepe Salazar czekał, aż mężczy zna się pozbiera. Jego więzień leżał półprzy tomny w celi, jednak na ty le by ł świadomy , by usły szeć słowa: – Skończ z ty m. Mężczy zna uniósł głowę znad zakurzonej kamiennej podłogi. – Tak się zastanawiam… Od trzech dni… Jak możesz by ć tak okrutny . Przecież jesteś wierzący … w Boga Ojca. Człowiek… podobno pochodzi od Boga. Salazar nie widział w ty m żadnej sprzeczności. – Prorocy stawiali czoło zagrożeniom równie wielkim albo nawet większy m niż dzisiaj ja. A jednak nigdy się nie zachwiali, nie uciekli przed ty m, co należało zrobić. – Rzeczesz prawdę – powiedział doń anioł. Spojrzał do góry . Obraz unosił się o metr od niego, postać w luźnej białej szacie, skąpana w blasku, czy sta jak bły skawica, jaśniejsza niż wszy stko, co do tej pory widział. – Nie wahaj się, Josepe. Żaden z proroków nigdy się nie wahał przed uczynieniem tego, co należało uczynić. Wiedział, że więzień nie sły szy anioła. Nikt go nie mógł usły szeć, ty lko on. Ale człowiek leżący na podłodze zauważy ł, że jego spojrzenie powędrowało ku ty lnej ścianie celi. – Na co patrzy sz? – Na wspaniały widok. – On nie może zrozumieć tego, co my wiemy. Salazar stanął twarzą do więźnia. – Mam Kirka. Jak dotąd nie otrzy mał jeszcze potwierdzenia tego, co stało się w Szwecji, ale jego ludzie donosili, że namierzy li cel. Wreszcie. Po trzech dniach. Tak długo ten człowiek przeby wał też w celi, bez jedzenia i wody . Jego skóra by ła blada i posiniaczona, usta popękane, nos złamany , oczy zapadnięte. Miał też pewnie pęknięte żebra. Aby spotęgować jego udrękę, tuż za kratami postawiono wiadro z wodą, by mógł je widzieć, ale nie dosięgnąć. – Przyciśnij go – rozkazał anioł. – Musi wiedzieć, że nie będziemy tolerować takiej bezczelności. Ludzie, którzy go posłali, mają zrozumieć, że będziemy walczyć. Jest tyle do zrobienia, a oni weszli nam w paradę. Złam go. Rady anioła przy jmował zawsze. Jak mógłby czy nić inaczej? Anioł przy by wał od samego Ojca Niebieskiego. A ten więzień by ł szpiegiem. Nasłany m przez wrogów. – Ze szpiegami obchodziliśmy się zawsze surowo – rzekł anioł. – Od początku było ich wielu i wyrządzali sporo szkód. Musimy im za to odpłacić. – Ale czy ż nie powinienem go kochać? – zapy tał zjawę. – Bądź co bądź jest dzieckiem Boga. – Z… kim… rozmawiasz…? Skierował uwagę na więźnia i zapy tał o to, co naprawdę chciał wiedzieć: – Dla kogo pracujesz?
Brak odpowiedzi. – Mów. Zdał sobie sprawę, że podniósł głos. Niezwy kłe u niego. Znany by ł z łagodnego sposobu mówienia, spokojnego zachowania – ciężko pracował nad wy ćwiczeniem jednego i drugiego. Dobre maniery należą do zapomnianej sztuki, jak wielokrotnie powtarzał jego ojciec. U jego stóp stało wiadro z wodą. Wy macał chochlę, a następnie cisnął jej zawartość przez kraty , mocząc posiniaczoną twarz więźnia. Języ k mężczy zny starał się zlizać ty le wilgoci, ile ty lko mógł dosięgnąć. Lecz trzy dni nieugaszonego pragnienia wy magały dużo więcej. – Powiedz mi to, co chcę wiedzieć. – Daj więcej wody . Wszelkie uczucie litości opuściło go już dawno. Nałożono nań święty obowiązek, los milionów zależał od podejmowany ch przez niego decy zji. – Musi odpokutować krwią – powiedział anioł. – To jedyny sposób. Doktry na głosiła, że istnieją grzechy , za które człowiek nie otrzy ma odpuszczenia ani w ty m ży ciu, ani w przy szły m. Lecz jeśli ma się oczy otwarte, widzi się swoją prawdziwą kondy cję, każdy z pewnością chętnie przeleje własną krew dla szansy darowania owy ch grzechów. – Syn Boży zmył swą krwią grzechy popełnione przez ludzi – rzekł anioł. – Ale wciąż pozostają takie, za które można odpokutować ofiarą przed ołtarzem, jak w starożytności. I takie, których nie zniweczy ani krew baranka, ani cielęcia, ani turkawki. Zmyć je może wyłącznie krew ludzka. Grzechy takie jak morderstwo, cudzołóstwo, kłamstwo, złamanie przy mierza z Bogiem i apostazja. Przy kucnął i zapatrzy ł się w tę przeniewierczą postać za kratami. – Nie możesz mnie powstrzy mać. Nikt nie może. Co ma by ć, to będzie. Jestem jednak gotów okazać ci pewne względy . Ty lko mi powiedz, dla kogo pracujesz, co to za misja, a dostaniesz całą wodę. Znów nabrał pełną chochlę i wy ciągnął ją przed siebie. Mężczy zna leżał płasko na brzuchu, z rozrzucony mi na bok rękami i mokrą twarzą tuż przy podłodze. Powoli przewrócił się na plecy i wpatrzy ł w sufit. Czekali razem z aniołem. – Jestem agentem… w… Departamencie Sprawiedliwości. Jesteśmy na… twoim… tropie. Rząd Stanów Zjednoczony ch. Od 180 lat ciągle przeszkadza. Ale ile wiedzieli jego wrogowie? Mężczy zna przekręcił głowę w jego stronę, zmęczone oczy wpatrzy ły się w niego. – Zabicie mnie nic… ci nie da, poza kolejny mi… kłopotami. – On kłamie – powiedział anioł. – Myśli, że można nas przestraszyć. Tak jak zapowiedział, wsunął chochlę przez kraty . Mężczy zna chwy cił ją i wlał wodę do ust. Przesunął wiadro bliżej, a tamten łapczy wie połknął kolejną porcję pły nu. – Nie wahaj się – mówił anioł. – On popełnił grzech i wie, że pozbawi go owego wyniesienia, którego pragnie. Nie może go osiągnąć bez przelania własnej krwi. Tylko w ten sposób zmyje swój grzech, zostanie zbawiony i wyniesiony przez Boga. Nie ma bowiem kobiety ni mężczyzny, którzy nie powiedzieliby: „Przelej mą krew, abym mógł być zbawiony i wyniesiony przez Boga”. Istotnie, nie ma.
– Znanych jest wiele przykładów, Josepe, gdy słusznie mordowano ludzi po to, aby odpokutowali za swoje grzechy. Widziałem rzesze takich, dla których szansa wyniesienia istnieje tylko wtedy, gdy odbierze się im życie, gdy rozleje się ich krew niczym kadzidło przed Wszechmocnym. A którzy teraz są aniołami Szatana. W przeciwieństwie do tego posłańca, który przekazy wał słowo Boże. – Na tym polega miłość bliźniego jak siebie samego. Jeśli ktoś wymaga pomocy, należy mu pomóc. Jeśli ktoś pragnie zbawienia, a przelanie krwi na ziemi jest konieczne po to, aby zbawienie to osiągnął, należy ją przelać. Jeżeli popełniłeś grzech wymagający zapłaty krwią, nie spocznij, dopóki krwi swojej nie rozlejesz, abyś osiągnął upragnione zbawienie. Oto sposób, w jaki należy okazywać miłość do rodzaju ludzkiego. Salazar odwrócił wzrok od zjawy . – Czy pragniesz zbawienia? – zapy tał więźnia. – A co cię to obchodzi? – Twoje grzechy są wielkie. – Podobnie jak twoje. A jednak jego grzechy należały do innego rodzaju. Kłamstwo w służbie prawdzie nie by ło kłamstwem. Zabójstwo dla zbawienia bliźniego stanowiło akt miłości. By ł temu więźniowi winny spokój wieczny . Sięgnął pod mary narkę i wy jął broń. Oczy mężczy zny się rozszerzy ły . Próbował się cofnąć, ale nie miał gdzie się schować. Zabicie go będzie łatwe. – Jeszcze nie – powiedział anioł. Salazar opuścił broń. – Ciągle jest nam potrzebny. Zjawa zaczęła się unosić, aż zniknęła w suficie; w celi zapanował półmrok, jak przed pojawieniem się światłości. Na ustach Salazara zaigrał łaskawy uśmiech. Oczy rozbły sły nowy m blaskiem, co przy pisy wał wdzięczności niebios za okazane im posłuszeństwo. Sprawdził zegarek i odliczy ł osiem godzin. W stanie Utah jest teraz południe. Trzeba powiadomić starszego Rowana.
Rozdział 3 P OŁUDNIOW A CZĘŚĆ ST ANU UT AH GODZINA 1 2 . 0 2 Senator Thaddeus Rowan wy siadł z land rovera i pozwolił, by słońce napełniło go znany m ciepłem. Całe doty chczasowe ży cie spędził w Utah, a teraz by ł amery kańskim senatoremseniorem z tego stanu, które to stanowisko zajmował od trzy dziestu trzech lat. By ł człowiekiem potężny m i wpły wowy m – na ty le ważny m, że sekretarz spraw wewnętrzny ch przy leciał tu osobiście, żeby mu dziś towarzy szy ć. – Piękne miejsce – powiedział sekretarz. Południowa połowa stanu Utah należała do rządu federalnego, w ty m miejsca takie jak Arches, Capitol Reef i Bry ce Cany on. Tereny tutejszego Parku Narodowego Zion, o powierzchni pięćdziesięciu dziewięciu ty sięcy hektarów, ciągnęły się z północnego zachodu ku północnemu wschodowi, między drogą między stanową numer 15 a autostradą numer 9. Kiedy ś zamieszkiwało tę ziemię plemię Pajutów, ale począwszy od roku 1863, ich miejsce zajęli wierni Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich, przemieszczający się na południe od Wielkiego Jeziora Słonego. To oni nadali tej odludnej okolicy nazwę Zion (Sy jon). Isaac Behunin, mormon, który pierwszy osiedlił się tu wraz ze swoimi sy nami, donosił, że „człowiek może wielbić Boga w ty ch wielkich naturalny ch katedrach równie dobrze, jak w kościołach wzniesiony ch ręką ludzką”. Inne zdanie miał jednak Brigham Young, który odwiedził to miejsce w 1870 roku i nazwał je „Nie-Sy jonem”, co przy lgnęło już do niego na stałe. Rowan przeby ł cztery sta kilometrów na południe od Wielkiego Jeziora Słonego helikopterem i wy lądował na terenie parku w towarzy stwie sekretarza spraw wewnętrzny ch. Czekał już na nich dy rektor rezerwatu. Stanowisko przewodniczącego Komisji Budżetowej Senatu niosło liczne korzy ści. Do nie najlichszy ch należał fakt, że bez jego zgody z pieniędzy federalny ch nie mógł zostać wy dany ani jeden cent. – Wspaniała kraina – zwrócił się do sekretarza. Wcześniej wielokrotnie wędrował po tej czerwonej, skalistej pusty ni, pełnej kanionów tak wąskich, że do ich dna słońce nigdy nie docierało. Miasta zlokalizowane na jej obrzeżach zamieszkiwali członkowie kościoła święty ch, czy li mormoni. Niektórzy , włącznie z nim samy m, nie mieli nic przeciwko określaniu ich ty m właśnie mianem. Pochodziło z połowy XIX wieku, kiedy uprzedzenia i nienawiść zmusiły ich do stopniowej ucieczki na Zachód, aż do odludnej kotliny Wielkiego Jeziora Słonego. Jego przodkowie podróżowali w pierwszy ch wozach, które dotarły w to miejsce 24 lipca 1847 roku. Nie by ło tu wówczas niczego poza zieloną trawą oraz – jeśli wierzy ć legendzie – jedny m, samotny m drzewem. „Wspaniałe odosobnienie”. Tak nazwali tę okolicę mormoni. Gdy ich przy wódca Brigham Young przy jechał złożony gorączką w jedny m z wozów, miał wstać z posłania i ogłosić: „Oto jest to miejsce”. Potem nadciągnęły dziesiątki ty sięcy kolejny ch osadników podążający ch niety powy mi szlakami, wy ty czony mi przez pierwszy ch mormonów, którzy pod drodze sadzili różne rośliny , tak by kolejne kawalkady miały co jeść. Tamtego dnia swój dom odnalazła pierwsza fala osadników
– stu czterdziestu trzech mężczy zn, trzy kobiety , dwoje dzieci, podróżujący w siedemdziesięciu wozach, z jedny m działem, jedną łodzią, dziewięćdziesięcioma trzema końmi, pięćdziesięcioma dwoma mułami, sześćdziesięcioma sześcioma wołami, dziewiętnastoma krowami, siedemnastoma psami i kilkoma kurami. – To już za ty m grzbietem – powiedział dy rektor, wskazując przed siebie. Ze śmigłowca do land rovera przesiadło się ty lko ty ch trzech mężczy zn. Każdy z nich miał na sobie buty do kostek, dżinsy , koszulę z długim rękawem oraz kapelusz. Ciało siedemdziesięciojednolatka wciąż pozostawało krzepkie – nogi gotowe przemierzać ponury obszar, ciągnący się we wszy stkich kierunkach. – Jak daleko jesteśmy ? – zapy tał. – Sześćdziesiąt kilometrów w głąb parku? Dy rektor kiwnął głową. – Raczej pięćdziesiąt. Obowiązuje tu surowy zakaz wstępu. Nie wolno tu ani chodzić, ani rozbijać obozu. Te wąskie kaniony są zby t niebezpieczne. Przewodniczący znał staty sty ki. Rocznie Zion odwiedzało trzy miliony osób, czy niąc go jedną z największy ch atrakcji stanu Utah. Aby móc tu cokolwiek robić, należało otrzy mać zgodę, dlatego wielu ludzi lubiący ch chadzać po nieutarty ch szlakach, my śliwi i anty ekolodzy wzy wali do złagodzenia przepisów. Pry watnie się z nimi zgadzał, ale wolał trzy mać się z dala od tego sporu. Dy rektor parku poprowadził ich do wąwozu o pionowy ch ścianach, porośniętego klonami gruboząbkowany mi. Gorczy ce polne i szty wne krzewy kreozotowe mieszały się z kępami szorstkiej trawy . Wy soko na czy sty m niebie szy bował kondor, to pojawiając się, to znikając z pola widzenia. – Wszy stko wy szło na jaw przez intruzów – powiedział dy rektor parku. – W zeszły m ty godniu troje ludzi nielegalnie znalazło się w tej części rezerwatu. Jeden z nich pośliznął się i złamał nogę, musieliśmy wy słać pomoc medy czną, żeby go stąd zabrała. Wtedy to zauważy liśmy . Dy rektor wskazał na ciemną szczelinę w skalnej ścianie. Rowan wiedział, że piaskowcowe groty są tu czy mś normalny m, że w południowy m Utah są ich ty siące. – Jeszcze w sierpniu – wy jaśnił sekretarz – doszło na ty m terenie do nagłej powodzi. Grunt solidnie namókł przez trzy dni. Uważamy , że wtedy odsłonił się otwór. Przedtem pozostawał zakry ty . Rowan spojrzał na urzędnika. – A pan po co tu przy leciał? – Muszę dopilnować, żeby przewodniczący Senackiej Komisji Budżetowej by ł ze wszech miar usaty sfakcjonowany działaniem Departamentu Spraw Wewnętrzny ch. Wątpliwe, pomy ślał, przecież administracja prezy denta Danny ’ego Danielsa przez ostatnie siedem lat mało interesowała się ty m, co my śli senator ze stanu Utah. Należeli do inny ch partii, jego ugrupowanie kontrolowało Kongres, partia Danielsa miała Biały Dom. Zwy kle tego rodzaju podział wy muszał współpracę i kompromis. Ostatnio jednak przy jacielski duch kooperacji zaniknął. Coraz popularniejszy m terminem stał się impas. Sprawy dodatkowo komplikował fakt, że Daniels zbliżał się do końca swojej drugiej kadencji, a osoba jego następcy wciąż pozostawała niewiadomą. Obie partie stały przed szansą. Lecz wy bory przestały go już interesować. Miał poważniejsze plany .
Podeszli do otworu; dy rektor zdjął plecak, z którego wy ciągnął trzy latarki. – Przy dadzą się. Rowan wziął jedną. – Niech pan prowadzi. Wcisnęli się do przestronnej pieczary , której sklepienie znajdowało się siedem metrów nad ich głowami. Skierował promień latarki na wejście i stwierdził, że kiedy ś musiało by ć szersze i wy ższe. – Wcześniej istniał tu solidny otwór – powiedział dy rektor. – Takie trochę większe drzwi od garażu. Ale celowo go zamaskowano. – Skąd pan wie? Mężczy zna wy konał ruch latarką w kierunku wnętrza jaskini. – Pokażę wam. Ty lko proszę ostrożnie. To miejsce na pewno lubią węże. Rowan domy ślił się tego już wcześniej. Sześćdziesiąt lat wędrowania po bezludny ch terenach Utah nauczy ło go respektu zarówno dla tej ziemi, jak i jej mieszkańców. Kilkanaście metrów w głąb jaskini niewy raźne cienie nabrały kształtów. Naliczy ł trzy wozy . O szerokich kołach. Długie na jakieś trzy metry , szerokie na półtora. I wy sokie. Wiązania oraz cy lindry czne płócienne pokry wy już dawno zniknęły . Podszedł bliżej i zbadał jeden z wozów. Solidne drewno, ale żelazne obramowania kół zżarła korozja. Musiały je ciągnąć zaprzęgi liczące od czterech do sześciu koni, czasem też pewnie muły albo woły . – Pochodzą z dziewiętnastego wieku – powiedział dy rektor parku. – Coś na ich temat wiem. Pusty nne powietrze i zamknięcie w szczelny m pomieszczeniu sprawiły , że są dobrze zakonserwowane. Właściwie nietknięte, co zdarza się rzadko. Rowan zbliży ł się jeszcze i zauważy ł, że łóżka na wozach są puste. – Wjechali tutaj przez otwór w skale – rzekł dy rektor. – Musiał więc by ć znacznie szerszy . – Jest ich więcej – powiedział sekretarz. Rowan powędrował wzrokiem za promieniem światła rozpraszający m ciemności i zauważy ł stos. Szczątki kolejny ch wozów, spiętrzone wy soko. – Zniszczy li je – powiedział dy rektor parku. – Przy puszczam, że porąbali co najmniej dwadzieścia. Dokładnie dwadzieścia dwa. Ale przewodniczący milczał. Podąży ł za dy rektorem krążący m wśród szczątków. Wtedy światło latarek padło na szkielety . Rowan podszedł bliżej, odsunął żwir trzeszczący niczy m suchy śnieg pod butami; naliczy ł trzy szkielety , naty chmiast też zdał sobie sprawę, w jaki sposób ci ludzie zginęli. W czaszkach widniały otwory po kulach. Z ubrań pozostały ty lko strzępy oraz dwa skórzane kapelusze. Dy rektor wy konał ruch latarką. – Ten tutaj ży ł trochę dłużej. Rowan dostrzegł czwartą ofiarę, spoczy wającą pod ścianą jaskini. W jej czaszce nie by ło otworów. Miała zmiażdżone żebra. – Strzał w pierś – rzekł dy rektor. – Ale ży ł jeszcze na ty le długo, żeby napisać to. Światło odsłoniło napis na ścianie, przy pominający petroglify , które Rowan widy wał w jaskiniach w inny ch częściach stanu Utah. Schy lił się i odczy tał zniszczoną inskry pcję.
FJELDSTED HYDE WOODRUFF EGAN NIECH PROROK BĘDZIE POTĘPIONY NIE ZAPOMNIJCIE O NAS Naty chmiast rozpoznał nazwiska. Uzmy słowił sobie, jak by ły ważne. Lecz znał je ty lko on, jeden z dwunastu apostołów Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. – To właśnie słowa o proroku sprawiły , że zwróciliśmy się do pana – powiedział sekretarz. Rowan zebrał się w sobie i wstał. – Słusznie. Ci ludzie by li mormonami. – Tak właśnie sądziliśmy . Na przestrzeni dziejów Bóg zawsze komunikował się ze swoimi dziećmi za pośrednictwem proroków, takich jak Noe, Abraham czy Mojżesz. W roku 1830 Joseph Smith został namaszczony przez niebiosa jako prorok dni ostatnich, aby przy wrócić ludowi pełnię Ewangelii i przy gotować go na ponowne przy jście Chry stusa. Smith założy ł nowy Kościół. Po nim funkcję przewodniczącego wspólnoty piastowało siedemnastu mężczy zn, przy jmując ty tuł proroka. Każdy z owy ch siedemnastu pochodził z grona Dwunastu Apostołów, którzy w kościelnej hierarchii zajmowali miejsce zaraz za przy wódcą. Planem Rowana by ło zostać osiemnasty m prorokiem. A to odkry cie mogło mu w ty m pomóc. Rozejrzał się po jaskini i spróbował sobie wy obrazić, co tu się stało w roku 1857. Wszy stko, co zobaczy ł, pasowało do legendy . Która teraz okazała się rzeczy wistością.
Rozdział 4 KOP ENHAGA, DANIA GODZINA 2 0 . 4 0 Malone pilotował łódź, podczas gdy Luke Daniels, w ubraniu mokry m po kontakcie z wodą, siedział nisko pochy lony , chcąc uniknąć chłodu, który docierał zza szy by . – Jesteś skoczkiem spadochronowy m? – spy tał Malone. – Mam na koncie ponad sto skoków, ale jak dotąd nie lądowałem jeszcze w wodzie. Młodszy mężczy zna wskazał na Kirka, który przy cupnął na rufie, i krzy knął tak głośno, żeby tamten go usły szał mimo ry ku silnika: – Jesteś moim wrzodem na dupie! – Zechcesz mi powiedzieć dlaczego? – zapy tał Malone. – Co Stephanie ci zdradziła? Spry tnie, odpowiedzieć py taniem na py tanie. – Ty lko ty le, że zaginął pewien agent, a ten facet może wiedzieć, gdzie tamten się znajduje. – Zgadza się. A ten tutaj zwiewał jak pies z podkulony m ogonem. – Dlaczego? – Bo to kapuś. Nikt nie lubi kapusiów. – Luke zwrócił się twarzą do Kirka. – Kiedy dobijemy do brzegu, pogadamy . Kirk milczał. Luke podszedł bliżej, wciąż pochy lony z obawy przed wiatrem. Jego kolana uginały się w ry tm koły sania i wstrząsów łodzi. – Powiedz mi, tatuśku, naprawdę jesteś tak dobry , jak mówią? – Nie tak dobry jak kiedy ś, ale równie dobry jak zawsze. – Widzę, że znasz tę piosenkę. Uwielbiam Toby ’ego Keitha. By łem na jego koncercie jakieś pięć lat temu. Nie podejrzewałem cię, że lubisz muzy kę country . – Ja z kolei nie wiem, o co podejrzewać ciebie. – Jestem ty lko skromny m sługą rządu Stanów Zjednoczony ch. – To tak jak ja. – Wiem. Stephanie kazała mi to powiedzieć. – Wiesz co – powiedział Malone – ten twój samolot za chwilę zostałby ostrzelany z broni automaty cznej. Szarżowanie tak nisko nad wodą by ło głupotą. – Widziałem karabin. Ale facet stał na koły szącej się łodzi, a ty wy glądałeś na takiego, co potrzebuje pomocy . – Zawsze posuwasz się do brawury ? Malone zmniejszy ł moc silnika, zbliżali się do portu w Kopenhadze. – Musisz przy znać, że to by ł całkiem fajny lot. Koła miałem mniej więcej dwa metry nad wodą. – Widziałem już lepsze numery . Luke chwy cił się za pierś, udając ból. – Och, tatuśku, zraniłeś mnie w samo serce. Wiem, że kiedy ś by łeś szy chą w mary narce
wojennej. Pilot my śliwców. Podziel się trochę. Czy mkolwiek. Bądź co bądź uratowałem ci skórę. – Doprawdy ? To właśnie zrobiłeś? W poprzednim ży ciu Malone pracował jako jeden z dwunastu agentów Stephanie Nelle w Magellan Billet. By ł prawnikiem, ukończy ł Georgetown, pełnił również funkcje dowódcze w mary narce wojennej. Obecnie liczy ł czterdzieści siedem lat. Wciąż miał włosy , odwagę i by stry umy sł. Jego krzepkie ciało nosiło blizny po kilku ranach odniesiony ch na służbie, co stanowiło jeden z powodów wczesnego przejścia na emery turę cztery lata temu. Prowadził teraz anty kwariat w Kopenhadze, gdzie wszelkie kłopoty powinny trzy mać się od niego z daleka. – Śmiało. Przy znaj się – powiedział Luke. – Miałeś niewielkie szanse wy rwać się ty m facetom. Uratowałem ci ty łek. Malone przerzucił silnik na bieg jałowy ; wolno przepły nęli obok zamku duńskich królów, a następnie znaleźli się przy nabrzeżu w Ny havn. Wcisnęli się w jeden ze spokojny ch kanałów. Cotton przy cumował łódź zaraz za pałacem Christiansborg, nieopodal szeregu kafejek na wolny m powietrzu, gdzie hałaśliwi klienci jedli, pili i palili papierosy . Pięćdziesiąt metrów dalej znajdował się zatłoczony Højbro Plads. Dom. Gdy silnik ucichł, Malone się odwrócił i wy prowadził prawy sierpowy prosto w szczękę Luke’a, który upadł na pokład. Młodzieniec otrząsnął się i zerwał na równe nogi, gotowy do walki. – Po pierwsze – rzekł Malone – nie nazy waj mnie tatuśkiem. Po drugie, nie podoba mi się twoje cwaniactwo, ktoś może przez nie zginąć. Po trzecie, kim by li ci faceci, którzy chcieli nas zabić? I wreszcie – wskazał na Kirka – na kogo on donosi, do cholery ? Ujrzał wy raz oczu młodszego mężczy zny , które mówiły : Chętnie się z tobą zmierzę. Ale by ło w nich coś jeszcze. Opanowanie. Tamten nie odpowiedział na żadne z py tań Malone’a. Bawi się ze mną, pomy ślał. Nie podobało mu się to. – Naprawdę zaginął agent? – Naprawdę, do cholery . A ten facet może wskazać nam do niego drogę. – Daj mi swój telefon. – Skąd wiesz, że go mam? – Jest w twojej ty lnej kieszeni. Widziałem. Gadżet w sty lu Magellan Billet. W stu procentach wodoodporny , nie tak jak za moich czasów. Luke wy ciągnął telefon i odblokował go. – Dzwoń do Stephanie. Tamten wprowadził numer. Malone wziął od niego telefon. – Zabierz Kirka i poczekaj obok tamtej kawiarni. Muszę porozmawiać z nią na osobności. – Nie mam szczególnej ochoty słuchać rozkazów emery ta. – Wy łowiłem cię z wody , uznaj, że spłacasz dług wdzięczności. Idźcie już. Malone czekał, aż uzy ska połączenie, obserwując, jak Luke i Kirk zeskakują z łodzi. Nie by ł idiotą. Zdawał sobie sprawę, że jego by ła szefowa z pewnością poinstruowała tego zarozumialca, jak powinien z nim postępować. Zapewne kazała mu wy wierać nacisk, ale nie przesadny . W przeciwny m bowiem razie taki as jak Luke Daniels mógłby uzy skać nad nim przewagę. Ale to nie by ło takie złe. Już od dawna z nikim się nie bił.
– Ile czasu minęło, zanim dałeś mu w zęby ? – spy tała Stephanie po piąty m sy gnale. – Właściwie odczekałem trochę dłużej, niż powinienem. I zabiłem dwóch zły ch gości. Opowiedział jej, co się wy darzy ło. – Cotton, rozumiem. Ta sprawa nie doty czy ciebie osobiście. Ale naprawdę zaginął agent, a on ma żonę i troje dzieci. Muszę go odnaleźć. Wiedziała, że te słowa podziałają. Malone widział Kirka i Luke’a w odległości pięćdziesięciu metrów. Powinien by ł zaczekać z telefonem, aż tamci wejdą do jego księgarni, chciał jednak jak najszy bciej rozeznać się w sy tuacji; mówił przy ciszony m głosem, zwrócony twarzą do kanału, a plecami do rzędu kawiarni. – Barry Kirk wie, o co chodzi – powiedziała Stephanie. – Trzeba go przesłuchać, a potem chcę, żeby mi tu pomógł. Ty i Luke natomiast poszukacie agenta. – Czy ten studencik, którego przy słałaś, nadaje się do czegoś? – Właściwie on nigdy nie uczęszczał na uniwersy tet. Ale gdy by tak by ło, zapewniam cię, że nie należałby do żadnego studenckiego bractwa. To nie ten ty p. Malone przy puszczał, że Luke ma może dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat i jest by ły m żołnierzem, ponieważ Stephanie lubiła zatrudniać by ły ch wojskowy ch. Ale jego brak szacunku i rozwagi nijak się miały do jakiejkolwiek formy dy scy pliny . Na pewno nie by ł też prawnikiem. Jednak Malone wiedział, że Stephanie zaczęła odchodzić od tej zasady , jeśli chodzi o jej agentów. – Przy puszczam, że jest krnąbrny – powiedział do telefonu. – Delikatnie mówiąc. Ale jest dobry . Dlatego toleruję jego… zby tnią pewność siebie. Podobnie jak u kogoś innego, kto kiedy ś pracował dla mnie. – Ci faceci tam czekali – rzekł Malone. – Na wodzie. By li gotowi. To znaczy , że albo mieli szczęście, pracusie jedne, albo ktoś wiedział, że do mnie dzwoniłaś. Czy twój zaginiony agent wiedział, dokąd Kirk się udaje? – Nie. Kazaliśmy Kirkowi jechać do Szwecji. Malone wiedział, że Stephanie zadaje sobie teraz to samo py tanie. Skąd tamci wiedzieli, gdzie mają czekać? – Zakładam, że powiesz mi ty lko to, co wolno mi wiedzieć. – Znasz zasady . To nie twoja operacja. Po prostu przy pilnuj mojego człowieka, a potem masz wolne. – Zajmę się ty m. Zakończy ł rozmowę, wy skoczy ł na brzeg i podszedł do Luke’a. – Na tę noc załatwiłeś sobie partnera – rzucił. – Masz poży czy ć jakiś notes i długopis, żeby m mógł zapisać to, czego się nauczę? – Zawsze z ciebie taki mądrala? – A ty zawsze jesteś taki ciepły i przy jacielski? – Ktoś musi pilnować, żeby szczeniaki nie zrobiły sobie krzy wdy . – O mnie nie musisz się martwić, tatuśku. Potrafię o siebie zadbać. – Chy ba ci mówiłem, żeby ś mnie tak nie nazy wał. Luke się wy prostował.
– No. Sły szałem. I pozwoliłem się raz uderzy ć, ze względu na moje rozkazy . Ale na ty m koniec. W jego zielony ch oczach odbijało się wy zwanie. Które najwy raźniej zostało przy jęte. Ale nie teraz. Może później. Cotton wskazał na Kirka. – Posłuchajmy , co ten kapuś ma do powiedzenia.
Rozdział 5 AT LANT A, ST AN GEORGIA GODZINA 1 4 . 4 5 Stephanie Nelle zerknęła na zegarek. Dzień zaczął się dla niej już o szóstej rano – w Danii by ło wtedy południe – a jego koniec wciąż by ł daleko. Z dwunastu agentów dziewięciu znajdowało się obecnie na misjach. Pozostała trójka miała przy sługujące im cy klicznie wolne. W przeciwieństwie do tego, co pisano w powieściach szpiegowskich i pokazy wano w filmach akcji, agenci nie pracowali dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w ty godniu. Większość miała małżonków i dzieci, jakieś ży cie poza pracą. Tak by ło dobrze. Zajęcie to jest wy starczająco stresujące, lepiej się obejść bez maniakalnej obsesji. Organizację Magellan Billet Stephanie założy ła szesnaście lat temu. To by ło jej dziecko, które przeprowadziła przez cały trudny okres dojrzewania. Tak powstał w pełni sprawny zespół wy wiadowczy , autor ostatnich amery kańskich sukcesów na ty m polu. Lecz teraz ty lko jedna my śl zajmowała jej umy sł. Agent zaginiony w Danii. Zerknęła na zegar w rogu biurka i zdała sobie sprawę, że przegapiła zarówno śniadanie, jak i lunch. Burczało jej w żołądku, postanowiła więc przekąsić coś w kafeterii trzy piętra niżej. Wy szła z gabinetu. Wszędzie panowała cisza. Zgodnie z zamierzeniami organizacja Magellan Billet nie zatrudniała licznego personelu. Oprócz dwunastki agentów operacy jny ch by ło tu jeszcze pięcioro pracowników biurowy ch oraz troje pomocników. Stephanie nalegała, żeby firma pozostała niewielka. Mniej oczu i uszu to mniej przecieków. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo Billet, kompromisy nie wchodziły w grę. Żaden z pierwszy ch dwunastu agentów nie znajdował się już na liście płac – Malone by ł ostatnim, który odszedł przed czterema laty . Zatrudniała średnio jedną osobę rocznie, jako zmiennika. Cały czas sprzy jało jej szczęście. Wszy scy rekruci okazy wali się znakomici, problemy z administracją miewała rzadko. Wy szła przez główne drzwi i ruszy ła w kierunku wind. Budy nek znajdował się w cichy m parku na północy Atlanty , gdzie rozlokowały się także inne biura, w ty m działy Departamentu Spraw Wewnętrzny ch oraz Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej. Wskutek nalegań Stephanie Magellan Billet został celowo zamaskowany , a nijaki napis na drzwiach informował, że mieści się tu zespół zadaniowy Departamentu Sprawiedliwości. Wcisnęła guzik i czekała na przy jazd windy . Drzwi się otworzy ły i wy szedł z nich chudy mężczy zna o pociągłej twarzy , ostry ch ry sach i bujny ch srebrny ch włosach. Edwin Davis. Podobnie jak Stephanie, on także swoją karierę zawodową związał ze służbą cy wilną; zaczął pracę dwie dekady temu w Departamencie Stanu, gdzie trzech sekretarzy wy korzy sty wało go do zaprowadzania porządku w niedomagający m ministerstwie. Zdoby ł doktorat ze stosunków między narodowy ch i odznaczał się zdumiewający m wy czuciem polity czny m. Ludzie mieli
skłonność do lekceważenia tego uprzejmego, jowialnego człowieka, który zajmował jednak stanowisko zastępcy doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Prezy dent Danny Daniels awansował go do rangi szefa personelu Białego Domu. Stephanie naty chmiast zaczęła się zastanawiać, co aż tak ważnego sprawiło, że Davis zdecy dował się przelecieć osiemset kilometrów z Waszy ngtonu, w dodatku bez zapowiedzi. Jej szefem by ł prokurator generalny Stanów Zjednoczony ch, a protokół wy magał, żeby włączać go w kanał komunikacji między nią a Biały m Domem. Coś takiego jak dotąd się nie wy darzy ło. O co mu chodzi? Sprawa służbowa czy przy jacielska wizy ta? Davis by ł jej bliskim przy jacielem. Wiele razem przeszli. – Wy bierasz się dokądś? – zapy tał. – Do kafeterii. – Pójdziemy razem. – Będę tego żałować? – Niewy kluczone. Ale nie może by ć inaczej. – Pamiętasz, że gdy ostatnio staliśmy tu oboje, dokładnie w ty m samy m miejscu, i prowadziliśmy podobną rozmowę, nieomal nas zabito. – Ale wy graliśmy tę walkę. Uśmiechnęła się. – Tamtą tak. Zjechali do kafeterii i znaleźli wolny stolik. Stephanie jadła paluszki marchewkowe i sączy ła sok żurawinowy , natomiast Davis pił wodę z butelki. Apety t ją opuścił. – Jak tam prezy dent? – spy tała. Nie rozmawiała z Danielsem od trzech miesięcy . – Nie może się doczekać emery tury . Druga kadencja Danielsa dobiegała końca. Jego kariera polity czna by ła skończona. Przeby ł długą drogę od radnego z małego miasteczka gdzieś w stanie Tennessee do prezy denta Stanów Zjednoczony ch dwóch kadencji. Po drodze, niestety , stracił żonę i córkę. – Chciałby , żeby ś się odezwała – rzekł Davis. I ona miała ochotę zadzwonić do niego albo wpaść z odwiedzinami. Ale może lepiej by ło to sobie darować. Przy najmniej nim jego kadencja wreszcie upły nie. – Odezwę się. We właściwy m czasie. Oboje z Danielsem odkry li łączące ich uczucie, która to więź zrodziła się zapewne z wielu bitew, jakie wspólnie stoczy li. Żadne z nich nie by ło niczego pewne. On przecież nadal by ł prezy dentem Stanów Zjednoczony ch. Jej szefem. Lepiej więc, że zachowy wali pewien dy stans. – Nie przy jechałeś tutaj ty lko po to, żeby przekazać mi tę wiadomość. Przejdź do rzeczy , Edwinie. Cień rozbawienia przemknął po twarzy przy jaciela. Wiedziała, że wkrótce osiągnie on wiek emery talny , ale dzięki swojemu wy glądowi mógł udawać znacznie młodszego. – Podobno zwróciłaś na siebie uwagę kogoś z Kapitolu. Owszem. W miniony m ty godniu od Senackiej Komisji Budżetowej nadeszło sześć pisemny ch próśb o udostępnienie tajny ch dany ch. Nie by ło w ty m nic niezwy kłego. Kongres ruty nowo
potrzebował informacji wy wiadowczy ch. Lecz jeśli jakiś departament lub agencja nie by ły skłonne do współpracy , po „prośbach” nadchodziły monity , który ch nie można już by ło zignorować bez obawy uwikłania się w spór sądowy . Publiczne awantury o utajnione informacje należały do rzadkości. Trzeba by ło zadowolić Kongres. Bądź co bądź to oni trzy mali kasę. Zwy kle więc wszelkie konflikty kończy ły się po cichu i polubownie. Niestety , wspomniane sześć pism nie pozostawiało miejsca na negocjacje. – Oni chcą potrząsnąć moją agencją – powiedziała Stephanie. – I to mocno. Kwestie finansowe, raporty operacy jne, analiza wewnętrzna i tak dalej. To bez precedensu, Edwin. Niemal wszy stkie te dane są tajne. Przekazałam je prokuratorowi generalnemu. – Który przekazał je mnie. Przy jechałem ci powiedzieć, że te pisma mają związek z prośbą, z jaką zwróciłem się do ciebie w sprawie Josepe Salazara. Pół roku wcześniej telefon od Davisa sprawił, że organizacja Billet wszczęła dochodzenie przeciwko Salazarowi. Biały Dom chciał mieć kompletne dossier, w ty m informacje o wszelkich powiązaniach finansowy ch, biznesowy ch i polity czny ch. Wszy stko od początku do końca. Salazar miał paszporty duński i hiszpański, co zawdzięczał swoim rodzicom, którzy mieszkali w różny ch krajach. Pół roku ży ł w Hiszpanii, drugie pół w Danii. By ł biznesmenem o koneksjach między narodowy ch, który przekazał codzienne zarządzanie swoimi wielomiliardowy mi przedsięwzięciami inny m, tak by móc poświęcić się wy łącznie obowiązkom starszego w Kościele mormonów. Uważano go powszechnie za człowieka pobożnego, nie miał przeszłości kry minalnej, prowadził przy kładne ży cie. Fakt, że zwrócił na siebie uwagę Białego Domu, zrodził miriady py tań. Lecz jako lojalny pracownik państwowy Stephanie nie zadała żadnego z nich na głos. Co by ło błędem. Zdała sobie z niego sprawę zaledwie trzy dni temu, gdy jej człowiek wy słany do Europy w celu skompletowania dossier Salazara zniknął. A jeszcze dobitniej – tuż po rozmowie z Malone’em. – Mój agent pracujący nad Salazarem zaginął – powiedziała. – W tej chwili mam na tamty m terenie swoich ludzi, którzy próbują go wy tropić. W co ty mnie wpakowałeś, Edwinie? – Nie miałem pojęcia. A co się stało? – Sy tuacja eskalowała. Jeden ze współpracowników Salazara, niejaki Barry Kirk, skontaktował się z moim człowiekiem. Ma ważne informacje, a nawet twierdzi, że jego szef prawdopodobnie kogoś zabił. Nie mogliśmy tego zignorować. Kirk jest teraz w naszy ch rękach, ale dwóch ludzi Salazara przy płaciło to ży ciem. Cotton ich zastrzelił. – Jak ci się udało go w to zaangażować? Davis i Malone także wcześniej współpracowali. – Znajdował się w pobliżu, a poza ty m on też nie lubi, gdy giną nasi. – Istnieje powiązanie między Josepem Salazarem a senatorem Thaddeusem Rowanem. – I mówisz mi to dopiero teraz? Rowan by ł przewodniczący m Senackiej Komisji Budżetowej. Wszy stkie sześć listów z prośbą o informacje nosiło jego podpis. – Nie ja nakazałem sobie milczenie. Stephanie wiedziała, co to znaczy . Ty lko jedna osoba mogła wy dawać polecenia szefowi personelu Białego Domu. – Prezy dent powinien zrozumieć, że nie może zatajać przede mną informacji, a jednocześnie
oczekiwać wy konania zadań – oświadczy ła. – To jest już cy rk. Jeden z naszy ch by ć może nie ży je. Davis skinął głową. – Zdaję sobie sprawę. Ale by ło w ty m wszy stkim coś jeszcze. Stephanie miała na miejscu dwóch ludzi – Luke’a oraz zaginionego agenta. Dołączy ł też Malone, przy najmniej na jedną noc, czy li łącznie by ło ich trzech. A właściwie czterech. O czwarty m nie wspomniała Malone’owi słowem.
Rozdział 6 KALUNDBORG, DANIA GODZINA 2 0 . 5 0 Po wejściu do restauracji Salazar uśmiechnął się na widok osoby , która miała mu towarzy szy ć przy kolacji. Spóźnił się, ale wcześniej zadzwonił i poprosił, by przekazano jego przeprosiny wraz z kieliszkiem dowolnego pły nu, na który jego gość miałby ochotę. – Bardzo przepraszam – powiedział do Cassiopei Vitt. – Zatrzy mały mnie ważne sprawy . By li przy jaciółmi z dzieciństwa, on dwa lata starszy od niej. Ich rodzice znali się całe ży cie. Mając dwadzieścia kilka lat, stali się sobie bliscy i spoty kali się przez pięć lat, zanim Cassiopeia najwy raźniej zdała sobie sprawę, że ich związek wy chodzi na korzy ść bardziej ich rodzicom niż im samy m. Albo przy najmniej tak mu wtedy powiedziała. On jednak wiedział swoje. To, co ich od siebie oddaliło, miało głębsze przy czy ny . Salazar urodził się jako członek Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. Ona również. Dla niego fakt ten by ł wszy stkim, dla niej zaś nie znaczy ł zby t wiele. Od czasów, gdy by li razem, minęło już jedenaście lat. Pozostawali ze sobą w kontakcie, widując się przy okazji spotkań związany ch z pełniony mi funkcjami. On wiedział, że przeprowadziła się do Francji i rozpoczęła tam budowę zamku, z wy korzy staniem wy łącznie trzy nastowieczny ch materiałów i technologii; zamek powstawał wolno, kamień po kamieniu. Widział jego zdjęcia, a także fotografie miejscowego château. Obie budowle by ły niezwy kłe i malownicze. Podobnie jak kobieta naprzeciwko. – Wszy stko w porządku – odparła. – Podziwiałam widok. Kalundborg powstał jako osada wikingów na zachodnim wy brzeżu Zelandii i należał do najstarszy ch miast w Danii. Przy brukowany m placu wznosił się unikatowy kościół pw. Mary i Panny , dwunastowieczne arcy dzieło składające się z pięciu ośmiokątny ch wież. Kawiarnia usy tuowana by ła po jednej stronie placu, a przy oświetlony ch blaskiem świec stolikach siedziały tłumy gości spoży wający ch kolację. Salazar i Cassiopeia poprosili o miejsce przy oknie od frontu, skąd widać by ło ceglany kościół, w nocy iluminowany . – Cały dzień nie mogłem się doczekać tej kolacji – powiedział. – Bardzo mi się tu podoba. Cieszę się, że w końcu udało ci się przy jechać z wizy tą. Jego matka by ła introwerty czną Dunką, całkowicie oddaną mężowi i sześciorgu dzieciom, z który ch on by ł najmłodszy m. Kiedy pod koniec XIX wieku pojawili się w Danii misjonarze Kościoła, ich rodzina należała do pierwszy ch, które przy jęły przesłanie Święty ch w Dniach Ostatnich. Dziadek ze strony matki pomagał organizować pierwszy zbór w Skandy nawii, po który m przy szły kolejne. Zbory łączy ły się w kongregacje. Podobnie działo się w Hiszpanii, gdzie wcześniej mieszkał jego ojciec. Ostatecznie obaj dziadkowie stanęli na czele dwóch duży ch kongregacji. Salazar odziedziczy ł po matce nieruchomość w duńskim Kalundborgu i przeby wał tam co roku od maja do października, uciekając przed upalny m latem Hiszpanii.
Zjawił się kelner. Salazar zamówił szklankę wody mineralnej. Cassiopeia poprosiła o drugą. Podano im menu, oboje zaczęli je przeglądać. – Nadal zamierzasz jutro wy jechać? – spy tała. – Niestety tak. Pewny ch spraw muszę dopilnować osobiście. – Nie cierpię czegoś takiego. Właśnie zaczy naliśmy znów się poznawać. – A ty by łaś taka niezdecy dowana, na co zresztą pozwalałem. Ale już czas, żeby ś powiedziała, dlaczego wróciłaś. Dlaczego tu przy jechałaś? Po raz pierwszy nawiązała z nim kontakt jakieś pięć miesięcy temu, telefonicznie. Potem przy szły kolejne telefony oraz e-maile. Ostatnia rozmowa w miniony m ty godniu doprowadziła do zaproszenia do restauracji. Które ona przy jęła. – Uznałam, że by ć może pomy liłam się w paru sprawach. Jej słowa go zaintry gowały . Odsunął od siebie menu. – Im jestem starsza – ciągnęła – ty m bardziej zdaję sobie sprawę, że przekonania moich rodziców chy ba nie by ły takie złe. Salazar wiedział, że Cassiopeię, podobnie jak jego, od wczesnego dzieciństwa zapoznawano z Księgą Mormona, uczono ją Nauki i Przy mierza oraz zachęcano do czy tania Perły Wielkiej Wartości. Miała dzięki temu poznać wszy stkie objawienia proroków, którzy kierowali Kościołem, a także w pełni zrozumieć jego historię. Wiedzę tę musiał zdoby ć każdy mormon. Lecz Salazar wiedział też, że ona wolała się zbuntować. Odrzucić to dziedzictwo. Na szczęście żadne z jej rodziców nie doży ło tej chwili. – Długo czekałem, by usły szeć od ciebie te słowa – powiedział Salazar. – Twoja niechęć do Kościoła stanowiła powód naszego zerwania. – Pamiętam. Ale popatrz na siebie. Kiedy ś szy kowałeś się do poprowadzenia zboru. A teraz jesteś członkiem Rady Siedemdziesięciu, już ty lko jeden szczebel od Dwunastu Apostołów. Jesteś chy ba pierwszy m człowiekiem z Hiszpanii, który dostąpi tak wielkiego zaszczy tu. Sły szał w jej głosie dumę. Pierwsza Prezy dencja by ła najwy ższy m ciałem przy wódczy m Kościoła, składający m się z proroka i dwóch starannie dobrany ch doradców. Poniżej znajdowało się Dwunastu Apostołów, wy bierany ch doży wotnio i pomagający ch prowadzić kościelną polity kę. Następnie szły różne gremia Siedemdziesięciu, do który ch należeli wy łącznie szanowani starsi, a ich rolą by ło wspomaganie spraw organizacy jny ch i administracy jny ch. By li obdarzeni władzą apostolską jako szczególni świadkowie Chry stusa. Wielu apostołów wy wodziło się z Siedemdziesięciu, a każdy prorok musiał by ć wy łoniony z grona apostołów. – Chcę odzy skać to, co utraciłam – powiedziała Cassiopeia. Kelner wrócił, niosąc wodę. Salazar wy ciągnął rękę i delikatnie ujął jej dłoń. Gest ten najwy raźniej jej nie zaskoczy ł. – Bardzo chętnie pomogę ci odzy skać wiarę. Przy prowadzić cię z powrotem to dla mnie zaszczy t. – Dlatego właśnie się z tobą skontaktowałam. Uśmiechnął się, wciąż trzy mając rękę na jej dłoni. Prawowierni mormoni nie uznają seksu przedmałżeńskiego, dlatego ich związek nigdy nie miał aspektu miłości fizy cznej.
Lecz mimo to by ł prawdziwy . Tak bardzo, że przetrwał w nim jedenaście lat. – Jestem głodny – powiedział, nie spuszczając z niej oczu. – Zjedzmy kolację. A potem chciałby m ci coś pokazać. Z ty łu domu. Uśmiechnęła się. – To cudownie.
Rozdział 7 AT LANT A, ST AN GEORGIA Stephanie by ła z wy kształcenia prawnikiem. Karierę zaczęła w Departamencie Stanu zaraz po studiach, a następnie przeszła do Departamentu Sprawiedliwości i pięła się pracowicie aż do stanowiska zastępcy prokuratora generalnego. W końcu mogła nawet zgarnąć najwy ższe stanowisko z rąk któregoś z prezy dentów, ale organizacja Billet zmieniła wszy stko. Jej pomy sł polegał na stworzeniu specjalnej jednostki dochodzeniowej, której agenci będą mieli zarówno wy kształcenie prawnicze, jak i wy szkolenie szpiegowskie, niezależnej od FBI, CIA i wojska, odpowiedzialnej bezpośrednio przed władzą wy konawczą. Niezależność. Innowacy jność. Dy skrecja. Oto by ły jej ideały . I pomy sł zadziałał. Sprawy polity ki nie by ły jej jednak obojętne. Służy ła prezy dentom i prokuratorom generalny m z obu partii. Wy brany dwukrotnie na mocy współpracy między party jnej Danny Daniels przez ostatnie siedem i pół roku by ł wplątany w ostry polity czny konflikt. Doszło do kompromitujący ch incy dentów, w który ch brali udział wiceprezy dent, jeden prokurator generalny oraz by ły zastępca doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Przeprowadzono nawet zamach. We wszy stkie te wy darzenia zaangażowana by ła Stephanie i jej organizacja. I oto znów jej potrzebowano. Kroiło się coś naprawdę nadzwy czajnego. – Ciągle się zastanawiam, co będziesz robić, kiedy twój czas tutaj się skończy – powiedział Davis. Nadal siedzieli w kafeterii, opustoszałej po południu. – Mam zamiar pracować bez końca. – Ty i ja mogliby śmy pisy wać książki pełne sekretów. Albo pójść z nimi do telewizji. CNN, CNBC albo Fox. Zostać ich stały mi ekspertami, try skający mi prawdziwą sensacją. Wy kazy waliby śmy , jak głupia jest nowa administracja rządowa. O wiele łatwiej jest by ć mądry m po szkodzie niż przed szkodą. Zastanawiała się nad fatalizmem Davisa, który prawdopodobnie wiązał się ze smutkiem towarzy szący m końcowi kariery zawodowej. Stephanie widy wała coś takiego już wcześniej. W czasie pierwszej kadencji Danielsa bardzo mocno naciskano, żeby usunąć ją ze stanowiska, ale wy siłki te poniosły fiasko. By ć może dlatego, że nikt nie chciał tej pracy . Cóż to za splendor zaszy ć się w cichy m biurze gdzieś w Georgii, z dala od reflektorów Waszy ngtonu. Kariery robiło się na znacznie solidniejszy ch podstawach. Ty lko jedno nie pozostawiało żadny ch wątpliwości – Edwin Davis by ł absolutnie lojalny wobec swojego szefa. Podobnie jak ona. I jeszcze coś. Zazwy czaj ani w Departamencie Sprawiedliwości, ani w Kongresie czy w Biały m Domu niespecjalnie poświęcano uwagę organizacji Billet. Teraz jednak nagle swój baczny wzrok zwrócił na nią pewien starszy senator ze stanu Utah. – Czego Rowan chce ode mnie? – Chodzi mu o coś, co doty chczas wszy scy uważaliśmy za mit. Ton głosu Davisa sy gnalizował kłopoty .
– Muszę opowiedzieć ci pewną historię. 1 stycznia 1863 roku Abraham Lincoln proklamował zniesienie niewolnictwa. Historia odnotowała to jako dziejowe wydarzenie. Ale prawda była zupełnie inna. Proklamacja ta nie miała mocy ustawy. Kongres nigdy jej nie uchwalił, nie przyjął jej żaden ze stanów. Lincoln ogłosił abolicję, powołując się na swoją rzekomą władzę głównodowodzącego armią. Jednakże nikt nie został uwolniony. Deklaracja stosowała się tylko do niewolników z dziesięciu stanów, aktualnie zbuntowanych. Nie wyjmowała niewolnictwa spod prawa, nie zawierała przepisów pozwalających przyznać obywatelstwo tym, którym udało się zbiec. W tych częściach Południa, które wciąż trzymały się przy Federacji, na przykład sporej części stanów Tennessee oraz Wirginia, czyli tam, gdzie czarni mogli de facto uzyskać wolność i obywatelstwo, proklamacja nie miała żadnego zastosowania. Podobnie było w Marylandzie i Kentucky, a także na niektórych obszarach Luizjany. Krótko mówiąc, proklamacja znosząca niewolnictwo stanowiła jedynie polityczny trik. Pozwalała wyzwalać czarnych tylko tam, gdzie Lincoln nie miał żadnej władzy. William Seward, sekretarz stanu u Lincolna, wyraził to najlepiej. „Okazujemy nasze współczucie niewolnikom, uwalniając ich tam, gdzie nie sięga nasza władza, natomiast tam, gdzie możemy to uczynić, wciąż zakuwamy ich w kajdany”. Lincoln publicznie nazwał swoją proklamację „środkiem prowadzenia wojny”, ale prywatnie przyznawał, że jest ona bezużyteczna. Przecież sama konstytucja sankcjonowała niewolnictwo. W artykule I, sekcji 2, jednoznacznie napisano, iż niewolnika należy uważać za trzy piąte osoby w kwestiach reprezentowania w zgromadzeniach ustawodawczych i sprawach podatkowych. Artykuł IV, sekcja 2, wymagał, aby zbiegłych niewolników z wolnych stanów oddawać ich panom. Wielu delegatów do Zgromadzenia Konstytucyjnego posiadało niewolników – nic zatem dziwnego, że w konstytucji nie pojawiło się ani jedno słowo, które mogłoby narazić ich interesy na szwank. W owym okresie Południe wygrywało wojnę secesyjną. Dlatego jedynym praktycznym skutkiem proklamacji mogło być zainspirowanie powstania niewolników – rebelii od wewnątrz, która zaszkodziłaby wrogowi. Bez wątpienia bano się tam buntu, ponieważ najsilniejsi Południowcy znajdowali się w wojsku, a ich farm i plantacji doglądały osoby starsze lub żony. Nie doszło jednak do żadnego powstania. Skutki proklamacji przejawiły się głównie na Północy. I nie były zbyt korzystne. Chwyt ten zaszokował większość mieszkańców Północy. Niewielu widziało związek między wojną a abolicją. Biali na ogół pogardzali Afrykanami, ich Czarne Kodeksy nie oferowały niczego, jeśli chodzi o równe prawa dla tych, którzy uzyskali wolność i już tam mieszkali. Dyskryminacja była głęboko zinstytucjonalizowana. Gazety na Północy stanowczo przeciwstawiały się zniesieniu niewolnictwa. Po ogłoszeniu przez Lincolna proklamacji radykalnie nasiliły się akty przemocy wobec czarnych zamieszkałych na Północy. Podobnie jak dezercje. Niemal dwieście tysięcy osób uciekło z armii Unii. Kolejne dwanaście tysięcy uniknęło poboru. Dziewięćdziesiąt tysięcy mężczyzn ratowało się ucieczką do Kanady. Zaciąg do wojska spadł raptownie. Obligacje wojenne się nie sprzedawały. Jeśli chodzi o Północ, ta wojna nie miała nic wspólnego z niewolnictwem.
– O czy m ty mówisz? – spy tała Stephanie. – Abraham Lincoln nie by ł żadny m wy zwolicielem – rzekł Davis. – Przed rokiem ty siąc osiemset pięćdziesiąty m czwarty m prawie w ogóle nie wspominał o niewolnikach. Właściwie sprzeciwiał się publicznie równości społecznej i polity cznej ras. Popierał Ustawę o zbiegły ch niewolnikach, która umożliwiała właścicielom ubieganie się o zwrot ich własności w każdy m z wolny ch stanów. Ani razu jako prawnik nie podjął się obrony zbiegłego niewolnika. Bronił jednak właściciela niewolników. Podobała mu się kolonizacja, wy sy łanie uwolniony ch czarny ch do Afry ki, na Haiti, do Gujany Bry ty jskiej, do holenderskich Indii Zachodnich. Dokądkolwiek, by le nie pozostawali w Stanach Zjednoczony ch. Jego administracja dokładała wszelkich starań, aby opracować dający się wy konać plan powojenny ch deportacji. Ale już wtedy w Amery ce mieszkało ponad cztery miliony niewolników. Ich odesłanie by ło finansową i logisty czną niemożliwością. Stephanie wiedziała trochę o Lincolnie. Już dawno stał się postacią mity czną, przedmiotem opowieści i legend, spopulary zowany ch przez niezliczone książki, filmy i programy telewizy jne. – W swoim przemówieniu inauguracy jny m Lincoln wy raził się bardzo jasno – mówił Davis. – Powiedział mieszkańcom kraju, że nie będzie ingerował w prawo do posiadania niewolników, obowiązujące w południowy ch stanach. I kropka. Koniec pieśni. Przeciwstawiał się ty lko rozprzestrzenianiu niewolnictwa na nowe tery toria. – Nie miałam pojęcia, że tak wiele wiesz o Lincolnie. – Wcale nie. Ale rzeczy wistość jest, jaka jest. W wojnie secesy jnej wcale nie chodziło o zwalczanie niewolnictwa. Bo niby dlaczego? Sankcjonowała je w prakty ce sama konsty tucja. Sąd Najwy ższy , wy rokiem w sprawie Dreda Scotta z roku ty siąc osiemset pięćdziesiątego siódmego, uznał je za legalne. Nigdy nie przegłosowano żadnej zmiany w konsty tucji, aż do poprawki trzy nastej, wprowadzonej już po zakończeniu wojny . Jak mogliby śmy prowadzić wojnę, by położy ć kres czemuś, na co nasza konsty tucja wy raźnie zezwalała? Dobre py tanie. – Ale Lincoln, niech Bóg go błogosławi – mówił Davis – rzeczy wiście stanął przed trudny mi wy zwaniami. Takimi, przed jakimi nie stawał żaden inny prezy dent. Dosłownie obserwował upadek własnego kraju. Europa ty lko czekała, gotowa rzucić się i obedrzeć nasze zwłoki do czy sta. Lincoln by ł w rozpaczliwej sy tuacji. Co jest właśnie powodem, że w tej chwili rozmawiamy . Czekała. – Secesja. – Czy li gdy jakiś stan opuszcza Unię? Davis kiwnął głową. – O to chodziło w tamtej wojnie. Stany Południa uznały , że mają dość i chcą skorzy stać z prawa do wy jścia z Unii. Lincoln uznał, że nie mogą – Unia ma trwać wiecznie, nie wolno jej rozwiązy wać. W wy niku tego sporu zginęło sześćset ty sięcy ludzi. Stephanie dużo wiedziała na ten temat, ponieważ prawo konsty tucy jne by ło jej pasją. – Sąd Najwy ższy zajął się ty m sporem w roku ty siąc osiemset sześćdziesiąty m dziewiąty m – powiedziała. – Teksas przeciwko White’owi. Uznał, że secesja jest nielegalna. Unia ma pozostać nierozdzielna i trwała. – A co innego mógł uznać? Wojna się skończy ła, wielu zginęło, Południe popadło w ruinę. Kraj próbował się odbudowy wać. I jacy ś czarno odziani przy głupi zgredzi z Północy mieliby
postanowić, że cała sprawa jest sprzeczna z konsty tucją? Nie sądzę. – Nie wiedziałam, że stać cię na taką pogardę przy wy rażaniu opinii. Davis się uśmiechnął. – Sędziowie federalni to wrzód na ty łku. Mianuj kogoś na doży wotnią kadencję, a już masz gotowy problem. Sąd Najwy ższy w ty siąc osiemset sześćdziesiąty m dziewiąty m roku nie miał wy boru, musiał tak orzec. – A my ? – O to właśnie chodzi, Stephanie. A jeśli Lincoln i Sąd Najwy ższy się my lili?
Rozdział 8 Malone otworzy ł kluczem frontowe drzwi swojej księgarni, po czy m wprowadził do środka Luke’a Danielsa i Barry ’ego Kirka. Na Højbro Plads panował spory ruch, ale nie taki jak latem, kiedy słońce zachodziło późno i plac pełen by ł ludzi aż do północy . Wtedy anty kwariat pozostawał czy nny co najmniej do dwudziestej drugiej. O tej porze roku Malone zamy kał już o osiemnastej. Włączy ł światło i zamknął drzwi na klucz. – Fajnie tu – powiedział Luke. – Czuję się, jakby m by ł w Hogwarcie. I ta woń. Tak pachnie chy ba każdy sklep ze stary mi książkami. – To zapach wiedzy . Luke wy celował w niego palec. – Czy to humor anty kwariuszy ? Założę się, że spoty kacie się i wy mieniacie tego rodzaju żarcikami. Prawda? Malone rzucił klucze na kontuar i zwrócił się do Barry ’ego Kirka. – Podobno wiesz, gdzie jest zaginiony agent. Kirk milczał. – W tak sy mpaty czny sposób zapy tam ty lko jeszcze raz. – Słusznie – rzucił Luke. – Mów, co wiesz, i to zaraz. – Waszego agenta ma Salazar. – Kto to jest Salazar? – zapy tał Malone. – On tu pociąga za sznurki – wy jaśnił Luke. – Hiszpan. Obrzy dliwie bogaty . Jego rodzina buduje dźwigi. Takie jak te, które widziałeś na placach budów, przy wy sokich budy nkach. Firmę założy ł jego ojciec po drugiej wojnie światowej. – Pięć lat temu zostałem jedny m z osobisty ch asy stentów señora Salazara. Ale zrozumiałem, że coś jest z nim nie tak. To mormon. – To znaczy , że coś jest z nim nie tak? – spy tał Malone. – Jest starszy m Kościoła, członkiem Rady Siedemdziesięciu, prawdopodobnie obejmie stanowisko apostoła. – To rzeczy wiście na samy m świeczniku – powiedział Luke. – Znam co nieco Kościół Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. – Malone wpatry wał się w Kirka. – Co jest nie tak z Salazarem? – Jest zaangażowany w różne niegodziwe sprawy . Doty chczas przy my kałem na to oko… do niedawna. Wtedy chy ba kogoś zabił. – A niby skąd się o ty m dowiedziałeś? – Nie wiem na pewno. Ale próbował zdoby ć jakiś pamiętnik z dziewiętnastego wieku. Señor Salazar to namiętny kolekcjoner wszy stkiego, co doty czy historii mormonów. Właściciel książki odmówił jej sprzedaży . To stało się… powodem frustracji. Pamiętnik trafił w ręce mojego pracodawcy , a ja się dowiedziałem, że właściciela pamiętnika znaleziono martwego. – A jak to się łączy z Salazarem? – zapy tał Malone. – Trochę dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz? Malone zerknął na Luke’a, spodziewając się kolejny ch wy jaśnień. – Możesz mnie bardziej oświecić?
– Chciałby m. Kazano nam dy skretnie sprawdzić Salazara. Wszy stko, fakty i liczby . Mieliśmy tam czy nnego agenta, który rozpracowy wał sprawę od kilku miesięcy . Tu obecny Kirk skontaktował się z nim. I trzy dni temu nasz agent zniknął. Wy słano mnie, aby m go odnalazł. Dziś po południu miałem drobną sprzeczkę z ludźmi Salazara, po której ukradłem jeden z jego samolotów. – Ma ich więcej? – Ma całą pieprzoną flotę powietrzną. Jak mówiłem, jest obrzy dliwie bogaty . – Wasz agent rozmawiał ze mną – odezwał się Kirk. – Miał zamiar wy wieźć mnie w bezpieczne miejsce. Ale kiedy się dowiedziałem, że señor Salazar go porwał, wpadłem w panikę i uciekłem. Podał mi wcześniej numer kontaktowy , pod który zadzwoniłem. Kazano mi jechać do Szwecji. „Żołnierze” Salazara mnie śledzili. – Twój pracodawca ma własny ch „żołnierzy ”? – zapy tał Malone. – Danitów. Tego się nie spodziewał, chociaż termin nie by ł mu obcy . Podszedł do alejki regałów oznaczonej hasłem „religia” i zaczął szukać pewnej książki. Miał nadzieję, że wciąż gdzieś tam jest. Kupił ją kilka ty godni temu od pewnej ekscentry cznej damy , która przy targała do anty kwariatu kilka kartonów. O, tak – książka leżała na najwy ższej półce. Królestwo Świętych. Wy dana w połowie XX wieku. Termin danici poruszy ł coś w ejdety cznej pamięci Malone’a. Niewiele jej by ło trzeba. Nazwać tę pamięć fotograficzną by łoby zby tnim uproszczeniem, w dodatku niezby t trafny m. Cotton miał niesamowity dar zapamięty wania szczegółów, genety cznie zakodowaną predy spozy cję. Czasem to cholernie przeszkadzało, ale niekiedy okazy wało się pomocne. Malone sprawdził indeks i znalazł w nim odnośnik do kazania wy głoszonego 17 czerwca 1838 roku przez Sidney a Rigdona, jednego z pierwszy ch uczniów Josepha Smitha. Wy jesteście solą ziemi, lecz jeśli sól smak swój utraci, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, tylko na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. My wnieśliśmy w ten świat łagodność, my cierpieliśmy prześladowania bez powodu, cierpliwie; znosimy je nadal bez gniewu, aż po dziś dzień, lecz ich przemoc nie ma końca. Ale od tego dnia i tej godziny nie będziemy już cierpieć. Rigdon kierował swoje słowa do inny ch apostatów, którzy zdradzili, lecz także do niemormonów, którzy nieustannie nieśli członkom Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich śmierć i przemoc. Jeden z nowy ch konwerty tów, Sampson Avard, człowiek opisy wany jako „chy try , zaradny i niezmiernie ambitny ”, wy korzy stał atmosferę panującą wśród mormonów po Solny m Kazaniu. Utworzy ł tajną organizację militarną o nazwie Sy nowie Dana, nawiązując do fragmentu z Księgi Wy jścia: Dan będzie (…) jak wąż na drodze, jak żmija jadowita na ścieżce, kąsająca pęciny konia, z którego jeździec spada na wznak.1Do danitów zaciągali się najmłodsi, najbardziej impulsy wni i najsilniejsi, tworząc elitarny korpus, który działał potajemnie. Nie jako grupa, lecz jako jednostki, które można by ło wezwać, aby wy wrzeć szy bką i bezpośrednią zemstę za każdy akt przemocy wobec święty ch.
Malone podniósł wzrok znad książki. – Danici by li fanaty kami. Rady kałami w ramach wczesnego Kościoła mormońskiego. Ale zniknęli dawno temu. Kirk potrząsnął głową. – Señorowi Salazarowi wy daje się, że ży je w inny m świecie. Obsesy jnie wierzy w Josepha Smitha. Postępuje według dawny ch metod. Malone wiedział o Smisie i jego wizjach anioła Moroniego, który miał jakoby pokazać mu złote pły ty . Smith przetłumaczy ł ich treść, a potem wy korzy stał do powołania nowej religii – najpierw nazy wanej Kościołem Chry stusa, obecnie znanej jako Kościół Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. – Señor Salazar jest inteligentny – powiedział Kirk. – Ma stopnie naukowe zdoby te na Universidad de Barcelona. – A jednak jest wy znawcą człowieka, który twierdził, że znalazł złote pły ty z napisami wy grawerowany mi w obcy m języ ku. Nikt, poza samy m Smithem i kilkorgiem świadków, nie widział ty ch pły t. O ile pamiętam, niektórzy z nich później wy parli się swoich zeznań. Lecz mimo to Smith przetłumaczy ł tekst z pły t, posługując się magiczny m brązowy m kamieniem, który wy ciągał z kapelusza. – Czy nie jest to trochę podobne do wiary w człowieka, który został ukrzy żowany , umarł, a po trzech dniach zmartwy chwstał? Jedno i drugie to kwestia przekonań. – Jesteś mormonem? – zapy tał Malone. – W trzecim pokoleniu. – To dla ciebie ważne? – Od dzieciństwa. – A dla Salazara? – To całe jego ży cie. – A jednak zary zy kowałeś ucieczkę. – Modliłem się i usły szałem, że postąpię słusznie. Osobiście Malone nigdy nie by ł fanem ślepego powierzania swojego ży cia wierze. Ale nie by ło to miejsce ani czas na debatę religijną. – Gdzie jest nasz człowiek? – Wasz agent jest przetrzy my wany pod Kalundborgiem – odpowiedział Kirk. – Na posiadłości señora Salazara. Nie w głównej rezy dencji, ty lko w budy nku przy legający m, bezpośrednio na wschód. W piwnicy jest specjalna cela. – A czy w głównej rezy dencji przechowuje dane? – zapy tał Luke. Kirk skinął głową. – Jego gabinet to sanktuarium. Nikomu nie wolno tam wchodzić bez pozwolenia. Malone stał obok kontuaru, wy glądając przez okno wy stawowe na ciemny plac. Dwanaście lat przepracował jako agent operacy jny w Departamencie Sprawiedliwości, doskonaląc umiejętności, które nigdy go nie zawiodły . Zawsze trzeba by ć świadomy m wszy stkiego, co się dzieje dookoła. Nigdy , nawet obecnie, nie jadał w restauracji, siedząc ty łem do drzwi. Przez okno, trzy dzieści metrów przed sklepem, zauważy ł dwóch mężczy zn. Obaj by li młodzi, nosili ciemne mary narki i czarne spodnie. Od kilku minut tkwili w ty m samy m miejscu, w przeciwieństwie do niemal wszy stkich ludzi, którzy ich otaczali. Malone starał się nie gapić, ale
nie spuszczał ich z oczu. Luke podszedł do kontuaru i stanął ty łem do okna. – Też ich widzisz? Malone napotkał wzrok młodszego mężczy zny . – Trudno nie zauważy ć. Luke uniósł ręce, udając, że jest zdenerwowany , ale jego słowa zupełnie nie odpowiadały gestom. – Powiedz mi, tatuśku, masz tu jakieś ty lne wy jście? Cały czas udawał iry tację, wskazy wał na coś i kiwał głową. – Co się dzieje? – zapy tał Kirk. Dwaj mężczy źni za oknem ruszy li w kierunku sklepu. Wtedy rozległ się dźwięk sy ren. Zbliżający ch się sy ren.
Rozdział 9 Stephanie słuchała wy jaśnień Davisa. – Rewolucja amery kańska nie by ła żadną rewolucją. Wcale nie chodziło w niej o wy zwolenie spod władzy bry ty jskiej. Wśród jej zadeklarowany ch celów nie znalazło się także zajęcie Londy nu i zastąpienie monarchii demokracją. Nie. Rewolucja amery kańska by ła wojną secesy jną. Deklaracja Niepodległości stanowiła o oddzieleniu kolonii. Stany Zjednoczone Amery ki zostały założone przez secesjonistów. Ich celem by ło opuszczenie imperium bry ty jskiego i powołanie własnego rządu. W historii Amery ki doszło do dwóch wojen secesy jny ch. Pierwszej w roku ty siąc siedemset siedemdziesiąty m szósty m, drugiej w ty siąc osiemset sześćdziesiąty m pierwszy m. Pły nące stąd implikacje zafascy nowały Stephanie, ale jeszcze bardziej ciekawiło ją, dokąd to wszy stko zmierza. – Południe chciało oderwać się od Unii, ponieważ nie zgadzało się z ty m, co robił rząd federalny – mówił Davis. – Tary fy celne przy nosiły olbrzy mie dochody . Południe importowało o wiele więcej niż Północ, dlatego płaciło ponad połowę wartości tary f. Ale skoro na Północy mieszkała ponad połowa ludności, tam właśnie szła większość wy datków federalny ch. By ł to problem. Przemy słowcy z Północy zawdzięczali swoje istnienie wy sokim tary fom celny m. Gdy by je wy eliminowano, ich firmy by splajtowały . Opłaty celne próbowano zwalczać już od roku ty siąc osiemset dwudziestego czwartego, przeciwstawiało się im Południe, natomiast Północ nie przestawała się ich domagać. W nowo powstałej konsty tucji Konfederacji jednoznacznie napisano, że tary fy celne są nielegalne. Oznaczało to, że porty na Południu uzy skają teraz zdecy dowaną przewagę nad swoimi odpowiednikami na Północy . – Na co Lincoln nie mógł pozwolić. – A czy mógł? Rząd federalny pozostałby bez pieniędzy . Gra by łaby skończona. Co do zasady , Północ i Południe fundamentalnie nie zgadzały się w kwestii dochodów i sposobu ich wy datkowania. Po dekadach tego sporu Południe uznało, że nie chce już dłużej by ć częścią Stanów Zjednoczony ch. Dlatego południowe stany się oderwały . – Co Josepe Salazar i senator Rowan mają z ty m wspólnego? – Obaj są mormonami. Stephanie czekała, aż Davis powie coś więcej. W chwili ogłaszania proklamacji znoszącej niewolnictwo w styczniu 1863 roku Lincoln był zdjęty paniką. Po wygranej bitwie pod Manassas w lipcu 1861 roku wojska Unii ponosiły porażki jedną po drugiej. Decydujące starcie pod Gettysburgiem miało nastąpić dopiero za sześć miesięcy i odwrócić koleje wojny. Dlatego zimą roku 1863 Lincoln stanął w obliczu kryzysu. Musiał utrzymać zarówno Północ, jak i Daleki Zachód. Gdyby stracił ten ostatni na rzecz Konfederacji, oznaczałoby to pewną klęskę. Utrzymanie Dalekiego Zachodu zależało od układu z mormonami. Zamieszkiwali oni kotlinę Wielkiego Jeziora Słonego od roku 1847. Zanim tam przybyli, obszar ten nazywano Wielką Pustynią Amerykańską, a pobliskie martwe jezioro zniechęcało do
osadnictwa. Jednak mormoni pracowali ciężko szesnaście lat, budując swoje miasto i powołując do życia Terytorium Utah. Pragnęli uzyskać dla siebie status odrębnego państwa, którego im odmówiono; uważano, że są buntownikami i wyznają nieprawomyślną religię, pozwalającą praktykować poligamię, której nie chcieli się wyrzec. Przywódcą mormonów był Brigham Young, człowiek zdeterminowany, a jednocześnie kompetentny. W roku 1857 przeciwstawił się prezydentowi Jamesowi Buchananowi po tym, jak na Zachód wysłano pięć tysięcy żołnierzy federalnych, którzy mieli tam zaprowadzić porządek. Szczęśliwie dla Younga na czele sił inwazyjnych nie stali stratedzy. Rozkazy wydawali politycy, na przykład każąc wojsku maszerować 1600 kilometrów przez dzikie ostępy. Oddziały nie zdążyły dotrzeć do Utah przed zimą i utkwiły w górach, gdzie wielu żołnierzy zmarło. Young mądrze przewidywał, iż bezpośrednie starcie z taką armią byłoby nonsensem, przyjął więc taktykę walki partyzanckiej – puszczał z dymem pociągi z zaopatrzeniem, kradł zwierzęta juczne, prowadził politykę spalonej ziemi. Buchanan został ostatecznie zapędzony w kozi róg i zrobił to, co zrobiłby każdy dobry polityk – ogłosił zwycięstwo, po czym wezwał do zawarcia pokoju. Wysłał w drogę emisariuszy, którzy wieźli pełną amnestię dla Younga i mormonów. Konflikt zakończył się bez jednego wystrzału między stronami, a Young ponownie objął nad sytuacją całkowitą kontrolę. W roku 1862 Terytorium Utah przecięły tory kolejowe i linie telegraficzne biegnące do Pacyfiku. Rzecz jasna, Lincoln nie chciał, by szlaki te zostały przerwane, gdyż odcięłoby go to od Zachodu. Jednak w tym celu musiał dogadać się z Brighamem Youngiem. – Niesamowita jest ta historia – mówił Davis. – W połowie ty siąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku Kongres uchwalił Ustawę Morr illa, skierowaną przeciwko bigamii i poligamii. Mormonom bardzo się to nie spodobało. Dlatego na początku ty siąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku Young wy słał emisariusza, który miał spotkać się z Lincolnem. Wiadomość by ła jasna. Jeśli ze mną zadrzesz, zrobimy z tobą porządek. Czy li nastąpi przerwanie linii kolejowy ch i telegraficzny ch. Oddziały mormonów mogły by nawet przy łączy ć się do wojny po stronie Południa. Lincoln wiedział, że tamci nie żartują. Dlatego też miał wiadomość dla Brighama Younga. Kiedy jako chłopiec mieszkałem na farmie w stanie Illinois, rosło tam mnóstwo drzew, które należało wyciąć. Czasem trafiała się jakaś kłoda upadłego drzewa. Była zbyt twarda, żeby ją porąbać, zbyt mokra, żeby dała się spalić, i zbyt ciężka, by ją ruszyć, dlatego oraliśmy wokół niej. Powiedz swojemu prorokowi, że zostawię go w spokoju, jeśli on zrobi to samo. – Oto co stało się dalej – ciągnął Davis. – Generał Conner, dowodzący oddziałami federalny mi w Utah, otrzy mał rozkaz unikania jakichkolwiek starć z mormonami, do który ch mogłoby dojść na przy kład z powodu poligamii. Kazano mu zostawić mormonów w spokoju. Dopiero w roku ty siąc osiemset osiemdziesiąty m drugim wy dano kolejną ustawę federalną, uznającą poligamię za przestępstwo. Zaczęły się problemy , ty siące osób postawiono przed sądem. Lecz wtedy wojna secesy jna by ła już dawno zakończona i wy grana, a Lincoln i Young nie ży li. – Skąd wiesz o ty m układzie? – Tajne archiwa.
– Z ty siąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku? Davis siedział chwilę w milczeniu. Stephanie widziała, że jest zmartwiony . Człowiek ten sły nął ze swej legendarnej twarzy pokerzy sty , ale ona znała go lepiej. Widy wała go w sy tuacjach, gdy by ł zupełnie bezbronny , on także poznał jej słabości. Między nimi nie istniał nawet cień obłudy . – Mormoni nie ufali Lincolnowi – powiedział Davis. – Nie mieli powodu ufać komukolwiek w Waszy ngtonie. Wcześniej przecież ich ignorowano, zby wano, okłamy wano przez całe dziesięciolecia. Rząd by ł ich największy m wrogiem. Ale wreszcie mieli przewagę, znaleźli się na uprzy wilejowanej pozy cji. Dlatego poszli na ten układ, domagali się jednak gwarancji. Stephanie się zdziwiła. – Cóż takiego Lincoln mógł im dać? – Na ten temat mamy ty lko szczątkowe informacje. Ale wiemy wy starczająco dużo. Najgorsze jednak jest to, że senator Thaddeus Rowan też o ty m wie. Jest apostołem w Kościele mormonów, a oprócz nas mormoni są jedy ny mi wśród ży wy ch, którzy mają o ty m pojęcie. – Dlatego chciałeś przy jrzeć się bliżej Salazarowi? Jego powiązaniom z Rowanem? Davis kiwnął głową. – Dowiedzieliśmy się o pewny ch sprawach, który mi Rowan zajmował się mniej więcej rok temu. Wtedy dotarły do nas informacje o jego związkach z Salazarem. Kiedy wy stąpiliśmy do ciebie z prośbą o jego dossier, zdaliśmy sobie sprawę, że mamy problem… który narasta. Stephanie próbowała przy pomnieć sobie wszy stko, co wie o mormonach. Nie by ła osobą religijną i jeśli się nie my liła, Edwin Davis również. – Rowan jest by stry – rzekł Davis. – Zaplanował tę intry gę ostrożnie i czeka na odpowiedni moment, by zacząć działać. Musimy mieć do tej sprawy naszy ch najlepszy ch ludzi. Konsekwencje mogą by ć katastrofalne. – Wszy scy moi ludzie są dobrzy . – Czy damy radę zatrzy mać Malone’a na dłużej? – Nie wiem. – Zapłać mu. Zrób wszy stko. Musi by ć z nami. – Chy ba nigdy nie widziałam, żeby na czy mś ci tak zależało. Jest aż tak źle? – Przepraszam, że cię zwodziłem. Prosząc o dossier Salazara, powinienem by ł ci powiedzieć wszy stko, co wiem. Zataiłem to w nadziei, że się my limy . – Więc co się zmieniło? – Nie my liliśmy się. Dostałem właśnie wiadomość od sekretarza spraw wewnętrzny ch, który jest z Rowanem w Utah. Znaleźli jakieś ciała i wozy z dziewiętnastego wieku w Parku Narodowy m Zion. To ma związek z mormonami. Rowan naty chmiast poleciał z powrotem do Salt Lake City , ma teraz spotkanie z prorokiem Kościoła. To, o czy m rozmawiają, może zmienić nasz kraj. – A ja mam nadal zaginionego agenta. W tej chwili to moje główne zmartwienie. Davis wstał. – Więc poradź sobie z nim. Ale jutro rano potrzebuję cię w Waszy ngtonie. Musimy się zająć ty m wszy stkim szy bko i ostrożnie. Stephanie skinęła głową. Davis również.
– Thomas Jefferson powiedział kiedy ś, że mała rebelia od czasu do czasu to coś dobrego, jest równie niezbędna w świecie polity ki jak burza w świecie fizy czny m, stanowi lekarstwo dla rządów. Jefferson nie ży ł w naszy m świecie. Nie jestem pewien, czy jego słowa nie straciły na aktualności. – O czy m ty teraz mówisz? Davis zmroził ją wzrokiem. – O końcu Stanów Zjednoczony ch Amery ki.
Rozdział 10 KOP ENHAGA Malone się przy glądał, jak Luke, widząc zbliżający ch się dwóch mężczy zn, zasłania Barry ’ego Kirka. Sam ruszy ł w stronę frontowego okna z ręką na pistolecie. Nie odpowiedział na py tanie Luke’a o ty lne wy jście. – Co się dzieje? – zapy tał Kirk. – Mamy gości. – Gdzie? Kogo? – Na zewnątrz. Malone zobaczy ł, że Kirk bły skawicznie wy gląda przez okno na rozciągający się za nim plac. Dwaj mężczy źni by li już prawie przy księgarni. – Wy glądają znajomo? – spy tał Kirka Luke. – Danici. Od Salazara. Znam ich. To oni znaleźli mnie w Szwecji. Tutaj też. Jesteście do niczego. Przez was mnie zabiją. – Tatuśku, co z ty mi ty lny mi drzwiami. Gdzie one są? – Trzeba iść alejką między regałami, dokładnie na wprost. Ale chy ba zdajesz sobie sprawę, że ponieważ wszędzie tu kręcą się ludzie, ci dwaj będą woleli załatwić rzecz dy skretnie. – Okej, kumam. Dlatego chcą, żeby śmy stąd wy szli. Ilu ich tam czeka, twoim zdaniem? – Wy starczająco wielu, by jeden pistolet na nas dwóch nie rozwiązał problemu. – Zadzwońcie na policję – powiedział Kirk. Luke potrząsnął głową. – Bez sensu, jak sutki u wieprza. Ale wy gląda na to, że ktoś już to zrobił. Te sy reny są coraz głośniejsze. – Nie wiemy , czy jadą tutaj – rzucił Malone. – Ale na pewno nie potrzebujemy , żeby nakry li nas miejscowi. Wy chodzimy od frontu. Miejmy nadzieję, że ci faceci nie urządzą przedstawienia. – Masz jakiś plan na potem? – Każdy dobry agent ma. Malone skry ty kował Luke’a za impulsy wną decy zję ucieczki ty lny mi drzwiami, podziwiał jednak zimną krew, jaką młody człowiek okazy wał pod presją. I sły szał, w jaki sposób Kirk nazwał mężczy zn za oknem. Danici. Jeśli to ugrupowanie w ogóle istniało – a w tej kwestii toczy ła się od lat debata wśród history ków – to przecież powołano je do ży cia dwa wieki temu. Jego powstanie miało by ć reakcją na zupełnie odmienne uwarunkowania, nastąpiło w inny m czasie i miejscu. Stanowiło zrozumiałą odpowiedź na przemoc, z którą mormoni sty kali się nieustannie. Z czy m więc mieli teraz do czy nienia? Malone chwy cił klucze leżące na kontuarze i otworzy ł frontowe drzwi. Hałas czy niony przez ludzi bawiący ch się w ów duński wieczór wzmógł się, podobnie jak dźwięk sy ren. Wy szedł na zewnątrz i zaczekał, aż Luke i Kirk dołączą do niego, po czy m zamknął drzwi na klucz.
Dwaj mężczy źni nie spuszczali ich z oka. Malone skręcił w prawo ku Café Norden, która mieściła się przy wschodnim krańcu Højbro Plads. Wy starczy ło pokonać pięćdziesiąt metrów zatłoczonego chodnika. Między nimi a kawiarnią znajdowała się oświetlona Bociania Fontanna, z której try skała woda. Na jej krawędzi siedzieli ludzie i rozmawiali. Kątem oka Malone dostrzegł, że obaj mężczy źni podążają za nimi. Celowo zwolnił kroku, dając im szansę się dogonić. Jego puls przy spieszy ł, wszy stkie zmy sły znajdowały się w stanie gotowości. Chciał, żeby do konfrontacji doszło tutaj, w miejscu publiczny m. Tamci zmienili takty kę i ostatecznie zaszli ich od przodu, blokując im drogę. Ciążąca pod kurtką broń ty lko do pewnego stopnia dawała Malone’owi poczucie bezpieczeństwa. Za placem, tam gdzie w kanale cumowały łodzie do wy najęcia i kończy ła się ulica, gwałtownie zatrzy mały się cztery policy jne radiowozy . W ich kierunku popędziło dwóch policjantów. Kolejny ch dwóch w stronę łodzi. – Nie jest dobrze, tatuśku – mruknął Luke. Mundurowi wbiegli na Højbro Plads i skręcili w stronę księgarni Malone’a. Zaglądali przez okno wy stawowe, sprawdzali, czy drzwi są zamknięte. Następnie jeden z nich rozbił szy bę, po czy m obaj weszli do środka z bronią w rękach. – Zabiłeś moich ludzi. Malone się odwrócił i spojrzał na dwóch mężczy zn. – Ojej, przepraszam. Mogę ci to jakoś wy nagrodzić? – Uważasz, że to dobry żart? – Nie wiem. Twoi ludzie mnie zaatakowali. Po prostu im oddałem. – Chcemy jego – powiedział mężczy zna, wskazując na Kirka. – Nie można mieć wszy stkiego na ty m świecie. – Dostaniemy go w ten czy inny sposób. Malone minął tamtego, niemal się o niego ocierając, po czy m ruszy li dalej w stronę kawiarni. Nie pomy lił się. Dwaj mężczy źni chcieli uniknąć publiczny ch scen. Niemal wszy scy ludzie dookoła skupili uwagę na policji oraz na ty m, co się działo w księgarni. Na szczęście do przeszukania by ły aż cztery piętra. Na chodniku przed oknami Café Norden ustawiono stoliki; wszy stkie miejsca by ły zajęte, klienci jedli kolację. Malone zwy kle też tu przy chodził, od kiedy przeprowadził się z Georgii. Ale nie dzisiaj. – Ilu jeszcze się czai, twoim zdaniem? – zapy tał Luke. – Trudno powiedzieć. Ale założę się, że są. – Bądź rozsądny , Barry ! – zawołał jeden z mężczy zn. Kirk zatrzy mał się i odwrócił. – On okaże ci szacunek – rzekł młodszy z nich – jeśli postąpisz tak samo. Masz jego słowo. W przeciwny m razie czeka cię pokuta. Na twarzy Kirka pojawił się strach, ale Luke zdołał go odciągnąć. Malone cofnął się o krok. – Powiedzcie Salazarowi, że spotkamy się naprawdę niedługo.
– Pewnie nie będzie mógł się doczekać. – Mężczy zna zamilkł na chwilę. – Ja też. Z wnętrza księgarni wy łoniło się dwóch policjantów. Przeszukanie nie trwało długo. Malone wskazał na jednego z młody ch mężczy zn i krzy knął: – Jeg ringede til dig. Zdet er Malone. Det er ham, du er efter, og han har en pistol. – Ja do was dzwoniłem. To jest Malone, którego szukacie. Ma broń. Efekt by ł naty chmiastowy . Policjanci rzucili się w kierunku wskazanego. Malone wy cofał się do Café Norden. – Co zrobiłeś? – zapy tał Luke. – Troszkę spowolniłem naszy ch opiekunów. Minął schody , które prowadziły do sali na piętrze, i zaczął kluczy ć między zatłoczony mi stolikami, kierując się ku ty lnej części pomieszczenia na parterze. Restauracja jak zwy kle prosperowała. Przez okna zewnętrzne Malone widział ludzi sunący ch tam i z powrotem po brukowany m placu. By ł tu stały m klientem, znał personel i właściciela. Gdy zatem wszedł do kuchni, nikt nie zwrócił nań najmniejszej uwagi. Odszukał drzwi po drugiej stronie i po drewniany ch schodach zszedł do piwnicy . Znajdowały się tu trzy wy jścia. Jedno do windy , która kursowała na wy ższe piętra budy nku, drugie do jakiegoś biura oraz trzecie, wiodące do magazy nu. Malone włączy ł światło w magazy nie; żarówka rozbły sła jaskrawo. Pomieszczenie zapełniał sprzęt do sprzątania, puste skrzy nki po owocach i warzy wach oraz inne rzeczy ty powe dla restauracji. W rogach kłębiły się pajęczy ny , w chłodny m powietrzu unosił się silny zapach środka dezy nfekcy jnego. Po drugiej stronie znajdowały się metalowe drzwi. Ostrożnie utorował sobie drogę między gratami i otworzy ł je. Kolejne pomieszczenie. Malone włączy ł światło. Trzy metry nad jego głową biegła wąska uliczka, równoległa do Café Norden, ty le że na jej ty łach. Piwnice pod budy nkami połączono już dawno, tworząc coś w rodzaju podziemnego pasażu, który ciągnął się przez całą przecznicę. Wspólnie korzy stali z niego właściciele okoliczny ch sklepów. Malone by ł tu już wcześniej kilka razy . – Zakładam – rzekł Luke – że wy jdziemy w takim miejscu, w który m nas nie zobaczą. – Taki jest plan. Minąwszy drugą piwnicę, natknęli się na drewniane schody prowadzące na poziom ulicy . Malone wspiął się po nich, pokonując dwa stopnie naraz, po czy m znalazł się w pusty m lokalu handlowy m, w który m niegdy ś mieścił się elegancki sklep odzieżowy . Ciemne alkowy na pudełka; po mroczny m wnętrzu walały się celofanowe worki na śmieci, lady , manekiny i puste metalowe wieszaki. Przez nieosłonięte okna zobaczy ł oświetlone drzewa na Nikolaj Plads, jedną przecznicę za Café Norden. – Wy chodzimy i skręcamy w prawo – powiedział. – Wszy stko powinno by ć dobrze. Kilka ulic stąd mam zaparkowany samochód. – Nie wy daje mi się. Malone się odwrócił. Barry Kirk stał za Lukiem Danielsem, z pistoletem przy stawiony m do prawej skroni młodszego agenta. – Nie mamy czasu – rzekł Malone.
Rozdział 11 SALT LAKE CIT Y , ST AN Utah Z południowej części stanu Rowan od razu wrócił ty m samy m rządowy m śmigłowcem, który m wcześniej przy leciał do Parku Narodowego Zion. By ł przy zwy czajony do przy wilejów. Miał do nich prawo jako człowiek wpły wowy , którego pozy cja liczy ła się w cały m kraju. By ł jednak ostrożny , nigdy jej nie naduży wał. Zby t wielu polity ków wy padło z łask, czego by ł świadkiem. Doskonały przy kład stanowił drugi senator ze stanu Utah. Nie by ł członkiem Kościoła Święty ch, lecz poganinem, który nie dbał specjalnie o swój urząd, a jeszcze mniej o ludzi, którzy go wy brali. Obecnie toczy ło się przeciwko niemu śledztwo prowadzone przez senacką komisję ety ki; powiadano w kuluarach, że może mu zostać postawiony zarzut o rażące wy kroczenia. Na szczęście trwał właśnie rok wy borczy , opozy cja miała silny ch kandy datów, dlatego elektorat powinien go wy bawić z przy krego położenia. Wedle powszechnego, acz błędnego mniemania stan Utah zamieszkują niemal wy łącznie mormoni. Nie jest to prawda. Według ostatniego spisu członkowie Kościoła Święty ch stanowili ty lko 62,1 procent całości populacji, odsetek ten zresztą z roku na rok spada. Rowan wszedł do polity ki czterdzieści lat temu jako burmistrz miasta Provo, potem krótko pełnił funkcję deputowanego stanowego, by w końcu przenieść się do Waszy ngtonu jako senator. Na jego nazwisko i pracę nigdy nie padł choćby cień jakiegoś skandalu. Od pięćdziesięciu jeden lat by ł żonaty z tą samą kobietą. Wy chowali sześcioro dzieci – dwoje prawników, lekarza oraz troje nauczy cieli – które pozawierały małżeństwa i miały już własne potomstwo. Wszy stkie zostały wy chowane w duchu religijny m i zachowały wiarę, mieszkając w różny ch częściach kraju i będąc akty wne w swoich wspólnotach. Rowan często odwiedzał dzieci, by ł w bliskich relacjach z osiemnaściorgiem wnuków. Sam ży ł Słowem Mądrości. Nie spoży wał alkoholu, nie palił, nie pił kawy ani herbaty . Pierwszy prorok Joseph Smith zakazał ty ch uży wek w 1833 roku. Kilka lat temu wy dano czwarte zalecenie, aby ograniczy ć spoży cie mięsa na rzecz owoców, warzy w i zbóż. Rowan znał badania przeprowadzone na zlecenie Kościoła, doty czące ty ch wierny ch, którzy powstrzy my wali się od wszy stkich czterech substancji – ich rezultaty nie by ły zaskakujące. Zapadalność na raka płuc utrzy my wała się na niskim poziomie, a choroby serca na jeszcze niższy m. Ogólnie rzecz biorąc, stan zdrowia pobożny ch członków Kościoła Święty ch by ł znacząco lepszy niż średnia populacy jna. Słowa kościelnej pieśni, którą Rowan wielokrotnie sły szał, okazały się prawdziwe. Aby dzieci długo żyły Piękne oraz zdrowe były, Niech znielubią kawę, tytoń, Alkoholu też nie piją, Mięska mało spożywając, Dobre i mądre się stają. Zadzwonił ze śmigłowca i umówił się na pry watne spotkanie. Dwadzieścia trzy lata temu
powołano go do służby w Radzie Dwunastu Apostołów. Początkowo ludzie ci by li podróżujący mi doradcami, zakładali nowe misje, z czasem jednak stali się główny m ciałem kierowniczy m Kościoła. Mianowano ich doży wotnio. Wierni oczekiwali, że na wy pełnianie obowiązków poświęcą całą swoją energię, ale zdarzały się wy jątki. Jak w jego przy padku. Fakt zasiadania jednego ze starszy ch Kościoła w senacie Stanów Zjednoczony ch wiązał się z przy wilejami. Istniał już precedens. Pierwszy obie te funkcje, w sposób wy różniający się, pełnił Reed Smoot. Aby stało się to możliwe, stoczono czteroletnią walkę. Przeciwnicy argumentowali, że „mormonizm” dy skwalifikuje Smoota jako kandy data do urzędu. Komisja kwalifikacy jna Kongresu ostatecznie zarekomendowała jego zablokowanie, lecz w roku 1907 senat odrzucił tę rekomendację, umożliwiając Smootowi objęcie funkcji, którą pełnił do 1933 roku. Kariera Rowana nie toczy ła się aż tak opornie. Czasy się zmieniły . Dzisiaj nikt nie ośmieliłby się kwestionować prawa danej osoby do pełnienia służby państwowej z powodu wy znawanej przez nią religii. Sama tego rodzaju sugestia by łaby czy mś obraźliwy m. Jeden z mormonów został nawet kandy datem republikanów na urząd prezy denta kraju. Ale nie znaczy ło to wcale, że wszelkie uprzedzenia zniknęły . Wręcz przeciwnie, członkowie Kościoła Święty ch ciągle napoty kali opór. Nie w postaci napadów, rabunków i zabójstw, jak sto pięćdziesiąt lat temu. Mimo to wciąż by ły to prześladowania. Rowan wszedł do wielopiętrowego bloku mieszkalnego, który wznosił się na wschód od placu Świąty nnego w Salt Lake City . W ty m skromny m miejscu, apartamentowcu należący m do Kościoła, znajdowało się mieszkanie aktualnego proroka. W holu dy żurowało dwóch ochroniarzy , którzy pozwolili Rowanowi przejść. Wsiadł do windy i wstukał kod. By ł nie ty lko jedny m ze starszy ch, lecz także przewodniczący m Rady Dwunastu i jako niemal pewny kolejny przy wódca, miał wolny dostęp do obecnego proroka. Kościół odnosił sukcesy dzięki lojalności. Starszeństwo oznaczało przy wileje. Tak powinno by ć. Rowan nie zdąży ł zmienić zakurzonej odzieży , ponieważ przy jechał tu prosto z lądowiska. Mężczy zna, który czekał na niego, oświadczy ł, że formalizm nie jest konieczny . Nie dzisiaj. Nie po ty m, co właśnie znaleziono. – Wejdź, Thaddeus! – zawołał prorok, gdy Rowan wkroczy ł do jego rozjaśnionego słońcem mieszkania. – Siadaj, proszę. Nie mogę się doczekać, żeby cię wy słuchać. Charles R. Snow pełnił służbę proroka od dziewiętnastu lat. Gdy ją obejmował, liczy ł lat sześćdziesiąt trzy , teraz miał osiemdziesiąt dwa. Poruszał się pieszo ty lko wtedy , gdy musiał opuścić swoje mieszkanie, w inny ch okolicznościach korzy stał z wózka inwalidzkiego. Apostołowie wiedzieli o jego liczny ch dolegliwościach, w ty m o chronicznej anemii, niedociśnieniu i pogłębiającej się dy sfunkcji nerek. Umy sł starego człowieka pozostawał jednak jasny i by stry ,
równie akty wny jak przed czterdziestu laty , gdy Snow został starszy m Kościoła. – Zazdroszczę ci – rzekł prorok. – Jesteś ubrany w strój do wędrówki, możesz się cieszy ć pusty nią. Brak mi ty ch spacerów po kanionach. Snow urodził się niedaleko Parku Narodowego Zion, w rodzinie mormońskiej od trzech pokoleń, która należała do pionierów przecierający ch pierwotny szlak na zachód w roku 1847. Większość ówczesny ch imigrantów osiedlała się w basenie Wielkiego Jeziora Słonego, Brigham Young postanowił jednak rozesłać osadników także w inne części nowej ziemi. Rodzina Snowa wy ruszy ła na południe i pomy ślnie osiadła w surowy m, niegościnny m środowisku. By ł ekonomistą, ukończy ł uniwersy tet stanowy Utah oraz Uniwersy tet Brighama Younga, gdzie potem wy kładał przez dwie dekady . Pełnił kolejno funkcje zastępcy przewodniczącego zboru, potem przewodniczącego, biskupa i wy sokiego radcy , nim wreszcie powołano go do Rady Siedemdziesięciu i mianowano apostołem. Przez wiele lat działał jako szef misji w Anglii, którą to odpowiedzialną rolą bracia obdarzy li następnie Rowana. Jego kadencja jako proroka Kościoła charaktery zowała się spokojem i brakiem kontrowersji. – Proponowałem, że zabiorę cię w góry , kiedy ty lko zechcesz – powiedział Rowan, siadając naprzeciwko starego człowieka. – Po prostu powiedz, a ja wszy stko przy gotuję. – Lekarze mi na to nie pozwolą. Nie, Thaddeus, moje nogi już prawie nie funkcjonują. Żona Snowa zmarła dziesięć lat temu, a wszy stkie jego dzieci, wnuki i prawnuki mieszkały poza Utah. Ży cie tego człowieka związane by ło wy łącznie z Kościołem; dowiódł, że jest sprawny m menadżerem, umiejący m nadzorować codzienną pracę administracy jną. Dzień przed swoją wizy tą Rowan zadzwonił do Snowa i krótko przekazał mu informację o znalezisku w parku Zion, które rodziło wiele py tań. Prorok zwrócił się doń z prośbą, aby tam się udał i przekonał, czy znajdzie jakieś odpowiedzi. Rowan złoży ł raport z tego, co zobaczy ł. – To są te wozy . Nie ma wątpliwości – oświadczy ł. Snow kiwnął głową. – Dowodem są nazwiska na ścianie. Nigdy nie sądziłem, że kiedy kolwiek jeszcze usły szę o ty ch ludziach. Fjeldsted. Hyde. Woodruff. Egan. – Niech prorok będzie potępiony . Rzucili na nas straszliwą klątwę, Thaddeus. – Może mieli do tego prawo? Przecież ich wszy stkich wy mordowano. – Zawsze my ślałem, że to sfabry kowana historia. Ale najwy raźniej tkwi w niej ziarno prawdy . Rowan znał ją we wszy stkich szczegółach. W roku 1856 wojna między Stanami Zjednoczony mi a Kościołem Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich wy dawała się nieunikniona. Różnice zdań w kwestii wielożeństwa, religii i autonomii polity cznej doprowadziły do wrzenia. Brigham Young kierował swoją izolowaną społecznością w sposób, który sam uważał za słuszny , nie bacząc na prawo federalne. Wprowadził własną walutę, uchwalał własne ustawy , utworzy ł własne sądy , szkolnictwo prowadził wedle swojego uznania, czcił Boga zgodnie ze swoją wiarą. Przedmiotem sporu stała się nawet nazwa nowego kraju. Miejscowi nazy wali go stanem Deseret. Kongres wolał Tery torium Utah. Ostatecznie nadeszły wieści, że armia Unii wy rusza na zachód, aby spacy fikować buntowników, który ch na wschodzie nazy wano mormonami.
Dlatego też Young postanowił zebrać wszy stkie drogocenne przedmioty , jakie znajdowały się w posiadaniu tej społeczności, i ukry ć je aż do zakończenia konfliktu. Kosztowności przetopiono na złote sztaby , a członkowie Kościoła chętnie pozby wali się niemal wszy stkich dóbr doczesny ch. Aby przewieźć złoto do Kalifornii, zarekwirowano dwadzieścia dwa wozy ; tam czekali inni mormoni, którzy mieli się nimi zająć. Chcąc uniknąć spotkania z kimkolwiek, wy brano okrężną drogę, omijającą ludzkie osiedla. Niewiele wiadomo, co stało się dalej. Według oficjalnej wersji karawana ze złotem przemierzała niezbadane, dzikie tereny środkowopołudniowej części stanu Deseret. Wkrótce zaczęło brakować wody , a wszy stkie próby jej znalezienia spełzły na niczy m. Postanowiono wrócić po własny ch śladach do ostatniego wodopoju, co powinno by ło zająć nieco więcej niż jeden dzień. Woźnicom kazano oporządzić konie i pilnować złota, gdy ty mczasem czterdziestu zbrojny ch wy prawiło się ku źródłom wody . Kiedy wrócili parę dni później, znaleźli zwęglone wozy i sczerniałe od ognia kadłuby ; wszy scy woźnice nie ży li, konie i złoto zniknęły . O napaść oskarżono Pajutów. Zbrojni strażnicy spędzili w ty m terenie wiele dni, przeszukując każdą jego piędź, ale ślady ury wały się na skalny ch skarpach albo niknęły nagle w suchy ch, meandrujący ch łoży skach rzek. Ostatecznie dali za wy graną i z pusty mi rękoma powrócili zgłosić swą porażkę Brighamowi Youngowi. Wy słano kolejne grupy poszukiwawcze. Złota nigdy nie odnaleziono. Według archiwów transportowano wtedy około osiemdziesięciu ty sięcy uncji kruszcu. Wartość jednej uncji wy nosiła w owy ch czasach dziewiętnaście dolarów. Dziś złoto to by łoby warte sto pięćdziesiąt milionów. – Zdajesz sobie sprawę, że ta historia, którą sły szeliśmy od zawsze, jest nieprawdziwa – powiedział Rowan. Dostrzegł, że Snow zdąży ł już przy jąć realia do wiadomości. – Wozów wcale nie spalono – ciągnął Rowan. – Celowo ukry to je w jaskini. Z dala od ludzkich oczu. Zastrzelono czterech ludzi. A potem zamurowano wejście do groty . Ale by ł jeszcze jeden problem. – I nie by ło tam ani grama złota – dodał. Snow siedział w swoim wózku inwalidzkim, milcząc. Widać by ło wy raźnie, że się nad czy mś zastanawia. – Miałem nadzieję, że ta sprawa nie ujrzy światła dziennego za mojej kadencji – wy szeptał starzec. Rowan wpatry wał się w proroka. – „Nie zapomnijcie o nas”. Ciekawe, że wy brali akurat te słowa, bo przecież my nie zapomnieliśmy , Thaddeus. Absolutnie nie. Jest coś, o czy m nie wiesz. Rowan czekał. – Musimy przejść na drugą stronę ulicy , do świąty ni. Tam coś ci pokażę.
Rozdział 12 Malone oceniał sy tuację. Nie by ło wątpliwości, że Kirk przy by ł uzbrojony . Któż w ty m cały m zamieszaniu zawracałby sobie głowę przeszukiwaniem ofiary ? Mimo to od samego początku coś w ty m człowieku mu się nie podobało. A telefon do Stephanie ty lko potwierdził jego wątpliwości. – Współpracujesz z ty mi dwoma, który ch spotkaliśmy na placu. – Raczej to oni pracują dla mnie. Luke stał wy prostowany na baczność, jego wzrok sugerował: Bierzmy tego sukinsyna tu i teraz. Malone odpowiedział mu sy gnałem: Nie. Jeszcze nie. Kirk odwiódł kurek pistoletu. – Niczego nie pragnę bardziej, niż rozwalić mu mózg. Dlatego rób, co mówię. – Policja przy jechała o wiele za szy bko – powiedział Malone. – Ci kolesie na wodzie zostaliby znalezieni, ale nie tak od razu. Nie ma mowy , żeby policja sama namierzy ła nas tak szy bko. Czy li to ty do nich dzwoniłeś? – Dobry sposób, żeby was wy kurzy ć z miejsca. Zmusić do ruchu. Chcieliśmy , żeby ście wy jechali z miasta. – Więc ty ch dwóch czekało na wodzie. We właściwy m miejscu i o właściwy m czasie. Mogli się o nas dowiedzieć ty lko w jeden sposób. – Malone wskazał na Kirka. – To ty im powiedziałeś. Po co by ła ta cała maskarada? – Uznaliśmy , że dowiemy się więcej, infiltrując obóz przeciwnika. Wasz agent węszy ł od miesięcy , zadawał py tania. Obserwowaliśmy go cierpliwie, doszliśmy jednak do wniosku, że pojawienie się renegata mogłoby przy spieszy ć cały proces. – I dlatego poświęciłeś dwóch swoich ludzi? Twarz Kirka zasnuła chmura gniewu. – Tego nie by ło w planach. Mieli ty lko udawać, że sprawa jest poważna, że depczą ci po piętach i są gotowi do uży cia przemocy . Niestety , postanowiłeś ich pozabijać. – Salazar musi mieć sporo do ukry cia. – Mój pracodawca chce ty lko, żeby pozostawiono go w spokoju. Nie lubi, kiedy wasz rząd wtrąca się w jego sprawy . – Czy nasz człowiek ży je? – zapy tał Luke. – Jeśli nawet, to już niedługo. Pomy sł polegał na ty m, żeby zaciągnąć was w miejsce, gdzie jest przetrzy my wany , i załatwić wszy stkich za jedny m zamachem. Ale ta mała akcja na placu, zwrócenie uwagi policji na moich ludzi, zniweczy ła ten plan. – Przepraszam, że ciągle przeszkadzam – rzucił Malone. – W takim razie załatwimy się z wami tutaj. Ten pusty sklep jest idealny , zresztą pomieszczenia pod nami też. Zaczekamy na moich ludzi. – Masz nadajnik? – spy tał Malone. Kirk wzruszy ł ramionami. – Wy starczy komórka.
To oznaczało, że Malone musiał działać. – Jesteś danitą? – Wy święcony m i zaprzy siężony m. A teraz poproszę, żeby ś rzucił pistolet na podłogę. Amator. Ty lko idiota prosi przeciwnika, aby rzucił broń. Mądrzy ludzie po prostu ją zabierają. Sięgnął pod kurtkę i wy ciągnął berettę. Ale zamiast cisnąć ją na podłogę, wy mierzy ł tępą lufę w Kirka, który skurczy ł się w sobie, nadal jednak trzy mał pistolet przy głowie Luke’a. – Nie bądź głupi – powiedział Kirk. – Bo go zabiję. Cotton wzruszy ł ramionami. – Śmiało. Mam to gdzieś. To przemądrzały dupek. Prawy m okiem spoglądał w dół wzdłuż krótkiej lufy beretty . Ostatni raz odwiedził strzelnicę przed czterema laty . Co nieco utracił ze swoich umiejętności strzeleckich, ale przecież niedawno, na wodzie, dowiódł, że nadal umie posługiwać się bronią. W pomieszczeniu panował mrok, Malone odsunął jednak od siebie wszelkie wątpliwości i wy celował. – Odłóż broń – powiedział Kirk, podnosząc głos. Luke wpatry wał się hipnoty cznie w berettę, wciąż opanowany . Malone mu niemal współczuł. Znajdowanie się na linii ognia nie należy do najprzy jemniejszy ch sy tuacji. – Policzę do trzech – powiedział. – Zanim skończę, lepiej opuść broń. – Nie bądź idiotą, Malone. Moi ludzie będą tu lada chwila. – Raz. Zauważy ł, że Kirk zaciska palec na spuście. Jego dy lemat by ł oczy wisty . Mógł albo strzelić Luke’owi w głowę, co oznaczałoby , że Malone go załatwi, albo skierować pistolet na przeciwnika stojącego po drugiej stronie sklepu. Ale w ty m wy padku nie zdąży łby oddać strzału, najpierw pocisk opuściłby lufę beretty Malone’a. Jedy ny m rozsądny m rozwiązaniem pozostawało opuszczenie broni. Jednak amatorzy rzadko podejmują właściwe decy zje. – Dwa. Malone strzelił. Huk eksplozji odbił się echem w pomieszczeniu. Kula trafiła Kirka w twarz, jego ciało zakręciło się do ty łu. Rozwarte ręce próbowały łapać powietrze; nagle mężczy zna przechy lił się na bok i runął na podłogę. – Trzy . – Czy ś ty , kurna, zwariował?! – wrzasnął Luke. – Czułem, jak pocisk śmignął mi koło ucha. – Weź jego pistolet. Luke rzucił się po broń. – Malone, jesteś umy słowo chory . Urządzasz sobie zabawy , w który ch stawką jest mózg innego człowieka. Mogłem go zdjąć. Przy dałby się nam ży wy . – To nie wchodziło w grę. On miał rację. Niedługo będziemy mieć towarzy stwo. Malone otworzy ł drzwi prowadzące na zewnątrz i lustrował brukowaną uliczkę w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak niebezpieczeństwa. Ciekawe, zastanawiał się, czy ktoś sły szał strzał. Dziesięć metrów po lewej, na kolejnej ulicy , sunęła tam i z powrotem procesja ludzi. Højbro Plads znajdował się jeszcze dalej w lewo, kolejne kilkanaście metrów. Wy soko nad nimi lśniła zielona kopuła kościoła św. Mikołaja. – Weź jego telefon – rozkazał Luke’owi.
– Już go mam. Trochę się znam na ty m biznesie. – Więc przesuń ciało za tamte lady i idziemy . Luke zrobił, co mu kazano, a potem podszedł do drzwi. Opuścili sklep i skierowali się w dół cichej, ustronnej uliczki, zmierzając ku ruchliwemu Kongens Ny torv, najbardziej zatłoczonemu placowi miasta. Jezdnie by ły pełne pojazdów krążący ch nocą wokół pomnika Christiana V. Teatr królewski oraz Hotel d’Angleterre świeciły jaskrawy m blaskiem. Kafejki przy Ny havn, po drugiej stronie placu przy legającej do linii wody , wciąż tętniły ży ciem. Malone’owi udało się powstrzy mać dwóch danitów na Højbro Plads, ale ty lko na krótko. Jeśli Kirk miał rację i rzeczy wiście go namierzali, musiał działać szy bko. Jego oczy lustrowały tłum, aż w końcu znalazły idealne rozwiązanie. Przeszli na drugą stronę ulicy i truchtem podbiegli na przy stanek autobusowy . Kopenhaga ma wspaniały sy stem transportu publicznego; Malone często wskakiwał z tego przy stanku do różny ch autobusów, które przez cały dzień podjeżdżały co kilka minut. Jakiś właśnie zatrzy mał się w zatoczce, liczni pasażerowie wy siadali i wsiadali. – Telefon – powiedział do Luke’a, który naty chmiast mu go podał. Cotton od niechcenia umieścił go za ty lny m zderzakiem. Drzwi autobusu się zamknęły , po czy m pojazd oddalił się ociężale na północ, w kierunku pałacu królewskiego. – To powinno trochę zająć ty ch, którzy depczą nam po piętach – rzekł Malone. – Sądzisz, że mówił prawdę? Cotton skinął głową. – Ry zy kował, odkry wając karty . My ślał jednak, że panuje nad sy tuacją i da sobie radę. – No. Wielki błąd. Nie miał pojęcia, że zadał się ze stuknięty m kowbojem. – Musimy udać się w miejsce, o który m mówił, mimo że cała sprawa śmierdzi pułapką. – Malone wskazał na południe. – Mam zaparkowany samochód kilka przecznic stąd. Gdzie jest ta posiadłość Salazara? – W Kalundborgu.
Rozdział 13 KALUNDBORG, DANIA GODZINA 2 3 . 0 0 Salazar z przy jemnością jadł kolację, podekscy towany my ślą, że po ty lu latach Cassiopeia wróciła do jego ży cia. Telefony od niej sprzed kilku miesięcy by ły równie mile widziane, jak niespodziewane. Od dawna za nią tęsknił. By ła jego pierwszą młodzieńczą miłością, kobietą, która, jak ży wił nadzieję, zostanie jego żoną. Niestety , łączący ich związek się zakończy ł. – To się nie uda – powiedziała wtedy. – Kocham cię. Przecież wiesz. – Ja także żywię wobec ciebie głębokie uczucia, ale są między nami pewne… różnice. – Wiara nie pozwoli nam się od siebie oddalić. – Już pozwoliła – oświadczyła. – Ty wierzysz bardzo mocno. Księga Mormona jest dla ciebie święta. Słowa Mądrości prowadzą cię przez życie. Szanuję to. Ale ty też musisz uszanować, że to wszystko nie jest aż tak ważne dla mnie. – Nasi rodzice mieli równie mocną wiarę jak ja. – Z nimi też się nie zgadzałam. – A zatem masz zamiar ignorować głos własnego serca? – Z czasem przestałabym cię lubić. Lepiej się rozstać jako przyjaciele. Miała rację. Dla niego wiara by ła czy mś ważny m. „Żaden sukces nie wy nagrodzi nieszczęścia i porażki w rodzinie”. Tego nauczał David O. McKay . Ty lko mężowie i żony , działając razem, osiągną ży cie wieczne w niebie. Jeśli jedno okaże się niegodziwe, oboje nie dostąpią zbawienia. Małżeństwo to wieczna więź – związek kobiety i mężczy zny – a rodzina na ziemi stanowi odzwierciedlenie rodziny w niebie. I tu, i tam niezbędne jest absolutne zaangażowanie. – Zrobiło mi się bardzo przy kro, kiedy usły szałam o twojej żonie – powiedziała. Salazar ożenił się niecały rok po zakończeniu związku z Cassiopeią. Z uroczą kobietą z Madry tu, głęboko wierzącą z natury , pobożnie kierującą się naukami proroków. Starali się o dzieci, jednak bez sukcesu; lekarze twierdzili, że problem prawdopodobnie leży po jej stronie. Uznał to za wolę Bożą i przy jął ją. Cztery lata później żona zginęła w wy padku samochodowy m. To również zaakceptował jako wolę Boga. Lub znak, zachętę do zmiany kierunku. A teraz w jego ży ciu pojawiła się ta ekscy tująca, piękna kobieta z przeszłości. Kolejny znak? – To musiało by ć okropne – powiedziała, a on przy jął jej słowa z wdzięcznością. – Staram się zachować ją w pamięci. Ból po jej stracie jeszcze nie minął. Nie mogę zaprzeczy ć. Chy ba dlatego nie szukałem drugiej żony . – Zawahał się przez chwilę. – Ale to ja powinienem zadać ci to py tanie. Wy szłaś za mąż? Potrząsnęła głową. – Trochę to smutne, nieprawdaż? Salazar rozkoszował się dorszem, którego zamówił, a Cassiopeia z przy jemnością jadła krewetki bałty ckie wy pełniające jej talerz. Zauważy ł, że nie chciała wina, wolała wodę
mineralną. Abstrahując już od zakazów czy sto religijny ch, on sam zawsze uważał, że alkohol każe ludziom robić i mówić rzeczy , który ch później żałują, dlatego nigdy w nim nie gustował. Wy glądała wspaniale. Ciemne włosy , kręcące się w loki, upięte tuż nad karkiem, okalające te same cienkie brwi, jędrne policzki i zaokrąglony nos, które zapamiętał. Smagła skóra pozostała gładka jak jedwab, krągła szy ja jak rzeźbiona kolumna. Roztaczała wokół siebie spokojną i kontrolowaną zmy słowość, możliwe, że z rozmy słem. Prawdziwie niebiańska piękność. – Miłość ma tę stałą, niezawodną cechę, że wy zwala moc, która pozwala nam przezwy cięży ć zło. Ona jest istotą Ewangelii. Zapewnia bezpieczny dom. Strzeże ży cia społecznego. Jest promieniem nadziei w świecie zamętu. Tego by ł pewien. Lubił my śl, że cały czas czuwa nad nim anioł. Nigdy nie zawiedzie. Zawsze ma rację. – O czy m my ślisz? – spy tała Cassiopeia. Przy ciągała jego uwagę jak magnes. – Że to cudownie by ć znów z tobą, nawet przez kilka dni. – Czy musimy się do tego ograniczać? – Oczy wiście, że nie. Ale przy pominam sobie naszą ostatnią rozmowę sprzed lat, kiedy jasno powiedziałaś, jaki jest twój stosunek do wiary . Musisz wiedzieć, że jeśli chodzi o mnie, nic się nie zmieniło. – Jak już powiedziałam, zmieniło się… dla mnie. Czekał na wy jaśnienie. – Ostatnio zrobiłam coś, z czego zrezy gnowałam jako młoda dziewczy na. – Patrzy ła mu prosto w oczy . – Przeczy tałam Księgę Mormona. Co do słowa. Kiedy skończy łam, zdałam sobie sprawę, że wszy stko to jest absolutną prawdą. Salazar przestał jeść i słuchał. – A potem zrozumiałam, że nie po to przy szłam na świat, aby prowadzić takie ży cie. Urodziłam się i zostałam ochrzczona jako mormonka, ale tak naprawdę nigdy nią nie by łam. Mój ojciec stał na czele jednej z pierwszy ch kongregacji w Hiszpanii. Oboje rodzice wierzy li żarliwie. Kiedy ży li, by łam dobrą córką i robiłam to, o co mnie prosili. Przerwała. – Ale sama nigdy nie by łam naprawdę wierząca. Dlatego to, z czego zdałam sobie sprawę podczas lektury , okazało się całkowicie niespodziewane. Jakaś niewidzialna osoba szeptała mi wprost do ucha, że czy tam samą prawdę. Po policzkach spły wały mi łzy , gdy wreszcie rozpoznałam w ty m wszy stkim dar Ducha Świętego, który otrzy małam jako dziecko. Salazar sły szał podobne relacje od konwerty tów w całej Europie. Jego własna kongregacja w Hiszpanii składała się z prawie pięciu ty sięcy osób, należący ch do dwunastu zborów. Jako członek Pierwszej Rady Siedemdziesięciu nadzorował kongregacje na cały m konty nencie. Każdego dnia pojawiali się nowi nawróceni, pełni radości, którą teraz widział na twarzy Cassiopei. Co by ło cudowne. Gdy by to wszy stko wy darzy ło się jedenaście lat temu, z pewnością zostaliby małżeństwem. Ale może niebo oferowało im drugą szansę?
– Uderzy ła mnie prawdziwość tego, co czy tam – powiedziała Cassiopeia. – Przemawiało to do mnie. Wiedziałam, że Duch Święty gwarantuje prawdę bijącą z każdej strony . – Pamiętam swój pierwszy raz – odparł Salazar. – Miałem piętnaście lat. Ojciec czy tał księgę razem ze mną. Uwierzy łem, że Joseph Smith naprawdę widział Boga i Jego Sy na i że przy kazano mu trzy mać się z dala od wszelkiej innej religii. Miał za zadanie odnowić prawdziwy Kościół. Świadectwo to by ło dla mnie wszy stkim w ży ciu. Sprawiło, że skupiłem się na ty m, co ważne, gotów by łem poświęcić się cały m sercem temu, co należy uczy nić. – Okazałam się głupia, że tego w tobie nie podziwiałam. Wtedy , wiele lat temu. Chciałam ci to powiedzieć. Dlatego tu jestem, Josepe. Salazar czuł wielką radość. Przez parę chwil jedli w milczeniu. Nerwy miał napięte zarówno z powodu tego, co wy darzy ło się wcześniej, jak i tego, co działo się teraz. Próbował dodzwonić się do starszego Rowana i przekazać mu, czego się dowiedział od pojmanego agenta, ale nie mógł się z nim połączy ć. W kieszeni zawibrował telefon. Normalnie by go zignorował, czekał jednak na odpowiedź z Utah oraz raport z Kopenhagi. – Przepraszam. Zerknął na wy świetlacz. Esemes. Idziemy za Kirkiem. Akcja trwa. – Problemy ? – spy tała Cassiopeia. – Wręcz przeciwnie. Dobre wieści. Kolejny udany interes. – Zauważy łam, że wasze rodzinne przedsiębiorstwa prosperują. Ojciec by łby z ciebie dumny . – Moi bracia i siostry ciężko pracują dla firmy . Wy konują codzienną robotę już od pięciu lat. Rozumieją, że teraz moją całą uwagę zajmuje ty lko Kościół. – Ale to nie jest wy magane od członka Rady Siedemdziesięciu. Skinął głową. – Wiem. Jednak dokonałem takiego wy boru. – Przy gotowujesz się do chwili, kiedy zostaniesz apostołem? Salazar się uśmiechnął. – Nie mam pojęcia, czy tak się kiedy kolwiek stanie. – Wy dajesz się stworzony do tej funkcji. Może fakty cznie. Miał taką nadzieję. – Zostaniesz wy brany , Josepe. Pewnego dnia. – To już – powiedział – będzie decy zja Ojca Niebieskiego i Jego proroka.
Rozdział 14 SALT LAKE CIT Y Rowan pomógł prorokowi Snowowi wspiąć się po kamienny ch stopniach do wschodniego wejścia. Cztery dni po ty m, jak pierwsi pionierzy dotarli do basenu Wielkiego Jeziora Słonego, Brigham Young wbił w ziemię trzcinę i ogłosił: „Tutaj zostanie wzniesiona świąty nia naszego Boga”. Budowę rozpoczęto w roku 1853; trwała czterdzieści lat, a większość jej kosztów sfinansowali z datków pierwsi mormoni. Uży wano wy łącznie materiałów najwy ższej jakości, na przy kład do budowy murów wy sokich na sześćdziesiąt metrów – granitu monzonitowego, który transportowano tu wołami z kamieniołomu odległego o trzy dzieści kilometrów. Gotowe ściany miały u podstawy trzy metry grubości, ku górze zwężały się do dwóch. Powierzchnia zadaszona wy nosiła dwadzieścia dwa ty siące metrów kwadratowy ch. Cztery kondy gnacje, każda zwieńczona złoty m posągiem anioła Moroniego, który – wraz z widoczny mi z oddali wieżami kościoła – stał się jego najbardziej charaktery sty czny m znakiem rozpoznawczy m. Nie zabrakło także innej sy mboliki. Trzy wieże po wschodniej stronie reprezentowały Pierwszą Prezy dencję. Dwanaście iglic wy stający ch znad owy ch wież sy mbolizowało dwunastu apostołów. Wieże od strony zachodniej nawiązy wały do biskupów, stojący ch na czele Kościoła, oraz do jego wy sokiej rady . Stronę wschodnią celowo zbudowano o dwa metry wy ższą, aby nikt nie miał wątpliwości, która jest ważniejsza. Blanki budy nku, przy wodzące na my śl zamek, sugerowały oddzielenie od tego świata oraz chęć obrony święty ch przy kazań – by ło to wy ry te w kamieniu oświadczenie, że nikomu nie wolno niszczy ć tej potężnej budowli, jak to zdarzy ło się niegdy ś świąty niom w Missouri i Illinois. Na szczy cie każdej ze środkowy ch wież znajdowały się wy obrażenia oczu reprezentujący ch Bożą zdolność widzenia wszechrzeczy . Umieszczono tam również sy mbole minerałów, kamieni księży cowy ch, kamienie z wizerunkami słońc, chmur oraz asterie – każdy opowiadał odmienną historię o królestwie niebieskim i obietnicy zbawienia. Jeden z pierwszy ch starszy ch miał całkowitą rację, mówiąc: „Każdy kamień to osobne kazanie”. Rowan się z ty m zgadzał. Stary Testament nauczał, że świąty nia jest domem Boży m. Kościół mormonów miał ich obecnie sto trzy dzieści na cały m świecie. Ten konkretny zajmował cztery hektary w samy m centrum Salt Lake City ; w skład kompleksu świąty nnego wchodził również, mieszczący się nieco dalej, owalny budy nek w kształcie tabernakulum, dawna aula, oraz pobliskie dwa nowoczesne centra dla zwiedzający ch. Po drugiej stronie ulicy wznosił się ogromny ośrodek konferency jny , który mógł pomieścić ponad dwadzieścia ty sięcy osób. Dostęp do świąty ń mieli wy łącznie ci członkowie Kościoła, którzy uzy skali status „dopuszczonego do miejsca modlitwy ”. Aby dostąpić tego zaszczy tu, dany mormon musiał wierzy ć w Boga Ojca i Jezusa Zbawiciela. Miał za zadanie głosić i prakty kować naukę Kościoła, w ty m tę o czy stości, która zabraniała stosunków pozamałżeńskich. Musiał by ć uczciwy , nigdy nie krzy wdzić swojej rodziny , pozostawać moralnie czy sty oraz opłacać wy maganą roczną dziesięcinę. Winien by ł ponadto dotrzy my wać wszy stkich uroczy sty ch przy rzeczeń, a także ubierać się w stosowny strój świąty nny zarówno w nocy , jak i za dnia. Jeśli dopuszczenie zostało
udzielone przez biskupa oraz przewodniczącego kongregacji, pozostawało ważne przez dwa lata, po czy m należało je odnowić. Uzy skanie dopuszczenia do świąty ni stanowiło błogosławieństwo, którego pragnęli wszy scy członkowie Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. Rowan po raz pierwszy wszedł do świąty ni, mając lat dziewiętnaście, kiedy pełnił misję. Od tej pory stale miał tam wstęp. Obecnie by ł drugim pod względem ważności dostojnikiem Kościoła, a od zostania kolejny m prorokiem dzieliły go chy ba już ty lko miesiące. – Dokąd idziemy ? – zapy tał Snowa. Nogi starego człowieka ledwie funkcjonowały , udało mu się jednak dojść do wnętrza świąty ni. – Jest coś, co musisz zobaczy ć. Z każdy m awansem w kościelnej hierarchii Rowan poznawał kolejne poufne informacje. Kościół od zawsze funkcjonował na zasadzie kategory zacji, a wszelkie informacje przekazy wano sobie ty lko wtedy , gdy by ło to niezbędne. Dlatego istniały sprawy , w które wtajemniczony mógł by ć wy łącznie człowiek na samy m szczy cie. U podstawy schodów czekali dwaj młodzi pracownicy świąty ni. Zwy kle we wnętrzu służbę pełnili emery ci, lecz ci dwaj nie by li zwy kły mi sługami. – Czy mamy się przebrać? – zwrócił się Rowan z py taniem do proroka. Normalnie w świąty ni należało nosić jedy nie białe szaty . – Nie dzisiaj. Jesteśmy tu ty lko my dwaj. – Snow podreptał ku dwóm mężczy znom i powiedział: – Prosiłby m o waszą pomoc. Obawiam się, że moje nogi nie podołają ty m schodom. Obaj skinęli głowami, w ich oczach widać by ło uwielbienie i szacunek. Nikt poza apostołami nie miał prawa wiedzieć, że pomagają prorokowi. Snow usiadł na siedzisku z ich spleciony ch rąk. Mężczy źni podnieśli z bladoniebieskiego dy wanu kruche ciało starca. Rowan szedł za nimi wiktoriańską klatką schodową, jego dłoń ślizgała się po wy polerowanej poręczy z drewna wiśniowego. Wspięli się na drugie piętro i weszli do sali rady . Białe ściany , biała wy kładzina oraz biały sufit przy wodziły na my śl absolutną czy stość. Wiktoriańskie ży randole świeciły jasno. Na wy kładzinie stało piętnaście tapicerowany ch krzeseł z niskimi oparciami. Dwanaście z nich tworzy ło półokrąg, przodem do południowej ściany , natomiast trzy pozostałe stały do nich przodem, w jedny m szeregu za prosty m biurkiem. Środkowe przeznaczone by ło ty lko dla proroka. Snow usadowił się w swoim krześle, a dwaj młodzi mężczy źni odeszli, zamy kając za sobą drzwi. – Dla nas – rzekł Snow – to najbezpieczniejsze miejsce na całej planecie. Tutaj właśnie czuję się najpewniej. Rowan czuł się tu tak samo, i to od dawna. – O ty m, co ci tu powiem, nie może się dowiedzieć nikt z wy jątkiem następnego proroka po tobie. Twoim obowiązkiem będzie mu to przekazać. Nigdy wcześniej nie rozmawiali o sukcesji. – Zakładasz, że zostanę wy brany . – Taki mamy zamiar od dawna. Jesteś kolejny w szeregu. Wątpię, żeby nasi koledzy chcieli
odstąpić od trady cji. Dwanaście krzeseł ustawiony ch w półokrąg przeznaczono dla apostołów; miejsce Rowana znajdowało się w centrum, na wprost proroka, od którego niczy m jakiś sy mbol oddzielało go biurko. Po obu stronach proroka zasiadało dwóch radców Pierwszej Prezy dencji. Rowan już się zastanawiał, kogo wy brać na swoich przy boczny ch, kiedy przy jdzie czas na jego przy wództwo. – Rozejrzy j się, Thaddeus – powiedział Snow łamiący m się głosem. – Prorocy się nam przy glądają. Każdy chciałby zobaczy ć, jak zareagujesz na to, co za chwilę usły szy sz. Na biały ch ścianach wisiały rzędem portrety w złocony ch ramach, przedstawiające szesnastu mężczy zn, którzy przewodzili Kościołowi przed Snowem. – Niedługo powieszą tu także mój wizerunek. – Snow wskazał na puste miejsce. – Niech tam wisi, tak żeby ś stale mnie widział. Na biurku przed starcem znajdowało się zwy kłe drewniane pudełko długości około sześćdziesięciu centy metrów, szerokości trzy dziestu i wy sokości piętnastu. Jego pokry wa by ła zamknięta. Rowan naty chmiast je zauważy ł i uznał, że znaleźli się tutaj właśnie z jego powodu. Snow zwrócił uwagę na zainteresowanie swojego towarzy sza. – Kazałem to przy nieść z tajnego archiwum. Służy ty lko prorokom. – Który m ja nie jestem. – Ale niedługo będziesz, a musisz się dowiedzieć tego, co zamierzam przed tobą odkry ć. Opowiedział mi o ty m mój poprzednik, kiedy służy łem na twoim stanowisku jako przewodniczący Dwunastu. Pamiętasz, co stało się tutaj, w tej świąty ni, w ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiąty m trzecim roku? Mam na my śli kamień węgielny . Historia ta przeszła do legendy . W pobliżu południowo-wschodniego narożnika świąty ni wy kopano otwór głębokości ponad trzech metrów. Chodziło o dotarcie do wy drążonego bloku fundamentowego. W roku 1867, podczas budowy kościoła, Brigham Young umieścił w jego wnętrzu książki, broszury , periody ki oraz zestaw złoty ch monet o nominałach 2, 50, 5, 10 i 20 dolarów, tworząc w ten sposób coś w rodzaju kapsuły czasu. Blok okazał się popękany , wskutek czego większość znajdujący ch się w nim papierów przegniła. Przetrwały jedy nie fragmenty , które umieszczono w archiwum kościelny m; część z nich niekiedy udostępniano w ekspozy cjach w Bibliotece History cznej. W 1993 roku Rowan rozpoczy nał swoją trzecią kadencję w senacie i niedawno objął też stanowisko apostoła. Trzy nastego sierpnia, dokładnie sto trzy dzieści sześć lat po zapieczętowaniu bloku fundamentalnego, by ł nieobecny . – Ja tam by łem – rzekł Snow – kiedy wy szli z dziury z wiadrami pełny mi gąbczastej papki, podobnej do papier-mâché. Jednak złote monety robiły wrażenie. Bito je właśnie tutaj, w Salt Lake. Takie jest złoto – czas nie ma na nie wpły wu. Ale papier to inna sprawa. Wilgoć zrobiła swoje, zniszczy ła go. – Prorok przerwał na chwilę. – Zawsze się zastanawiałem, dlaczego Brigham Young włoży ł tam monety . Wy dają się zupełnie nie pasować. Ale może chciał przez to powiedzieć, że istnieją rzeczy , na które czas nie działa. – Mówisz zagadkami, Charles. Ty lko tutaj, we wnętrzu świąty ni, za zamknięty mi drzwiami sali rady , mógł sobie pozwolić na zwracanie się do proroka po imieniu. – Brigham Young nie by ł doskonały – powiedział Snow. – My lił się w swoich sądach. By ł człowiekiem, jak my wszy scy . W kwestii zaginionego złota mógł popełnić poważny błąd. Ale jeśli chodzi o Abrahama Lincolna, wy daje się, że popełnił błąd jeszcze większy .
Rozdział 15 DANIA Malone wy jechał swoją mazdą z Kopenhagi, a następnie pokonał dziewięćdziesiąt kilometrów na zachód do Kalundborga oraz północno-zachodniego wy brzeża Zelandii. Czteropasmowa autostrada sprawiła, że podróż okazała się krótka. – Ty też podejrzewałeś Kirka, prawda? – zapy tał Luke’a. – Trochę za szy bko przekazy wał te informacje w twoim sklepie. Co Stephanie powiedziała ci przez telefon? – Na ty le dużo, żeby m wiedział, że Kirkowi nie wolno ufać. – Kiedy zaszedł mnie od ty łu z bronią, pomy ślałem, że lepiej będzie pozwolić mu działać i przekonać się, do czego to doprowadzi. Doszedłem do wniosku, że my ślisz o ty m samy m. Oczy wiście nie wiedziałem, że zamierzasz zabawić się w Wilhelma Tella moim kosztem. – Masz szczęście, że ciągle dobrze widzę… jak na staruszka. Zadzwoniła komórka Luke’a, a Malone się domy ślił, kim może by ć rozmówca. Stephanie. Młodszy mężczy zna słuchał z kamienną twarzą. Dokładnie tak, jak powinien. Malone przy pominał sobie wiele rozmów z by łą szefową, podobny ch do tej, kiedy mówiła ty lko to, co musiał wiedzieć, aby wy konać zadanie. I ani słowa więcej. Luke skończy ł rozmowę, po czy m pokierował Malone’a ku rezy dencji Salazara, dużej i bardzo drogiej nieruchomości na północ od miasta, nad samy m morzem. Zaparkowali w lesie, z dala od drogi, jakieś cztery sta metrów na wschód od głównego wjazdu. – Znam tutejszą okolicę – powiedział Luke. – Salazar jest właścicielem ziemi, która przy lega do jego rezy dencji. Stoi tam kilka budy nków. Powinniśmy dostać się tam przez ten las. I ruszy ł prosto w noc. Teraz obaj by li uzbrojeni, gdy ż Luke miał pistolet odebrany Kirkowi. I znów Malone musiał uczestniczy ć w grze, z której wcześniej zrezy gnował, w grze, w którą nie miał już zamiaru nigdy się bawić. Trzy lata temu uznał, że to, co ona może przy nieść, nie jest warte ry zy ka, a perspekty wa posiadania anty kwariatu by ła zby t kusząca, by się jej oprzeć. Od zawsze by ł bibliofilem. Skorzy stał więc z szansy przeprowadzki do Europy i rozpoczęcia wszy stkiego od nowa. Wiązało się to jednak z kosztami. Jak zawsze. Ale człowiek inteligentny z reguły wie, czego chce. Pokochał swoje nowe ży cie. Ty m razem jednak wchodziła w grę sprawa agenta, któremu groziło niebezpieczeństwo. Wcześniej inni ludzie przy chodzili z pomocą jemu. Teraz nadszedł moment, żeby się zrewanżować. Do diabła z ry zy kiem. Znaleźli żwirową drogę, która biegła obok bramy z cegieł. Gęsty baldachim, jaki tworzy ły tu
korony drzew, zasłaniał pociemniałe niebo. Malone poczuł znany sobie dreszcz ekscy tacji w obliczu nieznanego. Gdzieś w oddali widać by ło żółtawą poświatę, przebijającą się migotliwie między drzewami niczy m płomień świecy na wietrze. Dom mieszkalny . – Według dany ch wy wiadowczy ch – szepnął Luke – nie ma tu żadny ch straży . Ani kamer. Ani alarmów. Salazar nie lubi rzucać się w oczy . – Co za ufny człowiek. – Sły szałem, że właśnie tacy są mormoni. – Ale z pewnością nie głupi. Malone’owi wciąż doskwierała my śl o danitach. Ci dwaj mężczy źni na Højbro Plads by li realni. Czy w otaczający ch ich ciemnościach czy hało więcej niebezpieczeństw? Niewy kluczone. Nadal uważał, że to pułapka. Istniała nadzieja, że wspólnicy Kirka ciągle ścigają jego telefon podróżujący autobusem. Przeszli przez las; w mroku majaczy ły trzy budowle. Niewielki ceglany dom, piętrowy , ze szczy towy m dachem, a także dwa mniejsze domki. W większy m budy nku świeciło się w dwóch oknach nad podmurówką, w której musiała się znajdować piwnica. Pędem przekradli się na ty ły , trzy mając się w cieniu, i natknęli na kilka schodków, które prowadziły poniżej poziomu gruntu. Luke zszedł po nich, a Malone ze zdziwieniem dostrzegł, że drzwi na ich końcu są otwarte. Luke popatrzy ł na niego. Idzie o wiele za łatwo. Obaj przy gotowali broń. Wewnątrz znajdowała się słabo oświetlona piwnica, ciągnąca się na całej długości budy nku. Ceglane łukowate sklepienia zapewniały oparcie dla górny ch kondy gnacji. Niepokój budziły liczne wnęki i szczeliny . Wszędzie walał się rozmaity sprzęt i narzędzia uży wane do pielęgnowania posiadłości. Tam, powiedział bezgłośnie Luke, coś wskazując. Malone powędrował za nim wzrokiem. W jedno z łukowaty ch sklepień, w rogu piwnicy , wbudowano żelazne kraty . Za nimi, oparty o ścianę, leżał jakiś mężczy zna z otworem po pocisku w czole; jego twarz biła zbita na miazgę, posiniaczona i zakrwawiona. Obaj podeszli bliżej i zauważy li wiadro wody z chochlą, stojące tuż za kratami. Światło by ło tu jeszcze słabsze, żadny ch okien w pobliżu, a podłoga celi sprawiała wrażenie twardej i suchej jak pusty nia. Żelazne drzwi by ły zamknięte. Nigdzie nie widzieli klucza. Luke przy kucnął i spojrzał na towarzy sza. – Znałem go. Kiedy ś razem pracowaliśmy . Miał rodzinę. Malone’a rozbolał żołądek. Poruszy ł języ kiem i z trudem przełknął ślinę, po czy m uklęknął obok wiadra z chochlą. – Zdajesz sobie sprawę, że Salazar chciał, żeby ś to znalazł. Jestem pewien, że od samego początku mieliśmy towarzy stwo. Luke wstał. – Kumam. On sądzi, że jesteśmy głupi. Więc teraz zabiję tego sukinsy na. – To nam wiele nie pomoże. – A masz lepszy pomy sł? Malone wzruszy ł ramionami.
– To twój show, nie mój. Ja miałem tu ty lko drobne zadanie do wy konania, ale najwy raźniej jest po wszy stkim. – No, no, tak długo to sobie powtarzasz, Malone, że za chwilę w to uwierzy sz. – A ciebie za chwilę pewnie czeka bieg o ży cie. Tamci faceci na pewno nadal jadą za autobusem. Ty lko że tutaj może by ć ich więcej. Luke potrząsnął głową. – Salazar ma zaledwie pięciu ludzi na liście płac. Trzech nie ży je. Pozostała dwójka by ła na placu. – Ależ ty jesteś kopalnią informacji. Szkoda, że się nimi wcześniej nie podzieliłeś. Malone wiedział, że Luke jest gotów pozby ć się go. Sam również nigdy nie lubił pracy z drugą osobą, zwłaszcza kimś trudny m. Szy kował się do odejścia. Wprawdzie wciąż pozostawała kwestia dogadania się z policją kopenhaską, jednak Stephanie z pewnością sobie z ty m poradzi. – Mam robotę do skończenia – rzekł Luke. – Możesz poczekać w samochodzie. Malone zatarasował mu wy jście. – Przestań wciskać mi kit. O czy m Stephanie ci powiedziała, kiedy tu jechaliśmy ? – Słuchaj, staruszku, nie mam czasu na wy jaśnienia. Zejdź mi z drogi i wracaj do swojej księgarni. Pozwól, że sprawą zajmie się teraz druży na A. Malone panował nad sobą, rozumiał tamtego. Strata człowieka doty ka każdego. – Powiedziałem Stephanie, że doprowadzę to do końca. I tak właśnie zamierzam zrobić. Czy ci się to podoba, czy nie. Przy puszczam, że chcesz rzucić okiem na główny budy nek, a potem zajrzeć do tego gabinetu, o który m Kirk tak usłużnie wspomniał? – To moje zadanie. Nie mam wy boru. Wy szli z piwnicy i przedarli się na zachód przez las, równolegle do brzegu morza; w oddali sły chać by ło łoskot rozbijający ch się fal. Oświetlony pałac, do którego zmierzali, stanowił doskonały przy kład holenderskiego baroku. Trzy kondy gnacje, trzy skrzy dła, czterospadowy dach. Z zewnątrz kry ty charaktery sty czną, cienką czerwoną cegłą – holenderskimi klinkierami. Malone wiedział, że tak ją nazy wają. Naliczy ł trzy dzieści okien, zwrócony ch w ich stronę, z który ch oświetlony ch by ło ty lko parę, wszy stkie na parterze. – Nikogo nie ma w domu – rzucił Luke. – Skąd wiesz? – Facet wy jechał na cały wieczór. Z pewnością to również powiedziała mu Stephanie przez telefon. Zatrzy mali się na ty łach domu, gdzie przestronny taras wy chodził na ciemne teraz morze, znajdujące się pięćdziesiąt metrów dalej. Do wnętrza prowadził szereg przeszklony ch drzwi. Luke sprawdził zasuwki. Zamknięte. Wewnątrz zapaliło się światło. Obaj mężczy źni zamarli. Malone rzucił się w lewo ku kępie krzaków, gdzie ciemność i jedna ze ścian budy nku zapewniały ochronę. Luke znalazł sobie schronienie w podobny m miejscu z drugiej strony tarasu. Wy glądając zza węgła, obaj wpatry wali się badawczo w oświetloną przestrzeń za oknami. Zobaczy li salon o czerwony ch ścianach, pełen eleganckich mebli z epoki, złocony ch luster i obrazów olejny ch. A także dwoje ludzi.
Twarzy mężczy zny Malone nie rozpoznał. Nie trzeba by ło jednak mieć Nobla, żeby domy ślić się jego tożsamości. Josepe Salazar. Zidenty fikowanie drugiej osoby stanowiło dla niego wstrząs. Nikt mu wcześniej nie wspomniał ani słowem, że ona też jest w to zamieszana. Ani Stephanie. Ani ten koleżka. Nikt. A jednak ona tu by ła. Jego dziewczy na. Cassiopeia Vitt.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 16 Cassiopeia Vitt podziwiała wnętrza budy nku, które przy wodziły na my śl elegancję, z jaką kojarzy ła jej się matka Josepe. By ła to kobieta spokojna i dy sty ngowana, zawsze okazująca szacunek mężowi, dbała o rodzinę. Podobnie zresztą jak matka Cassiopei. Obserwowanie tego, co brała za pasy wność u obu kobiet, stanowiło jeden z powodów, dla który ch zerwała stosunki zarówno z Josepem, jak i z religią wy znawaną przez rodzinę. Jej prawidła może są dobre dla niektóry ch, lecz by cie zależną i bezbronną po prostu nie leżało w charakterze Cassiopei. – Meble są ustawione prawie tak samo, jak chciała matka. Zawsze podobał mi się jej sty l, nie widziałem więc powodu, aby coś zmieniać. Kiedy tu jestem, staje przede mną jak ży wa. Josepe wciąż by ł atrakcy jny – wy soki, mocno zbudowany , o śniadej cerze i gęsty ch czarny ch włosach, które odziedziczy ł po hiszpańskich przodkach. Z piękny ch brązowy ch oczu biła ta sama pewność siebie co kiedy ś. Świetnie wy kształcony , pły nnie władający kilkoma języ kami, odnosił znaczące sukcesy w interesach. Należące do rodziny firmy , podobnie jak firmy rodziny Cassiopei, działały w całej Europie i w Afry ce. Tak jak ona, Salazar wiódł ży cie osoby zamożnej i uprzy wilejowanej. Jednak w przeciwieństwie do niej postanowił poświęcić je całkowicie swojej wierze. – Spędzasz tu dużo czasu? – zapy tała. Skinął głową. – Moi bracia i siostry nie przepadają za ty m miejscem. Dlatego chętnie spędzam tu każde lato. Niedługo wracam do Hiszpanii na zimę. Cassiopeia nigdy dotąd nie odwiedzała rodziny Salazara w Danii. Zawsze odby wało się to w Hiszpanii, gdzie mieszkali w odległości zaledwie kilku kilometrów od siebie. Zrobiła krok w stronę przeszklony ch drzwi, które wy chodziły na ciemny taras. – Wy obrażam sobie, że musi się stąd rozciągać uroczy widok na morze. Josepe podszedł bliżej. – Wręcz niesamowity , to prawda. Szarpnął za specjalne rączki, ściągając żaluzje w dół; do wnętrza domu wpły nęło świeże, chłodne powietrze. – Cudowne uczucie – powiedziała. Nie by ła z siebie dumna. Spędziła właśnie wieczór, okłamując człowieka, na który m jej kiedy ś zależało. W jej duszy nie dokonała się żadna przemiana. Wcale nie czy tała ostatnio Księgi Mormona. Próbowała ty lko raz, jeszcze jako nastolatka, ale przestała po dziesięciu stronach. Zawsze się zastanawiała, dlaczego należy oddawać taką cześć filozofii zaginiony ch ludów opisany ch w księdze. Nefici całkowicie wy ginęli – nie przetrwał nikt, nie pozostał żaden ślad po całej ich cy wilizacji. Co takiego warte w nich by ło naśladowania? Powtarzała sobie jednak, że oszustwo to jest konieczne. Jej dawna miłość Josepe Salazar by ł zamieszany w coś na ty le dużego, że zwrócił na siebie uwagę amery kańskiego Departamentu Sprawiedliwości. W miniony m ty godniu Stephanie oświadczy ła, że Josepe może mieć nawet na sumieniu zabójstwo. Pewności nie by ło, ale wiedzieli wy starczająco dużo, aby nabrać podejrzeń. Cassiopeia nie mogła w to uwierzy ć.
– Tylko mały rekonesans. To wszystko, czego potrzebuję – oświadczyła Stephanie sześć miesięcy temu. – Salazar może wyjawić ci coś, czego nie powiedziałby nikomu innemu. – Dlaczego tak mówisz? – Nie wiedziałaś, że w jego domu w Hiszpanii stoi zdjęcie was dwojga? Wygląda, że zrobiono je wiele lat temu. Umieścił je przy swoim biurku, razem z innymi rodzinnymi fotografiami. Dlatego zwracam się do ciebie. Mężczyzna nie trzyma takiego zdjęcia bez powodu. To prawda. Zwłaszcza taki, który by ł żonaty i owdowiał. W zeszły m ty godniu Stephanie spy tała ją, czy może szy bciej nawiązać kontakt z Salazarem. Dlatego Cassiopeia wy brała się w podróż do Danii. Kiedy ś sądziła, że kocha Josepe. Nie miała wątpliwości, że on ją kochał, zresztą wy glądało na to, że nie przestał. Podczas kolacji jego ręka na jej dłoni pozostała dłużej niż trzeba, by ł to niemal dowód. Konty nuowała tę maskaradę, aby udowodnić zarówno Stephanie, jak i sobie, że ciążące na nim podejrzenia są fałszy we. By ła mu to winna. Sprawiał przy niej wrażenie całkowicie odprężonego, miała nadzieję, że nie popełnia błędu, oszukując go. Kiedy by li młodsi, Josepe zachowy wał się wobec niej niezwy kle ciepło. Ich związek się zakończy ł, ponieważ odmówiła zaakceptowania tego, w co wierzy ł on oraz ich rodzice. Na szczęście Josepe znalazł sobie kogoś, z kim dzielił ży cie. Dziś jednak osoby tej nie by ło już wśród ży wy ch. Za późno, żeby zrezy gnować. Nie ma odwrotu. Musiała rozegrać to do końca. – Większość wieczorów przesiaduję tutaj albo na tarasie – zwrócił się do niej Salazar. – Może za chwilę wy jdziemy poczuć wiatr. Ale najpierw muszę ci coś pokazać. *** Malone wstał. Na widok mężczy zny towarzy szącego Cassiopei – który m, jak zakładał, by ł Salazar – otwierającego przeszklone drzwi balkonowe, rozpłaszczy ł się na ziemi za gęsty m ży wopłotem. Luke, po drugiej stronie tarasu, uczy nił podobnie, znikając gdzieś nisko. Na szczęście nikt nie wy szedł na zewnątrz. Luke wstał. Malone zbliży ł się do niego. – Wiedziałeś, że ona tu jest? – szepnął. Młodszy mężczy zna kiwnął głową. Stephanie nie powiedziała mu o ty m ani słowa, niewątpliwie celowo. Malone strzepnął z siebie wilgotną ściółkę, zalegającą na klombach. Przeszklone tarasowe drzwi pozostawały otwarte. Ruszy ł w ich kierunku, zamierzając wejść do domu. *** Salazar poprowadził Cassiopeię przez cały parter do biblioteki, która należała niegdy ś do jego
dziadka. Właśnie od ojca swojej matki nauczy ł się cenić różne rzeczy pochodzące z okresu początków Kościoła – kiedy niebo miało absolutną władzę – zanim jeszcze wszy stko zmieniło się przez konformizm. Nie cierpiał tego słowa. Teorety cznie Amery ka gwarantowała wszy stkim wolność religii, uznając przekonania każdego człowieka za jego pry watną sprawę, a rząd miał się trzy mać z dala od kościołów. Nic jednak bardziej odległego od prawdy . Mormonów prześladowano od samego początku. Najpierw w Nowy m Jorku, gdzie Kościół ów powstał, co doprowadziło do exodusu jego wy znawców do Ohio. Ataki jednak nie ustały . Kongregacja przeniosła się więc do Missouri, wskutek czego wy buchły tam długotrwałe zamieszki; nie oby ło się bez ofiar śmiertelny ch i zniszczeń. Mormoni uciekli do Illinois, lecz przemoc szła za nimi, ostatecznie doprowadzając do tragedii. Ilekroć my ślał o ty m dniu, wściekłość skręcała mu wnętrzności. 27 czerwca 1844 roku. Joseph Smith i jego brat zostali zamordowani w Carthage, w stanie Illinois. Sprawcom chodziło o to, aby wraz ze śmiercią przy wódcy zniszczy ć cały Kościół. Rezultat okazał się wręcz odwrotny . Męczeństwo Smitha stało się momentem przełomowy m, a Kościół Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich rozkwitł. Dla Salazara by ł to dowód boskiej interwencji. Otworzy ł drzwi biblioteki i wprowadził swojego gościa do środka. Celowo zostawił tu wcześniej włączone światła, licząc, że będzie miał okazję zaprosić Cassiopeię. Do tej pory by ło to niemożliwe, gdy ż jeszcze niedawno za ścianą przeby wał jego ży wy więzień. Niewątpliwie dusza tego człowieka zmierzała obecnie do Ojca Niebieskiego, krwawa pokuta zapewniała jej ży czliwe przy jęcie. Salazar poczuł zadowolenie na my śl, że oddał przy sługę swojemu wrogowi. – Nie będziesz zabijał człowieka, chyba że dla jego zbawienia – powtarzał często anioł. – Przy prowadziłem cię tutaj, aby pokazać ci rzadki artefakt – zwrócił się Salazar do Cassiopei. – Gdy się rozstaliśmy , zacząłem kolekcjonować wszy stkie przedmioty mające związek z historią naszego Kościoła. Mam spory zbiór, który przechowuję w Hiszpanii. Ostatnio jednak spotkał mnie zaszczy t i zaproponowano mi udział w szczególny m projekcie. – Związany m z Kościołem? Salazar kiwnął głową. – Zostałem wy brany przez jednego ze starszy ch. Genialnego człowieka. Poprosił, żeby m współpracował bezpośrednio z nim. Normalnie by m o sprawie nie wspominał, ale sądzę, że ty ją docenisz. Podszedł do biurka i wskazał na otwartą, sfaty gowaną księgę leżącą na skórzany m pulpicie. – Edwin Rushton by ł jedny m z pierwszy ch święty ch. Osobiście znał Josepha Smitha, blisko z nim współpracował. Należał do ty ch, którzy pochowali proroka Josepha po jego męczeńskiej śmierci. Cassiopeia sprawiała wrażenie zaciekawionej jego słowami. – Rushton by ł człowiekiem Boży m, który kochał Pana i z oddaniem angażował się w dzieło odnowy Kościoła. W ży ciu przeszedł wiele prób, wy chodząc z nich zwy cięsko. Ostatecznie osiedlił się w Utah, gdzie mieszkał aż do śmierci w ty siąc dziewięćset czwarty m roku. Rushton prowadził dziennik i my ślano, że on zaginął. To ży we świadectwo pierwszy ch dni Kościoła – wskazał na biurko. – Ale ja go niedawno naby łem. Na stojącej nieopodal sztaludze znajdowała się plasty czna mapa Stanów Zjednoczony ch;
Salazar zauważy ł, że Cassiopeia na nią zerka. Wcześniej powbijał w nią znaczniki, w miejscach takich jak Sharon w stanie Vermont, Palmy ra w stanie Nowy Jork, Independence w Missouri, Nauvoo w Illinois. Oraz Salt Lake City , w stanie Utah. – Oznaczy łem szlak święty ch od miejsca, gdzie urodził się prorok Joseph i gdzie powstał nasz Kościół, potem przez Missouri i Illinois, gdzie próbowaliśmy się osiedlić, aż do zachodu. Przemierzy liśmy Amery kę, stając się po drodze częścią jej historii. W większy m stopniu, niż ktokolwiek zdaje sobie sprawę. Widział, że Cassiopeia jest zaintry gowana. – Ten dziennik stanowi namacalny dowód na to, o czy m mówię. – Chy ba jest dla ciebie bardzo ważny . My śli Salazara by ły jasne. Jego cel ustalony . – Powiedz jej – odezwał się anioł we wnętrzu jego głowy . – Znasz przepowiednię Białego Konia? Potrząsnęła głową. – Przeczy tam ci fragment dziennika. Opisuje chwalebną wizję. *** Malone’owi udało się podkraść do otwarty ch drzwi, skąd mógł sły szeć rozmowę Salazara i Cassiopei. Luke ruszy ł ku inny m częściom domu, chciał wy korzy stać szansę i rozejrzeć się po nim. Cottonowi to odpowiadało. Ciekawiło go, co Cassiopeia robi z człowiekiem, który zabił agenta Departamentu Sprawiedliwości. Wszy stko tu by ło nie tak. Cassiopeia, kobieta, którą kochał, sama z ty m diabłem? Znali się z Cassiopeią od dwóch lat, na początku łączy ła ich ty lko przy jaźń. Dopiero w ciągu ostatnich kilku miesięcy ich relacja się zmieniła; oboje uznali, że pragną od siebie czegoś więcej, żadne jednak nie zamierzało angażować się za mocno. Malone zdawał sobie sprawę, że przecież nie są małżeństwem, nawet nie są zaręczeni, że wiodą własne ży cie, takie, jakie każdemu z nich odpowiada. Ale rozmawiali zaledwie parę dni temu, a ona słowem nie wspomniała o podróży do Danii. Co więcej, podkreślała, że cały kolejny ty dzień nie może się ruszy ć z Francji, że projekt przebudowy jej zamku wy maga, by poświęcić mu całkowitą uwagę. Kłamała. Ile razy jej się to zdarzy ło? Spojrzał na Salazara. Wy soki, śniady , włosy przy cięte w gęste fale. Elegancko ubrany , w sty lowy garnitur. Czy żby m by ł zazdrosny ? pomy ślał. Miał wielką nadzieję, że nie. Nie mógł jednak zignorować dziwnego uczucia w dole brzucha. Takiego, którego nie doznał już dawno. Kiedy ostatnio? Dziewięć lat temu, gdy zaczęło się rozpadać jego małżeństwo. Tutaj też nie zanosiło się na nic dobrego. Usły szał, jak Salazar mówi o jakimś stary m dzienniku, który naby ł niedawno; Malone się zastanawiał, czy jest to ten sam artefakt, który Kirk wy korzy stał jako przy nętę, ten, którego właściciel miał rzekomo zginąć. Ciekawe, pomy ślał, czy Kirk prowadził ich właśnie w to miejsce. Bądź co bądź wy raźnie wspomniał o gabinecie.
W ty m momencie Malone jednak za mało wiedział, by zwery fikować tę hipotezę. Nakazał sobie cierpliwość. Nie mógł ry zy kować i podkraść się do gabinetu, ale w kory tarzu też nie by ł bezpieczny . Dwa metry dalej znajdował się kolejny otwarty pokój, oferujący schronienie. Cicho wstał. Nasłuchiwał. Salazar czy tał coś Cassiopei.
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
Rozdział 17 Szóstego maja 1843 roku odbyła się wielka inspekcja Legionu Nauvoo. Prorok Joseph Smith komplementował ludzi za dobrą dyscyplinę. Było gorąco, poprosił więc o szklankę wody. Trzymając ją w ręku, powiedział: – Wznoszę toast za obalenie ochlokracji, rządów motłochu. Oby znaleźli się na samym środku oceanu w kamiennej łodzi, z żelaznymi wiosłami, i oby rekin połknął tę łódź, a diabeł połknął rekina, a sam został zamknięty w północno-zachodnim kącie piekła, i aby klucz zaginął, a szukał go ślepiec. Nazajutrz rano jakiś człowiek, który słyszał ów toast, udał się do domu proroka i zwymyślał go tak brzydko, że Smith kazał go wyrzucić. Wydarzenie to zwróciło moją uwagę, ponieważ mężczyzna ten mówił bardzo głośno. Zbliżyłem się; człowiek ów właśnie odchodził. Po jego wyprowadzeniu zostaliśmy tylko prorok, Theodore Turley i ja. Prorok zaczął mówić o szykanach, szyderstwach oraz prześladowaniach, które my jako lud musieliśmy znosić. – Nasi gnębiciele otrzymają stosowną zapłatę. Nie życzmy im krzywdy, albowiem kiedy ujrzycie ich cierpienia, uronicie gorzkie łzy. Podczas tej rozmowy staliśmy przy południowej furtce, tworząc trójkąt. Zwracając się do mnie, prorok rzekł: – Chcę ci opowiedzieć o przyszłości. Posłużę się przypowieścią, jak apostoł Jan. Udasz się w Góry Skaliste i stworzysz tam wielki i potężny naród, który ja nazwę Białym Koniem pokoju i bezpieczeństwa. – A gdzie ty wtedy będziesz? – zapytałem. – Nigdy tam nie dotrę. Twoi wrogowie będą za tobą postępować i prześladować cię, i ustanowią ohydne prawa przeciwko wam w Kongresie, aby zniszczyć Białego Konia, ale będziesz miał przyjaciela bądź dwóch, którzy będą cię bronić i odrzucą najgorsze z owych przepisów, tak aby nie dotknęły was zbyt mocno. Cały czas musicie zasypywać Kongres petycjami, choć będą was traktować jak obcych, jak cudzoziemców, i nie dadzą wam żadnych praw, lecz zarządzać będą wami przez obcych wam komisarzy. I zobaczycie, że konstytucja Stanów Zjednoczonych zostanie niemal zniszczona. Zawiśnie na włosku cienkim jak włókno jedwabne. Oblicze proroka przybrało nagle smutny wyraz. – Kocham tę konstytucję. Powstała z bożego natchnienia, zostanie zachowana i uratowana dzięki wysiłkom Białego Konia, a także Konia Czerwonego, który stanie w jej obronie. Biały Koń znajdzie w górach moc minerałów i staną się bogaci. Zobaczycie stosy srebra ustawione na ulicach. Zobaczycie tak wiele złota, że będzie się je przerzucać łopatami jak piasek. Na ziemi amerykańskiej dojdzie do straszliwej rewolucji, jakiej nigdy wcześniej nie widziano, gdyż kraj pozostanie bez rządu, a wszelka nikczemność rozpleni się niepohamowanie. Ojciec wystąpi przeciwko synowi, a syn przeciw ojcu. Matka przeciw córce, a córka przeciw matce. Będą się dziać najpotworniejsze sceny rozlewu krwi, morderstw i gwałtów, jakich dotąd ani nie widziano, ani sobie nie wyobrażano. Ludzie znikną z ziemi, z wyjątkiem Gór Skalistych, gdzie zapanuje pokój i miłość.
W tym miejscu prorok powiedział, że nie mógł już dłużej znieść widoku scen, które ukazane zostały w jego wizji, i prosił Pana, by ją przerwał. – W owym czasie Wielki Biały Koń nabierać będzie sił i wyśle starszych, aby zgromadzili tych najszczerszego serca spośród wszystkich ludzi w Stanach Zjednoczonych, ażeby stanęli w obronie konstytucji, która powstała z inspiracji Boga – kontynuował. – W dniach, które nadejdą, Bóg ustanowi królestwo niezwyciężone, które przejmie inne królestwa, ale te z nich, które nie zezwolą na nauczanie u siebie Ewangelii, zostaną upokorzone, dopóki się nie zgodzą. Pokoju i bezpieczeństwa w Górach Skalistych strzec będą Strażnicy – Konie Biały i Czerwony. Nadejście Mesjasza do swego ludu stanie się czymś tak naturalnym, że tylko ci, którzy go widzą, będą wiedzieć o jego przyjściu, ale on nadejdzie i narzuci swe prawa Syjonowi i rządzić będzie swym ludem. Cassiopeia sły szała wiele opowieści o mormonach. Religia ta sy ciła się wspaniały mi historiami i wy my ślny mi metaforami. Ale nigdy nie przekazano jej tego, o czy m właśnie czy tał Josepe. – Prorok Joseph przewidział wojnę secesy jną osiemnaście lat przed jej wy buchem. Powiedział, że my , jako lud, wy emigrujemy na zachód w Góry Skaliste, na cztery lata przedtem, nim to się rzeczy wiście stało. Wiedział również, że sam nie uda się w tę podróż. Zmarł niecały rok po wy głoszeniu proroctwa. Przewidział, że ochlokratów dosięgnie sprawiedliwość. Ty ch, którzy torturowali i zabijali święty ch w pierwszy ch dniach Kościoła. I tak się stało. Wy buchła wojna secesy jna, która kosztowała ży cie setek ty sięcy . Ojciec Cassiopei opowiadał jej o prześladowaniach powszechny ch przed rokiem 1847. Palono domy i firmy mormonów, ich samy ch napadano, grabiono, okaleczano i mordowano. Fala zorganizowanej przemocy zmusiła święty ch do ucieczki do trzech różny ch stanów. Ale w Utah by ło inaczej. Tam się okopali. Przy gotowali do obrony . Do oddania ciosów. – Proroctwo mówi nam, że my , Biały Koń, nabierzemy sił, że będziemy rozsy łać starszy ch w różne strony po to, aby zebrali najuczciwszy ch spośród wszy stkich mieszkańców Stanów Zjednoczony ch. Tak też uczy niliśmy . W drugiej połowie dziewiętnastego wieku Kościół rozrósł się niesamowicie. I wszy scy mamy stać na straży konsty tucji Stanów Zjednoczony ch, która powstała z inspiracji Boga. – Co to oznacza? – Uznała, że nic nie ry zy kuje, zadając py tanie. – Że wkrótce stanie się coś wielkiego. – Jesteś ty m chy ba bardzo podekscy towany . Czy to natchnione? – W istocie tak. A ten dziennik potwierdza, że wszy stkie nasze podejrzenia by ły słuszne. Proroctwo o Biały m Koniu jest prawdziwe. Cassiopeia przeglądała księgę, ostrożnie przewracając kilka kruchy ch stronic. – Możesz mi coś więcej o ty m powiedzieć? – To wielka tajemnica w naszy m Kościele. Sięga daleko w przeszłość, do Brighama Younga. Każda religia ma swoje sekrety , ten jest nasz. – A ty go odkry łeś? Potrząsnął głową. – Raczej dokonałem ponownego odkry cia. W zamknięty ch archiwach natknąłem się na pewne informacje. Moje poszukiwania zwróciły uwagę starszego Rowana. Wezwał mnie
i wspólnie przez kilka lat nad ty m pracowaliśmy . Zdecy dowała się go nacisnąć. – A proroctwo o Biały m Koniu jest częścią tego projektu? Salazar skinął głową. – Oczy wiście. Ale sprawa jest bardziej złożona, chodzi w niej nie ty lko o wizję proroka Josepha. Po jego zamordowaniu wy darzy ło się wiele rzeczy . Pojawiły się tajemnice, które zna ty lko garstka osób. Cassiopeia się zastanawiała, dlaczego Josepe jest taki otwarty . Wciąż jej ufa, po ty lu latach. A może ją sprawdza? – Fascy nujące – powiedziała. – I bardzo ważne. Ży czę ci powodzenia w twoich zamiarach. – Właściwie liczy łem, że będziesz mogła mi zaoferować coś więcej niż ty lko ży czenia. *** Salazar starannie wy brał na swoją prośbę odpowiedni moment, wcześniej udzielając ty lu informacji, by zrobić na Cassiopei wrażenie i przekonać ją o doniosłości swojej misji. Dziennika Edwina Rushtona poszukiwał prawie dwa lata, potem wdał się w trzy miesięczne bezsensowne negocjacje doty czące jego kupna. Najprostszą metodą okazało się zmuszenie właściciela dokumentu do odby cia pokuty , zwłaszcza po ty m, jak tamten go okłamał i próbował oszukać. Salazar przy glądał się, jak Cassiopeia studiuje dziennik. Rushton by ł ty pem świętego, który m on sam pragnął zostać. Jeden z pionierów, który swoje kapłaństwo znaczy ł dobry mi dziełami, przy jmując ponadto obowiązki głowy rodziny i męża czterech żon. Do końca ży cia wy trwał jako człowiek sprawiedliwy i Ojciec Niebieski z pewnością przy jął go do siebie jako tego, który „doglądał drugiego królestwa”. Pozwolił mu dostąpić wiecznej chwały . Czy ktoś mógłby ży wić wątpliwości, iż ci pierwsi święci by li strofowani, poddawani próbom i przy gotowy wani do złożenia ostatecznej ofiary ? Oczy wiście, że nikt. Owi święci ludzie ustanowili na ziemi Sy jon. On sam, a także każdy inny potomek pierwszy ch mormonów, by ł beneficjentem ich poświęcenia. – Cassiopeio, nie chcę, żeby ś ponownie odeszła z mojego ży cia. Czy pomożesz mi wy konać moją misję? – Co mogę zrobić? – Przede wszy stkim bądź ze mną. Radość z sukcesu będzie o wiele słodsza, jeśli ty tam będziesz. Po drugie, istnieją sprawy , w który ch realizacji twoja pomoc bardzo by mi się przy dała. Przez te wszy stkie lata śledziłem to, czy m się zajmujesz, jak odbudowujesz ten zamek na południu Francji. – Nie miałam pojęcia, że o nim wiesz. – Och, tak. Nawet przekazałem na niego pewne środki, anonimowo. – Nic nie wiedziałam. Zawsze ją podziwiał. By ła inteligentna, ukończy ła studia inży nierskie i mediewisty kę. Odziedziczy ła wszy stkie udziały w koncernach swego ojca, konglomeracie warty m obecnie kilka
miliardów euro. Salazar wiedział, że zarządzała nim kompetentnie, a jej holenderska fundacja blisko współpracowała z ONZ w kwestiach ochrony zdrowia i zapobiegania klęskom głodu. Ży cie osobiste Cassiopei nie wchodziło w zakres jego badań, nie wścibiał w nie nosa, ograniczając się do tego, czego można się by ło dowiedzieć z powszechnie dostępny ch źródeł. Wiedział jednak, że przed laty nie powinien jej pozwolić odejść. – I już nie odejdzie. Nigdy więcej – rzekł anioł w jego głowie. – Przy kolacji mówiłam serio – powiedziała Cassiopeia. – Popełniłam błąd, jeśli chodzi o moją wiarę i o ciebie. Od tak dawna ży ł samotnie. Nikt nie mógł zająć miejsca jego zmarłej żony . I oto nagle pewnego dnia znalazł zdjęcie swoje i Cassiopei z czasów, gdy by li parą. Na ten widok Salazar poczuł radość, wy jął więc fotografię i umieścił przy biurku, gdzie mógł na nią patrzeć codziennie. A teraz ona stała przed nim. We własnej osobie. Ponownie. Bardzo się z tego cieszy ł.
Rozdział 18 SALT LAKE CIT Y Rowan słuchał słów Snowa, chcąc się dowiedzieć, cóż takiego istotnego zawiera drewniane pudełko. – Brigham Young stawił czoło kilku amery kańskim prezy dentom, broniąc naszej niezależności religijnej i polity cznej. Ignorował Kongres i wszelkie przepisy , z który mi się nie zgadzał, grał na nosie wszy stkim miejscowy mi dowódcom wojskowy m. Wreszcie w ty siąc osiemset pięćdziesiąty m siódmy m roku James Buchanan miał już tego dość i podjął nadzwy czajne kroki, wy sy łając przeciwko nam wojsko. – Snow przerwał na chwilę. – Wielożeństwo to by ł błąd zarówno Smitha, jak i Younga. Prorocy Starego Testamentu, na przy kład Abraham, mieli na ogół wiele żon. Salomon miał ich siedemset, oprócz trzy stu konkubin. W roku 1831 Joseph Smith modlił się do Boga, py tał o tego rodzaju prakty ki i uzy skał odpowiedź, będącą objawieniem, iż wielożeństwo istotnie jest częścią prawdziwego przy mierza z Panem, choć publicznie Kościół ogłosił to dopiero w roku 1852. Jedy nie około dwóch procent jego członków prakty kowało poligamię; wszy scy oni zostali wy brani przez proroka ze względu na zalety duchowe. Najczęściej w grę wchodziła opieka nad starszy mi kobietami, które nie by ły w stanie zatroszczy ć się same o siebie, a ich rola w małżeństwie poligamiczny m nie wiązała się z seksem. Zawsze też niezbędną zgodę musiała wy dać pierwsza żona. Jednak u podstaw wprowadzenia owej prakty ki legła także kwestia rodzenia dzieci, Bóg przecież polecił ludziom się rozmnażać. Salazar wiedział, że wielożeństwo doprowadzało amery kańskie społeczeństwo do wściekłości i urażało jego uczucia. Ustawa Morrilla z 1862 roku zezwalała odbierać oby watelstwo każdemu, kto je prakty kował. Z kolei wprowadzona w roku 1887 Ustawa Edmundsa-Tuc kera czy niła z poligamii przestępstwo. – Smith i Young błędnie przewidzieli skutki, jakie zrodzi wielożeństwo zarówno wśród naszy ch ludzi, jak i pogan – powiedział Snow. – Ale zamiast mądrze odstąpić od czegoś, co stało się szkodliwe, nadal pozwalali na te prakty ki i domagali się autonomii polity cznej. I Rowan to podziwiał. Święci wy emigrowali nad Wielkie Jezioro Słone, aby tam znaleźć schronienie. Zajęli nieurodzajną ziemię, której nikt inny nie chciał, i stworzy li społeczność, w której kościół i władza ściśle się uzupełniały . W roku 1849 powołano ty mczasowy rząd i wy stąpiono o utworzenie odrębnego państwa. Miało nosić nazwę Deseret, które to słowo pochodziło z Księgi Mormona i oznaczało pszczeli ul, sy mbol pracowitości i współpracy . W jego granicach znalazły by się dzisiejsze stany Utah oraz Nevada, większość Kalifornii, jedna trzecia Arizony , fragmenty stanów Kolorado, Wy oming, Idaho oraz Ore gon. Roszczenie do własnej państwowości spotkało się z odmową. Kongres zaakceptował jednak powstanie nowej krainy jako odrębnego tery torium, kurcząc jego obszar i zmieniając nazwę na Utah. Younga mianowano pierwszy m gubernatorem stanu; wy konał on mistrzowską robotę, utrzy mując zintegrowanie państwa z Kościołem w stanie nienaruszony m. – Z jednej strony – ciągnął Snow – chcieliśmy stanowić część większej społeczności.
Przy czy niać się do wspólnego dobra całego kraju. By ć dobry mi oby watelami. Z drugiej jednak domagaliśmy się prawa robienia tego, co nam się podoba. – To kwestia zapatry wań religijny ch. Kwestia wolności. Wielożeństwo to część naszej religii. – Daj spokój, Thaddeus. A gdy by nasza religia zmuszała do zabijania inny ch istot ludzkich, to mieliby śmy się z tego cieszy ć? To słaby argument, nie do obrony . Wielożeństwo, w sensie fizy czny m, by ło złe. Trzeba nam to by ło zrozumieć na długo przed rokiem ty siąc osiemset dziewięćdziesiąty m, kiedy to wreszcie zrobiliśmy coś inteligentnego i zlikwidowaliśmy je na zawsze. Rowan się z ty m nie zgadzał. – Brigham Young podjął wiele mądry ch decy zji – powiedział Snow. – By ł skuteczny m administratorem, prawdziwy m wizjonerem. Bardzo dużo mu zawdzięczamy . Ale popełniał też błędy . Takie, do jakich nigdy się otwarcie nie przy znał za ży cia, ale tak czy owak by ły to błędy . Rowan postanowił nie wikłać się w dalszy spór ani w walkę na argumenty . Potrzebował informacji, a konflikt nie pomagał ich uzy skiwać. – Powinniśmy porozmawiać o proroctwie Białego Konia – rzekł Snow. Czy dobrze usły szał? Rowan wpatry wał się w proroka. – Wiem o twoich poszukiwaniach w tajny m archiwum. Znam istotę tego, co brat Salazar odkry ł w naszy ch zamknięty ch rejestrach. Obaj dość długo zajmowaliście się studiowaniem tej przepowiedni. Rowan uznał, że nie ma sensu niczego ukry wać. – Chcę odkry ć naszą wielką tajemnicę, Charlesie. Musimy ją znaleźć. – Ten sekret zaginął bardzo dawno temu. Ale widok wozów w jaskini wzbudzał nową nadzieję. – Podjąłem decy zję wczoraj, po twoim telefonie – oświadczy ł Snow. – Coś mi podpowiadało, że to jest to miejsce. – Starzec przerwał, nabrał w płuca powietrza i odetchnął głęboko. – Prorok Brigham ukry ł ów wielki sekret – rzekł Rowan – chciał jednak, by śmy pewnego dnia go sami odkry li. Snow potrząsnął głową. – Tego nie wiemy . Rozmowę taką jak ta mogli prowadzić ty lko ci dwaj, gdy ż ty lko oni by li wtajemniczeni w tę historię. Niestety , każdy z nich znał jej inne fragmenty . Wiedza Rowana brała się z ciężkiej pracy i poszukiwań zarówno w Utah, jak i w Waszy ngtonie, natomiast to, co wiedział Snow, zostało mu przekazane przez jego poprzednika. Tego właśnie Rowan musiał się dowiedzieć. – Każdy prorok po Brighamie Youngu stawał przed ty m samy m dy lematem. Miałem nadzieję, że mnie to ominie. – Snow wskazał na drewniane pudełko. – Proszę, śmiało. Rowan uniósł pokry wę. Wewnątrz znajdował się zbiór postrzępiony ch dokumentów, każdy został włożony w plastikowy woreczek zamy kany próżniowo. Głównie książki i stare gazety , fatalnie uszkodzone przez pleśń i zbutwiałe. – Ty le udało nam się ocalić z kamienia węgielnego w roku ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiąty m trzecim – powiedział Snow. – Nieistotne pisma sprzed lat, z wy jątkiem dwóch
paczek z samej góry . Rowan zdąży ł już je zauważy ć. Pojedy ncze arkusze o poplamiony ch brzegach, jakby nadpalony ch. Pismo jednak się zachowało. – Przeczy taj oba – odezwał się prorok. Rowan podniósł pierwszy plastikowy foliał. Litery by ły wąskie i małe, atrament ledwo widoczny . Obawiam się, że zbyt wiele trocin wrzucono do tego masła, twierdząc, że to dla jego dobra. Słudzy niegodziwości naprawdę chcieliby – teraz, gdy wojna secesyjna przeszła już do historii – by znów skierowano na nas uwagę i raz jeszcze wysłano wojska, żeby nas złamać. Otwarcie przyznają, że ich zamiarem jest zniszczenie potęgi Kościoła i jego świętej organizacji. Sądziłem kiedyś, że możemy współistnieć. Że umów będzie się dotrzymywać. Lecz nie dla nas nadzieja, iż zdołamy się zbratać ze światem, zdobywając jego przychylność i przyjaźń. Starałem się zatem czynić to, co wydawało mi się słuszne i zacne. Przez całe życie z nikim o tym nie rozmawiałem. Dlatego pozostawiam tę wiadomość dla wiernych, którzy przyjdą po mnie. Wiedzcie, że niesiemy brzemię, które nałożył na nas sam Lincoln, a które dobrowolnie przyjęliśmy. Gdy wybuchła wojna secesyjna, widziałem, jak wraz z walkami spełnia się proroctwo Białego Konia. Prorok Joseph przewidział wszystkie wypadki, w tym naszą wędrówkę w Góry Skaliste i swój własny zgon. Rzeczywiście, w roku 1863 konstytucja zawisła na włosku i zgodnie z proroctwem Kongres uchwalił przepisy mające na celu zrujnowanie nas. Wysłałem więc do pana Lincolna swojego emisariusza. Został przyjęty uprzejmie, bez formalizmu. Zadaniem emisariusza było zapytanie o możliwość utworzenia odrębnego państwa, czego pan Lincoln wolał dotąd uniknąć. Tym razem przekazał mi wiadomość, w której informował, że pozwoli nam w spokoju żyć, jeśli ja pozwolę na to samo jemu. Dokładnie na takie słowa czekaliśmy wiele lat. Przecież zawsze chodziło nam wyłącznie o swobodę życia w sposób, który uważamy za słuszny. Lincoln znał nas jeszcze ze stanu Illinois. Powiedział mojemu emisariuszowi, iż przeczytał Księgę Mormona, co usłyszałem z przyjemnością. Byłoby jednak błędem wchodzenie w układy z którymkolwiek z prezydentów bez uzyskania gwarancji, że ich postanowienia zostaną dotrzymane. Kazałem to przekazać Lincolnowi, który stanął na wysokości zadania i odparł, że dowód jego szczerych intencji otrzymamy. Sam z kolei zażądał od nas tego samego, co mu zagwarantowałem. Każda ze stron przyjęła ofertę drugiej i zgodziła się honorować zawartą umowę. Niestety, pan Lincoln zmarł, zanim owe zabezpieczenia – jedne i drugie – zostały zwrócone. Żaden członek rządu federalnego nigdy nie pytał o swoją własność, która znalazła się w naszych rękach, ani nie wspomniał o tym, co naszego mają w swoim posiadaniu. Fakt ten upewnił mnie w przekonaniu, że nikt – poza mną samym – nie wie o ich istnieniu. Zachowałem więc w tej sprawie milczenie. W ten sposób wypełniłem pozostałą część proroctwa, wedle którego mieliśmy się stać zbawcą kraju, przybyłym na białym koniu. Lecz prorok Joseph kazał nam również bronić konstytucji Stanów Zjednoczonych, gdyż została nam ona dana z Bożego natchnienia. Tak się nigdy nie stało, przynajmniej za mojego życia. To, co przekazałem panu Lincolnowi, to dane o sekretnym miejscu ukrycia naszych bogactw. Od czasu, gdy wojska federalne pojawiły się u nas roku
’57, święci nieustannie rozprawiają o zaginionym złocie. Powiadam wam teraz, że złoto to wcale nie zaginęło. Zostało użyte w dobrej sprawie. Załączam mapkę tajemnego miejsca jego ukrycia, gdzie schowałem także to, co powierzył nam pan Lincoln. Dwa miesiące po tym targu Lincoln przysłał mi telegram, że Samuel, Lamanita z naszej księgi, strzeże naszego sekretu, co stanowiło dla mnie wielką pociechę. Informował mnie ponadto, że najważniejszą część tajemnicy ma codziennie bardzo blisko siebie. Odpowiedziałem, iż jego tajemnicy u nas strzegą opatrzność i sama natura. Wydawał się czerpać przyjemność z faktu, iż łączy nas wielki wspólny sekret. Prorok Joseph miał słuszność we wszystkim, co przepowiedział. Obyście i wy mieli równie trafny osąd. – To napisał Brigham Young? – zapy tał Rowan. – Jego pismo. – Zaginione złoto i nasza wielka tajemnica mają ze sobą związek? Snow kiwnął głową. – Od samego początku. Rozwiąż jedną zagadkę, a poznasz prawdę o drugiej. – Co prorok miał na my śli, wspominając o Samuelu i telegramie? – Tutaj Lincoln zachował się całkiem spry tnie. W połowie ty siąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku, aby się upewnić, że linie telegraficzne wciąż działają, prezy dent przesłał do Brighama Younga telegram. Powiedział prorokowi, że to, co przeczy tał w naszej świętej księdze o Samuelu, brzmi prawdziwie, trudno zatem o lepszego strażnika niż Lamanita. Ukry te znaczenie, to pewne. Ale by ły to całkowicie nowe informacje. – Czy ten telegram wciąż istnieje? – Jest niedostępny , ty lko dla oczu proroka. Jego treść jest właściwie bez sensu, chy ba że wie się to, o czy m przed chwilą przeczy tałeś. Ale teraz obaj znamy prawdę. Powiedz mi, Thaddeus, skąd dowiedziałeś się o ty m sekrecie? By ł przeznaczony ty lko dla proroków. Czas udawania się skończy ł. – Jak napisał prorok Brigham, istniały dwie strony , które dobiły targu. My i Lincoln. W archiwach narodowy ch zachowały się wzmianki o zaangażowaniu Brighama Younga w sprawy Amery ki. – Od pewnego czasu wiedziałem, że prowadzisz poszukiwania. Twój kompan, señor Salazar, stał się wręcz utrapieniem. – Masz jakiś problem z Josepe? – To fanaty k, a ci zawsze są niebezpieczni, niezależnie od tego, jak wielką deklarują szczerość. Ślepo podąża tropem nauk Josepha Smitha, ignorując kolejne objawienia, które w latach późniejszy ch przekazy wali następni prorocy . – To brzmi jak bluźnierstwo. – Ponieważ kwestionuję to, co moim zdaniem jest złe? Moje słowa są jedy nie mądre i prakty czne. – Dziwne, jak na naszego proroka. – Ależ właśnie o to chodzi, Thaddeus. Ja jestem prorokiem. Dlatego moje słowa mają tę samą wagę co słowa ty ch, którzy by li przede mną. Rowan pomachał wiadomością od Younga. – Po co mi to pokazałeś?
– Ponieważ również chcę poznać wielką tajemnicę. Zawsze sądziliśmy , że proroctwo Białego Konia to fałsz, że zostało sporządzone wiele lat po fakcie, że zawiera to, co jego autorzy już znali jako rzeczy wistość, tak aby słowa proroka Josepha brzmiały bardziej sensownie, niż na to zasługiwały . – Ono jest prawdziwe, Charles. Brat Salazar to udowodnił. – Chętnie by m zobaczy ł ten dowód. – Mamy szansę wy pełnić proroctwo. Możemy obronić konsty tucję Stanów Zjednoczony ch, gdy ż została nam dana z inspiracji Boga. – A jeśli wskutek tego zostanie zniszczone wszy stko, co On stworzy ł? – Więc niech tak będzie. – Przeczy taj drugą kartkę. Rowan popatrzy ł na następną stronicę w szty wnej obwolucie i zobaczy ł mapkę. – Tutaj ukry to zarówno złoto, jak i tajemnicę – powiedział Snow. – Ale to nam nic nie mówi. – Najwy raźniej Young nie zamierzał ułatwiać poszukiwań. Przy puszczam, że miał ku temu dobre powody . Aby rozwiązać tę zagadkę, trzeba się dowiedzieć, co ukry wał pan Lincoln. Lecz Rowan już świetnie wiedział, gdzie należy szukać. – Mogę to zabrać?
Snow potrząsnął głową. – Ory ginałów nie. Dostarczę ci kopie. – Chcesz, żeby m się ty m zajął, prawda? – Chciałby m, żeby ś się modlił o właściwą ścieżkę. Jakąkolwiek niebo ma dla nas odpowiedź, działaj według niej. Jak tak zawsze czy nię.
Rozdział 19 AT LANT A Stephanie znalazła w internecie wy rok Sądu Najwy ższego Stanów Zjednoczony ch w sprawie Teksas przeciwko White’owi, wy dany dnia 12 kwietnia 1869 roku. Sprawa by ła prosta. Czy obligacje skarbowe wartości dziesięciu milionów dolarów, przekazane przez Teksas osobom pry watny m po odłączeniu się tego stanu od Unii, wciąż pozostawały ważne? Wszy scy się zgadzali, że tego rodzaju przekazanie stanowiło pogwałcenie prawa federalnego oraz że doszło do niego w czasie, gdy Teksas ogłosił się stanem niezależny m od reszty Unii, który ustanawia własne prawa i przepisy doty czące owego transferu. Jeśli więc secesja Teksasu by ła legalna, obligacje utrzy mują swoją wartość. Jeśli zaś nie, są bezwartościowe. Zasadniczy spór, który w istocie doty czy ł niezmiernie istotnej kwestii. Czy secesja jest dozwolona przez konsty tucję? Stephanie ponownie odczy tała orzeczenie; zrobili to już wspólnie z Edwinem dwie godziny wcześniej. On musiał wrócić do Waszy ngtonu do swoich wieczorny ch obowiązków. Mieli się znów spotkać nazajutrz. Najważniejszy fragment znajdował się mniej więcej w połowie treści wy roku. Unia stanów nigdy nie była relacją sztuczną ni arbitralną. Jej początek sięga czasów kolonii – wyrosła ze wspólnej potrzeby, wzajemnego współczucia i sympatii, pokrewieństwa zasad, podobieństwa interesów oraz położenia geograficznego. Została potwierdzona i umocniona w obliczu wojny, kiedy to uzyskała swą ostateczną postać, charakter oraz sankcję mocą Artykułów Konfederacji, które ogłaszały ją „wieczystą”. I kiedy artykuły te okazały się niewystarczające wobec zachodzących w kraju przemian, ustanowiono konstytucję, „aby powołać doskonalszą Unię”. Trudniej w sposób bardziej klarowny przekazać ideę nierozerwalności, niż w zawartych tam słowach. Cóż bowiem jest w swej istocie nierozerwalne, jeśli nie wieczna, doskonalsza Unia? Gdy zatem Teksas stał się jednym ze Stanów Zjednoczonych, wszedł w relację, której nie da się rozwiązać. Wszystkie zobowiązania wieczystej Unii tudzież wszystkie gwarancje rządu republikańskiego natychmiast miały się stosować także do tego stanu. Ustawa, która finalizowała przystąpienie Teksasu do Unii, była czymś więcej niż tylko porozumieniem; stanowiła akt inkorporacji nowego członka przez większe ciało polityczne. Akt ostateczny. Unię pomiędzy Teksasem a pozostałymi stanami należy uznać za równie całkowitą, wieczystą i nierozerwalną jak ta, która połączyła dotychczasowe stany. Nie ma już miejsca na ponowne rozważanie bądź cofnięcie decyzji, chyba że w drodze rewolucji albo za zgodą reszty stanów. Rozporządzenie o secesji przyjęte przez kongres stanowy i ratyfikowane przez większość obywateli Teksasu, a także wszystkie przepisy wykonawcze wydane przez legislaturę tego stanu, mające na celu wprowadzenie rozporządzenia w życie – były absolutnie nieważne. Pozostawały całkowicie nielegalne. Zobowiązania stanu jako członka
Unii, a także jego każdego obywatela jako obywatela USA są niezmienne. Wynika to niewątpliwie z faktu, iż Teksas nigdy nie przestał być stanem Unii, a jego obywatele obywatelami Unii. W przeciwnym bowiem razie należałoby go uznać za obce państwo, a jego obywateli za cudzoziemców. Nie byłaby to już wojna mająca na celu stłumienie rebelii, lecz chodziłoby w niej o podbój i podporządkowanie. Dokładnie w ten sposób Południe postrzegało ów konflikt. Nie jako Wojnę Między Stanami. Albo wojnę domową. Ale Wojnę z Agresją Północy . Podbój i podporządkowanie. Absolutnie. Południowcy uważali tak wtedy , a wielu z nich podzielało to zdanie i dzisiaj. Wy starczy ło wy brać się na południowy wschód od Atlanty , do środkowej części stanu Georgia, co Stephanie czy niła wielokrotnie, i w odpowiednim miejscu wobec odpowiednich ludzi wspomnieć generała Williama Tecumseha Shermana, a spluwali na ziemię. Nigdy poważnie nie zastanawiała się nad wojną secesy jną. Po Linc olnie sądzono, że sprawa ta została ostatecznie rozwiązana. Co prawda niekiedy prasa pomrukiwała coś o jakimś mieście, okręgu lub grupie ekstremistów, którzy domagali się oderwania. Key West zasły nęło na przy kład jako Republika Muszli. Nic jednak nigdy z tego nie wy chodziło. A potem Stephanie wy słuchała tego, co mówił Edwin. Nie by ł żadny m wariatem próbujący m wy migać się od podatków albo zignorować prawo, które mu się nie podobało, ani kimś, kto miał po prostu ochotę robić to, co mu sprawia przy jemność. By ł szefem personelu Białego Domu. I bał się. – To może się stać poważnym problemem – mówił Davis. – Mieliśmy nadzieję, że czas rozwiąże go za nas. Otrzymaliśmy jednak informacje wskazujące, że tak się nie stało. – Ale co jest takie przerażające? – Stephanie, oglądamy całodobowe serwisy z wiadomościami, słuchamy rozmów radiowych, czytamy artykuły wstępne. Przez cały dzień spływają do nas informacje. Każdy ma jakieś zdanie na wszelkie tematy. Blogerzy, dziennikarze. Twittnięcia i wpisy na Facebooku stały się autorytatywnymi źródłami. Nikt już na nic więcej nie zwraca uwagi. My tylko ślizgamy się po powierzchni, ale większości to wystarcza. Wskazał na jeden z akapitów na ekranie. Z orzeczenia ws. Stan Teksas przeciwko White’owi. Który Stephanie znów przeczy tała. Dlatego dochodzimy do wniosku, że Teksas nie przestał by ć stanem Unii, że jest nim nadal mimo transakcji, o który ch mowa. Konkluzja ta, naszy m zdaniem, nie stoi w sprzeczności z żadny m aktem lub deklaracją jakiegokolwiek departamentu rządu narodowego, lecz pozostaje w całkowitej zgodności z szeregiem owy ch aktów i deklaracji od chwili wy buchu rebelii. – Cholerny Sąd Najwyższy widział tylko wierzchołek góry lodowej – powiedział Davis. – Wydali opinię polityczną, nie prawną. Jej autor, sędzia Salmon Chase, służył w gabinecie Lincolna. Co miałby niby powiedzieć? Że cała wojna secesyjna była sprzeczna z konstytucją? Że secesja jest
zgodna z prawem? I że – przy okazji – sześćset dwadzieścia tysięcy ludzi zginęło za nic. – Czy to nie nazbyt melodramatyczne? – Ani trochę. Sprawa Teksas przeciwko White’owi pozostaje definitywnym orzeczeniem Sądu Najwyższego w kwestii secesji. Gdyby jakiś stan próbował się oderwać, każdy sędzia w kraju mógłby natychmiast wykazać, że jest to sprzeczne z konstytucją na przykładzie precedensu Teksas przeciwko White’owi. Stephanie wiedziała, że to prawda. – Wyroku wcale nie wydano jednogłośnie – rzekł Davis. – Trzej sędziowie wyrazili zdanie odrębne. Ponownie wpatry wała się w słowa na ekranie. Konkluzja ta, naszym zdaniem, nie stoi w sprzeczności z żadnym aktem lub deklaracją jakiegokolwiek departamentu rządu narodowego. Raz jeszcze usły szała słowa, które Edwin powiedział na zakończenie: – A jeśli my wiemy coś, o czym Sąd Najwyższy w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym dziewiątym nie miał pojęcia? No właśnie, co wtedy .
Rozdział 20 DANIA Malone’owi nie podobało się to, co powiedziała Cassiopeia. Luke wrócił w odpowiednim czasie, by usły szeć zakończenie ich rozmowy . Zachowaj spokój, mówiły oczy młodzieńca. Ten studenciak oczy wiście wiedział o związku Cottona z Cassiopeią. – Pozwól, że odwiozę cię do hotelu – dobiegł ich głos Salazara z gabinetu. Malone wskazał na otwarte drzwi dwa metry od nich; obaj wśliznęli się w ciemność panującą w domowej sali kinowej. Naprzeciwko wielkiego ekranu stały miękkie fotele, mało subtelny dodatek w tak stary m domu. Przy warli do ściany . Malone usły szał ruch w gabinecie, a potem kroki na kory tarzu. W polu widzenia ukazali się Salazar i Cassiopeia. Wy jrzał z sali i zobaczy ł, jak Salazar bierze Cassiopeię pod ramię, przy ciąga do siebie i całuje. Ona również go objęła i głaskała po barkach. Widok ten wzburzy ł i zarazem osłabił Cottona. – Chciałem to zrobić od bardzo dawna – powiedział Salazar. – Nigdy cię nie zapomniałem. – Wiem. – I co teraz będzie? – Cieszmy się wspólnie spędzony m czasem. Tęskniłam za tobą, Josepe. – Na pewno kogoś kochałaś i ktoś kochał ciebie. – Tak. Ale to, co nas łączy ło, by ło czy mś szczególny m i oboje o ty m wiemy . Salazar znów ją pocałował. Czule. Słodko. Malone’owi przewracało się w żołądku. – Mogłaby m tu zostać na noc – powiedziała. – To nie by łoby zby t rozsądne – odparł Salazar. – Ani dla ciebie, ani dla mnie. – Rozumiem. Ale wiedz, że tego chciałam. – Wiem. I znaczy to dla mnie więcej, niż sobie wy obrażasz. Przy jadę po ciebie jutro około dziesiątej. Bądź spakowana i gotowa do wy jazdu. – Dokąd się udajemy ? – Do Salzburga. Zniknęli w głębi kory tarza. Otworzy ły się jakieś drzwi, a potem zamknęły . Po chwili zamruczał silnik samochodu, którego dźwięk zniknął w oddali. Malone stał nieruchomo, serce waliło mu młotem. – Nic ci nie jest? – spy tał Luke. Umy sł Cottona skierował się z powrotem ku bieżącej sy tuacji. – Niby co miałoby mi by ć? – To twoja dziewczy na i … – Nie jestem uczniakiem z liceum. A w ogóle skąd wiesz, że to moja dziewczy na? – Zgaduj-zgadula. Gdy by m to ja by ł winowajcą, padłby m trupem od twojego spojrzenia. – Ale nie jesteś.
– Okej. Łapię. Zakazany temat. – Stephanie kazała ci zataić przede mną jej zaangażowanie? – Ani jej, ani Salazara nie powinno tu by ć. Zadanie Vitt polegało na ty m, aby zatrzy mać go dziś wieczór z dala od domu. – Zadanie? – Ona współpracuje ze Stephanie. Wy świadcza jej przy sługę. Ustaliliśmy , że kiedy ś się znali z Salazarem. By li sobie… bliscy . To jasne. Właśnie mogliśmy się o ty m przekonać. Stephanie poprosiła ją o nawiązanie kontaktu i dowiedzenie się czegoś. Ona go po prostu rozpracowuje. Malone się zastanawiał. Czy fakty cznie ty lko odgry wała swoją rolę? Próbowała zy skać zaufanie Salazara? Jeśli tak, to jest znakomitą aktorką. Każde jej słowo brzmiało tak wiary godnie. A teraz Salazar prosił, żeby mu pomogła. – Muszę zajrzeć do tego gabinetu. Malone chwy cił Luke’a za ramię. – Ty lko to przede mną zataiłeś? – W swojej księgarni wspominałeś, że wiesz trochę o mormonach. Zdawałeś sobie sprawę, że Cassiopeia Vitt urodziła się jako jedna z nich? Cotton wpatry wał się w Luke’a. – Tak my ślałem. Łączy ła ją z Salazarem przy jaźń z dzieciństwa. Ich rodziny ży ły blisko ze sobą. Wy znawali tę samą religię. Wy glądało na to, że trwa noc niespodzianek. – Mógłby ś puścić moją rękę? Malone zwolnił chwy t. Luke minął go i opuścił salę kinową. Cotton ruszy ł za nim. Weszli do gabinetu, przy tulnego pomieszczenia o ścianach kry ty ch boazerią, pomalowany ch na szarozielono. Światło pozostało włączone, zasłony zaciągnięte. Malone skoncentrował się na zadaniu. – W domu nie ma nikogo ze służby ? – Według raportów pracuje tu kilka osób, ale nie nocują na miejscu. Salazar ceni sobie pry watność. Jednak pozostali danici mogli pojawić się w każdej chwili. – Ci dwaj pewnie już odkry li nasz fortel z autobusem. Rób, co do ciebie należy . On jej coś czy tał. Z tego starego dziennika, o tam. Luke podszedł do biurka i telefonem zrobił zdjęcia sfaty gowany ch stronic, zwłaszcza ty ch, w który ch tkwiły zakładki. Gdy Luke przeszukiwał szuflady , Malone zbliży ł się do mapy ustawionej na sztaludze. Sły szał wcześniej, jak Salazar wy mienia szy bko z pamięci miejsca, w który ch osiedlali się mormoni w drodze na zachód, do kotliny Wielkiego Jeziora Słonego. Sam osobiście odwiedził kiedy ś Nauvoo w środkowej części stanu Illinois, gdzie święci mieli swoją główną siedzibę przez siedem lat. Stojąca tam obecnie świąty nia została zrekonstruowana, gdy ż dziewiętnastowieczny ory ginał zniszczy ł motłoch. Nienawiść. Jakież to potężne uczucie. Podobnie jak zazdrość.
Malone odczuwał teraz jedno i drugie. Musiał wziąć sobie do serca własne słowa: przecież nie jest uczniakiem z liceum, ty lko mężczy zną, któremu zależy na kobiecie. Od trzech lat by ł rozwiedziony , okres separacji z eks trwał dziesięć lat. Długo ży ł sam. Pojawienie się w jego ży ciu Cassiopei zmieniło wszy stko. Na lepsze. Albo przy najmniej tak mu się wy dawało. – Popatrz na to – powiedział Luke. Malone podszedł do biurka – wielkiego, inkrustowanego kością słoniową, z wbudowany m ozdobny m kałamarzem z ony ksu. Luke podał mu katalog Dorotheum, jednego z najstarszy ch na świecie domów aukcy jny ch z siedzibą w Austrii. Cotton miał już z nim wcześniej do czy nienia, gdy wy kony wał zadanie dla organizacji Billet, a także w swojej księgarni. – Wy gląda na to, że jutro wieczorem jest impreza – rzucił Luke. – W Salzburgu. Malone znalazł w katalogu datę, godzinę i miejsce aukcji. Przerzuciwszy odpowiednią stronę, dowiedział się, że chodzi o sprzedaż nieruchomości, a także mebli, porcelany , ceramiki i książek. Jedna kartka miała zagięty brzeg. Oferta Księgi Mormona. Wy danej w marcu 1830 roku. Ory ginalny druk. Opublikowana przez E. B. Grandina, Palmy ra, w stanie Nowy Jork. Znał tę pozy cję. Od roku 1830 pojawiło się wiele wy dań księgi, ale z pierwszej serii zachowały się ty lko pojedy ncze egzemplarze. Malone przy pomniał sobie, że kilka miesięcy wcześniej czy tał, że jeden z nich sprzedano za prawie dwieście ty sięcy dolarów. – Najwy raźniej Salazar chce kupić książkę – powiedział. I to nie by le jaką. Jedną z najrzadszy ch na świecie. Malone odszedł od biurka i znów przy glądał się mapie. Ktoś różowy m mazakiem zaznaczy ł Teksas, Hawaje, Alaskę, Vermont i Montanę. – Dlaczego te stany są pokolorowane? Ty lko mi nie mów, że nie wiesz. Luke milczał. Cotton dotknął palcem stanu Utah, który zaznaczono na żółto. – A to? – To centrum tej całej cholernej sprawy . Utah by ło ojczy zną Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. Istniało kilka odłamów tego wy znania, ale jego główny nurt tutaj właśnie miał swoją siedzibę. – Mianowicie czego? – Właściwie aż trudno uwierzy ć. Ale Stephanie powiedziała mi przez telefon, że istnieje jakiś związek między Josephem Smithem, Brighamem Youngiem, Jamesem Madisonem i Abrahamem Lincolnem. O który m krótko jej opowiedziano. Sięga jeszcze czasów Ojców Założy cieli. – A doty czy ? – Amery kańskiej konsty tucji. – I co w związku z ty m? – Cała masa poważny ch kłopotów.
Rozdział 21 DANIA CZW ART EK, 9 PAŹDZIERNIKA GODZINA 9 . 2 0 Salazar rozmawiał przez telefon, ale przy glądał się mapie. Znajdował się w swoim gabinecie; w końcu udało mu się połączy ć ze starszy m Rowanem i po części wy jaśnić to, co stało się wczoraj w Danii. Ich obawy się potwierdziły . Rząd amery kański miał na nich oko. – Namierzy li cię przeze mnie – powiedział Rowan. – W Waszy ngtonie są ludzie, którzy nie ży czą nam powodzenia. W to Salazar wierzy ł. Zawsze istniały pewne animozje. – Od samego początku, Josepe – odezwał się anioł w jego mózgu. Każdy święty wiedział, że w 1839 roku Joseph Smith zapukał do drzwi Białego Domu – który opisał jako „pałac, wielki i okazały , zdobny we wszelkie wspaniałości oraz elegancję tego świata” – i prosił o spotkanie z prezy dentem Martinem Van Burenem. Kiedy Smith chciał, żeby przedstawiono go jako świętego w dniach ostatnich, uznano to za kompletną bzdurę. Nalegał, lecz Van Buren ty lko się na to uśmiechnął. – Z arogancją, Josepe. Smith przy niósł ze sobą list z krótkim opisem aktów przemocy i okrucieństwa, który ch ofiarami stali się święci w stanie Missouri, w ty m wstrząsające przy kłady morderstw i grabieży mienia. Wspomniał również o niesławnej dy rekty wie numer 44, wy danej przez gubernatora Missouri, która wzy wała do eksterminacji wszy stkich wy znawców Kościoła. Grzecznie prosił rząd federalny o interwencję, lecz Van Buren nie uczy nił w tej sprawie nic. – Powiedział, że zajęcie się tą kwestią kosztowałoby go utratę głosów z Missouri – przy pomniał anioł. – Osądził nas, zanim zdołał nas poznać. Wielu późniejszy ch prezy dentów wy kazy wało się podobną obojętnością jak Van Buren. – Rządy zawsze sprawują ci, którzy są pełni ignorancji, głupoty i słabości. Anioł miał rację. – Na czym polega siła rządu? Jest jak lina z piasku, miękka niczym woda. Mało ma względów dla prawdy i dobra. Hańba tym, którzy rządzą narodem amerykańskim. Tak jak prorocy zachowy wali ostrożność w kontaktach z prezy dentami, Salazar postępował ze starszy m Rowanem. Ale nie z braku zaufania. Rowan od samego początku postawił sprawę jasno, że nie interesują go szczegóły . Dlatego Salazar nie wspomniał mu o ty m, co się stało z amery kańskim agentem, o śmierci dwóch swoich ludzi ani o zniknięciu Barry ’ego Kirka. Miał świadomość linii demarkacy jnej dzielącej Radę Dwunastu od pozostały ch członków Kościoła. Joseph Smith oraz jego następca Brigham Young wy korzy sty wali ludzi takich jak on do ochrony wspólnego interesu. – Sy tuacja jest pod kontrolą? – zapy tał Rowan. – Całkowicie. – Ważne, żeby tak zostało. Władze spróbują uży ć wszelkich możliwy ch środków, aby nas
powstrzy mać. Nie da się tego uniknąć. Już niedługo nasz sekret ujrzy światło dzienne. Na szczęście zbliżamy się do celu. – Czy nie należałoby ustalić, ile oni wiedzą? – spy tał Salazar. – Planuję nieco tutaj popy tać. Może i ty by ś czegoś poszukał? – Też o ty m my ślałem. – Ale staraj się, Josepe, nie łamać przepisów. Oni prowadzą przeciw nam dochodzenie. Salazar znów nic nie powiedział. Danici zawsze działali w sekrecie. Rekrutacja zarówno sto pięćdziesiąt lat temu, jak i obecnie odby wała się wy łącznie przez kontakt osobisty . Wszelkie spotkania by ły pilnie strzeżone. Poza owy mi zebraniami nie wy jawiano głośno niczego, nawet w obecności inny ch danitów. Członków organizacji szkolono tak, aby wy pełniali polecenia przy wódcy bez wahania i zadawania py tań, przestrzegając ich, że mają dowieść swojej wierności we wszy stkich sprawach powierzony ch im w zaufaniu, nawet gdy by mieli to przy płacić ży ciem. Każdy rekrut składał uroczy stą przy sięgę, że niczego nie ujawni. Kary za złamanie kodeksu wy kony wano po kry jomu. – Żyjemy w nowym, odrębnym systemie – powiedział anioł. – Takim, w którym Królestwo Boże rozpadnie się na części i pochłonie wszystkie ziemskie królestwa. Obowiązkiem szlachetnych i lojalnych danitów jest zniszczyć pogan i poświęcić ich dla Królestwa Bożego. Ziemia należy do Pana, Josepe, nie do człowieka. A ziemskie prawa nie mają zastosowania, jeśli ktoś poświęca się dla Boga. – Obawiam się – rzekł do Rowana – że wkrótce mogą intensy wniej prowadzić dochodzenie. – Niewątpliwie. Dlatego podejmij odpowiednie działania. Salazar zrozumiał polecenie. Czy ny danitów nie mogły nigdy ujrzeć światła dziennego. Josepe znał swoją rolę. By ł mieczem i młotem. Za nagrodę miał jedy nie wewnętrzną saty sfakcję, nie mógł się afiszować swoimi dokonaniami. – To nie twoja sprawa ani rola, byś miał wiedzieć, czego wymaga Bóg – odezwał się anioł w jego głowie. – On sam ci powie za pośrednictwem proroka, a ty masz to wykonać. Amen, wy mamrotał Salazar. – Mam wszy stko pod kontrolą. – Tak sądziłem. Niedługo mogę cię tutaj potrzebować, bądź więc gotowy do drogi. Ja wracam do Waszy ngtonu. Skontaktuj się ze mną, gdy pojawią się nowe informacje. Josepe patrzy ł na mapę i pokolorowane stany . Teksas, Hawaje, Alaska, Vermont i Montana. Oraz Utah. Zerknął na zegarek. – Niech Ojciec Niebieski czuwa nad tobą – powiedział Rowan. – I wzajemnie, sir.
Rozdział 22 KOP ENHAGA Malone czuł się jak za dawny ch czasów, kiedy wrzucał do torby podróżnej ty lko najniezbędniejsze rzeczy . Następnie wy ciągnął spod łóżka plecak i wy jął z niego kilkaset euro, które trzy mał zawsze pod ręką razem z paszportem. Przed laty paszporty stanowiły najmniejsze z jego zmartwień. Jako agent Magellan Billet podróżował po cały m świecie, dokąd ty lko chciał, czasami legalnie, lecz na ogół – nie. Niezłe ży cie. Czasem za nim tęsknił, mimo że głośno twierdził coś innego. Dawniej angażowano go do przeprowadzenia ważny ch operacji, z który ch kilka wręcz zmieniło bieg historii. Ale to już przeszłość. A przy najmniej tak sobie wmawiał przez ostatnie lata, od czasu swego odejścia. Jednak nawet na emery turze zdarzało mu się robić rzeczy nietuzinkowe. Jak na przy kład teraz. Co takiego Luke Daniels powiedział wczoraj wieczorem? „Istnieje jakiś związek między Josephem Smithem, Brighamem Youngiem, Jamesem Madisonem i Abrahamem Lincolnem. Który sięga jeszcze czasów Ojców Założy cieli”. Rozstali się z Lukiem po powrocie do Kopenhagi; młodszy agent sprawiał wrażenie zadowolonego, że pozby wa się Malone’a. On też kiedy ś spoglądał na działalność Magellan Billet pełny mi entuzjazmu oczy ma nowicjusza. Prosto z biura śledczego mary narki wojennej – JAG – Stephanie ściągnęła go do wy pełniania zadań dla Departamentu Sprawiedliwości, co okazało się stały m przy działem. Gdy przestał pracować dla rządu, zrezy gnował również ze stopnia oficerskiego w mary narce. Zniknął komandor Harold Earl „Cotton” Malone, sy n Forresta Malone’a – także komandora Mary narki Wojennej Stanów Zjednoczony ch, który zginął na morzu. Wzrok Cottona powędrował ku ramce wiszącej na ścianie i odręcznie sporządzonej notce, noszącej datę 17 listopada 1971 roku. Ostatnie sześćset czterdzieści słów jego ojca. Napisany ch specjalnie dla rodziny . Smakował każde z nich. Zwłaszcza ostatnie zdanie. Kocham cię, Cotton. Nie by ło to coś, co sły szał zby t często, gdy ojciec ży ł. Starał się nie popełnić tego błędu w stosunku do własnego sy na, Gary ’ego, obecnie szesnastolatka. Miał wielką nadzieję, że chłopak zdaje sobie sprawę, co czuje jego ojciec. Bóg wie, że razem przeszli już niejedno. Malone wziął do ręki berettę. Dobrze mu się wczoraj przy służy ła. Ilu ludzi już zabił przez te lata? Dziesięciu? Dwunastu? Piętnastu? Trudno spamiętać. Fakt ten mu doskwierał. Doskwierało mu również to, czego by ł świadkiem poprzedniego wieczoru: zachowanie Cassiopei. Jej pocałunek z Salazarem bolał, nawet jeśli ty lko grała. By ł zazdrosny , nie ma wątpliwości. Ona naprawdę zaproponowała tamtemu, że zostanie na noc. Co by się stało, gdy by Salazar powiedział „tak”? Malone nie chciał nawet o ty m my śleć. Oczy wiście, nie miał zielonego pojęcia, co się działo po ich wy jeździe z posiadłości. Salazar mógł przenocować u niej w hotelu. Stop. Zostaw to.
Nienawidził my śli, które wirowały mu w głowie, i żałował, że w ogóle widział i sły szał to wszy stko. Lepiej by łoby nic nie wiedzieć. Czy żby ? Jego małżeństwo rozpadło się z powodu kłamstw i braku zaufania. Cotton wielokrotnie się zastanawiał, co w ty m równaniu zmieniłaby szczerość. Czy mogłaby uratować ich związek? Zadzwoniła jego komórka. Spodziewał się telefonu i nie zawiódł się, widząc na ekranie Stephanie Nelle. – Sły szałam, że miałeś ciężką noc – powiedziała. – Wrobiłaś mnie. – Potrzebowałam twojej pomocy . Na początku to wszy stko zapowiadało się na proste dochodzenie w sprawie przeszłości obcego oby watela. Ale okazało się czy mś zupełnie inny m. W sprawę zamieszany jest senator USA. Człowiek nazwiskiem Rowan z Utah. Nie miałam też pojęcia, że Barry Kirk to podpucha. Rzecz jasna, Salazar ma nad nami sporą przewagę. – Przejdź do tego, co ważne. – Zadaniem Cassiopei jest przy spieszy ć bieg spraw i dowiedzieć się wszy stkiego, co się da. Ona zna problem najlepiej . Ale nie jestem już taka pewna, że to by ł dobry pomy sł. – Trzy małaś to przede mną w tajemnicy . – Nie sądziłam, że aż tak zbliży sz się do niego. – Więc po prostu mnie wy korzy stałaś? – Żeby znaleźć zaginionego agenta? Pewnie, że tak, do cholery . – Ten studenciak mówił ci, że tamten nie ży je? – Mówił. W pierwszej chwili miałam chęć zdjąć Salazara. Ale rozkazano mi tego nie robić. Luke twierdzi, że wkurzy ło cię to, co zobaczy łeś. Cassiopeia wy świadcza mi przy sługę, Cotton. To wszy stko. – Dlatego okłamuje Salazara? – Owszem. Wcale nie sprawia jej to przy jemności, ale zgodziła się rozgry wać to troszeczkę dłużej. – Nie wy glądała na osobę cierpiącą. – Wiem, że to boli… – Czy ona wie, że ja tu jestem? – Nie wspomniałam jest słowem o twoim zaangażowaniu. – I niech tak zostanie. – Ona i Salazar mieli się nie zbliżać do domu. – Cała sprawa wy gląda na ustawioną. – Zgadzam się – powiedziała Stephanie. – Ale by ło warto. Zebraliśmy sporo cenny ch informacji. – Tak ci powiedział studenciak? – On nie jest idiotą, Cotton. Przeciwnie, jest całkiem dobry . Ty lko trochę pory wczy . Może ma to związek z jego nazwiskiem. Malone zrozumiał dopiero po chwili. Daniels. – Jest krewny m prezy denta? – To bratanek Danny ’ego Danielsa. Jeden z czterech sy nów jego brata. – Jak sobie radzisz z ty m faktem?
– To nie tak, jak my ślisz. Luke jest chłopakiem z Południa, tak jak ty , urodzony m i wy chowany m w Tennessee. Po szkole średniej zaciągnął się do rangersów. Jest dobry . Jego akta personalne są pełne listów pochwalny ch i wy różnień. Służy ł na cały m Bliskim Wschodzie, w ty m trzy tury w Iraku. Chciał zatrudnić się w CIA, ale prezy dent poprosił, żeby m to ja go wzięła. Bez warunków wstępny ch, bez specjalnego traktowania. Jeśli nie podoła, mogę go zwolnić. – O ile najpierw nie zginie. – Pamiętam, jak piętnaście lat temu tak samo my ślałam o tobie. Ale okazało się, że nie zginąłeś. – Zataiłaś przede mną informacje, Stephanie. Nie cierpiałem tego, kiedy dla ciebie pracowałem, i nie cierpię tego również teraz. – Nie wspomniałam ci o Cassiopei, ponieważ nie sądziłam, że będziesz tam na ty le długo, żeby się o niej dowiedzieć. Ona mi po prostu pomaga, chciała, żeby to zostało między nami. – I dzięki temu mam się poczuć lepiej? – Nie jesteś jej mężem, Cotton. Ona ma własne ży cie, podobnie jak ty . – Kurtuazy jnie zaprzeczę. – Zakładam więc, że powiesz jej o wszy stkim? – Co właściwie dla ciebie robi? – Nie mogę o ty m rozmawiać przez ten telefon. – Luke powiedział, że dzieje się coś, w co są zamieszani nawet Ojcowie Założy ciele. – To moje podwórko, nie twoje. Malone zawahał się przez sekundę. – Zgadza się. Zgadza się również, że Cassiopeia to duża dziewczy nka. Da sobie radę. – Pewnie, że tak. Ty lko czy ty dasz radę? Nie mógł wcisnąć Stephanie kitu. Ona znała go równie dobrze, jak on ją. – Ty ją kochasz, Cotton. Czy chcesz to przy znać, czy nie. – To nie ze względu na nią tu jestem. Więc nie moja sprawa. Jak powiedziałaś, nie jesteśmy małżeństwem. – Odwołałam Luke’a. Powinien niedługo wrócić do Stanów. Ludzie Salazara was widzieli, dlatego nie będzie tam aż tak przy datny . – Czy studenciak i prezy dent dogadują się ze sobą? – Luke nie ma pojęcia, że stry j interweniował w jego sprawie. To by ł jeden z warunków postawiony ch przez prezy denta. Malone by ł pod wrażeniem, iż Stephanie zdecy dowała się wy świadczy ć tę przy sługę. Nie leżało to zby tnio w jej sty lu. Ale wiedział od Cassiopei, że obecnego prezy denta i jego by łą szefową coś łączy . Zawsze go to dziwiło. Nigdy jednak nie rozmawiali o ty m ze Stephanie. Żadne z nich nie lubiło dy skutować o tego ty pu sprawach. – Trudno winić chłopaka, że co niedzielę dzwoni do swojej matki – powiedziała. Matka Cottona ciągle mieszkała w środkowej Georgii i uprawiała cebule na farmie, która ponad wiek należała do jej rodziny . Jednak w przeciwieństwie do Luke’a Danielsa Malone nie dzwonił do niej co ty dzień. Ty lko przy szczególnej okazji – w urodziny czy Dzień Matki. Do tego sprowadzał się ich kontakt. Matka się nie skarży ła, to by by ło nie w jej sty lu. Nigdy nie powiedziała złego słowa. Ile ona teraz może mieć lat? Siedemdziesiąt? Siedemdziesiąt pięć? Nie
by ł pewny . Dlaczego właściwie nie zna wieku własnej matki? – I wy konałam telefon do Kopenhagi – powiedziała Stephanie. – Miejscowi nie będą cię niepokoić. Zastanawiał się wcześniej, dlaczego policja do tej pory nie przeszukała księgarni. – Rozbili mi szy bę w drzwiach frontowy ch. – Prześlij rachunek mnie. – Pewnie tak zrobię. – Wiem, że jesteś wkurzony – powiedziała. – Nie dziwię się. Ale, Cotton, dasz spokój Cassiopei, prawda? Nie możemy jej narażać. Zostaw ją, dopóki sprawa się nie zakończy . Jak powiedziałeś, to duża dziewczy nka. I pracuje bez wsparcia. Sama. – Jak sobie ży czy sz. Malone zakończy ł rozmowę i popatrzy ł na swoją torbę podróżną. Znów nim manipulują. Bez dwóch zdań. Wsunął berettę z powrotem do plecaczka, który schował pod łóżkiem. Niestety , nie mógł nosić przy sobie broni. Inaczej w czasie kontroli na lotnisku padły by py tania, na które wolał nie odpowiadać. Oto tracił kolejną korzy ść, wy pły wającą z pracy dla rządu. Nieważne. Przy zwy czai się. Rząd amery kański zatrudniał ty siące agentów, który ch zadaniem by ło strzec interesów narodowy ch. Malone by ł kiedy ś jedny m z nich. Teraz jego zadanie nabrało osobistego charakteru. Cóż takiego Stephanie powiedziała przed chwilą o Cassiopei? „Pracuje bez wsparcia. Sama”. Nie do końca. I Stephanie o ty m wiedziała. Musiał się spieszy ć. Lot do Salzburga miał za dwie godziny .
Rozdział 23 KALUNDBORG Cassiopeia skończy ła pakowanie walizki. Wzięła ze sobą bardzo mało rzeczy , ty lko parę ubrań, żeby nie chodzić ciągle w ty m samy m. Przy gotowała się na wy jazd zaledwie kilkudniowy . Jednak teraz jej podróż nieco się wy dłużała. Przeszklone drzwi balkonowe stały otworem, oferując niesamowity widok na fiord i cieśninę Wielki Bełt. Szarobure wody wzburzał ostry wschodni wiatr. Josepe załatwił jej pokój w nadmorskim pensjonacie, bo nie chciał, aby pozostawała w jego posiadłości. By ć może dlatego, że wolał utrzy my wać ich relację na właściwej płaszczy źnie, a może po prostu nie ży czy ł sobie, by Cassiopeia stale przeby wała w jego domu. Znajdowała się w Danii już trzy dni, a poprzedni wieczór by ł pierwszy m, w który m zabrał ją do siebie. Wy darzenia tamtego wieczoru ją martwiły . Pocałunek z Josepe, po ty lu latach, odświeży ł stare wspomnienia. To on by ł jej pierwszą miłością, tak jak ona jego. Zawsze zachowy wał się wobec niej jak dżentelmen, a ich związek opierał się na miłości, choć nigdy namiętnej. Nauka Kościoła zabraniała seksu przedmałżeńskiego. Dlatego Cassiopeia wiedziała, że wiele nie ry zy kuje, proponując, iż zostanie na noc. W ten sposób chciała wkraść się w jego łaski. Nadal czuła się paskudnie, oszukując Josepe, z każdą minutą coraz bardziej żałowała, że uczestniczy w tej maskaradzie. Kiedy zgodziła się pomóc Stephanie, nie miała pojęcia, że on wciąż ją kocha. Oczy wiście, Stepha nie powiedziała jej o fotografii, ale fakt ten można by ło wy jaśnić na wiele sposobów. Ty mczasem jedy ne prawdziwe wy jaśnienie by ło aż nadto klarowne. Wciąż bardzo mu na niej zależało. Włoży ła do walizki ostatnią sztukę odzieży i zasunęła zamek bły skawiczny . Powinna zaprzestać tej farsy . Tak należało postąpić, to by łoby słuszne. Ale zarzut doty czący popełnienia morderstwa nakazy wał co innego. Mormonizm brzy dził się przemocą. Naturalnie, dawno temu sprawy wy glądały inaczej i święci też mieli niejedno na sumieniu. Ale wtedy to by ła kwestia przetrwania. Samoobrona, znak tamty ch czasów. Josepe przecież żarliwie wierzy ł w naukę Kościoła, która zabraniała wy rządzać inny m krzy wdę, dlaczego zatem miałby odejść od tak fundamentalny ch zasad? Musiało istnieć jakieś inne wy tłumaczenie, w który m nie miał z ty m morderstwem żadnego związku. Cassiopeia zerknęła na zegarek: 9.30. Josepe tu zaraz będzie. Podeszła do otwarty ch drzwi i nasłuchiwała ry tmiczny ch uderzeń fal oraz ptasich pokrzy kiwań. Odezwała się jej komórka. – Wczoraj wieczorem zdarzy ł się pewien incy dent – powiedziała Stephanie, gdy Cassiopeia odebrała. Wy słuchała relacji o ty m, co się stało w Sundzie oraz w Kopenhadze z jedny m ze współpracowników Josepe.
– Musiałam zaangażować w sprawę Cottona – rzuciła Stephanie. – Ty lko jego miałam wtedy pod ręką. Dał sobie radę, ale zabił trzech ludzi. – Nic mu nie jest? – Nie. – Wiesz coś o zaginiony m agencie? – Wciąż jest zaginiony . Faceci, którzy szli za Cottonem, to danici zatrudnieni przez Salazara. Danici? Cassiopeia pamiętała, że jako nastolatka coś o nich czy tała, ale przecież dziś nie istnieli, zniknęli w XIX wieku. – Tutaj nie widziałam niczego, co by o ty m świadczy ło. – Zrelacjonowała Stephanie to, co wy darzy ło się między nią a Josepe. – Jemu bardzo na mnie zależy . Czuję się jak oszustka. Powinnam dać sobie z ty m spokój. – Potrzebuję cię tam jeszcze przez chwilę, wy trzy maj. U nas sy tuacja nabrała rumieńców, dzisiaj dowiem się więcej. Jedź z nim do Salzburga i zobacz, co uda ci się ustalić. Potem będziesz wolna. On nigdy się o ty m wszy stkim nie dowie. – Ale ja będę wiedziała. Cottona też okłamałam. Nie będzie zadowolony z tego, co właśnie robię. – Pomagasz przeprowadzić operację wy wiadu Stanów Zjednoczony ch. To wszy stko. Starszy Rowan, o który m mówił Salazar, to senator Thaddeus Rowan z Utah. Cassiopeia powiedziała o mapie w gabinecie Josepe. – Utah zaznaczono na żółto. Pięć inny ch stanów na różowo. – Które? Cassiopeia je wy mieniła. – W tej chwili senator Rowan ma na swoim parlamentarny m oku mnie. Ta wielka misja, o której wspomniał Salazar… Musimy się o niej czegoś dowiedzieć. To ważne, Cassiopeio. A ty jesteś naszy m najszy bszy m dojściem. – Muszę zadzwonić do Cottona. – Nie rób tego. Z nim wszy stko w porządku. Wczoraj wieczorem bardzo mi pomógł, a teraz wrócił już do pracy w księgarni. Lecz Cassiopeia nie czuła się w porządku. Czuła się samotna. I to ją trapiło. Cały ranek rozmy ślała o Cottonie. Formalnie rzecz biorąc to, co robiła z Josepe, nie by ło zdradą. Raczej oszustwem. Badaniem różnic między ty mi dwoma mężczy znami. O ile Cotton by ł skromny , powściągliwy i niezby t skory do okazy wania uczuć, o ty le Josepe – wy lewny , ciepły i kochający . Jego głęboka wiara religijna stanowiła zarówno atut, jak i przekleństwo. Obaj by li uderzająco przy stojni, obaj by li samcami alfa, mocny mi i pewny mi siebie. Obaj mieli wady . Cassiopeia nie by ła pewna, dlaczego porówny wanie ich stało się w ogóle takie istotne, ale od wczorajszego wieczoru nieustannie to robiła. – Poudawaj jeszcze trochę – poprosiła Stephanie. – Już nie mam ochoty . – Sły szę, ale stawka jest wy soka. I, Cassiopeio, nieważne, w co chcesz wierzy ć, ale Salazar nie jest niewiniątkiem.
*** Stephanie się rozłączy ła. Nie lubiła okłamy wać Cassiopei, ale by ło to konieczne. Cotton nie miał się wcale dobrze. Zrozumiała to w czasie poprzedniej rozmowy telefonicznej. Także Luke potwierdzał, że Cotton jest wkurzony . I jeszcze ten zabity agent. Tę informację również zatrzy mała dla siebie. Gdy by powiedziała Cassiopei prawdę o obu ty ch sprawach, nie wiadomo, jak ta by zareagowała. Niewy kluczone, że stanęłaby do otwartej konfrontacji z Salazarem. Albo po prostu rzuciłaby to wszy stko. Lepiej nie rozpowszechniać ty ch informacji, przy najmniej na razie. Usiadła w łóżku i zerknęła na zegar na nocny m stoliku. 3.50 nad ranem. Za cztery godziny miała odlecieć do Waszy ngtonu. Edwin Davis powiedział, że będzie na nią czekał na lotnisku Reagana. Stephanie się niecierpliwiła, pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej. Już te skąpe informacje, które uzy skała doty chczas, budziły w niej niepokój. Od trzy dziestu lat pracowała dla rządu, zaczy nała w Departamencie Stanu jeszcze za administracji Reagana, a potem przeszła do Departamentu Sprawiedliwości. Widziała już wiele sy tuacji kry zy sowy ch. Dzięki nim wy robiła sobie szósty zmy sł. I jeśli ów zmy sł jej nie my lił, Malone zmierzał właśnie do Salzburga. Przez telefon by ł tajemniczy , ale ona wiedziała swoje. Zwłaszcza po ty m, jak powiedziała mu, że Cassiopeia jest zdana na siebie. Nie ma mowy , by Cotton pozwolił jej na solowe wy stępy . Nic nie mogło go powstrzy mać. Senność opuściła Stephanie. By ła już w pełni rozbudzona. I nie ty lko z powodu dwóch rozmów telefoniczny ch. Zaczy nała odczuwać lęk. Co to za rzecz, o której miała się dopiero dowiedzieć?
Rozdział 24 KALUNDBORG Salazar załatwił do końca wszy stkie sprawy organizacy jne związane z wy jazdem do Salzburga. Jego najnowsza zabawka, learjet 75, już czekał. Samochód stał na zewnątrz, gotów zawieźć go do miasta, do Cassiopei, a potem na lotnisko. Wcześniej pozmieniał rezerwacje hotelowe; w Goldener Hirsch uczy nnie zapewniono go, że dwa odrębne apartamenty są przy gotowane i czekają na gości. Lot potrwa niecałe dwie godziny . Salazar nie mógł się już doczekać powrotu w austriackie góry . Pogoda powinna by ć cudowna. Uwielbiał Salzburg. By ło to jedno z jego ulubiony ch miast – a ty m razem podróż będzie o wiele przy jemniejsza dzięki Cassiopei. Drzwi do gabinetu się otworzy ły . Do środka wszedł jeden z dwóch ocalały ch pracowników, lojalny danita, ten, który by ł w Kopenhadze. – Cotton Malone – powiedział mężczy zna – to anty kwariusz z Kopenhagi. – A jednak udało mu się zabić dwóch naszy ch ludzi. – Te gwałtowne zgony dręczy ły Salazara. Nigdy wcześniej nie stracił człowieka. – A Barry ? Jakiś znak ży cia? – Znaleźliśmy jego komórkę w autobusie, miała nas zmy lić. Brat Kirk nie kontaktował się od wczoraj, kiedy wy szedł z księgarni. Salazar wiedział, co to oznacza. Stratę trzech ludzi. – Załatwiliście, co trzeba? Akolita skinął głową. – Osobiście pozby łem się ciała amery kańskiego agenta. – Czy przy ty ch dwóch, który ch znajdą w Sundzie, jest coś, co mogłoby wskazy wać na związek z nami? – Nie powinno. Salazar już wiedział, co wy darzy ło się wczoraj, kiedy to innego amery kańskiego agenta przy parto do muru niedaleko Kalundborga. Mężczy zna później uciekł, kradnąc jego cessnę. Z raportów wy nikało, że ten samolot znajduje się obecnie na dnie Morza Północnego. – Twoje zdanie? – zapy tał Salazar. Cenił sobie opinie własny ch ludzi. Dobrzy doradcy pomagali podejmować dobre decy zje. Cecha ta łączy ła wszy stkich proroków, którzy polegali na by stry ch i posłuszny ch pracownikach, chcąc, żeby zapanowała mądrość i porządek. On i jego danici służy li starszemu Rowanowi. – Brat Kirk przekazał mi pewne informacje, zanim wy jechał do Szwecji. Powiedział, że Amery kanie wy raźnie okazali zainteresowanie, gdy wspomniał o śmierci tego człowieka. Wy daje się, że zamierzają znaleźć na nas haka. Salazar i jego ludzie wy korzy stali śmierć człowieka, do którego należał dziennik Rushtona, do wciągnięcia wroga w pułapkę. I choć właściciel dziennika leżącego na biurku fakty cznie nie ży ł, nic nie łączy ło Salazara z jego śmiercią – poza szalony m podejrzeniem. – Sądzisz, że mają Barry ’ego? – zapy tał Salazar. Zadanie Kirka polegało na zebraniu jak najwięcej informacji, a następnie sprowadzeniu swoich „zbawców” tutaj. Coś jednak poszło nie tak.
– To mało prawdopodobne. Po co mieliby podrzucać telefon w autobusie? Brat Kirk nigdy by im niczego nie powiedział dobrowolnie. Na placu, zanim jeszcze Malone zwrócił na nas uwagę policji, brat Kirk dał mi sy gnał. Mieliśmy iść za nim, namierzając jego telefon. To ja zgłosiłem policji zabójstwo naszy ch ludzi na wodzie. Podałem im namiary na Malone’a. Chodziło o to, żeby wy wabić Amery kanów, żeby coś się działo. Ale wszy stko zwróciło się przeciwko nam. To prawda. Salazar przy pomniał sobie swoją wcześniejszą rozmowę ze starszy m Rowanem. Po drugiej stronie Atlanty ku też sporo się działo, niedługo będą go tam potrzebować. Na razie Rowan kazał mu się dowiedzieć jak najwięcej tutaj. Co Salazar miał zamiar zrobić. Sięgnął po pilota i wy celował go w płaski ekran zamontowany na przeciwległej ścianie. Pojawił się obraz wnętrza gabinetu z ostatniej nocy ; dwaj mężczy źni przeszukujący biurko i przy glądający się mapie na sztaludze, którą pozostawiono na widoku nie bez powodu. – Wy gląda na to, że jednak Barry skłonił ich do przy jścia tutaj, tak jak planowaliśmy – rzekł Salazar. Uzgodnili wcześniej z Kirkiem, że poprowadzi Amery kanów, tak aby – zanim zginą – wy jawili swoje zamiary nieświadomi, że są sły szani. Najpierw mieli znaleźć zwłoki, po czy m, rozwścieczeni, podąży ć do głównego budy nku. Wtedy mogliby powiedzieć coś, czego w inny ch okolicznościach nigdy by nie powiedzieli. Gdy by to nastąpiło, agenci dołączy liby do swego towarzy sza nieboszczy ka. Ale nie nastąpiło. Na podstawie liczników czasu na ekranie monitora Salazar wy wnioskował, że wrogowie znaleźli się we wnętrzu domu wtedy , gdy on go właśnie opuścił z Cassiopeią. To nie należało do planu. Oczy wiście, gdy wszy stko to działo się zeszłego wieczoru, nie zdawał sobie sprawy z problemów. Esemes otrzy many podczas kolacji sugerował, że wszy stko przebiega gładko. – Ten młodszy to facet, który ukradł samolot, a wczoraj wieczorem by ł w Kopenhadze – powiedział człowiek Salazara. – A ten studiujący mapę to Malone. – Dlaczego te stany są pokolorowane? – zapytał Malone. – Tylko mi nie mów, że nie wiesz. Ten telefon od Stephanie, w samochodzie, to był instruktaż. Też kiedyś je dostawałem. – Te stany mają związek z naszym problemem. Salazar patrzy ł, jak Malone wskazuje na Utah. – A ten? Odpowiedź na to py tanie go zaskoczy ła. – Sprawa jest skomplikowana. Naprawdę aż trudno uwierzyć. Istnieje jakiś związek między Josephem Smithem, Brighamem Youngiem, Jamesem Madisonem i Abrahamem Lincolnem. Sięga jeszcze czasów Ojców Założycieli. – A dotyczy? – Amerykańskiej konstytucji. Zobaczy li, jak dwaj Amery kanie znajdują broszurę aukcy jną leżącą na biurku, z zaznaczoną Księgą Mormona, którą oferowano na sprzedaż. Salazar wy łączy ł nagranie zadowolony , że mikrokamera zainstalowana w suficie działa doskonale. Istotnie, dowiedzieli się czegoś od swoich wrogów.
– Za parę minut wy jeżdżam do Salzburga. – Samotnie? – Nie. W towarzy stwie panny Vitt. – Czy to rozsądne? Josepe rozumiał, że ten człowiek ma za zadanie go chronić, zwłaszcza po wy darzeniach ostatniej doby . – To stara, zaufana przy jaciółka. – Nie chciałem jej obrazić. Ale chy ba by łoby lepiej, gdy by śmy załatwili to sami. – Chcę, żeby tam by ła. Nie miał zamiaru wy słuchiwać żadny ch uwag nieprzy chy lny ch Cassiopei. Wciąż czuł smak jej warg i pełną radości energię, która przeszy ła go niczy m prąd. Nie dała mu żadnego powodu, by jej nie ufał. – Nie będziemy o ty m dy skutować. Jego człowiek kiwnął głową. – Malone musi zapłacić za śmierć naszy ch braci – powiedział, zmieniając temat. – Widziałem z brzegu, jak ich zabijał, ale nie mogłem nic zrobić. – Musimy stać ramię przy ramieniu i bronić naszych w każdych okolicznościach – rzekł anioł w jego głowie. – Jeżeli wrogowie zmawiają się przeciwko nam, my róbmy to samo. W ten sposób poświęcimy wiele dla Pana i zbudujemy Jego królestwo. Któż zdoła się nam sprzeciwić? Nikt. – Bądź za chwilę gotowy do wy jazdu. Człowiek Salazara wy szedł. Josepe rozmy ślał o zbliżający ch się godzinach oraz o ty m, czy nie by li zby t pewni siebie, zby t spry tni, dając swoim wrogom nadmiar swobody . Pomy sł wy słania Kirka w ich ramiona miał jednak sens. Ale zapewne kosztował ży cie przy jaciela. By ć może jeden z ty ch Amery kanów kierował się właśnie do Austrii albo nawet obaj tam zmierzali. Jeśli tak, dowie się o losie Kirka i wy równa z nimi rachunki. Niewy kluczone, że uśmiechnie się do niego sam Ojciec Niebieski i odda mu Cottona Malone’a.
Rozdział 25 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII GODZINA 1 1 . 0 0 Stephanie jechała limuzy ną, a Edwin Davis siedział obok niej. Zgodnie z obietnicą, gdy samolot linii Delta z Atlanty wy lądował, on już na nią czekał na lotnisku Reagana. Powiedział, żeby wzięła trochę rzeczy , bo w Waszy ngtonie może spędzić parę dni. Poza ty m Stephanie nie miała pojęcia, czego się spodziewać. Poranny ruch nie odbiegał od normy , pojazdy jechały wolno, zatrzy my wały się i znów ruszały , gęsty korek ciągnął się nawet po zjeździe z autostrady . Davis powitał ją serdecznie, ale potem już siedział milczący i wy glądał przez okno. Ona także patrzy ła na pomnik Lincolna, obelisk Waszy ngtona oraz Kapitol, gdy je mijali. Chociaż regularnie pomieszkiwała i pracowała w ty m mieście ponad trzy dzieści lat, widoki te zawsze robiły na niej wrażenie. – Ciekawe – powiedział Davis prawie szeptem. – Wszy stko to zostało zainicjowane przez grupę ludzi za pewny mi zamknięty mi drzwiami w samy m środku bezlitosnego upału filadelfijskiego lata. Stephanie zgodziła się z ty mi słowami. Pięćdziesięciu pięciu delegatów z dwunastu stanów przy by ło tam w maju 1787 roku i pozostawało do września. Swoich przedstawicieli nie przy słało Rhode Island, odmawiając udziału w obradach, a dwóch spośród trzech delegatów nowojorskich opuściło je dość wcześnie. Ale ci, którzy zostali, dokonali polity cznego cudu. Sześćdziesiąt procent z nich brało udział w rewolucji. Większość uczestniczy ła w pracach Kongresu Konfederacy jnego i Konty nentalnego. Kilku zostało gubernatorami. Ponad połowa miała wy kształcenie prawnicze, pozostali zaliczali się do różny ch profesji – by li kupcami, przemy słowcami, armatorami, bankierami, lekarzami. Znalazł się nawet jeden pastor oraz kilku farmerów. Dwudziestu pięciu z nich posiadało niewolników. Dwóch, Jerzy Waszy ngton oraz Gouverneur Morris, należało do najbogatszy ch ludzi w kraju. – Wiesz, co się wy darzy ło na zakończenie zgromadzenia? – zapy tał Davis. – Gdy przy szedł czas składania podpisów? Stephanie skinęła głową. – Na sali obrad by ło ty lko czterdziestu dwóch delegatów, a podpisy złoży ło trzy dziestu dziewięciu. – Pierwszy podszedł Waszy ngton, za nim pomaszerowali inni przedstawiciele zarówno Północy , jak i Południa, po jedny m stanie naraz. Nikt tak naprawdę nie by ł szczęśliwy . Nathaniel Gorham z Massachusetts powiedział, że wątpi, aby nowy kraj przetrwał dłużej niż sto pięćdziesiąt lat. A jednak istniejemy . Ciągle działamy . Stephanie zastanawiała się nad ty m cy nizmem. – To, co wy darzy ło się w Filadelfii przez te kilka miesięcy – mówił Davis – owiane jest legendą. Obejrzy j niektóre history czne programy telewizy jne, a dojdziesz do wniosku, że tamci faceci po prostu nie mogli się my lić. – Wreszcie popatrzy ł na nią. – Nic bardziej odległego od prawdy . – Edwinie, wiem, że nasi założy ciele mieli wady . Czy tałam notatki Madisona.
Wiary godny m świadectwem tego, co działo się w Filadelfii, okazały się Notatki z debaty podczas Zgromadzenia Narodowego w 1787 r. Jamesa Madisona. Madison nie pełnił wprawdzie funkcji oficjalnego protokolanta, prowadził jednak drobiazgowy zapis, który każdego wieczoru starannie przepisy wał na czy sto. Początkowo celem zwołania zgromadzenia by ło wprowadzenie zmian w Arty kułach Konfederacji, szy bko jednak zdecy dowano zarzucić je zupełnie i wy pracować projekt nowej konsty tucji. Większość stanów, gdy by wiedziała o ty ch zamiarach, zapewne odwołałaby swoich delegatów, w ten sposób kończąc zjazd. Dlatego procedowano w sekrecie, a gdy by ło po wszy stkim, dokumentację roboczą, którą przechowy wali sekretarze, zniszczono. Zachowało się ty lko zestawienie uchwał i głosowań. Inni delegaci również prowadzili notatki, ale te sporządzone przez Madisona okazały się najbardziej zbliżony m do stanu fakty cznego świadectwem ówczesny ch prowadzony ch codziennie debat. – Problem polega na ty m – powiedział Davis – że jego relacja nie jest do końca solidna. Stephanie też o ty m wiedziała. – Notatki zostały opublikowane dopiero w roku ty siąc osiemset czterdziesty m. Madison przy znał się, że w ciągu owy ch 53 lat dokony wał w swojej relacji rozmaity ch upiększeń, wprowadzał mnóstwo poprawek, skreśleń i nowy ch wtrąceń. Tak wiele, że obecnie trudno by ło stwierdzić, co rzeczy wiście wtedy się wy darzy ło, a co nie. Sprawę pogarszało jeszcze to, że Madison odmawiał zgody na upublicznienie swoich zapisków do czasu, aż wy mrą wszy scy uczestnicy konwencji ustawodawczej. Czy li gdy martwi będą wszy scy , którzy mogliby podważy ć prawdziwość owy ch zapisków. – Notatki te – powiedział Davis – stanowią podstawę rozliczny ch kluczowy ch decy zji, nawiązujący ch do konsty tucji. Codziennie cy tują je sądy federalne i stanowe, jak gdy by Ojcowie Założy ciele tego chcieli. Opiera się na nich cała nasza prakty ka sądowa. Stephanie się zastanawiała, czy ma to jakiś związek z ty m, co Davis powiedział wczoraj o orzeczeniu Sądu Najwy ższego w sprawie Teksas przeciwko White’owi, wiedziała jednak, że Davis powie jej wszy stko dopiero wtedy , kiedy będzie na to gotowy . Obserwowała trasę przejazdu. Minęli Uniwersy tet Georgetown i jechali na północny zachód malowniczy m zadrzewiony m bulwarem. Stephanie znała te okolice, w pobliżu mieściło się wiele ambasad. Wreszcie samochód podjechał pod żelazną bramę, przy której stali umundurowani strażnicy ; otworzy ła się naty chmiast. Wiedziała, gdzie się znajdują. Obserwatorium Mary narki Wojennej. Rezy dencja wiceprezy denta Stanów Zjednoczony ch zajmowała dwadzieścia dziewięć hektarów zalesionego wzgórza, z czego trzy naście stanowiła powierzchnia kompleksu mieszkalnego. Skręcili w ulicę okrążającą obserwatorium; ujrzała trzy kondy gnacy jny dom kolonialny z białej cegły w sty lu królowej Anny . Jego liczne okna zdobiły szarozielone okiennice. Samochód się zatrzy mał i Davis wy siadł. Stephanie poszła w jego ślady . Wspięli się po schodach na werandę, na której stały białe wiklinowe meble. U ich podstawy , na klombach, kwitły jesienne róże. – Jaką sprawę mamy do załatwienia z wiceprezy dentem? – spy tała.
– Żadną – odparł Davis, idąc dalej w kierunku frontowy ch drzwi. Weszli do przestronnego holu, którego podłogę pokry wał gruby , zielono-beżowy orientalny dy wan. Zgodnie ze sty lem architektoniczny m z epoki królowej Anny pokoje wy chodziły jeden na drugi, bez łączący ch je kory tarzy . W wy stroju wnętrza dominowała paleta barw takich jak seledy n, jasna żółć i błękit. Davis wskazał na prawo i torował drogę. Weszli do jadalni. Za stołem siedział prezy dent Robert Edward „Danny ” Daniels Jr. Miał na sobie spodnie od garnituru i krawat, mary narkę jednak zdjął; zwisała teraz z oparcia krzesła. Rękawy koszuli by ły podwinięte. Stephanie powstrzy mała się od uśmiechu. – Siadaj – zwrócił się do niej prezy dent. – Mamy dużo do omówienia. – Na jaki temat? – Jednego z twoich problemów. – Mam ich więcej – odparła. – Ale ty lko jeden, który doty czy Thaddeusa Rowana, szanowanego senatora ze stanu Utah.
Rozdział 26 SALT LAKE CIT Y GODZINA 9 . 0 0 Rowan wszedł do hotelu Monaco, usy tuowanego w samy m centrum, dwie przecznice na południe od placu Świąty nnego. Salt Lake City zaprojektowano na planie siatki, jego główne ulice przecinały się pod kątem prosty m, wszy stkie wy chodziły z placu Świąty nnego. Brigham Young zażądał, aby każda ulica by ła na ty le szeroka, żeby zaprzęgi konne mogły na niej swobodnie zawracać, bez wy woły wania profanacji. Plan ten wy konano i wprowadzono w ży cie także w później wy budowany ch osiedlach. Należący do Kościoła hotel Utah, niedaleko placu, stanowił niegdy ś reprezentacy jną budowlę miasta. Został jednak zamknięty w roku 1987 i zmieniony na centrum administracy jne Kościoła. Ety kietę najpiękniejszego obiektu przejął więc charaktery sty czny dla miasta hotel Monaco, który pełnił kiedy ś funkcję banku. Rowan sugerował, aby gości zakwaterowano w Apartamencie Królewskim na najwy ższy m piętrze – wiedział, że jego nazwa wzięła się od niesamowity ch widoków, jakie roztaczały się stamtąd na centrum oraz strome góry Wasatch i Oquirrh, otaczające kotlinę Wielkiego Jeziora Słonego. Czekało na niego trzech mężczy zn. Jego pretorianie. Dobrani ponad trzy lata temu, gotowi na zbliżające się starcie. Kiedy Rowan wszedł do apartamentu, wszy scy podali sobie dłonie. Spotkanie to planowano od kilku ty godni. Teraz jednak, po znalezieniu wozów oraz odczy taniu rewelacji zawarty ch w drewniany m pudełku, rozmowa stała się jeszcze pilniejsza. Cała trójka należała do najznakomitszy ch specjalistów od prawa apelacy jnego. Dwóch by ło wspólnikami w duży ch firmach prawniczy ch, jeden w Nowy m Jorku, drugi w Dallas. Trzeci zajmował stanowisko profesora na Wy dziale Prawa Uniwersy tetu Columbia. Każdy z nich wy grał wiele spraw przed Sądem Najwy ższy m Stanów Zjednoczony ch. Cieszy li się szacunkiem, uważano ich za niemal genialny ch. By li drodzy ; Rowan wy najął ich po ustaleniu, że wszy scy podzielają tę samą co on filozofię polity czną. Zauważy ł, że na srebrny m wózku kelnerskim znajdują się soki, owoce i rogaliki. Wszy scy zebrani napełnili swoje talerze i zasiedli za stołem z drewna kasztanowca, dominujący m w jedny m z narożników przestronnego apartamentu. Daleko w dole ulice Salt Lake City pulsowały poranny m ruchem. W oddali niekończąca się linia samochodowy ch reflektorów wy znaczała autostradę między stanową numer 15, która przecinała stan z północy na południe. – Powiedzcie, jak nasze sprawy wy glądają na obszarze całego kraju – poprosił Rowan. – Mamy w terenie dobry ch ludzi, gotowy ch do działań w każdy m stanie – odpowiedział jeden z prawników. – Kiedy nadejdzie czas, będą naszy m atutem. Są między nimi specjaliści od PR-u, prawnicy , urzędnicy , uczeni. Wszy scy , który ch będziemy potrzebować. – Tajemnica? – Jak dotąd oby ło się bez problemów, jednak informacjami szafujemy skąpo, pieniędzmi zaś hojnie. – A główna ofensy wa?
– Odbędzie się w Teksasie, na Hawajach, w Alasce, w stanach Vermont i Montana, jak ustalono. W ich ciałach legislacy jny ch uczucia są najbardziej rozbudzone. Według sondaży tamtejsi oby watele nie będą się sprzeciwiać. Tak więc środki legislacy jne są gotowe do zastosowania. Co nada całemu posunięciu odium nacjonalisty czne, choć to Utah stanie na czele pozostały ch. – Widział pan pety cję z Teksasu? – spy tał Rowana drugi prawnik. Owszem. Dwa ty godnie temu. Podpisana przez ponad sto dwadzieścia pięć ty sięcy osób twierdzący ch, że nie chcą, aby ich stan nadal wchodził w skład USA. – Nie podsy caliśmy tej kampanii, ale też do niej nie zniechęcaliśmy . Wy szła od jednej z rady kalny ch grup. Proszę spojrzeć na preambułę. Rowan wziął do ręki podanego mu iPada i przeczy tał to, co znajdowało się na ekranie. Biorąc pod uwagę fakt, że stan Teksas zachowy wał zbilansowany budżet i sam stanowił piętnastą gospodarkę świata, mógł z powodzeniem odłączy ć się od Unii, bez uszczerbku dla poziomu ży cia swoich oby wateli oraz dla ich praw i wolności, zgodnie z pierwotny mi ideami i poglądami Ojców Założy cieli, który ch odzwierciedleniem rząd federalny przestał by ć już dawno. Rowanowi podobała się treść preambuły , natomiast komentarze wy głaszane w prasie przez jej twórców już nie. By ły zby t rady kalne. Zby t fanaty czne. Brzmiały absurdalnie. Jednak pety cja skutecznie zwróciła ogólną uwagę na sprawę, z którą programy informacy jne biedziły się od kilku lat. – Georgia, Flory da, Alabama i Tennessee także wnoszą podobne pety cje. Choć żadnej z nich nie podpisała liczba oby wateli choćby zbliżona do stu dwudziestu pięciu ty sięcy , jak w Teksasie. To ty lko chwy ty reklamowe, ale nieszkodliwe. Rowan położy ł iPad na stole. – Ta dy skusja nie powinna ograniczać się ty lko do stanów Południa. – Wiemy – odparł jeden z prawników. – Ostatni sondaż przeprowadzony przez Zogby wskazuje, że na terenie całego kraju za secesją swojego stanu opowiada się przeciętnie osiemnaście procent jego mieszkańców. Według innego sondażu, z „The Huffington Post”, dwadzieścia dziewięć procent respondentów odpowiedziało, że ich stan powinien mieć możność wy stąpienia z Unii, jeśli zechce tak większość mieszkańców. Ale najciekawsze jest co innego. Według tego samego badania aż trzy dzieści trzy procent ankietowany ch nie miało zdania. Co oznaczało, że potencjalnie sześćdziesiąt dwa procent mogłoby poprzeć prawo danego stanu do wy jścia z Unii. Właściwie to żadna niespodzianka. – Dlatego powinniśmy zmienić ton – powiedział Rowan. – Na szczęście, że zacy tuję Johna Paula Jonesa: „Jeszcze nie zaczęliśmy walki”. Jak to wy gląda od strony prawnej? – Kazałem moim studentom nad ty m pracować – odparł profesor. – Hipotety czne ćwiczenie rozumowania prawniczego, jak to nazwałem. To by strzy młodzi ludzie, opracowali solidny traktat. Rowan słuchał, jak akademik przedstawia jego założenia. Deklaracja Niepodległości zawierała słowa: jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu stałaby się destrukcyjna, naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla szczęścia i bezpieczeństwa. A dalej ogłaszała, słowami niebudzący mi wątpliwości,
że kiedy jednak szereg nadużyć i uzurpacji zdradza zamiar wprowadzenia władzy absolutnej i despotycznej, to słusznym i ludzkim prawem i obowiązkiem jest odrzucenie takiego rządu oraz stworzenie nowej straży dla własnego przyszłego bezpieczeństwa. Każda z trzy nastu kolonii-założy cieli ogłosiła niezależność od Wielkiej Bry tanii. Po zakończeniu wojny Anglia uznała każdy ze stanów za suwerenny . Z biegiem czasu utworzy ły one związek polity czny na podstawie Arty kułów Konfederacji i unii wieczy stej, wy łaniając rząd federalny jako ciało wspólne. W roku 1787 stany te jednak wy szły z owej wieczy stej unii i przy jęły nową konsty tucję. Ani słowem nie wspomniano w niej o wieczy stej unii, żaden stan nie zgodził się na ustanowienie tego rodzaju nierozerwalności bez szans na raty fikację. Co więcej, Wirginia, Rhode Island oraz Nowy Jork, zatwierdzając dokument, jednoznacznie zastrzegły sobie prawo do secesji, wobec którego pozostałe stany nie wy raziły sprzeciwu. Rowanowi podobało się to, co właśnie usły szał. Od czasów wojny secesy jnej każdą dy skusję o wy jściu z Unii gasiło przy pomnienie, że przecież Południe przegrało konflikt, a Sąd Najwy ższy Stanów Zjednoczony ch ogłosił w 1869 roku, iż akt secesji by ł sprzeczny z konsty tucją. Profesor wy jął oprawiony dokument grubości pięciu centy metrów. – Oto analiza moich studentów, doty cząca każdego wy roku sądowego w kraju, w który m rozpatry wano kwestię secesji. Głównie sprawy na poziomie federalny m od połowy dziewiętnastego wieku, a także kilka orzeczeń stanowy ch. Wszy stkie identy cznie traktują secesję jako nielegalną. Rowan czekał, aż usły szy to, co musiał wiedzieć. – Prawie wszy stkie te wy roki opierają się na orzeczeniu w sprawie Teksas przeciwko White’owi – ciągnął profesor. – Jeśli się je usunie, pozostanie brak precedensu. Stąpaliśmy po dziewiczy m tery torium. Kazałem im przeanalizować ów aspekt bardzo uważnie. Wniosek jest nieodparty . – Profesor położy ł gruby tom przed sobą. – Oto nasz domek z kart. Wy starczy wy jąć jedną, a wszy stkie się rozlecą. Rowan zdał sobie sprawę, że jego sojusznik nawiązuje do precedensów prawny ch, lecz metafora ta miała także zastosowanie do związku pięćdziesięciu stanów. Secesja stanowiła kwestię, którą rozważał od dawna, od czasu gdy uznał, że rząd federalny jest niereformowalny . Rząd ten, nadmiernie rozbudowany , stał się arogancki i zwy czajnie głupi. Ojcowie Założy ciele prowadzili długą i krwawą wojnę przeciwko scentralizowanej władzy – Anglii i jej królowi – dlatego sami nigdy nie powołaliby do ży cia nowej autokracji. Już w roku 1787 oczy wiste by ło, iż żadnego stanu nie da się zmusić siłą ani do przy stąpienia, ani do pozostania w Unii. Obie tego rodzaju decy zje zależały od ich mieszkańców. Co więcej, konkretna propozy cja, aby umożliwić rządowi federalnemu podporządkowanie sobie stanu pragnącego secesji, przepadła podczas Zgromadzenia Konsty tucy jnego. Kiedy więc zaczęto akceptować pojęcie unii wieczy stej? Rowan dokładnie wiedział kiedy . Od czasów Lincolna. Jedy nie garstka history ków rozumiała tę prawdę, że Lincoln prowadził wojnę secesy jną nie po to, by zachować nierozerwalność Unii. Prowadził ją po to, aby nierozerwalność tę stworzy ć, wy kuć ideę, wedle której Unia jest wieczy sta. Ale Lincoln nie miał racji.
Deklaracja Niepodległości stanowiła akt secesji, powstały pod wpły wem bezpośredniego konfliktu z bry ty jskim prawodawstwem. Raty fikacja nowej konsty tucji by ła odcięciem się od dawny ch Arty kułów Konfederacji, nawet jeśli w arty kułach ty ch, opracowany ch i przy jęty ch w 1781 roku, jednoznacznie stwierdzano, że Unia ma być wieczysta. Sprawa by ła jasna. Żaden ze stanów nigdy nie utracił prawa do secesji. Sama historia wspierała to przekonanie. Związek Socjalisty czny ch Republik Radzieckich został rozwiązany w 1991 roku, po odejściu piętnastu republik. Stan Maine powstał dopiero po oderwaniu się od Massachusetts. Podobna sy tuacja zaistniała, kiedy Tennessee opuściło Karolinę Północną, a Wirginia Zachodnia wy łoniła się ze stanów Kentucky i Wirginia. A w roku 1863, kiedy to Lincoln utworzy ł Wirginię Zachodnią, uczy nił to bez zgody jej mieszkańców. Prawo między narodowe stanowiło, że rezy gnacja z suwerenności musi zostać wy rażona jednoznacznie, nie pośrednio, co oznacza, że milczenie konsty tucji w kwestii secesji jest bardzo znaczące. Dziesiąta Poprawka głosi natomiast, iż uprawnienia, których konstytucja nie powierzyła Stanom Zjednoczonym ani nie wyłączyła z właściwości poszczególnych stanów, przysługują nadal poszczególnym stanom bądź ludowi. Konsty tucja w żadny m miejscu nie zabraniała stanom secesji. – Podoba mi się ten stan rzeczy – powiedział Rowan. – Wy konaliście świetną robotę. Róbcie dalej swoje. – Czy u pana wszy stko przebiega zgodnie z planem? – zapy tał jeden z prawników. Rowan wiedział, co obiecał im dostarczy ć. Najważniejszy składnik. – Z każdy m dniem jesteśmy coraz bliżej. To może się stać lada chwila. Wracam do Waszy ngtonu, jak ty lko poznam tutaj ów nowy trop, który może okazać się znaczący . Poczuł przy pły w ekscy tacji. Zbliżała się wojna domowa. Ale nie taka, jak w 1861 roku. Ty m razem nie będzie wojsk na polach bitew. Setki ty sięcy ludzi nie stracą ży cia. Żadnego rozlewu krwi. Jedy ną bronią staną się słowa i pieniądze. Wy glądało na to, że właściwe słowa zaczy nały się ze sobą łączy ć. By ć może ostatni fragment układanki czekał na niego w Waszy ngtonie. Miał też dostęp do naprawdę wielkich pieniędzy . Wkrótce może nawet przejmie cały Kościół Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich – z jego miliardami do dy spozy cji. Gdy ty lko Charles R. Snow wy bierze się na spotkanie z Ojcem Niebieskim. Wszy stko dobrze się układało. Rowan wstał od stołu i zwrócił się do współpracowników niczy m generał do swoich pułkowników. – Panowie, proszę pamiętać o jedny m: wprawdzie pierwsza próba secesji się nie udała, a Konfederacja zawiodła, my jednak naszą wojnę wy gramy .
Rozdział 27 SALZBURG, AUST RIA GODZINA 1 7 . 2 0 Malone odwiedzał już wcześniej Salzburg. Otoczone z trzech stron wy niosły mi urwiskami Mönchsbergu, to pradawne miasto rozlokowało się na obu brzegach by strej rzeki Salzach. Las wież kościelny ch wbijał się w wieczorne niebo, otaczał brukowane place i labiry nt uliczek, gdzie przed cztery stu laty powstał religijny ośrodek pielgrzy mkowy . Początkowo powstał w ty m miejscu rzy mski ośrodek handlowy , potem zaś, w VIII wieku, chrześcijańskie biskupstwo. Miasto nazy wano germańskim Rzy mem, z jego katedrami i pałacami wznoszony mi dla zadowolenia żądny ch przepy chu książąt Kościoła, który ch ci się wtedy domagali. Tożsamość miastu, prowincji i rzece nadawała sól, cieszy ło się ono bogaty m dziedzictwem kulturowy m, muzy czny m i arty sty czny m. Malone przy leciał tu z Kopenhagi, do centrum dotarł taksówką. Wy brał hotel w pobliżu Mozartplatz, mały budy nek z dala od miejsc, w który ch jego zdaniem Salazar i Cassiopeia mogliby się zatrzy mać. O swy m przeciwniku wiedział niewiele, jednak na ty le dużo, by dojść do wniosku, iż Hiszpan zamieszka albo w hotelu Sacher, albo w Goldener Hirsch. Sacher znajdował się po drugiej stronie rzeki, nieopodal pałacu Mirabell, w części, którą nazy wano Nowy m Miastem. Natomiast Goldener Hirsch stał na starówce przy Getreidegasse, jednej z najsły nniejszy ch arterii handlowy ch świata. Cotton uznał, że bardziej prawdopodobny jest Goldener Hirsch, i ruszy ł w jego stronę deptakiem. Z obu stron wy rastały wąskie domki o fasadach pomalowany ch na zielono, jasnobrązowo albo rdzawo-różowo. Stanowiły one coś w rodzaju tła dla baldachimu czarny ch filigranów z kutego żelaza na wspornikach; w środku każdego z nich mieścił się znak wskazujący na daną gildię. Ten na Goldener Hirsch by ł szczególnie wy mowny – koronkowa kratownica podpierająca skaczącego złotego jelenia. Malone przeszedł przez ciemnozielone drewniane drzwi do holu, pełnego bawarskich mebli w sty lu wiejskim. Długi kontuar z mahoniu ciągnął się na przestrzał w kierunku klatki schodowej i wind. Malone uznał, że najlepiej będzie udawać, iż wie, co robi. – Przy szedłem na spotkanie z señorem Salazarem – powiedział do młodej kobiety za kontuarem. Miała szeroką twarz i oczy , który mi, jak się zdawało, nie mrugała, ubrana by ła w firmowy uniform, podobnie jak dwoje inny ch pracowników stojący ch nieopodal. Malone nie spuszczał z niej wzroku, jakby się spodziewał, że ona, w reakcji na jego słowa, podejmie jakieś działania. – Dopiero co przy jechał – odpowiedziała kobieta. – I nic nie wspominał, że spodziewa się gości. Malone udał iry tację. – Kazano mi tu przy jść. – Jest w restauracji – odezwał się jeden z młody ch ludzi w uniformie. Cotton uśmiechnął się do niego, po czy m wy jął zwitek banknotów, który wcześniej celowo upchnął w kieszeni spodni, i wręczy ł mu dwadzieścia euro. – Danke – powiedział chłopak, przy jmując pieniądze.
Kobieta z żalem popatrzy ła na Malone’a, uświadamiając sobie, że właśnie straciła okazję do łatwego zarobku. Prawie się uśmiechnął. Nawet w takich eleganckich hotelach, o wiekowej trady cji, pieniądze miały magiczną moc. By wał już w Goldener Hirsch i wiedział, że restauracja mieści się na parterze, z drugiej strony budy nku. Ruszy ł wąskim kory tarzem pod arkadami, minął bar i znalazł się przy wejściu. Niegdy ś znajdowała się tu kuźnia, obecnie zaś jeden z najbardziej snobisty czny ch lokali w Salzburgu, choć Malone wy obrażał sobie, że istnieją inne restauracje, które mogły by pod ty m względem konkurować z hotelowy m lokalem. Austriacy wy kazy wali skłonność do jadania po godzinie dziewiętnastej, dlatego przy nakry ty ch stolikach ze lśniącą porcelaną i kry ształami by ło pusto. Oprócz jednego, ustawionego w środku. Salazar siedział zwrócony twarzą do wejścia, w przeciwieństwie do Cassiopei. Malone zatrzy mał się na chwilę w drzwiach i spojrzał na Hiszpana. Wszy stko, co miał zamiar teraz zrobić, wiązało się z ry zy kiem. Ale zaszedł już za daleko, by zawrócić. *** Salazar by ł zadowolony . Razem z Cassiopeią przy lecieli z Danii do Salzburga pry watny m odrzutowcem, a potem zameldowali się w swoich apartamentach. Aukc ja miała się rozpocząć o dziewiętnastej, dlatego postanowili zjeść wczesną kolację. Miejscem imprezy by ł Hohensalzburg, ponury forteczny kolos, wznoszący się sto dwadzieścia metrów ponad miastem na granitowy m, porośnięty m sosnami wzgórzu. Budowę zamku rozpoczęto już w XI wieku, ale do jego ukończenia potrzebny ch by ło sześć kolejny ch stuleci. Dziś w owej atrakcji tury sty cznej mieściło się muzeum, skąd rozciągał się wspaniały widok okolicy . Salazar pomy ślał, że spacer wzdłuż obwałowań przed aukcją będzie idealny , zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wieczorne niebo by ło czy ste, a powietrze o tej porze roku wspaniałe. Cassiopeia wy glądała uroczo. Miała na sobie czarną jedwabną garsonkę, pantofle, nierzucającą się w oczy biżuterię oraz złoty pasek, który luźno otaczał jej szczupłą talię. Salazar musiał uważać, by nie zaglądać w jej głęboki dekolt. Cassiopeia prawie zrezy gnowała z makijażu, a jej ciemne włosy opadały warstwami loków na ramiona. Niektóre z aukcji, na jakich Salazar dotąd by wał, należały do bardzo oficjalny ch. Dzisiejsza raczej taka nie będzie, ale cieszy ł się, że Cassiopeia mimo wszy stko zdecy dowała się ubrać dość formalnie. – Czy będzie czy mś niestosowny m, jeśli powiem, że wy glądasz zjawiskowo? Uśmiechnęła się. – Czułaby m się zawiedziona, gdy by ś tego nie powiedział. Salazar poprosił kelnera o jeszcze chwilę, zanim zaproponuje im coś do picia. – Mamy czas na niespieszną kolację – powiedział. – A potem mogliby śmy pojechać kolejką linową na górę do zamku. To najłatwiejszy sposób, żeby się tam dostać. – Doskonały pomy sł. Czy ta książka jest jedy ną rzeczą, która cię będzie interesować podczas aukcji? Wcześniej rozmawiali o ty m w samolocie. Najcenniejszy m naby tkiem, o jaki mógł się
pokusić każdy kolekcjoner artefaktów Kościoła Święty ch, by ł ory ginał Księgi Mormona. Ten amery kański egzemplarz z 1830 roku został znaleziony wśród osobisty ch rzeczy pewnego Austriaka, który niedawno zmarł. Większość przedmiotów w kolekcji Salazara została wcześniej zakupiona na aukcjach oraz pry watny ch wy przedażach, ty lko kilka pozy cji stanowiły podarunki bądź pamiątki rodzinne. O tej aukcji wiedział już od pewnego czasu i chciał przy jechać, a pojawienie się Amery kanów nadało całemu przedsięwzięciu nowy sens. Pierwszy agent w celi okazał się mało rozmowny . Drugi ukradł samolot i uciekł. Trzeci by ł kimś w rodzaju księgarza, współpracował z jego wrogami, zabił co najmniej dwóch jego ludzi. A teraz właśnie wszedł do restauracji. Dziękuję. – Nie ma za co – odparł anioł. *** Malone zauważy ł, że Josepe Salazar intensy wnie mu się przy gląda. Lecz jeśli nawet Hiszpan go rozpoznał, nic w jego twarzy nie zdradziło tego faktu. Brązowe oczy pozostały bez wy razu. Danici musieli niewątpliwie złoży ć mu raport o udziale Malone’a w miniony ch wy darzeniach, ale niekoniecznie oznaczało to, że Salazar zna jego twarz. Gdy podszedł bliżej, Salazar spy tał: – Czy m mogę służy ć? Malone przy sunął sobie drewniane krzesło od sąsiedniego stolika i nie czekając na zaproszenie, przy siadł się. – Nazy wam się Cotton Malone. *** Cassiopeia by wała już w trudny ch sy tuacjach, kilka razy nawet w takich, które zagrażały ży ciu, nie przy pominała sobie jednak bardziej niezręcznej niż ta. Jak Cottonowi udało się tu dostać, do Austrii, do Goldener Hirsch? pomy ślała w pierwszej kolejności. Czy Stephanie o ty m wie? Na pewno nie. Przecież ostrzegłaby ją o takiej ewentualności, szczególnie znając możliwe konsekwencje. Później pojawiło się poczucie winy . Czy zdradziła Cottona? Czy on tak sądzi? Co on tak naprawdę wie? – Pańskie nazwisko powinno coś dla mnie znaczy ć? – zapy tał Josepe. – Owszem. – Nigdy nie poznałem kogoś, kto ma na imię Cotton. Z pewnością kry je się za ty m jakaś historia. Mam rację? – Bardzo długa historia. Cassiopeia zauważy ła, że Cotton nie podał im ręki na powitanie, nie podobał jej się również twardy wy raz jego zielony ch oczu. – A kim pani jest?
– To chy ba bez znaczenia, skoro żadne z nas nie wie, kim jest pan. Ton jej głosu by ł szorstki. Twarz kamienna. *** – Jestem agentem Departamentu Sprawiedliwości Stanów Zjednoczony ch – odparł Malone. Ostatni raz wy mówił te słowa cztery lata temu, tuż przed złożeniem rezy gnacji ze służby i przeprowadzką do Danii. – Czy to ma mnie przestraszy ć? – spy tała Cassiopeia. – Proszę pani, muszę panią przeprosić. Chcę porozmawiać z panem Salazarem. – Każe mi pan zająć się własny mi sprawami? – Właśnie tak. Lepiej, żeby zaczekała pani na zewnątrz. – Ona nigdzie nie pójdzie – odezwał się Salazar, w tonie jego głosu brzmiało zdecy dowanie. Malone wolałby , żeby Cassiopeia została. Tęsknił za jej widokiem. Za brzmieniem jej głosu. Ale podobnie jak ona, musiał konsekwentnie grać swoją rolę, dlatego zapy tał: – Jest pan ochroniarzem tej damy ? – Jaką ma pan do mnie sprawę? – odpowiedział py taniem Salazar. Malone zastanawiał się przez chwilę, po czy m wzruszy ł ramionami. – Okej. Skoro pan chce, żeby ona tu by ła, proszę bardzo. Sy tuacja się zmieniła. Nasze dochodzenie przeciwko panu nie jest już tajne. Jest jawne, prowadzone w świetle dzienny m, na pańskich oczach. A ja jestem tu właśnie w tej sprawie. – Mało mnie to obchodzi. – Czy mam poprosić, żeby wezwano policję? – spy tała Cassiopeia Salazara. – Nie, sam to załatwię. – Salazar spojrzał na Malone’a. – Panie Malone, nie mam pojęcia, o czy m pan mówi. Twierdzi pan, że amery kański Departament Sprawiedliwości prowadzi przeciwko mnie śledztwo? Jeśli tak, to dla mnie nowina. Ale nawet wtedy mam prawników, którzy dbają o moje interesy . Jeśli zechce pan zostawić swoją wizy tówkę, każę im skontaktować się z panem. – Nie lubię ani prawników, ani mormonów – odparł Cotton. – A zwłaszcza mormonów hipokry tów. – Jesteśmy przy zwy czajeni zarówno do ignorancji, jak i do bigoterii. Malone zachichotał. – A to dobre. Jeśli ktoś jest głupi, nie zrozumie nawet, że go pan obraził. Jeśli inteligentny , zdenerwuje się. W obu sy tuacjach zwy cięzcą jest pan. Uczą tego w szkółkach niedzielny ch? Ty m razem nie by ło odpowiedzi. – Czy ż nie tam uczęszczają wszy scy mormoni, żeby poznać linię partii? Tam, w Ziemi Świąty ni. W Salt Lake City . Czego pana nauczono? Uśmiechać się, by ć fajny m i opowiadać każdemu, że Jezus go kocha. Oczy wiście, Jezus pokocha cię jeszcze bardziej, jeśli zostaniesz mormonem. Czy taj Księgę Mormona, a wszy stko będzie dobrze. W przeciwny m razie możesz zamarznąć na kość we wszechogarniający m mroku. Tak się to chy ba nazy wa? – Musi by ć jakieś miejsce wy gnania dla ty ch, którzy wolą kroczy ć za szatanem, wbrew
planowi Ojca Niebieskiego – powiedział Salazar. – Miejsce dla umęczony ch dusz, jak pańska. Ironia w tonie tamtego ziry towała Malone’a. – A krwawa pokuta? To także jest część wspaniałego planu? – Najwy raźniej zna pan historię mojego Kościoła, sprawy sprzed wielu lat, z inny ch czasów. Już nie prakty kujemy krwawej pokuty . Cotton wskazał na Cassiopeię, która wy glądała znakomicie. – Czy to żona numer jeden? Trzy ? Osiem? – Wielożeństwa też już nie prakty kujemy . Malone trącał struny , szukając tej jednej czułej, lecz Salazar zachowy wał spokój i pewność siebie. Spróbował więc zmienić takty kę i zwrócił się do Cassiopei: – Chy ba zdaje sobie pani sprawę, że je kolację z mordercą? Salazar zerwał się na równe nogi. – Dość tego. No wreszcie. Odpowiedni bodziec. – Wy jdź – zażądał Salazar. Malone spojrzał w górę. Oczy wpatrujące się w niego wy pełniała nienawiść. Ale Hiszpan by ł na ty le inteligentny , żeby milczeć. – Widziałem ciało – powiedział Malone głosem przy ciszony m i miękkim. Salazar milczał. – To by ł amery kański agent. Miał żonę i dzieci. Rzucił ostatnie spojrzenie Cassiopei. Jej mina wskazy wała, że zaraz jego dziewczy nie puszczą nerwy . Oczy mówiły : odejdź. Odsunął krzesło do ty łu i wstał. – Zabiłem dwóch twoich ludzi oraz Barry ’ego Kirka. Teraz idę po ciebie. Salazar nie spuścił wzroku, ciągle milczał. Cottonowi przy pomniało się coś, czego nauczy ł się dawno temu. Sprowokuj daną osobę, a zacznie się zastanawiać. Wkurz ją, a wszy stko spieprzy , to pewne. Wy celował w tamtego palec. – Jesteś mój. Potem skierował się do wy jścia. – Panie Malone. Cotton zatrzy mał się i odwrócił. – Jest pan winien tej damie przeprosiny za wszy stkie zniewagi. Malone rzucił im obojgu pogardliwe spojrzenie, a potem skupił wzrok na Cassiopei. – Przepraszam. Zawahał się. – Jeśli panią uraziłem.
Rozdział 28 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII Stephanie czuła się niezręcznie sam na sam z Danny m Danielsem. Nie widzieli się ani nie rozmawiali ze sobą od kilku miesięcy . – Jak się miewa pierwsza dama? – spy tała. – Nie może się doczekać wy prowadzki z Białego Domu. Podobnie jak ja. Polity ka nie jest już taka jak kiedy ś. Czas na nowy etap w ży ciu. Dwudziesta druga poprawka zezwalała jednej osobie pełnić najwy żej dwie kadencje. Niemal każdy prezy dent pragnął także tej drugiej, chociaż historia jasno wskazy wała, że kolejne cztery lata będą się bardzo różnić od pierwszy ch. Albo prezy dent stanie się nadmiernie agresy wny , wiedząc, że nie ma nic do stracenia: ty m samy m zrazi do siebie zarówno zwolenników, jak i kry ty ków. Albo też stanie się ostrożny , łagodny i uległy , nie chcąc zrobić nic, co mogłoby ujemnie wpły nąć na jego dorobek. W obu przy padkach nie zdoła niczego osiągnąć. Wbrew temu trendowi druga kadencja Danielsa obfitowała w wiele poważny ch problemów, które często rozwiązy wali wspólnie z Magellan Billet. – Ten stół – rzekł Daniels – jest naprawdę piękny . Py tałem. Wy poży czony z Departamentu Stanu. A krzesła zostały zrobione dla rodziny Quay le’ów, za pierwszej kadencji Busha. Stephanie zauważy ła, że prezy dent jest wy jątkowo podenerwowany , jego zwy kle gromki bary ton by ł znacznie cichszy . Daniels sprawiał wrażenie strapionego. – Kazałem przy gotować śniadanie. Jesteś głodna? Na stole przed nim nakry to do posiłku; przy każdy m miejscu py szniła się biała porcelana marki Lenox z logo wiceprezy denta. Kieliszki w kształcie tulipanów stały puste, mieniąc się w jasny m świetle porannego słońca, którego promienie wpadały przez okna. – Pogaduszki o niczy m to nie twoja specjalność – powiedziała. Zachichotał. – Zgadza się. – Dowiem się, o co chodzi? Zdąży ła już zauważy ć leżące na stole akta. Daniels otworzy ł folder i wy jął zeń jedną kartkę, którą wręczy ł Stephanie. By ła to fotokopia ręcznie napisanego listu, o charakterze pisma wy raźnie kobiecy m, trudny m do odczy tania. – Zostało to przesłane prezy dentowi Uly ssesowi S. Grantowi dziewiątego sierpnia ty siąc osiemset siedemdziesiątego szóstego roku. Podpis Stephanie rozpoznała. Pani Abrahamowa Lincoln. – Mary Todd to by ł niezły gagatek – powiedział Daniels. – Ży cie miała niełatwe. Straciła trzech sy nów i męża. A potem musiała walczy ć z Kongresem, żeby przy znano jej emery turę. To by ły ciężkie zmagania, ponieważ gdy jej mąż zasiadał w Biały m Domu, zdołała prawie wszy stkich do siebie zrazić. W końcu otrzy mała pieniądze, co zamknęło jej usta. – Nie różniła się od setek ty sięcy wdów po inny ch weteranach, które otrzy my wały emery turę. Zasługiwała na to.
– Nieprawda. Różniła się. By ła żoną Abrahama Lincolna, a zanim Grant został wy brany na prezy denta, nikt nie chciał sły szeć o Lincolnie. Dzisiaj czcimy go jak jakiegoś boga. Ale w dziesięcioleciach po wojnie secesy jnej Lincoln nie by ł jeszcze legendą, którą miał się stać. Nienawidzono go. Napiętnowano. – Czy ludzie wtedy wiedzieli coś, czego my nie wiemy ? Daniels podał jej kolejny arkusz z odręczny m pismem. – To tekst z kopii, którą trzy masz. Przeczy taj go. Od wyjazdu z Waszyngtonu wiodę życie w najsurowszym odosobnieniu. Gdyby mój ukochany mąż przeżył całą swą czteroletnią kadencję, spędzilibyśmy pozostałe nam lata w domu, którym oboje mielibyśmy prawo się cieszyć. Jakże gorąco kochałam Dom Żołnierza, gdzie spędziliśmy tyle czasu podczas pobytu w Waszyngtonie, i czuję się paskudnie, iż muszę być tak odeń daleko, ze złamanym sercem, modląc się o śmierć, by przerwała to życie pełne udręki. Każdego ranka, budząc się z niespokojnej drzemki, konieczność przeżycia kolejnego nieszczęsnego dnia zdaje mi się niemożliwością. Bez mego ukochanego życie to jedynie ciężkie brzemię, a myśl, że wkrótce odejdę z tego świata, stanowi dla mnie najwyższe szczęście. Co dzień zastanawiam się, czy kiedykolwiek odzyskam zdrowie i siłę umysłu. Zanim opuszczą mnie całkiem, chcę powiedzieć o czymś, o czym musicie wiedzieć. Przez bolesną stratę, którą poniosłam, z umysłu mojego zniknęła ta myśl, jednakże niegdysiejszego wieczoru pojawiła się ona ponownie, gdy leżałam, czekając snu. Po dwóch latach swej pierwszej kadencji ukochany mój otrzymał wiadomość od poprzednika, pana Buchanana, tego rodzaju, która przekazywana jest od jednego przywódcy do następnego od czasów pana Waszyngtona. Słowa te wielce poruszyły mojego ukochanego. Powiedział mi, że chciałby, aby wiadomości tej nigdy mu nie dostarczono. Trzykrotnie jeszcze omawialiśmy tę sprawę i za każdym razem powtarzał to z ubolewaniem. Jego cierpienie w czasie wojny było głębokie i przemożne. Zawsze myślałam, że to wskutek dowodzenia wojskiem, lecz kiedyś on sam wyznał mi, iż to z powodu owej wiadomości. W dniach przed tym, jak został zamordowany, kiedy wojna była już wygrana, a walki zakończone, ukochany mój rzekł, iż te zatrważające słowa wciąż istnieją. Najpierw nosił się z zamiarem zniszczenia ich, lecz zamiast tego wysłał je na zachód, do mormonów, w ramach umowy, jaką zawarł z ich przywódcą. Mormoni dochowali tajemnicy, podobnie jak on sam, nadszedł jednak czas, by odzyskać to, co im przesłano. Co następnie należałoby z tym zrobić – nie wiedział. Lecz mój ukochany nie dożył chwili, by decyzję tę podjąć, nic nigdy nie odzyskano. Pomyślałam, że chcielibyście o tym wiedzieć. Zróbcie z tą wiedzą, co wam się podoba. To już nie moja sprawa. Stephanie podniosła wzrok znad kartki. – Mormoni są nadal w posiadaniu tej informacji – rzekł Daniels. – Mają ją od ty siąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku, kiedy to Lincoln dobił targu z Brighamem Youngiem. – Edwin mówił mi o ty m. – Całkiem spry tne posunięcie, naprawdę. Lincoln nigdy nie wprowadził ustawy zakazującej poligamii, skierowanej przeciwko mormonom, a Young zapewniał bezpieczeństwo linii telegraficzny ch i kolejowy ch biegnący ch na zachód. Nigdy również nie wy słał swoich ludzi do
walki po stronie Południa. – Tę wiadomość przekazy wali sobie pierwsi prezy denci. Czy jest prawdziwa? – Na to wy gląda. Coś zbliżonego do niej wspomniane zostało w inny ch tajny ch dokumentach. Takich, do który ch dostęp mają ty lko prezy denci. Czy tałem je siedem lat temu. Odniesienia są niejednoznaczne, ale są. Jerzy Waszy ngton na pewno przekazał coś, co w końcu dotarło do Lincolna. Niestety , szesnasty prezy dent został zabity , zanim miał szansę przekazać te informacje siedemnastemu. Dlatego o nich zapomniano. Nie zapomniała ty lko Mary Todd. Stephanie wy czuła, że jest coś jeszcze. – Czego mi nie powiedziałeś? Daniels otworzy ł akta i wręczy ł jej kolejną kartkę z tekstem zapisany m na maszy nie. – To oczy szczona wersja notatki z tajny ch dokumentów. Pochodzi od Jamesa Madisona, napisana pod koniec jego drugiej kadencji w ty siąc osiemset siedemnasty m roku. Zapewne dla jego następcy , Jamesa Monroe. Jeśli chodzi o wiadomość przesłaną przez naszego pierwszego prezydenta, ja, jako czwarty człowiek na tym zaszczytnym stanowisku, czynię niniejszy dopisek, który również należy przekazywać dalej. Pan Waszyngton był obecny owego sobotniego wieczoru, podczas wielkiego zgromadzenia. Przewodniczył nadzwyczajnej sesji i osobiście dowiedział się o wszystkim, co tam się działo. Aż do objęcia mego urzędu sam nie byłem świadom tego, co wynikło z tamtego zgromadzenia. Ucieszyłem się, dowiedziawszy, iż pan Waszyngton zagwarantował przekazywanie dokumentu od prezydenta do prezydenta. Nie opuszczałem ani jednego dnia obrad Zgromadzenia Konstytucyjnego, choćby najmniej swobodnego kwadransa, zajmowałem miejsce przed przewodniczącym, mając innych deputowanych po swojej prawej i lewej stronie. Dzięki tej uprzywilejowanej pozycji mogłem słyszeć wszystko, co zostaje uchwalone, co odczytuje przewodniczący oraz co mówią członkowie zgromadzenia. Moje notatki z tego wielkiego wydarzenia motywowane są szczerym pragnieniem sporządzenia kompletnych i dokładnych zapisów, aby po mej śmierci – mam nadzieję, że nie nastąpi szybko – zostały opublikowane. Jednakże wszyscy przyszli prezydenci wiedzieć muszą, iż zapiski te nie są kompletne. Pod mym letnim gabinetem ukryte zostało to, czego potrzeba, aby je w pełni pojąć. Jeśli któryś z mężów później sprawujących ów urząd uzna za roztropne postępować wedle tego, co pan Waszyngton zechciał zachować dla potomnych, znalezisko to może okazać się użyteczne. – Mieliśmy wielu prezy dentów – powiedziała Stephanie – po Madisonie. Nie sądzisz, że który ś z nich się pofaty gował, by rzucić na to okiem? – Tej notatki nie dołączono do żadnego dokumentu, nigdy jej sobie nie przekazy wano. Najwy raźniej została utajniona i dopiero rok temu znaleziono ją w pry watny ch papierach Madisona, przechowy wany ch w Bibliotece Kongresu. Żaden prezy dent oprócz mnie jej nie widział. Na szczęście osoba, która to znalazła, pracuje dla mnie. – Daniels wręczy ł Stephanie kolejną pozy cję z akt w plastikowej ochronnej obwolucie. – To ory ginalne zapiski Madisona, odręczne. Zauważy łaś coś? Owszem. Na samy m dole. Dwie litery .
IV. – Rzy mska numeracja? – spy tała. Prezy dent wzruszy ł ramionami. – Nie wiemy . Widać by ło, że Daniels nie jest w ty powy m dla siebie jowialny m nastroju. Żadny ch bezczelny ch history jek ani tubalnego głosu. Siedział szty wno w krześle, jego twarz przy pominała maskę. Czy żby się bał? Stephanie nigdy nie widziała, żeby ten człowiek wzdragał się przed zrobieniem czegokolwiek. – Znana jest wy powiedź Jamesa Buchanana sprzed wojny secesy jnej, że by ć może jest on ostatnim prezy dentem Stanów Zjednoczony ch. Nigdy nie rozumiałem, co tak naprawdę miał na my śli, aż do tej pory . – Buchanan się my lił. Południe przegrało wojnę. – W ty m problem, Stephanie. By ć może wcale się nie my lił. Ale przy szedł Lincoln i zablefował parą dwójek w rozgry wce pokera, w której wszy scy pozostali mieli w ręku znacznie mocniejsze karty . Wy grał. Ty lko po to, żeby ostatecznie rozwalili mu mózg. Ja nie zamierzam by ć ostatnim prezy dentem Stanów Zjednoczony ch. Stephanie musiała się dowiedzieć więcej, dlatego spróbowała zmienić temat na bezpieczniejszy . – Co Madison rozumiał przez określenie „letni gabinet”? – Chodzi o Montpelier, jego dom w Wirginii, gdzie zbudował dla siebie świąty nię dumania. Stephanie odwiedziła to miejsce dwukrotnie, miała okazję widzieć tę budowlę z kolumnami. Madison uwielbiał rzy mski klasy cy zm, dlatego projekt swojego domu wzorował na tempietto Bramantego w Rzy mie. Pałacy k stał na pagórku, wśród stary ch cedrów i jodeł; do domu przy legał ogród. – Madison miał sty l – powiedział Daniels. – Pod tą swoją świąty nią wy kopał dół, który przeznaczono na chłodnię. Podłoga kondy gnacji nad chłodnią by ła pierwotnie drewniana, dlatego latem czuło się bijący od niej chłód. Taki rodzaj klimaty zacji. Podłoga zniknęła, zastąpiła ją betonowa pły ta z włazem pośrodku. – Po co mi to mówisz? – Madison nazy wał swoją świąty nię dumania letnim gabinetem. Chcę, żeby ś znalazła to, co tam ukry ł. – Dlaczego ja? – Ponieważ dzięki senatorowi Rowanowi jesteś jedy ną osobą, która może to zrobić.
Rozdział 29 SALZBURG Malone uciekł z Goldener Hirsch i szedł zatłoczoną Getreidegasse w kierunku swojego hotelu. Udało mu się rozgniewać Josepe Salazara; zakładał, że misja ta została zrealizowana. Ale jego zamiarem by ło również przesłanie Cassiopei potrójnej wiadomości. Po pierwsze, że nie jest sama. Po drugie, że on wie, iż ona tu jest. I po trzecie, że Salazar jest niebezpieczny . Kiedy znieważy ł Cassiopeię, zauważy ł w oczach Salazara pogardę – jakby atak na honor kobiety stanowił dla niego osobistą zniewagę. Malone rozumiał, że Cassiopeia musiała grać swoją rolę, wciąż jednak nie by ł pewien, czy to ty lko rola. Nic mu się tu nie podobało. Ani fakt, że oboje mieszkają w hotelu Goldener Hirsch, ani wspólna kolacja, ani zamiar uczestnictwa w aukcji, a potem powrót razem do hotelu na… Dość tego. Musiał się skupić. Odwrócił się i skierował na przestronny , brukowany Residenzplatz, graniczący z katedrą i dawną rezy dencją arcy biskupa, w którego centrum znajdowała się barokowa fontanna z białego marmuru. Jego hotel leżał niedaleko stąd, na północny wschód, za muzeum państwowy m. Dzień się jeszcze nie skończy ł, lecz wieczór już zaczy nał zapadać, słońce szy bko niknęło na zachodzie. Malone zatrzy mał się przy try skającej fontannie. Czas zacząć działać jak agent. Znalazł swój telefon i zrobił to, co by ło teraz najrozsądniejsze. *** W kieszeni garsonki Stephanie zawibrowała komórka. – Nie odbierzesz? – zapy tał Daniels. Brzękliwe pulsowanie by ło wy raźnie sły szalne w ciszy panującej w jadalni. – Może zaczekać. – A może nie. Wy jęła telefon i spojrzała na identy fikator dzwoniącego. – To Cotton. – Odbierz. I daj na głośnik. Stephanie zrobiła, co jej kazano, i położy ła aparat na stole. – Jestem w Salzburgu – powiedział Malone. – Dlaczego mnie to nie dziwi. – Paskudnie by ć tak przewidy walny m. Ale jest problem. Zdenerwowałem Salazara i już wie, że mamy go na celowniku. – Mam nadzieję, że nie kosztem Cassiopei. – Bez obaw. Ten facet my śli, że jest jej ry cerzem w lśniącej zbroi. Wzruszam się, kiedy na to patrzę.
Stephanie zauważy ła, że Daniels się uśmiecha, sły sząc ów sarkazm, i zaczęła się zastanawiać, ile prezy dent wie. Zdecy dowanie wy glądał na człowieka poinformowanego. – Tutaj odby wa się pewna aukcja. Chcę kupić książkę. – Jesteś w ty m ekspertem. – Potrzebuję pieniędzy . – Podał jej kwotę. Daniels wy szeptał: Zgódź się. – Gdzie mam ci je przekazać? – spy tała Stephanie. – Prześlę ci mailem dane mojego rachunku. Przelej bezzwłocznie. Prezy dent wy ciągnął rękę i przy sunął telefon bliżej siebie. – Cotton, tu Danny Daniels. – Nie wiedziałem, że przery wam naradę prezy dencką. – Cieszę się, że to zrobiłeś. Ważne, by ś zajmował uwagę Salazara jeszcze dzień lub dwa. Dasz radę? – Nie powinno by ć z ty m problemu. Jeśli zdołam kupić tę książkę, znajdę się na samy m szczy cie jego listy rzeczy do załatwienia. – Więc kup ją. Nie obchodzi mnie za ile. – Wie pan, że on zasłuży ł na kulkę w łeb. – Zapłaci za to, co zrobił z naszy m człowiekiem. Ale jeszcze nie teraz. Bądź cierpliwy . – To moja specjalność. Rozmowa się zakończy ła. Stephanie wpatry wała się w Danielsa. – Stephanie – powiedział. – Jeśli to przegramy , będzie po wszy stkim. *** Cassiopeia próbowała cieszy ć się kolacją, ale pojawienie się Cottona by ło zby t dokuczliwe. Także Josepe zdawał się rozdrażniony . Przeprosił ją, wy rażając przy puszczenie, że ten Malone jest obłąkany . Cassiopeia ponownie zasugerowała wezwanie policji, Salazar jednak się sprzeciwił. Dziesięć minut po wy jściu Cottona w restauracji zjawił się inny mężczy zna – młody , muskularny , krótko ostrzy żony – niewątpliwie pracujący dla Josepe; obaj wy szli na zewnątrz. Danita? Obserwowała ich przez okna, sącząc swoją wodę i starając się sprawiać wrażenie niezainteresowanej. Cotton przy szedł, aby jednoznacznie obwieścić swoją obecność zarówno Josepe, jak i jej. Nie by ło co do tego żadny ch wątpliwości. Chciał też, by dowiedziała się o zabity m agencie. Czy to możliwe, że Josepe rzeczy wiście za ty m stał? – Smakuje ci jedzenie? – spy tał Salazar, powróciwszy do stolika. – Jest wy śmienite. – Szef hotelowej kuchni cieszy się renomą. Zawsze chętnie tu jadam. – Często przy jeżdżasz? – W Salzburgu działa akty wna kongregacja, założona w ty siąc dziewięćset
dziewięćdziesiąty m siódmy m roku, licząca obecnie ponad ty siąc członków. Odwiedziłem ich kilka razy w ramach moich europejskich obowiązków. – Kościół stał się naprawdę ogólnoświatowy . Salazar przy taknął. – Ponad czternaście milionów wierny ch. Więcej niż połowa mieszka poza Stanami Zjednoczony mi. Cassiopeia próbowała go uspokoić, pomóc mu zapomnieć o zajściu. Widziała jednak, że Salazar wciąż jest poruszony . – Co ten Malone wspominał? – zapy tała. – Że władze amery kańskie prowadzą przeciwko tobie dochodzenie? To prawda? – Sły szałem takie plotki. Mówiono mi, że chodzi o Kościół i jakąś rządową wendetę. Ale nic nie wiem na pewno. – A te zarzuty o morderstwo? – Są oburzające, podobnie jak osobisty atak na ciebie. – Kto to jest Barry Kirk? – Pracuje dla mnie, zaginął kilka dni temu. Muszę przy znać, że to akurat budzi mój niepokój. – W takim razie powinniśmy zawiadomić policję. Josepe wy glądał na zatroskanego. – Jeszcze nie. Mój współpracownik bada tę sprawę. Możliwe, że Barry po prostu zniknął bez słowa. Muszę mieć pewność, zanim zaangażuję w to władze. – Doceniam, że stanąłeś w mojej obronie. – Cała przy jemność po mojej stronie. Chcę, żeby ś wiedziała, że naprawdę nie ma się czy m martwić. Właśnie kazałem mojemu współpracownikowi zadzwonić do Salt Lake City i zgłosić, co się stało. Miejmy nadzieję, że władze kościelne skontaktują się z właściwy mi ludźmi w rządzie i dopilnują, żeby śmy już więcej pana Malone’a nie oglądali. – Jego oskarżenia by ły szalone. Josepe kiwnął głową. – Bez wątpienia wy sunął je, aby sprowokować mnie do reakcji. – Jeśli mogę ci jakoś pomóc, wiesz, że zrobię wszy stko. Salazar sprawiał wrażenie, że cieszy go jej troska. – To dla mnie wiele znaczy . – Zerknął na zegarek. – Przy gotujemy się do aukcji? Spotkajmy się w holu za, powiedzmy , piętnaście minut. Wstali od stołu i opuściwszy restaurację, wrócili do hotelu. Tlący się w Cassiopei niepokój wy buchnął teraz pełny m płomieniem strachu. Niestety , Josepe się my lił. Oboje mieli jeszcze oglądać Cottona.
Rozdział 30 SALZBURG GODZINA 1 9 . 0 0 Malone wziął pry sznic i przebrał się w spodnie od garnituru, koszulę firmy Paul & Shack oraz w blezer. Przy wiózł te ubrania specjalnie na aukcję, sam jeszcze nie wiedząc, czy na nią pójdzie. Ale po wizy cie u Salazara nabrał przekonania, że musi iść. Broszurka, którą znalazł w gabinecie Salazara, informowała, że sprzedaż odbędzie się w Sali Złotej Festung Hohensalzburg, wielkiej fortecy salzburskiej, która rozsiadła się sto kilkadziesiąt metrów nad miastem. Wznosiły się przy niej dwa wielkie bastiony , niższy wy ciosany bezpośrednio w skale. Oba sterczały otoczone blankami i wieży czkami, jakich należy się spodziewać po średniowieczny ch twierdzach. Malone miał okazję je zwiedzać: kręte kory tarze prowadziły do wielkich sal i skrzący ch się złotem komnat, gdzie stały lśniące kaflowe piece, a pod ty m wszy stkim znajdowały się lochy . Wolał uniknąć korzy stania z kolejki linowej, podejrzewał bowiem, że Salazar i Cassiopeia dostaną się na górę właśnie tą drogą. Wy brał więc stromą ścieżkę pod drzewami zrzucający mi liście, którą w pół godziny powinien dotrzeć na miejsce. Po drodze mijali go ludzie, którzy zwiedzili już zamek w ciągu dnia, a teraz schodzili do miasta. Mrok zapadł na dobre, nad jego głową świeciły gwiazdy i księży c, powietrze by ło chłodne, lecz wciąż łagodne. Wspinaczka dała Malone’owi okazję do rozmy ślań. Obecność Danny ’ego Danielsa podczas rozmowy telefonicznej ze Stephanie zaskoczy ła Malone’a; zastanawiał się, co też się dzieje po drugiej stronie Atlanty ku. Prezy dent wiedział o Salazarze, zatem cokolwiek się działo, sięgało aż do Gabinetu Owalnego. To znaczy , że gra toczy ła się o najwy ższą stawkę. Świetnie, jeśli chodzi o niego. Nic tak nie wy ostrza zmy słów. A musiał pozostać absolutnie skoncentrowany . Wszedł do zamku po kamienny m moście, przerzucony m nad dawną fosą. Ponad arkadami zauważy ł kolisty otwór strzelniczy , a jeszcze wy żej wnękę, skąd na napastników w dole miotano pociski. Cotton zaplanował pojawić się na aukcji tuż po jej rozpoczęciu. Napis na tabliczce informował, że zamek jest czy nny do 18.30, a jego Złotą Salę można wieczorami wy najmować na specjalne uroczy stości. Przy schodach prowadzący ch do środka stała jakaś starsza kobieta. Malone wy jaśnił jej, że przy by ł na aukcję, po czy m wszedł do wnętrza zamku. Znał firmę Dorotheum. Prowadzili profesjonalne, poważne aukcje. Na piętrze, w przestronny m kory tarzu kolejna kobieta wręczy ła mu katalog i wpisała jego nazwisko do rejestru. Wzrok Malone’a powędrował na drugi koniec holu, gdzie stał posąg Karola Wielkiego, strzegący wejścia do Złotej Sali. Zamek sły nął z faktu, że niegdy ś odwiedził go ów pierwszy Święty Cesarz Rzy mski. Zza otwarty ch drzwi dobiegał głos licy tatora, który właśnie zaczy nał realizować swoje zadanie. – Każda transakcja kupna-sprzedaży jest ostateczna – powiedziała kobieta – i wy maga naty chmiastowego pokry cia certy fikowany mi środkami.
Malone znał zasady , pokazał więc swój telefon. – Mam przy gotowane pieniądze, ty lko czekają. – Miłej aukcji. Że taka będzie, Cotton nie wątpił. *** Cassiopeia siedziała obok Josepe. Przy by li do zamku kolejką linową, która stromą trasę pokony wała w minutę tunelem w dolny m bastionie. Mrok zapadł już na dobre, oży ły światła miasta, pomarańczowe słońce skry ło się za zachodnim widnokręgiem. Ramię w ramię przeszli przez mury obronne i zagłębili się w labiry nt wież, wieży czek i kopuł wy rastający ch przy ulicach pod twierdzą. Wokół Salzburga w szary m zmierzchu rozciągały się łagodne wzgórza i zielone łąki, na który ch stały gospodarskie domy . Spokojna, sielankowa sceneria, w bardzo podobnej okolicy Cassiopeia mieszkała na południu Francji. Tęskniła za swoim domem, za swoim zamkiem. Poby t w ty m miejscu, w tej starej fortecy , którą tak długo i z takim trudem wznoszono, przy wiódł jej na my śl własny projekt budowlany . Prace posuwały się do przodu, stały już trzy ściany zewnętrzne. Inży nierowie poinformowali Cassiopeię, że aby skończy ć rekonstrukcję tej trzy nastowiecznej budowli, potrzeba jeszcze dziesięciu lat. Przekartkowała katalog doty czący wy przedaży rzeczy po zmarły m; oferowane przedmioty robiły wrażenie. Najwy raźniej nieboszczy k by ł człowiekiem majętny m. Porcelana, srebra, trzy obrazy oraz kilka książek, w ty m ory ginalne wy danie Księgi Mormona. Josepe sprawiał wrażenie podekscy towanego perspekty wą naby cia tego skarbu. Miejscowa kongregacja poinformowała go w try bie pilny m o planowanej wy przedaży , a on wy raził nadzieję, że na aukcji nie stawi się zby t wielu poważny ch kolekcjonerów. Normalnie firma Dorotheum umożliwiała składanie ofert telefoniczny ch, ty m razem jednak wy raźnie tego zakazano, co oznaczało, że oferenci muszą znajdować się w sali osobiście i mieć przy sobie pieniądze na zakupiony przedmiot. Cassiopeia wciąż czuła się zaniepokojona ty m, co wy darzy ło się wcześniej w restauracji. Widziała wy raz oczu Cottona. Na poły czujny , na poły proszący i zły . Nie. Więcej w nim by ło bólu. Zalała ją fala zwątpienia. Nakazała sobie mieć się na baczności. Nie wiadomo, co się może za chwilę stać. *** Malone tkwił przed wejściem na salę, słuchając licy tacji doty czący ch inny ch zinwentary zowany ch przedmiotów. Na krzesłach pod niewielką sceną siedziało około pięćdziesięciu osób. Pomieszczenie aż płonęło od złoty ch rzeźbień, pozłacany ch ścian oraz ogromnego kaflowego pieca, który wy pełniał jeden z jego narożników. Spiralne kolumny wy łożono czerwony m marmurem. Kasetonowy sufit ozdabiały złote guzy , skrzące się niczy m gwiazdy . Kiedy ś bawili się tu książęta, obecnie zaś miejsce to stanowiło atrakcję tury sty czną
i przestrzeń do wy najęcia. Malone spostrzegł Salazara i Cassiopeię, siedzący ch z przodu; oboje by li skupieni na licy tatorze, który przy jmował oferty doty czące porcelanowej wazy . Cotton przestudiował katalog. Jeszcze trzy przedmioty i przy jdzie kolej na Księgę Mormona. Sprawdził telefon. Wiadomość od Stephanie informowała, że pieniądze zostały przelane i w razie potrzeby przelany ch zostanie jeszcze więcej. Uśmiechnął się. Nigdy nie zaszkodzi mieć za swojego bankiera prezy denta Stanów Zjednoczony ch. *** Salazar zaczy nał się niepokoić. Całe doty chczasowe ży cie marzy ł o posiadaniu czegoś, czego by ć może doty kał sam prorok Joseph. Wiedział, jaki dramat kry ł się za wy drukowaniem pierwszy ch pięciu ty sięcy egzemplarzy Księgi Mormona. Dla niewielkiego warsztatu w północnej części stanu Nowy Jork by ło to ogromne zadanie. Wy magało ośmiu miesięcy pracy , poświęconej na wy produkowanie prawie trzech milionów stronic, tak aby ukończy ć pierwszą edy cję. Dwudziestego szóstego marca 1830 roku książki trafiły wreszcie do sprzedaży . Początkowo rozprowadzano je po 1,75 dolara za sztukę, jednak z powodu słabego popy tu cena spadła do 1,25 dolara. Jeden z pierwszy ch święty ch, Martin Harris, musiał ostatecznie sprzedać swoją sześćdziesięciohektarową farmę, aby zebrać trzy ty siące dolarów, które by ł winien drukarzowi. – Nie zapragniesz zachować swego majątku dla siebie, lecz z własnej woli przekażesz go bezpłatnie na druk. Te słowa usłyszał starszy Harris – rzekł anioł w głowie Salazara. – Udało się wszystko zrealizować dzięki jego poświęceniu. Jedenaście dni po ty m, jak księga znalazła się w sprzedaży , pierwsi wierni zaczęli spoty kać się w Fay ette w stanie Nowy Jork, organizując związek wy znaniowy , który osiem lat później przy brał nazwę Kościoła Święty ch Jezusa Chry stusa w Dniach Ostatnich. – To jest twoja chwila, Josepe. Prorocy patrzą na ciebie. Jesteś ich danitą, tym, który rozumie, jak wysoka jest stawka. Przy jechał tu, żeby odebrać swoją nagrodę. I to nie ty lko tę jedną. Salazar pożądał tej księgi, pożądał też Cassiopei. Im dłużej by ł z nią, ty m bardziej jej pragnął. Nie mógł temu zaprzeczy ć. I nie chciał.
Rozdział 31 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII Stephanie ledwie skubnęła trochę śniadania, które przy gotowano dla niej i prezy denta. Nie by ła szczególnie głodna, ale jedzenie dawało jej sposobność do namy słu. Tkwiła w tej branży dostatecznie długo, by rozumieć złożoność sy tuacji. Niektóre gry , w który ch musiała uczestniczy ć, by ły głupie. Kilka nonsensowny ch. Inne dokuczliwe lub nużące. Ale teraz sprawa wy dawała się poważna. – Pracujemy nad ty m z Edwinem ponad rok – powiedział Daniels. – Ty lko my dwaj, z niewielką pomocą Secret Service. Ale sprawa się komplikuje. Kiedy Rowan wziął cię na celownik, już wiedzieliśmy , czego chce. Stephanie odłoży ła widelec. – Nie lubisz jajek? – W tej chwili nie cierpię. – Nie jest aż tak źle, Stephanie. – Nie tobie jednemu grozi kongresowe dochodzenie, o który m najwy raźniej wiedziałeś. Daniels potrząsnął głową. – Miałem ty lko taką nadzieję, że nadejdzie, ale nie wiedziałem. – Nadzieję? Daniels odsunął od siebie talerz. – Właściwie ja też nie przepadam za jajkami. – Dlaczego więc je nam podano? Wzruszy ł ramionami. – Sam nie wiem. Kazałem przy gotować coś do jedzenia. To nie takie proste. – I dlaczego siedzimy tutaj, a nie w twoim gabinecie? – Tam jest zby t wiele oczu i uszu. Dziwna odpowiedź, ale Stephanie nie drąży ła dalej. – Zdajesz sobie sprawę – powiedział prezy dent – że Mary Todd Lincoln by ła prawdopodobnie chora na zespół maniakalno-depresy jny ? – By ła smutną kobietą, która straciła prawie wszy stko, co dla niej w ży ciu drogie. Zdumiewające, że całkowicie nie postradała zmy słów. – Jej sy n, który przeży ł, Robert, uważał, że postradała. Pozwał ją do sądu. – Ale jej udało się oddalić pozew. – Owszem. Niedługo potem wy słała list do Uly ssesa Granta. Po co to zrobiła, na Boga? – Najwy raźniej nie by ła tak obłąkana, jak przedstawia ją historia. Grant nie ty lko zachował ten list, ale go utajnił. Po roku ty siąc osiemset siedemdziesiąty m szósty m działało wielu prezy dentów. Dlaczego ty martwisz się ty m pierwszy ? – Nie jestem pierwszy . Zainteresowanie Stephanie wzrosło. – Wiele wskazuje na to, że widzieli go zarówno Rooseveltowie, jak i Nixon. – Dlaczego mnie to nie dziwi.
Daniels zachichotał. – To samo pomy ślałem. Nixon miał w swoim gabinecie dwóch mormonów. Lubił ten Kościół i sposób jego my ślenia. Zabiegał o jego poparcie w latach ty siąc dziewięćset sześćdziesiąt, sześćdziesiąt osiem i siedemdziesiąt dwa. W lipcu ty siąc dziewięćset siedemdziesiątego odwiedził Salt Lake City , gdzie spotkał się z prorokiem i dwunastoma apostołami. Odby ła się półgodzinna, nieoficjalna rozmowa za zamknięty mi drzwiami. Trochę dziwne jak na prezy denta, nie sądzisz? – Dlaczego tak zrobił? – Bo, jak sobie wy obrażam, stary Tricky Dick2 chciał wiedzieć, czy to, co napisała Mary Todd Lincoln, jest prawdą. Czy mormoni nadal mają to, co dał im Abraham Lincoln. – I co udało mu się ustalić? – Nigdy się nie dowiemy . Wszy scy obecni tego dnia już nie ży ją, oprócz jednego. – Wy gląda na to, że trzeba z ty m jedny m porozmawiać. – To właśnie zamierzam zrobić. – Prezy dent wskazał na pismo Madisona. – Dzięki Bogu znaleźliśmy to, w przeciwny m razie nie mieliby śmy pojęcia, że trzeba py tać i szukać. Stephanie zlustrowała całe pomieszczenie i zatrzy mała wzrok na portrecie Johna Adamsa, pierwszej osoby na stanowisku wiceprezy denta. – Przejdź do rzeczy , Danny . Uży cie jego imienia sy gnalizowało, że jest naprawdę poiry towana na rozmówcę. – Lubię, kiedy zwracasz się do mnie po imieniu. – Lubię, kiedy mówisz wprost. – Przerwała na chwilę. – Co, nawiasem mówiąc, zdarza się rzadko. – Po prostu chciałem doczekać końca swoich ośmiu lat – odpowiedział Daniels cicho. – Ostatnie miesiące powinny by ć spokojne. Bóg wie, że mieliśmy już dość emocjonujący ch zdarzeń. Ale Thaddeus Rowan wpadł na inny pomy sł. Czekała na więcej. – Od ponad roku stara się uzy skać dostęp do pewny ch tajny ch akt. Do rzeczy , który ch jego certy fikat bezpieczeństwa nawet z grubsza nie obejmuje. Naciska na CIA, FBI, NSA, nawet na parę osób z personelu Białego Domu. Facet jest znany i umie się szarogęsić. Jak dotąd odniósł umiarkowany sukces. Teraz skupił się na tobie. Stephanie zrozumiała. – Więc mam by ć przy nętą? – Czemu nie? Ty i ja rozumiemy się nawzajem. Razem możemy rozwiązać tę sprawę. – Wy gląda na to, że nie mamy wy boru. – Tego właśnie będzie mi najbardziej brakować w tej pracy . Jeśli o mnie chodzi, ludzie znów będą mieli wy bór. Uśmiechnęła się. By ł niemożliwy . – Właściwie chciałem cię w to wciągnąć już wcześniej, cieszę się jednak, że tego nie zrobiłem. Skoro teraz sam Rowan skupił na tobie uwagę, to idealnie. Nie zauważy zagrożenia dla siebie, a jeśli nawet, zależy mu tak bardzo, że zary zy kuje. – Czego właściwie chcesz ode mnie? Daniels wskazał na notkę Madisona. – Najpierw znajdź to, co Madison ukry ł w Montpelier. Ale nie osobiście. Masz jakiegoś
agenta, któremu mogłaby ś zaufać? – Mam. Powinien już wrócić do Waszy ngtonu. Stephanie na ty le długo wpatry wała się w prezy denta, że ten w końcu zrozumiał. – Luke da sobie z ty m radę? – zapy tał. – Jest dobry , Danny . – Okej, więc niech się ty m zajmie. Jeśli skrewi, niech Bóg ma go w swojej opiece. Stawiam na tego szalonego chłopaka ostatni grosz. – Odnoszę wrażenie, że Luke nie jest jedy ną osobą na linii ognia. – Jesteś profesjonalistką, Stephanie. Dasz sobie z ty m radę. Musisz. Chcę także, żeby ś spotkała się z Rowanem i zdoby ła jego zaufanie. – Niby dlaczego, na litość boską, ten człowiek miałby mi zaufać? – Powiesz, że nie jesteś w stanie dać mu tego, czego sobie ży czy . Oznaczałoby to koniec twojej kariery . Ale przy najmniej się dowiesz, o co mu chodzi. Nikt nie odpowiada na tak poważną prośbę bez oporu albo pójścia na kompromis. Oczy wiście, on czegoś chce. Zapy taj go więc czego, a potem dobij targu. – Nadal uważam, że on tego nie ły knie. – Ależ ły knie. Wczoraj wieczorem puściliśmy tajny mi kanałami przeciek, że lada moment wy lecisz z roboty . Stephanie by ła urzędnikiem służby cy wilnej, a nie z mianowania polity cznego, zatrudniony m przez prokuraturę generalną. Gdy skończy się kadencja Danielsa i nowy prezy dent powoła nowego prokuratora generalnego, może zostać przeniesiona na inne stanowisko, nigdy natomiast zwolniona. Jak dotąd przetrwała kilka zmian warty w administracji, ale wielokrotnie już się zastanawiała, kiedy szczęście wreszcie ją opuści. – A czemuż to jestem zagrożona na ty m stanowisku? – Bo kradniesz. Czy żby się przesły szała? – Okradasz własny fundusz przeznaczony na tajne operacje. Sły szałem, że codziennie masz do dy spozy cji kilka milionów dolarów, które nie podlegają normalnemu audy towi izby skarbowej. Niestety , pojawiły się informacje, że około pięciuset ty sięcy dolarów zniknęło. – A w jaki sposób informacje te dotarły do ciebie? – To ściśle tajne – powiedział Daniels. – Ale powiesz Rowanowi, że masz problem, który może rozwiązać odpowiedź na jego wniosek. Spy taj go, co mogłaby ś zrobić, aby problem ten zniknął. – Dlaczego miałby mi uwierzy ć? – Ponieważ ty naprawdę kradniesz, a ja mam na to dowody .
Rozdział 32 SALZBURG Salazar by ł gotowy . Kazał sobie zachować spokój i cierpliwość. – Następna pozy cja – powiedział licy tator – to ory ginał Księgi Mormona, wy dany w Palmy rze w stanie Nowy Jork, noszący napis: Druk E. B. Grandin, na zlecenie autora, w roku tysiąc osiemset trzydziestym. Jej pochodzenie opisano szczegółowo w katalogu, zostało ono zwery fikowane przez ekspertów. Rzadki okaz. Cena ry nkowa księgi wy nosiła około stu pięćdziesięciu ty sięcy euro. Salazar wątpił, by ktoś z obecny ch miał odpowiednie środki, żeby przebić jego ofertę, gdy ż doty chczasowe przedmioty wy stawione na sprzedaż miały umiarkowane ceny . Nauczy ł się jednak, że nie wolno lekceważy ć żarliwości kolekcjonerów. – Oferta początkowa wy nosi sto ty sięcy euro – powiedział licy tator. – Minimalna kwota podniesienia – ty siąc euro. By ło to ty powe dla aukcji prowadzony ch przez Dorotheum. Firma zajmowała się inicjowaniem sprzedaży , ale jeśli ktoś nie interesował się kupnem danego przedmiotu, zwracała go właścicielowi. O ile nie wy znaczono ceny minimalnej, wy gry wała najlepsza oferta, niezależnie od jej wy sokości. Salazar machnął prawą ręką, sy gnalizując otwarcie za sto ty sięcy . Wcześniej poinformował licy tatora, że spróbuje tę księgę kupić. – Mamy sto ty sięcy . – Sto dwadzieścia ty sięcy – powiedział jakiś mężczy zna po drugiej stronie przejścia między krzesłami. – Sto pięćdziesiąt – rzucił Salazar. – Oferta wy nosi sto pięćdziesiąt ty sięcy euro. Kto da więcej? Nikt nie odpowiedział. Josepe by ł z tego zadowolony . – Sto sześćdziesiąt ty sięcy – odezwał się jakiś nowy głos. Salazar się odwrócił i zobaczy ł Cottona Malone’a stojącego w ty le sali. – To ten sam człowiek – powiedziała Cassiopeia. – To prawda – wy szeptał. Malone ruszy ł w kierunku krzeseł i zajął jedno z nich. – Mamy ofertę na sto sześćdziesiąt ty sięcy euro – ogłosił licy tator. – Sto siedemdziesiąt – powiedział Salazar. – Dwieście ty sięcy ! – zawołał Malone. Licy tator wy glądał na zaskoczonego. Salazar również. – Chciałby m wiedzieć, czy ten pan jest wy płacalny . By ło to dozwolone, zwłaszcza gdy oferty przekraczały wartość ry nkową. W przeciwny m wy padku właściciele i spekulanci mogliby podbijać ceny do nonsensowny ch, który ch nikt by nie zapłacił.
– Herr Salazar ży czy sobie poznać pańskie referencje – powiedział licy tator. *** Malone wstał z krzesła. Brał już udział w różny ch aukcjach i wiedział, że coś takiego może się zdarzy ć, dlatego wcześniej wy ciągnął z plecaczka pod łóżkiem w Kopenhadze dokumenty z Departamentu Sprawiedliwości, które Stephanie pozwoliła mu zatrzy mać. Kiedy jeszcze pracował oficjalnie jako agent, rzadko nosił je przy sobie. Wy jął z kieszeni skórzany portfel i mignął licy tatorowi złotą odznaką oraz legity macją ze zdjęciem. – Cotton Malone. Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczony ch. Wy starczy ? Licy tator nigdy nie okazy wał emocji. – O ile ma pan środki na pokry cie oferty . – Zapewniam pana, że mam. – W takim razie konty nuujmy . Oferta wy nosi dwieście ty sięcy euro. Herr Salazar? – Dwieście pięćdziesiąt. *** Cassiopeia chwy ciła Salazara za ramię i wy szeptała: – Mówiłeś, że wartość tej księgi jest znacznie niższa niż twoja ostatnia oferta. – Sy tuacja uległa zmianie. – Trzy sta ty sięcy – powiedział Cotton. *** Salazar odwrócił się twarzą do swego przeciwnika. To prawda, chciał, żeby Amery kanie tu przy jechali, nawet miał nadzieję, że zjawi się sam Malone. Ale nie spodziewał się tego rodzaju wy zwania. – Cztery sta ty sięcy – powiedział, nie spuszczając oczu z oponenta. – Cztery sta pięćdziesiąt. – Pięćset ty sięcy . W sali zapadła cisza. Czekał. – Milion euro – rzucił Malone. Salazar nie spuszczał nieprzy jaciela z oka. – Szatan jest tutaj. Widzisz go, Josepe. Siedzi tam. Jest agentem rządu Stanów Zjednoczonych. Jeśli istnieje jakaś władza niższa od świata niebieskiego, wolno nam się od niej uwolnić. Kontynent amerykański nie został przeznaczony dla tak zdeprawowanego rządu jak rząd Stanów Zjednoczonych, który nie może się na nim długo utrzymać. Pozwól mu wygrać. A potem spraw, żeby zapłacił. Nigdy nie kwestionował słów anioła, ty m razem również nie zamierzał.
Salazar odwrócił się do licy tatora i potrząsnął głową. Aukcja się zakończy ła. Josepe obserwował, jak Malone wpłaca do kasy kwotę siedmiokrotnie przewy ższającą wartość pierwszego wy dania. Księga Mormona leżała na stole, owinięta w folię, we wnętrzu eleganckiego drewnianego pudełka. Malone podniósł swą zdoby cz i dokonał szy bkiej inspekcji. Cassiopeia podeszła do niego. – Warto by ło? – spy tała. Malone się uśmiechnął. – Każdego euro. – Jest pan nikczemny . Amery kanin wzruszy ł ramionami. – Już gorzej mnie nazy wano. – Pożałuje pan tego – powiedziała. Malone rzucił jej py tające spojrzenie. – Czy to groźba, proszę pani? – Raczej obietnica. Malone zaśmiał się cicho, odkładając książkę z powrotem do pudełka, po czy m zamknął pokry wę. – Tak to potraktuję. A teraz proszę mi wy baczy ć, muszę iść. – Wiedz, że dla ciebie na tym świecie istnieje więcej skarbów niż jeden – przemówił anioł do Salazara. – Nie martw się stratą tego jednego. Ale nie pozwól też wrogowi, by tak łatwo się wymknął. Po aukcji firma organizowała przy jęcie, na które początkowo Salazar zamierzał pójść. Teraz jednak zmienił zdanie. Razem z Cassiopeią zeszli na dolne piętro zamku i dotarli do stacji kolejki linowej. Droga prowadziła przez jeden z otwarty ch zamkowy ch tarasów obok restauracji pełnej gości spoży wający ch kolację. Salazar wskazał poza blanki, na wschód, gdzie widać by ło ulice i światła budy nków asepty czny ch przedmieść Salzburga. – Miejscowa gmina ma tam na dole swoją siedzibę. Zadzwonię i umówię się na wizy tę, zanim wy jedziemy z miasta. – Możemy to załatwić jutro – powiedziała Cassiopeia. Weszli na stację i znaleźli właściwy wagonik. W środku stał Cotton Malone. Wnętrze mogło wy wołać klaustrofobię, pełno by ło w nim ludzi. Z trudem wcisnęło się jeszcze kilka osób, po czy m drzwi się zamknęły i rozpoczął się stromy zjazd. Przez całą jednominutową podróż uwaga Salazara skierowana by ła na to, co znajdowało się za przednią szy bą. Na dole wy siedli i znaleźli się na ulicy . Malone minął ich i szedł dalej w swoją stronę. Dwaj danici czekali tam, gdzie im Salazar kazał. – Pomy ślałem, że może by śmy przespacerowali się uliczkami starego miasta – zwrócił się do Cassiopei. – Zanim wrócimy do hotelu. Taki uroczy wieczór.
– Chętnie. – Pozwól mi zamienić słowo ze współpracownikami. Wcześniej prosiłem ich, żeby tu przy szli i przejęli ode mnie nowy naby tek. Oczy wiście ten, którego nie mam. Josepe zostawił Cassiopeię i podszedł do swoich ludzi. Zwrócony do niej plecami popatrzy ł uważnie na obu. – Zakładam, że widzieliście Malone’a? Skinęli głowami. – Złapcie go. Po wszy stkim zadzwońcie do mnie. I odzy skajcie to drewniane pudełko, które trzy mał.
CZĘŚĆ TRZECIA
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
Rozdział 33 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII GODZINA 1 3 . 0 0 Luke nie by ł w domu od kilku ty godni. Wy najmował mieszkanie niedaleko Georgetown, w spowity m w bluszcz ceglany m budy nku pełny m lokatorów po siedemdziesiątce. Lubił ciszę i doceniał fakt, iż każdy zajmował się swoimi sprawami. Spędzał tu ty lko parę dni w miesiącu, okresy między jedny m a drugim zadaniem; nawet podczas przerw Stephanie Nelle wy magała, aby wszy scy agenci Magellan Billet by li pod ręką. Urodził się i wy chował w mały m miasteczku w stanie Tennessee, gdzie dobrze znano jego ojca i wuja, zwłaszcza tego drugiego. Wuj zasiadał w różny ch gremiach polity czny ch, potem został gubernatorem, a następnie prezy dentem kraju. Ojciec Luke’a zmarł, kiedy chłopak skończy ł siedemnaście lat. Na raka. Fatalne osiemnaście dni po diagnozie. To by ł wstrząs. W ostatnich dniach on oraz jego trzej bracia każdą chwilę spędzali przy ojcu. Matka ciężko przeży ła tę stratę. Bardzo długo by li małżeństwem. Mąż stanowił cały jej świat, który nagle zniknął. Dlatego właśnie Luke dzwonił do matki w każdą niedzielę. Nigdy nie opuścił ani jednego dnia. Nawet podczas prowadzenia operacji. By wało, że u niej panowała ciemna noc, kiedy Luke miał jedy ną szansę zadzwonić, ale zawsze to robił. Ojciec stale mawiał, że najmądrzejszą rzeczą, jaką uczy nił w ży ciu, by ło poślubienie matki Luke’a, zgodnie z przy słowiem, iż nawet ślepej kurze może się czasem trafić ziarno. Oboje rodzice by li żarliwie religijny mi bapty stami z Południa, dlatego swoim sy nom nadawali imiona z ksiąg Nowego Testamentu. Dwaj starsi bracia Luke’a mieli na imię Matthew (Mateusz) i Mark (Marek). Młodszy – John (Jan). Ponieważ on sam by ł trzeci z kolei, otrzy mał miano Luke (Łukasz). Nigdy nie zapomniał ostatniej rozmowy z ojcem. „Umrę dzisiaj wieczorem albo jutro. Koniec ze mną. Czuję to. Ale muszę ci to powiedzieć. Chcę, żeby ś zrobił coś ze swoim ży ciem. Okej? Coś dobrego. Wy bierz sam to, co ci pasuje. To nie ma większego znaczenia. Ale cokolwiek wy bierzesz, wy korzy staj to w pełni”. Luke wciąż czuł łagodny uścisk mokrej od potu dłoni ojca, gdy podali sobie ręce po raz ostatni. Wszy scy sy nowie mieli bliskie relacje z ojcem. A on doskonale wiedział, co tata miał na my śli. Szkoła nigdy go nie interesowała, otrzy my wał stopnie ledwie dostateczne. Studia nie wchodziły w grę. Dlatego zaraz po liceum zaciągnął się na obóz szkoleniowy rangersów. Sześćdziesiąt jeden najtrudniejszy ch dni w jego ży ciu. Nie ma tu miejsca dla słabych i bojaźliwych – przeczy tał w instruktażu dla rangersów. Właściwie za mało powiedziane, biorąc pod uwagę, że odpadało sporo ponad pięćdziesiąt procent kandy datów. Ale jemu się udało, awansował na
porucznika. W końcu wy słano go z misją w jedno z najgorętszy ch miejsc na planecie, gdzie został dwukrotnie ranny i otrzy mał liczne odznaczenia. Ojciec by łby z niego dumny . A potem wy brano go do pracy w Magellan Billet, co oznaczało uczestnictwo w jeszcze ważniejszy ch akcjach. Obecnie Luke liczy ł trzy dzieści lat, ale śmierci ojca wciąż nie przebolał. Jak brzmiało to powiedzenie? Faceci nie płaczą. Gówno prawda. Prawdziwi faceci wy płakują sobie oczy , jak on i jego bracia trzy naście lat temu, gdy obserwowali, jak uwielbiany przez nich człowiek wy daje ostatnie tchnienie. Tok jego my śli zakłóciło pukanie do drzwi. Wcześniej siedział w ciszy przez pół godziny , starając się dojść do siebie z powodu różnicy czasu i zaaklimaty zować do warunków Wschodniego Wy brzeża. Otworzy wszy drzwi, ujrzał Stephanie Nelle. Nie miał pojęcia, że ona zna jego miejsce zamieszkania. – Musimy porozmawiać – oświadczy ła. – Mogę wejść? Wkroczy ła do środka; Luke zauważy ł, że przy gląda się wy strojowi wnętrza. – Nie to, czego się spodziewałam. By ł dumny z ciepłego charakteru mieszkania – wprawdzie samo w sobie takie by ło, ale wniósł też trochę własny ch akcentów. Widać by ło, że mieszka tu mężczy zna. Drewniane meble. Tkaniny w stonowany ch barwach. Dużo roślin, sztuczny ch, lecz wy glądający ch naturalnie. W przeciwieństwie do tego, co sądzili o nim ludzie, Luke lubił porządek. – Spodziewałaś się pokoju jak w akademiku? – Nie wiem. Ale tu jest uroczo. – Mnie się podoba, przez te kilka dni w miesiącu mogę się ty m cieszy ć. Stephanie cały czas stała z opuszczony mi rękami. – Rozstaliście się z Cottonem w przy jaźni? – Prawie mnie zabił. Zastrzelił Kirka, kula przeszła tuż nad moim ramieniem. – Wątpię, żeby groziło ci jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Cotton wie, jak się obchodzić z bronią. – Możliwe. Ale cieszę się, że pozby łem się tego staruszka. Jego nastawienie jest do dupy . – Ten staruszek otrzy mał wszy stkie możliwe odznaczenia, jakimi dy sponujemy , przy czy m za każdy m razem odmawiał. – Otrzy mał. To kluczowe słowo, czas przeszły . Odszedł ze służby . Jego czas minął. I pozwól sobie powiedzieć, że nie podobało mu się, jak jego dziewczy na całuje się z Salazarem. Wkurzy ło go to, chociaż starał się nad sobą panować. Tego akurat nie mogę mieć mu za złe. Wy konałem to, co kazałaś. Drażniłem go. Starałem się wzbudzić jego zainteresowanie. A potem nakarmiłem informacjami o Ojcach Założy cielach i konsty tucji. Niestety , nie chwy cił przy nęty . – Jest w Salzburgu. To zaskoczy ło Luke’a. – A ty uważasz, że to dobrze? – Cotton jest zawodowcem. Załatwi sprawę, jak należy . – Skoro tak twierdzisz. Uważam, że akurat z ty m zadaniem sobie nie poradzi. – Przy chodzę prosto od twojego wuja. – Jakże się miewa drogi Danny ? Chy ba nie miałem od niego wiadomości od czasu, jak zmarł
tata. – Martwi się. – Przerwała na chwilę. – A ja mam wy lecieć z pracy . – Serio? Co takiego zrobiłaś? – Podobno kradnę. Sfabry kowana legenda na uży tek Thaddeusa Rowana. Czas, żeby ś dowiedział się paru rzeczy , więc słuchaj uważnie. *** Stephanie lubiła Luke’a, chociaż chłopak chadzał własny mi drogami. Zazdrościła mu tej wolności. Jakże wy zwalająca musi by ć świadomość, że ma się przed sobą jeszcze ty le ży cia. Ona też kiedy ś taka by ła, gotowa wy korzy stać do końca każdą okazję. I niektóre fakty cznie wy korzy sty wała, inne jej się wy my kały . Spędziła w jadalni w dworku wiceprezy denta ponad godzinę, słuchając, jak Danny Daniels wprowadza ją w bieżącą sy tuację. Thaddeus Rowan planował secesję. Chciał rozwiązać Unię i położy ć kres Stanom Zjednoczony m Amery ki. Normalnie projekt tego rodzaju należałoby potraktować jako nonsensowny , lecz Rowan miał konkretny plan i konkretne cele, które – dzięki Jamesowi Madisonowi, Abrahamowi Lincolnowi oraz Brighamowi Youngowi – by ł w stanie zrealizować. Stephanie nie mogła i nie chciała odkry wać przed Lukiem wszy stkiego, co wie, powiedziała mu jednak na ty le dużo, by poradził sobie z zadaniem. – Pojedziesz do Montpelier zajrzeć do tej chłodni – oświadczy ła. – Chcę wiedzieć, czy coś tam jest. Jeśli tak, to co. Luke podszedł do swojego służbowego laptopa. Obserwowała, jak stuka w klawiaturę. Koniuszkami palców skierował kursor w odpowiednie miejsce i po dwóch kolejny ch kliknięciach otworzy ł stronę Montpelier.org. – Chłodnię wy kopano na początku dziewiętnastego wieku – powiedział. – Głębokość siedem metrów, ściany z cegieł. Madison zbudował nad nią swoją świąty nię dumania około roku ty siąc osiemset dziesiątego. Czy może się tam znajdować coś tajnego? Przez te lata z pewnością nieraz w niej szperano. – A może nie. Ja też sprawdzałam. W sieci nie ma ani jednego zdjęcia wnętrza tej chłodni. Trochę to dziwne, nieprawdaż? Nie mamy zielonego pojęcia, co tam może się znajdować. – Jak twoim zdaniem powinienem się tam dostać? – Włam się i wejdź. – Nie możemy poprosić, żeby nas tam wpuszczono? Stephanie potrząsnęła głową. – Nie wolno nam nikogo w to wtajemniczać. Działamy ty lko my dwoje. Nawet Atlanta nie wie, czy m się teraz zajmujemy . Wejdź tam, ustal, czy Madison coś ukry ł, i zdobądź to. Ale nie. Daj. Się. Złapać. – Dam sobie radę. – Wiem. Będę cały czas pod telefonem. Poinformuj mnie od razu, jak to znajdziesz. – Skąd wiedziałaś, że Malone pojedzie do Salzburga? – Ponieważ zależy mu na Cassiopei. Nie zamierza pozwolić, by została zdana na własne siły ,
skoro już wie, że ona tam jest i że Salazar zabił naszego człowieka. Prawdopodobnie jest także troszkę zazdrosny , co dobrze mu zrobi. Salazar otrzy ma to, na co taki łajdak jak on zasługuje. – Salazara trzeba zdjąć. – Zgadzam się. I dostaniemy go. Ale jeszcze nie teraz. – Czy mój kochający wujek wie, że mam nad ty m pracować? Stephanie skinęła głową. – Zaaprobował to. Luke zaśmiał się cicho. – No pewnie. Prędzej znajdzie powód, żeby mnie objechać, niż w ogóle na mnie spojrzy . – A może by ś przestał się martwić prezy dentem Stanów Zjednoczony ch? Taki już jest. Poza ty m on tu rządzi. Jest naszy m szefem. Rozkazał nam wy konać zadanie i wy konamy je. Luke zasalutował. – Tak jest, proszę pani. By ł niemożliwy , jak kiedy ś Cotton. – Wiesz, że nie chciałem okazać braku szacunku – powiedział. – Ale nie jesteś Danielsem, więc nie wiesz tego, co ja. – Nie bądź taki pewny . Nigdy nie wspomniałaby mu o tarapatach, w jakie nieraz pakowali się z Danny m Danielsem. To nie by ła sprawa tego młodzika. Jakaś część Stephanie rozumiała rozgory czenie Luke’a. Prezy dent by wał trudny . Sama dobrze o ty m wiedziała. Nie by ła przecież z kamienia, miała uczucia. Teraz jednak to ona znalazła się na celowniku. Powiedziała Luke’owi, by nie dał się złapać, ale ta sama rada powinna się również stosować do niej. Stephanie odwróciła się w stronę drzwi. – Wy słałam ci mailem szczegóły na temat sy stemu bezpieczeństwa w Montpelier, który nie jest zby t skomplikowany . Noc powinna by ć niemal bezksięży cowa, więc bez problemu wejdziesz do środka i wy jdziesz. – A ty gdzie wtedy będziesz? Chwy ciła za klamkę. – Nie ma dla mnie dobrego miejsca.
Rozdział 34 SALZBURG Malone wiedział, że przy jdą. Właściwie by łby rozczarowany , gdy by nie przy szli po niego. Celowo zdecy dował się opuścić zamek kolejką razem z Salazarem i Cassiopeią i od razu zauważy ł dwóch młody ch mężczy zn czekający ch na swojego szefa. Tamto małe przedstawienie urządzone przez Cassiopeię przy kasie by ło – miał nadzieję – przeznaczone dla Salazara. Miły akcent, naprawdę. Jej złość wy glądała na autenty czną, a obrona Salazara na całkiem rozsądną w ty ch okolicznościach. Lekkim krokiem wszedł pochy łą brukowaną ulicą na przestronny plac za katedrą, nie ry zy kując ukradkowego oglądania się przez ramię. Noc by ła chłodna, niebo zachmurzone, pozbawione niebieskiej wspaniałości. Wszy stkie sklepy już pozamy kano, ich wy stawy starannie zasłonięto metalowy mi żaluzjami. Przy pomniała mu się kolejna rzecz z bogatej kolekcji wspomnień związany ch z ty mi wąskimi uliczkami. W większości by ły one przeznaczone ty lko dla pieszy ch, a łączy ły je ścieżki, wijące się między ciasno stojący mi domami, które służy ły za skrót między jedną przecznicą a drugą. Malone zauważy ł jedną z takich ścieżek i zdecy dował, że z niej nie skorzy sta. Minął katedrę i przeszedł przez Domplatz. Kiedy ś odwiedził targ bożonarodzeniowy , który odby wał się w ty m miejscu co roku. Kiedy to by ło? Osiem lat temu? Dziewięć? Nie, raczej dziesięć. Od tego czasu jego ży cie zmieniło się diametralnie. Nigdy nie podejrzewał, że kiedy ś się rozwiedzie, zamieszka w Europie i stanie właścicielem anty kwariatu. I że się zakocha? Absolutnie nie chciał się do tego przy znać nawet przed sobą. Zerknął do góry na katedrę, której fragmenty przy wodziły na my śl Bazy likę św. Piotra w Rzy mie. Dawna rezy dencja arcy biskupa, z jej siedemnastowieczną fasadą, mieniąca się zielenią, bielą i złotem, blokowała dalszą drogę. Przed budy nkiem rozciągał się Residenzplatz, skąd wcześniej Malone telefonował do Stephanie; rozświetlona fontanna wciąż pry skała wodą. Nie potrzebował świadków. Ty lko ciemności. Wtedy pomy ślał o ty m miejscu. Skręcił w lewo i szedł przed siebie. *** Salazar próbował skupić uwagę na Cassiopei, ale jego my śli nieustannie wracały do Cottona Malone’a. Bezczelny poganin. Malone przy pominał mu inny ch aroganckich wrogów Kościoła, którzy w latach 40. XIX wieku terrory zowali święty ch niepowstrzy maną przemocą. A rząd? Zarówno władze stanowe, jak i federalne ty lko przy glądały się temu całemu zamętowi, przy zwalając na niego, a nawet przy łączając się do całej awantury po stronie motłochu.
– Co miałaś na my śli, mówiąc, że Malone pożałuje tego, co zrobił? – Ja też trochę mogę, Josepe. Na przy kład sprawić, że ten człowiek będzie miał sporo kłopotów. – On pracuje dla rządu amery kańskiego. Wzruszy ła ramionami. – Tam także sięgają moje wpły wy . – Nie wiedziałem, że nosisz w sobie ty le gniewu. – Każdy go ma, kiedy stanie w obliczu wy zwania. A to właśnie zrobił tamten człowiek. Rzucił ci wy zwanie, a to znaczy , że również mnie. – Odszczepieńców – powiedział anioł w głowie Salazara – należy deptać, dopóki nie wytrysną z nich trzewia. Tak, to prawda. – Tak się cieszę, że jesteś tu ze mną – powiedział do Cassiopei. Szli dalej obok siebie; znaleźli Getreidegasse, po czy m zawrócili do Goldener Hirsch, który znajdował się na jej drugim końcu. Przez te jedenaście lat, odkąd rozstali się z Cassiopeią, Josepe przeby ł długą drogę. Zarówno w sensie osobisty m, jak i zawodowy m. Szczęśliwie się stało, że poznał starszego Rowana, który zachęcił go do wskrzeszenia danitów. Rowan powiedział Salazarowi, że sam Charles R. Snow usankcjonował to posunięcie, ale – podobnie jak przed laty – między danitami a Kościołem nie może by ć bezpośredniego powiązania. Zadanie Salazara polega na zabezpieczeniu interesów Kościoła, nawet własny m kosztem. Trudne zadanie, z pewnością, jednak konieczne. – Wolą Boga jest, aby to działało. Anioł powtórzy ł właśnie słowa wy powiedziane przez Josepha Smitha, gdy ten po raz pierwszy odwiedził zebranie danitów. Celowo nie informowano proroka o cały m zakresie działalności i misji grupy , jedy nie o ty m, że celem organizacji jest ochrona święty ch. Od samego początku by li tacy , którzy rozmawiali z Ojcem Niebieskim, jak teraz prorok Charles. I ci, którzy administrowali i wprowadzali słowa objawienia w ży cie, jak na przy kład starszy Rowan i jego jedenastu braci. Oraz ci, którzy chronili to wszy stko, co uważali za cenne, tak jak Salazar i jego danici. Cotton Malone stanowił dla nich zagrożenie. Ten poganin pragnął wojny ? Okej. Będzie ją miał. Salazar i Cassiopeia dotarli do hotelu. – Opuszczę cię tutaj – powiedział. – Mam do załatwienia pewne sprawy kościelne, który mi muszę się zająć przed naszy m wy jazdem. Ale spotkamy się rano na śniadaniu. – Dobrze. Miłego wieczoru. Salazar odszedł. – Josepe! – zawołała za nim. Odwrócił się. – Mówiłam poważnie. Malone ma teraz dwoje wrogów. ***
Malone wszedł na cmentarz św. Piotra, miejsce pochówku chrześcijan, powstałe niedługo po ukrzy żowaniu Chry stusa. Jego najstarszą część stanowiły groty wy kute w skale; trzy dzieści metrów nad nimi znajdowało się coś, co dziwny m trafem nazy wano katakumbami. Wieki temu ży li tu mnisi z klasztoru św. Piotra, w odosobnieniu, a to izolowane, wy soko położone miejsce stanowiło ich erem. Zachował się staroży tny klasztor Benedy kty nów – wieże, cele, magazy ny , kościół i refektarz, wszy stko zgrupowane za forteczny m murem otaczający m zarówno cmentarz, jak i goty cką kaplicę św. Małgorzaty . Sceneria by ła nieco surrealisty czna, przy pominała bardziej ogród niż cmentarz; wspaniałe grobowce, milczące w ciemności, zdobiło barwne kwiecie. Malone by wał tu już wcześniej, zawsze rozmy ślając wtedy o von Trappach, którzy uciekli stąd do wolnego świata. Ich historia stała się inspiracją dla filmu Dźwięki muzyki, jakkolwiek eskapady te uwiecznione zostały w studiu. Wielu członków zamożny ch salzburskich rodzin spoczy wało w grobowcach o barokowy ch porty kach. Ten cmentarz pod jedny m względem by ł wy jątkowy : groby nie stanowiły własności rodzin, lecz im je wy najmowano. Wy starczy ło nie wnieść rocznej opłaty i ciało zmarłego usuwano. Cotton zawsze się zastanawiał, ile takich operacji rzeczy wiście przeprowadzono, ponieważ każda kwatera wy glądała na zadbaną, udekorowaną zniczami, gałązkami jodłowy mi i świeży mi kwiatami. Jego przeciwnicy trzy mali się z ty łu, bez sukcesu starając się pozostać niewidoczny mi. Może chcieli, aby wiedział, że się zbliżają? Jeśli tak, to by li niewątpliwie amatorami. Nigdy nie pokazuj swojej pozy cji ani nie zdradzaj zamiarów. Malone musiał mieć wolne ręce, położy ł więc drewniane pudełko u podstawy jednego z pomników, w klombie bratków. Następnie pobiegł przed siebie, w kierunku kaplicy św. Małgorzaty , której drzwi by ły zamknięte i skry te za kratami. Zniknął za rogiem budy nku i przy padł do surowej skały , śledząc uważnie wejście. Na cmentarz prowadziły dwie drogi. Jedna, z której właśnie skorzy stał, oraz druga, kilkaset metrów przed nim, brukowana ścieżka, która wiodła równolegle do skalnej ściany . Wszy stkie budowle klasztorne tkwiły w absolutny m mroku, jedy nie kilka rozświetlony ch instalacji, przy mocowany ch do zewnętrzny ch porty ków, rozpraszało ciemność. Jeden z mężczy zn wszedł przez bramę na prawo od Malone’a. Cotton się uśmiechnął. Małe dziel i rządź? Za jedny m zamachem? Okej. Aby zwabić mężczy znę w swoją stronę, schy lił się, nazbierał kilka kamy czków i rzucił nimi w jedną z żelazny ch krat, chroniący ch porty ki. Zauważy ł, że cień reaguje i zmierza w jego stronę. Kolejny rzucony kamy k umocnił tę decy zję. Danita musiał przechodzić obok kaplicy , gdzie czekał Malone, a ciemność maskowała jego groźną obecność. Usły szał odgłos kroków. Zbliżały się. Cień minął ścianę kaplicy , wpatrzony wprost przed siebie, w porty ki; niewątpliwie rozważał, gdzie znajduje się jego cel. Malone rzucił się do przodu, chwy cił ramieniem kark tamtego i mocno ścisnął, odcinając dopły w powietrza. Kilka sekund nacisku, a potem rozluźnienie chwy tu;
zakręcił mężczy zną dookoła osi i uderzy ł go łokciem w podbródek. Ów niespodziewany cios sprawił, że danita się zachwiał. Kopnięcie w twarz posłało go na ziemię. Malone przeszukał ubranie mężczy zny i znalazł pistolet. Drugi przeciwnik nie mógł by ć zby t daleko, dlatego Cotton, zgięty wpół, obiegł kaplicę od ty łu i ruszy ł w kierunku porty ków, które ciągnęły się wzdłuż zewnętrznego muru. Przed nimi znajdował się brukowany chodnik, tłumiący odgłos kroków. Malone doszedł do jego końca i wstąpił na twardą, ubitą ziemię; można by ło tędy dostać się z powrotem do wejścia, z którego skorzy stał on sam i pierwszy danita. Schodził w dół, kry jąc się za wy sokimi pomnikami. Teren małego cmentarza wznosił się w kierunku stojącej pośrodku kaplicy . Cotton zauważy ł drugiego napastnika. Szedł pod górę chodnikiem, między grobami. Malone nadal kroczy ł bezszelestnie i zmniejszał odległość. Piętnaście metrów. Minął miejsce, w który m zostawił drewniane pudełko. Pochy lił się i podniósł je. Dziesięć metrów. Trzy . Przy cisnął lufę pistoletu do karku mężczy zny . – Ty lko spokojnie, bo cię zastrzelę. Tamten zamarł. – Salazar czeka na wiadomość, że mnie macie? Brak odpowiedzi. Malone odciągnął kurek. – Nic dla mnie nie znaczy sz. Absolutnie. Rozumiesz? – Czeka na mój telefon. – Grzecznie i powoli znajdź komórkę i powiedz mu, że mnie macie.
Rozdział 35 OKRĘG ORANGE, ST AN W IRGINIA GODZINA 1 6 . 1 5 Luke przy jechał do Montpelier dokładnie wtedy , gdy rozpoczy nała się ostatnia tura zwiedzania. Grupka tury stów by ła nieliczna, prowadziła ją atrakcy jna młoda kobieta o imieniu Katie, jak informowała plakietka; Katie nosiła niesamowicie ciasno opięte dżinsy . Przy jechał z Waszy ngtonu swoim mustangiem, wspaniale odrestaurowany m modelem pierwszej generacji z 1967 roku, który zakupił jako prezent dla samego siebie podczas służby w armii. Samochód, srebrny z czarny mi pasami – bez śladu zadrapań – stał zwy kle w garażu sąsiadujący m z jego apartamentowcem. Luke nie miał wielu rzeczy , ale wóz by ł dla niego czy mś szczególny m. Zmartwił go ponury nastrój Stephanie. Sprawiała wrażenie zainteresowanej wy łącznie ustaleniem, co znajduje się w domu Jamesa Madisona. O ile w ogóle coś się tam znajduje. Bóg jeden wie, że Luke ledwo zdołał ukończy ć szkołę średnią, ale chłopak znał wartość informacji. Przeprowadził zatem szy bki rekonesans. Madison urodził się i wy chował w hrabstwie Orange. Jego dziadek pierwszy osiedlił się na ziemi, gdzie w 1723 roku powstało Montpelier. Sam dom zbudował ojciec Madisona w roku 1760, ale odziedziczy wszy posiadłość, Madison dokonał tu wielu zmian. By ł żarliwy m federalistą, wierzy ł w silny rząd centralny , przy czy nił się do powstania projektu konsty tucji. Uczestniczy ł też w pierwszy m Kongresie, walczy ł o przy jęcie Karty Praw, pomagał tworzy ć Partię Demokraty czną, przez osiem lat by ł sekretarzem stanu, a potem prezy dentem przez dwie kadencje. – Pan Madison, po zakończeniu drugiej kadencji prezy denckiej i przejściu na emery turę w ty siąc osiemset siedemnasty m roku, zamieszkał tutaj – opowiadała Katie grupie zwiedzający ch. – Razem z żoną, Dolley , mieszkali w ty m domu do jego śmierci w ty siąc osiemset trzy dziesty m szósty m roku. Potem Dolley sprzedała posiadłość i prawie wszy stkie ruchomości. Ostatecznie naby ł ją Narodowy Fundusz Dziedzictwa History cznego w roku ty siąc dziewięćset osiemdziesiąty m czwarty m. Dom mieścił się na terenie wielkości ty siąca hektarów, składający m się z ziemi uprawnej i starego lasu u stóp zielony ch wzgórz Blue Ridge. Projekt wartości dwudziestu pięciu milionów dolarów pozwolił odrestaurować dworek w rozmiarze i kształcie, który mi się szczy cił, gdy mieszkał w nim Madison, z kolumnadą, ceglany mi ścianami i zielony mi okiennicami przy pominający mi czasy kolonialne. Luke szedł za Katie od jednego pokoju do drugiego, bardziej skupiony na jej spodniach niż wy stroju wnętrz, ale zapamiętując dokładnie cały układ budy nku. Od czasu do czasu jego wzrok wędrował za okna, na dziedziniec. – Kiedy ś uprawiano tu ty toń, istniała farma, kwatery dla niewolników, kuźnia oraz stodoły . Luke się odwrócił i stwierdził, że Katie dostrzegła jego zainteresowanie ty m, co znajduje się na zewnątrz. Rzucił jej uśmiech i powiedział: – Czy li wszy stko, czego dziewiętnastowieczny dżentelmen mógł potrzebować. By ła śliczna i nie nosiła obrączki. Luke nigdy nie ty kał kobiet zamężny ch, przy najmniej
wtedy , gdy wiedział, że są zajęte. Kilka go okłamało, za co przecież nie ponosił odpowiedzialności, niemniej ich mężowie widzieli te sprawy zupełnie inaczej. Jeden złamał mu nos. Drugi próbował, po czy m musiał spędzić kilka dni w szpitalu. Kobiety . Nic, ty lko same z nimi kłopoty . – Powiedz mi, kochanie, co to jest tam na polu? Wy gląda jak jakaś grecka świąty nia. Katie podeszła do okna i gestem poprosiła pozostały ch, aby się zbliży li. Wy czuł woń jej perfum. Delikatną. Ulotną, tak jak lubił. Stała blisko, wewnątrz jego osobistej przestrzeni, i sprawiała wrażenie, że jej to nie przeszkadza. Jemu też nie. – Budy nek zbudował Madison. Pod nim znajduje się głęboki na dziesięć metrów dół, w który m przechowy wano lód przez cały rok. Dzisiaj nazy wamy to pawilonem ogrodowy m, aczkolwiek dość wy rafinowany m. Miał to by ć letni gabinet Madisona, gdzie mógłby pracować i rozmy ślać w spokoju, a chłód bijący od podłogi przy nosiłby mu ulgę. Nigdy tak się jednak nie stało. – Czy ktoś by ł kiedy ś w tej dziurze? – zapy tał Luke. – Odkąd tu pracuję, nie. Jest zamknięta na głucho. Odsunęła się od okna i przez jadalnię poprowadziła grupę do biblioteki Madisona. Wy cieczki z przewodnikiem ograniczały się ty lko do parteru, piętro zwiedzało się na własną rękę. Luke zerknął na zegarek. Zostały jeszcze najwy żej trzy godziny światła dziennego. Ale na powrót w to miejsce będzie musiał zaczekać znacznie dłużej. Zdecy dował darować sobie oglądanie reszty domu i wy jść frontowy mi drzwiami; żwirową dróżką dotarł do bramy ogrodu. Przeszedł przez portal w długim ceglany m murze, strzeżony m przez hortensje, i kroczy ł dalej ku niskiemu pagórkowi pośród drzew na północny m dziedzińcu. Kopulasty dach świąty ni dumania wspierało osiem biały ch kolumn. Żadny ch ścian, pięciometrowy okrąg otwierał się na działanie ży wiołów. Katie miała rację. Po prostu elegancki letni pawilon. Luke wszedł na betonową podłogę i poddał próbie jedną z kolumn. Solidna. Rzucił okiem na posadzkę, po czy m tupnął nogą. Twarda jak skała. Beton by ł poszarzały od starości, ale w samy m jego środku znajdował się osobny fragment w kształcie kwadratu, odznaczający się dwucenty metrową linią fugi. Z pewnością tędy prowadziła droga pod ziemię, gdy by trzeba by ło tam się dostać. Luke spojrzał za siebie, na teren posiadłości. Wśród zieleni lasu dominowały czarne orzechy , cedry , jodły i sekwoje, wszy stkie bardzo stare. Kilka wy glądało tak, jakby tu rosły jeszcze w czasach samego Madisona. Luke zauważy ł niemal zupełny brak zabezpieczeń, jakkolwiek wnętrze domu wy posażono w czujniki ruchu. Żaden problem. Nie wy bierał się w pobliże domostwa. Posiadłości nie otaczał też żaden płot. Zrozumiałe, biorąc pod uwagę powierzchnię ty siąca hektarów. Luke zdąży ł wcześniej obejrzeć ją na Google Earth i dowiedział się, że w pobliżu pawilonu, po jego lewej stronie, biegnie droga przecinająca las. Może trzy sta metrów, ocenił. Łatwy dostęp i bezproblemowa ewakuacja. Miał ze sobą linę oraz latarkę. Ale czego właściwie tu szuka? Jak powiedział Stephanie, w ciągu ostatnich dwustu lat ten dół spenetrowano z pewnością nieraz.
Lecz i ona miała sporo racji. W cały m internecie nie by ło choćby pojedy nczego zdjęcia wnętrza chłodni. Zanim wszedł do dworku, kupiwszy bilet, Luke przekartkował każdą książkę znajdującą się w biurze informacji tury sty cznej. Tu także nie znalazł zdjęcia. W takim razie co się tam znajdowało? Pewnie zupełnie nic, do cholery . Otrzy mał jednak rozkazy . – Podoba się panu widok? Luke odwrócił się i ujrzał Katie stojącą za kolumnami. – Musi pani mieć dzwoneczek – odparł. – Bo może pani przestraszy ć jakiegoś faceta. – Widziałam, jak pan wy chodzi. – Chciałem rzucić na to okiem – powiedział. – Piękne miejsce. Pełne ciszy i spokoju. Katie zrobiła krok i znalazła się pod kopułą. – Nie wy gląda pan na miłośnika historii. – Naprawdę? A na kogo wy glądam? Obrzuciła go łagodny m spojrzeniem, jej oczy miały uroczy odcień błękitu. Krótkie jasnorude włosy tworzy ły seksowne, równe warstwy pasujące do jej piegowatej twarzy . – My ślę, że jest pan wojskowy m. Na urlopie. Luke potarł szczękę, która podobnie jak jego szy ja okry ta by ła dwudniowy m zarostem. – Przy znaję się do winy . Dopiero co wróciłem z dwóch misji zagraniczny ch. Mam trochę czasu, więc pomy ślałem sobie, że zwiedzę kilka domów prezy denckich i dowiem się, za co walczy łem. – Ma pan jakieś imię? – Luke. – Jak ten ewangelista? Zaśmiał się cicho. – Taki właśnie by ł pomy sł. Za jej bezpośredniością stała pewność siebie, co podobało się Luke’owi. Nie interesowały go kobiety pokroju Melanie Wilkes. Wolał Scarlett O’Hary tego świata. Im trudniej, ty m lepiej. Nic nie ekscy towało go bardziej niż nowe wy zwanie. Poza ty m musiał się czegoś dowiedzieć o ty m miejscu, a czy by ło lepsze źródło informacji niż przewodniczka? – Powiedz mi, Katie, gdzie można tu dostać coś dobrego do jedzenia? Uśmiechnęła się. – To zależy . Jadasz sam? – Nie planowałem jeść sam. – Kończę za dwadzieścia minut. Pokażę ci.
Rozdział 36 SALZBURG Cassiopeia nie weszła do Goldener Hirsch. Zaczekała, aż Josepe zniknie za rogiem pięćdziesiąt metrów dalej, a potem pospieszy ła za nim, śledząc go w nadziei, że pozostanie niezauważona. Na szczęście miała na nogach pantofle na niskim obcasie, które włoży ła na aukcję, co pomagało jej iść po bruku. Zmierzch przeszedł w ciemność nocy . Josepe ciągle znajdował się pięćdziesiąt metrów z przodu, mrok zapewniał jej osłonę. Salazar się zatrzy mał. Ona również. Schowała się w jakieś drzwi; mignął jej spis nazwisk lokatorów, umieszczony na jedny m skrzy dle, mieszkańców apartamentów powy żej. Kąt, pod jakim Salazar trzy mał skry te w cieniu prawe ramię, wskazy wał, że rozmawia przez telefon. Rozmowa by ła krótka. Zaledwie kilkusekundowa. Potem schował komórkę do mary narki i szedł dalej ulicą Sigmund-Haffner-Gasse. Znajdowali się mniej więcej jedną przecznicę od katedry oraz Residenzplatz, zmierzając w kierunku ściany skalnej, która wznosiła się na północ od miasta i stanowiła podstawę dla zamku. Cienie rzucane przez pobliskie latarnie tańczy ły w dziwny m ry tmie na chodniku. Gdy by Cassiopeia została przy łapana, mogłaby powiedzieć, że przecież podczas aukcji stanęła w obronie Josepe i nie chciała siedzieć bezczy nnie, podczas gdy on mógłby jej potrzebować. Brzmiało to rozsądnie. Wciąż by ła zła na Cottona i zastanawiała się, dlaczego on tak bardzo się w to wszy stko angażuje. Kupno książki za milion euro świadczy ło o ty m aż nadto dobitnie. Cassiopeia musiała z nim porozmawiać. Ale nie teraz. Josepe doszedł do końca ulicy i skręcił w lewo. Popędziła do rozwidlenia dróg, docierając tam dokładnie w chwili, gdy Salazar znikał za kolejny m rogiem. Nad sobą ujrzała ciemny zary s kościoła św. Piotra, z wy raźnie odcinającą się cebulastą kopułą. Weszła na dziedziniec klasztorny , który rozciągał się przed główną bramą kościoła, otoczony ze wszy stkich stron budy nkami. Na jego środku znajdowała się czy nna fontanna. Ani śladu Josepe. Wszy stkie budowle spowijała ciemność, nie mógł więc opuścić dziedzińca. Chy ba że… Wolne przejście, na prawo od kościoła. *** Salazar znalazł cmentarz. Jego człowiek zadzwonił z informacją, że mają Malone’a i że odzy skali księgę. Danici by li dobrzy . Nie aż tak wy szkoleni jak agent amery kańskiego wy wiadu, ale kompetentni. Wskutek trzech zabójstw miał już ty lko dwóch ludzi, dy sponował jednak sporą rezerwą kandy datów, który mi mógł uzupełnić braki.
Cmentarz św. Piotra by ł mu znany . Odwiedzał to miejsce kilkukrotnie, za każdy m razem zdumiewało go, że poganie przy ozdabiają swoje nagrobki niczy m jakieś świąty nie. Oto doskonały przy kład tej przesady . Grobowce celowo dekorowane kwiatami i kowalstwem arty sty czny m, dostępne przez cały dzień, by gapie mogli je podziwiać jako atrakcję tury sty czną. Żaden święty nigdy nie pozwoliłby się potraktować w ten sposób. Oczy wiście, istniały miejsca pielgrzy mkowe. Sam odwiedził stan Illinois, gdzie pochowano Josepha Smitha, jego brata i żonę. Oraz miejsce wiecznego spoczy nku Brighama Younga w Salt Lake City . Każdy święty mógł ponadto składać hołd przed grobem dowolnego pioniera, jeśli by ł jego potomkiem. Lecz na ogół mormonów nie honorowano wielkimi pomnikami. Ciało by ło czy mś święty m, stworzony m na podobieństwo Ojca Niebieskiego. Świąty nią Ducha. Należało je traktować z wielkim szacunkiem zarówno za ży cia, jak i po śmierci. Należało dbać o jego czy stość i nie dopuścić do skażenia złem. Kiedy dusza opuszczała ciało, aby powrócić do domu niebieskiego, śmiertelne szczątki chowano z rewerencją i oddaniem. Jego osobista wieczna nagroda powinna by ć wielka, gdy ż wiódł przy kładne ży cie, kierowane przez proroków, anioła, w całkowity m oddaniu Kościołowi. Człowiek pracujący dla Josepe powiedział, że trzy mają Malone’a w pobliżu wejścia do katakumb, które w rzeczy wistości by ły wy soko umieszczony mi grotami. Panowała niemal absolutna ciemność, cmentarz zalegały poszarpane cienie. Nikogo nie by ło widać, ciszę przerwał jedy nie nagły szelest jakiegoś spłoszonego zwierzęcia. Wy soko w górze wciąż paliły się światła zamku, gdzie trwało teraz przy jęcie po licy tacji. – Tutaj, proszę pana. Salazar zlustrował cienie tam, skąd dobiegł go głos. U szczy tu niewielkiej stromizny stało dwóch mężczy zn, jeden trzy mał drugiego od ty łu. Ten z przodu wy dawał się zwiotczały , miał opuszczoną głowę i zwisające wzdłuż boków ramiona. Salazar podszedł bliżej. Mężczy zna trzy mający drugiego zwolnił chwy t, pozwalając, by tamten jak cień opadł na ziemię. Pojawił się pistolet, którego lufa znalazła się na wy sokości twarzy Josepe. – Czas, żeby śmy sobie ucięli pogawędkę – powiedziała postać. Nowy głos. Malone. Josepe wpadł w panikę, szy bko jednak odzy skał nad sobą kontrolę. – By ć może powinniśmy . Malone poruszy ł bronią. – Do środka. Salazar zobaczy ł, że żelazna krata, broniąca dostępu do jaskiń, jest otwarta. – A wy dawałoby się, że zamy kają ją na noc. – Bo zamy kają. Po schodach do góry . Tam porozmawiamy . *** Cassiopeia obserwowała, jak Josepe zatrzy muje się u szczy tu wznoszącej się ścieżki, a potem skręca i znika po jej prawej stronie. Nie by ła pewna, gdzie się znajduje, gdy ż Salzburg znała ty lko
częściowo, wy dawało jej się jednak, iż weszła na cmentarz św. Piotra. Po obu stronach dróżki ciągnęły się groby . Łatwo by ło ją teraz dojrzeć, dlatego Cassiopeia starała się trzy mać z boku, wy korzy stując nagrobki jako osłonę. Usły szała jakieś ściszone głosy , dobiegały z prawej. Niestety , nie mogła rozróżnić słów. Na szczy cie zbocza zawahała się i ukry ła za krzakami. Wy jrzała na prawo i nie zobaczy ła nic ciekawego. Po lewej, dwadzieścia metrów dalej, zauważy ła czarną masę o konkretnej formie. Człowiek. Chwiejący się na nogach. Podbiegła bliżej, przekonując się, że to jeden z mężczy zn, którego widziała wcześniej, ten, który czekał na Josepe, kiedy wracali z aukcji. – Nic panu nie jest? – spy tała. Kiwnął głową. – Mocno dostałem. Cassiopeia wiedziała od kogo. – Gdzie jest señor Salazar? – zapy tał mężczy zna. – Tędy . Poprowadziła go z powrotem w miejsce, w który m zniknął Josepe; ostrożnie przeszli przez portal za żelazną kratą. Tuż za nim leżał drugi z mężczy zn. Pomogli mu wstać. On również by ł oszołomiony z powodu ciosu w głowę. Jednak wy glądało na to, że nic poważniejszego im się nie stało. Cassiopeia podeszła do bramy i zobaczy ła, że jej drewniana ościeżnica została wy rwana kopniakiem. Co oznaczało, że Cotton miał Josepe. Dała tamty m znak, aby zachowali ciszę, po czy m wy prowadziła ich z dala od tego miejsca. – Czy który ś z was ma jeszcze broń? – wy szeptała. Drugi z mężczy zn potrząsnął głową i powiedział, że najpewniej zabrał ją napastnik. Natomiast pierwszy wy ciągnął pistolet. Cotton musiał się spieszy ć, skoro go zostawił. Cassiopeia chwy ciła broń. – Zostańcie tutaj. – Naszy m obowiązkiem jest zadbać o señora Salazara. – Wiecie, kim jestem. Ich milczenie potwierdziło, że wiedzą. – Róbcie, co mówię. Zostańcie tutaj. – To nie pani powinna tam pójść. Cassiopeia by ła wdzięczna, że mrok maskuje głęboki niepokój na jej twarzy . Ten mężczy zna zapewne miał rację. – Niestety , jestem jedy ną osobą, która może.
Rozdział 37 Malone szedł za Salazarem po stopniach wy kuty ch w skale, gładkich i wklęsły ch po stuleciach uży wania. Na samej górze znaleźli się w małej komorze, której niski sufit oraz chropowate ściany świadczy ły , że kiedy ś by ła tu pieczara. Malone znalazł włącznik i zapalił kilka słaby ch żarówek, ale razem dały całkiem porządne światło. Wzdłuż ściany naprzeciwko wejścia znajdowało się sześć płaskich, łukowaty ch nisz. Cotton wiedział, czy m by ły – siedzeniami dla księży podczas liturgii. Znajdowali się w kaplicy Gertrudy , konsekrowanej w XII wieku i wciąż uży wanej do odprawiania nabożeństw. Pośrodku wznosił się filar w sty lu romańskim, na lewo od niego ołtarz z gliniany ch pły t, przy pominający te, które widuje się w prawdziwy ch podziemny ch katakumbach. Ołtarz zdobiły kontury kotwicy , krzy ża i ognia, sy mbolizujące ewangeliczne cnoty wiary , nadziei i miłości. Przed ołtarzem ustawiono w szeregu pięć dębowy ch ław. – Tam – zwrócił się Malone do Salazara, wskazując pistoletem w kierunku ławek. Sam zajął pozy cję między Salazarem a wy jściem. Światło ledwo rozpraszało tu mrok, migocząc słabo niczy m świeca na wietrze. Cotton położy ł drewniane pudełko na ołtarzu. – Zdziwiłem się, że pozwoliłeś mi to kupić. Milion euro to niezby t dużo dla człowieka takiego jak ty . – Czy wolno wiedzieć, dlaczego rząd amery kański tak bardzo interesuje się moimi zakupami? – Interesujemy się tobą. – Teraz wszy stko jasne. Malone działał po omacku. Wiedział bardzo mało, jedy nie to, co udało mu się rozeznać w gabinecie Salazara poprzedniego wieczoru. – Opowiedz mi o Teksasie, Hawajach, Alasce, Verm oncie i Montanie. – Widzę, że by łeś w moim domu. Czy to nie jest przy padkiem nielegalne? – I o Utah. To też dodaj. Dlaczego oby watel Hiszpanii i Danii zajmuje się sześcioma amery kańskimi stanami? – Sły szałeś kiedy ś o proroctwie Białego Konia? Malone wzruszy ł ramionami. – Raczej nie. – To doty czy mojej religii. Przepowiednia o wielkiej zmianie w Amery ce. W której realizacji będą brać udział święci w dniach ostatnich. – Chy ba nie mówisz serio. Jakaś bajeczka w sty lu „Mormoni przejmą pełnię władzy ”, tak? To by łoby obraźliwe dla twojej religii. – Tu się zgadzamy . Nie. Nie to miałem na my śli. Dla nas konsty tucja Stanów Zjednoczony ch jest święta. Nasza doktry na i przepisy deklarują, że konsty tucja jako dokument powstała z natchnienia Bożego, spisana rękoma mądry ch ludzi, który mi Bóg kierował w celu uwolnienia ich od poddaństwa. To złoty środek pomiędzy anarchią a ty ranią. Albowiem cokolwiek jest sprzeczne z konsty tucją, od złego pochodzi. Nasz założy ciel, prorok Joseph Smith, wierzy ł w tę regułę. My pokładamy wiarę w ów dokument jako całość, tak jak należy go pojmować. – O czy m ty gadasz, do diabła? Salazar uśmiechał się jak człowiek całkowicie odprężony . Na jego obliczu nie malowała się najmniejsza troska.
– Nie mam zamiaru tłumaczy ć się przed tobą. Jesteś mi jednak potrzebny , żeby ś odpowiedział na jedno py tanie. Jakie prawo złamałem? – Popełniłeś morderstwo, wy starczy . – Kogo zabiłem? – Barry Kirk powiedział, że zabiłeś człowieka z powodu jakiejś księgi. – A ty mu uwierzy łeś? – Nie do końca. Wy słałeś go, żeby dowiedział się o nas jak najwięcej. Dlatego wy machiwał nam przed oczami przy nętą, żeby wy wołać nasze zainteresowanie. Spry tnie. Niestety , Kirk posunął się za daleko i musiałem go zabić. – I ty ch dwóch ludzi na łodzi? – Dostali to, o co się prosili. – W takim razie powiem, że jestem ci dłużny dwa trupy . Spry tne przy znanie się do zabójstwa agenta. Nie wprost. Ale zupełnie czy telne. Co oznaczało, że Salazar jest pewien, że przeży je to spotkanie. Dwóch danitów na dole Malone już załatwił. Ale ilu jeszcze się ich czaiło? – Przy najmniej zrzuciliśmy maski. Możemy teraz przejść do interesów? – Jedy ny m interesem, jaki mam z panem do załatwienia, panie Malone, jest dopilnowanie pańskiego zbawienia. – Chy ba nie sądzisz, że jestem tu sam, co? – Mógłby m zadać takie samo py tanie. – Wy gląda na to, że na chwilę obecną osiągnęliśmy impas. Jesteśmy tu ty lko ty i ja. Może skorzy stamy z tej okazji? *** Cassiopeia wy szła za bramę i starannie zamknęła za sobą żelazną kratę. Obaj ludzie Josepe czekali na zewnątrz, niewidoczni. Niewątpliwie bardzo pragnęli pomóc, ale to zadanie musiała wy konać sama. Otaczająca ją kry pta by ła mała, w mroku dostrzegała ty lko groby . Miękki pomarańczowy blask padał na barokowy krucy fiks. Po jego bokach Cassiopeia dostrzegła średniowieczny danse macabre, wy malowany na sześciu drewniany ch pły tach. Wy żej, obok wizerunku Śmierci taszczącej kosz pełen kości, napisano słowa: huc fessa reponite membra. Przetłumaczy ła je sobie. Tu są pochowane umęczone członki. Poniżej znajdowała się inna malowana inskry pcja, w języ ku niemieckim, którą także przetłumaczy ła. Po życiu świętym, dobrych uczynków pełnym Pamiętaj Że znajdziesz zasłużony odpoczynek. Naprawdę? Nie by ła tego taka pewna.
Cassiopeia starała się wieść dobre ży cie, odnosiła jednak wrażenie, że spoty ka ją za to raczej niewielka nagroda. Gorzej – pojawiały się problemy jeden za drugim. Miała już właściwie dość ciągły ch batalii, tęskniła za spokojem i stabilizacją. Pomy ślała, że właściwy m krokiem w ty m kierunku by łaby miłość. Niestety , zakochała się w inny m niespokojny m duchu, gdy ż Cotton najwy raźniej cenił sobie wolność tak samo jak ona. Co zapewne stanowiło jeden z powodów, że ją tak pociągał. Zresztą by ło to obustronne. Miłość jednak oznaczała także zobowiązanie. Zespół wsporników wprowadzał ścieżkę wprost na skałę. Lęk nie łagodził odczuwanej przez Cassiopeię iry tacji. Zimny powiew nocnego powietrza przemknął nad podłożem i musnął jej kostkę. Kilka głębokich wdechów nieco ją uspokoiło. Ciemność dodawała odwagi, ale nie mądrości. Ostrożnie zaczęła się wspinać. *** Salazar zachowy wał spokój. Niezależnie od całej brawury Cottona Malone’a Josepe wątpił, by agent naprawdę mu zagrażał. W końcu on, Josepe Salazar, by ł ty lko jedny m z ty siąca drugorzędny ch oficjeli Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. Mało prawdopodobne, by rząd amery kański planował jego zamordowanie. Nie oznaczało to jednak, że sy tuacja jest całkowicie opanowana. Wiedział, że Malone pozbawił jednego z danitów broni – rozpoznał wy mierzony w siebie pistolet. Wszy scy ludzie Salazara nosili broń tej samej marki. Pistolety by ły przedmiotem jego pasji. Uwielbiał je, nosił przy sobie całe ży cie. Ojciec nauczy ł Josepe obchodzić się z bronią i ją szanować. Natomiast już samodzielnie opanował umiejętność posługiwania się nią dla dobra Kościoła. – To ciekawe – rzekł Josepe – że twoi przełożeni wy słali cię tutaj na konfrontację ze mną, podając tak skąpe informacje. Chy ba powinieneś wiedzieć, co łączy te sześć amery kańskich stanów. – By łby ś zdziwiony , ile wiem. Malone’owi nie podobał się pewny siebie wy gląd jeńca. – Domy ślam się – powiedział – że to ty musisz by ć bardzo zaciekawiony . Chcesz się dowiedzieć, dlaczego tak się tobą interesujemy . Przy gotuj się. Wkrótce otrzy masz odpowiedź na to py tanie. – Nie mogę się doczekać. – Tak się zastanawiam… – ciągnął Malone. – Czy aktualny prorok wie o twojej wesołej gromadce danitów? Nie wy obrażam sobie, żeby ją usankcjonował. Kościół mormonów przeby ł długą drogę od czasów swojego założy ciela. Zapotrzebowanie na ekstremistów dawno minęło. – Nie by łby m tego taki pewny . Mój Kościół nadal jest przedmiotem zniewag i prześladowań. Ścierpieliśmy wiele obelg podobny ch do ty ch, które wcześniej wy głosiłeś ty , cierpieliśmy przemoc, a nawet śmierć. Ale wszy stko przetrwaliśmy , ponieważ nie by liśmy słabi. Salazar grał na zwłokę, dając swoim ludziom czas do działania, który , miał nadzieję, oni wy korzy sty wali.
– Dwukrotnie pana nie doceniłem, panie Malone. – Bardzo często mi się to zdarza. – Trzecim razem już tego nie zrobię. *** Cassiopeia wy szła z cienia, tuż za dróżką wiodącą do czegoś, co wy glądało jak kaplica. Cztery kroki i znalazła się bezpośrednio za Cottonem. Przy cisnęła pistolet do jego kręgosłupa. – Rzuć broń – powiedziała. *** Malone zamarł. – Nie będę się powtarzać. – Cassiopeia postawiła sprawę jasno. Uznał, że nie ma wy jścia. Pistolet uderzy ł o podłogę. Salazar chwy cił broń, położy ł palec na spuście i naty chmiast wy celował w czoło Malone’a. – Powinienem zastrzelić cię tu i teraz. Zabiłeś trzech moich ludzi. Mnie porwałeś, domagając się odpowiedzi na różne py tania. Rząd amery kański nie ma prawa robić takich rzeczy . W oczach Salazara pojawił się gniew. – Zabiłeś amery kańskiego agenta – odezwał się Malone. – Kłamie! – krzy knął Salazar. – Nikogo nie zabiłem. Czarny otwór lufy wciąż skierowany by ł w twarz Cottona. Widy wał go już nieraz i nigdy się nie wzdry gnął. – Nie, Josepe – powiedziała Cassiopeia, przechodząc w miejsce, w który m Malone mógł ją widzieć. – Bez przemocy . Przy szłam położy ć temu kres. – On jest zły – odparł Salazar. – Ale zabicie go by łoby równie złe. Salazar opuścił broń, wy raz jego twarzy wskazy wał zniesmaczenie. – Oczy wiście. Masz rację. Nie zrobiłem nic niewłaściwego. Absolutnie nic. Malone się zastanawiał, jak długo Cassiopeia stała przed kaplicą. Czy sły szała zawoalowane przy znanie się do winy Salazara? By ć może Salazar my ślał o ty m samy m. Co by wy jaśniało odegrane przezeń przedstawienie. Cassiopeia podeszła do ołtarza i wzięła do ręki książkę. – To należy do nas. Podała pudełko Salazarowi, który rzekł: – Niech pan w moim imieniu podziękuje swoim przełożony m za ten zakup, panie Malone. – Więc kradzież jest w porządku? Salazar posłał mu uśmiech. – W ty ch okolicznościach powiedziałby m, że nie. Nazwijmy to częściową rekompensatą za to, co jestem panu winien.
Malone zrozumiał znaczenie ty ch słów. Ruszy li w kierunku wy jścia. Cassiopeia cofała się z bronią wy celowaną w Cottona. On również nie spuszczał jej z oka. – Zastrzelisz mnie? – Jeśli nie zaczekasz tutaj, aż wy jdziemy , z pewnością. Nie zapomniałam twoich zniewag. Wobec mnie. Wobec niego. Wobec naszej religii. Wierzę w panowanie nad sobą. Ale jeśli będę musiała, zastrzelę cię. I wy szła. *** Malone stał w milczeniu. Nie miał zamiaru iść za nimi. Cassiopeia skończy ła tę konfrontację na swój sposób. Dalej już nie należało się posuwać. Wy szedł z kaplicy do niewielkiego przedsionka wy kutego w skale i zbliży ł się do prostokątnego otworu w murze zewnętrzny m. W oknie nie by ło szy by . Amorficzny , szarożółty sierp księży ca kry ł się za poszarpaną zasłoną chmur. Poniżej ujrzał ciche postacie Cassiopei, Salazara oraz dwóch danitów wy cofujący ch się przez cmentarz w stronę miasta. Czuł się zły , zdradzony , odarty ze złudzeń, pełen gory czy , a także i przede wszy stkim – głupi. Stanął do konfrontacji z Salazarem bez żadnego realnego celu, poza ty m jedny m, by rozpocząć z nim walkę. To nie by ło w jego sty lu. Malone zwy kle nie formułował gróźb, który ch nie mógł spełnić. Ty m razem jednak by ło inaczej. Prezy dent Stanów Zjednoczony ch chciał uprzy krzy ć ży cie Salazarowi. To, co się właśnie wy darzy ło, z pewnością podpadało pod tę kategorię. Cztery cienie zniknęły w ciemnościach nocy . Jeden z nich Malone kochał. I co teraz? Niech go wszy scy diabli, jeśli miał najmniejsze pojęcie. *** Cassiopeia weszła do Goldener Hirsch, oddawszy wcześniej broń młodszemu z mężczy zn. Dowiedziała się, że obaj mieszkają na drugim piętrze, w pokoju naprzeciwko apartamentu Josepe. Ona sama zajmowała przestronny apartament piętro niżej. Josepe dał księgę jednemu ze swoich współpracowników, a potem przeprosił ich, aby odprowadzić Cassiopeię do drzwi jej pokoju. Włoży ła klucz do zamka. Salazar łagodnie chwy cił ją za ramię i przy ciągnął do siebie. – Chcę, żeby ś wiedziała, że nikogo nie skrzy wdziłem. Te zarzuty są fałszy we i krzy wdzące. – Wiem, Josepe. To nie w twoim sty lu. – Mówiłaś serio? O naszej religii i że on obraził nas? – Każde słowo. Kłamstwo przy chodziło jej zdecy dowanie zby t łatwo.
– Dlaczego mnie śledziłaś? – Mam pewne umiejętności, Josepe, które mogą ci się przy dać. – Zauważy łem. – Uczestniczy łam w kilku bardzo głośny ch dochodzeniach. Dobrze sobie radzę w… trudny ch sy tuacjach. – To także widziałem. – Ważne jest, że to ty masz teraz księgę, a on nie zwy cięży ł. Jeśli między tobą a Amery kanami są jeszcze jakieś zaszłości, jestem do dy spozy cji, o ile ty lko chcesz mojej pomocy . Taksował ją czujny m wzrokiem. Nieomal sły szała jego my śli, gdy zastanawiał się, dlaczego miałby jej nie zaufać. – By ć może skorzy stam z twojej pomocy – powiedział wreszcie. – Proszę bardzo. – Pomówimy o ty m jutro. – Pocałował ją delikatnie. – Dobranoc. I ruszy ł na swoje piętro. Cassiopeia słuchała cichnący ch kroków. Razem ze swy m oskarżeniem Cotton przesłał jej kolejną wiadomość. Którą zrozumiała jasno i wy raźnie. Coś jeszcze stało się nad wy raz klarowne. Josepe Salazar nie by ł ty m samy m człowiekiem, którego kiedy ś znała.
Rozdział 38 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII GODZINA 1 7 . 2 0 Stephanie dostała ten adres od Danny ’ego Danielsa. Potem słuchała jego wy jaśnień, że na tajny m koncie, do którego miała dostęp, brakuje około pięciuset ty sięcy dolarów, o czy m wiadomo dzięki poufnemu audy towi wy konanemu przez Departament Sprawiedliwości. Zwrócono się już o pomoc do prokuratora generalnego, choć bez podawania mu powodów, jedy nie przekazano informację, że są to działania niezbędne, aby pozy cja Stephanie wy glądała na zagrożoną. Niewy kluczone, pomy ślała, że prokuratorowi generalnemu całkiem się to spodobało, ponieważ oboje nieraz darli ze sobą koty . Wczorajszego wieczoru wy puszczono stosowne przecieki o podejrzeniach ży wiony ch przez Biały Dom, już po powrocie Edwina do Waszy ngtonu, aby mieć pewność, że pogłoska szy bko dotrze do senatora Thaddeusa Rowana. – Nie cierpię tego cnotliwego sukinsyna – powiedział prezydent. – A nie mówię takich rzeczy o zbyt wielu ludziach. – Nie wiedziałam, że ty i Rowan jesteście wrogami. – I nigdy nikt się nie dowie. Kiedy organizuję pluton egzekucyjny, sam nie ustawiam się na linii ognia. Uśmiechnęła się. No nareszcie, lekki brak powagi. A już się o niego martwiła. – Nie zrozum mnie źle – ciągnął prezydent. – Żywię najwyższy szacunek dla religii mormonów. Charles Snow był ze mną zawsze szczery. Ale w każdej religii są fanatycy i różni wariaci. Niestety, jeden z nich pełni funkcję szefa senackiej komisji budżetowej. Stephanie zostawiła prezy denta siedzącego samotnie przy stole w jadalni. Edwin odwiózł ją do hotelu Mandarin Oriental, gdzie zawsze się zatrzy my wała, będąc w Waszy ngtonie. Odświeży ła się, sprawdziła sy tuację w Atlancie, a następnie zadzwoniła do Vitt, aby się dowiedzieć, co się wy darzy ło podczas aukcji w Salzburgu. – Wiedziałaś, że Cotton tu przyjedzie – stwierdziła Cassiopeia. – I nic mi nie powiedziałaś? – Tylko podejrzewałam. Ale owszem, zachowałam swoje obawy dla siebie. – Powinnam natychmiast rzucić tę sprawę. – Ale tego nie zrobisz. – Cotton powiedział, że twój agent nie żyje. Oskarżył o to morderstwo Josepe. – Ma rację, w obu przypadkach. – Muszę mieć dowody. – Proszę bardzo. Ale przynajmniej kieruj się zdrowym rozsądkiem. – Nie jestem jednym z twoich pracowników, Stephanie. Nie przyjmuję od ciebie rozkazów. – Więc odejdź. Natychmiast. – Jeśli odejdę, Cotton i tak tu zostanie. – To prawda. I załatwi sprawę z Salazarem po naszemu. Wy siadła z taksówki, która zatrzy mała się przy krawężniku. Stephanie wróciła do Georgetown, niedaleko miejsca, gdzie Wisconsin Ave nue krzy żowała się z M Street. Trzy sta lat temu by ł to najdalej wy sunięty punkt w górę rzeki, do którego docierały
statki oceaniczne nawigujące po Potomacu, dlatego w miejscu ty m powstała faktoria. Dziś rozciągały się tu modne przedmieścia stolicy kraju, pełne eleganckich butików, barów na wolny m powietrzu i renomowany ch restauracji. Tę ekskluzy wną dzielnicę od reszty miejskiego zgiełku oddzielały parki i trawniki. Tutejsze domy i mieszkania należały do najdroższy ch. Budy nek Rowana wzniesiono według wzoru uroczej architektury ty powej dla lat 1780–1830. Stał wtulony w wesołą gromadkę domów w sty lu kolonialny m i wiktoriańskim: budy nek z białej cegły , w cieniu wy sokich dębów. Wzdłuż ceglanego chodnika posadzono kwiaty , które wy rastały również ze skrzy nek wiszący ch na balustradzie werandy . Stephanie wspięła się po schodkach, przeszła po drewniany ch belkach i zadzwoniła do drzwi. Daniels powiedział, że senator powinien wrócić z Utah do domu około szesnastej trzy dzieści. Otworzy ł jej sam Rowan. Należał do ludzi, którzy bez wy siłku zawsze utrzy mują nienagannie wojskową postawę. Jego gęste siwe włosy i ogorzała twarz przy dawały mu wy glądu starzejącego się sportsmena. Oczy przy pominały czarne węgle, a ich spojrzenie taksowało ją z namacalną wręcz rezerwą. Obecność Stephanie w ty m miejscu stanowiła poważne naruszenie protokołu, złamanie niepisanej zasady , że dom to świętość, której nie wolno naruszać. – Muszę z panem porozmawiać – powiedziała. – To by łoby absolutnie niestosowne. Proszę zadzwonić do mojego biura. Umówić się na spotkanie w obecności prawnika z Departamentu Sprawiedliwości. To jedy ny sposób, żeby śmy mogli rozmawiać. Rowan spróbował zamknąć drzwi. – W takim razie nigdy nie zobaczy pan tego, o co panu chodzi. Drzwi zatrzy mały się tuż przed progiem. – A cóż to takiego? – zapy tał chłodno. – List, który Mary Todd Lincoln napisała do U. S. Granta. Stephanie rozejrzała się po wnętrzu domu i zauważy ła dwa fotele z epoki regencji oraz zaby tkową sofę, który ch lśniąco złote obicie trzy mało się na miejscu dzięki matowy m, mosiężny m gwoździom. Na drewniany ch stolikach o jednej nodze stał cały asorty ment rodzinny ch fotografii. Dwie kry ształowe lampy z przesadnie wielkimi frędzlami zwisający mi z abażurów rzucały łagodne światło. Salonik wy glądał jakby przeniesiony ży wcem z XIX wieku. Umy sł Stephanie zalały wspomnienia domu babci, gdzie kiedy ś znajdowało się wiele podobny ch rzeczy . – Słucham – powiedział Rowan. Usiadł naprzeciwko Stephanie w jedny m z foteli, szty wno wy prostowany . – Nie mogę odpowiedzieć na pański monit. I to nie ty lko z oczy wistego powodu, iż nie ma pan prawa żądać ty ch informacji. – Dlaczego wspomniała pani o żonie Lincolna? – Wiem, że stara się pan zdoby ć dostęp do tajny ch archiwów. Długo już wy konuję swój zawód, senatorze. Podobnie jak pan. Wy słał mi pan monit po to, by zwrócić na siebie moją uwagę. Wcześniej próbował pan wy wierać różne naciski, niekiedy graniczące z nękaniem, a nawet rzucać groźby w stosunku do moich kolegów z inny ch służb wy wiadowczy ch, lecz nic pan nie wskórał. Dlatego postanowił pan spróbować ze mną, sądząc, że ostrożnie wy wierana presja, zgodna z prawem, może przy nieść efekty . Ale nie wiedział pan, że ja mam pewien
problem. – Sły szałem. Szef mojego personelu mówi, że Biały Dom się pani przy gląda. – Łagodnie ujmując. A pański monit jest jak światło reflektora skierowane w moją stronę. – Co takiego pani zrobiła? Stephanie zaśmiała się cicho. – Jeszcze nic. Nie przy znam się do niczego, dopóki nie dobijemy targu. – Dlaczego miałby m pani zaufać? Sięgnęła do kieszeni żakietu i wy jęła z niej kopię listu Mary Todd, a także jego wersję przepisaną na maszy nie. Rowan wziął je obie i przeczy tał. Choć bardzo się starał zachować kamienną twarz, Stephanie zauważy ła jego ekscy tację. – Czy o to panu chodzi, między inny mi? – spy tała. Wzruszy ł ramionami, jakby odpowiedź by ła oczy wista. – Wy daje się, że wie pani bardzo dużo o mojej działalności. – Pracuję w wy wiadzie. To mój zawód. Ale te pańskie prośby wy wołały u mnie spore zamieszanie. – W jakim sensie? – Powiedzmy , że mam pewien problem księgowy . Taki, który już miałam po cichu rozwiązać, dopóki nie pojawił się pan. A teraz Biały Dom zadaje py tania, na które nie mam ochoty odpowiadać. Rowan sprawiał wrażenie zaskoczonego. – Nigdy nie uważałem pani za złodziejkę. – A zatem nazwijmy mnie źle opłacany m pracownikiem służby państwowej, który chce miło spędzić lata na emery turze. Kiedy obecna administracja odejdzie, ja odejdę razem z nią. To dla mnie idealny moment, żeby zniknąć. Potrzebowałam jeszcze ty lko paru miesięcy bez zwracania na siebie niepotrzebnej uwagi. – Przy kro mi, że pokrzy żowałem pani plany . – By ć może mimo wszy stko nie jest aż tak źle – powiedziała Stephanie, starając się przejść do rzeczy . – Jest jeszcze coś, co, jak sądzę, chętnie by pan zobaczy ł. Coś, z czego istnienia chy ba nie zdaje pan sobie sprawy . Wy jęła kopię notatki Madisona oraz jej wersję maszy nową. Rowan przeczy tał dokumenty . – Ma pani rację. Nie wiedziałem o ich istnieniu. Stephanie zerknęła na zegarek. – A rano będę miała w rękach to, co Madison ukry ł w swoim letnim gabinecie. Widziała, że Rowan jest pod wrażeniem. – I chce to pani wy korzy stać, aby się potargować? Wzruszy ła ramionami. – Ja mam to, czego pan chce, a pan ma to, czego chcę ja. Przewracało jej się w żołądku. Wy powiedzenie ty ch słów na głos by ło dostatecznie obrzy dliwe, ale siedzący naprzeciwko mężczy zna jeszcze ty lko pogarszał sprawę. Publicznie prezentował wizerunek niezłomnego konserwaty sty . Człowieka rozsądnego. Mówiącego wprost. Zero skandali. Nie miał jednak żadnego problemu z tolerowaniem skorumpowanej urzędniczki, jeśli ty lko mógł dostać to, czego pragnął. Gorzej nawet, najwy raźniej kupił jej historię, co
oznaczało, że nie miał o niej najlepszego zdania. – Ma pani rację – powiedział Rowan. – Istnieją pewne dokumenty , które chciałby m zobaczy ć. Są one ważne… dla mnie osobiście. Niestety , nie mam do nich dostępu. Tak sądziłem, że ten list od pani Linc oln istnieje. Widzi pani, ona wy słała podobny do głowy mojego Kościoła. Mamy go w naszy ch archiwach. Ale ta notka pana Madisona to dla mnie coś zupełnie nowego. – Nie wiem, co pan zamierza, i nie obchodzi mnie to. Chcę ty lko, żeby przestano zwracać na mnie uwagę. Chcę odsłuży ć swoją kadencję aż do odejścia Danielsa, a potem zniknąć. – Nadała swemu głosowi gorzkie brzmienie. – Przy szłam tu zawrzeć układ. Jeśli zejdzie pan ze mnie, dam sobie radę z Biały m Domem. Ale nie mogę walczy ć jednocześnie z nim i z Kongresem. Przy niosłam ze sobą dwie próbki dokumentów na dowód dobry ch intencji. Rano będę miała trzeci. – Ja też powoli kończę swoją kadencję. I nie będę się ubiegał o reelekcję. To by ła nowość. – Wraca pan jako emery t do Utah? – Wracam do Utah. Ale nie jako emery t. Czuła się jak oskarżony idący na szafot ze stry czkiem na szy i. Postanowiła jednak nadal grać swoją nową rolę. Nieczęsto zdarzało się komuś, że może bezkarnie łamać prawo. – Więc cofnie pan swój monit? – spy tała Stephanie. – Raczej nie. Skąd wiedziała, że sprawa nie pójdzie tak łatwo? – Doceniam pani doty chczasową ofertę, a także propozy cję otrzy mania jutro kolejnej, jest jednak jeszcze coś, czego potrzebuję. I chciałby m to dostać dziś wieczorem.
Rozdział 39 SALZBURG GODZINA 2 3 . 5 0 Malone leżał na łóżku w swoim pokoju hotelowy m, ze skrzy żowany mi nogami i rękoma spleciony mi za głową. Zmęczenie ogarniało go falami, ale sen nie przy chodził. Zbeształ się za wszy stkie lęki i obawy . Nie cierpiał tego dręczącego bólu zwątpienia, który czuł w trzewiach. Nie pamiętał, by kiedy ś znajdował się w dziwniejszej sy tuacji. Ale już od pewnego czasu nie dopuszczał do swojego ży cia żadnej kobiety . Ostatnie pięć lat małżeństwa z Pam nie miało nic wspólnego z bliskością. By li dla siebie jak ży jący razem obcy ludzie, którzy zdają sobie sprawę, że związek się zakończy ł, ale żadne nie chce niczego z ty m zrobić. Wreszcie Pam wy musiła rozwiązanie, wy prowadzając się. Tę separację formalnie zakończy ł on, rozwodząc się, rezy gnując z pracy dla rządu i wy jeżdżając z Georgii do Danii. Malone przeprowadzał każdą swą operację z zegarmistrzowską precy zją – rozpoznanie, zaplanowanie i wy konanie tego, co miało by ć wy konane. Ale gdy doszły do głosu emocje, zachował się chwiejnie jak jakiś amator. Po prostu nie umiał podjąć właściwej decy zji we właściwy m czasie. Wcześniej nie wy szło mu z Pam. Teraz się zastanawiał, czy powtórzy ów błąd z Cassiopeią. Lekkie pukanie przerwało ciszę. Miał nadzieję, że ona przy jdzie. Otworzy ł drzwi i Cassiopeia weszła do środka. – Stephanie powiedziała mi, gdzie jesteś – oświadczy ła. – Nie jestem zadowolona ani z niej, ani z ciebie. – Też miło mi cię widzieć. – Co ty tutaj robisz? Wzruszy ł ramionami. – Nie miałem nic do roboty . Pomy ślałem, że przy jadę i zobaczę, o co ci chodzi. – Malone widział, że Cassiopei nie podoba się ten sarkazm, zresztą tak jak i jemu. – Jesteś bardzo daleko od swojego zamku. – Wiem, że cię okłamałam. To by ło konieczne. – Najwy raźniej. – Co to niby miało znaczy ć? – Możesz nadać temu dowolne znaczenie. – Ry zy kowałam, przy chodząc tutaj – powiedziała. – Ale uznałam, że powinniśmy porozmawiać. Malone usiadł na brzegu łóżka. Ona nadal stała. – Dlaczego kupiłeś tę książkę? – spy tała. – Bo tak mi kazał prezy dent Stanów Zjednoczony ch. – Cotton zauważy ł, że Cassiopeia nic nie wie o zaangażowaniu się Danielsa. – Stephanie zostawiła ten smaczny kąsek dla siebie? Przy zwy czajaj się. Będziesz sły szeć ty lko to, co oni zechcą ci powiedzieć.
Cassiopeia nie by ła dziś sobą. Omijała go wzrokiem, mówiła przy ciszony m tonem. – A po co ty tu jesteś? – zapy tał. – Pomy ślałam, że pomogę oczy ścić reputację pewnego starego przy jaciela. Ale teraz nie jestem już pewna. Nadszedł czas wy łoży ć wszy stkie karty na stół. – To ktoś więcej niż stary przy jaciel. – By ł moją pierwszą miłością. Mieliśmy się pobrać. Nasi rodzice bardzo tego chcieli. Ale ja zerwałam. – Nigdy mi o nim nie wspominałaś. Ani o ty m, że jesteś mormonką. – Ani jedno, ani drugie nie wy dało mi się istotne z punktu widzenia tego, co działo się między nami. Moi rodzice by li mormonami, ja się nią urodziłam. Kiedy zmarli, porzuciłam religię. I Josepe. Malone znów zaczął się zastanawiać, ile ona mogła usły szeć w ty ch katakumbach. – Jak długo czekałaś przed kaplicą? Jej oczy spoglądały zimno. – Niedługo. – Więc nie sły szałaś, jak on przy znaje się do zabicia naszego agenta? – Nie, nie sły szałam. Poza ty m to kłamstwo. Stephanie też tak powiedziała. Sły sząc to zaprzeczenie, Malone znów ujrzał obraz Cassiopei całującej Salazara. – Dlaczego tak od razu zakładasz, że to nieprawda? – Ponieważ jesteś zazdrosny . Zauważy łam to w restauracji. – Nie jestem dzieckiem, Cassiopeio. Rozpracowuję sprawę. Wy konuję swoje zadanie. Obudź się i zrób to samo. – Idź do diabła. Ziry tował się. – Zdajesz sobie chy ba sprawę, że Salazar ma do dy spozy cji fanaty ków, którzy wy konują za niego brudną robotę. Danitów. Takich jak ci dwaj na cmentarzu. – Cotton, będziesz musiał pozwolić mi samej to załatwić. Samej. – Powiedz to Stephanie. – To, co dzisiaj zrobiłeś, całe to uprowadzenie Josepe, by ło głupotą. Na szczęście wy szło na moje. Udało mi się skorzy stać na tej sy tuacji. On zaczy na mi ufać. Teraz Malone się wściekł. – Josepe jest mordercą. Jej oczy bły snęły żarem. – A jakim dy sponujemy dowodem? – Widziałem zwłoki. To chy ba do niej dotarło. – Muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi. Na własną rękę. – By łem tam – rzekł Malone. – Wczoraj wieczorem. Ten wasz pocałunek nie by ł udawany . – Widział, że jego słowa ją zaskoczy ły . – Kolejna informacja, której Stephanie ci nie przekazała? – Nie wiesz, co widziałeś. Sama nie wiem, czy m to by ło. – Właśnie o to mi chodziło. Przeby li razem długą drogę. Od wrogów do kochanków. Wiele razem przetrwali, wy tworzy ła
się między nimi więź, zrodziło zaufanie – a przy najmniej on tak do tej pory sądził. W tej chwili Cassiopeia wy dawała się oddalona od niego o cały wszechświat. Jak ktoś obcy . Okropne uczucie. – Słuchaj, wy konałaś dobrą robotę. Może zrezy gnujesz i dasz mi ją dokończy ć? – Poradzę sobie. Bez ciebie. Malone trzy mał emocje na wodzy . Spróbował raz jeszcze zaapelować do jej rozsądku. – Ten twój stary przy jaciel jest zaangażowany w coś tak poważnego, że interesuje się ty m osobiście prezy dent Stanów Zjednoczony ch. Jeden agent nie ży je, czy chcesz w to wierzy ć, czy nie. Nie ży ją również trzej ludzie Salazara. Ja ich zabiłem. Musisz dostosować się do programu, Cassiopeio. – Przerwał na chwilę. – Albo odejść. – Potrafisz by ć prawdziwy m dupkiem. – Nie celowo. – Wracaj do domu. Odwróciła się w kierunku drzwi. Malone się nie poruszy ł. Ani razu nie okazała mu najmniejszego śladu uczucia. Żadnego uśmiechu. Żadnej radości. Nic. By ła pozbawiona ciepła niczy m kawałek skały . Pożałował, że wy wierał na nią presję. Ktoś jednak musiał. Sięgnęła do klamki. Cotton nie chciał, żeby wy chodziła. – Zastrzeliłaby ś mnie? – zapy tał. Retory czne py tanie, rzecz jasna, zadane bardziej jako wy raz nadziei niż w oczekiwaniu na odpowiedź. Cassiopeia się odwróciła i spojrzała na niego. W ty m momencie nie by ł niczego pewien. Jej oczy by ły twarde i lśniące jak granit, twarz niczy m pozbawiona uczuć maska pośmiertna. A potem wy szła. *** Salazar klęczał na drewnianej podłodze swego apartamentu. Silny nacisk na kolana przy pominał o trudach, jakie znosili pionierzy podczas drogi na zachód, gdy uciekali przed prześladowaniami, szukając bezpieczeństwa i wolności w Salt Lake City . Ważne, aby święci nigdy nie zapomnieli o tej ofierze. Istnieją do dzisiaj dzięki wszy stkim ty m dzielny m mężczy znom i kobietom, którzy znieśli tak wiele, a który ch ty siące zginęły po drodze. – Nie odpowiadaliśmy zapatrywaniom społecznym, religijnym i etycznym naszych bliźnich – rzekł do niego anioł. Zjawa unosiła się po drugiej stronie pokoju we wnętrzu jaskrawej aureoli. Josepe modlił się przed zaśnięciem, pełen obaw, że Malone może mieć rację, ale wówczas zjawił się ten posłaniec. Kradzież księgi przez Cassiopeię oraz fakt, że on sam ją zatrzy mał, musiały stanowić grzech. – Zaprawdę powiadam ci, Josepe. Pewien wysoko urodzony miał winnicę, a wróg jego przyszedł w nocy, wdarł się przez ogrodzenie, ściął krzewy winorośli i zniszczył całą jego pracę.
Słudzy, przestraszeni, zbiegli. Pan winnicy powiedział do swoich sług: Idźcie i zbierzcie resztki, a potem wezwijcie całą moc mego domu, moich wojowników, młodych mężczyzn, i udajcie się odzyskać winnicę, albowiem należy do mnie. Zburzcie wieżę nieprzyjaciół i rozproszcie ich straże. Skoro oni zbiorą się przeciwko wam, weźcie pomstę na wrogach moich, gdyż mogę zjawić się niebawem z tym, co pozostało z domu mego, i posiąść ich ziemię. Salazar zrozumiał znaczenie metafory . – To, co się stało, było konieczne. Odkupienie Syjonu nastąpi tylko w drodze siły. Dlatego właśnie Ojciec Niebieski wywyższył spośród swego ludu jednego człowieka, aby go poprowadził, jak Mojżesz poprowadził dzieci Izraela. Albowiem wy jesteście dziećmi Izraela, nasieniem Abrahama, które musi zrzucić z siebie poddaństwo siłą wzniesionego ramienia. – Moi słudzy już się zgromadzili, są gotowi do walki. – Zwycięstwo i chwała przyjdą tylko przez pracowitość, wierność i modlitwy. Salazar zaczął więc modlić się żarliwiej, a potem odezwał się do anioła: – Pozwoliłem, żeby mój gniew wziął nade mną górę w obecności Malone’a. On drwił ze śmierci moich ludzi, a ja zacząłem się chełpić i powiedziałem więcej, niż powinienem. – Nie biadaj. Ten człowiek zamieszka w ciemności, gdy ty będziesz się radować wieczną światłością. Księga jest teraz nasza. Poganin nie miał prawa wejść w jej posiadanie. Zrobił to przeciwko tobie. Salazar powinien by ł ukarać Malone’a, ale uniemożliwiło to pojawienie się Cassiopei. Zastanawiał się jednak, czy ona sły szała wszy stko, o czy m rozmawiali z Malone’em. – To nieważne – powiedział anioł. – Ona należy do Syjonu, a jej cel jest twoim celem. Gdyby brzydziła się tym, co musi być dokonane, nie reagowałaby. To miało sens. – Ona jest twoim sprzymierzeńcem. I tak ją traktuj. Josepe wpatry wał się w zjawę i nagle zadał py tanie, na które nigdy dotąd się nie odważy ł. – Czy ty jesteś Moroni? Bez Moroniego nic by nie zaistniało. Ży ł na ziemi około 400 roku. Został prorokiem, który zakopał dzieje swojego ludu spisane na złoty ch tablicach. Stulecia później ukazał się Josephowi Smithowi i zaprowadził go w miejsce, gdzie spoczy wały tablice. Natchniony przez Ojca Niebieskiego, z pomocą Moroniego prorok Joseph przetłumaczy ł ich treść i opublikował jako Księgę Mormona. – Nie jestem Moronim – odparł anioł. Salazar by ł wstrząśnięty . Zawsze przy jmował, że to jednak on. – W takim razie kim jesteś? – A czy ty zastanawiałeś się nad własnym nazwiskiem? Dziwne py tanie. – Jestem Josepe Salazar. – Nosisz stare imię hebrajskie. Nazwisko ma związek z baskijskim pochodzeniem twojego ojca. Wiedział o ty m, nazwisko rodzinne wy wodziło się od pewnego średniowiecznego miasteczka w Kasty lii, którego nazwę ich rodzina, należąca do szlachty , przy jęła jako nazwisko rodowe. – Jesteś Josepe. Po angielsku Joseph. Joseph Salazar. Tak jak prorok Joseph Smith, z którym masz identyczne inicjały. J. S. Salazar już dawno zauważy ł ów zbieg okoliczności, ale mało się nad ty m zastanawiał. Jego
ojciec celowo wy brał to imię, na cześć proroka. – Jestem Joseph Smith. Salazar nie wiedział, co powiedzieć. – Przychodzę wspomóc cię w czekającej was bitwie. Wspólnie odzyskamy wolność należną Syjonowi. Wiedz o tym, Josepe. Ojciec Niebieski obiecał nam, że nim odejdzie obecne pokolenie, pokonamy pogan i wypełni się Jego słowo. Ów czas się zbliża. Starszy Rowan niedługo poprowadzi cały Kościół, a ty staniesz u jego boku. Czuł się tak bardzo niegodny . W jego oczach pojawiły się łzy . Najpierw powstrzy mał płacz, ale szy bko mu się poddał, pozwalając emocjom się wy lać. Pochy lił się mocno do przodu, rozkładając szeroko ramiona na podłodze. – Płacz, Josepe. Płacz za tych wszystkich, którzy zginęli dla naszej sprawy, nie wyłączając mnie. Salazar spojrzał w górę, na zjawę. Tamtego dnia, w czerwcu 1844 roku w Illinois, Smith liczy ł trzy dzieści osiem lat, gdy go aresztowano na podstawie sfingowany ch zarzutów. Tłum zaatakował, a Joseph i jego brat Hy rum padli od strzałów. – Poszedłem jak jagnię na rzeź, lecz byłem spokojny jak letni poranek. Sumienie moje wolne było od obrazy Boga i nienawiści do ludzi. Odebrano mi życie, ale umarłem jako człowiek niewinny. Wtedy to zrodziła się legenda, że zamordowano mnie z zimną krwią. Owszem, to prawda. Ale oczy , które spoglądały na Josepe z góry , by ły – po raz pierwszy – pełne mocy . – Krew moja woła o pomstę. Ty m razem Salazar dokładnie wiedział, co odpowiedzieć. – I ją otrzy ma.
Rozdział 40 OKRĘG ORANGE, W IRGINIA P IĄT EK, 1 0 PAŹDZIERNIKA GODZINA 1 . 0 0 Luke wrócił do Montpelier. Kolacja z Katie trwała trzy godziny . Dziewczy na zabrała go do przy tulnej przy drożnej knajpki na północ od miasta, gdzie wy pili piwo i trochę skubnęli całkiem niezłego pieczonego kurczaka. Katie by ła śliczna jak laleczka i Luke chętnie spędziłby z nią noc. Wy glądało na to, że lubi chłopaków z wojska. Oboje przy jechali na miejsce swoimi samochodami, dlatego Katie wróciła do domu sama, podczas gdy on skierował się z powrotem do posiadłości, mając jej numer telefonu oraz adres mailowy w kieszeni. Następne trzy godziny przesiedział w swoim mustangu, zaparkowany m wśród drzew przy drodze za główny m budy nkiem. Altana znajdowała się kilkaset metrów stąd. Nigdzie nie paliły się żadne światła oprócz lampy przed dworkiem, którą widać by ło w oddali między drzewami. Nie pojawili się też żadni ochroniarze na patrolu. Panował całkowity spokój. Jeszcze w swoim mieszkaniu Luke przestudiował zdjęcia altany , a dzisiejsza wizja lokalna ty lko potwierdziła jego wnioski. Zabrał ze sobą kilkunastometrowy zwój grubej konopnej liny , latarkę, rękawiczki oraz łom. Wszy stko, czego mógł potrzebować zawodowy włamy wacz. Wy siadł z samochodu i wy jąwszy z niego narzędzia, cicho zamknął bagażnik. Spacer przez las zabrał mu dziesięć minut. Niebo by ło zasłonięte chmurami, bezgwiezdne i bezksięży cowe. Zobaczy ł ciemny zary s altany . Gdy wspinał się na pagórek, pod jego nogami chrzęściła sucha trawa, dopóki nie wkroczy ł na betonową podstawę. W ty ch lasach raczej panowała cisza – nie tak jak w jego stronach, gdzie świerszcze i żaby urządzały sobie nocne koncerty . Czasami tęsknił za domem. Po śmierci ojca nic już nie by ło takie samo. Wstąpienie do wojska okazało się trafną decy zją. Luke zobaczy ł świat, jednocześnie dorastał. A teraz by ł agentem Departamentu Sprawiedliwości. Matka czuła się taka dumna, gdy powiedział jej o swoim awansie zawodowy m, bracia również. Mimo że nie miał studiów, żadnego dy plomu, pacjentów, klientów ani uczniów. Ale, do cholery , zrobił coś ze swoim ży ciem. Linę i latarkę odłoży ł na bok. Zaczął kruszy ć łomem zaprawę murarską otaczającą właz. Odchodziła bardzo łatwo, przy niewielkim wy siłku z jego strony ; wkrótce podważy ł pły tę płaskim końcem łomu. Kilka pchnięć i krawędź włazu puściła. Parę kolejny ch i w posadzce ukazał się otwór na ty le szeroki, by Luke się w nim zmieścił. Odsunął kwadratowy blok betonu, pozostawiając go tuż obok wejścia do chłodni, a potem do jednej z kolumn przy wiązał linę. Sprawdził jej wy trzy małość, po czy m zadowolony stwierdził, że go utrzy ma. Wrzucił sznur do otworu. Ostatnie spojrzenie dookoła. Wciąż panowała cisza. Wsunął rękę z latarką do włazu i włączy ł czerwony filtr. Zalegająca niżej ciemność rozproszy ła się; Luke zobaczy ł ceglane ściany i podłogę jakieś dziesięć metrów pod sobą. Jak przewidy wał, pierwsze trzy metry będzie musiał zsuwać się po linie, bez oparcia, dopóki stopy nie
znajdą ściany . Później spokojnie opuścił się na samo dno chłodni. Tak samo będzie podczas powrotu na górę. Dzięki Bogu by ł w doskonałej formie. Zjazd i wspinaczka nie powinny stanowić problemu. Wy łączy ł latarkę i wepchnął ją do kieszeni spodni. Nałoży wszy skórzane rękawice, ruszy ł na dół. Zastanawiał się z podziwem, ileż wy siłku musiało kosztować wy kopanie takiej jamy dwieście lat temu, ty lko przy uży ciu kilofów i łopat. Oczy wiście, Madison miał niewolników – według tego, co mówiła Katie, około stu. Siła robocza nie stanowiła więc problemu. A jednak wy siłek, który należało włoży ć w wy kopanie tak szerokiej i głębokiej dziury , robił wrażenie. Jego stopy natrafiły na ścianę; zszedł na podłogę. Spojrzał w górę i wy obraził sobie scenę sprzed wielu lat. Podczas zimy musiało znajdować się tu mnóstwo lodu. Jezioro za domem, które wcześniej podziwiał, co roku zamarzało. Wówczas niewolnicy wy cinali z niego lodowe bloki, zaciągali do tej jamy i owijali w słomę dla lepszej izolacji. Ty le lodu, który przechowy wano tu aż do kolejnej zimy , gdy ów proces znów się powtarzał. Luke przeczy tał na stronie internetowej Montpelier, że ulubiony m jedzeniem Madisona by ły lody . Jego żona, Dolley , zasły nęła nawet z populary zowania tego przy smaku, podała go podczas balu inaugurującego drugą kadencję męża. Luke włączy ł latarkę i zlustrował wnętrze. Czerwony promień sięgał ty lko na niewielką odległość, sprawiając, że wszy stko spowijała szarzy zna; zary zy kował i przełączy ł światło na białe. Trudno by ło ocenić, ile teraz widział wokół siebie cegieł. Z pewnością ty siące, o wy blakły ch barwach, ich złączenia i spękania pokry wał żółtawy mech. Nieuniknione zjawisko, biorąc pod uwagę wilgotną glebę oraz upły w czasu. Ogólnie jednak ściany by ły stosunkowo dobrze utrzy mane. Pozostawanie w zamknięciu niewątpliwie miało tu swoją zasługę. Promień latarki natrafił na coś. Luke zawrócił i skupił się na powierzchni cegieł. Ledwie widoczne. Ale jest. Podszedł bliżej i zerknął w górę, starając się przebić wzrokiem mrok. – To te pieprzone cy fry – wy szeptał. XIII. Zaczął się im uważnie przy glądać w świetle latarki. Na kolejny ch cegłach pojawiały się wy ry te znaki. XIX. LXX. XV. LIX. XCIX. Nie znał łaciny . Oczy wiście, rzy mskie cy fry nie by ły mu obce. Nauczy ł się ich dzięki rozgry wkom Super Bowl. Nigdy właściwie nie zrozumiał, dlaczego NFL wolało uży wać ich zamiast dobry ch, stary ch amery kańskich liczb. Może dzięki temu chcieli wy dawać się lepsi? Nie przestawał oglądać ścian; zauważy ł, że wiele znaków ma swoje duplikaty . Szy bko naliczy ł aż pięć liczb LXX. Osiem XV. Przy pomniał sobie to, co Stephanie pokazy wała mu na dole notatki Madisona. Nabazgrane IV. Szukał tego znaku, smagając cy lindry czne ściany światłem latarki. I znalazł. IV. Prawie u samej góry , jakieś dwa metry od otworu.
Postanowił sprawdzić, czy przeczucie go nie my li. Nigdzie indziej nie zauważy ł już kolejnej IV. Pasowało mu to. Potrzebował teraz łomu. Niestety , znajdował się na górze. Luke zgasił latarkę, chwy cił za linę i zaczął się wspinać. Dotarłszy do krawędzi, podciągnął się przez właz i już miał złapać za łom, kiedy nagle coś zwróciło jego uwagę. Daleko. Za dworkiem. Ciemność nocy rozpraszało ry tmiczne pulsowanie niebieskiego światła i zawodzenie sy ren. A potem jeszcze kolejne dwa zestawy niebieskich świateł. Wszy stkie zmierzały w jego stronę. – O cholera – szepnął. – Niedobrze.
Rozdział 41 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII GODZINA 1 . 4 0 Rowan wy siadł z taksówki. Po drugiej stronie Pierwszej Ulicy widniała jasno oświetlona fasada Kapitolu. Kiedy obradował Kongres, wielokrotnie przy jeżdżał tu wieczorami, zwłaszcza przed laty , podczas swoich dwóch pierwszy ch kadencji. Teraz robił to rzadziej, choć niekiedy jakaś ważna kwestia nakazy wała ciału ustawodawczemu pokazową pracę do późnej nocy . Ale ty lko czasami. Pokaz. Prawdziwa robota nigdy nie odby wała się na poziomie legislatury . Decy zje rodziły się w gabinetach za zamknięty mi drzwiami lub przy restauracy jny ch stołach, albo też podczas spaceru po National Mall. Rząd federalny by ł obciążony fundamentalną wadą, i to od dawna. Utracił zdolność dokonania czegoś naprawdę konstrukty wnego. Natomiast doskonale umiał wy sy sać wszelkie środki zarówno od oby wateli, jak i z poszczególny ch stanów. Robił niewiele, by rozwiązy wać problemy , jednocześnie nie pozwalając ich rozwiązać nikomu innemu. To, co Rowan przeczy tał wczorajszego ranka o pety cji Teksasu doty czącej secesji, mocno utkwiło mu w głowie. Biorąc pod uwagę fakt, że stan Teksas zachowywał zbilansowany budżet i sam stanowił piętnastą gospodarkę świata, mógł z powodzeniem odłączyć się od Unii bez uszczerbku dla poziomu życia swoich obywateli oraz ich praw i wolności, zgodnie z pierwotnymi ideami i poglądami Ojców Założycieli, których odzwierciedleniem rząd federalny przestał być już dawno. Doskonale powiedziane. Rowan nie pamiętał dokładnie owej chwili, gdy stał się secesjonistą, by ł jednak całkowicie przekonany , że stanowisko to jest słuszne. Kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu stałaby się destrukcyjna, naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla szczęścia i bezpieczeństwa. Thomas Jefferson oraz pięćdziesięciu pięciu inny ch patriotów, którzy podpisali się pod Deklaracją Niepodległości, mieli rację. Interesujące, bo wtedy właśnie ludzie ci przy znali sobie naturalne i niezby walne prawo do zbrojnego przeciwstawienia się bry ty jskiej opresji. Gdy by jednak ich potomkowie próbowali uczy nić to samo względem Stanów Zjednoczony ch Amery ki, wy ciągnięto by całe miriady statutów federalny ch, aby podważy ć każde ich działanie. Kiedy ż to Amery kanie utracili owe „naturalne i niezby walne prawa”? Rowan wiedział. W roku 1861. Z winy Abrahama Lincolna. On jednak zamierzał prawa te odzy skać. Zaangażowanie się Stephanie Nelle w całą sprawę by ło zaskakujące. Jeden ze współpracowników Rowana, zajmujący ch się legislaturą, wprowadził go pokrótce w krążące pogłoski. Nic pewnego, ale istnieją co do tej kobiety pewne podejrzenia, Biały Dom stara się załatwić problem bez rozgłosu. Nikt nie ży czy sobie skandalu pod sam koniec kadencji prezy denta. Czy wniosek Rowana o udzielenie informacji miał wpły w na tempo rozwoju sy tuacji? A może to
on by ł za nią odpowiedzialny ? Trudno powiedzieć. Wiedział ty lko, że Nelle pojawiła się nagle, świadoma, że senator szukał czegoś w tajny ch archiwach, oferując dokładnie to, na czy m mu zależało. A zatem skorzy stał z sy tuacji. Rowan wspinał się po granitowy ch schodach obok fontanny Neptuna ku wejściu do Biblioteki Kongresu. Zaufać Nelle? Nie ma mowy . Wy korzy stać ją? Zdecy dowanie tak. *** Stephanie czekała w przedsionku Wielkiej Sali Biblioteki Kongresu. Zwy kle budy nek zamy kano na noc, znajdowali się w nim ty lko pracownicy ochrony . Ale po wy jściu od Rowana zadzwoniła do Białego Domu. Kwadrans później skontaktował się z nią dy rektor biblioteki. Po kolejnej półgodzinie pewien starszy dżentelmen, odznaczający się ciepły m uśmiechem, rzednący mi siwy mi włosami i okularami w stalowy ch oprawkach, spotkał się z nią w bibliotece. Przedstawił się jako John Cole. Mimo środka nocy mężczy zna miał na sobie garnitur i krawat, a przy ty m sprawiał wrażenie całkiem rześkiego. Stephanie przeprosiła za wy rwanie go z łóżka, on jednak zby ł jej troskliwość machnięciem ręki, mówiąc: – Dy rektor kazał zrobić wszy stko, o co pani poprosi. Gdy wy jaśniła, o co jej chodzi, mężczy zna zniknął we wnętrznościach budy nku, pozostawiając ją samą w Wielkiej Sali. Po obu jej stronach znajdowały się marmurowe schody , lśniąco białe ściany wznosiły się na wy sokość dwudziestu pięciu metrów, do sufitu zdobionego sztukaterią, pośrodku którego znajdowały się świetliki z witrażami. Ogromna mosiężna mozaika w kształcie słońca rzucała blask na marmurową podłogę, na której widniały kolejne przedstawienia znaków zodiaku. Rzeźby , freski oraz sama architektura budowli prezentowały podniosły europejski sty l. Na ty m zasadzała się cała idea. Kopulasty Jefferson Building, wzniesiony w roku 1897 jako sala wy stawowa dla dzieł sztuki, przeznaczony dla rosnącej publiczności, a także jako miejsce przechowy wania zbiorów biblioteki narodowej, stał się jedną z największy ch na świecie skarbnic. Wzdłuż obu klatek schodowy ch wy rastały cherubiny ; Stephanie wiedziała, co mają sy mbolizować. Różne zawody , nawy ki i dążenia nowoczesnego świata. Zauważy ła muzy ka, lekarza, elektry ka, farmera, mechanika oraz astronoma, każdego z charaktery sty czny mi dla swego zawodu narzędziami. Słusznie w końcu nazwano ów budy nek imieniem Jeffersona, gdy ż po wojnie roku 1812 – kiedy to Bry ty jczy cy spalili Waszy ngton, w ty m ówczesną bibliotekę – to on właśnie sprzedał krajowi własny zbiór książek, liczący sześć ty sięcy cztery sta woluminów, który stał się rdzeniem nowej kolekcji. Te skromne początki zaowocowały zmagazy nowaniem setek milionów różny ch obiektów. Stephanie czy tała kiedy ś, że zbiory powiększają się codziennie o blisko dziesięć ty sięcy pozy cji.
Są one niemal w pełni dostępne dla publiczności, każdy może je oglądać. Wy starczy mieć kartę biblioteczną, którą otrzy mać jest bardzo łatwo. Sama korzy stała z takiej od lat. Gdy mieszkała w Waszy ngtonie, lubiła wędrować po salach wy stawowy ch albo słuchać prezentacji w audy torium. W bibliotece ciągle coś się działo. Jednakże dostęp do niektóry ch materiałów pozostawał ograniczony . Jakoby z powodu ich kruchości lub rzadkości przechowy wano je w specjalny m pomieszczeniu na górny m piętrze. To, czego szukał Rowan, znajdowało się właśnie tam. *** Rowan zbliży ł się do trojga drzwi z brązu reprezentujący ch trady cję, piśmiennictwo i drukarstwo. Podobnie jak świąty nia w Salt Lake City , Biblioteka Kongresu obfitowała w sy mbole. Wiadomość głosowa od Stephanie Nelle poinstruowała go, aby ominął wejście dla zwiedzający ch, znajdujące się jedną kondy gnację niżej, i zapukał bezpośrednio do owy ch drzwi. Co też uczy nił. Jedne się otworzy ły i Rowan zobaczy ł Nelle. Wszedł do przedsionka Minerwy , nazwanego tak ze względu na osiem posągów sięgający ch sufitu, które sy mbolizowały boginię wiedzy . Wszędzie powtarzał się jej sy mbol – sowa. Oboje przeszli do Wielkiej Sali. – Pomy ślałam, że lepiej będzie, jeśli wejdzie pan do środka tędy zamiast dołem – powiedziała Stephanie. – Tu nie ma kamer monitoringu. Senator docenił jej dy skrecję. – Zawsze jestem pod wrażeniem, kiedy odwiedzam to miejsce. – To wspaniałe dzieło. Jesteśmy tu sami, pomijając jednego pracownika, który stara się odnaleźć to, co ży czy pan sobie zobaczy ć. Też jestem ciekawa. Niewątpliwie uzy skałby pan dostęp do pomieszczenia z rzadkimi zbiorami bez mojej pomocy . – Prawdopodobnie tak. Ale dopiero dwa dni temu odkry łem znaczenie tej książki, a wolałby m nie zwracać na moje poszukiwania niczy jej uwagi. Szczęśliwie dla nas obojga pani mnie odwiedziła. – Powiedziałam władzom biblioteki, że to sprawa bezpieczeństwa narodowego, którą zajmujemy się pan i ja. O nic więcej nie py tali. Nikt również nie odnotuje naszej wizy ty w żadny ch rejestrach. Kazałam przy nieść ten wolumin do Czy telni Kongresowej. Uznałam, że tam będzie panu wy godniej. Stephanie wskazała na prawo i po chwili znaleźli się w długiej, bogato zdobionej galerii. Szereg podwójny ch drzwi prowadził z niej do równie długiej sali. Dębowe parkiety , ścianki działowe, wraz z wy kładany m boazerią sufitem z kolorowy mi malunkami, sprawiały iście królewskie wrażenie. Kinkiety rzucały łagodny blask na dębowe ornamenty . Każdy róg sali zajmował marmurowy kominek ozdobiony mozaikami. Rowan znał historię tego pomieszczenia. Podczas sesji Kongresu pozostawało otwarte, pracował w nim ty lko jeden bibliotekarz, posłaniec dostępny dwadzieścia cztery godziny na dobę. W latach 60. i 70. XX wieku, gdy długie obstrukcje parlamentarne zdarzały się często, pracownicy spali tutaj na łóżkach polowy ch, a potem
przenosili setki książek z drugiej strony ulicy , aby ty lko wszy stko funkcjonowało. Łóżka polowe zniknęły , salę wy korzy sty wano teraz do różny ch ceremonii. – To tam – powiedziała Stephanie. Rowan zobaczy ł ów skarb leżący na stole, otoczony m przez sofę i wy ściełane fotele, przed jedny m z kominków. Podszedł bliżej i usiadł na sofie. Księga miała wy miary dziesięć na piętnaście centy metrów, by ła gruba na niecałe trzy . Jej oprawa z garbowanej skóry pozostawała w zdumiewająco dobry m stanie. Otworzy ł księgę i przeczy tał stronę ty tułową. KSIĘGA MORMONA Przełożona przez Josepha Smitha Jr. Wy danie trzecie Starannie przejrzane przez tłumacza Nauvoo, Illinois Druk Robinson i Smith Cincinnati, Ohio 1840 Ekslibris przy twierdzony do okładki podawał numer katalogowy tudzież informację, że Biblioteka Kongresu naby ła tę pozy cję 12 grudnia 1849 roku. Rowan poczuł nabożną cześć. W 1838 roku święci mieli swoją siedzibę główną w stanie Missouri. Jednak 30 października zbójecka okoliczna milicja zaatakowała spokojne miasteczko Haun’s Mill, masakrując większość jego mieszkańców. W obawie przed kolejny mi aktami przemocy święci zbiegli do stanu Illinois, gdzie zrodziła się potrzeba dodrukowania kolejny ch egzemplarzy Księgi Mormona, ponieważ wy czerpał się pierwszy nakład z roku 1830 . Nie mieli wprawdzie kwoty ty siąca dolarów niezbędnej na pokry cie kosztów dodruku, jednak boskie wskazówki podpowiedziały im, co robić. Wśród wszy stkich członków Kościoła rozesłano pismo okólne z informacją, że za każde sto dolarów przesłane do centrali na pokry cie kosztów dana gmina otrzy ma sto dziesięć egzemplarzy księgi. Sam prorok Joseph podpisał się pod ty m planem finansowy m i zabrał do przeglądania tekstu, kory gując błędy . Pieniądze zaczęły spły wać, ostatecznie wy produkowano pięć ty sięcy egzemplarzy , z który ch jeden leżał teraz przed Rowanem. – Ta edy cja odniosła tak wielki sukces – powiedział – że odtąd księga nigdy nie przestała by ć drukowana. – Czy tałam wzmiankę na ten temat w rejestrach biblioteki – odparła Stephanie. Rowan się uśmiechnął. – Nie spodziewałby m się niczego innego. – Rejestry podają, że Abraham Lincoln wy poży czy ł tę księgę osiemnastego listopada ty siąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku i oddał ją dwudziestego dziewiątego lipca ty siąc osiemset sześćdziesiątego drugiego. Wziął też trzy inne książki na temat mormonizmu, które
znajdowały się wówczas w bibliotece. – By ł pierwszy m i – o ile wiemy – jedy ny m prezy dentem w dziejach, który przeczy tał Księgę Mormona. My , święci, mamy dla Lincolna wielkie poważanie. Senator pragnął zagłębić się w treść księgi, nie wy starczała mu strona ty tułowa. – Muszę panią przeprosić – powiedział do Stephanie. – Chciałby m przy jrzeć się jej w samotności.
Rozdział 42 OKRĘG ORANGE, W IRGINIA Luke wy gramolił się z otworu i szy bko odwiązał linę od kolumny . Niebieskie światło stroboskopowe ciągle migało w oddali, dźwięk sy ren przy bierał na sile. Wsunął betonową pokry wę włazu na miejsce, po czy m poupy chał kawałki zaprawy murarskiej w szczelinie. Następnie usunął z betonowego podłoża wszelkie inne pozostałości. Jeśli nikt nie podejdzie zby t blisko, ciemność powinna sprawić, że wszy stko wy da się w porządku. Zabrawszy linę i narzędzia, wy cofał się do lasu dwadzieścia metrów dalej. Policjanci zatrzy mali się przy główny m dworku; po dwóch minutach Luke zauważy ł światła trzech latarek zmierzające w jego stronę. Skry ł się głębiej w gąszczu, w tę bezksięży cową noc ciemny ubiór zapewniał mu ochronę. Sły szał głosy , widział układające się w półkole światła latarek zbliżający ch się do altany . Nikt jednak do niej nie doszedł. Wy glądało na to, że policjanci są zadowoleni ze spokoju, który zastali. Latarki zatrzy mały się kilkanaście metrów od budowli. Czy coś ich wy straszy ło? Dlaczego w ogóle się pojawili? Czy jest tu jakiś nocny monitoring? Wątpił w to. Słuchając Katie podczas kolacji, dowiedział się, że placówka cierpi na brak pieniędzy , ledwie wiąże koniec z końcem. Skąd mieliby wziąć środki na tak wy rafinowany monitoring? Przecież tutaj nie by ło nic naprawdę wartościowego. Z pewnością nic takiego, co by usprawiedliwiało wy danie setek ty sięcy dolarów na ochronę. Światła latarek zwlekały jeszcze chwilę. Luke sły szał rozmawiający ch mężczy zn, ale nie rozróżniał słów. Obserwował ich przez poskręcane gałęzie, leżąc na brzuchu. Na szczęście powietrze by ło na ty le chłodne, że węże nie wy chodziły na żer, choć nie zdziwiłby się, gdy by pojawił się tu jakiś szop. Latarki zaczęły się wy cofy wać. Luke widział całą trójkę, jak schodzi z pagórka ku głównemu domowi, a potem wędruje wokół niego, od frontu. Wstał i nasłuchiwał, jak odjeżdżają samochody ; światła zniknęły w oddali. Czas dokończy ć robotę. Pospieszy ł z powrotem do altany i ponownie przy wiązał linę. Usunąwszy właz, zrzucił sznur do otworu. By ło to ry zy kowne, ale przecież za to mu płacono. W czasie służby w rangersach nauczy ł się my śleć, oceniać, a następnie działać pod presją, mając na względzie wy łącznie realizację zadania. Niezależnie od tego, jak długo to trwało, niezależnie od wszelkich przeciwności. Wy konać robotę. Chwy cił łom, jedną ręką w rękawiczce złapał za linę, dla bezpieczeństwa obwiązawszy się nią w pasie. Lina się napręży ła. Luke zszedł niżej, pozwalając ciału opaść swobodnie trzy metry , tam, gdzie znajdowały się te dwie litery . IV. Zbliży ł się do miejsca, które zapamiętał, a następnie wsunął łom do cholewy buta. Z kieszeni wy jął latarkę i zlokalizował zaznaczoną cegłę. Potem, znów wy jąwszy łom, wbił jego ostry koniec w ścianę.
Glina wy trzy mała. Spróbował po raz drugi, mocniej. Cegła pękła. Co u diabła? Uderzy ł łomem w powierzchnię, która się rozbiła, odsłaniając czarny otwór. Luke zmienił łom na latarkę i skierował jej światło do wnętrza. Coś tam zalśniło. Jak szkło. Delikatnie podważy ł pozostałości cegły oznaczonej cy frą IV. Prawa ręka zaczy nała go boleć, ponieważ utrzy my wała ciężar całego ciała, choć najbardziej obciążone by ły jego stopy owinięte wokół liny . Luke wepchnął łom z powrotem do buta, a następnie powy ciągał pozostałe fragmenty cegły . Zanim włoży ł rękę do środka, raz jeszcze poświecił latarką, żeby zobaczy ć, co na niego czeka. Jakiś niewielki przedmiot. Szerokości może dwudziestu centy metrów, wy soki najwy żej na pięć. Zdecy dowanie szklany . Przy trzy mał latareczkę zębami i wy jął znalezisko. Schy lił głowę, a wtedy światło odbiło się od szkła. Widział, że w środku coś się znajduje. Szy bki rzut oka do wnętrza dziury potwierdził, że niczego więcej tam nie by ło. Misja wy konana. Luke szedł spokojnie przez las, pozwalając, by jego prawe ramię i dłoń odpoczęły po wy siłku. Nie powinien by ł aż tak się zmęczy ć. Będzie musiał intensy wnie potrenować. Zwiniętą linę miał zarzuconą na ramię. W jedny m ręku trzy mał łom, w drugim – szklany pojemnik. W środku na pewno coś schowano, ale jego zadanie nie polegało na ustaleniu co. Stephanie kazała mu znaleźć ten przedmiot i przekazać bezpośrednio jej. Luke’owi to pasowało. Nie by ł nikim ważny m i niech tak pozostanie. W altance poustawiał wszy stko z powrotem na swoim miejscu. Niewątpliwie wkrótce ktoś zauważy popękaną zaprawę murarską. Podniosą betonowy właz i znajdą dziurę w ścianie. Ale sens tego wszy stkiego pozostanie zagadką. Brak odpowiedzi, brak dowodów. Nic, co wskazy wałoby na sprawcę. W sumie tę noc należało zaliczy ć do udany ch. Nie ty lko trafił na skarb w chłodni, ale także zdoby ł numer telefonu Katie. Możliwe, że zadzwoni. W przy szły m ty godniu powinni mu dać trochę wolnego. Znalazł swój samochód. Linę i łom wrzucił do bagażnika. Wsunął się do mustanga; światło w kabinie nie zdradziło jego obecności. Położy ł szklany pojemnik na miejscu dla pasażera, po czy m włoży ł kluczy k do stacy jki. Na ty lny m siedzeniu coś się poruszy ło. Mięśnie Luke’a momentalnie się napięły . W lusterku wsteczny m ukazała się głowa, a potem twarz. Katie. Trzy mała w ręku broń – tę, która by ła w schowku samochodu Luke’a – i celowała prosto w niego. – Wiesz, jak tego uży ć? – zapy tał, nie odwracając głowy .
– Potrafię nacisnąć spust. Ty ł twojego fotela to duży cel. – Ty mnie zdradziłaś? – Wiedziałam, że nie jesteś żadny m wojskowy m. Jesteś złodziejem. Śledziłam cię do tego miejsca i czekałam, aż wy konasz jakiś ruch. A potem zadzwoniłam do szery fa. – No wiesz, kochanie, teraz to mnie naprawdę zabolało. A ja sądziłem, że się świetnie dogadujemy . – Uderzy ła go nagła my śl. – Ten numer telefonu, który mi dałaś, jest fałszy wy . Zgadza się? – Pojechałam z tobą na kolację ty lko po to, żeby wy badać, o co ci chodzi. Nie jestem przewodniczką. By łam dziś ty lko na zastępstwie. Należę do personelu renowacy jnego. Skończy łam studia z historii Amery ki, piszę doktorat. Madison to moja specjalizacja. A ten dom jest ważny . Tacy złodzieje jak ty odbierają go nam wszy stkim. Co ty sobie my ślałeś? To numer telefonu do miejscowego szery fa. Jej obecność stanowiła problem. Co takiego powiedziała Stephanie? Nie daj się złapać. – Nie jestem złodziejem. – W takim razie co to jest to coś na przednim siedzeniu? Luke podniósł szklany przedmiot i podał go Katie. – Gdzie to znalazłeś? Nigdy tego nie widziałam. – Ponieważ Madison schował to w swojej chłodni. – Skąd o ty m wiedziałeś? Nie odpowiedział. – Jedziemy do szery fa – oświadczy ła dziewczy na. – Niestety , nie mogę. Może jesteś wielką uczoną, a ja ty lko agentem rządu Stanów Zjednoczony ch, ale muszę to zatrzy mać. – Chy ba nie sądzisz, że w to uwierzę? Usły szał sy reny . Znowu. – Daj spokój, Katie. A teraz co narobiłaś? – Zadzwoniłam jeszcze raz po szery fa, gdy zobaczy łam, że wracasz. Odwrócił się do niej. – Szy bko zmieniasz się we wrzód na ty łku. Posłuchaj, powiedziałem ci prawdę. Muszę to oddać mojej szefowej. Możesz ze mną jechać, jeśli chcesz. Przekonasz się, że wszy stko gra. Wy cie sy ren by ło coraz bliżej. – Powiedziałaś im, gdzie jesteśmy ? – zapy tał. – Oczy wiście. Skąd by wiedzieli, gdzie cię znaleźć? Wszy stko układało się coraz lepiej. – Zdecy duj się, Katie. Albo mnie zastrzel, albo wy siądź, albo jedź ze mną. Co wy bierasz? – Luke widział niezdecy dowanie w oczach dziewczy ny . – Naprawdę jestem agentem, a sprawa jest cholernie ważna. Wiesz co? Jeśli poczujesz się lepiej, zatrzy maj pistolet i ten kawałek szkła. Katie milczała. Sy reny nieustannie się zbliżały . – Jedź – powiedziała w końcu. – Zabierz nas stąd. Luke uruchomił silnik mustanga. Koła zabuksowały , ale po chwili natrafiły na twardy grunt i wy rwali do przodu. – Dokąd jedziemy ? – spy tała.
– Teraz dopiero będziesz w szoku, kochanie.
Rozdział 43 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII Rowan zaczekał, aż Stephanie Nelle wy jdzie z czy telni i zamkną się za nią drzwi, po czy m skupił się na księdze. Znajdował się pod ogromny m wrażeniem faktu, że sam Lincoln trzy mał w ręku to, co leżało na stole. Rozmy ślał nad lekcjami pły nący mi z przeszłości. Zgodnie ze słowem Boga to święte pismo zostanie wydobyte z ciemności na światło. Zostanie wydobyte z ziemi, zajaśnieje w ciemności i ludzie je poznają, a stanie się to dzięki mocy Boga. Albowiem wieczne cele Pana będą następować, aż wypełnią się wszystkie Jego obietnice.3 Oto słowa proroctwa wy powiedziane przed ukry ciem w ziemi święty ch złoty ch pły t, które wiele wieków później znalazł Joseph Smith i zmienił w księgę, spoczy wającą teraz przed senatorem. Rowan poświęcił religii całe swoje ży cie. Jego rodzice oraz ich rodzice by li mormonami. Rowanowie służy li prorokom na dobre i na złe. Wielu zmarło, by zachować to, co stworzy li ich poprzednicy . Dlaczegóż obecne pokolenie miałoby się od nich różnić? Charles R. Snow by ł konformistą. Jego przy wództwo okazało się miałkie, oderwane od istoty sprawy . Kościół pozostawał podzielony , główne odłamy istniały w stanach Missouri i Pensy lwania, poza ty m wiele odrębny ch mały ch wspólnot na cały m świecie. Wszy scy uznawali, że Joseph Smith by ł prorokiem założy cielem. Przy jmowali Księgę Mormona. Ale nie zgadzali się ze sobą w wielu fundamentalny ch kwestiach. I nic dziwnego. Tak wiele dogmatów wprowadzony ch przez Josepha Smitha oraz Brighama Younga zostało przez późniejsze kierownictwo Kościoła, już w Salt Lake City , albo zapomniany ch, albo odrzucony ch. Najbardziej znaną z owy ch zasad doktry nalny ch by ło wielożeństwo, które liczni fundamentaliści wciąż prakty kowali jako zasadniczy element ich religii. On też w nie wierzy ł. Prorok Smith zawy rokował, że poligamia to rzecz podstawowej wagi, a żadna podjęta później decy zja – czy to z powodów polity czny ch, czy społeczny ch – nie mogła tego zmienić. Rowanowi wy starczała monogamia. Lecz święci powinni mieć wy bór, zgodnie z poglądem proroka Josepha. Nadszedł czas, aby zgromadzić jak najwięcej ty ch spośród wierny ch, którzy pragnęli iść pod jedny m sztandarem. Ale nie by ło to możliwe, dopóki rząd federalny sprawował władzę. Każdy stan powinien mieć prawo do wy boru własnego kierunku, zwłaszcza w sprawach wiary i religii. Kongres nie może się mieszać do serc i umy słów poszczególny ch ludzi. Gdy by ż ci ludzie ty lko wiedzieli… Od trzy dziestu trzech lat Rowan zasiadał w senacie. Niestety , nic nigdy nie dawało się tam załatwić, jeśli nie korzy stała z tego wąska elita lub też rząd jako całość, albo jedni i drudzy . Nigdy nie uchwalano niczego ty lko dlatego, że by ło to dobre dla kraju, poszczególny ch stanów bądź
oby wateli. Umy słom większości legislatorów kwestie te pozostawały najzupełniej obce. Każdy kongresman uczy ł się szy bko, że jego jedy ny m celem jest zgromadzenie odpowiednich środków, by zostać wy brany m na kolejną kadencję. A reszta? Nie ma co się martwić, aż do zakończenia następny ch wy borów. Ileż to razy obserwował, jak jakiś lobby sta zmieniał dobrą ustawę w fatalną. On sam nigdy nie przy jął od żadnego z nich ani centa. Rzadko z nimi rozmawiał, a jeśli już, to zawsze w większej grupie, tak aby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień. Jego reelekcje finansowane by ły z datków osób pry watny ch, wy borców ze stanu Utah; wszy stkie by ły skrupulatnie rejestrowane. Jeśli wy borcom to nie odpowiadało, mogli głosować na kogoś innego. Ale przez ostatnie trzy dzieści trzy lata ludzie z jego stanu wy bierali właśnie Rowana. Spojrzał w dół na księgę. Brigham Young napisał w notce umieszczonej w kamieniu węgielny m, że Lincoln „powiedział mojemu emisariuszowi, iż przeczy tał Księgę Mormona”. Jako młody parlamentarzy sta ze stanu Illinois Lincoln znał święty ch. A nawet pomagał im uzy skać zgodę na wprowadzenie własnego samorządu w mieście Nauvoo, który gwarantował mormonom bezprecedensową autonomię. Przez trzy dzieści dwa lata, począwszy od Franklina Pierce’a, a na Chesterze Arthurze skończy wszy , prezy denci Stanów Zjednoczony ch okazy wali Kościołowi mormonów wy łącznie niechęć. Pięcioletnie rządy Lincolna stanowiły jedy ny wy jątek. Po śmierci prezy denta jeszcze wzrósł wśród święty ch szacunek dla niego. Nazwisko Lincolna nieustannie wy mieniano podczas różny ch konferencji, w podręcznikach szkolny ch, w opowieściach. Rowan nie zdawał sobie w pełni sprawy z przy czy ny tego stanu rzeczy , zrozumiał to dopiero po rozpoczęciu swoich poszukiwań. Teraz jednak już wszy stko pojmował. Czy ta księga kry ła klucz? Już w chwili, gdy czy tał notatkę Brighama Younga, wiedział, gdzie musi szukać. „Dwa miesiące po ty m targu Lincoln przy słał mi telegram, że Samuel, Lamanita z naszej Księgi, strzeże naszego sekretu, co stanowiło dla mnie wielką pociechę”. Słowa z naszej Księgi naty chmiast nasunęły Rowanowi na my śl książkę przechowy waną w Bibliotece Kongresu, tę, którą czy tał sam Lincoln. Otworzy ł jej pierwsze stronice i studiował drobny druk. Nie zauważy ł nic niezwy kłego na przedniej wy klejce, sprawdził więc ty lną. Wszy stkie puste. Mógłby przekartkować całą księgę, ale to by potrwało. Pozwolił więc, aby cienkie jak włos kartki przesuwały się po jego kciuku; przerzucał je szy bko, szukając wzrokiem czegoś nadzwy czajnego. I zobaczy ł. Zatrzy mał się i znalazł tę stronę. Fragment Księgi Helamana. Konkretnie rozdział 13. Proroctwo Samuela, Lamanity , doty czące Nefitów. Znał tę historię, która rozegrała się około pięciuset lat przed przy jściem Chry stusa. Mówiła o prawości Lamanitów i niegodziwości Nefitów. W jednoznaczny ch słowach Samuel przepowiedział zniszczenie Nefitów, jeśli nie okażą żalu za grzechy . Nad drukiem, na górze strony , widniał sporządzony atramentem ry sunek. Rowan wy jął kopię mapki ukry tej w kamieniu węgielny m świąty ni, którą wcześniej dał mu Snow. By ły takie same, jeśli nie liczy ć odręczny ch notek.
Zwrócił uwagę na ustępy wy drukowane bezpośrednio pod ry sunkiem. 19. Oto pragnę – mówi Pan – aby kryjąc swe skarby, czynili to dla Mnie, i przeklęty będzie ten, kto uczyni to nie dla Mnie, albowiem tylko sprawiedliwi kryją swe skarby dla Mnie i ten, kto tak nie czyni, będzie przeklęty razem ze swym skarbem i nikt nie odzyska tego skarbu z powodu przekleństwa kraju. 20. I nadejdzie dzień, że ukryją swe skarby, gdyż ich serca będą opanowane pragnieniem zachowania bogactw, a będą chowali swe skarby, uciekając przed wrogami. I będą przeklęci razem ze swymi skarbami, albowiem nie ukryli ich dla Mnie, i tego dnia zginą – mówi Pan. 21. Słuchajcie mnie, mieszkańcy tego wielkiego miasta, słuchajcie słów Pana, gdyż powiedział, że jesteście przeklęci razem ze swym bogactwem, albowiem całym sercem pragniecie bogactw i nie dajecie posłuchu słowom Tego, kto wam te bogactwa dał.
Rowan się uśmiechnął. Lincoln starannie wy brał tę stronę. Nefici odrzucili Samuela, ostatecznie ukamienowali proroka. Ostrzeżenie? By ć może. Ale on nie miał wy boru. Musiał działać dalej. Zauważy ł, że na mapie czegoś brakuje. Jedno z miejsc pozostawało niezidenty fikowane. To mogło stwarzać problem. Zdąży ł już rozpoznać niektóre z ty ch punktów. Znajdowały się w górach, na północny wschód od Salt Lake City , na terenie, o który m od dawna mówiono, że kry je różne tajemnice. Lecz jego powierzchnia wy nosiła ty siące kilometrów kwadratowy ch pustki, bez żadny ch niemal punktów charaktery sty czny ch, a ów brakujący element wy glądał na punkt docelowy . Lincoln asekurował się do ostatka i nie ujawnił wszy stkiego. U dołu strony ktoś nabazgrał litery i liczby : List do Rzymian 13, 11. Rowan nie mógł sobie przy pomnieć, jak brzmiał ów ustęp. Dlaczego o nim wspomniano? Zapatrzy ł się przez okno na oświetloną kopułę Kapitolu. Potrzebował czasu do namy słu, a nie chciał pozostawić tu tego dowodu. Ojcze Niebieski, wy bacz. Nigdy dotąd nie zniszczy ł Pisma Świętego. Starannie wy rwał stronicę z księgi.
Rozdział 44 GODZINA 3 . 5 0 Luke szy bko wy jechał z Montpelier na autostradę i popędził na północ do Waszy ngtonu. Katie wciąż znajdowała się na ty lny m siedzeniu, przeważnie milczała,ty lko od czasu do czasu wdawała się w rozmowę. Trzy mała pistolet, ale widać by ło, że nie jest oby ta z bronią. Luke nie by ł aż tak głupi, by zostawić nabity pistolet w miejscu, w który m każdy może go znaleźć. Magazy nek tkwił pod fotelem kierowcy , w zasięgu ręki, jeśli się wiedziało, gdzie szukać. Ona nie wiedziała. Luke sprawdził i z zadowoleniem stwierdził, że magazy nek wciąż znajduje się na swoim miejscu. Zjechali już z autostrady , zmierzając wprost do miasta; o tej zapomnianej przez Boga godzinie ulice by ły puste. Na szczęście Luke zawsze by ł nocny m markiem, umy sł miał więc jasny . – Oglądałaś kiedy Andy Griffith Show? – zapy tał. – Pewnie. Każdy oglądał. – Pamiętasz, jak Barney chciał mieć broń? Zrobił z tego wielką sprawę. Ale Andy umówił się z nim, że naboje będzie trzy mać on, w swojej kieszeni. Katie milczała. – Broń nie jest naładowana – powiedział Luke. – Nie wierzę ci. – Pociągnij za spust. Obserwował ją w lusterku wsteczny m. Nie poruszy ła się. – Mówiłaś, że wiesz, jak tego uży wać. Więc uży j. Usły szał kliknięcie. A potem kolejne. I kolejne. Cholera. Naprawdę to zrobiła. Katie rzuciła broń przed siebie. Spadła z głuchy m stuknięciem na podłogę pod siedzeniem dla pasażera. – Wy daje ci się, że jesteś taki cholernie spry tny . Zaśmiał się cicho. – Nic o ty m nie wiem. Ty masz skończone studia, robisz doktorat. Sądziłem, że sama się domy ślisz. Zatrzy mał się na czerwony m świetle. – Naprawdę dałaś mi numer telefonu do szery fa jako swój? – Pomy ślałam, że może sam zechcesz się zgłosić. – To nie by ło miłe. Naprawdę nie mogłem się już doczekać, żeby do ciebie zadzwonić. – Moja strata – odparła. – Chy ba już sobie pójdę. – Nie robiłby m tego. – Niby czemu? – Bo wtedy ominie cię coś naprawdę fajnego. Mogłaby ś się nawet czegoś nauczy ć. Katie nie spróbowała otworzy ć drzwi; Luke przy spieszy ł na skrzy żowaniu. Przejechanie przez miasto nie nastręczało trudności, podobnie jak znalezienie Pennsy lvania Avenue i podjazd pod
strzeżoną bramę Białego Domu. Jeszcze przed wy jazdem do Wirginii, wiele godzin wcześniej, Stephanie zadzwoniła do niego, nakazując po wy konaniu zadania przy jechać właśnie tutaj. Nie mógł się już doczekać tego rodzinnego spotkania. – Co jest, do cholery ? – wy mamrotała Katie. Luke opuścił szy bę i przy gotował się na kontrolę dokumentów. – Mówiłem ci, że będziesz w szoku. Weszli przez punkt informacy jny dla zwiedzający ch. W środku już czekał agent Secret Service. Katie cały czas niosła ów kawałek szkła, widać by ło, że się niecierpliwi. – Nigdy tutaj nie by łam – powiedziała. – Ja też nie – odrzekł Luke. – Naprawdę jesteś agentem? – Tak mi mówią. Eskorta poprowadziła ich przez marmurowy hol. Ży randole z rżniętego szkła dawały tak jasne światło, że wszy stko tonęło jakby w blasku dnia. Minęli portret Eisenhowera. Na drugim końcu pomieszczenia widniało więcej prezy denckich wizerunków. Kennedy . Johnson. Ford. Carter. Parada najnowszy ch hitów. Nie opuszczając parteru, weszli do pomieszczenia wy łożonego czerwoną tkaniną ze złoty mi ornamentami na krawędziach. Wszy stkie meble by ły obite tkaniną w ty m samy m czerwony m odcieniu, ze wzorkami złoty ch medalionów i kolejny mi zdobieniami. Dy wan miał barwy czerwieni, beżu oraz złota. Tu właśnie czekali Stephanie oraz dobry stry jaszek Danny . Luke nie widział go od trzy nastu lat, od czasu pogrzebu ojca. Nakazał okazy wać mu szacunek i zwracać uwagę na maniery . Szefowa z pewnością by tego chciała niezależnie od tego, jakie uczucia kierowały Lukiem. – Kto to jest? – zapy tała od razu Stephanie. Luke zdał sobie sprawę, że dzisiejszej nocy protokół uległ zawieszeniu. Zwy kle nikt nie zbliżał się do prezy denta bez dokładnego sprawdzenia. Ale ta sy tuacja zdecy dowanie nie należała do normalny ch. Katie sprawiała wrażenie nadzwy czaj opanowanej, jak gdy by codziennie spoty kała się z prezy dentem Stanów Zjednoczony ch. – Problem, który wy nikł zby t szy bko, by m umiał go rozwiązać, dlatego przy wiozłem go ze sobą. To jest Katie… Nagle zdał sobie sprawę, że nie zna jej nazwiska. – Bishop – dokończy ła. – Katie Bishop. I wy ciągnęła rękę do prezy denta. – Miło mi panią poznać – rzekł Daniels. – Czy teraz mogłaby pani powiedzieć nam, co tu robi? – Pokaż mu – powiedział Luke, wskazując na to, co dziewczy na trzy mała w rękach. Katie podała prezy dentowi szklany przedmiot. – To pochodzi z chłodni – oświadczy ł Luke. – By ło ukry te za cegłą oznaczoną IV. Wy doby łem to stamtąd, lecz Katie wezwała miejscową policję. Zbliżali się, dlatego nie miałem wy boru i musiałem ją tu przy wieźć.
– Pokonała cię? – zapy tał prezy dent. – Wiem, że trochę trudno w to uwierzy ć. Też mnie to iry tuje. Ale takie rzeczy się zdarzają, jak z pewnością wiesz. – Widzę, że nadal jesteś wy gadany – odparł prezy dent. – To pewnie cecha rodzinna. Nie sądzisz? – Zauważy ł spojrzenie Stephanie. – Okej. Już daję spokój. Słuchajcie, nie miałem zby t wielkiego wy boru. Uznałem, że ona może się przy dać. Podobno zna się na historii Stanów Zjednoczony ch, dużo wie o Madisonie. Mogłem albo ją przy wieźć, albo dać się złapać. Wy brałem mniejsze zło. – Okej – powiedział prezy dent. – Skoro tak się pani zna na historii amery kańskiej, to gdzie się teraz znajdujemy ? – W Sali Czerwonej. Dolley Madison urządzała tu swoje modne środowe przy jęcia. W owy ch czasach należało tu by wać. Potem pomieszczenie wy korzy sty wano jako salon, pokój dzienny i pokój muzy czny . Niestety , te ściany to reprodukcje wy konane za czasów Trumana, który przewrócił Biały Dom do góry nogami. Hillary Clinton zmieniła jego wy strój mniej więcej na taki, jaki widzimy teraz. Te meble, jeśli dobrze pamiętam, pochodzą z czasów Madisona. Naprawdę fajne wy darzenie miało tu miejsce za kadencji U. S. Granta. Obawiał się, że z inauguracją Rutherforda B. Hay esa będzie problem, ponieważ został on wy brany po ty m, jak jakaś szemrana komisja przy znała mu dwadzieścia sporny ch głosów elektorskich, dlatego kazał go zaprzy siąc dzień wcześniej, właśnie tutaj. – Sły szałaś o kompromisie ty siąc osiemset siedemdziesiątego siódmego roku? Katie się uśmiechnęła. – Teraz to chy ba pan żartuje. Jeden z największy ch zakulisowy ch układów wszech czasów. W ty siąc osiemset siedemdziesiąty m szósty m roku Hay es przegrał w głosowaniu powszechny m z Samuelem Tildenem, ale obu brakowało odpowiedniej liczby głosów elektorskich. Dlatego demokraci z Południa pozwolili, aby dwadzieścia sporny ch głosów zostało przekazany ch republikaninowi, Hay esowi, w zamian za wy cofanie wojsk z Południa, wy budowanie linii kolejowej na zachód przechodzącej przez stany południowe oraz przy jęcie pakietu ustaw ułatwiający ch odbudowę kraju ze zniszczeń wojenny ch. Ostatecznie dy sponowali mocną kartą przetargową i wy korzy stali ją maksy malnie. Grant niezwłocznie zaakceptował ten układ i wy cofał część oddziałów. Hay es załatwił resztę. Po odejściu armii demokraci przejęli nad Południem całkowitą kontrolę, którą utrzy my wali do końca dwudziestego wieku. – Nieźle. A nawet całkiem dobrze. – Prezy dent wskazał na przedmiot. – A teraz powiedz mi, co to jest. – Już od dawna wiedzieliśmy o sy mbolach na cegłach w chłodni, ale nigdy nikt nie domy ślił się ich znaczenia. Sądziliśmy , że to Madison kazał je tam umieścić jako elementy dekoracy jne, ewentualnie by ły przejawem dziwactwa. – Dlatego w internecie nie ma żadny ch zdjęć tej lodowni? – spy tała Stephanie. Katie kiwnęła głową. – Kustosze nie chcieli zamieszania w sty lu Kodu da Vinci, więc zamknęli ją na głucho. – I bardzo słusznie – rzucił Daniels. – Ale nie odpowiedziałaś na moje py tanie. Co takiego trzy mam w ręku? – Zastanawiałam się nad ty m przez całą drogę z Wirginii. I my ślę, że znam odpowiedź.
*** Stephanie przy glądała się uważnie Danny ’emu i Luke’owi. Przy jechała do Białego Domu godzinę wcześniej, skończy wszy sprawy z Rowanem w Bibliotece Kongresu. Senator spędził samotnie z Księgą Mormona pół godziny . Widziała każdą minutę dzięki obrazowi z ukry tej kamery wy korzy sty wanej do monitoringu w tej części biblioteki. Razem z Johnem Cole’em by li świadkami, jak Rowan wy dziera kartkę z wy dania książki z roku 1840. Widząc ów moment, Cole się skrzy wił, ale żadne z nich nie mogło nic zrobić. Na szczęście Cole zdąży ł wcześniej sprawdzić książkę i zrobić fotokopie stronicy z ry sunkiem. Powiedział Stephanie, że o ty ch zapiskach wiedziano już od jakiegoś czasu, nikt jednak nie miał pojęcia, co mogły by oznaczać. Fakt ten by ł jedny m z powodów przechowy wania księgi w zastrzeżony ch zbiorach. A teraz, jak się wy daje, zagadka została rozwiązana. – Może usiądziecie – zwrócił się prezy dent do wszy stkich obecny ch. – Chcę usły szeć, co panna Bishop ma jeszcze do powiedzenia. Stephanie czuła się trochę zaniepokojona ty m, że Luke włączy ł w sprawę kogoś obcego. Ale już dawno się nauczy ła, że kwestionowanie decy zji jej agentów oznacza konflikty . To oni znajdowali się na linii ognia, narażali własne ty łki. Wszy scy by li świetnie wy szkolony mi, by stry mi ludźmi. Luke z pewnością rozważy ł różne możliwości, nim podjął decy zję. Prezy dent ostrożnie położy ł szklany przedmiot na stole. – Na początku dziewiętnastego wieku – powiedziała Katie – nie istniały pojemniki próżniowe. Technologia puszkowania dopiero raczkowała. Trudno by ło zakonserwować coś takiego jak papier. Pierwsze puszki wy kony wano ze szkła, ale w końcu zastąpiła je cy na. Aby chronić kruche przedmioty , niekiedy zamy kano je w szkle. W pojemniku na stole wy raźnie widać by ło coś, co przy pominało niewielką książkę. – Madison przy jaźnił się z Thomasem Jeffersonem. Monticello znajdowało się niecałe pięćdziesiąt kilometrów dalej, czy li w tamty ch czasach tuż obok. Jefferson wiedział wszy stko o szklany ch pojemnikach do przechowy wania różny ch rzeczy . Może zatem powiedział swemu przy jacielowi Jamesowi Madisonowi o tej technice. Prezy dent siedział milczący . Podobnie jak Luke. Niezwy kłe jak na nich obu. Nie powiedzieli sobie ani jednego miłego słowa. By li do siebie bardzo podobni. *** Luke postanowił czekać, aż stry j wy kona pierwszy krok. Danny zawsze należał do zimny ch ty pów. Ciekawe, że bracia mogą się od siebie tak krańcowo różnić. Wiedział wszy stko o smutnej przeszłości stry ja i w niektóry ch sprawach mu współczuł – z naciskiem na niektórych. Rodzina Luke’a zawsze by ła ze sobą blisko. Dobrze dogady wał się z trójką braci, braci w najgłębszy m sensie tego słowa. Wszy scy by li już żonaci, mieli dzieci. Ty lko on jeden hasał dziki i samotny .
– Dobrze się spisałeś, znajdując to – powiedział stry j. Czy żby się przesły szał? Pochwała? Od wielkiego Danny ’ego Danielsa? Po raz pierwszy ich spojrzenia się spotkały . – Boli cię to? – Luke… – zaczęła Stephanie. Ale prezy dent podniósł rękę. – W porządku. Ta sama krew. I pewnie na to zasłuży łem. To wy znanie zaszokowało Luke’a. – Jesteście spokrewnieni? – spy tała Katie. Prezy dent spojrzał na nią. – To mój bratanek. Nigdy by się pewnie do tego nie przy znał, ale tak właśnie jest. – Ależ ty jesteś pełen niespodzianek – zwróciła się Katie do Luke’a. Nie interesowało go teraz naprawianie rodzinny ch więzi. Stry j zupełnie go nie obchodził. Musiał jednak zachować ostrożność przez wzgląd na swoją matkę, która zawsze lubiła szwagra. Prezy dent wskazał na szklany pojemnik. – Czy ń honory , Luke. Rozbij to. Dziwiła go ta uprzejmość, uznał jednak, że obecnie nie pora na kłótnie. Sprawdził ciężar przedmiotu. Kilogram lub półtora. Grube szkło. Przy dałby się młotek, ale równie dobrze zadziała but. Położy ł pojemnik na dy wanie zasłaniający m podłogę i mocno uderzy ł obcasem. Nic się nie stało. Uderzy ł powtórnie i szkło pękło. Po trzecim ciosie rozsy pało się na kawałki. Luke ostrożnie wy grzebał małą książeczkę. – Niech nasza history czka na to spojrzy – powiedział prezy dent. Luke podał ją Katie. Dziewczy na przejrzała kilka stron. Po chwili podniosła wzrok. – O rany .
Rozdział 45 SALZBURG GODZINA 9 . 5 0 Cassiopeia siedziała w swoim apartamencie, a w jej głowie kłębiły się my śli. Normalnie wszy stko wokół wy dawałoby jej się pełne powabu. Drewniane belki stropowe, haftowana pościel, malowane bawarskie krzesła, meble z drewna tekowego. Goldener Hirsch wy dawał się składać historii hołd. Ale nic nie miało dla niej znaczenia. Zajmowała ja wy łącznie my śl, jakim cudem dała się wmanewrować w tak straszną chry ję. Ojciec bardzo by się za nią wsty dził. Lubił Josepe. Jednak ojciec, pod wieloma względami tak mądry , w niektóry ch sprawach by wał niezwy kle naiwny . Jego główny m fałszy wy m przekonaniem by ła religia. Zawsze uważał, że istnieje boski plan, który każdy człowiek po prostu musi realizować. Jeśli czy ni to właściwie, otrzy ma nagrodę w wieczności. Jeśli nie, czeka go ty lko ciemność i zimno. Niestety , ojciec się my lił. Cassiopeia doszła do tego wniosku wkrótce po jego śmierci. Dla córki, która czciła swego ojca, my śl ta okazała się bardzo trudna do zaakceptowania. Nie istniał żaden boski plan. Żadne wieczne zbawienie. Żaden Ojciec Niebieski. To wszy stko by ło wy my słem ludzi, którzy chcieli stanąć na czele nowej religii, a inni mieliby by ć im posłuszni. I to ją złościło. Doktry na mormońska uczy ła, że nikomu nie wolno się zży mać, jeśli przedstawiciele jednej płci otrzy mają więcej przy wilejów i obowiązków niż przedstawiciele drugiej. Szczególnie doty czy ło to kobiet. Każda urodziła się w jakimś celu określony m przez Boga. Przede wszy stkim po to, by grać rolę matki. Służba dla domu cieszy ła się opinią najwy ższego duchowego powołania. Cassiopeia przy puszczała, że tego rodzaju retory kę wy my ślono po to, aby zamaskować fakt, iż kobiety nie mają szans na kapłaństwo ani na zajęcie żadnej innej ważnej pozy cji we władzach Kościoła. By ły one przeznaczone wy łącznie dla mężczy zn. Ale dlaczego? To nie miało sensu. Ile miała lat, kiedy zdała sobie sprawę z implikacji tego faktu? Dwadzieścia sześć? Stało się to niedługo po śmierci matki. Twórcami jej religii by li mężczy źni, mężczy źni w niej dominowali. Czy na ty m polegał boży plan? Wątpliwe. Ona sama nie zamierzała poświęcać ży cia na wy chowy wanie dzieci i by cie posłuszną mężowi. Nie żeby by ło w ty m coś złego. Po prostu jej to nie odpowiadało. Rozpaliło się w niej dawne wspomnienie. Pomy ślała o pewny m koncercie w Barcelonie. Josepe wy brał to miejsce. El Teatre més Petit del Món. Niegdy ś pry watny dom jakiegoś renomowanego arty sty , obecnie najmniejszy teatr na świecie – gry wali tu Chopin, Beethoven i Mozart, w romanty czny m ogródku przy blasku świec, przed dziewiętnastowieczną publicznością. By ło cudownie. A potem zjedli samotnie kolację, rozmawiając o sprawach Kościoła, co Josepe lubił. Pamiętała, że temat ten zaczął ją coraz bardziej drażnić. Pozwoliła mu jednak mówić, co – jak wtedy sądziła – by ło jej obowiązkiem. – W zeszłym tygodniu w południowej Hiszpanii zdarzył się wypadek – powiedział. – Mówił mi
o tym ojciec. Jeden z członków naszego Kościoła został zaatakowany i pobity. Cassiopeia była wstrząśnięta. – Dlaczego? – Kiedy o tym usłyszałem, pomyślałem o Nefim, który natrafił na pijanego i nieprzytomnego Labana leżącego na ulicach Jerozolimy. Znała opowieść o Labanie, który odmówił oddania zestawu mosiężnych tablic zawierających święte pismo, niezbędne, aby rodzina Nefiego pozostała posłuszna. – Nefi zdał sobie sprawę, że nieprzytomny pijak to sam Laban, i poczuł nakaz Ducha, aby go zabić. Nefi walczył z tym uczuciem. Nigdy dotąd nie przelał krwi. Lecz Duch jeszcze dwukrotnie powtórzył polecenie. Zabił więc Labana i napisał, że lepiej, żeby zginął jeden człowiek, niżby cały naród sczezł lub pogrąży ł się w niewierze. Cassiopeia widziała, że Josepe jest zafrasowany. – Po co Ojciec Niebieski miałby kazać Nefiemu zrobić coś takiego? – zapytał. – To wydaje się sprzeczne z tym, co dobre i godziwe. – Może to tylko taka opowieść, nic więcej. – Ale co myśleć o próbie Abrahama poświęcenia Izaaka? Otrzymał przykazanie złożenia własnego syna na ołtarzu, chociaż jest napisane: Nie będziesz zabijał. Abraham się nie sprzeciwił. Był gotów zabić Izaaka, ale powstrzymał go anioł. Bóg jednak był dumny z posłuszeństwa Abrahama. Mówił o tym sam Joseph Smith. – Chyba widzisz, że to jest parabola, a nie prawdziwe wydarzenie? Wpatrywał się w nią zakłopotany. – Wszystko w Księdze Mormona jest prawdziwe. – Nie powiedziałam, że to fałsz, tylko że to bardziej historia z morałem niż autentyczne wydarzenie. Cassiopeia zapamiętała jego niechęć do uznania jej racji. Dla Josepe Księga Mormona miała wartość dosłowną i absolutną. – Nie twierdzę, że zabiłbym własnego syna – powiedział. – Ale Abraham był dzielny, okazując posłuszeństwo Ojcu Niebieskiemu. Był gotów uczynić to, co mu nakazano. Cotton i Stephanie mówili, że Josepe zabił amery kańskiego agenta. Czy to możliwe? Cassiopeia nie sły szała zby t wiele z tamtej rozmowy prowadzonej w kaplicy w Salzburgu z wy jątkiem kilku ostatnich słów wy powiedziany ch tuż przed jej przy jściem. Josepe nigdy nie wy kazy wał skłonności do przemocy . O ile Cassiopeia wiedziała, nie leżało to w jego charakterze. Zdecy dowane zaprzeczenie, aby kogokolwiek pozbawił ży cia, brzmiało prawdziwie. Musiała więc rozważy ć, czy przy padkiem nie została zmanipulowana. Nie by ła zadowolona ani z Cottona, ani ze Stephanie. Pierwszy nie miał tu nic do roboty i traktował ją, jakby by ła zupełnie bezradna, a druga okazała się oszustką. Utarczka z zeszłego wieczoru, kiedy to poszła zobaczy ć się z Cottonem, sprawiła jej przy krość, żałowała, że nazwała go dupkiem, ale czuła się wtedy wściekła. I to się nie zmieniło. Kochała Cottona. Lecz kiedy ś kochała także Josepe. Jak mogła pozwolić, żeby zapanował aż taki chaos? Po części przez własną arogancję, doszła do wniosku. Z przekonania, że potrafi sobie poradzić
ze wszy stkim, co przy niesie ży cie. A jednak nie by ła wcale taka twarda, jak chciałaby , żeby o niej my ślano. Ojciec stanowił jej ży ciową podporę. Ale przecież odszedł już dawno. Może Josepe mógłby go zastąpić, jednak to Cassiopeia zakończy ła ich związek. Cotton trochę przy pominał jej ojca, a jednocześnie bardzo się od niego różnił. By ł pierwszy m mężczy zną od czasu Josepe, o który m my ślała jako o stały m partnerze. Odeszła od Josepe. A Cotton? Co z nim? Powinien wracać do domu, ale tak się nie stanie. Stephanie włączy ła go w sprawę oficjalnie, musiał więc wy konać zadanie. Ona także. Sięgnęła po swój telefon. Niedługo miała odby ć zaplanowaną wcześniej kontrolną rozmowę telefoniczną ze Stephanie. Nie ma mowy . Koniec z ty m. Cassiopeia wy kasowała z komórki wszy stko, co mogło łączy ć ją ze Stephanie. Coś tutaj nie gra, pomy ślała, nie ma najmniejszy ch wątpliwości. Josepe podróżuje w towarzy stwie uzbrojony ch mężczy zn. Danitów? A rząd, szczególnie prezy dent, ma na niego oko – w sprawę wplątany jest również jeden z senatorów. I wy gląda na to, że zginął amery kański agent. Główny m podejrzany m jest Josepe. Cassiopeia nie wiedziała, jak to wszy stko się ze sobą łączy , zamierzała się jednak dowiedzieć. Z jedną poprawką. Załatwi to na własną rękę.
Rozdział 46 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII Sobota, w dniu 15 wrz. roku 1787. Podczas Zjazdu Główna sesja została zawieszona do chwili ponownego zebrania się delegatów po posiłku wieczornym na dalsze dyskusje w sprawie odrębnej. Dok. FRANKLIN: Wyznaję, że istnieje kilka części tejże konstytucji, których obecnie nie pochwalam, lecz nie mogę mieć pewności, że później pochwalać ich nie będę. Żyję już bowiem na tyle długo, że niejednokrotnie zmieniałem zdanie, kiedym uzyskiwał lepsze informacje albo też pełniej rozważył sprawę, nawet gdy dotyczyło to kwestii niezmiernie istotnych, które niegdyś uważałem za słuszne. Dlatego też im starszy się staję, tym chętniej wątpię we własny osąd, coraz bardziej szanując osądy innych. Większość ludzi bowiem, a także większość odłamów religijnych uważa się za posiadaczy wszelkiej prawdy oraz że ci, co się od nich różnią, są w błędzie. Steele, pewien protestant, podczas pewnej dedykacji mówi Papieżowi: jedyną różnicą między naszymi Kościołami co do pewności ich doktryn jest to, że Kościół rzymski jest nieomylny, a anglikański nigdy się nie myli. Choć wiele osób jest równie przekonanych o własnej nieomylności, jak o nieomylności swego wyznania, tylko nieliczni potrafią wyrazić to tak naturalnie jak pewna francuska dama, która podczas dysputy ze swą siostrą rzekła: „Nie wiem, jakże to się dzieje, siostro, ale nie spotykam nikogo poza sobą, kto miałby zawsze rację”. Wyraziwszy te poglądy, panowie, zgadzam się na tę konstytucję ze wszystkimi jej uchybieniami, jeśli takowe istnieją; uważam bowiem, iż federalny Rząd jest nam potrzebny i jeśli dobrze będzie administrować, stanie się dla ludzi błogosławieństwem, a wierzę, że z biegiem lat nauczy się dobrze administrować. Ale może też skończyć się despotyzmem, jak inne przedtem, kiedy ludzie stają się zepsuci i potrzebują despotycznego Rządu, innego bowiem nie potrafią utworzyć. Jednakowoż dostrzegam tę przestrogę, że przecież obecny nasz konflikt wyrósł pośród nas samych. Wątpię, by jakiekolwiek inne Zgromadzenie, które byśmy zdołali wyłonić, umiało stworzyć lepszą konstytucję. Gdy bowiem zbiera się pewna liczba mężczyzn, by skorzystać ze wspólnej mądrości, w sposób nieunikniony zbierają się także wszelkie ich uprzedzenia, pasje, mylne opinie, lokalne interesy i samolubne poglądy. Czy takież Zgromadzenie zdolne jest wydać produkt idealny? Dlatego też obawy tych, którzy lękają się wieczystego, nierozerwalnego złączenia Stanów, są uzasadnione. Musimy wszyscy o tym pamiętać, iż cokolwiek powstaje, ma także swój koniec. Pan GERRY wyraził obiekcje, które nakazały mu wstrzymać się od podpisania konstytucji własnym nazwiskiem. 1. Długość kadencji i ponowna wybieralność Senatorów; 2. Prawo Izby Reprezentantów do zatajenia jej wydatków; 3. Wyznaczanie przez Kongres miejsc przeprowadzania wyborów; 4, Nieograniczona władza Kongresu nad własnymi wynagrodzeniami; 5. Massachusetts nie ma należnej mu liczby Reprezentantów; 6. 3/5 czarnych powinno mieć swoich przedstawicieli,
jeśli są wolnymi ludźmi; 7. Pod tą władzą mogą powstać monopole handlowe; 8. Wiceprezydent głową Senatu. Jednakże, powiedział pan Gerry, można byłoby przejść nad tym wszystkim do porządku, gdyby tylko prawa Obywateli nie były zagrożone poprzez 1. wszechzdolność legislatury do uchwalania jakichkolwiek praw, które tylko sama uzna za koniecznie i właściwe; 2. prawo zwoływania armii i zbiórki pieniędzy bez ograniczeń; 3. stworzenie unii, z której nie ma wyjścia. Cóż powiecie wy wszyscy, gdy nadejdzie czas, że któryś ze Stanów nie będzie już chciał wchodzić w skład tego wielkiego związku? Płk. MASON zauważył, że wszelki Rząd, który ogłasza się wieczystym, staje się niebezpieczny, i podsumował, iż skończy się to albo monarchią, albo tyranią arystokracji. Którą z nich – nie wiedział, ale jedną z nich na pewno. Konstytucję tę stworzono bez wiedzy bądź idei dotyczącej narodu. Niewłaściwą rzeczą jest mówienie ludziom: macie ją wziąć na zawsze albo nie dostaniecie nic. Obecnej konstytucji nie może on poprzeć ani głosować za nią w imieniu Wirginii; nie może też podpisać się pod czymś, czego nie popiera. Pan RANDOLPH odniósł się do nieokreślonej i groźnej władzy, jaką konstytucja daje Kongresowi, stwierdzając, że z bólem dostrzega, iż różni się od reszty obecnych na Zjeździe, gdy moment zakończenia tego wielkiego i pełnego zgrozy przedmiotu ich pracy jest bliski, i z całego serca życzyłby sobie kompromisu, który uwolniłby go od tego zawstydzenia. Jego troskę podzieliło wielu obecnych, iż Stany mogą odrzucić cały plan, jeśli nie uzyskają drogi secesji. A gdyby rząd federalny stał się opresyjny? Cóż wtedy, skoro żadnemu Stanowi nie wolno byłoby się wycofać? Trzeba wypracować jakiś kompromis, a jeśliby jego propozycję zlekceważono, on uzna za niemożebne złożenie swego podpisu. Czy w takim wypadku sprzeciwi się temu projektowi – nie zdecydował jeszcze, lecz nie wyrzeknie się swobodnego prawa uczynienia tego w swoim Stanie, gdyby ostateczna uchwała zmusiła go ku temu. Pan PINKNEY: Oświadczenia jakże szacownych członków Zjazdu na zamknięcie tego ważnego posiedzenia przydają osobliwej podniosłości obecnej chwili. Mówca jest również zatroskany o plan, który należy przyjąć w całej jego rozciągłości, bez żadnych poprawek, gdyż po jego przyjęciu każdy Stan będzie tą decyzją związany na zawsze. Powstała tu sugestia, że wszelkie spory rozwiąże następny Zjazd. Mówca skomentował konsekwencje wznawiania narad i wprowadzania poprawek przez różne Stany w kwestii władzy rządowej jako takiej podczas innego zgromadzenia. Z takiego eksperymentu nie może wyniknąć nic poza konfuzją i rozbieżnościami. Stany nigdy nie znajdą zgody w swoich planach, a Deputowani na drugi Zjazd także nie dojdą do kompromisu, kierowani sprzecznymi instrukcjami swoich Wyborców. Zjazd to sprawa poważna i nie powinno się go powtarzać. Mówca nie był pozbawiony obiekcji wobec planu, podobnie jak inni. Sprzeciwiał się godnej pogardy słabości i uzależnieniu od Władzy Wykonawczej. Sprzeciwiał się władzy większości Kongresu nad Handlem. Nie był kontent z milczenia na temat trwałości unii w czasie. Zastanawiał się, czy istnieje rozwiązanie pozwalające uniknąć niebezpieczeństwa ogólnego zamieszania i ostatecznych zmagań siłowych.
Nieustające szepty wśród przedstawicieli Stanów wskazywały, że zagadnienia poruszone przez pana Pinkneya poważnie rozważano. W celu zjednania buntujących się członków zgromadzenia zgodzono się poddać tę kwestię nieformalnej dyskusji, tak aby miała większe szanse na uchwalenie. Stephanie przy słuchiwała się każdemu słowu, które czy tała Katie Bishop, świadoma faktu, że ona sama, Luke oraz prezy dent są pierwszy mi ludźmi od ponad dwustu lat, którzy zapoznają się z tą relacją. – Niesamowite – powiedziała Katie. – Czy tałam notatki Madisona. Fragment mojej pracy magisterskiej doty czy ł właśnie ich. Ale tego tam nie by ło. A Stephanie wiedziała dlaczego. Sam Madison powiedział, że relacja ta jest dodatkiem do głównego sprawozdania, ukry ta i przeznaczona wy łącznie dla oczu prezy dentów. – Proszę mi opowiedzieć o ty m pomy śle na drugi zjazd – powiedział Daniels. – Dużo się o ty m mówiło. Kilku delegatów martwiło się, że przeprowadza się właśnie rozstrzy gającą dla wszy stkich stanów decy zję. Trzeba pamiętać, że przy jechali do Filadelfii ty lko po to, aby zrewidować treść Arty kułów Konfederacji, a nie po to, by je odrzucić i zacząć wszy stko od nowa. – Uważali więc, że sprawę załatwi się podczas drugiego zjazdu? – zapy tał Luke. – Nie ty le załatwi, ile załagodzi. Ich konsty tucja zostanie poddana dy skusji, każde jej słowo. Gdy by nie udało się jej raty fikować, miał zadziałać plan awary jny w postaci zwołania drugiego zjazdu i wy pracowania porozumienia. Prezy dent zaśmiał się cicho. – To tak, jakby powiedzieć: „Niech Kongres rozwiąże ten problem”. W grę wchodzi pięćset trzy dzieści pięć opinii. Prędzej czy później rodzi się kompromis, ale w roku ty siąc siedemset osiemdziesiąty m siódmy m kraj nie miał aż ty le czasu. Świat by ł wtedy dość trudny m miejscem do ży cia. Francuzi, Hiszpanie, Anglicy – wszy scy chcieli, żeby nam się nie udało. Ty lko czekali na okazję, aby uderzy ć. – Uczestnicy zjazdu musieli poczy nić zdecy dowane kroki – powiedziała Katie. – Wiedzieli, że mają ty lko jedną szansę. Nie mogli odwlekać decy zji w nieskończoność i tego nie zrobili. Posłuchajcie. Pan SHERMAN preferował możliwość, aby każdy Stan miał swobodę wyjścia z unii, gdy tego zechce. Skoro niedawno zrzuciliśmy jarzmo tyranii, przelawszy wiele krwi, nie życzył on sobie tworzenia nowego opresyjnego rządu, od którego nie będzie ucieczki. Wątpił, by którykolwiek ze Stanów zechciał ratyfikować ów dokument, jeśli secesja będzie niedozwolona. Płk MASON zgodził się z tym i zauważył, że Stany różniące się swym usytuowaniem potrzebują sformułowania jednej reguły, która by je traktowała możliwie jednako. Małe Stany byłyby bardziej skłonne do ratyfikacji, gdyby umożliwiono im akt secesji w razie ucisku ze strony większych Stanów. Takie obwarowanie mogłoby przysługiwać też wszystkim Stanom jako narzędzie kontroli rządu federalnego, gdyby przyszło powstrzymać jego tyranię w razie secesji któregoś ze Stanów w wyniku jego sporu z rządem federalnym i gdyby ów spór stał się tak wielki i stały, że wymusiłby oderwanie.
W przeciwnym razie większość Stanów mogłaby narzucić mniejszości, cokolwiek by zechciała. Płk HAMILTON zalecał, aby nie polegać na popularnych sądach ani w zbyt małej, ani w zbyt dużej mierze. Kontrola departamentów Rządu przyniosłaby marne skutki, gdyby związek Stanów ogłoszono wieczystym. Zwrócił uwagę, że żadne imperium nie przetrwało. Ani egipskie, ani rzymskie, ani tureckie, ani perskie. Wszystkie upadły, ponieważ przeliczyły się z siłami, były nazbyt złożone, zdominowane, pozbawione równości i uwarstwione społecznie. Mówca wyraził przekonanie, że Stany powinny na rzecz nowego rządu federalnego delegować tylko niektóre swoje uprawnienia, lecz nie suwerenność. Inne myślenie oznaczałoby zło, na które wyrzekałyby wszystkie Stany. – Debatują nad klauzulą wy jścia – rzekła Katie. – W jaki sposób dany stan może opuścić Unię. Nigdy wcześniej tego nie omawiano na żadny m Zjeździe Konsty tucy jny m. Ze wszy stkiego, co dotąd czy tałam w inny ch źródłach, wy nikało, że tego tematu w ogóle otwarcie nie dy skutowano. – To dlatego, że Madison wy rzucił go ze swoich notatek – odparł prezy dent. – I zmody fikował pozostałą część wspomnień. Miał pięćdziesiąt trzy lata na przeredagowanie zapisków, żeby nadać im taką postać, jaką chciał. Nie mamy pojęcia, co się działo na ty m zjeździe. Wiemy ty lko to, co Madison chciał, żeby śmy wiedzieli. A teraz sły szy my , że część zapisków ukry ł. – A zatem secesja mogłaby by ć legalna? – spy tała Katie. – Ty mi to powiedz – poprosił Daniels. – Tekst, który czy tamy , jest opatrzony datą piętnasty września ty siąc siedemset osiemdziesiątego siódmego roku. Zjazd już się wtedy skończy ł. Finałowa sesja miała się odby ć siedemnastego września, ale doty czy ła ty lko złożenia podpisów. Zrobiono to na samy m końcu, zapewne po to, by przeciwdziałać zby t długiemu wy rażaniu obaw przez delegatów, którzy się bali, że ich stany mogły by nie raty fikować ustaleń konwencji. Dla owy ch delegatów stany by ły ważny mi podmiotami. Może najważniejszy mi, ważniejszy mi nawet niż ludzie. W ten sposób my śleli ówcześni. Dopiero w roku ty siąc osiemset sześćdziesiąty m pierwszy m Lincoln zmienił wszy stko. – Czy tałaś więc jego pierwsze przemówienie inauguracy jne? – zapy tał prezy dent. – Oczy wiście. Dla Lincolna stany nigdy nie by ły suwerenne. Powiedział, że stworzy ł je Kongres Konty nentalny , a nie ludzie. Nic dla niego nie znaczy ły . Uważał, że skoro tak, to każda umowa konsty tucy jna między stanami jest nieodwołalna. – Miał rację? – Jefferson i Madison powiedzieliby , że nie. Stephanie się uśmiechnęła. Ta młoda dama znała się na rzeczy . – Według ich teorii stany istniały już na długo przed rokiem ty siąc siedemset osiemdziesiąty m siódmy m, a Kongres Konty nentalny nie miał z ty m nic wspólnego. Nawiasem mówiąc, mieli rację. Konsty tucja to niewątpliwie forma porozumienia pomiędzy suwerenny mi stanami. Każdy z nich, raty fikując ją, deleguje pewne prawa na rzecz rządu federalnego jako swego przedstawiciela. Pozostałe są wciąż zarezerwowane dla społeczeństwa oraz stanów. Poprawki Dziewiąta i Dziesiąta mówią o ty m jasno. Z tego punktu widzenia secesja jest nie ty lko
legalna, lecz stanowi wręcz święte prawo. Prezy dent wskazał na dziennik. – Co Ojcowie Założy ciele mają na ten temat do powiedzenia? Pan L. MARTIN twierdził, że rząd ogólny należy utworzyć dla Stanów, nie dla jednostek. Próżnym wysiłkiem będzie proponowanie jakiegokolwiek planu obraźliwego dla władz stanowych, których wpływ na ludność z pewnością uniemożliwi jego przyjęcie. Przemowa ta została wygłoszona w sposób bardzo rozwlekły tudzież z pasją wielką, którą inni takoż zauważyli. Pan WILLIAMSON sądził, że jeśli dowolna prawda polityczna może się opierać na dowodach matematycznych, to wolno wnioskować, że skoro Stany są suwerenne i sobie równe dziś, to równe i suwerenne pozostaną w przyszłości. Pan SHERMAN. Nie należy pytać, jakie naturalne prawa przysługują człowiekowi, lecz w jaki sposób można je w sposób maksymalnie równy i skuteczny zabezpieczyć w Społeczeństwie. A jeśli niektórzy dają z siebie więcej od innych, aby ów cel osiągnąć, nie może być miejsca na narzekania. W przeciwnym bowiem razie, chcąc uzyskać zgodę wszystkich, choćby stwarzało to zagrożenie dla praw niektórych, oznaczałoby to wylanie dziecka z kąpielą. Człowiek bogaty, który pospołu z biednym wchodzi do Społeczeństwa, daje mu więcej niż ów biedak, lecz mając równy głos, równie jest bezpieczny. Gdyby miał większą liczbę głosów niż biedak, w proporcji do swego wyższego stanu, prawa biedniejszego byłyby niezwłocznie pozbawione zabezpieczenia. Pogląd ten zwyciężył podczas formułowania Artykułów Konfederacji i winien zwyciężyć także teraz. Najlepszą ochroną przed tyranią jest prawo do wyzwolenia się z niej. Nie powinno być potrzeby organizowania kolejnej rewolucji. Ani przelewania krwi. Jeśli jakiś Stan nie życzy sobie dłużej wchodzić w skład związku, niech ma swobodę wyjścia. Płk MASON zauważył, że świadomość, iż łatwo można rozwiązać unię, może być dla Stanów zarówno czymś pozytywnym, jak i negatywnym. Tak jak w małżeństwie, aby związek polityczny odniósł sukces, musi istnieć jakiś stały element, albo jedna ze stron powinna mieć wybór wycofania się zeń zamiast dokładania starań i wypracowania kompromisów. Zgodził się, że dany Stan winien mieć prawo do secesji, lecz należy pamiętać o ciężkiej pracy z ostatnich kilku miesięcy tudzież wielkim planie, który się tu począł. Musi on mieć szanse powodzenia równe bądź większe niż porażki. Pan MADISON zaproponował rozwiązanie. Dokument podpisany przez wszystkich popierających nową konstytucję, która zapewnia, iż Stany mają prawo, po wsze czasy, wystąpić z unii. Argumentował, aby sporządzono go jako papier osobny, gdyż – gdyby zapis ten został włączony
w treść konstytucji – ratyfikacja głównego dokumentu jako całości byłaby mało prawdopodobna. Jakiż byłby sens powoływania związku politycznego, skoro tak łatwo dałoby się go rozwiązać? Co więcej, po jego utworzeniu, jeśliby Stany wiedziały, że mogą tak łatwo się z niego wycofać, siła takiej unii byłaby w najlepszym razie skromna. Tymczasem odrębna umowa byłaby sporządzona jako zdecydowany wyraz intencji delegatów i ich przekonania, że poszczególne Stany pozostają pod każdym względem suwerenne. Dokument zostanie przekazany na przechowanie generałowi Waszyngtonowi i wykorzystany wtedy, gdy on uzna to za stosowne. Wyraża się pragnienie, ażeby nie ujawniano jego istnienia, chyba że w razie konieczności zabezpieczenia ratyfikacji przez dany Stan, albo do późniejszego usankcjonowania wystąpienia jakiegoś Stanu ze związku. Na koniec mówca wyraził życzenie, aby każdy członek Zjazdu, który wciąż miałby jakieś obiekcje, przy tej okazji wraz z nim zwątpił nieco we własną nieomylność i przychylił się do uznania owego instrumentu i położenia pod nim podpisu. Następnie pan MADISON wnioskował o sporządzenie i podpisanie dokumentu oraz udostępnienie go w tej dogodnej formie. „Powstało podczas Zjazdu na mocy jednogłośnej zgody Stanów obecnych 15 wrz. – Co poświadczamy, umieszczając poniżej nasze nazwiska”.
Rozdział 47 SALZBURG Salazar stał w pokoju usy tuowany m bliżej wejścia do swego apartamentu, jedno piętro ponad miejscem, w który m czekała na niego Cassiopeia. Wciąż by ł wstrząśnięty słowami anioła, który przedstawił się jako Joseph Smith. Zaszczy t, jaki spły nął na niego, by ł olbrzy mi. Nauczy ł się polegać na ty m emisariuszu całkowicie, lecz teraz fakt, iż by ł nim sam prorok Joseph, wy dawał mu się jeszcze wspanialszy . Po zniknięciu postaci modlił się prawie godzinę, a potem zasnął, zapewniając sobie jak zwy kle cztery godziny odpoczy nku. Rozmy ślał, co stanie się dalej, a odpowiedź na to py tanie zdawał się przy nosić telefon od starszego Rowana, który Salazar właśnie odebrał. – Tutaj bardzo dużo się dzieje – powiedział Rowan. Joseph słuchał, jak przełożony opisuje to, co poprzedniego wieczoru znalazł w Bibliotece Kongresu. – To by ło niesamowite – mówił Rowan. – Sam Lincoln pozostawił tę mapę. Wszy stko, co podejrzewaliśmy w związku z prorokiem Brighamem, okazało się prawdą. Jestem przekonany , że to, czego szukamy , nadal istnieje. Salazar sły szał w głosie tamtego ekscy tację, rzadką dla senatora. – Mapa jest identy czna z tą ukry tą przez Younga w kamieniu węgielny m – ciągnął Rowan. – Ty le że ta Lincolna jest opisana, oprócz jednego brakującego miejsca. Podejrzewam, że wzmianka o Liście do Rzy mian 13, 11 pozwoli uzupełnić lukę. Josepe znał ten ustęp. A zwłaszcza rozumiejcie chwilę obecną: teraz nadeszła dla was godzina powstania ze snu. Teraz bowiem zbawienie jest bliżej nas niż wtedy, gdyśmy uwierzyli.4 – Jakieś uwagi? – zapy tał Rowan. – Ten ustęp mówi o czasie i zbawieniu. Salazar podszedł do swojego laptopa i do wy szukiwarki wpisał hasła „Lincoln” oraz „list do Rzy mian”. Na pierwszy ch kilku stronach nie pojawiło się nic związanego ze sprawą. Wiedział, że wers jedenasty z rozdziału trzy nastego Listu do Rzy mian nauczał, iż droga wiodąca do zbawienia zbliża się ku końcowi. Nadszedł czas, by się przy gotować. Noc szy bko mija, dzień wkrótce nadejdzie. Czas odrzucić grzeszne dzieła ciemności. Spróbował zatem wpisać „Lincoln” oraz „czas”. Pojawiły się kolejne nieistotne odnośniki; dopiero na czwartej stronie podanej przez wy szukiwarkę zauważy ł pewien nagłówek. tajemnica zegarka lincolna ujawniona. Kliknął na link i stwierdził, że przez 150 lat krąży ła historia o jakiejś wiadomości z okresu wojny secesy jnej, ukry tej w kieszonkowy m zegarku Lincolna. Ów czasomierz znajdował się obecnie w kolekcji Narodowego Muzeum Historii Amery ki Smithsona. W reakcji na te plotki kilka lat temu władze muzeum zezwoliły na otwarcie zegarka. Wiadomość została znaleziona. 13 kwietnia – 1861. w ty m dniu fort sumter został zaatakowany przez rebeliantów. j dillon. dzięki bogu, że mamy rząd.
Jak się wy daje, reperujący zegarek pracował na Pennsy lvania Avenue i by ł jedy ny m w zakładzie zegarmistrzowskim sy mpaty kiem Unii. To on naprawiał złoty chronometr Lincolna, angielski zegarek kotwicowy . Działo się to 12 kwietnia 1861 roku, w dniu, w który m oddano pierwsze strzały pod Fort Sumter. Zdenerwowany napisał w środku tę deklarację nadziei. W wiekach XVIII i XIX zawodowi zegarmistrze często podpisy wali się wewnątrz swoich wy robów, jednak tego rodzaju inskry pcje by ły ty powe raczej dla inny ch rzemieślników. Nikt nie wiedział, czy Lincoln by ł świadom istnienia napisu. Prezy dent naby ł zegarek w latach 50. XIX wieku, przy puszczalnie jako swój pierwszy w ży ciu. Salazar czy tał dalej; strona informowała, że czasomierz znalazł się w muzeum jako dar od prawnuka Lincolna. Jednak uwagę Josepe zwróciła dopiero końcówka arty kułu. Zegarek wykonano w Liverpoolu, jego twórca jest nieznany. Niektóre źródła podają, że nigdy dobrze nie chodził. Nic dziwnego, skoro po otwarciu okazało się, że brakuje trzeciego i czwartego łożyska przy kamieniach. Lincoln miał także (i nosił przy sobie) model jedenastokamieniowy, rozmiaru 18, marki Waltham „Wm. Ellery”, nakręcany kluczykiem, w srebrnej zamykanej obudowie. Także ten zegarek przekazano Narodowemu Muzeum Historii, gdzie wszedł w skład kolekcji poświęconej historii Ameryki. Salazar powiedział starszemu Rowanowi o ty m, co znalazł. – Drogi złoty zegarek by ł w czasach Lincolna sy mbolem sukcesu – rzekł Rowan. – Mój ojciec i dziadek takie nosili. Lincoln, jako prominentny prawnik z Illinois, też musiał go mieć. Josepe wy szukał zdjęcia Lincolna, jedne z pierwszy ch fotografii w dziejach, i zauważy ł, że na większości z nich widoczny jest łańcuszek od zegarka. A potem zajął się drugim chronometrem – okazało się, że nigdy nie otwierano jego pokry wy i że aktualnie wchodził on w skład objazdowej wy stawy muzeum poświęconej Lincolnowi. W chwili obecnej prezentowanej w Des Moines, stan Iowa. – Sądzisz, że w ty m drugim zegarku też może by ć jakaś wiadomość? – zapy tał Rowan. – Lincoln starannie wy brał cy tat z Biblii. Są w nim wy raźne odniesienia do czasu. Zbawienie jest blisko. A Linc oln nosił zegarek codziennie. – Brigham Young napisał w swoim liście – odrzekł Rowan – że najważniejszą część sekretu Linc oln trzy mał blisko siebie. Jeszcze dwa dni temu powiedziałby m, że wszy stko to jest naciągane. Ale dzisiaj już nie. Wy daje się, że zarówno brat Brigham, jak i pan Lincoln rozkoszowali się swoimi tajemnicami. Możesz pojechać do Iowa i przekonać się o ty m? – To będzie oznaczać konieczność wy kradzenia tego zegarka. – Normalnie powiedziałby m „nie”, ale dochodzimy już do punktu kry ty cznego i szy bko musimy uzy skać odpowiedzi. Zrób, co trzeba. Ale postępuj bardzo ostrożnie. Josepe zrozumiał. – Jeśli okaże się, że to ślepa uliczka – powiedział Rowan – przegrupujemy siły w Salt Lake i zdecy dujemy , co robić dalej. Salazar streścił to, co wy darzy ło się ubiegłej nocy , dodając ty lko, że udało mu się ustalić, iż Amery kanie działają po ich my śli. – Chociaż nadal nie jest dla mnie jasne, jak wiele wiedzą – powiedział. – My ślę, że uda mi się tego dowiedzieć tutaj – odparł Rowan. – Nie ma sensu, żeby ś ty się
z nimi dłużej zadawał. Dasz radę się wy rwać? – Za dwie godziny będę w powietrzu. *** Cassiopeia siedziała w ciszy . Co się teraz stanie? Czy może by ć jeszcze gorzej? Delikatne pukanie przy wróciło ją do rzeczy wistości. Otworzy wszy drzwi, zobaczy ła Josepe i zaprosiła go do środka. – Musimy wy jechać – powiedział. Zauważy ła to „my ”. – Mam lecieć do Stanów. Do Iowa. Cassiopeia nigdy tam nie by ła. – Po co? – Chodzi o ten projekt, o który m ci opowiadałem, dla starszego Rowana. Jest tam pewien przedmiot, który muszę sprawdzić. – Zawahał się. – Może się okazać, że trzeba go będzie wy kraść, ale ty lko na jakiś czas, do badań. – Dam sobie z ty m radę. Salazar wy dawał się zaskoczony jej chęcią współudziału. – Kradzież to grzech – powiedział. – Powiedziałeś, że chodzi ty lko o wy poży czenie na krótki okres. Zakładam, że zostanie zwrócony . Kiwnął głową. – W takim razie to nie kradzież. – Starszy Rowan mówi, że to konieczne. Ta misja ma ogromne znaczenie. Jak widziałaś, Amery kanie próbują nas powstrzy mać. Dlatego musimy wy jechać stąd szy bko i po cichu. Cassiopeia my ślała o Cottonie. On nie da za wy graną. I o Stephanie. Ta też się nie wy cofa. – Podczas lotu opowiem ci więcej – rzekł Josepe. – Obiecuję. To kolejna Wielka Wędrówka. Może największa, jaką święci kiedy kolwiek odby li. Bardziej ekscy tująca, niż sobie wy obrażasz. Pierwsza Wielka Wędrówka zaczęła się w 1847 roku. Wozy , wózki ręczne, a wielokrotnie ty lko własne nogi stanowiły środek transportu podczas pokony wania drogi na zachód liczącej ponad ty siąc pięćset kilometrów. Trasę wiodącą wzdłuż północnego brzegu rzeki Platte, nad działem wodny m Gór Skalisty ch, przez dolinę Sweetwater, a potem do niecki Wielkiego Jeziora Słonego, nazwano Szlakiem Mormonów. Ojciec Cassiopei opowiadał o ty m wiele razy z szacunkiem. Podróż odby ło w latach 1847–1869 siedemdziesiąt ty sięcy wierny ch, z który ch każdy otrzy mał miano pioniera. Salazar delikatnie ujął Cassiopeię za rękę. – My także jesteśmy pionierami. Ale w nowy i ekscy tujący sposób. Opowiem ci wszy stko po drodze. Wziął ją w ramiona i pocałowali się. Cassiopeia poczuła intensy wność jego pocałunku. – Kocham cię – powiedział. W jego oczach widniało potwierdzenie ty ch słów. – Kocham cię od czasów młodości – ciągnął. – Nasze rozstanie złamało mi serce. Ale
szanowałem twoją decy zję. Muszę ci coś wy znać. W moim domu w Hiszpanii przechowuję nasze wspólne zdjęcie. Znalazłem je kilka lat temu, po śmierci żony . Kiedy moje serce by ło smutne i puste, odkry łem, że ta fotografia przy nosi mi radość. Dlaczego każdy mężczy zna, który okazy wał jej zainteresowanie, obarczał ją zawsze własny mi problemami? Najpierw Josepe i jego religia, a potem rzesze konkurentów, którzy pod pewny mi względami by wali cudowni, ale pod inny mi – okropni. Teraz wy glądało na to, że proces ten zatoczy ł pełne koło. Znów do punktu wy jścia. Jakaś jej część lgnęła do tego mężczy zny , ale inna czuła doń odrazę. Cassiopeia nie by ła pewna, która weźmie górę. Musiała się jednak dowiedzieć. – Ty m razem nie będę zmuszał cię do wy boru – powiedział Salazar. – Sama zdecy dujesz, jak i kiedy zechcesz. Tę lekcję odrobiłem dawno temu. Cassiopeia by ła za to wdzięczna. – Dziękuję. – Potrzebuję twojej pomocy – rzekł. – To niesły chanie istotne, że ufasz mi na ty le, by mnie w to wciągnąć. Nie zawiodę cię. Uśmiechnął się. – Nigdy mnie nie zawiodłaś.
Rozdział 48 SALZBURG Malone znajdował się sto dwadzieścia metrów ponad Salzburgiem, na szczy cie porośniętej sosnami skarpy zwanej Mönchsberg. Powietrze by ło zimne, wy dy chana para tworzy ła białe kolumny . Po prawej wznosiła się szara sy lwetka Hohensalzburga, po lewej wy kładana minimalisty czny m biały m marmurem siedziba miejscowego muzeum sztuki nowoczesnej. Za muzeum ulokował się Mönchstein – dawny zamek, a obecnie luksusowy hotel. Promienie porannego słońca odbijały się od jego lśniący ch okien czerwony mi, złoty mi i żółty mi refleksami. Malone wiedział, że z tego wzgórza, powstałego w ciągu milionów lat z pokruszony ch rzeczny ch kamieni, często schodziły lawiny . W XVII wieku jedna z nich zabiła kilkuset mieszkańców miasta śpiący ch w swoich łóżkach. Lecz dzisiaj działali inspektorzy , który ch zadaniem by ło dopilnowanie, żeby urwisko nikomu nie zagrażało; idąc w górę, Cotton mógł obserwować ich przy pracy . Wstał wcześnie i po wy jściu z hotelu ostrożnie zbliży ł się do Goldener Hirsch. Wy soko w górze, między drzewami na płaskowzgórzu Mönchsberg, zauważy ł człowieka trzy mającego straż. Początkowo pomy ślał, że to jakiś inny ranny ptaszek, gdy jednak maleńka figurka nie ruszy ła się z miejsca na wy stępie skalny m, uznał, iż ów danita postanowił wy korzy stać wy stęp jako punkt obserwacy jny . Goldener Hirsch znajdował się bezpośrednio w dole, widać by ło wejście do restauracji, podobnie jak ruchliwy bulwar pełen samochodów wijący się wokół starego miasta, dostępnego ty lko dla pieszy ch. Malone założy ł, że drugi danita obserwuje inne wejście do hotelu, od Getreidegasse. Wy sokie lipy i kasztanowce tworzy ły nad nim zwarty parasol, zapewniając cień. Wszedł na górę tą samą ścieżką co poprzedniego wieczoru, okrążając fortecę. Droga na szczy t skarpy miała długość cztery stu metrów. Pod Cottonem, wy kuty w skale, znajdował się Sigmundstor, studwudziestometrowy tunel z wy rafinowany mi barokowy mi portalami na obu końcach. Samochody wjeżdżały do tunelu i wy jeżdżały z niego od strony Mönchsberg i od czasu do czasu zatrzy my wały się na światłach bezpośrednio przed Goldener Hirsch. Malone’a otaczał wy pielęgnowany park sty lizowany na dziki, pełen drzew, trawy i krzaków. Udało mu się zbliży ć do danity na pięćdziesiąt metrów, też widział to, co znajdowało się na dole. Wy darzenia poprzedniego wieczoru musiały wy straszy ć Salazara, który najwy raźniej nie zamierzał dłużej ry zy kować; jego ludzie gotowi by li na wszy stko. Wprawdzie Malone wciąż krąży ł po omacku, nie wiedząc, co stanie się dalej, ale w sumie nie miało to już większego znaczenia. Problemem by ła Cassiopeia. Jej wizy ta zaniepokoiła Malone’a. Cassiopeia nie by ła sobą. Kiedy widzieli się ostatnio, czy li trzy ty godnie temu, wszy stko wy glądało zupełnie inaczej. Spędzili weekend w Awinionie, ciesząc się stary m miastem, odwiedzając kafejki ulokowane przy brukowany ch ulicach. Mieszkali w uroczy m zajeździe, z którego tarasu roztaczały się niesamowite
widoki na dawny pałac papieski. Wszy stko by ło wtedy cudowne. Podobnie jak podczas inny ch okazji, gdy przeby wali ze sobą z dala od jakichkolwiek kry zy sów. Może to właśnie o to chodzi? Za dużo kry zy sów. To potrafiłby zrozumieć. Wprawdzie podobnie jak on, Cassiopeia rozkwitała podczas przy gód, ale jaką cenę za to płaciła? Malone przy cupnął za masy wny m kasztanowcem. Młody danita w skupieniu obserwował miasto w dole. Cotton też na nie spoglądał, przy gotowując się na kolejny dzień pełen zdarzeń. Salzburg idealnie nadawał się dla amatorów pieszy ch wędrówek i najwy raźniej nikt nie zamierzał ich tu unikać. Gdzieś w oddali zawy ła sy rena. Malone zauważy ł kładkę, która – przerzucona nad rzeką – prowadziła ze starego do nowego miasta. Wiedział, co zdobi jej poręcze. Maleńkie kłódki wszelkich rozmiarów i kształtów, przy pięte ciasno do metalowej balustrady . Na każdej z nich napis obwieszczający uczucie między dwojgiem ludzi. Zazwy czaj inicjały połączone spójnikiem „i” wewnątrz serduszka. Sy mbole miłości, setki. Miejscowa trady cja. Podobnie jak na Południu, gdzie ludzie wy cinają serca w korze drzew. Malone nigdy tak naprawdę nie rozumiał takiej postawy – aż do niedawna. Czuł dziwny niepokój połączony z odrobiną gniewu. Cieszy ł się, że jest sam, ponieważ nie miał nastroju do rozmowy . Z radością pogrąży ł się w milczeniu. Lubił o sobie my śleć, że nie jest cy nikiem. Raczej pragmaty kiem. Ale może by ł po prostu głupcem. Wcisnął ręce w kieszenie kurtki. Na dole zobaczy ł Cassiopeię wy chodzącą z hotelu. A potem Salazara. Za nimi kroczy ło dwóch bojów dźwigający ch bagaże. Powoli podjechał jakiś samochód i zaparkował na jedny m z wolny ch miejsc przed hotelem. Oboje wsiedli do niego. Malone usły szał gdzieś blisko warkot silnika; jasne audi sunęło asfaltową alejką biegnącą przez las. Na wzgórze można by ło się dostać samochodem od drugiej strony , wy chodzącej na wschodnie przedmieścia Salzburga. Cotton skry ł się za drzewem i obserwował, jak danita opuszcza stanowisko, po czy m zaczy na szy bko biec. Młody człowiek wsiadł do auta, które naty chmiast ruszy ło. Wy glądało na to, że wszy scy wy jeżdżają. Żadne zaskoczenie. Właśnie dlatego Malone miał w swoim pokoju spakowaną torbę. *** Stephanie czekała, aż Danny Daniels przetrawi to, co odczy tała im Katie. Implikacje tego, co usły szeli, by ły bezsporne. Ojcowie Założy ciele wy raźnie wy ty czy li drogę dla każdego stanu, który zechciałby wy jść z Unii, gdy ty lko sobie tego zaży czy . Ale jako ludzie mądrzy nie wpisali
tego do konsty tucji. Sporządzone zostało odrębne porozumienie, na które można by łoby się w razie potrzeby powołać, gdy by dany stan obawiał się raty fikować konsty tucję ze względu na możliwą utratę suwerenności. Co Sąd Najwy ższy orzekł w sprawie Teksas przeciwko White’owi? Dlatego dochodzimy do wniosku, że Teksas nie przestał być stanem Unii, że jest nim nadal mimo transakcji, o których mowa. Konkluzja ta, naszym zdaniem, nie stoi w sprzeczności z żadnym aktem lub deklaracją jakiegokolwiek departamentu rządu narodowego. Ale stała w sprzeczności. W bezpośredniej sprzeczności z zamy słem twórców Unii. – Cały zjazd przebiegał w sposób tajny – rzekł prezy dent. – Za zamknięty mi drzwiami dokonano zmiany , różniącej się zasadniczo od powodów, z jakich się zebrano. Samo to jest już wy starczająco fatalne. – Wojna secesy jna toczy ła się o nic – powiedziała Katie. – Wszy scy ci ludzie zginęli na darmo. – Co masz na my śli? – zapy tał Luke. – To proste – wtrącił się prezy dent. – Lincoln zdecy dował, że Unia ma by ć wieczy sta. Nie można z niej wy jść. Bez dy skusji, bez debaty . Sam tak postanowił. A potem rozpętał wojnę, aby udowodnić swoją rację. Ale wiecie co? Tak naprawdę można wy jść z Unii. Ona nie jest wieczy sta. I to ma sens. Nigdy nie wierzy łem, że Ojcowie Założy ciele wy my ślili taką Unię, której nie da się rozwiązać. Ich zamiarem by ło zwalczanie totalitary zmu. Po co mieliby stwarzać całkiem nową jego wersję? – Czy Lincoln zdawał sobie z tego sprawę? – Stephanie zadała py tanie, domy ślając się, że Danny też o ty m my śli. – Mary Todd zapewne tak sądziła. Zgodziła się z nim w duchu, przy pomniawszy sobie list dawnej pierwszej damy do Uly ssesa Granta. Jego cierpienie w czasie wojny było głębokie i przemożne. Zawsze myślałam, że to wskutek dowodzenia wojskiem, lecz kiedyś on sam wyznał mi, iż to z powodu owej wiadomości. – Ale i tak prowadził tę wojnę – powiedziała. Daniels wzruszy ł ramionami. – A jaki miał wy bór? Albo to, albo zlikwidować cały ten cholerny kraj. – Powinien by ł pozwolić zdecy dować ludziom. – Ten dziennik jest bezuży teczny – odezwała się Katie. Daniels kiwnął głową. – Masz rację. To dobry punkt wy jścia, pokazuje intencje, ale nie wy starczy , aby udowodnić to, co chciałoby się udowodnić. Aby w sposób rozstrzy gający ukazać, że secesja jest zgodna z prawem, potrzebne jest to, co oni podpisali. Wy raz oczu prezy denta wskazy wał, że my śli on o ty m samy m co Stephanie. Co zostało wysłane Brighamowi Youngowi? Spojrzała na Luke’a. – Ty to odnajdziesz.
– Gdzie mam szukać? Zawibrował telefon Stephanie. Zerknęła na wy świetlacz. – Muszę odebrać. Cotton. Wstała, chcąc wy jść. – Weź ją ze sobą – powiedział prezy dent, wskazując na Katie. – Chcę porozmawiać z bratankiem na osobności. *** Malone trzy mał w jednej ręce iPhone, drugą opierając się o ścianę jakiegoś budy nku. Zszedł z Mönchsbergu i wrócił do hotelu, po czy m taksówką dojechał na salzburskie lotnisko. By ł całkowicie pewien, że Salazar dzisiaj zwieje. Jednak nie wiedział, dokąd sam się uda. – Cassiopeia i Salazar wy jechali – powiedział do Stephanie. – Nie zechciała tego ze mną skonsultować. – Jest wkurzona. Wy obrażam sobie, że to musiało ją kosztować więcej, niż zakładała. Przekazał szefowej, co się wy darzy ło podczas wizy ty Cassiopei w jego pokoju hotelowy m. – Okłamałam ją – rzekła Stephanie. – Nie powiedziałam jej o tobie. – Co oczy wiście jej się nie spodobało. – Brak mi czasu na martwienie się o jej uczucia. Mamy tu problem, potrzebujemy jej pomocy . – Guzik ją obchodzi ten wasz problem. W grę wchodzi to, co łączy ją z drogim Josepe. Albo przy najmniej tak to wy gląda. Udało jej się wkraść w jego łaski. To ją ucieszy ło. Ale nie jestem pewny , czy ona wie, co teraz powinna zrobić. Ma mętlik w głowie. – Cotton, nie stać mnie na to, żeby ona teraz bawiła się w samotnego jeźdźca. Potrzebny mi zespół współpracujący ze sobą. – Zastanawiam się, czy nie wrócić do domu. Naprawdę się zastanawiał. To nie by ła jego walka, musiał się wy cofać. – Salazar prakty cznie przy znał się przede mną do zabicia twojego człowieka. Cassiopeia chy ba tego nie sły szała. Gdy by tak by ło, to już nie miałaby mętliku w głowie. My ślę, że ona działa po omacku. Nie chce uwierzy ć, że on jest szalony . I chce, żeby m się wy cofał. Już. – Dokąd jedzie Salazar? Stephanie doskonale znała Malone’a, wiedziała, że nie dzwoniłby do niej, gdy by nie znał odpowiedzi na wszy stkie py tania. Machnął odznaką na lotnisku i otrzy mał plan lotu. – Do Des Moines, w Iowa. – Słucham? – Też tak zareagowałem. Niezby t popularny kierunek. – Musisz się ty m zająć – rzekła Stephanie. Cotton nie chciał o ty m sły szeć. – Salazar powiedział mi, że ta cała sprawa ma jakiś związek z tak zwany m proroctwem Białego Konia. Dowiedz się, o co chodzi. – Dlaczego odnoszę wrażenie, że ty już się dowiedziałeś?
Zignorował jej uwagę. – Gdzie jest studenciak? – Wy sy łam go do Iowa, jak ty lko skończy my rozmawiać. – Powinienem wracać do domu. – To mój błąd, że wciągnęłam w to amatorów. Sądziłam, że Cassiopeia da sobie z ty m radę, przecież ma doświadczenie operacy jne. Właściwie jako jedy na by ła wtedy dostępna. Ale to się zmieniło. Salazar jest niebezpieczny . I tak jak mówisz, ona nie my śli jasno. – Stephanie, przy chodzi czas, że trzeba sobie odpuścić. Cassiopeia chce to załatwić po swojemu. Pozwól jej. – Nie mogę, Cotton. Podniosła głos. To by ło niezwy kłe. Przez całą poprzednią noc Malone rozmy ślał nad swoją decy zją. Wtedy wlazł na szczy t Mönchsbergu, aby na jedny m z danitów wy ładować frustrację. Plan polegał na wy doby ciu z młodego mężczy zny wszelkich możliwy ch informacji. Lecz nagły wy jazd Salazara pokrzy żował mu szy ki. Bez problemu mógłby teraz wrócić samolotem do Kopenhagi i dalej sprzedawać książki, czekając, aż Cassiopeia Vitt zechce się do niego odezwać. Albo mógł nadal angażować się w tę sprawę – do diabła z jej ży czeniami. – Potrzebuję szy bkiego transportu do Iowa. – Czekaj spokojnie – odrzekła Stephanie. – Już zmierza w twoją stronę.
CZĘŚĆ CZWARTA
Rozdział 49 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII Luke siedział milczący , czekając, aż stry j wy kona pierwszy ruch. – Jak się masz? – zapy tał prezy dent. – To najlepsze, na co cię stać? – Regularnie rozmawiam z twoją matką. Mówi, że czuje się dobrze. Zawsze miło mi to sły szeć. – Z jakiegoś powodu ona ciebie lubi. Nigdy nie mogłem pojąć dlaczego. – Może dlatego, że nie jesteś wszechwiedzący . – Wiem ty le, że mój tata uważał cię za dupka, i nawiasem mówiąc, ja też mam o tobie takie zdanie. – Mówisz okropnie przy kre rzeczy człowiekowi, który mógłby wy rzucić cię z pracy w sekundę. – Gówno mnie obchodzi, co zrobisz. – Jesteś tak bardzo do niego podobny , że to aż straszne. Twoi bracia bardziej wdali się w matkę. Ale ty – stry j wskazał na Luke’a – jesteś jego kopią. – To chy ba najmilsza rzecz, jaką kiedy kolwiek od ciebie usły szałem. – Nie jestem tak zły , jak o mnie my ślisz. – Wcale o tobie nie my ślę. – Czy ta cała uraza bierze się z tego, co się stało z Mary ? Nigdy dotąd nie prowadzili takiej rozmowy . Jedy na córka Danny ’ego, Mary , kuzy nka Luke’a, zginęła w pożarze domu jako mała dziewczy nka. Jej ojciec nie mógł nic zrobić, jedy nie słuchał jej błagań o ratunek. Pożar wy buchł z powodu popielniczki, w której Danny pozostawił cy garo. Ciotka Luke’a, Pauline, wielokrotnie prosiła męża, aby nie palił w domu, lecz Danny – jak to Danny – ignorował ją i robił, co chciał. Mary została pochowana w rodzinny m grobowcu, pośród wy sokich sosen Tennessee. Nazajutrz Danny wziął udział w zebraniu rady miejskiej, jakby nic się nie wy darzy ło. Został burmistrzem, senatorem, gubernatorem, a wreszcie prezy dentem. „Ani razu nie by ł na grobie tego dziecka” – powtarzał wielokrotnie ojciec Luke’a. Ciotka Pauline nigdy nie wy baczy ła mężowi, a ich małżeństwo od tamtej pory by ło ty lko na pokaz. Także ojciec Luke’a nie przebaczy ł bratu. Tego cy gara, a przede wszy stkim bezdusznej obojętności. – Dobrze się sprawiłeś dziś w nocy – powiedział Danny . – Chciałem, żeby ś wiedział, że ci ufam. – O rany , teraz to będę lepiej sy piał. – Ależ z ciebie zadufany gnojek. Stry j podniósł nieco głos i zmarszczy ł czoło. – Może mam to po tobie. – W przeciwieństwie do tego, co sobie my ślisz, kochałem twojego tatę, a on kochał mnie. By liśmy braćmi. – Mój tata uważał cię za dupka.
– Bo nim by łem. Wy znanie to zszokowało Luke’a. Ponieważ owa noc wy glądała na czas wy znawania win, zapy tał: – Dlaczegóż to moja mama ma słabość do ciebie? – Bo pierwszy się z nią spoty kałem. Luke nie miał o ty m pojęcia. – Rzuciła mnie dla twojego taty . – Danny się roześmiał. – Nigdy tego nie żałowała. I prawdę mówiąc, ja też. By ła, cholera, zby t dobra dla mnie. Luke się z nim zgodził, ale trzy mał języ k za zębami. – Żałuję tego, co zaszło między twoim tatą a mną. Żałuję tego, co stało się z moim ży ciem. Straciłem córkę. – Stry j przerwał na chwilę. – Ale my ślę, że już czas, aby bratankowie przestali mnie nienawidzić. – Rozmawiałeś z moimi braćmi? – Nie. Zaczy nam od ciebie. – Odwiedziłeś grób Mary ? Stry j nie odwrócił wzroku. – Jeszcze nie. – I uważasz, że to normalne? Atmosfera w pokoju stała się jeszcze bardziej napięta. – W ty m pożarze straciliśmy wszy stko – powiedział Danny cicho. – Zdjęcia. Wspomnienia. Spaliły się na popiół. – A ty zachowy wałeś się tak, jakby to się nigdy nie wy darzy ło. Przez moment Danny milczał. – Wszy stko, co mi pozostało, to jej obraz w głowie – wy krztusił wreszcie. Luke nie wiedział, co powiedzieć. Oczy prezy denta bły szczały . Nigdy wcześniej nie widział, żeby stry j ulegał emocjom. Danny wcisnął rękę do kieszeni spodni i wy jął z niej złożoną we dwoje kopertę, którą podał Luke’owi. Na przedzie niebieskim atramentem napisano słowa: dla moich sy nów. Pismo ojca Luke’a. Danny wziął się w garść i wstał. – Dał mi to tuż przed swoją śmiercią, każąc oddać sy nom, kiedy uznam, że nadszedł czas. Prezy dent podszedł do drzwi. Luke patrzy ł, jak stry j się wy cofuje, otwiera, a następnie zamy ka drzwi. Wpatry wał się w złożoną kopertę. Cokolwiek znajdowało się w środku, zostało napisane co najmniej trzy naście lat temu. Z początku pomy ślał, że powinien to odczy tać w obecności swoich braci, ale tak długie czekanie nie wchodziło w grę. Stry j wiedział, że Luke przy jedzie tutaj dziś w nocy , i najwy raźniej wy brał ów moment, aby mu przekazać list. Rozprostował kopertę i rozerwał ją. Wewnątrz znajdowała się jedna kartka papieru, z pismem jego ojca. Luke zaczerpnął głęboko powietrza i zaczął czy tać.
Aby mój koniec przebiegł spokojnie oraz żebyśmy mogli skupić się na pożegnaniach, postanowiłem powiedzieć to już zza grobu. Prawie całe życie mój brat i ja pozostawaliśmy w niezgodzie. Dzielił nas nie tylko wiek, lecz także wiele innych rzeczy. Nigdy nie łączyła nas prawdziwa braterska więź. To, co stało się z Mary, a także moja reakcja na zachowanie Danny’ego po jej śmierci przysporzyły naszej rodzinie wiele cierpień. Wasz stryj potrafi być twardy. Czasem nawet okrutny. Ale nie oznacza to, że nie ma uczuć. Wszyscy odczuwamy żal, na różne sposoby. On chciał go ignorować. Mój błąd polegał na tym, że mu nie pozwalałem być sobą. Chcę, żebyście wszyscy wiedzieli, iż Danny i ja pogodziliśmy się. On wie o mojej chorobie, wspólnie ubolewamy nad bałaganem, do którego doprowadziliśmy. Chcę, żebyście wiedzieli, że to mój brat, że go kocham i pragnę, aby moi synowie również go kochali. Nie ma dzieci i nigdy ich mieć nie będzie. Ta straszna strata, jaką poniósł, jest czymś, czego nie mogę pojąć. Obwiniałem go, a on czuł się z tego powodu dotknięty. Ale to, co się wydarzyło, to był po prostu wypadek. Myliłem się, myśląc inaczej. Obaj żałujemy tego, co zrobiliśmy, i wybaczamy sobie wzajemnie w pełni i z serca, jak powinni to uczynić bracia. Powiedział mi, że nie ma ani jednej sekundy dnia, żeby nie myślał o Mary. To cierpienie nigdy go nie opuści. Dlatego, synowie moi, nie dodawajcie mu bólu. Bądźcie dobrzy dla swojego stryja. On Was potrzebuje, choć zapewne nigdy się do tego nie przyzna. Zróbcie to więc dla mnie. Z oczu Luke’a spły nęły łzy . Ojciec miał rację. Świat nie miał pojęcia o pry watny m bólu Danny ’ego Danielsa, który nigdy się z nim nie afiszował. Luke w jakiś sposób wy czuwał, że Stephanie mogła coś o ty m wiedzieć, lecz ani razu na ten temat nie rozmawiali. Danny miał przed sobą trudną decy zję. Rzeczy wiście, wszy scy odczuwamy żal, na różne sposoby . Czuł się jak głupiec. Albo mówiąc ściśle, jak sy n zbesztany przez ojca. – Udało mi się – wy szeptał do kartki. – Odniosłem sukces. Tak jak chciałeś. Popły nęło więcej łez. Luke już od dawna nie płakał. Ściskał w ręku list, wiedząc, że doty kał go ojciec. Zrozumiał, o co mu chodziło. Wciąż ży je ten drugi Daniels, z który m oni wszy scy są spokrewnieni. Rozdzieliło ich nieporozumienie. To musiało się skończy ć. Sy nowie są winni ojcu posłuszeństwo. – Zrobię, co każesz – wy szeptał. – Obiecuję. Wszy scy zrobimy dokładnie to, co każesz.
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
Rozdział 50 GODZINA 7 . 3 0 Rowan wy siadł z taksówki przy Stoney brook Drive 9900 i zapłacił kierowcy . Oczekiwało go czterech kolegów parlamentarzy stów, każdy reprezentował w Utah jeden z okręgów wy borczy ch do Kongresu. On sam by ł piąty m przedstawicielem, w senacie. Szósty parlamentarzy sta, także senator, nie został wtajemniczony w plan, gdy ż jego wy bór przed sześcioma laty by ł dość przy padkowy . Cała piątka należała do Kościoła mormonów, a Rowan by ł seniorem zarówno wśród kongresmanów, jak i we władzach Kościoła. Miał na sobie ciasno zapięty płaszcz, jednak rześkie powietrze świtu raczej pobudzało, niż przy nosiło dy skomfort. Senator zwołał spotkanie, wy sy łając mail nad ranem, po swoim powrocie z Biblioteki Kongresu. Stali przed waszy ngtońską świąty nią, strzelisty m budy nkiem kry ty m biały m marmurem z Alabamy i zwieńczony m sześcioma złoty mi wieżami. Znajdowała się ona piętnaście kilometrów na północ od Kapitolu. Jej wy różniający się kształt i rozmiar, a także położenie na zadrzewionej działce o powierzchni dwudziestu hektarów, spowodowały , że stała się jedny m z punktów orientacy jny ch miasta, widoczny m z obwodnicy stołecznej. Rowan zawsze obserwował ją z powietrza na tle wiejskiego krajobrazu stanu Mary land, ilekroć przy laty wał na lotnisko Reagana lub z niego wy laty wał. Panowie wy mienili pozdrowienia i ruszy li w kierunku sadzawki z fontanną, ulokowanej przed główny m wejściem. Senator wy brał to miejsce, ponieważ wiedział, iż o tak wczesnej porze w piątkowy ranek nikogo tu nie będzie. Budy nek by ł zamknięty , co mu całkowicie odpowiadało. Porozmawiają na zewnątrz, mając przed oczy ma dom Pański, tak by sły szeli wszy scy prorocy . Dziś odby wały się sesje Izby Reprezentantów oraz senatu, ale odczy ty wanie nazwisk zacznie się dopiero za dwie godziny . – Prawie nam się udało – powiedział Rowan, kry jąc podekscy towanie. – To się wreszcie dzieje. Muszę mieć pewność, że w Salt Lake City wszy stko jest gotowe. – Sprawdzałem – odparł przedstawiciel czwartego okręgu wy borczego. – Liczby się nie zmieniły . Mamy dziewięćdziesiąt pięć spośród stu czterech głosów, zarówno w Izbie, jak i w Senacie, opowiadający ch się za secesją. To, co miało dalej nastąpić, należało wy konać z wielką precy zją. Utah stanie się poligonem doświadczalny m, a celem – unieważnienie prawnego precedensu z roku 1869 w sprawie Teksas przeciwko White’owi. Batalia rozegra się wy łącznie przed Sądem Najwy ższy m Stanów Zjednoczony ch i w żadny m razie Rowan nie potrzebował, aby jakiś drobny błąd proceduralny zniweczy ł ich atak. Walka toczy ła się o wy jście całego stanu z Unii, a nie o to, czy jakiś głos tu czy tam został odpowiednio oddany . – A gubernator? Nadal w porządku? – Zdecy dowanie – odparł człowiek z drugiego okręgu. – Bardzo długo na ten temat dy skutowaliśmy . On także ma wszy stkiego dość, jak my .
Rowan wiedział, co to oznaczało. Reformy nie przy nosiły efektu. Wy bory nie dawały szansy na realną zmianę, a alternaty wa w postaci pojawienia się trzeciej partii nie rokowała sukcesu. Rewolta? Rewolucja? Rząd federalny zmiażdży łby jedno i drugie. Jedy ny m logiczny m sposobem wy wołania trwałej zmiany by ła secesja. Ta droga oferowała bezpośrednią możliwość odzy skania przez każdy stan czegoś na kształt kontroli nad własną przy szłością. I nie odwoły wała się do przemocy – by ła pokojowy m odrzuceniem nieakceptowalny ch prakty k polity czny ch – zgodnie z amery kańską trady cją. Bądź co bądź by ło to dokładnie to samo, co Ojcowie Założy ciele zrobili Anglii. Rowan wpatry wał się we wspaniałą świąty nię. Czternaście ty sięcy pięćset metrów kwadratowy ch pod dachem. Sześć sal modlitewny ch. Czternaście pomieszczeń do odprawiania ry tuałów. Jej białe ściany zewnętrzne sy mbolizowały czy stość i oświecenie. Niektóre kamienie poddano obróbce, tak by ich grubość wy nosiła zaledwie około centy metra, dzięki czemu w pewny ch porach dnia promienie słoneczne mogły przenikać do środka budowli. Uwielbiał to miejsce. – Projekt uchwały został już przy gotowany i może przechodzić przez legislaturę stanową – rzucił kolejny kongresman. – Wzy wa on do wy jścia Utah z Unii oraz do naty chmiastowego przeprowadzenia referendum wśród mieszkańców tego stanu, które by potwierdziło ów akt. Powstanie opozy cja, ale przy tłaczająca większość w legislaturze przegłosuje ustawę. A jej warunki będą rozsądne. Akt secesji stwierdzać będzie, że za własność federalną na terenie stanu nastąpi zwrot kosztów, przede wszy stkim jeśli chodzi o wielkie tereny dzierżawione przez władze centralne. Niektórzy oby watele Utah nie zechcą zapewne stać się mieszkańcami nowego kraju, dlatego wolno im będzie swobodnie wy jechać, a nawet, by ć może, zaproponuje się im jakąś rekompensatę za straty osobiste bądź majątkowe. To samo doty czy ć będzie korporacji oraz mniejszy ch firm, jakkolwiek nowe państwo Deseret będzie prowadzić znacznie bardziej proekologiczną polity kę niż Stany Zjednoczone. Uszczegółowione zostaną również kwestie doty czące proporcjonalnej spłaty przez Utah zadłużenia publicznego – do dnia secesji – które jednak powinno by ć zniwelowane przez akty wa należne temu by łemu stanowi z majątku federalnego, wspólnego dla wszy stkich pozostały ch czterdziestu dziewięciu stanów. Zespół Rowana przeanalizował te dane i doszedł do wniosku, że akty wa należne przewy ższają zadłużenie i że Utah może mieć prawo żądać dodatkowy ch środków, czego się oczy wiście zrzeknie, pod warunkiem że rząd federalny odstąpi od swoich roszczeń doty czący ch akty wów znajdujący ch się w posiadaniu stanu Utah. Dla potwierdzenia tego stanu rzeczy przeprowadzone zostanie referendum, które bez żadny ch wątpliwości wskaże, czego pragnie większość mieszkańców Utah. A pragnie secesji. Czy jednak wszy stko przebiegnie tak gładko? Rowan w to wątpił, choć święci zawsze by li dobrzy w planowaniu, administrowaniu i improwizowaniu. To zadanie również wy konają. – Oczy wiście – powiedział jeden z kongresmanów – Waszy ngton po prostu zignoruje tę rezolucję i głosowanie. Wiadomo. Ale wtedy my podkręcimy temperaturę. Zapowiadała się walka, w której po obu stronach stanie zdecy dowana polity czna wola. Już wcześniej przeprowadzono dy skretne badania opinii publicznej, wedle który ch niemal
siedemdziesiąt procent respondentów opowiedziało się za secesją; ów odsetek pozostawał niezmienny ponad pięć lat. Informację tę wy korzy stano, by po cichu zapewnić sobie poparcie legislacy jne, co udało się zaskakująco łatwo. Ludzie by li gotowi do wy jścia z Unii i samodzielnego ży cia. Ale realia podpowiadały , że Stany Zjednoczone Amery ki nie poddadzą się bez walki. – Nasz plan jest gotowy . Utah naty chmiast zakwestionuje wszelkie swoje zobowiązania federalne – rzekł jeden z kolegów. – Zawieszone zostanie wy kony wanie prawa federalnego i przepisów federalny ch. Urzędnicy federalni zostaną poproszeni o wy jazd. Cokolwiek powie Waszy ngton, nie będzie respektowane. Przejdziemy na sterowanie ręczne, wolnościowe. Po referendum na temat secesji wszy scy opuścimy Kongres i nie będziemy już jego członkami. Wy obrażam sobie, że dołączy do nas nawet kapry śny senator poganin, kiedy zobaczy , jak wy gląda sy tuacja w domu. Rowan uśmiechnął się na tę my śl. W ciągu ostatnich sześciu lat bardzo niewiele rozmawiał ze swoim kolegą, drugim senatorem z Utah. – To śmiałe posunięcie. Ale konieczne. Kiedy to wszy stko będzie się rozgry wać, ja wy wrę nacisk na Kościół, ażeby dodał ludziom otuchy . – Waszy ngton nie ośmieli się wy słać wojska – odezwał się inny kongresman. – Nie zary zy kują ofiar. To by oznaczało dla nich katastrofę propagandową na skalę między narodową. A historia stanie po stronie secesjonistów. W ciągu paru ty godni 1989 roku Bułgaria, Czechosłowacja, Niemcy Wschodnie, Polska i Węgry rozstały się z komunisty czny mi reżimami niemal bez przemocy . Związek Sowiecki nie interweniował, nie wy wierał nacisku militarnego. Po prostu na to pozwolił. Ty lko w Rumunii, gdzie obie strony pragnęły walki, doszło do rozlewu krwi. Stany Zjednoczone nie mogły by sobie pozwolić na inne zachowanie. Inwazja na Utah nie miałaby sensu. – Nie – rzekł Rowan. – Obiorą drogę sądową. Czy li zrobią dokładnie to, czego Rowan chciał. Stany Zjednoczone Amery ki wniosą pozew przeciwko – ciągle jeszcze – stanowi Utah, szukając sądowego i ostatecznego rozwiązania, które pozwoli im zapobiec wprowadzeniu przez jeden ze stanów secesjonisty cznego ustawodawstwa. Ich argumentacja będzie się opierać na orzeczeniu w sprawie Teksas przeciwko White’owi: mianowicie stan Utah nie ma konsty tucy jnego prawa do opuszczenia federacji. Jako że jest on stroną umowy , na podstawie arty kułu III konsty tucji zgadza się, że pierwotna jury sdy kcja spoczy wa w rękach Sądu Najwy ższego. To oznacza, że sprawa zostanie rozpoznana w ciągu paru ty godni, jeśli nie dni, biorąc pod uwagę jej konsekwencje. Ostatnią rzeczą, której pragnąłby rząd federalny , jest danie czasu secesjonistom, aby mogli rozpowszechniać swoje idee. Ale tak się właśnie stanie. Teksas, Hawaje, Alaska, Vermont oraz Montana szy bko pójdą w ślady Utah. Ruszy się cały kraj. A on sam doda do tego wszy stkiego ostatni składnik. Szokujący nowy materiał dowodowy . Na ty le potężny , by zwy cięży li zarówno batalię prawną, jak i propagandową. Słowa samy ch Ojców Założy cieli. – Prawnicy są gotowi – powtedział Rowan. – Spotkałem się z nimi wczoraj i właśnie
zamy kam ostatnią kwestię. To sprawa godzin lub dni. Odwagi dodawała mu paczka, która przy szła tuż przed wy jazdem z rezy dencji w Georgetown. Kopie notatek, sporządzony ch przez Jamesa Madisona, ukry ty ch w Montpelier, które zostały znalezione ostatniej nocy przez Stephanie Nelle i który ch każde słowo potwierdzało to, co zdaniem Rowana by ło prawdą. Secesja by ła legalna. Jego uwagę zwróciło szczególnie jedno zdanie. Dokument zostanie przekazany na przechowanie generałowi Waszyngtonowi i wykorzystany wtedy, gdy on uzna to za stosowne. Wyraża się pragnienie, ażeby nie ujawniano jego istnienia, chyba że w razie konieczności zabezpieczenia ratyfikacji przez dany Stan albo do późniejszego usankcjonowania wystąpienia jakiegoś Stanu ze związku. Czy można to by ło sformułować jeszcze jaśniej? Nelle obiecała dostarczenie ory ginałów, jeżeli otrzy ma pisemne oświadczenie, że zainteresowanie Rowana jej agendą należy już do przeszłości. Senator ich potrzebował, ale jeszcze bardziej potrzebował dokumentu podpisanego przez Ojców Założy cieli tamtej soboty we wrześniu 1787 roku. Na szczęście odpowiedź na py tanie, gdzie on się znajduje, znał jego Kościół, nie rząd. Rowan raz jeszcze zapatrzy ł się na wspaniałą świąty nię, pierwszą wzniesioną przez święty ch na Wschodnim Wy brzeżu. Pierwszą, po tej w Salt Lake City , która miała sześć wież. Najwy ższy ch na świecie. Jeden z pięciu przy by tków przedstawiający ch anioła Moroniego trzy mającego złote tablice. Jego siedem kondy gnacji sy mbolizowało sześć dni stworzenia oraz dzień odpoczy nku, a przez całą wy sokość wież biegły piękne witraże; czerwień i pomarańcz ustępowały błękitom i fioletom, co miało reprezentować nieustanne wznoszenie się ku boskiej istocie. Jakże odpowiednie otoczenie dla tego, co tu planowano. – Zmienimy nasz świat – powiedział senator. Pozostali mężczy źni sprawiali wrażenie zadowolony ch. – Zrealizujemy to, co nie udało się Josephowi Smithowi, Brighamowi Youngowi i wszy stkim pionierom. Przerwał na chwilę. – Wreszcie uzy skamy niepodległość.
Rozdział 51 NAD OCEANEM AT LANT YCKIM Salazar rozsiadł się w skórzany m fotelu i zaczął rozkoszować posiłkiem przy gotowany m przez catering. Baranina z warzy wami, którą Cassiopeia podgrzała, obsługując ich oboje w przestronnej głównej kabinie. Spośród wszy stkich rzeczy , które miał Josepe, learjet by ł ulubioną. Spędzał dużo czasu, przemieszczając się z miejsca na miejsce, istotne więc by ło, żeby podróżował w komforcie. – Obiecałem ci wy jaśnienia – powiedział. Cassiopeia się uśmiechnęła. – Owszem. Jego dwaj współpracownicy siedzieli z ty łu, niedaleko kuchni i toalety , jedząc lunch. – Nie wiem, od czego zacząć – powiedział Salazar cicho. – Najlepiej chy ba streścić to w ten sposób, że mamy zamiar położy ć kres establishmentowi Sy jonu. To, co zaczęli Joseph Smith oraz Brigham Young, my dokończy my . – Kościół jako organizacja ży je – powiedziała. – Jako insty tucja jest obecny na cały m świecie. Wy daje się, że ta misja została ukończona. – Nie w taki sposób, w jaki oni sobie ją naprawdę wy obrażali. Zawsze wy magano od nas konformizmu – żeby śmy by li jak wszy scy inni. Wy emigrowaliśmy do kotliny Wielkiego Jeziora Słonego, by móc ży ć według wskazań proroków i Księgi Mormona, w prawdziwy m Sy jonie na ziemi. Ale tak się nigdy nie stało. – Aby to dało się zrealizować, potrzebne by łoby własne państwo. Uśmiechnął się. – I właśnie zamierzamy je utworzy ć. Kraj o nazwie Deseret, ze stolicą w Salt Lake City , w granicach dawnego amery kańskiego stanu Utah oraz inny ch ziem, które by ć może zechcą się do nas przy łączy ć. Salazar widział, że Cassiopeia jest zaintry gowana. Pamiętał, jak sam po raz pierwszy usły szał o planie starszego Rowana. Jego serce wy pełniło się wtedy radością pomieszaną z zakłopotaniem. Lecz wszy stkie wątpliwości zniknęły , gdy Rowan opisał sposób, w jaki proroctwo Białego Konia zostanie ostatecznie spełnione. – Pamiętasz, co czy tałem ci z dziennika Rushtona? Przepowiednia o Biały m Koniu mówi jasno, że święci trzy mają klucz do konsty tucji. W roku ty siąc osiemset pięćdziesiąty m czwarty m Brigham Young wy głosił mowę w świąty ni w Salt Lake City . Powiedział: „Czy konsty tucja zostanie zniszczona? Nie. Ma pozostać nienaruszona przez naród. Jak rzekł Joseph Smith: « Nadejdzie czas, gdy przy szłość kraju zawiśnie na włosku. W ty m kry ty czny m momencie lud ten wy stąpi i uratuje się przez grożący m mu zniszczeniem» ”. I tak się stanie. Prorok Brigham powiedział to czternaście lat po ujawnieniu przepowiedni Białego Konia i siedem lat przed wy buchem wojny secesy jnej. Jego słowa sprawdziły się podczas tamtej wojny , a święci uratowali kraj przed zniszczeniem. Cassiopeia słuchała, a Josepe opowiadał jej o umowie między Brighamem Youngiem i Abrahamem Lincolnem, przy pieczętowanej przez tego drugiego dokumentem podpisany m
przez Ojców Założy cieli, wedle którego poszczególne stany mają prawo do wy jścia z Unii. – Prorok Brigham nigdy nie ujawnił dokumentu ludziom z Południa – powiedział Salazar. – Ukry ł go i pozwolił, by Unia przetrwała. Wojnę secesy jną toczono o to, czy dany stan ma prawo do wy jścia z Unii. Co by się stało, gdy by owe krnąbrne stany wiedziały , że sami założy ciele kraju usankcjonowali ów akt? Konsty tucja naprawdę zawisłaby na włosku. Ale Kościół, jako Biały Koń, umożliwił Stanom Zjednoczony m przetrwanie. – Niesamowite – powiedziała Cassiopeia. – Biorąc pod uwagę, jak rząd federalny go traktował. – Co ty lko dowodzi naszego oddania konsty tucji. – Które już nie istnieje? – Oczy wiście, że istnieje. Ale proroctwo Białego Konia jasno mówi, że powinniśmy „stanąć w obronie konsty tucji, która powstała z inspiracji Boga”. Oznacza to poparcie dla dokumentu jako takiego, w całej rozciągłości, w formie, którą nadali mu jego autorzy . Świat się zmienił, Cassiopeio. Zmienił się rząd amery kański. Z wszy stkiego, co widziałem i o czy m czy tałem, wy nika, że w Stanach jest wielu ludzi, którzy niezwy kle chętnie pozby liby się rządu federalnego. My jesteśmy ty lko jedną z takich grup, ale nadszedł już czas, by Kościół poszedł swoją drogą. Starszy Rowan poprowadzi Utah do secesji. A jeśli chodzi o stany , na które zwróciłaś uwagę na mapie w moim gabinecie – one pójdą za nami. Cassiopeia przestała jeść i wy dawała się skupiona na jego słowach. – Co zrobicie, jeśli rzeczy wiście uda wam się oderwać od Stanów Zjednoczony ch? – Będziemy ży ć tak, jak chcieli prorocy . Mądrze gospodarowaliśmy naszy mi zasobami. Kościół posiada miliardy euro w akty wach na cały m świecie i niemal żadny ch długów. Jesteśmy spry tni, sprawni, samowy starczalni, bardziej wy płacalni niż jakikolwiek rząd na świecie. Mamy również ogromne doświadczenie i wiedzę doty czącą zarządzania. Bez żadnego wy siłku zorganizujemy własny rząd. – A kto stanie na jego czele? – Prorok, oczy wiście. Ten człowiek jest i pozostanie naszy m przy wódcą na ziemi. Niedługo będzie nim starszy Rowan. Salazar sięgnął po teczkę i znalazł plik papierów. – Wszy stko to zostało przepowiedziane już dawno. W roku ty siąc osiemset siedemdziesiąty m dziewiąty m, przez trzeciego proroka, Johna Tay lora. Posłuchaj, co powiedział: „Nieodległy jest dzień, gdy kraj zatrzęsie się w posadach, jak długi i szeroki. A teraz zapiszcie to, co powiem, niech każdy z was to zrobi, gdy ż przepowiadam w imię Boże. I spełni się proroctwo wy powiedziane w objawieniu dany m nam przez proroka Josepha Smitha. Ci, którzy nie podniosą miecza w walce przeciwko bliźniemu swemu, ujdą do Sy jonu w poszukiwaniu bezpieczeństwa. I nadejdą, mówiąc, nic nie wiemy o zasadach waszej religii, zauważamy jednak, że jesteście wspólnotą ludzi uczciwy ch, że wprowadzacie sprawiedliwość i prawo, i chcemy ży ć z wami, pod ochroną waszy ch praw. Lecz jeśli chodzi o waszą religię, porozmawiamy o ty m kiedy indziej. Czy zechcemy wziąć ty ch ludzi w ochronę? Tak, wszy stkich mężów czcigodny ch. Gdy ten naród porwie na strzępy konsty tucję Stanów Zjednoczony ch, starszy zna Izraela przekaże ją ludom całej ziemi, ogłaszając wolność i równość dla wszy stkich, wy ciągając braterską rękę do wszy stkich uciskany ch świata. Oto co się stanie, o ile będziemy bać się Boga i czy nić to, co słuszne w Jego oczach, a wtedy On pomoże nam i stanie za nami w każdy ch okolicznościach”.
Sam tego nie wy my śliłem. Powiedział to Tay lor, publicznie. A teraz starszy Rowan wy pełni jego proroctwo. – Josepe przerwał. – Jednak nie bez naszej pomocy . W tej chwili zmierzamy tam, gdzie można znaleźć ostatni element, który to wszy stko umożliwi. Powiedział Cassiopei o zegarku Lincolna oraz o ty m, co prawdopodobnie znajduje się w jego wnętrzu. – To bardzo ry zy kowne – skomentowała. Salazar kiwnął głową. – Musimy podjąć to ry zy ko. Jeśli trop okaże się fałszy wy , znajdziemy inny sposób. – Mogę to za ciebie załatwić – rzuciła. – Ty ? – No przecież nie ty . Co powiedziałby starszy Rowan, gdy by szanowany członek Rady Siedemdziesięciu został przy łapany na próbie kradzieży jakiegoś history cznego eksponatu? Mnie nic nie łączy ani z nim, ani z Kościołem. Zdołam to zrobić. I nie dam się złapać. Salazara zachwy ciła jej pewność siebie. Jego matka należała do kobiet łagodny ch, delikatny ch i cichy ch, zainteresowany ch ty lko własną rodziną. Cassiopeia tak bardzo się od niej różniła. By ła w niej jakaś niezwy kła intensy wna energia, której Salazar nie potrafił się oprzeć. Świetnie nadawałaby się do założenia nowej, kwitnącej rodziny . Biorąc pod uwagę nadchodzące przemiany , zdecy dował się na prakty kowanie wielożeństwa, gdy ż, jak sądził, anioł – sam Joseph Smith – nie chciałby odeń niczego innego. Ale w Cassiopei, przy wróconej na łono Kościoła, mógłby mieć wierną partnerkę, prawdziwą wy znawczy nię dbającą, by cała ich wielka rodzina znalazła się w niebie na wieczność. – Pomy śl ty lko – rzekł. – W końcu będziemy posiadali własny kraj. Państwo Deseret, jak zamierzał prorok Brigham. Swobodę uchwalania własny ch praw, takich, jakie nam odpowiadają. To będzie dobre, urodzajne miejsce, dokąd ludzie będą się zjeżdżać, aby zamieszkać wśród nas, a wszy stko będzie tam takie, jak należy . *** Cassiopeia nie mogła uwierzy ć w to, co sły szy , ale siła przekony wania bijąca z prosty ch słów Josepe by ła wy starczający m dowodem, że wszy stko to dzieje się naprawdę. Najwy raźniej jednak ani Josepe, ani ten senator Rowan nie wzięli pod uwagę między narodowy ch konsekwencji rozpadu Stanów Zjednoczony ch. Jak Waszy ngton zareaguje na secesję? Groźbami? Z pewnością. Uży ciem siły ? Należało to bardzo starannie przemy śleć. Ich najbardziej prawdopodobną reakcją by ło wszczęcie postępowania sądowego. – Zdajesz sobie sprawę, że władze federalne spróbują powstrzy mać Utah – powiedziała. – Naturalnie. Ale to, czego szukamy , zapewni nam w tej batalii prawnej zwy cięstwo, a im przegraną. Czy ż mogłoby by ć inaczej? Słowa samy ch Ojców Założy cieli doty czące tej kwestii muszą mieć moc rozstrzy gającą. Podpisany przez nich wszy stkich dokument, który potwierdza, że secesja jest zgodna z prawem. Będzie to miało taką samą wagę jak konsty tucja. – Nie licząc faktu, że dokument ten nie został raty fikowany przez poszczególne stany . – Zawiera wy rażoną na piśmie intencję, której nie można zignorować. Mamy zespoły prawników, które przestudiowały to pod każdy m kątem. Ludzie ci są przekonani, że odniesiemy
sukces. Sąd Najwy ższy Stanów Zjednoczony ch już dawno odrzucił legalność secesji, ale jego orzeczenie opierało się całkowicie na fakcie, że w amery kańskim prawodawstwie nie by ło podstaw do ferowania przeciwnego wy roku. Jednak takie podstawy istnieją. Każące orzec coś dokładnie przeciwnego. Amery kanie pokładają wielką wiarę w to, co zamierzy li założy ciele ich kraju. Wszy stkie precedensy konsty tucy jne opierają się na owy ch zamiarach. To, co powiedział Salazar, by ło prawdą. Stare decisis. Pozostań przy podjętej decy zji. – Sądy nie będą mogły obrażać się na rzeczy wistość. Popatrz, co zrobił prezy dent Abraham Lincoln. Zamiast powiedzieć narodowi, że poszczególne stany mają wy bór pomiędzy pozostaniem w Unii a wy jściem z niej, ukry ł ten dowód i rozpętał wojnę, żeby dowieść czegoś odwrotnego. Jak sądzisz, jak to zostanie odebrane? Niezby t dobrze. – Czy ten dokument naprawdę istnieje? – To właśnie mamy ustalić. Kiedy ś istniał i sądzimy , że to się nie zmieniło. Cassiopeia rozumiała już, dlaczego Stephanie Nelle by ła tak zdenerwowana. Rzecz jasna w Stanach Zjednoczony ch zdarzały się polity czne niepokoje, podobnie jak w inny ch częściach świata. Wezwania do rady kalny ch zmian to nic nowego. Ale usankcjonowane prawnie urzeczy wistnienie takich zmian to zupełnie inna sprawa. Cassiopeia to rozumiała. Mieli problem. Ale fakt, że teraz wiedziała o nim więcej, niczego nie zmieniał. Nadal zamierzała działać na własną rękę.
Rozdział 52 Malone siedział w fotelu bliżej ogona samolotu F-15E Strike Eagle śmigającego nad południowy m krańcem Grenlandii. Przednie siedzenie zajmował stacjonujący w Niemczech pilot wojskowy . Malone też przez chwilę pilotował tę maszy nę; kiedy ś dowodził przecież tego ty pu my śliwcem. Ostatni raz leciał nim dwadzieścia lat temu, nim mary narka wojenna skierowała go do biura JAG. Stephanie załatwiła helikopter, który dowiózł Cottona z Salzburga do bazy lotniczej Ramstein w Niemczech. Tam czekał już na niego strike eagle z pracujący mi silnikami; naty chmiast wzbili się w powietrze, zmierzając na zachód nad całą Europą ku Atlanty kowi. Od Des Moines dzieliło ich siedem ty sięcy trzy sta kilometrów, lecz przy prędkości mach dwa czas lotu wy nosił mniej niż pięć godzin. Oczy wiście oznaczało to konieczność ponownego tankowania, dlatego mieli korzy stać z powietrznego tankowca KC-10 Extender, którego wy sięgnik łączy ł się z sondą my śliwca. – Dziękuję za tę podróż – powiedział Malone do mikrofonu. – Tak sobie pomy ślałam, że ci się spodoba – odparła słuchająca go Stephanie. Cotton wy słuchał informacji o znalezisku w Montpelier. Kanał komunikacy jny by ł kodowany i bezpieczny , najlepszy sposób, by przeprowadzić tę rozmowę, a pilot chwilowo wy łączy ł słuchawki. – Rowan próbuje zlikwidować Stany Zjednoczone – powiedziała Stephanie. – I możliwe, że mu się to uda. Przekazała Malone’owi kolejne złe wieści na temat tego, czego szukają Rowan i Salazar. Dokumentu podpisanego przez Ojców Założy cieli. – Proroctwo Białego Konia – powiedział. – Sprawdziłaś je? – Owszem, jestem pewna, że ty również. – Sam Kościół mormoński uważa je za bzdurę. W ty siąc dziewięćset osiemnasty m roku zostało ono oficjalnie odrzucone. Dzisiejszy Kościół nie widzi w nim nic wiary godnego. To bajeczka, nic więcej. – Ale Rowan wierzy w jego prawdziwość, prawdziwe jest także to, czego szuka. Niestety , Kościół mormonów wie na ten temat więcej niż my . Malone zgodził się z nią. To by ł problem. – Wy konaliśmy u siebie pewne analizy – ciągnęła Stephanie. – Sądzimy , że Salazarowi może chodzić o jakiś przedmiot z objazdowej ekspozy cji poświęconej Lincolnowi, która obecnie znajduje się w Des Moines. – Gówno, nie analizy . Miałaś na podsłuchu czy jś telefon. Stephanie zachichotała. – Oczy wiście, że tak. Rowan i Salazar rozmawiali o ty m eksponacie kilka godzin temu. My ślą, że klucz znajduje się w zegarku należący m kiedy ś do Lincolna. Malone chwilę się nad ty m zastanawiał. – Fragment Listu do Rzy mian, rozdział trzy nasty , werset jedenasty , doty czy czasu. I dokładnie pamiętam, jak kilka lat temu czy tałem, że na zegarku Lincolna w Muzeum Smithsona jest coś wy ry te. – Ta twoja pamięć czasami się przy daje. Zegarek będący teraz w Iowa to drugi czasomierz
Lincolna z muzeum Smithsona. Nigdy go nie otwierano. Teraz wy stawiają go w Salisbury House, do jutra. Malone zerknął na własny zegarek. – Będziemy tam, biorąc pod uwagę różnicę czasu, około trzy nastej. Learjet Salazara doleci nie wcześniej niż o siedemnastej czasu Iowa. To da nam chwilę na przy jrzenie się sprawie. – Luke już tam jest. Kazałam mu się z tobą spotkać. – Wy lądujemy na północ od Des Moines, na lotnisku regionalny m w Ankeny . Jego pas startowy ma ty lko ty siąc sześćset metrów długości. My śliwiec potrzebuje co najmniej ty siąca ośmiuset, ale damy radę. Musimy mieć szy bko zgodę na lądowanie. – Załatwię to. Nie będzie problemu. Luke zaczeka. Zbadaliśmy te zdjęcia dziennika Rushtona, zrobione przez Luke’a – mówiła dalej Stephanie. – Wy nika z nich, że został napisany prawdopodobnie nie wcześniej niż w latach dziewięćdziesiąty ch dziewiętnastego wieku. Pięćdziesiąt lat po ty m, jak Smith pierwszy raz wy głosił proroctwo o Biały m Koniu. Masz zatem rację. Ta cała przepowiednia o konsty tucji jest podejrzana, najpewniej napisano ją długo po ty ch wy darzeniach. Kiedy się czy ta to proroctwo, wszy stko wy daje się aż za dobrze pasować. Jest wręcz precy zy jne. Jak w miejscu, gdzie konkretnie mówi się tak: „Udasz się w Góry Skaliste i ustanowisz tam wielki i potężny naród, który ja nazwę Biały m Koniem pokoju i bezpieczeństwa”. Dlaczego jest mowa o Górach Skalisty ch? Nie wy starczy ło udasz się na zachód? Joseph Smith powiedział to rzekomo na wiele lat przed pomy słem migracji. Żaden jasnowidz nie jest aż tak dobry . Ale odnalezienie tego dziennika jest ważne, ponieważ jak dotąd Kościół mormonów dy sponował jedy nie inny mi relacjami na temat tego proroctwa. A teraz słowa Rushtona nadają tej sprawie wiary godność. Nie możemy tego ignorować. I by ło jeszcze coś. – Konsty tucja fakty cznie wisi na włosku, a Kościół mormonów trzy ma do wszy stkiego klucz. Dziś rano śledziliśmy Rowana podczas spotkania z delegacją parlamentarną z Utah. Podsłuchaliśmy ich. Są gotowi do rozpoczęcia procedury odłączenia Utah. Mają głosy elektorskie i poparcie polity czne. Także sami mieszkańcy mogą usankcjonować ten ruch. Potrzebny jest im już ty lko ten dokument podpisany w Filadelfii. Pozostawała jeszcze jedna sprawa. – Jakieś wieści od Cassiopei? – zapy tał Malone. – Nic. Będziesz musiał złapać ją na lasso. Ona może wszy stko schrzanić. – Jest zawodowcem, Stephanie. Jeśli zda sobie sprawę z konsekwencji, załatwi to. Cokolwiek by się działo. – No właśnie, Cotton. Nie mamy pojęcia, czy m Salazar się z nią podzielił. Nie wy starczy , że ona wie, o jaką stawkę toczy się gra. Chcemy , żeby się wy cofała. Malone wiedział, co to oznacza. – Zajmę się ty m. Nie ma potrzeby angażować inny ch agentów. Pozwól mi to rozegrać. – Dasz radę? – Co się dzieje z tobą i z ty m studenciakiem? Oboje najwy raźniej sądzicie, że jestem usy chający m z miłości szczeniakiem. Poradzę sobie z Cassiopeią. – Okej. Zacznij od grzecznej prośby . Jeśli nie zrezy gnuje, ja się włączę. ***
Luke jechał wy poży czony m samochodem przez ulice Des Moines. Dzień by ł pochmurny , temperatura około dwudziestu stopni. Przez prawie cały lot samolotem wojskowy m z bazy lotniczej Andrews do lotniska Gwardii Narodowej za miastem nie zmruży ł oka. Bardzo mocno odczuwał różnicę czasu, by ł jednak do tego przy zwy czajony . Stephanie poinformowała go, że jej zdaniem celem Salazara jest Salisbury House, dlatego Luke właśnie jechał, aby się temu miejscu przy jrzeć. Powiedziała również, iż Malone także tam leci, ale da Luke’owi znać nieco później, kiedy i gdzie ma się spotkać ze staruszkiem. Prowadziła go mapa w telefonie; wkrótce znalazł się w spokojnej dzielnicy na zachód od centrum miasta. Salisbury House ulokował się na szczy cie wzgórza, w dębowy m lasku. Dworek przy pominał angielskie wiejskie posiadłości wzniesione z krzemienia, kamieni i cegieł, o wy sokich ścianach szczy towy ch i kry ty m gontem dachu. Tablica przed domem informowała, że niegdy ś by ł on pry watną rezy dencją, zbudowaną przez zamożną rodzinę z Des Moines. Obecnie stanowił własność jakiejś fundacji. Wokół nie by ło nikogo. Ale przecież minęła dopiero dziesiąta rano. Luke wiedział, że w ten ostatni dzień przed wy ruszeniem do kolejnego miejsca wy stawa poświęcona Lincolnowi będzie czy nna od osiemnastej. Objechał dom. By ł głodny , postanowił więc, że dobrze mu zrobi parę naleśników i kiełbasa. Najpierw jednak musiał zadzwonić. Wjechał wolno samochodem na trawiaste pobocze; drzewa rzucały na asfalt głęboki cień. Luke wy jął komórkę i wy brał numer matki. – Muszę o coś zapy tać. Czy tata i Danny pogodzili się przed śmiercią taty ? – spy tał, kiedy odebrała. – Zastanawiałam się, kiedy o ty m wreszcie porozmawiamy . – Wy gląda na to, że wszy scy są poinformowani oprócz mnie i moich braci. Opowiedział matce o kopercie. – Dopilnowałam, aby twój ojciec i stry j się pogodzili. – Dlaczego? – Ponieważ nie chciałam, żeby opuścił ziemski padół z nierozwiązany m problemem. On też tego nie chciał, nawiasem mówiąc. Cieszy ł się, że to zrobił. – Dlaczego sam nam o ty m nie powiedział? – Zby t wiele się działo. Mój Boże, Luke, on umarł tak szy bko. Postanowiliśmy zostawić to na później. – Minęło trzy naście lat. – Twój stry j miał sam zdecy dować, kiedy przy jdzie odpowiedni czas. Wszy scy tak ustaliliśmy . – Dlaczego tata i Danny nigdy nie by li ze sobą blisko? – Luke naprawdę bardzo chciał znać odpowiedź na to py tanie. – To zaczęło się już w dzieciństwie. Po prostu nie by li sobie bliscy . Ale nic poważnego ich nie dzieliło. Jednak z czasem dy stans między nimi zaczął się zwiększać i obaj do tego przy wy kli. A potem zginęła Mary . Twój ojciec i ciotka obwiniali Danny ’ego. – Ale nie ty . – To nie by łoby w porządku. Danny uwielbiał Mary . By ła dla niego wszy stkim. On jej nie
zabił. To by ł straszny wy padek. A Danny radził sobie z bólem, ignorując go. Nie jest to zdrowe, ale Danny już taki jest. Mimo to wiem, ile on wy cierpiał. Luke przy pomniał sobie, co mówił stry j. – Danny powiedział, że go rzuciłaś. Matka się roześmiała. – Owszem. Kilka razy wy braliśmy się na randkę. Ale kiedy poznałam twojego ojca, uznałam, że to jest to. Inny mężczy zna nigdy nie zajmował moich my śli. Zawsze jednak rozumiałam Danny ’ego. Może jako jedna z nieliczny ch. Śmierć twojej kuzy nki wy ssała z niego ży cie. A potem musiał patrzeć, jak jego brat wy chowuje czterech silny ch chłopaków w szczęśliwej rodzinie. To musiało by ć trudne. Zazdrość nie leżała w sty lu Danny ’ego, ale ilekroć patrzy ł na nas, musiał my śleć o ty m, co stracił – gdy by ty lko nie palił cy gar w domu. Luke z ledwością mógł sobie wy obrazić tak wielkie poczucie winy . – Danny postanowił radzić sobie ze stratą, odwracając od niej wzrok. Dlatego nigdy nie poszedł na grób. Po prostu nie mógł. Twój ojciec w końcu to zrozumiał. Niech go Bóg błogosławi. By ł takim dobry m człowiekiem. Kiedy pisał ten list, siedziałam przy nim. A także gdy żegnali się z Danny m. To się stało tuż przed ty m, jak powiedzieliśmy wam, chłopcom, że ojciec umiera. Kontakt Luke’a ze stry jem zawsze by ł minimalny , a właściwie nie istniał. Dopiero teraz rozmawiali pierwszy raz od czasu, gdy przestał by ć dzieckiem. – Luke, Danny nie jest zły m człowiekiem. Troszczy ł się o nas, pilnował, by wszy scy dostawali to, czego potrzebują. – Co to znaczy ? – Pomagał twoim braciom, gdy zaszła taka potrzeba, chociaż oni nie mieli o ty m pojęcia. Chciałeś by ć agentem wy wiadu. To on wszy stkim tak pokierował, żeby ś nim w końcu został. Często rozmawialiśmy . Powiedział mi, że Departament Sprawiedliwości to dla ciebie najlepsze miejsce i że się wszy stkim zajmie. – Jasna cholera – wy szeptał Luke. Nic o ty m nie wiedział. – Nie zrozum tego źle. Nie polecił nikomu cię zatrudniać. Sam na to zasłuży łeś. Oboje się zgodziliśmy , że jeśli nie podołasz, wy lecisz. Żadny ch specjalny ch względów. Ani przy wilejów. Niczego. Tak, otworzy ł ci drzwi, ale to ty sam w nie wszedłeś. – Czy to znaczy , że jestem mu coś winien? Albo tobie? – Zawdzięczasz wszy stko ty lko sobie, Luke. Wy konuj swoją pracę. Sprawiaj, żeby śmy wszy scy by li z ciebie dumni. Matka zawsze doskonale wiedziała, co powiedzieć. – Cieszę się, że zadzwoniłeś – zakończy ła. – Ja też.
Rozdział 53 DES M OINES, ST AN IOW A GODZINA 1 8 . 4 0 Cassiopeia rozsiadła się wy godnie w fotelu kierowcy , podczas gdy Josepe umościł się na miejscu dla pasażera. Jego dwaj współpracownicy zajmowali ty lną kanapę. Josepe załatwił samochód z wy poży czalni, czekał już na nich przy pry watny m terminalu, sąsiadujący m z główny m budy nkiem lotniska. Jeszcze nim wy lądowali, Cassiopeia przebrała się w ciemny żakiet i włoży ła wy godne buty , szy kując się na to, co ją czekało. Learjet by ł wy posażony w wy rafinowany sy stem komunikacy jny , mogła się więc dowiedzieć wszy stkiego o Salisbury House. Został wzniesiony przez Carla i Edith Weeksów w latach dwudziesty ch XX wieku, po ich podróży za ocean, która obudziła w obojgu pasję odtwarzania dawny ch angielskich dworów. Weeksowie zakupili sześć hektarów ziemi porośniętej laskiem, na której zbudowali dom o powierzchni dwóch i pół ty siąca metrów kwadratowy ch, z czterdziestoma dwoma pokojami, dla siebie i swoich czterech sy nów. Wnętrza ozdobili dziesięcioma ty siącami gustowny ch drobiazgów, rzeźb, gobelinów, pamiątek oraz rzadkich książek zgromadzony ch podczas liczny ch podróży . Kominki by ły w sty lu Tudorów, dębowe boazerie z XV wieku, a belki stropowe pochodziły ze zrujnowanej bry ty jskiej gospody . W czasach wielkiego kry zy su stracili dom, który następnie przechodził z rąk do rąk, aż przejęła go jakaś fundacja. Obecnie stanowił centrum kulturalne, muzeum, wy najmowano w nim pomieszczenia. Znany w cały m mieście, gościł podróżującą wy stawę Muzeum Smithsona, związaną z Abrahamem Lincolnem. Cassiopeia ściągnęła broszurę na temat domu w formacie PDF, która zawierała mapkę dwóch kondy gnacji otwarty ch dla zwiedzający ch. Eksponaty ulokowano pomiędzy tak zwaną Wielką Salą a Świetlicą, które znajdowały się na parterze, blisko siebie. Kupiła przez internet bilet na wy stawę, a następnie przejrzała na Mapach Google geografię okolicy . Salisbury House usy tuowany by ł w spokojnej dzielnicy mieszkalnej, w otoczeniu kręty ch uliczek i stary ch domów. Ze wszy stkich stron okalały go drzewa i ogrody . Plan zakładał, że Josepe i jego ludzie pojadą do hotelu, a następnie wy biorą się na wy stawę tuż po zachodzie słońca, dając Cassiopei szansę rozpoznania miejsca i zdecy dowania, w jaki sposób najlepiej wy konać zadanie. – Nie wy obrażam sobie, żeby by ły tam jakieś wy my ślne zabezpieczenia – powiedziała do Josepe. – Z tego, co czy tałam, na wy stawie nie znajduje się nic szczególnie wartościowego czy drogiego. Po prostu parę zaby tkowy ch przedmiotów. Domy ślam się, że będzie kilku ochroniarzy z pry watnej firmy , jacy ś emery towani policjanci, ale to wszy stko. – Mówisz tak, jakby ś robiła te rzeczy niejeden raz. – Wspomniałam ci, że mam pewne specjalisty czne umiejętności. – Wolno wiedzieć skąd? Nie mogła wy znać mu prawdy . – Po prostu musiałam chronić własne interesy . A także mój projekt rekonstrukcy jny . Zdarzały się kradzieże i wandalizm. Nauczy łam się, że najlepiej jest dopilnować wszy stkiego samemu. Nienawidziła siebie za te kolejne kłamstwa. Kiedy to się skończy ? Nie wiadomo. Zwłaszcza
w obliczu skoku, który miała wy konać. Znaleźli hotel, gdzie Josepe zarezerwował trzy pokoje, i pożegnali się. – Bądź ostrożna – powiedział jej. – Zawsze jestem. *** Luke popatrzy ł na przeciwną stronę kabiny samochodu. Cztery ostatnie godziny spędził z Cottonem Malone’em i zrozumiał, że nastrój by łego agenta nie uległ zmianie od czasu, gdy widzieli się w Danii. Czekał na regionalny m lotnisku na północ od Des Moines, obserwując, jak F-15E Strike Eagle opada wprost z rozświetlonego południowy m słońcem nieba, po czy m podchodzi do lądowania na krótkim pasie startowy m. Luke nigdy nie leciał my śliwcem, zazdrościł ty m, którzy mieli taki przy wilej. Wiedział od Stephanie, że Malone jest wy kwalifikowany m pilotem my śliwskim, który porzucił tę karierę na rzecz prawniczej w mary narce wojennej. Szefowa nie wy jaśniła wprawdzie, dlaczego Cotton zdecy dował się na tę zmianę, Luke domy ślał się jednak, że musiał istnieć jakiś ważny powód, ponieważ wątpił, aby Malone robił coś, czego nie chciał robić. Zjedli razem lunch, a potem obejrzeli Salisbury House, zapoznając się z układem wnętrz. – Ona wy chodzi – rzucił Luke, widząc, jak Vitt wy jeżdża z hotelu w centrum miasta i włącza się do ruchu, bez Josepe Salazara i tamty ch dwóch. Wcześniej obaj z Malone’em czekali na lotnisku w Des Moines, w pobliżu terminalu, który przy jmował pry watne samoloty . – Jedzie we właściwy m kierunku.. – Ty lko niech cię nie zauważy . Z łatwością odkry je, że jest śledzona. Normalnie Luke rzuciłby jakąś kąśliwą uwagę, postanowił jednak nie drażnić staruszka. – Co zrobimy , jeżeli jedzie tam, dokąd my ślimy , że jedzie? – Zajmiesz się nią. Nigdy cię nie widziała. Wmieszasz się w tłum. – A ty ? – Ja będę obserwował twój ty łek i próbował wy przedzać ją o krok. Znam jej sposób my ślenia. – Stephanie mówi, że musimy dostać ten zegarek choćby nie wiem co. – Tak. Też mi to powiedziała. Lubił ten element niewiadomej, który pojawiał się podczas realizacji planu. Budził w nim dreszcz, zwłaszcza gdy wszy stko szło dobrze. Jak w Montpelier. Katie Bishop znajdowała się teraz w Biały m Domu, stry jek Danny oświadczy ł jej, że nie wróci do Wirginii. Jej pracodawca zostanie poinformowany , że Katie potrzebna jest w Waszy ngtonie na parę dni, ale etat ma mieć niezagrożony . Katie sprawiała wrażenie podekscy towanej, a Stephanie poprosiła ją, aby raz jeszcze szczegółowo opisała im dziennik Madisona. Luke trzy mał się cztery sta metrów za wozem Cassiopei, dzieliło ich mnóstwo aut. Droga prowadząca na zachód od centrum miasta by ła ruchliwy m bulwarem, niemożliwe, by ktokolwiek zdołał się tu zorientować, że ma ogon. Wciąż jechała we właściwy m kierunku.
– Będzie trudniej, kiedy dojedziemy do tej dzielnicy przy Salisbury House. By li tam już wcześniej, zanim jeszcze Salazar wy lądował. Nie istniało żadne niebezpieczeństwo, że tamty ch przegapią, ponieważ podczas przelotu learjeta nad Stanami Zjednoczony mi cały czas namierzało go wojsko. Stephanie zadzwoniła do dowództwa z informacją, że to sprawa najwy ższej wagi. Przed nimi Cassiopeia skręciła w lewo, dokładnie tam, gdzie powinna. – Daj jej trochę przestrzeni – rzekł Malone ze śmiertelną powagą. Luke miał właśnie taki zamiar. *** Salazar wszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Naty chmiast padł na kolana i modlił się o obecność anioła. Ku jego niezmiernej uldze postać ukazała się nad łóżkiem; uśmiechała się do niego i łagodnie spoglądała. – Stało się, jak nakazałeś. Zaufałem jej. – Ona cię nie zawiedzie. – Pomóż jej odnieść sukces. Nie chcę, żeby coś jej się stało. – Ona ma być kością z twego ciała. Zostać twoją żoną. Razem założycie rodzinę, która się rozrośnie i osiągnie pełnię nieba. Zaprawdę powiadam ci. Salazar by ł wdzięczny za tę wizję anielską. Uspokajała go. Chciał iść z Cassiopeią, wiedział jednak, że jej ostrożność ma uzasadnienie. Nie mógł ry zy kować. Jak dotąd umiejętności i niezależność Cassiopei okazy wały się atutami. Gdy jednak zagrożenie minie i obietnica Sy jonu się spełni, nastąpią zmiany . Obowiązkiem ojca jest prowadzić i wspierać rodzinę. Matki – wy chowy wać dzieci. Tak by ło w rodzinie założonej przez jego rodziców, tak też będzie w jego własnej. Jeśli bowiem oboje rodzice oddani są czemuś poza domem, przy nosi to szkodę dzieciom, a on chciał mieć dobre dzieci. Przy najmniej jedno od Cassiopei, więcej od inny ch żon. Pewną przeszkodą może by ć wiek jego samego oraz jej, dlatego wszelkie kolejne związki będzie musiał zawierać z młodszy mi kobietami. Mocno wierzy ł, że matka pozostająca w domu sprawia, iż dzieciom lepiej idzie w szkole, że dzięki temu ich stosunek do ży cia jest właściwszy , że naby wają odpowiedniej ety ki pracy i są silniejsze moralnie. Tego chciał dla swoich dzieci. Cierpliwie poszukiwał nowej żony . Miał zamiar rozegrać to, jak należy . – Ojciec Niebieski i Niebieska Matka byli małżeństwem. Jako rodzice dali żywot swym duchowym dzieciom, co oznacza, że wszyscy ludzie, jacy kiedykolwiek istnieli, są dosłownie dziećmi Boga, a dla siebie braćmi i siostrami. Ty także wkrótce powiększysz ich liczbę. Salazar słuchał tego z przy jemnością. Na razie jednak pochy lił ty lko głowę i modlił się o sukces Cassiopei.
Rozdział 54 Luke wszedł do Salisbury House północny mi drzwiami, tuż za grupą podekscy towany ch tury stów. Wy siadł przy końcu uliczki i dalej ruszy ł już pieszo. Nie mogli sobie pozwolić na zaparkowanie samochodu w jakimś niedozwolony m miejscu ani na oddanie auta parkingowemu. Malone wolał postawić je kilka ulic dalej, za ogrodem na ty łach domu, między drzewami. Odpowiednią lokalizację znaleźli wcześniej. Zerknął na zegarek: 19.25. Nadciągała ciemność, zdy scy plinowany tłumek liczący około stu osób kłębił się na parterze i oświetlony m ty lny m tarasie. Frontowe drzwi otwierały się na coś, co wy glądało jak sala główna, gdzie kamienne podpory wspierały wy soki sufit, a ogromny średniowieczny kominek zajmował całą przeciwległą ścianę. Ponad głową Luke’a widniała balustrada wy suniętego balkonu na piętrze, pełnego ludzi, którzy spoglądali na hol. Malone podał mu ry sopis Cassiopei Vitt, a Stephanie przesłała mailem zdjęcie. Wśród tłumu podziwiający ch przedmioty po Lincolnie, w szklany ch gablotach ustawiony ch w Wielkiej Sali, Luke nie widział nikogo, kto pasowałby do tego wizerunku. Jedy ny m ochroniarzem by ł umundurowany policjant, bez broni, stojący obok kominka – zapewnie chciał zarobić parę dolców na pilnowaniu łatwej imprezy . Wy bacz, że zakłócę ci wieczór, pomy ślał Luke. Wy szedł z sali po krótkich schodach i znalazł się w miejscu, które tabliczka nazy wała Świetlicą. Ustawiono tu jeszcze więcej eksponatów oświetlony ch halogenami, by ło także więcej ludzi. Jeden z gości przy ciągnął uwagę Luke’a. Długie ciemne włosy , odrobinę kręcone. Zabójcze ciało. Cudowna twarz. Jak u modelki, ale widać by ło, że jest w znakomitej formie fizy cznej. Miała na sobie przy legający ciasno jedwabny żakiet, który świetnie układał się na wszy stkich krągłościach. Podobał mu się ten widok. Nic dziwnego, że Malone dostawał świra. Cassiopeia Vitt by ła seksowna. *** Cassiopeia podziwiała wspaniały fortepian Steinway . Na ścianach Świetlicy zauważy ła już portret van Dy cka, datowany na rok 1624, oraz wy kwintny herb Armand Cosmetics Company , która została założona na początku XX wieku przez pierwszego właściciela domu. Środek długiego pomieszczenia zajmowały podświetlane szklane gabloty , w który ch wy stawiono przedmioty związane z Lincolnem. Żelazny klin uży wany do rozłupy wania drewna, rozmaita odzież, książki, pisma, a nawet kapelusz, który prezy dent miał na głowie tego wieczoru, gdy został zamordowany . My ślą przewodnią wy stawy by ło zapewne ukazanie ży cia osobistego Lincolna. Gablota, która zwróciła uwagę Cassiopei, stała trzecia od końca i zawierała srebrny zegarek kieszonkowy . Karta informacy jna w jej wnętrzu potwierdzała: oto jej cel.
Wcześniej zdąży ła się przy jrzeć pomieszczeniom na parterze. Oświetlenie by ło przy tłumione, celowo rozmieszczone nisko, tak by mocne światło padało bezpośrednio na gabloty . To mogło pomóc. Cassiopeia zauważy ła ty lko dwóch ochroniarzy , obu w mundurach miejscowej policji. Żaden nie sprawiał wrażenia szczególnie zainteresowanego, nie wy dawał się też groźny . Wy stawę oglądało teraz ze sto osób, chodzący ch tu i tam, idealnie odwracając od niej uwagę. Spacerowy m krokiem przeszła ze Świetlicy z powrotem do Wielkiej Sali, podziwiając zbroję w skali trzy do czterech, która stała w pobliżu schodów prowadzący ch na balkon. Na zdoby cie zegarka potrzebowała najwy żej minuty . Szkło gabloty nie by ło grube. Łatwo będzie je rozbić, nie uszkadzając zegarka. Poza ty m, według Josepe, to, o co im chodziło, znajdowało się w jego wnętrzu. Cassiopeia podziwiała sty l urządzenia domu i jego projekt. Jej wprawne oko zwróciło uwagę na angielską dębinę, elżbietańskie kredensy , chińskie wazy oraz malarstwo, wszy stko stare i wy jątkowe. Ale jednocześnie czuła, że by ł to kiedy ś czy jś dom rodzinny . Mieszkali tu ludzie. Pod pewny m względem przy pominał jej domostwo, w który m spędziła dzieciństwo, choć tam zamiast elementów z epoki Tudorów dominowały wpły wy hiszpańskie i arabskie. Jej rodzice także ozdabiali swoje lokum przedmiotami, do który ch przy wiązy wali znaczenie. I tamten dom pozostał taki po dziś dzień, ponieważ Cassiopeia prawie niczego w nim nie zmieniła, podobnie jak Josepe w saloniku matki. Wy szła na zewnątrz, na taras. Uroczy ogród rozciągał się aż do linii drzew, biegnącej jakieś czterdzieści metrów dalej. Wzrok Cassiopei powędrował w kierunku dachu; zobaczy ła miejsce, w który m kable elektry czne wnikały do budy nku. Dalej przewody ciągnęły się do zabudowań gospodarczy ch, stojący ch wśród drzew. Tak właśnie przy puszczała. Po dekadach mody fikacji i ulepszeń ostatecznie wszy stko ulega centralizacji. To samo stało się z jej château we Francji, a także z domem rodziców. Tutaj centrum energety czne znajdowało się w mały m domku z dwuspadowy m, kry ty m gontami dachem. Musiała się ty lko dostać do środka. Niezauważona. *** Luke trzy mał się z ty łu, pośród zwiedzający ch, nawet zamieniał z niektóry mi parę słów, jakby by ł jedny m z nich. Cały czas miał jednak Cassiopeię Vitt na oku; wy raźnie próbowała rozeznać się w sy tuacji. Nie spieszy ł się ze zwiedzaniem; dał jej czas na obejrzenie tarasu, a potem wy jście do ogrodu. Coś zwróciło jej uwagę. Luke ponownie znalazł się w domu i włączy ł ukry ty w kieszeni komunikator, wy posażony w ukry ty w klapie mikrofon oraz maleńką słuchawkę. Malone również miał taki. – Jesteś tam? – wy szeptał. – Nie, zniknąłem – powiedział mu do ucha Cotton. – Ona przeprowadza rozpoznanie.
– Niech zgadnę. Jest na zewnątrz, ogląda dach. – Fakty cznie znasz tę dziewczy nę. – Przy gotuj się, bo zaraz sprawy się zaciemnią. – Co to ma znaczy ć? – Zobaczy sz. *** Malone stał w cieniu drzew za Salisbury House. Samochód zaparkował sto metrów dalej, w uliczce biegnącej równolegle do ty łów posesji. Brak ogrodzenia ułatwił mu dotarcie z powrotem w miejsce, z którego mógł obserwować oświetlony taras domu oraz kręcący ch się ludzi, rozkoszujący ch się chłodny m wieczorem. W oknach na parterze paliły się przy tłumione światła. Patrzy ł, jak Cassiopeia wy chodzi z budy nku i spacerowy m krokiem przecina ogród. Musiała improwizować, a najlepszy m sposobem na zy skanie przewagi by ło pozostać niezauważoną. Zaledwie przez parę minut. Ty lko ty le potrzebowała. On również dostrzegł kable elektry czne na dachu, prowadzące dalej do zabudowań gospodarczy ch. Jeśli się nie my lił, tam właśnie Cassiopeia zmierzała. Trudność polegała na ty m, że nie wiedział, na ile można jej pozwolić. Malone chciał, żeby Cassiopeia ukradła zegarek, ale nie żeby uciekła. Przy glądał się kobiecie, którą kochał. Wy glądała wspaniale jak zwy kle, szła pewny m siebie krokiem. Ratowali sobie wzajemnie skórę tak wiele razy , że nie zliczy łby ich. Ufał jej. Polegał na niej. I my ślał wcześniej, że ona czuje to samo w stosunku do niego. Teraz nie by ł już taki pewny . Interesujące, że w ciągu dwóch dni jego ży cie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Po co? Dlaczego? Nie znajdzie odpowiedzi, dopóki nie usiądą razem z Cassiopeią i nie porozmawiają. Ale to, co ma się za chwilę wy darzy ć, z pewnością doleje jeszcze oliwy do ognia. Ona nie ucieszy się na jego widok. Ale go zobaczy .
Rozdział 55 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII GODZINA 2 0 . 5 0 Rowan zbliży ł się do Blair House. Od czasów Franklina Roosevelta posiadłość ta stanowiła własność państwa, wy korzy sty waną wy łącznie przez gości prezy denta. Obecnie rząd posiadał również trzy sąsiednie budy nki, w który ch zatrzy my wało się wielu zagraniczny ch dy gnitarzy , radując się sześcioma ty siącami metrów kwadratowy ch elegancji. Kiedy ś, podczas remontu generalnego Białego Domu, mieszkał tu Truman, który codziennie przechodził na drugą stronę ulicy do swego gabinetu. Pierwszego listopada 1950 roku próbowano go zamordować, ledwie przekroczy ł drzwi frontowe domostwa; zamach został udaremniony przez agenta Secret Service, który stracił ży cie. Żelazny płot zdobiła teraz poświęcona jego pamięci plakietka z brązu i Rowan przy stanął na chwilę, by oddać cześć bohaterowi. Wezwanie do jego biura senatorskiego nadeszło dwie godziny temu. Prezy dent Stanów Zjednoczony ch chce się z nim spotkać. Jak szy bko może się zjawić? Jeden z asy stentów Rowana odnalazł go i przekazał wiadomość. Senator zdawał sobie sprawę, że nie może się uchy lić, dlatego zgodził się przy jść na godzinę dwudziestą pierwszą. Ciekawy by ł jednak wy bór miejsca spotkania. Nie w Biały m Domu. W budy nku dla gości. Poza terenem. Jak gdy by Daniels mówił mu, że nie jest u niego mile widziany . Ale może Rowan dopatry wał się w ty m więcej, niż by ło w rzeczy wistości. Danny ’ego Danielsa nigdy nie uważano za wielkiego intelektualistę. Niektórzy się go obawiali, inni sobie z niego kpili, większość po prostu dawała mu spokój. Ale by ł popularny . W sondażach poparcie dla niego utrzy my wało się nieustannie na zaskakująco wy sokim poziomie jak na człowieka, który kończy karierę polity czną. Daniels wy grał oba wy ścigi prezy denckie z solidną przewagą. Prawdę mówiąc, opozy cja nie mogła się już doczekać jego odejścia, chętnie pozwoliłaby staruszkowi po prostu zniknąć. Niestety , Rowanowi by ł on potrzebny . Jego obecność by ła niezbędna i nakazana. Wprowadzono go do środka, przez labiry nt pokojów, do pomieszczenia o ścianach w żółte pasy , z portretem Abrahama Linc olna wiszący m nad kominkiem ozdobiony m czerwony mi czeskimi lampami z kry ształu. Rowan znał ten pokój. Tutaj właśnie wprowadzano różny ch oficjeli, zanim mogli odwiedzić przy wódców obcy ch państw zamieszkujący ch w Blair House. Kilka lat temu czekał tu, aby złoży ć wy razy szacunku królowej Anglii. Teraz został sam. Najwy raźniej prezy dent pokazy wał, kto tu rządzi. W porządku. Rowan mógł puścić płazem tę małostkowość, przy najmniej jeszcze przez chwilę. Kiedy państwo Deseret zacznie istnieć, z nim jako świeckim przy wódcą, to prezy denci będą czekać na niego. Nikt już nie odważy się ignorować święty ch ani ich obrażać, ani wy śmiewać. Nowy naród stanie się dla świata czy telny m przy kładem, że religia, polity ka i zdrowe zarządzanie mogą się ze sobą łączy ć. Drzwi się otwarły i Danny Daniels obrzucił go płomienny m spojrzeniem. – Czas, by śmy pogadali – rzekł prezy dent przy ciszony m głosem. Nie podali sobie rąk.
Nie usiedli. Stali naprzeciw siebie; Daniels by ł o stopę wy ższy , ubrany w koszulę z długim rękawem, rozpiętą pod szy ją, bez mary narki, w eleganckich spodniach. Rowan miał na sobie swój zwy kły garnitur. Daniels zamknął drzwi. – Jesteś zdrajcą. Senator miał przy gotowaną odpowiedź. – Wręcz przeciwnie. Jestem patriotą. To pan i wszy scy prezy denci przed panem, aż do tego człowieka – wskazał na portret Lincolna – jesteście zdrajcami. – Skąd to niby wiesz? Nadszedł czas powiedzieć prawdę. – Nasz Kościół od dawna wie, że oprócz konsty tucji Stanów Zjednoczony ch istnieje coś więcej. Coś, co Lincoln przed nami ukry wał. – Lincoln ufał mormonom, a Brigham Young ufał Linc olnowi. Rowan kiwnął głową. – I proszę zobaczy ć, co nas za to spotkało. Kiedy wojna się skończy ła, a zagrożenie minęło, Kongres uchwalił ustawę Edmundsa-Tuc kera, która nakazy wała karać poligamię, i rząd zaczął prześladować setki członków naszego Kościoła. Co się stało z cały m ty m zaufaniem? – Poligamia by ła sprzeczna z podstawami naszego społeczeństwa – odparł prezy dent. – Nawet wasi przy wódcy zdali sobie z tego w końcu sprawę. – Nie, zostaliśmy zmuszeni do zdania sobie z tego sprawy , ponieważ taka by ła cena za otrzy manie własnego stanu. W tamty m czasie wszy scy sądzili, że własny stan to droga do bezpieczeństwa i prosperity . Ale tak już od dawna nie jest. Rozmy ślania o dawnej przeszłości budziły w Rowanie niesmak. Ustawa Edmundsa-Tuckera z 1887 roku dosłownie zlikwidowała Kościół Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. Nigdy wcześniej ani później Kongres nie wy stąpił z takim jadowity m zaangażowaniem przeciw jednej organizacji religijnej. Ustawa zmierzała nie ty lko do zniszczenia Kościoła, lecz także do konfiskaty jego majątku. Za podszeptem diabelskim Sąd Najwy ższy Stanów Zjednoczony ch w 1890 roku uznał te ustawy za zgodne z konsty tucją. – O co ci chodzi? – zapy tał Daniels. – Chcę ty lko tego, co jest najlepsze dla mieszkańców Utah. Osobiście nie mógłby m już mniej troszczy ć się o rząd federalny . Przestał by ć uży teczny . – Przy pomnę ci o ty m, gdy ktoś zaatakuje wasze granice. Rowan zaśmiał się cicho. – Wątpię, by ktokolwiek – oprócz was – chciał najechać Deseret. – Taką nazwę sobie wy braliście? – Dla nas ona coś znaczy . Ta ziemia już dawno powinna się tak nazy wać. Ale rząd nalegał na termin Utah. W sposób podły zażądano wtedy od mormonów różny ch ustępstw i je wy egzekwowano. Tamta data wciąż budziła w nim odrazę. Dwudziesty piąty września 1890 roku. Kiedy to ówczesny prorok wy dał oświadczenie, w który m deklarował posłuszeństwo prawu federalnemu oraz koniec wielożeństwa. Sześć lat później mormoni dostali własny stan. Z wolna oddawano im ich własność, w ty m świąty nię w Salt Lake City . Ale Kościół otrzy mał silny cios. Popadł w długi,
podzielił się w kwestiach teologiczny ch i finansowy ch, a odzy skanie sił zajęło mu dziesięciolecia. Wreszcie je jednak odzy skał. Obecnie posiadał miliardy . Nikt nie znał dokładnej sumy oprócz garstki apostołów i kilku administratorów najwy ższego szczebla. I niech tak pozostanie, pomy ślał. – Będziemy w stanie wy kupić każdy stan, który jeszcze pozostanie w waszej Unii – powiedział Rowan – oraz wiele krajów na świecie. – Jeszcze nie wy szliście ze związku. – To ty lko kwestia czasu. Pan oczy wiście wie, co zostawili po sobie Ojcowie Założy ciele, co podpisali w roku ty siąc siedemset osiemdziesiąty m siódmy m. – Wiem. Ale wiem także coś, o czy m ty nie wiesz. Senator nie potrafił rozpoznać, czy Daniels mówi serio, czy ty lko gra swoją rolę. Prezy dent sły nął jako znakomity pokerzy sta, coś jednak podpowiadało Rowanowi, że ty m razem to nie jest blef – że chodzi o powód, dla którego został wezwany . – Waszemu Kościołowi – powiedział Daniels – zostało powierzone coś, co w owy m czasie mogło zniszczy ć cały ten kraj. Ale Stany Zjednoczone przetrwały , po części dzięki temu, że Brigham Young nic nie zrobił z posiadaną przez siebie rzeczą. Tak się szczęśliwie złoży ło, że po zabójstwie Lincolna, gdy nikt nie skontaktował się z nim w sprawie dokumentu, Young pozostał bierny . – Bo głupio ufał, że władze federalne zostawią nas w spokoju. Ale nie zostawiły . Dwadzieścia lat potem prawie nas zniszczy ły . – A mimo to żaden z członków Kościoła nie wy ciągnął dokumentu na światło dzienne. As w rękawie, który nigdy nie został wy korzy stany . – Nikt o nim nie wiedział. Young już wtedy nie ży ł, tajemnicę zabrał do grobu. – Nieprawda. Ludzie zdawali sobie z tego sprawę. – Skąd pan wie? Daniels się cofnął i otworzy ł drzwi. Ukazał się Charles R. Snow, stojący na swy ch słabowity ch nogach, ubrany w garnitur i krawat, w każdy m calu głowa Sy jonu. Prorok wszedł do środka, jego kroki by ły krótkie, lecz pewne. Rowan stał zaskoczony , nie wiedząc, co powiedzieć lub zrobić. – Thaddeus – rzekł Snow. – Nie jestem w stanie wy razić słowami, jak bardzo zawiodłem się na tobie. – Sam kazałeś mi szukać. – Owszem. Zawód sprawiły mi twoje moty wy i oceny . Rowan nie miał ochoty przy jmować słów kry ty ki od tego imbecy la. – Jesteś bardzo słaby . Nie możemy już sobie pozwolić na takich jak ty . Snow podreptał do bladozielonej sofy i usiadł. – To, co zamierzasz zrobić, Thaddeus, zniweczy sto lat ciężkiej pracy .
Rozdział 56 DES M OINES, ST AN IOW A Cassiopeia przy glądała się badawczo małemu budy nkowi, który przy wodził jej na my śl fragment angielskiego wiejskiego krajobrazu. Wszy stko w Salisbury House miało podobny wy gląd i atmosferę. Nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, gdy wy szła z ogrodu kamienistą ścieżką, która wiła się przez jesienną trawę i opadłe liście. Kilkukrotnie się zatrzy my wała, by podziwiać ich ubarwienie, sprawdzając zarazem, czy jest sama. Domek stał około trzy dziestu metrów od budy nku głównego, kable elektry czne wchodziły w rurkę izolacy jną wy stającą ze ściany szczy towej. Na szczęście drzwi znajdowały się od drugiej strony , niewidoczne z tarasu ani z ogrodu; panowała tam niemal absolutna ciemność. Drewniane drzwi zabezpieczał pojedy nczy zamek zamontowany nad klamką, łatwy do zlokalizowania. Cassiopeia by ła na to przy gotowana, w swojej kosmety czce stale trzy mała wy try chy . Cotton uważał, że podróżowanie z narzędziami włamy wacza jest bardzo zabawne, ale on sam nie by ł lepszy , mały wy try ch miał ukry ty w portfelu. To jej się w nim podobało. Zawsze by ł przy gotowany . Wy nalazła w swojej kopertówce wy try chy i zajęła się zamkiem. Nie musiała mieć światła, ważniejszy by ł doty k. Dłońmi wy czuwała pracę wewnętrznego mechanizmu i ruch zapadek. Podwójne kliknięcie zasy gnalizowało sukces. Wy sunęła bolec z zapadni, a potem weszła i zamknęła za sobą drzwi, ponownie blokując zatrzask, ty m razem od środka. Tak jak podejrzewała, skrzy nki elektry czne znajdowały się na ścianie. Mniej więcej jedną trzecią wnętrza zajmował sprzęt ogrodowy i kosiarki do trawników. Przez okna sączy ło się światło. Z powodu ciemności Cassiopeia miała rozszerzone źrenice; główny wy łącznik automaty czny znalazła po zewnętrznej stronie jednej ze skrzy nek. Wy starczy go przerzucić, a dostanie około pięciu minut, zanim ktoś zechce sprawdzić obwody , zwłaszcza gdy ochrona zauważy , iż inne domy w okolicy są wciąż oświetlone. Ty lko ty le czasu potrzebowała. Pod kosiarką do trawy znalazła brudną szmatę. Wy tarła nią zasuwkę przy drzwiach, a potem chwy ciła za dźwignię wy łącznika. *** Malone się uśmiechnął, gdy Salisbury House ogarnęła ciemność. – Co u diabła, tatuśku? – powiedział mu do ucha Luke. – Ona wy konała swój ruch. Teraz twoja kolej, studenciku. – Dawaj ją. Jestem gotowy . Ta, jasne. ***
Kiedy światła zgasły , Luke znajdował się w Wielkiej Sali. Ludzie stojący wokół niego najpierw wy dali cichy pomruk, a gdy zdali sobie sprawę, że prądu ciągle nie ma, głosy się podniosły . Naty chmiast zawrócił i skierował się do Świetlicy , gdzie czekał kieszonkowy zegarek. Panowała tu głęboka ciemność, musiał posuwać się powoli, uważając na inne osoby ; nieustannie przepraszał. – Wróciła do środka – usły szał w uchu głos Malone’a. – Dobrej zabawy . Niemalże widział złośliwy uśmieszek na twarzy tamtego. Jeszcze nie spotkał kobiety , z którą nie dałby sobie rady . Katie Bishop stanowiła doskonały przy kład. Zawsze miał pewność, że wy ciśnie je wszy stkie jak cy try ny . Luke natknął się na krótkie schody prowadzące do Świetlicy . Na szczęście kory tarz by ł tu szeroki i nie tak pełen ludzi jak Wielka Sala. Wszedł do głównego pomieszczenia, zauważając cienie przesuwające się po ścianach. Jakiś męski głos prosił, aby wszy scy powoli torowali sobie drogę do wy jścia. Spry tne posunięcie. Chronić gabloty w środku. Utrzy mać kontrolę nad ludźmi, nie dopuścić do ich rozproszenia. I widać, że ktoś tu rządzi. Rzecz jasna zignorował instrukcje i skierował się powoli ku trzeciej gablocie. Cassiopeia Vitt już tam by ła. – Nie radzę – wy szeptał. – Kim jesteś? – spy tała. – Facetem, który ma zapobiec kradzieży zegarka. – Błąd, studenciku – usły szał głos Malone’a. – Udzielasz jej informacji. Luke nie zareagował. – Odsuń się od gabloty – polecił. Czarna postać stała nieruchomo. – Nie mam zwy czaju się powtarzać. Odsuń się od gabloty . – Jakiś problem? – zapy tał męski głos, ten sam, który parę chwil wcześniej kierował ruchem ludzi. Pewnie jeden z gliniarzy . Cassiopeia wy konała szy bki ruch. Jej noga wy strzeliła w powietrze i walnęła strażnika w pierś, odrzucając go do ty łu; z rozrzucony mi ramionami uderzy ł w sąsiednią gablotę, która roztrzaskała się o drewnianą podłogę, szkło rozsy pało się zgrzy tliwy m crescendo. Ludzie stojący nieopodal westchnęli zdumieni. Nim Luke zdąży ł zareagować, drugie kopnięcie trafiło go prosto w krocze. Zaparło mu dech. Ból promieniował ku górze i na zewnątrz. Matko bos… Ugięły się pod nim nogi. Upadł. Próbował się pozbierać i wstać, lecz ból by ł zby t silny . Chwy cił się za obolałą część ciała, walcząc z mdłościami, niezdolny do żadnego ruchu, podczas gdy Vitt rozbijała szklaną gablotę i szukała zegarka. – Co się dzieje? – zapy tał Malone w jego uchu. – Odezwij się. Próbował, ale nie dał rady . W szkole średniej gry wał trochę w futbol, by wał już poturbowany . W armii zdarzy ło mu się to nawet kilkukrotnie. Ale nigdy coś takiego.
Vitt zniknęła w ciemnościach, pośród chaosu. Złapał oddech i chwiejnie wstał. Ludzie próbowali uciekać z sali. Muszę wy trzy mać, powiedział sobie w duchu. – Ona ma zegarek… i… wy chodzi – odezwał się do mikrofonu. Ruszy ł za nią. *** Cassiopeia by ła zdumiona faktem, że tamten mężczy zna wiedział, dlaczego się tu pojawiła. Niewątpliwie czekał, aż wy kona pierwszy ruch. Głos brzmiał młodo, z nutką południowego akcentu, który kojarzy ł jej się z Cottonem. Czy żby Stephanie ją tutaj namierzy ła? Wy dawało się to jedy ny m sensowny m wy jaśnieniem, co oznaczało, że młody człowiek nie działał sam. Szła dalej przez ciemną masę ludzi, przedzierając się ku drzwiom frontowy m. Samochód czekał zaledwie kilkaset metrów stąd. Dotarcie tam przez cały dom mogłoby stanowić problem. Znacznie lepszy m rozwiązaniem by ło go okrąży ć. Znalazła zasuwkę na drzwiach, otworzy ła je i wy śliznęła się w noc. *** Luke podąży ł z powrotem do głównego wejścia i Wielkiej Sali. Ludzie pozostający w Świetlicy sprawili, że teraz cała podłoga zasłana by ła szkłem, należało bardzo uważać. Wy korzy stał chaos do ucieczki i szukania sobie drogi w ciemnościach. Krocze rwało, ale ból nieco ustąpił. Nieważne, nie pozwoli, aby Vitt uciekła. Nie będzie wy słuchiwać gadania Malone’a albo Stephanie, zwłaszcza że staruszek go wcześniej ostrzegał. Skręcił za róg i macał rękoma po ścianie, szukając krótkich schodów, prowadzący ch do holu wejściowego. Usły szał, jak drzwi frontowe się otwierają, a potem zamy kają. Czy to ona? To miałoby sens. Skierował się do wy jścia. Otworzy ł drzwi i wy szedł na zewnątrz. Przed sobą widział ty lko mrok. Po chwili zauważy ł sy lwetkę Cassiopei Vitt, nieopodal ściany budy nku, skręcającą za węgieł i zmierzającą na jego ty ły . Ty m razem nie da jej żadnego ostrzeżenia. Rzucił do mikrofonu: – Idzie w twoją stronę, tatuśku. Potem ruszy ł za nią.
Rozdział 57 Richard Nixon wkroczył do sali konferencyjnej i wymienił uścisk ręki z prorokiem Josephem Fieldingiem Smithem, jego dwoma doradcami oraz całą Radą Dwunastu Apostołów. Prezydent Stanów Zjednoczonych przybył do Salt Lake City w ramach kampanii na rzecz miejscowych kandydatów republikańskich do Kongresu. Przywiózł ze sobą żonę, córkę Tricię oraz dwóch członków gabinetu – George’a Romneya i Davida Kennedy’ego – którzy byli mormonami. Odbyły się już wszystkie zwyczajowe spotkania publiczne, a teraz znajdowali się bezpieczni w głównym budynku administracyjnym Kościoła, za zamkniętymi drzwiami, za ścianami krytymi boazerią i pod kasetonowym drewnianym sufitem. Nixon i Smith zasiadali każdy na jednym końcu polerowanego stołu, pozostali apostołowie po obu jego stronach. – Moje wizyty w Salt Lake City zawsze niezmiernie podnoszą mnie na duchu – powiedział Nixon. – Wasz Kościół to wspaniała instytucja, która w dzisiejszych czasach odgrywa ważną rolę. Był 24 lipca 1970 roku. Dzień Pionierów. Oficjalne państwowe święto w Utah, upamiętniające przyjazd pierwszej fali osadników do kotliny Wielkiego Jeziora Słonego w roku 1847. Parady, pokazy sztucznych ogni, rodeo oraz wiele innych atrakcji uświetniały ów dzień. Jakby 4 Lipca dla świętych w dniach ostatnich. Nixon miał się tego dnia zjawić osobiście na sławnych Dniach Rodeo ’47 w Pałacu Salt Lake City. – Nie wiem, czy jakakolwiek inna grupa w Ameryce przyczyniła się bardziej do stworzenia naszego silnego moralnie przywództwa i wysokich standardów etycznych – to ów duch właśnie sprawia, że Ameryka przechodzi złe czasy tak, jak dobre. Żadna grupa nie uczyniła więcej niż członkowie waszego Kościoła. – Dlaczego pan tu przyjechał? – zapytał Smith. Nixon sprawiał wrażenie zaskoczonego obcesowością tego pytania. – Już mówiłem. Przyjechałem wyrazić moją wdzięczność. – Panie prezydencie, osobiście poprosił mnie pan o tę prywatną audiencję w obecności moich doradców oraz członków Rady Dwunastu. Nigdy dotąd żaden prezydent się o to nie zwracał. Z pewnością rozumie pan naszą ciekawość. A zatem jesteśmy. Sami. Czego pan chce? Smith, choć dżentelmen w każdym calu, nie był głupcem. Pełnił funkcję dziesiątego proroka prowadzącego Kościół, jego ojciec szóstego, dziadek zaś był bratem samego założyciela, Josepha Smitha. Apostołem został w roku 1910, w wieku dwudziestu pięciu lat. Do godności proroka wyniesiono go zaledwie sześć miesięcy temu. Teraz liczył dziewięćdziesiąt cztery lata i był najstarszym mężczyzną w dziejach wybranym na to stanowisko. Jako jedyny na sali był obecny podczas poświęcenia świątyni w Salt Lake City w 1893 roku. Nie kłaniał się nikomu. Nawet prezydentom Stanów Zjednoczonych. Wyraz twarzy Nixona uległ zmianie; jowialność zniknęła, przybrał teraz pozory kogoś, kto wypełnia ważną misję. – W porządku. Cenię bezpośredniość. Nie traćmy czasu. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku Abraham Lincoln dał wam coś, co nigdy nie zostało zwrócone. Chcę to odzyskać. – Dlaczego? – zapytał Smith. – Ponieważ należy do Stanów Zjednoczonych.
– Ale dano to nam, żebyśmy tego strzegli. Nixon przyglądał się mężczyznom za stołem. – Widzę, że wiecie, o czym mówię. Dobrze. To powinno uprościć sprawę. Smith wskazał pomarszczonym palcem na prezydenta. – Nie ma pan pojęcia, co tam jest napisane, prawda? – Wiem, że to bardzo Lincolna dręczyło. Wiem, że wysłał to wam nie bez powodu. Wiem, że w ramach układu Brigham Young podał Lincolnowi lokalizację pewnej kopalni, której poszukiwano od bardzo dawna. Miejsca, gdzie ukryto mnóstwo waszego złota, zaginionego podczas wojny w Utah, kiedy to zniknęły dwadzieścia dwa wozy. – To złoto wcale nie zniknęło – odezwał się jeden z apostołów. – Ani jedna uncja. Zostało wprowadzone ponownie do naszej gospodarki po tym, jak minęło zagrożenie wojną ze strony rządu federalnego. Wszystko to sprawił prorok Brigham. Nie ma tu żadnej tajemnicy. – Ciekawe, że pan to powiedział – odparł Nixon. – Kazałem rozeznać się w sprawie. Brigham Young odesłał złoto do Kalifornii. Ale według waszych własnych pisanych świadectw wozy zostały zaatakowane, ich obsługa zginęła, a skradzione złoto zaginęło. I mówicie, że wasz prorok był zamieszany w tę kradzież? – Niczego nie mówimy – rzekł kolejny z apostołów – poza tym, że nie zginęło żadne złoto. – Czyżby proroctwo Białego Konia nic dla was nie znaczyło? Czy nie mieliście się stać zbawcami konstytucji? Kilku apostołów zaśmiało się cicho. – To bajeczka – rzucił jeden z nich. – Historia wymyślona przez pierwszych ojców Kościoła jako wsparcie dla nowej religii. Rodzaj pogłoski bądź też błędnej interpretacji, która się rozpowszechniła, jak to się dzieje z plotkami. W każdej teologii spotyka się tego rodzaju opowieści. Ale nie jest prawdziwa. Odrzuciliśmy jej przekaz już dawno temu. Nixon uśmiechnął się szeroko. – Panowie, rozegrałem wiele partii pokera, i to przeciwko najlepszym. Nie dam się nabrać na wasz blef. Brigham Young zawarł z Abrahamem Lincolnem układ i obie strony, trzeba to przyznać, dotrzymały jego warunków. Czytałem notkę, która zachowała się z czasów Lincolna. Ręcznie pisana wiadomość od Jamesa Buchanana dla Lincolna, dostarczona razem z pewnym dokumentem. Kolejne papiery, które widziałem, wskazują, że dokument ten ostatecznie wysłano tutaj, jako wywiązanie się Lincolna z jego części umowy. Wskutek nagłej i przedwczesnej śmierci prezydenta ten dokument wciąż znajduje się w waszych rękach. – Zapytam czysto teoretycznie – odezwał się Smith. – Gdyby dokument został wam zwrócony, co byście z nim uczynili? – To zależy, co jest w nim napisane. Domyślam się, że dotyczy Ojców Założycieli oraz tego, co zrobili albo czego nie zrobili wtedy w Filadelfii. – Dla nas konstytucja jest chwalebnym probierzem powstałym z mądrości Boga – powiedział prorok. – To niebiańska chorągiew. Dla wszystkich obdarzonych przywilejem wolności jest jak chłodny cień i ożywcza woda bijąca z wielkiej skały na jałowej pustyni. – Wspaniała analogia – skomentował Nixon. – Ale musi pan jeszcze odpowiedzieć na moje pytanie. Smith spojrzał na apostołów zgromadzonych wokół stołu. – Widzicie tu przykład tego, z czym mieliśmy do czynienia od samego początku. Arogancję
rządu federalnego, która przychodzi tutaj, do naszego domu, żądając od nas, abyśmy słuchali poleceń. Kilka głów poruszyło się z aprobatą. – Przychyliłem się do prośby o prywatną audiencję w nadziei, że ten prezydent okaże się inny. – Wzrok Smitha spoczął na George’u Romneyu i Davidzie Kennedym. – W jego administracji służą dwaj spośród nas, który to fakt braliśmy za dobrą monetę. – Prorok przerwał, jakby zbierał myśli. Przez wiele lat Smith pracował jako historyk i archiwista Kościoła. Jeśli ktoś miał znać zawartość archiwów, to głównie on. Wreszcie Smith zwrócił się do Nixona. – Istotnie, jesteśmy stróżami czegoś, co przekazano nam przed wieloma laty. Brigham Young zdecydował, że zachowamy to dla siebie, i każdy prorok po nim czynił podobnie. Dlatego decyzja należy teraz do mnie. Odmawiam. – Odrzuca pan bezpośrednie żądanie prezydenta Stanów Zjednoczonych? – W naszej Nauce i Przymierzach, 109:54, napisane jest: Ulituj się, Panie, nad wszy stkimi narodami ziemi; miej miłosierdzie nad władcami; niech zasady , który ch nasi ojcowie tak zaszczy tnie i szlachetnie bronili, to znaczy Konsty tucja naszego kraju, ustanowione zostaną na wieki. Temu właśnie jestem posłuszny… panie prezydencie. Nie panu. Rowan wpatry wał się w Charlesa Snowa i Danny ’ego Danielsa. Wy słuchał relacji Snowa z wy darzeń sprzed czterech dekad. – By łem tam – rzekł Snow. – Siedziałem za ty m stołem jako stosunkowo młody apostoł, ale widziałem, jak Joseph Fielding Smith załatwia się z Richardem Nixonem. Wtedy pierwszy raz usły szałem o naszej wielkiej tajemnicy . – Inni wiedzieli? Snow kiwnął głową. – Niektórzy spośród najstarszy ch. – Charles – powiedział Rowan. – Wy słałeś mnie na poszukiwania. Kazałeś mi się rozglądać. – Nie, Thaddeus. Pokazałem ci to, co pochodziło z kamienia węgielnego, po prostu dlatego, aby dać ci odpowiednio długi sznur, na który m mógłby ś się powiesić. Prezy dent Daniels i ja rozmawiamy o tej sprawie od wielu miesięcy . Rowan nie mógł uwierzy ć własny m uszom. Sam prorok szpiegiem? Zdrajcą? Dla którego interes pogan jest ważniejszy niż interes święty ch? – Joseph Fielding Smith – rzekł Snow – by ł genialny m człowiekiem. Służy ł Kościołowi przez trzy ćwierci dwudziestego wieku. Tamtego dnia, po wy jeździe Nixona, zostaliśmy wszy scy krótko poinformowani o ty m, co się wy darzy ło w ty siąc osiemset sześćdziesiąty m trzecim roku. Ale dopiero gdy zostałem prorokiem, dowiedziałem się reszty . Od tamtego czasu każdy kolejny prorok przekazy wał tę informację swojemu następcy . Wszy scy obecni wtedy na spotkaniu z Nixonem już nie ży ją. Zostałem ty lko ja. Ale obowiązek przekazania tej wiedzy dalej kończy się tu i teraz. Nie powiem ci nic. – Jesteśmy zdolni to zrobić, Charles – oświadczy ł Rowan. – Jesteśmy zdolni oderwać się od tego przeklętego kraju, od wszy stkich jego praw i przepisów, podatków i problemów. Już go nie potrzebujemy . Przeprowadziliśmy sondaże. Ludzie zdecy dowanie opowiadają się za secesją.
Mieszkańcy Utah zaaprobują każdą wzy wającą do tego rezolucję. – Zdajesz sobie sprawę, co się stanie – zapy tał Daniels – jeśli to się wam uda? Stany Zjednoczone to światowe supermocarstwo. – A utrata stanu Utah ma to zmienić? Jest pan śmieszny . – Niestety , nie skończy się na Utah. Taki jest wasz plan. Inne stany pójdą za wami. Masz rację, mamy wiele poważny ch problemów. Ludzie są gotowi odejść. My ślą, że coś na ty m zy skają. Ale przy szedłem ci powiedzieć, że wcale nie. Mimo wszy stkich wad to jest, cholera, najlepszy sy stem polity czny wy my ślony przez człowieka. Działa. Ale ty lko jako związek pięćdziesięciu stanów. Nie mogę ci pozwolić, żeby ś go zniszczy ł. – Nawet jeśli sami założy ciele twierdzą, że to zgodne z prawem? Snow westchnął. – Thaddeus, założy ciele naszego Kościoła też mówili wiele różny ch rzeczy . Niektóre mądre, inne nonsensowne. Naszy m obowiązkiem, naszą powinnością jest ignorować to, co złe, a zachowy wać to, co dobre. Czasy się zmieniły . To, co funkcjonowało w roku ty siąc siedemset osiemdziesiąty m siódmy m, dziś już nie działa. – Nie nam o ty m decy dować – podniósł głos Rowan. – To ludzie muszą wy brać. Mają prawo o wszy stkim wiedzieć. – Skoro tak – rzekł Daniels – to po co utajniamy pewne informacje? Dlaczego spoty kamy się w tajemnicy , żeby podejmować decy zje doty czące bezpieczeństwa kraju? Ponieważ to do nas należy , jako do przedstawicieli społeczeństwa, podejmowanie mądry ch decy zji. Ludzie nas wy bierają i ufają, że wszy stko właściwie załatwimy . Co kilka lat mają szansę powiedzieć nam, co o nas sądzą. Senatorze, proszę pana, żeby pan zaprzestał swoich działań, proszą o to zarówno pański prezy dent, jak i pański prorok. Jego pierwszą my ślą by ło: co się teraz dzieje w stanie Iowa? Czy zegarek Lincolna zawierał ostatni element układanki? Zastanawiał się także nad Stephanie Nelle i jej gotowością współpracy . Zaoferowała mu niezwy kle ważne informacje. Ale cóż takiego powiedział przed chwilą Snow? Lina na tyle długa, żebyś się na niej powiesił. – To pan wy słał do mnie Stephanie Nelle? – spy tał Danielsa. – Nikogo nie wy sy łałem. To złodziejka i zdrajczy ni. Zamierzam ją wy rzucić, a potem wtrącić jej żałosną dupę do więzienia. Pan też się tam znajdzie, jeśli się pan nie zatrzy ma. Rowan spojrzał na Snowa. – Mamy prawo ży ć wolni, tak jak chcemy , według słów proroków. Zasłuży liśmy na to. Nasi założy ciele tak to sobie wy obrażali. – Jesteśmy wolni, Thaddeus. – Jak możesz tak mówić? Naszy m obowiązkiem jest wy pełnić proroctwo Białego Konia. – To bajka. Zawsze nią by ła. – Nieprawda. Kazano nam stać na straży „konsty tucji Stanów Zjednoczony ch, która powstała z inspiracji Boga”. Całej konsty tucji. To właśnie robię. Sami Ojcowie Założy ciele powiedzieli, że każdy stan może opuścić Unię, jeśli tego zechce. Jestem gotowy się przekonać, czy mieszkańcy Utah chcą. Nagle coś mu przy szło na my śl. – Okłamaliście Nixona w kwestii tego proroctwa, prawda? Snow nie odwrócił wzroku.
– Właśnie to zrobiliście – powtórzy ł senator. – Powiedzieliście mu, że to bajka. – Po prostu podkreśliliśmy to, co Kościół oficjalnie głosi na temat proroctwa – wy jaśnił mu Snow. – Co by ło kłamstwem. Powiedziałeś przed chwilą, że każdy prorok po Brighamie Youngu znał prawdę. Wiedział, co przechowujemy dla Stanów Zjednoczony ch. – Ale to nie ma nic wspólnego z ty m proroctwem – odparł Snow. – Natomiast bardzo wiele wspólnego z przy szłością kraju. Po prostu zdecy dowaliśmy się go nie zniszczy ć. Konsty tucja naprawdę zawisłaby na włosku, gdy by śmy pozwolili ci działać. – Gdzie to jest, Charles? – Rowan cały drżał. – Gdzie ukry to ten dokument? Powiedz mi. Snow potrząsnął głową. – Ten prorok już nikomu nie przekaże dokumentu. I zapewniam cię, że jego lokalizację znam ty lko ja. – A zatem zdradziłeś swoją wiarę i wszy stko, co ona oznacza. – Jestem gotów odpowiedzieć za to przed Ojcem Niebieskim. A ty ? – Zdecy dowanie. Wiem, że Lincoln wszczął wojnę, która nigdy nie powinna się by ła toczy ć. Południe miało prawo odejść i on o ty m wiedział. Dokonał osobistego wy boru, prowadząc ten konflikt. Zginęły setki ty sięcy ludzi. Co twoim zdaniem powiedzą Amery kanie, kiedy prawda wy jdzie na jaw? – Że wy brał Unię – odrzekł Daniels. – Wy brał ten kraj. Ja by m zrobił tak samo. – W takim razie i pan jest zdrajcą. – Lincoln uznał, że Stany Zjednoczone są ważniejsze niż każdy poszczególny stan – mówił Daniels. – To prawda, czasy się zmieniły . My nie czujemy tej presji, którą czuł on. Ale też mamy swoje problemy , równie palące. Ogólnoświatowe. Ważne, żeby ten kraj przetrwał. Rowan podniósł wzrok na prezy denta Stanów Zjednoczony ch. – Ale. On. Upadnie. – Zwalniam cię ze stanowiska – oświadczy ł Snow. – Domagam się twojej rezy gnacji z funkcji apostoła. – A ja chcę, żeby odszedł pan z senatu – dodał prezy dent. – Idźcie obaj do diabła. Nigdy jeszcze nie wy powiedział tak obraźliwy ch słów. Przeklinanie by ło sprzeczne z ty m, w co wierzy ł. Czuł jednak gniew. I musiał wierzy ć, że Salazarowi się udało. Teraz wszy stko od tego zależało. Rowan odwrócił się do drzwi, nie mógł sobie jednak darować pożegnalnej uwagi. – Ten cały mit Lincolna się skończy . Naród zobaczy , kim on by ł naprawdę. Człowiekiem, który rozpętał wojnę o nic, który ukry ł prawdę dla realizacji własny ch celów. W przeciwieństwie do was obu ja ufam osądowi ludzi. To oni zdecy dują, czy Unia ma pozostać wieczy sta.
Rozdział 58 Malone czujnie obserwował ciemny zary s Salisbury House. Prądu nie by ło już około kwadransa, gdy wreszcie zauważy ł światła latarek sączące się z domku, w który m Cassiopeia dokonała swego dzieła. Po paru minutach oświetlenie przy wrócono. Teraz musiało już by ć dla wszy stkich jasne, że ktoś celowo przerzucił dźwignię wy łącznika. Wkrótce zaroi się tu od policji. – Ona idzie w twoją stronę, tatuśku – powiedział Luke do jego ucha. Malone opuścił stanowisko i skierował się z powrotem między drzewami do miejsca, gdzie zaparkował wy poży czony samochód. Wóz stał na poboczu ulicy , przy której rosły drzewa, a domy znajdowały się co najmniej trzy dzieści metrów od drogi. By ła to jedna z dzielnic zbudowany ch w czasach, gdy ludzie cenili sobie pry watność, a ziemia wciąż by ła tania. Nie wiedział, co się wy darzy ło w Salisbury House. Studencik zachował wszy stkie szczegóły dla siebie. Fakt, że teraz Cassiopeia miała zegarek, oznaczał, iż Luke jej nie docenił. Poważny błąd. *** Luke przy spieszy ł kroku, pachwina wciąż go bolała. By ł winien tej kobiecie rewanż. Znalazł krawędź domu i skręcił za róg. Drzewa, krzewy , gałęzie przy legały blisko do ścian. Szelest, jaki sły szał przed sobą, potwierdzał, że Vitt ciągle się przemieszcza. W domu znów zapaliły się światła, okna na parterze rozjaśniły tę stronę budy nku. Przedzierał się przez listowie. Malone powinien znajdować się gdzieś za ogrodem na ty łach, Vitt szła prosto na niego. *** Cassiopeia trzy mała się drzew, mijając granicę ogrodu za domem. Samochód czekał na nią pięćdziesiąt metrów dalej, na Greenwood Drive. Miała zegarek. Josepe będzie zadowolony . Może kiedy już mu go odda, dowie się, co tak ważnego zawiera. Josepe wspomniał jej ty lko, że to prawdopodobnie ostatni element znacznie większej układanki. Czy powie o ty m Stephanie Nelle? Zapewne nie. Sły chać by ło dźwięk sy ren. Kiedy w Salisbury House przy wrócą zasilanie, kradzież wy jdzie na jaw. Czas znaleźć się jak najdalej stąd, i to szy bko. *** – Powinna wy jść prosto na ciebie – powiedział Luke do mikrofonu. Odpowiedzi nie by ło. – Malone.
Nadal cisza. Gdzie się podział staruszek, do licha? Luke postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Ból wreszcie ustąpił, jego silne, wy ćwiczone mięśnie by ły gotowe, nerwy napięte. Rzucił się do przodu. *** Cassiopeia usły szała jakiś dźwięk, zbliżający się bardzo szy bko w jej stronę. Przy spieszy ła tempa i doszła na koniec ogrodu za domem; mknęła przez lasek w kierunku zaparkowanego samochodu. Ktoś ciągle za nią biegł. Drzwi auta by ły zamknięte, kluczy ki razem z zegarkiem miała w torebce, którą mocno ściskała. Lasek kończy ł się na skraju drogi. Zobaczy ła swój samochód i popędziła ku niemu. Wskoczy ła do środka, wcisnęła kluczy k do stacy jki i uruchomiła silnik. Włączy ła bieg, położy ła nogę na pedale gazu i już miała ruszy ć, gdy nagle coś walnęło o maskę wozu. Przez szy bę ujrzała mężczy znę z rozłożony mi rękoma. Jego twarz. Młodą. Około trzy dziestki. – Wy bierasz się dokądś? – zapy tał. Mężczy zna wy ciągnął spod siebie lewe ramię; w ręku trzy mał półautomaty czny pistolet, który wy celował prosto w Cassiopeię. Uśmiechnęła się i patrząc mu w oczy , wcisnęła pedał gazu do oporu. *** Luke spodziewał się tego, gdy ż prawy m ramieniem zaczepił jak imadłem o krawędź maski pod szy bą, tam gdzie chowają się wy cieraczki. Koła zabuksowały na żwirze i trawie, po czy m samochód wy strzelił do przodu i wjechał na asfalt. Cassiopeia skręciła kierownicą w lewo, potem w prawo, starając się strącić napastnika. Ale trzy mał się mocno. Przy spieszy ła. – Tatuśku – powiedział Luke. – Nie wiem, gdzie jesteś, ale cię potrzebuję. Będę chy ba musiał zastrzelić tę stukniętą dziwkę. Rozkazy Stephanie by ły jasne. Zdoby ć zegarek. Za wszelką cenę. *** Cassiopeia nie chciała poważnie zranić mężczy zny leżącego na masce wozu, musiała się go jednak pozby ć. Bez wątpienia pracował dla Stephanie Nelle. No bo dla kogo innego?
Znajdowali się po ciemnej stronie mało uczęszczanej ulicy , przy której rosły drzewa. Przed nią spośród ty ch drzew coś się wy łoniło. Inny pojazd. Zablokował oba pasy , ustawiając się w poprzek drogi. Drzwi od strony kierowcy otworzy ły się i pojawiła się w nich sy lwetka mężczy zny . Którego znała. Cotton. Wcisnęła hamulec, wóz zatrzy mał się z poślizgiem. *** Malone nie drgnął. Luke puścił krawędź maski i szarpnięciem otworzy ł drzwi od strony kierowcy , celując z pistoletu w Cassiopeię. Ona również się nie poruszy ła. Światło w kabinie padało na jej twarz, przy pominającą kamienną maskę, jak wtedy w Salzburgu. Patrzy ła mu prosto w oczy . Luke wy ciągnął rękę i wy rwał kluczy ki ze stacy jki. – Wy łaź, do cholery ! – wrzasnął. Zignorowała go. Malone ruszy ł w jej kierunku, powoli i spokojnie. Zbliży wszy się, na siedzeniu dla pasażera dostrzegł małą torebkę. Czarną. Od Chanel. Zdobioną rozmaity mi ikonkami, które w miniony ch latach stanowiły sy mbol tej marki. Kupił ją w zeszły m roku w Pary żu jako prezent gwiazdkowy dla kobiety , która dosłownie miała wszy stko. Podszedł do drzwi od strony pasażera, otworzy ł je i wziął torebkę. Wewnątrz znajdował się zegarek, który Cotton wy jął, torebkę zaś wrzucił z powrotem na siedzenie. By ł na Cassiopeię tak wściekły jak ona na niego i podobnie jak ona – milczał. Ruchem ręki pokazał Luke’owi, że powinni znikać. – Na pewno? – zapy tał Luke. – Daj jej spokój. Luke wzruszy ł ramionami, a następnie rzucił kluczy ki na kolana Vitt. Wciąż w najmniejszy m stopniu nie reagowała. Wreszcie zamknęła z trzaskiem drzwi, uruchomiła silnik i zakręciwszy o sto osiemdziesiąt stopni, pędem odjechała. – To nie by ło dobre – oświadczy ł Luke. Malone patrzy ł na światła samochodu znikające w ciemnościach nocy . – Nie – wy szeptał. – Nie by ło.
Rozdział 59 ST AN M ARY LAND Rowan siedział we wnętrzu świąty ni. Już od dzieciństwa czuł się bezpiecznie w murach kościoła. Wówczas by ła to świąty nia w Salt Lake City . Ale od przy jazdu do Waszy ngtonu właśnie ten przy by tek uczy nił swy m domem. Tutaj, za gruby mi kamienny mi ścianami i zamknięty mi drzwiami, święci mogli prakty kować, co ty lko chcieli. Wejść wolno tu by ło wy łącznie mormonom mający m specjalną rekomendację. Dla pogan podwoje świąty ni otwarto ty lko raz, w ciągu kilku ty godni poprzedzający ch jej konsekrację. W roku 1974 tę wspaniałą budowlę w wiejskim krajobrazie Mary landu zwiedziło prawie milion osób. Poświęcone jej arty kuły ukazały się w „Time”, „Newsweeku” oraz „U.S. News & World Report”. Od początku istnienia Kościoła otwarte świąty nie stanowiły normę, jako sposób dawania odporu szalony m pogłoskom i fałszy wy m wy obrażeniom na temat tego, co kry ło się w ich wnętrzach. Ale po poświęceniu przy by tku stał się on niedostępny m królestwem mormonów. Rowan wy szedł z Blair House i od razu przy jechał tutaj taksówką, już drugi raz tego dnia. Wcześniej, stojąc na zewnątrz w chłodzie poranka, planował ze swoimi kolegami parlamentarzy stami to, co miało nastąpić dalej. Teraz nie by ł już niczego pewien. Sam Charles R. Snow wszedł do gry . Tego się nie spodziewał. Właściwie do tej pory liczy ł na szy bką śmierć Snowa. Gdy by został wy święcony na proroka, co by ło pewne, władałby cały m Kościołem. Ty mczasem Snow domagał się jego rezy gnacji. To wy darzenie bez precedensu. Apostołowie zachowy wali swoje funkcje do końca ży cia. On sam służy ł najdłużej ze wszy stkich, awansując w hierarchii, a teraz będąc już o włos od stanowiska proroka. I to nie by le jakiego proroka. Pierwszego od czasów Brighama Younga, który poprowadzi zarówno Kościół, jak i stanie na czele władz świeckich. A pierwszy m krokiem na drodze do uzy skania tego statusu jest niepodległe, funkcjonujące państwo. Deseret. Wprawdzie wciąż mieli przed sobą walkę o głosy elektoratu oraz batalię sądową, Rowan by ł jednak przekonany , że w obu przy padkach mają szanse zwy cięży ć. A teraz marzenia te są poważnie zagrożone. Zarówno Daniels, jak i Snow wiedzieli o wszy stkim. Czy żby Stephanie Nelle go sprzedała? Czy by ła szpiegiem? Jej pojawienie się nie by ło przy padkowe. Zbliżał się okres nowej paranoi. Tak jak po wojnie secesy jnej i pod koniec XIX wieku, kiedy to święty ch prześladowano i zamy kano w więzieniach na mocy ustawy Edmundsa-Tuckera przeciwko wielożeństwu. Kiedy to zdelegalizowano cały Kościół. Kiedy jedni rzucali się na drugich. Szpiedzy by li wszędzie. Czas Zawieruchy , jak go potem nazwano, który skończy ł się dopiero, gdy Kościół ustąpił i dostosował się do większości.
Rowan siedział samotnie w jednej z niebiańskich sal. Musiał pomy śleć. Zawibrowała jego komórka. Zwy kle nie wolno by ło wnosić ty ch urządzeń do świąty ni. Ale sy tuacja pozostawała daleka od normalnej. Zerknął na wy świetlacz. Salazar. – Co się stało? – zapy tał Rowan, odebrawszy . – Zegarek przepadł. Ma go rząd. Senator zamknął oczy . Ten wieczór zmieniał się w katastrofę. Nic nie szło tak, jak należy . – Jedź do Salt Lake City – polecił. – Dotrę tam rano. – Oni wiedzieli, że tam będziemy – rzekł Salazar. Oczy wiście, że tak. Dlaczego mieliby nie wiedzieć? – Porozmawiamy w Salt Lake. Rowan zakończy ł rozmowę. *** Cassiopeia siedziała w hotelowy m apartamencie Josepe, przy glądając się, jak rozmawia przez telefon. Rozmowa się skończy ła. – Starszy Rowan sprawiał wrażenie przy bitego – rzekł cicho Salazar. – Muszę powiedzieć, że mam podobne odczucia. Zajmujemy się tą sprawą od kilku lat, ale dopiero w ciągu paru ostatnich miesięcy ujrzeliśmy nasz cel wy raźnie. Aby dojść tak daleko, stoczy liśmy długą i ciężką walkę. – Przy kro mi, że straciłam ten zegarek. – To nie twoja wina. Ty lko moja. Powinienem by ł przewidzieć problemy i by ć gotowy im przeciwdziałać. Trzeba by ło posłać tam moich ludzi. – Pewnie by się lepiej sprawili. Ja nie dostrzegłam w porę niebezpieczeństwa. Josepe wy puścił z płuc powietrze. – A może na dziś wieczór koniec z defety zmem? Zjedzmy gdzieś razem kolację. Cassiopeia nie by ła w odpowiednim nastroju, niezależnie od tego, czy grała swoją rolę, czy nie. – Czuję różnicę czasu. Pozwolisz, że po prostu pójdę spać? *** Stephanie w swoim pokoju w hotelu Mandarin Oriental utworzy ła prowizory czne centrum dowodzenia. Jej laptop połączony by ł z zabezpieczony m serwerem Magellan Billet, telefon stale pod ręką. Przy wiozła ze sobą Katie Bishop, która siedziała w sąsiednim pokoju, analizując tajne notatki Madisona, szukając każdej informacji, którą można by wy korzy stać. Młoda kobieta by ła by stra, wy gadana i najwy raźniej polubiła Luke’a Danielsa. Podczas jazdy taksówką z Białego Domu padło wiele py tań na temat notatek. A teraz mieli jeszcze zegarek. Luke i Cotton odnieśli sukces.
Stephanie patrzy ła na ekran, na który m wy świetlał się film z laptopa Luke’a w Des Moines. Wcześniej Katie wy nalazła odpowiednie strony internetowe i rozmawiała z kustoszem Muzeum Narodowego Historii Amery ki Smithsona, który wy jaśnił jej, w jaki sposób otwarto pierwszy zegarek Lincolna. By ło to naprawdę proste. Odkręcono dekiel, w kierunku od prawej do lewej, przeciwnie do wskazówek zegara, po czy m ukazało się wnętrze czasomierza. Jedy na sztuczka polegała na poluzowaniu gwintów przeżarty ch korozją, gdy ż od dawna nie by ły konserwowane. Za pierwszy m razem podziałało kilka delikatny ch stuknięć w odpowiednie miejsca. Wszy stkie te dane przekazano do Iowa. *** Malone podniósł zegarek z blatu biurka. Wy najęli z Lukiem pokój w hotelu w centrum miasta, z dala od tego zajmowanego przez Salazara. Mieli połączenie wideo ze Stephanie w Waszy ngtonie. Cotton podziwiał chronometr, który znajdował się w doskonały m stanie. – Postaraj się go nie zepsuć – powiedziała Stephanie z ekranu. Uśmiechnął się do niej krzy wo. – To uwaga do mnie? – Masz skłonność do niszczenia wszy stkiego. – Na szczęście nie wpisano go na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Z miniony ch doświadczeń pamiętał, że to obiekty z tej listy by ły jego ulubiony m celem. Spotkanie z Cassiopeią wprawiło go w ponury nastrój. Mieli problem, a żadne gadanie nie ułatwiało jego rozwiązania. Malone wy konał dokładnie to, o co go proszono, a teraz miał ponieść konsekwencje. Podał zegarek Luke’owi. – Przekazuję ci ten zaszczy t. Luke chwy cił zegarek i spróbował poluzować dekiel. Instrukcje od Stephanie mówiły , że to może by ć trudne i fakty cznie by ło. Trzy kolejne próby nie dały żadny ch rezultatów. – Nie chce się kręcić – powiedział Luke. Kilkukrotnie postukali delikatnie w bok zegarka, zgodnie z zaleceniami, nic to jednak nie dało. Malone przy pomniał sobie, jak wiele lat temu uwielbiał pewien rodzaj sałatki z pomarańczy i grejpfrutów, obrany ch ze skórki, wpakowany ch do wody i sprzedawany ch w plastikowy ch, zamy kany ch od góry pojemnikach. Za pierwszy m podejściem wieczko nie dawało się zdjąć. Wreszcie pewnego dnia odkry ł jego sekret: nie wolno aż tak mocno ściskać. W swojej frustracji miał skłonność do ściskania plastiku tak silnie, że ten po prostu nie dawał się odkręcić. Dlatego teraz Malone chwy cił zegarek delikatnie za krawędzie, naciskając palcami ty lko ty le, by nie wy śliznął mu się z ręki. Przekręcił dekiel, czując opór maleńkich śrubek. Kolejna próba.
Coś drgnęło. Wy starczy . Poprawił chwy t, cały czas starając się by ć delikatny m, i zdjął dekiel. Odłoży ł zegarek na biurko, a Luke pokazał do kamery laptopa odsłonięty mechanizm. Wcześniej Stephanie wy słała im zdjęcie wnętrza drugiego chronometru Lincolna, po jego otwarciu w muzeum Smithsona, dlatego Malone spodziewał się ujrzeć w środku podobny układ grawerowań. Ale nic tam nie by ło. Najwy raźniej pomy śleli z Lukiem o ty m samy m jednocześnie. Malone skinął głową młodszemu mężczy źnie. Luke odwrócił dekiel na drugą stronę. *** Rowan siedział w milczeniu w pustej sali celebracy jnej. Ludzie przy chodzili do sali niebiańskiej, a on nie miał ochoty na towarzy stwo, dlatego wy szedł. Zastanawiał się, ile zawarto tu małżeństw. Pamiętał swój ślub, w sali celebracy jnej świąty ni w Salt Lake City . Państwo młodzi na klęczkach, zwróceni twarzami do ołtarza, rodziny siedzące za ich plecami, każda po jednej stronie. Narzeczeni trzy mali się za ręce i przy rzekali wierność sobie oraz Bogu, a także przestrzeganie Jego przy kazań. Zawarcie małżeństwa w imię Jezusa, za pośrednictwem kapłana w świąty ni, oznaczało zawarcie go na całą wieczność – a nie ty lko „dopóki śmierć ich nie rozłączy ”. Także tutaj, podobnie jak w większości sal celebracy jny ch, na ścianach umieszczono lustra umożliwiające młodej parze spojrzenie na siebie w liczny ch odbiciach, sy mbolizujący ch połączenie na wieki. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie. Ewangelia według Mateusza 16, 19. Wiara w to, że małżeństwo zawiera się na całą wieczność, ty lko umacniała ziemską więź łączącą żonę i męża. Rozwody , choć dozwolone przez Kościół, nie by ły mile widziane. Uczono i oczekiwano pełnego oddania. I nie by ło w ty m nic złego. Ostatnie pół godziny poświęcił na modlitwę, niepewny , co dalej robić. Nie mógł uwierzy ć, że Ojciec Niebieski pozwolił mu zajść tak daleko ty lko po to, by pozbawić go chwili chwały . Zawibrowała komórka, którą miał w kieszeni. Rowan popatrzy ł na wy świetlacz. Numer nieznany . Postanowił odebrać. – Chy ba nie sądził pan, że mu naprawdę zaufam – powiedziała Stephanie Nelle. – Wrobiła mnie pani. – Czy żby ? A jakim sposobem? – Nie mam ani czasu, ani ochoty tłumaczy ć się przed panią. – Chcę, żeby oficjalnie wy cofał pan obiekcje swojej komisji doty czące mojego
departamentu. Chcę, żeby pan się odczepił, senatorze. Zniknął z mojego ży cia. – Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie… – Mam zegarek. Czy żby się przesły szał? – Wy słałam po niego moich ludzi i go zdoby li. – Skąd pani wiedziała, że mi na nim zależy ? – Ja też przeczy tałam w tej książce to, zostawił Lincoln. Zrobiłam kopię strony , zanim ją pan wy rwał. Wstrzy manie egzekucji? Druga szansa? – Umowa stoi, senatorze? Nie miał wy boru. – Tak. Jutro każę sporządzić pismo. Moja komisja oświadczy , że niczego od pani nie chcemy . – I o to chodzi. Ty lko że to pismo ma by ć sporządzone i podpisane w ciągu najbliższej godziny , a ory ginał dostarczony mnie. – Zrobione. A teraz czekam. – Niech pan otworzy swoją pocztę. Wy słałam parę zdjęć, razem z adresem, pod który należy nadać pismo. Jeśli nie będę go mieć za godzinę, pańska mała intry ga ulegnie gwałtownej likwidacji. Rozumie pan? – Rozumiem. – Do widzenia, senatorze. Nacisnął ekran smartfona i znalazł mail. Dwa załączone zdjęcia. Na pierwszy m otwarty zegarek kieszonkowy . Na drugim zbliżenie wnętrza jego dekla, z dwoma wy ry ty mi w srebrze słowami. falta nada. Nic nie zaginęło. Przy szła mu na my śl mapa nakreślona przez Lincolna w Księdze Mormona, gdzie opisano każde miejsce, z wy jątkiem jednego. Tutaj znalazł ów brakujący element. Uśmiechnął się, popatrzy ł w górę na Niebieskiego Ojca i wy szeptał: – Dziękuję. Jego modlitwy zostały wy słuchane. Jeszcze parę chwil temu czuł się sparaliżowany , dosłownie przy party do muru, a teraz znów ruszał do walki. To nawet lepiej, że nie potrzebował już Charlesa Snowa, Stephanie Nelle, Danny ’ego Danielsa, Brighama Younga ani jakiejś mapy , którą pozostawił po sobie Lincoln. Dokładnie bowiem wiedział, gdzie czeka na niego nagroda.
Rozdział 60 GODZINA 2 2 . 0 0 Stephanie wy szła z hotelu Mandarin Oriental i wzięła taksówkę w kierunku Białego Domu. Przekazując Rowanowi informację znalezioną w zegarku, wy konała precy zy jnie to, o co poprosił ją Danny Daniels. Aby jeszcze wzmocnić swą wiary godność, wy słała senatorowi zdjęcie wnętrza chronometru. Rowan, trzeba mu to oddać, podpisał odpowiednie pismo i przesłał je do hotelu, zgodnie z ży czeniem Stephanie. Teraz Salazar i Cassiopeia będą wiedzieć to samo co Rowan. Dostrzegała mądrość ruchu wy konanego przez prezy denta, ale nie podobały jej się jego implikacje. Niemal dwadzieścia lat spędzony ch w wy wiadzie nauczy ło ją rozpoznawać końcowe stadia. Taksówka wy sadziła ją w pobliżu Blair House, skąd Stephanie poszła dalej pieszo; agenci Secret Service poprowadzili ją do sali o żółty ch ścianach, z portretem Abrahama Lincolna. Czekali już na nią Daniels oraz Charles R. Snow, siedemnasty prorok Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. Wcześniej Stephanie dowiedziała się od Danny ’ego przez telefon, co wy darzy ło się w ty m pomieszczeniu kilka godzin temu, kiedy by ł w nim Rowan. Obaj mężczy źni sprawiali wrażenie podniecony ch. – Dwudziestego grudnia ty siąc osiemset sześćdziesiątego roku, niecałe dwa miesiące po wy borze Abrahama Lincolna na prezy denta, Karolina Południowa wy stąpiła z Unii – mówił Daniels. – Jako pierwszy stan w historii. W ciągu kolejny ch sześćdziesięciu dni w jej ślady poszły Missisipi, Alabama, Georgia, Luizjana i Teksas. A potem, dwunastego kwietnia ty siąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku, zaatakowano Fort Sumter. Pięć dni później Wirginia, Arkansas, Tennessee i Karolina Północna opuściły Unię. Stephanie słuchała głosu prezy denta, który znów by ł monotonny i cichy jak wczoraj. – Właśnie tutaj, w tej sali – rzekł prezy dent – kilka dni po ataku na Sumter, Francis Preston Blair siedział sobie z Robertem E. Lee. Lincoln chciał, żeby Lee stanął na czele wojsk Północy , i poprosił Blaira o wy wiedzenie się, czy będzie to możliwe. Ale Lee, jak to Lee, odmówił. „Jak mógłby m wy ciągnąć miecz przeciwko Wirginii, memu ojczy stemu stanowi?” – Ta wojna wy stawiła na próbę lojalność każdego – rzucił Snow. – Także święci musieli dokonać wy boru. Mimo że mieszkaliśmy daleko, w kotlinie Wielkiego Jeziora Słonego, wojna nas tam znalazła. – Lincoln ufał wam na ty le, by przekazać ów dokument. – Nie jestem pewny , czy to kwestia zaufania. Musiał uspokoić Brighama Younga i zabezpieczy ć się od zachodu. Wiedział, że Young nigdy nie uwierzy mu na słowo, dlatego przesłał coś tak wartościowego, żeby Young zrozumiał, iż prezy dent mówi serio. – Ale Young mógł to przekazać Południu – powiedziała Stephanie. – Co by zakończy ło całą sprawę. Z tego, co czy tałam, ówcześni mormoni nienawidzili rządu federalnego. – To prawda. Mieliśmy uczucie, że nas opuścił. Lecz prawdą jest również to, że czciliśmy konsty tucję. Nigdy nie uważaliśmy za swój obowiązek zniszczenie tego kraju. – Nie wierzy pan w proroctwo Białego Konia, prawda? – zapy tał Daniels. – Gdy by zadał mi pan to py tanie kilka dni temu, odpowiedziałby m, że nie. Ale teraz nie
jestem pewien. Tak wiele jego słów się urzeczy wistniło. Prezy dent wy glądał na zmęczonego. – W wojnie secesy jnej zginęło sześćset ty sięcy ludzi. Więcej, niż we wszy stkich naszy ch wojnach razem wzięty ch. Tak wiele przelanej amery kańskiej krwi. I Stephanie domy śliła się tego, co zostało niedopowiedziane. Prawdopodobnie na darmo. – Nie możemy obwiniać Lincolna o to, co zrobił – ciągnął Daniels. – Miał przed sobą trudną decy zję i ją podjął. Jesteśmy tutaj właśnie dzięki niej. Świat stał się lepszy m miejscem, także dzięki niej. Gdy by ten dokument ujrzał wtedy światło dzienne, kraj by się rozpadł. A wówczas kto wie, jak świat wy glądałby dzisiaj. – Prezy dent przerwał. – A jednak Lincoln sprzeniewierzy ł się woli i słowom Ojców Założy cieli. Sam wy brał to, co uważał za słuszne dla swojego kraju. Dopiero teraz Stephanie zrozumiała, dlaczego się tu znalazła. – Ty też możesz wkrótce stanąć przed podobny m wy borem. Daniels napotkał jej wzrok. – Jeżeli ten dokument nadal istnieje, podejmę taką samą decy zję. Notatki Madisona to problem, ale to ty lko notatki. Facet znany by ł z tego, że lubi zmieniać i redagować, co może budzić podejrzenia co do ich rzetelności. Za mało, żeby na tej podstawie zlikwidować cały kraj. Ale ów dokument, podpisany i opieczętowany , by łby katastrofalny w skutkach. Kto wie, co sądy by z ty m zrobiły . Piłeczka mogłaby się odbić w dowolną stronę. A opinia publiczna? Nie by łaby zadowolona. Stephanie spojrzała na Snowa i postanowiła skorzy stać z okazji. – Jakie znaczenie mają słowa Falta Nada? – To miejsce, które Rowan zna. Zauważy ła coś w oczach starca. – Pan chce, żeby on tam pojechał? – Musi tam pojechać, ale z własnej inicjaty wy . Nie może wy czuć, że ktoś go prowadzi. – Wiesz coś o człowieku, który by ł pierwszy m właścicielem tego domu? – Daniels zwrócił się z py taniem do Stephanie, zmieniając temat. Owszem, wiedziała. Francis Preston Blair. Należał do Kuchennego Gabinetu, grupy nieoficjalny ch doradców Andrew Jacksona. Wy dawca wpły wowej waszy ngtońskiej gazety . Ostatecznie sprzedał ów dziennik i wy cofał się z polity ki, wrócił jednak na pierwszą linię w roku 1861, stając się jedny m z zaufany ch przy jaciół Lincolna. – Lincoln wy słał Blaira do Richmond – powiedział Daniels – jako nieoficjalnego emisariusza, który miał przy gotować rozmowy pokojowe. Do owy ch rozmów doszło w Hampton Roads w luty m ty siąc osiemset sześćdziesiątego piątego roku. Przy jechał na nie sam Lincoln, ale ponieważ Południe domagało się niepodległości jako warunku zawarcia pokoju, żadnego porozumienia nie osiągnięto. Unia nie podlegała negocjacjom, przy najmniej zdaniem Lincolna. Upierał się przy swoim aż do samego końca. – Nie dokończy łeś odpowiedzi – zwróciła się Stephanie do Danielsa. Nie spuszczał jej z oczu. – Nie chcę, żeby zmuszano mnie do podejmowania decy zji, co zrobić z ty m dokumentem. Nawet nie chcę go widzieć. – Dlaczego więc powiedziałam Rowanowi, co znajdowało się w zegarku?
– On i Salazar muszą zostać powstrzy mani – odezwał się Snow. – Jeśli umrę, co może stać się w każdej chwili, Thaddeus Rowan zostanie kolejny m prorokiem. Tak funkcjonujemy . Jest następny w kolejce. Kiedy zostanie prorokiem, nie będzie odpowiadał przed nikim. – Próbowaliśmy skłonić go do rezy gnacji – powiedział Daniels. – Ale pewnie się domy ślasz, jak zareagował. Owszem, domy ślała się. – A teraz – Daniels wy stawił palce – jest dziesięć osób, które o ty m wiedzą. Spośród nich kontrolujemy wszy stkich z wy jątkiem tej trójki – Rowan, Salazar i Cassiopeia. Nie jesteśmy pewni, ile wie Vitt, zakładam jednak, że wy starczająco dużo. O naszy ch się nie martwię – o siebie, o ciebie czy o obecnego tu proroka. Wszy scy wiemy , jak dochowuje się tajemnicy , podobnie zresztą jak pozostali nasi ludzie. Ale tamty ch troje? To niepewne karty . Stephanie zrozumiała. – Nawet jeśli uda nam się zdoby ć kontrolę nad ty m dokumentem, Rowan, Salazar i Cassiopeia mogą zacząć mówić. Daniels kiwnął głową. – A jedno z nich zostanie najwy ższy m przy wódcą bogatej i wpły wowej organizacji religijnej. Rowan cieszy się solidną reputacją i wiary godnością w cały m kraju. Wszy stko wskazuje na to, że Salazar stanie po jego stronie. To niebezpieczny człowiek, o który m wiemy , że zamordował naszego agenta. Implikacje stawały się coraz jaśniejsze. – Sły szała pani kiedy ś o masakrze w Mountain Meadows? – zapy tał ją Snow. Stephanie potrząsnęła głową. – Wsty dliwy rozdział naszej historii. W ty siąc osiemset pięćdziesiąty m siódmy m roku kolumna wozów z Arkansas, zmierzająca do Kalifornii, przejeżdżała przez Tery torium Utah. By ło to w czasach, gdy napięcie między święty mi a rządem federalny m sięgnęło zenitu. W naszą stronę zmierzało wojsko mające nas zdusić. Wiedzieliśmy o ty m. Panował strach. Wozy zatrzy mały się w Salt Lake City , a potem ruszy ły na południe, wy bierając na chwilowy postój miejsce zwane Mountain Meadow. Z powodów, które wciąż pozostają nieznane, lokalna milicja uderzy ła na konwój i zamordowała sto dwadzieścioro mężczy zn, kobiet i dzieci. Oszczędzono ty lko siedemnaścioro maluchów poniżej siódmego roku ży cia. – Straszne – powiedziała Stephanie. – Owszem – odparł Snow. – Takie by ły te niespokojne czasy . Nie bronię tego, ale rozumiem, że coś takiego mogło się wy darzy ć. Górę wzięła paranoja. Wy jechaliśmy na zachód, żeby by ć bezpieczni, żeby zostawiono nas w spokoju, a jednak rząd ciągle nas ścigał, chociaż powinien chronić. Snow przerwał, jakby zbierając się w sobie. – Ostatecznie po siedemnastu latach, w roku ty siąc osiemset siedemdziesiąty m czwarty m, o ten mord oskarżono dziewięciu ludzi. Ty lko jeden stanął przed sądem. John Lee. Odby ły się dwa procesy i wreszcie ława przy sięgły ch, składająca się wy łącznie z mormonów, skazała go na śmierć. Wy rok wy konano. Po dziś dzień wielu uważa, że Lee by ł kozłem ofiarny m. Według niektóry ch w sprawę zamieszany by ł sam Brigham Young. Inni twierdzą, że to niemożliwe. Nigdy nie dowiemy się prawdy . – Ponieważ została ukry ta?
Snow kiwnął głową. – Czas pozwolił zatrzeć ślady . Ale Brigham Young, jako prorok, sprawił, że Kościół przetrwał. Takie jest również moje zadanie. – Ale jakim kosztem? Ludzie wtedy umierali, żeby Kościół się ostał. – I wy gląda na to, że zatoczy liśmy pełne koło. – Ty lko że ten kry zy s doty czy już całego kraju – powiedział Daniels. Stephanie zrozumiała. – Chcecie śmierci Rowana i Salazara? Snow zjeży ł się na taką bezpośredniość, ale py tanie to musiało paść. – Stany Zjednoczone Amery ki nie mordują ludzi – rzekł Daniels. – Nie akceptujemy również morderstw polity czny ch. Ale jeśli jest szansa, aby Rowan nie przeży ł interwencji ze strony kogoś trzeciego, nie mamy prawa się wtrącać. Zrozumiała przesłanie. Znajdź sposób do przyjęcia. – Z kolei Salazar to zupełnie inna sprawa – powiedział prezy dent. Stephanie się z ty m zgodziła. Stany Zjednoczone Amery ki same wy mierzą mu zemstę. – Starszy Salazar – oświadczy ł Snow – oddaje cześć bałwanowi, który – obawiam się – nigdy nie istniał. Joseph Smith, nasz założy ciel, miał wiele dobry ch pomy słów, by ł śmiały i dzielny . Ale ludzie w rodzaju Salazara odmawiają uznania jakichkolwiek skaz na wizerunku. Widzą ty lko to, co chcą. Danici, który ch zebrał, to niebezpieczna grupa, tak jak za czasów Smitha. W naszy m Kościele nie ma dla nich miejsca. – Wiedział pan, że danici istnieją, zanim panu o ty m powiedziałem? – zapy tał Daniels. – Sły szałem plotki. Dlatego obserwowałem Rowana i Salazara. Stephanie przy pomniała sobie, co mówił Edwin Davis. „Mieliśmy nadzieję, że czas rozwiąże ten problem za nas. Otrzy maliśmy jednak informacje wskazujące, że tak się nie stało”. I nagle zdała sobie sprawę. – To ty przekazy wałeś nam informacje? Daniels kiwnął głową. – Od ponad roku. My też już wtedy przy glądaliśmy się Rowanowi. Dlatego podzieliliśmy się informacjami. Każde z nas wiedziało coś, o czy m nie wiedziało drugie. – A teraz wy dwaj jesteście jedy ny mi, którzy wiedzą wszy stko? Na to py tanie nie usły szała odpowiedzi. – Fakt zabicia przez Salazara jednego z waszy ch agentów zasmuca mnie, ale nie zaskakuje – rzekł wreszcie Snow. – Kiedy ś, na samy m początku, wierzy liśmy w pokutę krwi. Zabijanie zostało zracjonalizowane, a nawet zalegity mizowane. Wy rzekliśmy się tego barbarzy ństwa już dawno. Nasz Kościół w żaden sposób nie usprawiedliwia morderstwa, z jakiegokolwiek powodu. Śmierć tego człowieka sprawia memu sercu ból. – To musi się skończy ć – powiedział mocniejszy m głosem Daniels. – Odkry liśmy istnienie ruchu separaty sty cznego na terenie całego kraju, a Rowan ów ruch podsy ca. Jego ludzie są gotowi, ty lko czekają, żeby obrócić na swoją korzy ść to, co się stanie w Utah. Jak się dowiedzieliśmy dziś rano, dy sponuje on większością w ciele ustawodawczy m tego stanu, ma poparcie gubernatora. Może by ć podobnie jak w roku ty siąc osiemset sześćdziesiąty m. Wtedy Karolina Południowa pierwsza pokazała drogę, a inne stany szy bko poszły za nią. Oczy wiście, nie
możemy uciec się do przemocy w jakiejkolwiek formie, a także – mając na uwadze to, co wiemy o Ojcach Założy cielach – nie jesteśmy w stanie niczemu zapobiec na drodze sądowej. Pomieszczenie wy pełniła pełna napięcia cisza. Wszy scy zdawali się rozważać konsekwencje tego, co należało uczy nić. – Chcę, żeby ś towarzy szy ła prorokowi w drodze do Utah i wy my śliła jakiś sposób na powstrzy manie Rowana i Salazara w Falta Nada. – Prezy dent przerwał. – Na zawsze. Ale by ło coś jeszcze. – A Cassiopeia? – spy tała. Cotton miał już szansę uporać się z nią w Iowa i zawiódł. Także raport Luke’a nie by ł zachęcający . Cassiopeia zby t mocno zaangażowała się w całą sprawę, aby mogła by ć dłużej przy datna. Stephanie wiedziała, co musi zrobić. – Nią też się zajmę.
Rozdział 61 SALT LAKE CIT Y SOBOT A, 1 1 PAŹDZIERNIKA GODZINA 1 0 . 0 0 Malone podziwiał plac Świąty nny . Nigdy wcześniej tu nie by ł, czy tał jednak o ty m, co zbudowano w ty m miejscu przed wieloma laty . Tabliczka z brązu, przy twierdzona do wy sokiego kamiennego muru okalającego plac, informowała o jego powstaniu. PRZYMOCOWANE PRZEZ ORSONA PRATTA W ASYŚCIE HENRY’EGO G. SHERWOODA 3 SIERPNIA 1847 ROKU, NA SAMYM POCZĄTKU WYTYCZANIA „WIELKIEGO SALT LAKE CITY” WOKÓŁ MIEJSCA BUDOWY ŚWIĄTYNI „MORMONÓW”, KTÓRE 28 LIPCA 1847 ROKU WYBRAŁ BRIGHAM YOUNG. OD TEGO MIEJSCA ZACZĘTO NADAWAĆ NAZWY I NUMERY ULIC. Pod tą informacją znajdował się betonowy monument, na który m wy ry to słowa: początek i koniec. By ł to punkt startowy , od którego wszy stko wokół się zaczęło – zbudowano całe miasto, w który m mieszkało obecnie dwieście ty sięcy ludzi. Trudno nie by ć pod wrażeniem. Razem z Lukiem wy lecieli z Des Moines tuż po świcie samolotem należący m do Departamentu Sprawiedliwości, który przy słała im Stephanie. Usły szeli, że Salazar z Cassiopeią zmierzają w ty m samy m kierunku. Senator Thaddeus Rowan wy jechał z Waszy ngtonu wczoraj późny m wieczorem, a teraz znajduje się w swoim domu w Utah. Instrukcje Stephanie nakazy wały im obu stawić się na miejscu o godzinie dziesiątej rano. Wszy stko im wtedy wy jaśni, oświadczy ła. Plakietka i monument sąsiadowały z ruchliwą South Temple Street, biegnącą obok kompleksu handlowego w centrum miasta oraz Deseret Book Company . Malone i Luke by li uzbrojeni, mieli beretty od Magellan Billet, identy czne z tą, którą Cotton trzy mał pod łóżkiem w Kopenhadze. Zdąży ł już zatelefonować do księgarni, zaraz po wy lądowaniu, żeby zapy tać o bieżącą sy tuację. Na szczęście zatrudniane przez niego trzy kobiety traktowały sklep jak własny , wszy stko by ło więc pod kontrolą. Doceniał ich starania, wy nagradzając je wy soką pensją oraz udziałem w zy skach. Biorąc pod uwagę cały ów zamęt, który anty kwariat przetrwał w ostatnich kilku latach, wy dawało się rzeczą niesamowitą, że jeszcze nie opuściły posterunku. Czarny lincoln navigator z przy ciemniany mi szy bami wy łonił się z rzeki pojazdów i zatrzy mał przy krawężniku. Ty lne okno zjechało w dół, pojawiła się w nim twarz starego mężczy zny . – Panie Malone. Panie Daniels. Jestem Charles Snow, przy jechałem po panów. Przednie drzwi od strony pasażera otworzy ły się i wy siadła z nich Stephanie. – Dlaczego nie jestem zaskoczony ? – spy tał Malone. – Bo to nie jest twoje pierwsze rodeo. Cotton popatrzy ł na Luke’a.
– Przy puszczam, że wiedziałeś. – Jestem na liście płac, tatuśku. Kierowca, młody mężczy zna, wy szedł z wozu i wy ciągnął rękę z kluczy kami. – Pomy ślałem, że może pan Daniels zechce prowadzić – rzekł Snow. – A pan i ja usiądziemy sobie tu z ty łu, panie Malone. Cotton znał zarówno to nazwisko, jak i tę twarz, rozpoznał Snowa jako obecnego przy wódcę Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich. Wsunął się na ty lną kanapę navigatora, a Luke ze Stephanie usiedli z przodu. – Chcę z wami jechać. To ważne – powiedział Snow. – Moje nogi są słabe, ale muszą działać. Już ja o to zadbam. – Dlaczego to takie ważne? – zapy tał Malone. Snow skinął głową. – Ważne i dla mojego Kościoła, i dla naszego kraju. – Jedziemy do Falta Nada? – Owszem. Panie Daniels, zechce pan włączy ć nawigację, trasa jest już zaprogramowana. To mniej więcej godzina jazdy . – Snow przerwał. – W dawny ch czasach dobre dwa dni konno. Luke prowadził wóz, na ekranie nawigacji lśniła mapa, drogę wskazy wała strzałka. – Panna Nelle mówiła, że kiedy ś by ł pan jedny m z najlepszy ch agentów rządowy ch – zagaił Snow. – Ona jest znana ze skłonności do przesady . – Prezy dent Daniels stwierdził to samo. – Też umie kłamać. Snow zachichotał. – To twardy człowiek. Współczuję mu. Możliwe, że ma przed sobą bardzo trudny wy bór. – Salazar? – Malone się domy ślił. Snow kiwnął głową. – To samo zło. Ale dopiero przez dwa ostatnie dni dowiedziałem się jak wielkie. On zabił jednego z waszy ch agentów. Modlę się za duszę tego człowieka. – Niezby t wielka pociecha dla wdowy i dzieci. Starzec taksował Malone’a twardy m spojrzeniem. – Niezby t. Wy obrażam sobie. Malone miał wy robione poglądy na zabijanie. Nigdy nie by ło to nic dobrego. Istniała jednak różnica między zadaniem śmierci podczas walki, w samoobronie, a wy mierzeniem jej z zimną krwią, tak jak robił Josepe Salazar, który chy ba miał to gdzieś. – Muszę wiedzieć, co to jest Falta Nada. Cotton zauważy ł, że Stephanie nie odwróciła głowy i nie brała udziału w rozmowie. Patrzy ła cały czas na przednią szy bę, usta miała zaciśnięte. – Nigdy nie sądziłem, że znów wy biorę się w te góry – rzekł Snow. – Widzi pan, panie Malone, ja umieram. Wy starczy na mnie spojrzeć, żeby to wiedzieć. Ale ostatnio nabrałem nowy ch sił. Może to ostatni spazm ży cia przed śmiercią. Mam ty lko nadzieję, że potrwa, dopóki tego nie zakończy my . Cotton wiedział o sy tuacji na ty le dużo, by powiedzieć: – Tę burzę zasiano przed wielu, wielu laty . Pan ją po prostu odziedziczy ł.
– To prawda. Ale Thaddeus Rowan to mój problem. Razem z prezy dentem próbowaliśmy skłonić go do rezy gnacji, lecz się nie zgodził. Nie mogę rzucić mu wy zwania publicznie ze względu na jego pozy cję oraz fakt, że sprawa jest drażliwa. A jednak musimy się z nim załatwić. Dzisiaj. Na czele wielkich światowy ch religii stało zaledwie kilka pojedy nczy ch osób. Katoliccy papieże. Prawosławni patriarchowie. Protestanccy arcy biskupi. A tu oto siedział prorok mormonów. Malone współczuł zarówno jego starości, jak i trudnej sy tuacji, mieli jednak przed sobą niebezpieczeństwo i wielką niewiadomą. Na które on sam musiał się przy gotować. – Falta Nada – powtórzy ł. – Proszę mi o niej opowiedzieć. Utah zostało zasiedlone dwa lata przed gorączką złota w Kalifornii, która wybuchła w 1849 roku. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich sprzeciwiał się wszelkim poszukiwaniom tego kruszcu, ponieważ odciągały one wyznawców od pracy nad budową Syjonu. W roku 1847, gdy pojawili się pierwsi pionierzy, większość z nich była bez grosza. A jednak już w 1850 roku święci bili własne złote monety, a swą nową świątynię ozdobili płatkami złota. Skąd pochodziło to bogactwo? Wielką Kotlinę od wieków zajmowało plemię Jutów. Zdumiewające, ale owi pierwsi Amerykanie przyjęli religijnych imigrantów życzliwie. Wakara, ich wódz, nawiązał z przybyszami bliskie stosunki, zwłaszcza z Isaakiem Morleyem. Po latach Wakara wyznał bratu Isaacowi, że w przeszłości miał wizję zesłaną mu przez Towatsa, czyli Boga w języku Jutów. W czasie wizji wódz usłyszał, że ma oddać złoto „wysokim kapeluszom”, które pewnego dnia pojawią się na jego ziemi. Mormoni doskonale pasowali do tego opisu, dlatego Wakara zaprowadził brata Isaaca do CarreShinob, świętego miejsca, które mieli podobno zbudować przodkowie plemienia. Tam Morley otrzymał dwadzieścia sześć kilogramów czystego złota, które następnie przesłał Brighamowi Youngowi do Salt Lake City. Dobito targu na kolejne dostawy, na które Wakara przystał pod dwoma warunkami. Lokalizację kopalni będzie znać tylko jeden człowiek, w dodatku taki, któremu ufać będą obie strony. Do tej roli wybrano brata Isaaca. Z biegiem lat postarzał się on jednak tak bardzo, że nie mógł już odbywać corocznej wędrówki w góry. W roku 1852 wybrano więc kolejnego człowieka. Thomasa Rhoadesa. Ze swojej pierwszej podróży do ukrytej kopalni Rhoades powrócił z dwudziestoma ośmioma kilogramami złota. W kolejnych latach ponawiał wyprawy. Wakara zmarł w 1855 roku, a jego syn, Arapeen, przejął po nim funkcję wodza. W tym samym czasie zachorował także Rhoades i nie mógł już odbywać dorocznej podróży w góry. Brigham Young miał więc problem. Nie był pewny, czy nowy wódz zechce honorować dawną umowę. Nawet jeśli, Young musiał mieć teraz zgodę Arapeena na to, że wydobycie złota przejmie Caleb Rhoades, syn Thomasa Rhoadesa. Zgodę taką wstępnie otrzymano, pod warunkiem że Caleba będzie eskortować jeden z Indian. Z czasem Caleb zdobył sobie zaufanie Arapeena i mógł podróżować sam. Odbył owych podróży całkiem sporo. Gdy następca Arapeena zerwał umowę, Caleb Rhoades nie zaprzestał potajemnie jeździć do kopalni. Skierował nawet do Kongresu wniosek o dzierżawę ziemi, który został odrzucony. Rząd federalny wyznaczył firmy mające sporządzić mapy tego obszaru i go
przekopać. Opłacani przez władze geolodzy przeszukali tam wszystko, nigdy jednak nie znaleźli słynnej Kopalni Rhoadesa. Brigham Young zdawał sobie sprawę, że jeśli rozniesie się pogłoska, iż w Utah znajduje się tak wielki skarb, wybuchnie gorączka złota większa od tej w Kalifornii. Była to ostatnia rzecz, której pragnął, bo przecież nie po to święci uciekli na zachód przed poganami. Zakazał więc nawet wspominać o tej kopalni. Każdy mormon, który chciałby wziąć udział w poszukiwaniach, podlegał ekskomunice. – Kopalnia Rhoadesa to jedna z naszy ch legend – rzekł Snow. – Z powodu nakazu milczenia, wy danego przez Younga, wiadomo o niej bardzo niewiele. Istnieje ty lko sporo szalony ch opowieści. Z który ch nie każda jest kłamstwem. – Ciekawe, że pan to przy znaje – odparł Malone. – Do tej pory by ło to ty lko nieszkodliwe podanie. Ale teraz wszy stko się zmieniło. Delikatnie mówiąc. – Brigham Young miał trudne zadanie – ciągnął Snow. – Budował nowy kraj oraz nową religię. Jego ludzie zamieszkiwali jedno z najbardziej niegościnny ch miejsc, jakie można sobie wy obrazić. Nie mieli pieniędzy . Zrobił więc to, co musiał. Malone obserwował trasę. Luke wjechał na autostradę między stanową numer 15 w kierunku północny m, opuszczając Salt Lake City , i skierował się na Ogden. Cotton widział oczy młodszego mężczy zny , obserwujące ich w lusterku wsteczny m. Ty lko Stephanie ciągle milczała. – W tej świętej kopalni, którą Wakara pokazał Isaacowi Morley owi, znajdowało się czy ste złoto – mówił Snow. – Zapewne zgromadzili je tam i ukry li Hiszpanie z Meksy ku wiele wieków temu. Sztaby , monety , samorodki, złoty piasek. Jutowie znaleźli to miejsce, ty le że złoto nic dla nich nie znaczy ło. Dlatego Wakara zawarł umowę, my śląc, że zrobi przy jemność nie ty lko przy by szom, lecz także swojemu Bogu. W przeciwieństwie do tego, co mówi legenda, to Young, a nie Jutowie, nalegał, by dostęp do tego miejsca miała ty lko jedna osoba. Przez dziesięć lat wy ciągał z tej kry jówki kruszec, pozwalając, by złoto z wolna wchodziło w obrót gospodarczy . Bito monety , który mi wy płacano pensje, a za nie kupowano różne towary . Nikt nigdy nie py tał o ich źródło. Wszy scy się po prostu cieszy li, że są. Pamiętajcie, że by liśmy zamknięty m społeczeństwem. To złoto po prostu krąży ło w stały m obiegu, nigdy stąd nie wy chodziło, zawsze przy nosiło korzy ści każdemu, kto je posiadał. A potem, w roku ty siąc osiemset pięćdziesiąty m siódmy m, wraz z nadejściem wojny ze Stanami Zjednoczony mi, powstała groźba utraty tego bogactwa. Dlatego Young polecił, by wszy scy oddali swoje złoto. Zostało ono przetopione, załadowane na wozy i rzekomo wy słane do Kalifornii, gdzie miało zostać schowane do czasu, aż niebezpieczeństwo minie. Snow sięgnął do kieszeni, coś wy jął i podał dalej. Złota moneta. Z jednej jej strony widać by ło dwie ściskające się dłonie, otoczone przez duże litery G S L C P G oraz podaną wartość: pięć dolarów. Na awersie natomiast przedstawiono wszechwidzące oko z napisem świętość dla pana. – Te litery to skrót od Greater Salt Lake City Pure Gold – czy ste złoto z wielkiego Salt Lake City . Nieco niewłaściwe określenie, gdy ż monety bito z kruszcu w sztabach, które zawierały też
domieszkę srebra i miedzi. Złota jest w nich około osiemdziesięciu procent. To jedna z monet wy bity ch przez Brighama Younga, znaleziony ch w kapsule czasu w kamieniu węgielny m świąty ni w Salt Lake City . Otworzy liśmy ją w ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiąty m trzecim roku. Monety by ły wszy stkie takie same, różniły się ty lko nominałami, od dwuipółdolarówek do dwudziestodolarówek. Tak zwane pieniądze mormonów. – One między inny mi przy sporzy ły Youngowi kłopotów ze strony rządu federalnego – powiedział Malone. – Według konsty tucji ty lko Kongres ma prawo emitować walutę. – Brighama Younga cechowało ignorowanie ty ch praw, z który mi się nie zgadzał. Ale na jego obronę powiedzmy , że znajdowaliśmy się wówczas bardzo daleko od Stanów Zjednoczony ch i musieliśmy jakoś przetrwać. W ty m celu należało kontrolować gospodarkę, którą on stworzy ł. – Ty le że tamte wozy nigdy nie dotarły do Kalifornii – odezwał się Luke z przedniego siedzenia. – Znaleziono je dopiero kilka dni temu w Parku Narodowy m Zion, ukry te w jaskini, w towarzy stwie czterech szkieletów. – Zgadza się – odparł Snow. – W roku ty siąc osiemset pięćdziesiąty m siódmy m święta kopalnia Jutów się wy czerpała. Young podjął więc decy zję uzupełnienia zapasów złota o to, które znajdowało się w wozach. To samo bogactwo, w ty m samy m miejscu, skąd je wzięto. Ale ty m razem nie zostało ukry te w jakiejś świętej kopalni. Young załatwił w miejscowej legislaturze darowiznę pry watnej działki i utworzy ł nowe miejsce, swoje własne, nad który m ty lko on miał władzę. Falta Nada. – Czy li „nic nie zaginęło”. Odrobina ironii? – Też tak zawsze uważałem. Powoli, przez kolejne dwie dekady , to złoto z powrotem zasilało gospodarkę naszej społeczności. – Ale nie wróciło do prawowity ch właścicieli. Snow przerwał, a potem potrząsnął głową. – Obawiam się, że nie. Kolejna z trudny ch decy zji Younga. Ale okazała się genialna. Nasza gospodarka rozkwitła. Po zakończeniu wojny secesy jnej świetnie prosperowaliśmy , zwłaszcza na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. – W tej jaskini z wozami znaleziono czterech zabity ch ludzi – powiedział Luke z przedniego siedzenia. – Wiem – odrzekł Snow. – Fjeldsted. Hy de. Woodruff. Egan. Znamy ich nazwiska od wielu lat. – Co oznaczała ta wiadomość w jaskini? – zapy tał Luke. – „Niech prorok będzie potępiony . Nie zapomnijcie o nas”. Nikt nie wspomniał Malone’owi o żadnej jaskini, zby ł to jednak milczeniem. – Obawiam się, że kry ją się za ty m wnioski, które trudno zignorować. W owy m czasie prorokiem by ł Young, oskarżali go o swoją śmierć. – Wy gląda na to, że mieli dobry powód – skomentował Luke. – To, co wam powiedziałem, przekazy wał ty lko jeden prorok drugiemu. Ale kiedy znaleziono wozy , dowiedziałem się o nowy m aspekcie tej historii. Nie przekazy waliśmy sobie informacji o zamordowaniu czterech mężczy zn. – Czy Rowan o ty m wie? Snow potrząsnął głową.
– Wie o wozach, ale nie wspominałem mu o pozostały ch szczegółach i nie wspomnę. Samochód wciąż jechał autostradą między stanową, krajobraz stawał się coraz bardziej dziki i poszarpany . – Z czasem Falta Nada stała się miejscem ty lko dla proroków – mówił Snow. – Złoto się skończy ło, piec do jego przetopu usunięto. Powoli przekształciło się w pustelnię. Malone’owi nie podobało się ciągłe milczenie na przednim siedzeniu. – Stephanie, gdzie są Salazar i Cassiopeia? – zapy tał. – Przed nami – odparła, wciąż patrząc przez przednią szy bę. – Powinni by ć już na miejscu, razem z Rowanem. Usły szał ton jej głosu, pełen śmiertelnej powagi. Niepokojące – pod wieloma względami. Malone wiedział o całej sy tuacji wy starczająco dużo, by sobie uświadamiać, że żadna z ty ch informacji nie może ujrzeć światła dziennego. Stanowiły materiał wy buchowy , ich skutki mogły by ć bardzo poważne. Nie ty lko dla Kościoła mormonów, ale także dla Stanów Zjednoczony ch Amery ki. Salazar? Rowan? To jedna sprawa. Ale by ła też Cassiopeia. Ty m razem dziewczy na miała naprawdę poważne kłopoty .
Rozdział 62 Cassiopeia stała obok samochodu. Razem z Josepe wy brali się na północny wschód od Salt Lake City w podróż trwającą nieco ponad godzinę i od dwudziestu minut czekali w górskim powietrzu poranka. Tutejsze szczy ty nie by ły specjalnie wy sokie, ale za to wy rzeźbione przez lodowiec, który pozostawił w nich wy raźne ślady w postaci głębokich szczelin i mroczny ch kanionów. Dwupasmowa droga, odchodząca na wschód od autostrady między stanowej, wiła się przez malownicze dzikie tereny , na który ch rosły topole, brzozy i świerki, wszy stkie płonące złotem jesieni. Kolejne trzy kilometry szutrowej drogi zaprowadziły ich na polanę, gdzie zaparkowali wóz. Umieszczony tu znak informował: TEREN PRYWATNY PATROLOWANY WSTĘP WZBRONIONY Josepe milczał zarówno podczas lotu z Iowa, jak i podróży samochodem na północ. Cassiopeia cieszy ła się z tej ciszy , ponieważ coraz trudniej by ło jej zapanować nad własny m gniewem. Ktoś przekazy wał informacje Thaddeusowi Rowanowi. Ktoś, kto informacje te otrzy mał od Cottona. Bo skąd wiedziałby , co znajdowało się wewnątrz zegarka? Cotton niewątpliwie go otworzy ł i przekazał dane Stephanie. A potem doszło to do Rowana. Cassiopeia wy warła nacisk na Josepe, który zadzwonił do Rowana; senator przy znał, że ma wewnątrz rządu źródło informacji, kogoś, kto jest jego sojusznikiem. Ale dlaczego właściwie ufać komuś takiemu? Odpowiedź by ła prosta. Rowan chciał wierzy ć. Josepe również. Woleli zrezy gnować z obiekty wizmu na rzecz podjęcia ry zy ka, na które ktoś ostrożny nigdy by się nie zdecy dował. By li głupcami. Ale kim by ła ona sama? Kłamczy nią? Oszustką? Gorzej? Czuła złość na Cottona. Prosiła, żeby trzy mał się z dala od tego wszy stkiego, ale on ją zignorował. Przy gotowany czekał w Des Moines, najwy raźniej wy przedzając każdy jej ruch. Dlaczegóż nie? Znali się przecież dobrze. Kochali się. Albo przy najmniej tak sądziła. Jednak musiała przy znać, że tu chodzi o jego kraj, nie jej. Niebezpieczeństwo by ło o wiele bardziej realne i bezpośrednie właśnie dla Cottona. A to czy niło różnicę, przy najmniej w jego oczach. – Piękne miejsce – powiedział Josepe. Cassiopeia potwierdziła. Znajdowali się wy soko nad poziomem morza, kry staliczne powietrze przy nosiło orzeźwienie, przy pominając jej Salzburg. Odległe szczy ty pokry wał śnieg, a przed nimi na wiele kilometrów rozciągał się leśny płaskowy ż, w który m wciąż widoczne by ły blizny po miniony ch pożarach. Słońce poranka lśniło na tafli pobliskiego jeziora. Obaj danici pilnie strzegli swego pracodawcy . Cassiopeia przy puszczała, że są uzbrojeni, tak jak Josepe. Zauważy ła zary s kabury ukry tej pod mary narką.
Ciekawe, że jej nikt nie zaoferował broni. *** Salazar nigdy dotąd nie zapuszczał się poza Salt Lake City , na pustkowia, które przemierzali niegdy ś pionierzy . Ale oto by ł tutaj, pośród lasów i gór Deseret, tędy pierwsi święci zdążali do swej ziemi obiecanej. Tamci osadnicy tak bardzo różnili się od inny ch emigrantów na zachodzie. Nie mieli zawodowy ch przewodników, woleli sami znajdować drogę. Przecierali szlak dla kolejnej grupy . Stanowili spójną społeczność przemieszczającą się w jedności kultury i wiary , jeden lud – współcześni pielgrzy mi, wy rzuceni z domów wskutek nietolerancji i prześladowań – pragnący znaleźć zbawienie na ziemi. Pierwsza grupa potrzebowała dwóch lat na przeby cie dwóch ty sięcy kilometrów z Illinois do Wielkiej Kotliny . W roku 1847 dotarło tu ostatecznie 1650 osób. Tamten pierwszy rok by ł pełen trudów, lecz drugi okazał się jeszcze cięższy . Wiosenne zasiewy wy glądały obiecująco, wkrótce jednak doszło do inwazji milionów świerszczy – niczy m szarańcza, jak opisał to jeden z mormonów – które zaczęły pożerać rośliny . Osadnicy bronili się za pomocą mioteł, kijów, ognia i wody . Czy mkolwiek, co ty lko mieli. Także modlitwą, która została w końcu wy słuchana, a na którą odpowiedź spadła z nieba. Mewy . Przy leciały ich ty siące, pożerając owady . Cud mew. Niektórzy powiadali, że to przesada. Inni, że to się nigdy nie wy darzy ło. Ale Josepe wierzy ł w każde słowo tej opowieści. Dlaczego miałby nie wierzy ć? Bóg i prorocy zawsze zapewniali im pomoc – czemuż więc pomoc ta nie mogła przy jść akurat w odpowiednim momencie? Mewa stała się ptasim sy mbolem stanu Utah, a Salazar by ł pewny , że zostanie nim także wówczas, gdy stan przekształci się w niepodległe państwo Deseret. Poczuł się pokrzepiony na duchu. Już niedługo wszy stko to znów będzie należeć do mormonów. – To szczególne miejsce – zwrócił się do Cassiopei. – Ale tu nic nie ma – odparła. – Musimy się trochę przejść. Falta Nada jest niedaleko. Usły szał warkot silnika i odwróciwszy się, zobaczy ł zbliżające się małe czerwone coupe. Samochód się zatrzy mał. Wy siadł zeń starszy Rowan, miał na sobie wy sokie buty i dżinsy , gotowy do wy ruszenia na pusty nię. Podali sobie ręce. – Dobrze znów cię widzieć, bracie – rzekł Rowan. – To wielki dzień, równy temu, w który m dotarli tu pionierzy . Jeśli nam się uda, wszy stko się zmieni. Josepe także czuł z tego powodu ekscy tację. Rowan zauważy ł Cassiopeię. – A to kto? Salazar dokonał prezentacji. – W ostatnich dniach oddała nam nieocenione usługi. To ona zdoby ła zegarek, który jej wy kradziono. – Nie wspominałeś o niej – zauważy ł Rowan.
– Wiem. To stało się dość nagle. Wy jaśnił senatorowi, że znają się z Cassiopeią od dzieciństwa, że kiedy ś by li ze sobą blisko, że się rozstali, a teraz do siebie wrócili. Rowan zdawał się zadowolony z odzy skania przez Cassiopeię wiary , a także z faktu, iż jej rodzina należała do pierwszy ch konwerty tów w Europie. – Nawet pamiętam jej ojca – stwierdził Rowan. – W latach siedemdziesiąty ch pracowałem w Kościele w Europie. On prowadził gminę w Barcelonie, jeśli sobie dobrze przy pominam. Prawdziwie uduchowiony , oddany człowiek. – Dziękuję, że to mówisz. Ja też tak zawsze uważałem. Jeśli początkowo w oczach senatora Cassiopeia wzbudziła obawy , teraz widniał w nich już całkowity spokój. Może dlatego, że urodziła się jako mormonka? – Cassiopeia wie, co tutaj robimy . Pomagała nam odeprzeć Amery kanów w Salzburgu. Omawiamy kwestię wspólnej przy szłości. Salazar miał nadzieję, że nie jest zby t arogancki, ogłaszając tę rewelację. – Chciałby m, żeby we wszy stkim uczestniczy ła – powiedział. – Zgoda – odparł Rowan. – Przeby liśmy długą drogę, bracie. By ł czas, kiedy wątpiłem, że uda nam się zajść tak daleko. Ale oto jesteśmy . Chodźmy zatem i odbierzmy naszą nagrodę. Salazar popatrzy ł na swoich dwóch ludzi. – Zostańcie tutaj i uważajcie. W razie potrzeby dzwońcie. Dwóch danitów kiwnęło głowami. To, co miało się teraz stać, nie by ło przeznaczone dla ich oczu. Josepe zwrócił się do starszego Rowana. – Prowadź, proszę. *** Rowan by ł tu kiedy ś, raz, przed laty . Prorok, który służy ł przed Charlesem Snowem, zaprojektował w ty m miejscu pustelnię dla starszy ch. Spędzali trzy dni na modlitwach, podejmując potem decy zje, które doty czy ły prowadzenia Kościoła w kolejny ch latach. Od tamtego czasu mało sły szał o ty m miejscu, chociaż wiedział, że wciąż jest utrzy my wane. Dom wzniesiono około pięćdziesięciu lat temu, kilkukrotnie go odnawiano. Otaczało go sto hektarów lasu, także należącego do Kościoła. O ile pamiętał, czuwała nad ty m wszy stkim pry watna firma ochroniarska, dlatego niewy kluczone, że trzeba będzie się z nią układać. Mało jednak prawdopodobne, by ludzie ci zechcieli sprawiać problem drugiemu co do ważności dostojnikowi Kościoła. Rowan skierował się między drzewa wy ty czoną ścieżką, która wiła się przez las, wznosząc coraz wy żej. Święci osiedlali się głównie wzdłuż zachodniej krawędzi gór Wasatch, tam gdzie wy sy chały rzeki; u stóp liczącego sto pięćdziesiąt kilometrów długości pasma powstało dwadzieścia pięć miast. Osiemdziesiąt pięć procent populacji Utah wciąż zamieszkiwało pas odległy maksy malnie dwadzieścia pięć kilometrów od gór Wasatch: dwa miliony ludzi zajmujący ch obszar zwany krótko Frontem. Wschodnie zbocza by ły łagodniejsze, znajdowały się tam ośrodki narciarskie. Tutaj, po stronie zachodniej, teren by ł o wiele bardziej surowy i leżał ty siąc pięćset metrów wy żej niż Salt Lake City . Pomy sł związany z Falta Nada polegał na
zbudowaniu czegoś przy pominającego pierwszy okres osadniczy ; Rowan dostrzegł między drzewami zary s trzy kondy gnacy jnego budy nku. Masy wne bale zostały tak przy cięte, by nachodziły na siebie, szczeliny między nimi i obry sy stary ch drewniany ch kloców zaznaczała gruba szara linia zaprawy murarskiej. Na parterze i piętrach widać by ło wielkie wy kuszowe okna. Dom stanowił przy jemne dla oka połączenie drewna, kamienia i szkła. Stał w odległości stu metrów od wierzchołka; szlak wił się zy gzakiem w górę między drzewami. – Ten dom to nie Falta Nada – oświadczy ł Rowan. – Zbudowano go po odkry ciu pustelni. – Więc dokąd zmierzamy ? – zapy tał Salazar. Szli dalej. Senator wskazał na górę. – Do jej wnętrza.
Rozdział 63 Luke wziął zakręt na drodze gruntowej i zauważy ł dwa zaparkowane samochody . Z autostrady między stanowej zjechali pół godziny temu, a parę kilometrów dalej także z asfaltowej drogi, cały czas według wskazówek GPS. Stephanie siedziała obok i mało się odzy wała. Malone ze Snowem na ty lnej kanapie też od pewnego czasu milczeli. Wszy scy sprawiali wrażenie zaniepokojony ch. Luke nic sobie z tego nie robił. Spostrzegł przed sobą dwóch mężczy zn, stojący ch obok pojazdów. – To ci sami faceci, którzy by li w Salzburgu – powiedział Malone. – Wątpię, żeby się ucieszy li na mój widok. – Załatwię się z nimi – oświadczy ł Snow. – Niech pan podjedzie od mojej strony . Luke zatrzy mał wóz, a prorok opuścił szy bę w oknie. Obaj danici stali w gotowości, z rękoma za pazuchą, niewątpliwie na broni. Prawa dłoń Luke’a namacała pistolet automaty czny . – Wiecie, kim jestem? – zapy tał Snow. Kiwnęli głowami. – W takim razie macie robić dokładnie to, co powiem. Czy to jasne? Obaj milczeli. – Jestem waszy m prorokiem – rzekł Snow. – Przy sięgaliście mnie chronić, nieprawdaż? Mężczy źni znów skinęli głowami. – Dan będzie jako wąż na drodze, jak żmija jadowita na ścieżce, kąsająca pęciny konia, z którego jeździec pada na wznak. Rozumiecie wagę ty ch słów? – Z Księgi Rodzaju – odparł jeden z danitów. – Przy sięgaliśmy ży ć zgodnie z nimi. – Więc wy jmijcie broń i rzućcie na ziemię. Zrobili to, co polecił im Snow. – Cofnijcie się i zaczekajcie. Okno się zasunęło. – Będę się modlił z ty mi biedny mi grzesznikami o przebaczenie – powiedział Snow. – A wy troje macie robotę do wy konania. Luke zauważy ł wzrok Stephanie. Po raz pierwszy spojrzała w jego stronę. Wcześniej rozmawiali telefonicznie, zaraz po przy jeździe z Malone’em do Utah. Poinformowała go, co należy zrobić; niezby t mu się to spodobało. W jej spojrzeniu czaiło się teraz py tanie: czy zrozumiał, że – tak jak tamci danici – on również przy sięgał spełniać swój obowiązek? Skinął jej głową. – Będę się modlił o wasz sukces – oświadczy ł Snow. Luke odwrócił się twarzą do proroka. – Starcze, nikogo nie oszukasz. Przy prowadziłeś tu Rowana i Salazara, ponieważ to zapomniane przez Boga miejsce znajduje się na samy m środku pustkowia. A teraz chcesz, żeby śmy poszli i wy konali za ciebie brudną robotę. Nie nadawajmy temu jakichś pozorów cnotliwości. Tutaj nie ma nic cnotliwego ani świętego. – Muszę pana przeprosić – odezwała się Stephanie – za gburowatość mojego agenta. – On ma rację – stwierdził Snow. – Tutaj nie ma niczego cnotliwego. To podłe zajęcie. Całą noc się zastanawiałem, czy Brigham Young też się tak czuł, każąc zająć te wozy i zabrać złoto. Musiał wiedzieć, że tamci ludzie zostaną zabici. Ale nie miał wy boru. Ja też nie mam.
Luke otworzy ł drzwi i wy siadł. Malone i Stephanie poszli za nim. Dwaj danici zareagowali na widok Malone’a, sięgając po broń. – On jest naszy m wrogiem – powiedział jeden z nich. – To nieprawda – odparł prorok. – Sprawa waszego wroga jest o wiele bardziej skomplikowana. Żaden z mężczy zn się nie wy cofał. – Nie będę się powtarzał – rzekł Snow. – Rzućcie broń i róbcie, co mówię. Albo zapłacicie cenę na tamty m świecie. Danici cisnęli pistolety . Snow gestem ręki kazał im odejść. – Śmiało. Dogonię was. Stephanie ruszy ła pierwsza w kierunku szlaku. – Nie skrzy wdzisz jej – powiedział Malone. Stephanie zatrzy mała się i odwróciła w stronę by łego podwładnego. – A ty sądzisz, że by m to zrobiła? – Zależy , co się stanie. – Mam rozkazy dopilnować, żeby poza to miejsce nie wy szło nic, co mogłoby zaszkodzić przy szłości Stanów Zjednoczony ch Amery ki. – Świetnie. Rób swoje. Ale lepiej, żeby ście od razu wiedzieli, ty i studencik, że nikt tu nie wy rządzi jej krzy wdy . Koniec, kropka. – Ja też mam swoją robotę do wy konania – powiedział Luke. – Więc ją wy konaj. Ale jeśli spróbujesz coś zrobić Cassiopei, zabiję cię. Luke nie lubił, gdy mu grożono. Nigdy . Ale Stephanie wy dała mu polecenie, żeby nie prowokować Malone’a. Załatwią się z Cassiopeią w zależności od rozwoju sy tuacji. Ostrzegała, że Malone zdaje sobie z wszy stkiego sprawę i że lepiej uśpić jego czujność, niż stawać do otwartej konfrontacji. Nie przy jechali tu, by wy grać bitwę, lecz wojnę. *** Malone mówił poważnie. Gdy by Cassiopei coś się stało, zastrzeliłby studencika na miejscu. Z milczenia Stephanie wy czuwał, jak bardzo poważna jest sy tuacja, wiedział, że operacja musi zakończy ć się pełny m sukcesem. Stephanie, Luke, on sam? By li zawodowcami. Poprzy sięgli tajemnicę. Z ich strony nie groziło niebezpieczeństwo, że coś ujawnią. Ale Rowan, Salazar, Cassiopeia? To całkowicie inna sprawa. Zwłaszcza Cassiopeia, która nie by ła teraz sobą. Malone ży wił dla Stephanie najwy ższy szacunek, a nawet rozumiał jej rozterki – rozkaz to rozkaz. Poza ty m stawka, o którą toczy ła się gra, by ła najwy ższa, jaką pamiętał. Ale to niczego nie zmieniało. I jeśli Cassiopeia będzie zby t zaangażowana, żeby zadbać o siebie, on uczy ni to za nią. Ona wielokrotnie robiła to samo dla niego. Czas odpłacić za przy sługi. Czy tego chciała, czy nie.
*** Ty m razem Stephanie miała broń, co nie by ło dla niej ty powe. Berettę schowała w kaburze ukry tej pod płaszczem. Malone z pewnością ją zauważy ł. Nim opuściła Blair House, Danny Daniels wziął ja na stronę, z dala od Charlesa Snowa. – Nie mamy wyboru – powiedział prezydent. – Żadnego. – Zawsze jakiś jest. – Nie w tym wypadku. Zdajesz sobie sprawę, że w tym kraju jest od cholery ludzi, którzy potraktowaliby secesję poważnie. I Bóg wie, że to nasza wina. Przez osiem lat próbowałem dobrze rządzić, ale to nie jest łatwe, Stephanie. Właściwie nawet niemożliwe, do diabła. Gdyby więc jakiś stan zechciał się uniezależnić? Mógłbym to zrozumieć. I nieważne, czy jego wysiłki przyniosłyby sukces. Samo istnienie tego dokumentu wystarcza, żeby zagrozić przyszłości kraju. Jeśli on wyjdzie na jaw, nic już nie będzie takie samo, a ja nie mogę na to pozwolić. Udało nam się zapędzić wszystkie nasze problemy do jednego narożnika. Dlatego ty i Luke zajmiecie się tym. – Jest jeszcze Cotton. – Wiem. Ale on także jest zawodowcem. – Nie jesteśmy mordercami, żadne z nas. – Nikt tego nie twierdzi. Łagodnie ujął ją pod ramię. Przeszedł ją chłód. – Właśnie przed takim problemem stał Lincoln – powiedział prezydent ledwie słyszalnym szeptem. – Musiał wybrać. Jedyna różnica polega na tym, że dla niego stany znajdowały się już poza Unią, musiał więc wszcząć wojnę, aby je odzyskać. Nic dziwnego, że każda ofiara tej wojny obciążyła jego sumienie. On i tylko on podjął tę decyzję. Musiał zadawać sobie pytanie: Czy zrobię to, co powiedzieli Ojcowie Założyciele? Czy może mam ich gdzieś? Taki miał wybór, prawda? Cholernie prosty. Ale Ameryka przetrwała i stała się tym, czym jest dzisiaj. – Pękniętym krajem? Wpatrywał się w nią oczyma pełnymi bólu. – To najlepszy pęknięty system na całej planecie, do cholery. I nie pozwolę, żeby ot tak go rozwalono. – Założyciele tego kraju sądzili co innego. – Fakt, Lincoln także. Stephanie czekała na więcej. – W tysiąc osiemset czterdziestym ósmym wygłosił przemówienie. Odnalazł je Edwin. Lincoln powiedział wtedy, że każdy naród, w każdym miejscu, ma prawo powstać, obalić dotychczasowy rząd i utworzyć taki, który mu bardziej odpowiada. Nazwał to cennym i świętym prawem. Więcej: powiedział wręcz, że prawo to nie ogranicza się do narodu jako całości. Dowolna część kraju, na przykład stan czy dane terytorium, może pójść własną drogą. Sukinsyn stwierdził bez ogródek, że secesja to prawo naturalne. Potem jednak, trzynaście lat później, kiedy był prezydentem i nadszedł czas, żeby pozwolić tamtym stanom odejść, ponad ich prawa przedłożył dobro całego kraju. Ja podejmuję taką samą decyzję. Każdy prezydent pod koniec swojej kadencji myśli o przejściu do historii. Skłamałbym, twierdząc, że w moim przypadku jest inaczej. Oto moja spuścizna, Stephanie. Nikt o niej nie będzie wiedział oprócz nas, ale w porządku. Tak jak Lincoln, wybieram uratowanie
Stanów Zjednoczonych Ameryki. Sły szała, co Malone powiedział do Luke’a. Bez wątpienia groźba skierowana została także w jej stronę. Malone miał zszargane nerwy , jego cierpliwość się kończy ła. Ale to nie on tu dowodził. – Cotton – powiedziała. – Zrobimy to, co musimy . Malone się zatrzy mał, po czy m podszedł blisko niej. Znali się od dawna, wiele razem przeszli. On zawsze służy ł jej pomocą, kiedy tego naprawdę potrzebowała, za co odpłacała mu przy sługami, które wy świadczają sobie przy jaciele. – Stephanie, rozumiem to. Ten konflikt jest inny . Ale to ty wpakowałaś w to Cassiopeię, kłamałaś, żeby ją zatrzy mać. A potem wciągnęłaś mnie. Powtórzę więc. Daj. Jej. Spokój. Zajmę się Cassiopeią. Nie będzie stanowić problemu. – A jeśli się my lisz? Wy raz twarzy Malone’a stwardniał. – Nie my lę się – oznajmił i odszedł.
Rozdział 64 Cassiopeia podziwiała rozległy górski krajobraz. Wszy stko wy dawało się takie piękne i spokojne, niebudzące strachu i zły ch przeczuć, które by ły znacznie bliższe rzeczy wistości. Okrąży li wielki dom i znaleźli kamienisty szlak, który prowadził zy gzakiem w górę. W gruby m dy wanie zielony ch mchów tu i ówdzie widać by ło szkarłatne derenie. Osłaniał je baldachim jodeł, klonów i dębów, z który ch falami opadały liście. Z lasu wy łoniły się dwa jelenie i odeszły spokojnie, najwy raźniej niczego się nie bojąc. – Nie zezwalamy tu polować – rzekł Rowan. – Pozostawiamy wszy stko naturze. Cassiopeia przy glądała się senatorowi. By ł przy stojny m starszy m mężczy zną, pełny m wigoru. Z łatwością pokony wał stromy szlak, prawie się nie pocąc ani nie dy sząc. Zachowy wał się jak ktoś, kto ma władzę – co, według Josepe, doskonale do niego pasowało, ponieważ pełnił drugą co do ważności funkcję w Kościele. Kolejny prorok. Kiedy się poznali, zauważy ła w jego oczach czujność. Z dzieciństwa pamiętała wielu mężczy zn, ubrany ch w ciemne garnitury , białe koszule i wąskie krawaty , którzy przy chodzili do jej rodzinnego domu. Wiedziała, że ojciec jest jedny m z przy wódców Kościoła, a matka tłumaczy ła, iż owi goście to inni liderzy , z dalekich stron. Mimo wszy stko czuła się w ich obecności nieswojo. Teraz rozumiała dlaczego. To by li ty lko naśladowcy . Ślepo podążający ścieżką wy ty czoną przez inny ch w nadziei, że po drodze zdobędą także coś dla siebie. Nigdy nie decy dowali we własny m imieniu. Rowan i Josepe tacy nie by li. Szli własną drogą, która zbliżała się do kresu. Po dziesięciu minutach wspinaczki znaleźli się przy czarnej szczelinie w górskim zboczu. Blaszana tabliczka ostrzegała, że do pieczary nie wolno wchodzić, gdy ż stanowi własność pry watną. Wejście zagradzała żelazna krata, zabezpieczona kłódką. Rowan szarpnął za nią kilka razy . Zamknięta. Wówczas senator skinął na Josepe, który wy ciągnął pistolet i trzy krotnie wy strzelił w kłódkę. *** Stephanie usły szała potrójne echo, dochodzące z lasu. Strzały . Malone i Luke przy spieszy li kroku; poszła za ich przy kładem. Nigdy jeszcze nie czuła takiego dy stansu wobec Cottona. Ale nie miała przecież wy boru. Nie miała też pojęcia, co zrobi, kiedy stanie przed koniecznością rozwiązania problemu. Wszy stko okaże się w miarę rozwoju wy padków. Jedno ty lko by ło pewne. Zgadzała się z Danny m Danielsem. Stany Zjednoczone muszą przetrwać.
*** Salazar zdjął pozostałości kłódki i otworzy ł żelazną kratę. W pobliżu wejścia zauważy ł skrzy nkę elektry czną z gruby m kablem wy stający m z jej podstawy , skierowany m ku ziemi, a następnie znikający m w czeluści pieczary . Rowan minął Josepe i podniósł dźwignię włącznika. Zapaliły się światła, rozpraszając ciemność. – Oto Falta Nada – powiedział Rowan. Josepe i Cassiopeia szli za starszy m Kościoła szerokim tunelem, który prowadził do małej komnaty . Mijali stalakty ty , stalagmity , skalne nacieki, jakby kpiące sobie z grawitacji, delikatne i kruche jak dmuchane szkło. Mieniły się różnorodny mi barwami dzięki światłu rozszczepiającemu się w kry ształach. Niesamowita sceneria, starannie iluminowana dla podkreślenia efektu. – Zapiera dech, co? – rzucił Rowan. Cassiopeia przy glądała się ry sunkom naskalny m. Salazar także je studiował: dziwne zwierzęta stadne, podobne do lam, pod strażą człowieka w czy mś, co wy glądało na zbroję. – Hiszpanie – powiedział Rowan, zauważy wszy ich zainteresowanie. – To oni znaleźli tę jaskinię, kiedy podąży li z Meksy ku na północ w szesnasty m wieku. Szukali w ty ch górach złota. – Rowan podszedł do stosu białego kwarcy tu i podniósł jeden z kamieni. Widać by ło na nim żółte pasma. – Te okruchy znajdowały się obok śladów narzędzi na ścianach jaskini, pewnie łopat i kilofów. Hiszpanie by li tu na długo przed przy by ciem święty ch. Rowan pokazał kolejny kory tarz. – Tam jest tego więcej. *** Rowan pozwolił, by Salazar i Cassiopeia poszli przodem, a potem odłoży ł kwarcy t na miejsce i ruszy ł za nimi. Nie by ł zachwy cony , gdy Josepe przedstawiał mu swoją towarzy szkę. Najpierw udawał, że nic o niej wie, aby ostatecznie okazać jej akceptację. Lecz o Cassiopei Vitt wiedział wszy stko. – Ona pracuje dla prezydenta – powiedziała Stephanie Nelle. Ta rozmowa telefoniczna odby ła się tuż przed jego wy jazdem z domu na północ od Salt Lake City . – Od pewnego czasu znajduje się w otoczeniu Salazara. Kiedyś, w młodości, byli kochankami, uznano więc, że jej uda się to, co innym nie mogłoby się udać. I rzeczywiście. On o niczym nie wie. Senator słuchał ty ch słów, czując mieszaninę niepokoju i gniewu. Ileż to razy rząd federalny wtrącał się już w sprawy Kościoła? Ilu miał w nim szpiegów? Zby t wielu, by można ich by ło zliczy ć. Powiadano, że tego ty pu działalność należy do przeszłości. Jakże się my lono. – To Daniels ją wysłał. Od ponad roku obserwuje pana i Salazara. Współpracuje z nim wasz prorok, Charles Snow. O ty m Rowan wiedział. – Dowiedziałam się o tej dwójce dopiero niedawno.
– Dlaczego mi pani o tym mówi? – Ponieważ chcę, żeby udało się panu to, co pan zamierza. Bo to z kolei pomoże mnie. Uznałam więc, że przekażę te informacje. – Cieszę się. Ale czego pani oczekuje? Że co z nimi zrobię? – Guzik mnie to obchodzi. Proszę tylko realizować swój plan. Niech prezydent ma cały czas jakieś zajęcie. Tylko tego mi trzeba. Naprawdę ciągle nie wiedział, co zrobić. Jego własny prorok wrogiem? Prezy dent przeciwko niemu? A teraz jeszcze główna sojuszniczka mówi o szpiegu w ich szeregach? Nie miał pewności, jakie wy brać rozwiązanie, by ł jednak przekonany , że gdy Josepe dowie się prawdy , będzie wiedział, co zrobić. W ty ch kwestiach danici odznaczali się pomy słowością. Jemu samemu natomiast nigdy nie mówiono niczego, co choćby ty lko w sposób zawoalowany wskazy wało na działania niewłaściwe bądź nielegalne. Dlatego miał czy ste serce. Szczególy pozostawiał Salazarowi, który – trzeba mu to przy znać – zawsze wszy stko należy cie załatwiał. Tak samo stanie się dzisiaj. Tutaj, w Falta Nada. Nazwa jest odpowiednia. Nic nie zaginęło.
Rozdział 65 Malone pędził szlakiem w górę w kierunku, skąd dobiegły trzy strzały . Luke podążał tuż za nim. Za zakrętem ujrzeli wielki dom. Z drewna i kamienia, dwupiętrowy , o wielkich łukowaty ch oknach i stromy m dachu. W niebo sterczały zeń dwa kamienne kominy . Ze wszy stkich stron otaczały go drzewa, za który mi wznosiła się góra, a przed główny m wejściem rozciągała się trawiasta polana. Stephanie truchtała za mężczy znami. – To tu – powiedziała. – Są w środku. – Ja pójdę od przodu – zwrócił się Malone do Luke’a. – Ty weź ty ł. – Popatrzy ł na Stephanie. – A ty zaczekaj. Kiwnęła głową. Luke rzucił się w prawo z bronią w ręku i zniknął na ścieżce między drzewami. Malone biegł pochy lony ; szy bko znalazł się u podstawy schodów z drewna sekwojowego, które wznosiły się na trzy metry i prowadziły do drzwi frontowy ch. Spojrzał przez ramię, czy Stephanie zdąży ła skry ć się za pniem drzewa. Następnie wszedł po schodach, który ch drewniane stopnie miejscami uginały się miękko z powodu wielu lat działania ży wiołów. Sam dom wy dawał się jednak w dobry m stanie. Ktoś regularnie go konserwował. Malone wszedł na werandę, która biegła wzdłuż całego budy nku. Drzwi by ły solidne, na drewnianej ościeżnicy . Delikatnie chwy cił za klamkę. Zamknięte. Ostrożnie zaglądał do wszy stkich okien, nasłuchując, ale niczego nie usły szał. *** Luke stał przed ty lny mi drzwiami, pod kry ty m tarasem. Sto metrów od niego wznosiła się góra pokry ta gęsty m lasem. Pociągnął za zasuwę – zamknięta. Także obok wejścia na ty łach domu znajdowały się okna. Luke zajrzał do środka i zobaczy ł wielką salę z surowy ch, niemalowany ch bali, gdzie tony sosnowego i świerkowego drewna wspierały bezbarwne kolumny , a na wy sokim suficie biegły belki nośne. Umeblowanie by ło proste i funkcjonalne, tkaniny na sofach i fotelach różnokolorowe. Kolejne okno wy chodziło na kuchnię, wy posażoną w blaty , drewniane kredensy i stalowe zlewy . Ze swojego miejsca sły szał szmer strumienia, zauważy ł też obracające się koło wodne. Coś tu by ło nie tak. Ze środka nie dobiegały żadne głosy . Żeby tam wejść, będzie musiał kopniakiem rozwalić drzwi, co nie by ło problemem, poza faktem, że ty m samy m poinformuje głośno i wy raźnie o swojej obecności. Usły szał jakiś ruch na deskach werandy . I poczuł wibrowanie drewnianej podłogi. ***
Malone, krążąc po zadaszony m tarasie, zaglądał w kolejne okna. Wnętrze sprawiało wrażenie ty powej górskiej chaty , ty le że jej wielkość oraz umeblowanie świadczy ły o zasobności portfela właściciela. Ale ciągle nie sły szał choćby jednego odgłosu świadczącego, że ktoś jest w domu. Czy żby tamci widzieli, jak Malone i Luke się zbliżają, i zdąży li się wy cofać? Nie sądził. Przeczucie to potwierdzał fakt, że na drewnianej podłodze we wnętrzu budy nku zalegała warstwa py łu. Nietknięta. Ani śladu, by ktokolwiek tu wchodził. Ślepy zaułek. – Luke – powiedział. Młodszy agent wy łonił się zza rogu. – Miałem nadzieję, że to ty . Nikogo tu nie ma. Malone kiwnął głową, że się zgadza. Ale przecież Stephanie wy raźnie powiedziała, że Rowan, Salazar i Cassiopeia poszli właśnie tutaj. – Okłamała nas. Obaj rzucili się w stronę werandy przy drzwiach frontowy ch. Stephanie nigdzie nie by ło widać. Cotton zbiegł po schodach, biorąc po dwa stopnie naraz, i ruszy ł w kierunku drzewa, za który m się wcześniej schowała. Stephanie zniknęła. Nagle uwagę Malone’a zwrócił jakiś odgłos na szlaku za jego plecami. Odwrócił się na pięcie i uniósł pistolet. Luke zrobił to samo. Ukazał się Charles Snow, wspomagany przez dwóch młody ch danitów. Agenci opuścili broń. – Co się dzieje? – zapy tał Snow, zdejmując ramiona z barków swoich pomocników. – Stephanie zwiała – odparł Malone. – A dom jest pusty i zamknięty na głucho – dodał Luke. – Nie powiedziała wam? To nie jest Falta Nada. Ta informacja przy kuła uwagę Malone’a. – Zbudowano go później. – Snow pokazał na wzgórze. – Falta Nada jest tam, to jaskinia, nie można jej przegapić. *** Stephanie pędziła kamienistą ścieżką w górę, wspinając się po lesisty m górskim grzbiecie. Powietrze by ło tu zauważalnie chłodniejsze. Wprowadziła Cottona i Luke’a w błąd, by móc zniknąć. Poprzedniego wieczoru podczas lotu Snow przekazał jej szczegóły . – Musi pani coś wiedzieć o tym miejscu. Znajduje się tam dom mieszkalny, ale to nie jest Falta Nada. Właściwa lokalizacja znajduje się powyżej budynku, we wnętrzu góry. Łatwo zauważyć prowadzący tam szlak. Miejsce to odkrył jeden z pierwszych osadników. Podobno podczas karczowania lasu zauważył tropy pumy. Poszedł za nimi na wysoki występ skalny i znalazł szczelinę. Dalej otwierała się jaskinia, którą zbadał. Pięćdziesiąt lat temu doprowadziliśmy tam prąd i tak zostało do dziś. Tylko nieliczni widzieli to miejsce. Kiedyś miało ono szczególne znaczenie, ale teraz
prawie o nim zapomniano. Nie dziwi fakt, że Brigham Young wybrał je na swój schowek, gdzie trzymał zarówno złoto, jak i to, co przysłał mu Lincoln. Malone miał rację. To Stephanie doprowadziła do całego tego zamieszania i to ona powinna coś z nim zrobić. Wciąż pozostawało zagadką, jak tego dokonać, ale już ona znajdzie rozwiązanie. Wątpliwe, by Luke i Cotton ją teraz namierzy li, przecież nie mają pojęcia o położeniu prawdziwego celu. Co prawda może im o ty m powiedzieć Charles Snow. Zanim jednak wrócą do samochodów, dowiedzą się prawdy i przy jdą tutaj – będzie po wszy stkim. Zauważy ła przed sobą wejście do jaskini, obramowane sosnowy mi palami, które pokry wał zielony mech. Żelazna krata między nimi wy glądała na uchy loną, na ziemi leżała zniszczona kłódka. Stephanie podniosła ją i przy jrzała się uszkodzeniom. Wiedziała już, do czego trzy krotnie strzelano. Odrzuciła kłódkę i chwy ciła za broń. Przed nią otwierał się oświetlony kory tarz. Czas wy konać to, o czy m sama mówiła. Zrobiła dwa kroki i znalazła się w środku. *** Malone by ł wściekły . Wy warł nacisk na Stephanie, a mimo to ona mieszała się teraz do czegoś, z czy m sobie nie poradzi, bo nie jest na to przy gotowana. – Tatuśku, niedobrze to wy gląda – powiedział Luke, gdy pędzili w górę szlakiem. – Ona się naraża na śmierć. – Nie dopuśćmy do tego. – Piękny plan. Ale niestety nie mamy pojęcia, co tam się dzieje. Chy ba że ty wiesz coś, o czy m ja nie wiem. – Nie ty m razem. Nic mi nie mówiła. Malone spojrzał w górę ścieżki. Wszy scy mieli nad nimi przewagę. – Jesteśmy tu ty lko we dwóch – zwrócił się do Luke’a. – Łapię. Trzy mam z tobą tak czy owak.
Rozdział 66 Cassiopeia by ła pod wrażeniem. Komnata, w której się znajdowali, miała dwadzieścia metrów długości, a jej szerokość i wy sokość wy nosiły jeszcze więcej. Stalakty ty zwisały niczy m sople lodu. Przy pominające igiełki kry ształy , a także gładkie, spiralne helikty ty , skręcały się ku dołowi. Wszędzie widać by ło draperie z pomarańczowego kalcy tu, cienkie jak papier, które przepuszczały światło jaskrawo palący ch się lamp, dając niesamowity wprost efekt. Przy pominające popcorn grudki białej skały dominowały na ścianach jaskini. W jej środku znajdowała się sadzawka spokojnej, zielonej wody , której płaska powierzchnia wy glądała jak lustro. Na skraju jeziorka stał cokół z wielkim posągiem anioła Moroniego. Wy soki na cztery metry , wy kuty w kamieniu, w ty powej pozie dmącego w trąbę, pokry ty złoty mi płatkami. Cassiopeia podeszła blisko statuy . – Mający odwieczną Dobrą Nowinę do obwieszczenia wśród tych, którzy siedzą na ziemi, wśród każdego narodu, szczepu, języka i ludu – powiedział Rowan. – Apokalipsa czternaście sześć. Moroni to nasz niebieski posłaniec. Oto ory ginalny odlew, z którego wy konano miedziany posąg umieszczony na szczy cie świąty ni w Salt Lake City . Sam Brigham Young kazał go tu przy nieść. Josepe by ł niewątpliwie pod ogromny m wrażeniem. – To anioł światłości, ubrany w luźną, oślepiająco białą szatę. Jej biel przekraczała wszy stko, co kiedy kolwiek widziano. A cała jego postać promieniała nieopisaną chwałą. Rowan kiwnął głową. – Dobrze cy tujesz proroka. Dokładnie w ten sposób Joseph Smith opisy wał Moroniego i tak staraliśmy się go przedstawić. – Ale on jest złoty , nie biały – wtrąciła się Cassiopeia. – To nasz sposób na podkreślenie jasności. Ale ona nie by ła tego taka pewna. Czy tała kiedy ś, że Smith prawdopodobnie natknął się na imię Moroniego podczas lektury opowiadań o Williamie Kiddzie i jego skarbach. Według legendy Kidd zakopał swój skarb na Komorach. Moroni to stolica Związku Komorów. Wzgórze, w który m Smith znalazł złote tablice, nazwał Cumorah. Zbieg okoliczności? Jeśli tak, bardzo dziwny . – Oto podziemna świąty nia – mówił Rowan. – Powołana do ży cia dawno temu przez proroków jako miejsce kultu we wnętrzu ziemi. Niewiele osób już tu przy chodzi. Ale to właśnie tutaj prorok Brigham ukry ł to, co dał mu Abraham Lincoln. Cassiopeia zdąży ła zlustrować całą komnatę. Oprócz posągu i sztucznego oświetlenia nie dostrzegła nic, co by łoby wy konane ludzką ręką. – Kiedy przy szedłem tu pewnego razu – ciągnął Rowan – można jeszcze by ło znaleźć przedmioty po Hiszpanach. Fragmenty kości, guziki, trochę żelaza, nosidła na ramiona. Wy konano je z cedru, miały około metra szerokości. W środku zakrzy wione, aby dopasować je do karku tragarza. Na obu końcach znajdowały się rowki do wkładania ciężkich worków z niewy prawionej skóry . Niesamowite, że przetrwały ty le wieków. Teraz jednak nie by ło tu widać żadny ch przedmiotów. – Gdzie mamy szukać? – zapy tał Josepe. – To za chwilę – odparł Rowan. – Najpierw musimy coś załatwić.
Senator wskazał palcem Cassiopeię. – Ta kobieta jest szpiegiem. *** Salazar by ł wstrząśnięty oświadczeniem apostoła. – Szpiegiem? My lisz się. – Doprawdy ? Zapy taj sam siebie, Josepe, w jaki sposób ona znów znalazła się w twoim ży ciu? Po ty lu latach, dokładnie w określony m momencie. – Okazała się ogromnie pomocna. – Jak to zwy kle szpiedzy . W ten sposób wkupują się w czy jeś łaski. Py tałeś mnie wczoraj, jak dowiedziałem się o ty m miejscu. Wy jawiłem ci, że mam w rządzie swoje źródło informacji, blisko naszy ch wrogów. To źródło powiedziało mi nie ty lko o lokalizacji jaskini, lecz także o ty m, że ta kobieta pracuje dla prezy denta Stanów Zjednoczony ch. – A pan uwierzy ł? – spy tała Cassiopeia. – Przecież jest oczy wiste, że wasi wrogowie chcą wy wołać wśród was zamęt. Czy jest lepszy sposób niż przekazanie fałszy wy ch informacji? – A skąd moje źródło znało pani imię i nazwisko? – rzekł Rowan. – Skąd w ogóle wiedziało, że pani istnieje? Salazar czekał na odpowiedź. – Mogę ty lko przy puszczać – powiedziała Cassiopeia – że pańskie źródło pracuje w służbach specjalny ch i wie, czy m zajmuje się ten facet, Malone. – Interesujące, że wy mieniła pani to nazwisko. Według mojego źródła pani nie ty lko zna Cottona Malone’a, lecz także łączy panią z nim romanty czne uczucie. – Czy to prawda? – zapy tał Salazar, podnosząc głos. *** Cassiopeia czuła się złapana w pułapkę. Stephanie wy dała ją celowo, niewątpliwie w reakcji na fakt, że Cassiopeia zerwała wszelki kontakt i ukradła zegarek. W py taniu zadany m przez Josepe usły szała gniew. Mogła skłamać… albo powiedzieć prawdę. *** Salazar czekał na odpowiedź, niepewny , co usły szy z ust Cassiopei. Fakt, że nie zaprzeczy ła z miejsca oskarżeniom, dał mu do my ślenia. Jego serce biło szy bko, oddech stał się pły tki. Zakręciło mu się w głowie. Pojawił się anioł. Unosił się obok posągu Moroniego, jego twarz zdobił zwy kły uśmiech otuchy . – Niewykluczone, że on się myli.
Josepe nie mógł odpowiedzieć, dlatego ty lko pokręcił głową, bardzo delikatnie, odmawiając uznania tego faktu. – Nie wstydź się, Josepe. Czas udawania się skończył. Powiedz im, że tu jestem. Niech wiedzą, że prorocy są z tobą. Salazar nigdy nikomu nie mówił o aniele. – Na co tak patrzy sz? – zapy tał Rowan. Josepe zignorował starszego i skupił się na widzeniu. – Chroń mnie. I wtedy ujrzał na twarzy anioła coś, czego nigdy dotąd nie widział. Zatroskanie. Jego prawa ręka sięgnęła pod mary narkę i znalazła broń. *** Stephanie powoli przesuwała się w głąb kory tarza, idąc wzdłuż świateł w kierunku, z którego dobiegały głosy . Przeszła przez niewielką komorę, a następnie znalazła większą. Niezauważona wśliznęła się do środka, stojąc wśród kolejny ch podświetlony ch formacji skalny ch. Słuchała tego, co mówią Rowan, Salazar oraz Cassiopeia; Salazar zareagował gniewnie na rewelacje Rowana. – Josepe – rzekł Rowan. – Mówię prawdę. Ta kobieta jest szpiegiem. Nie różni się od ty ch, którzy wy dawali nas w Czasach Zamętu. Ilu naszy ch braci poszło do więzień z powodu szpiegów? Jestem starszy m Kościoła. Nigdy cię nie okłamałem, teraz też nie kłamię. Jednak Salazar pozostawał skoncentrowany nie na senatorze, ty lko na czy mś, co znajdowało się w pobliżu cokołu posągu; wzrok miał nieobecny , głowę zwróconą ku sklepieniu jaskini. Dziwne. Prawa dłoń Salazara ściskała pistolet. Stephanie wy jęła własną broń. Nie. To ty lko zaogni sy tuację. Istniał wy łącznie jeden sposób. Wchodząc do tej sali, nie bardzo wiedziała, co zrobić, teraz jednak wszy stko stało się jasne. Odłoży ła pistolet, wy szła z ukry cia i zawołała: – On mówi prawdę! Cała trójka odwróciła się w jej stronę. – To ja jestem ty m źródłem. *** Rowan by ł zszokowany nagły m pojawieniem się Stephanie Nelle. Przecież nie miała tu nic do roboty . Patrzy ł, jak kobieta zbliża się wolno. Broń Salazara by ła teraz skierowana wprost na nią, a Rowanowi nie podobał się szalony wy raz oczu Hiszpana. – Kim jesteś? – zapy tał ostro Salazar. – Stephanie Nelle. Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczony ch. Powiedz mu,
Cassiopeio. Powiedz mu prawdę. – Jaką prawdę?! – wy krzy knął Salazar. Nelle nie spuszczała oczu z Vitt. – Powiedz mu to, co zawsze chciałaś mu powiedzieć. – Rowan ma rację. Jestem szpiegiem. Na twarzy Salazara pojawił się wy raz niedowierzania. – To niemożliwe. Nie chcę w to wierzy ć. – To prawda – powiedziała Vitt. – Ta kobieta poprosiła mnie w imieniu rządu amery kańskiego, żeby m nawiązała z tobą kontakt, i tak zrobiłam. Ale sama zdecy dowałam się zostać. – Przerwała. – Pamiętam cię jako dobrego, miłego, łagodnego człowieka. Te wspomnienia są mi drogie. Co się stało, Josepe? Co odmieniło twoją duszę? Salazar nie odpowiedział. Jego uwaga wciąż pozostawała skierowana na posąg, wargi poruszały się bezdźwięcznie. – Co takiego widzisz? – spy tała Vitt. – Bracie Salazar – odezwał się Rowan. – Prorok Joseph tu jest. Towarzy szy mi od pewnego czasu. – Salazar wskazał pistoletem na Vitt. – Jego też oszukałaś. – Nie ty lko ona cię nabrała – powiedziała Nelle, pokazując na Rowana. – Senator też jest szpiegiem.
Rozdział 67 To, co Luke powiedział Malone’owi, mówił serio. Miał zamiar go wspierać. Stephanie wy prowadziła ich obu w pole, a teraz mieli problemy . Musieli współpracować. Żadny ch sprzeczek, żadny ch debat. Wtedy , w Iowa, Malone idealnie odczy tał zamiary Cassiopei Vitt, wciąż znajdował się o jeden krok przed nią. A także znał Stephanie lepiej niż Luke. Niestety , obecnie obaj pozostawali dwa kroki za resztą. Biegli w górę porosłego lasem zbocza. Po przejściu tunelu jaskini pobieżnie zbadali małą, oświetloną komorę, z której wy chodził kolejny kory tarz ku drugiej, wewnętrznej sali. Wszy stko wy dawało się nierealne, formacje skalne przy pominały dzieła sztuki, światło sprawiało, że wy glądały jak pociągnięte farbą olejną płótna. Malone uniósł rękę, dając sy gnał do zatrzy mania. Na końcu tunelu sły chać by ło głosy . Podkradli się bliżej i zobaczy li Vitt, Rowana oraz Salazara, który trzy mał broń wy celowaną w Stephanie; kobieta z podniesiony mi rękoma stała sześć metrów od Hiszpana. Luke odczuł insty nktowną ochotę włączenia się do gry . Mieli dwa pistolety przeciwko jednemu, Salazara. Ale Malone, jakby czy tając mu w my ślach, potrząsnął przecząco głową. *** Malone’owi absolutnie nie podobało się to, co zobaczy ł. Stephanie albo została zmuszona do poddania się, albo sama się zdemaskowała. Wy bierał to drugie, zwłaszcza ujrzawszy berettę leżącą za ziemi, tuż obok wielkiego głazu, prakty cznie niewidoczną. Celowo wprowadziła jego i Luke’a w błąd, aby kupić sobie wy starczająco dużo czasu na dotarcie tutaj. Musiała zakładać, że wrócą po Charlesa Snowa, od którego dowiedzą się o jaskini, co dawało jej jakieś piętnaście do dwudziestu minut przewagi. Na szczęście skrócili ten czas o połowę, by li już na miejscu. Myśl. Działaj właściwie. *** Stephanie stała z uniesiony mi rękami, twarzą do Salazara. Nie bała się, choć powinna. Danny Daniels powiedział, że gdy by w sprawę wmieszał się ktoś trzeci, powodując ogólny chaos, kimże są, by się wtrącać? Ale jednocześnie rozumiała, czego prezy dent Stanów Zjednoczony ch nie powiedział. Jeśli potrafisz chaos ten wywołać, tym lepiej. – Co znaczy , że starszy Rowan jest szpiegiem? – zapy tał Salazar. – To od wielu lat członek senatu USA. Przy sięgał strzec praw i konsty tucji tego kraju. Należy do najpotężniejszy ch ludzi w Waszy ngtonie. – Ale jestem także mormonem – odparł Rowan. – Które to zobowiązanie traktuję jeszcze
poważniej niż przy sięgę złożoną krajowi. Stephanie musiała teraz postępować ostrożnie. Najważniejsze by ło rozegranie wszy stkiego w odpowiednim czasie. – To, co senator mówił o Cassiopei, to prawda. Kiedy dowiedziałam się o ty m zdjęciu, które pan trzy ma u siebie, zdałam sobie sprawę, że wciąż panu na niej zależy . Spy tałam Cassiopeię, czy chciałaby się zbliży ć do pana. Zgodziła się. – To prawda? – zapy tał Salazar. Cassiopeia kiwnęła głową. – Powiedziano mi, że jesteś zamieszany w jakąś nielegalną działalność. A nawet w morderstwo. Chciałam oczy ścić twoje nazwisko. – Morderstwo? – rzucił Rowan. – Zamordował człowieka w Michigan dla jakiejś mormońskiej księgi. A potem zabił jednego z moich agentów – odpowiedziała Stephanie. Senator sprawiał wrażenie autenty cznie wstrząśniętego tą informacją. – Josepe – rzekł. – Proszę, powiedz, że ona kłamie. *** Salazar spojrzał na anioła, prosząc o wskazówki. – Oni nie wiedzą, przed czym my stoimy. Strzeżemy świętych oraz wszystkiego, co jest im drogie. To starszy Rowan chciał, żeby to zrobić. Nie może teraz skarżyć się na metody. – Przy słali swojego agenta, aby nas zniszczy ć – powiedział Josepe. – Moim zadaniem by ło do tego nie dopuścić. Agent nie został zamordowany . Poddano go odpowiedniej pokucie, a teraz wraz z Ojcem Niebieskim raduje się nagrodą w niebie. – Biłeś go – powiedziała Stephanie. – A potem zastrzeliłeś. Miał żonę i dzieci. – To wina tej kobiety. Nie twoja. – Josepe – rzekł Rowan. – Czy to prawda? – Nie lękaj się. – Tak. – A zatem ciężko zgrzeszy łeś. – Zawsze tak robiliśmy , oferowaliśmy naszy m wrogom szansę odby cia pokuty . Już od samego początku. I tak pozostało. – Nie – oświadczy ł Rowan. – Wy rzekliśmy się przemocy już dawno. Nigdy nie jest to środek, który prowadzi do celu. Poświęciłem ży cie, żeby święci by li niezależni, wolni od wpły wów zewnętrzny ch, wolni od przemocy . Czy dobrze sły szał? Udzielano mu repry mendy za to, że robił to, czego od niego oczekiwano. A Cassiopeia? – Dlaczego mnie okłamałaś? – zapy tał Salazar. – Dlaczego uczy niłaś coś takiego? – To by ło konieczne. To, co robisz, jest złe. – Jak ona śmie. Powinna znać swoje miejsce. – Przy rzekałem posłuszeństwo prorokom i posłuszeństwo to realizowałem. – Kiedy zaproponowałeś powołanie do ży cia danitów – powiedział Rowan – nie
wy obrażałem sobie, że posuniesz się aż tak daleko. – On jest słaby, Josepe. To głupiec, jak wszyscy pozostali. Nie toleruj tego. My nie możemy tego tolerować. Już nie. Anioł miał rację. – Prorok Joseph mówi mi, że się my lisz – powiedział. – Joseph Smith nie ży je ponad sto pięćdziesiąt lat – powiedziała Stephanie. – Zamknij się! – wrzasnął Salazar, unosząc ku niej pistolet, lufa znalazła się na poziomie jej piersi. – Nigdy nie mów w ten sposób. On ży je. – Dowiedz się więcej na temat starszego. Musimy wiedzieć, jakie jest jego stanowisko. – Czy to zdrajca? – zapy tał Josepe, pistoletem wskazując Rowana. *** Doty chczas Rowan pozwalał Salazarowi zachowy wać się tak, jak ten chciał. Zadawał bardzo niewiele py tań, ale prawdę mówiąc, nigdy nie brał pod uwagę morderstwa. – Zabiłeś człowieka w Michigan, jak twierdzi panna Nelle? – zapy tał. – Potrzebowaliśmy tego dziennika, a on nie chciał nam go sprzedać. Dlatego został ukarany za swój grzech. – Jaki? – Chciwość. Jakiż inny ? I jesteśmy dziś tutaj między inny mi dlatego, że okazałem mu tego rodzaju uprzejmość. – W ten sposób nazy wasz morderstwo? – zdziwił się senator. – Uprzejmością? – Tak jak powiedział prorok. – Salazar ponownie przeniósł uwagę na Nelle. – Dlaczego ten apostoł ma by ć zdrajcą? – Przy szliśmy znaleźć dokument, który Abraham Lincoln powierzy ł mormonom. Zapy taj go, gdzie jest? Py tanie to Rowan zadawał sam sobie. Zakładał, że kiedy się tu znajdą, wszy stko stanie się jasne. Ty mczasem we wnętrzu Falta Nada nie by ło niczego poza kamieniami, sadzawką i posągiem. A jednak to tutaj prowadziły wskazówki Lincolna. Widział to napisane pod deklem zegarka. O ile ów napis i zdjęcie by ły autenty czne. Rowan wskazał na Nelle. – Ona powiedziała mi, że to właściwe miejsce. – Bo jest – odparła Stephanie. – Tę lokalizację Brigham Young podał Lincolnowi. Tutaj zmagazy nowane by ło złoto mormonów. Lincoln wy ry ł te słowa we wnętrzu zegarka. Więc gdzie jest ten dokument? Skierowała py tanie bezpośrednio do senatora. Rowan widział, że Salazar czeka na odpowiedź. Nie miał jednak żadnej. Nelle opuściła ręce. – Nie wie, co powiedzieć, ponieważ tutaj niczego nie ma. On nie jest twoim sojusznikiem. Gorzej, jest twoim wrogiem. Mówił, że powołanie danitów jest okej, a potem wkurza się, że działają nie tak. Chce rezultatów, ale narzeka na sposób, w jaki są osiągane. To szanowany członek
senatu USA, który to senat wchodzi w skład władz Stanów Zjednoczony ch. Sądzisz, że choćby przez jedną chwilę weźmie na siebie odpowiedzialność za jakikolwiek niezgodny z prawem czy n, który ty mogłeś popełnić? Rzucała Salazarowi przy nętę. – Nie słuchaj jej! – krzy knął Rowan. Salazar obrócił się ku niemu. – Dlaczego? Bo mówi prawdę? – To musi się skończy ć, Josepe. – A za chwilę będzie jeszcze gorzej – ciągnęła Nelle. – Zmierzają tu kolejni moi agenci. Wkrótce będzie po wszy stkim. Senator Rowan o ty m wie. Razem to zaplanowaliśmy . Rowan zrobił krok w kierunku Salazara. Pistolet przesunął się w jego stronę, powstrzy mując dalszy ruch. – Josepe – rzekł Rowan spokojny m głosem. – Musisz mnie wy słuchać. *** Cassiopeia stała w milczeniu, słuchając i starając się ustalić, jak głębokie jest szaleństwo Josepe. Twierdził, że widzi Josepha Smitha, właśnie teraz i właśnie tutaj. Lecz ty lko ona zauważy ła w jego oczach ból, gdy po raz drugi w ży ciu tak mocno go zraniła. – Nie ruszaj się – powiedział Josepe do Rowana. – Czy prorok nadal tu jest? – spy tała Cassiopeia. – Obserwuje was wszy stkich, czuwa nade mną. – Od kiedy go widujesz? – Od wielu lat. Ale dopiero niedawno objawił mi, kim jest. Sądziłem dotąd, że to Moroni. – Czy to prorok kazał ci zabić mojego agenta? – zapy tała Stephanie. Josepe obrzucił ją spojrzeniem. – Kazał mi zaoferować mu pokutę za grzechy , aby mógł cieszy ć się wieczną radością. I to właśnie zrobiłem. – Zostałeś wy stry chnięty na dudka – rzekła Stephanie. – Przez Rowana i Cassiopeię. – A jednak tu jestem i mierzę do ciebie z broni. Cassiopeia zdawała sobie sprawę, że Stephanie próbuje wy wołać reakcję Salazara i że jeśli nadal będzie wy wierać presję, w końcu jej się to uda. – Josepe, proszę cię, opuść broń i przestań. Już po wszy stkim. – Po wszy stkim? To się dopiero zaczy na. Niech się wy powie starszy Rowan. Powiedz jej o ty m wspaniały m projekcie, który ma się stać rzeczy wistością. – Tak, senatorze – włączy ła się Stephanie. – Opowiedz nam o zbliżającej się chwale. Oczy wiście, do realizacji planu potrzebny wam ten dokument podpisany przez Ojców Założy cieli. Przy pomniałeś sobie, gdzie on jest? – Wrobiłaś mnie – pry chnął Rowan. – Wodziłaś mnie za nos i w końcu wrobiłaś. – Mówiłam ty lko prawdę, na każdy m etapie. W zegarku Lincolna widniał napis Falta Nada. List Mary Todd też by ł prawdziwy , tak jak notatki Madisona. Wszy stko to ci przekazałam. A nawiasem mówiąc, podzieliłeś się ty mi informacjami ze swoimi współpracownikami?
– Dość tego! – krzy knęła Cassiopeia. – Doprawdy ? – zdziwiła się Stephanie. – Teraz masz już dość? Ale na pewno nie miałaś, kiedy pojechałaś do Austrii. Ani kiedy leciałaś do Iowa. Oczy wiście, twój ekskochanek nie zna prawdy . Okłamałaś go. Wy korzy stałaś. Wy konując moje polecenia. – Zamknij się. Stephanie zwróciła się do Josepe. – Zapy taj swojego proroka, jaka jest kara za kłamstwo. *** Salazar nie chciał słuchać, ale nie mógł powstrzy mać padający ch słów. Cassiopeia przy znała się do kłamstwa. A starszy Rowan nie miał pojęcia, dlaczego właściwie się tu znajdują. Wszy stko to zmuszało do zastanowienia. Został wrobiony ? Nelle twierdziła, że na miejsce zmierzają kolejni agenci. Może powinien wy jść i zadzwonić po dwóch swoich ludzi? Z wnętrza jaskini nie by ło to możliwe. Należało jeszcze załatwić sprawy z Cassiopeią, Nelle i Rowanem. – Ona ma rację, Josepe. Kara za kłamstwo jest surowa. Ale sama pokuta nie jest niczym złym. Wszystkie trzy zagubione dusze wymagają twojej życzliwości. Zabójstwo dla ratowania duszy nie jest żadnym grzechem.
Rozdział 68 Malone usły szał już wy starczająco dużo. Salazar ześwirował, to jasne. Ale facet miał broń. Gdy by próbowali zastrzelić go od razu, ktoś mógłby ucierpieć z powodu ry koszetu. Istniało inne rozwiązanie, bardziej finezy jne. Słuchał, jak Stephanie próbuje sprowokować Salazara, mącąc mu w głowie informacjami o zdradzie Cassiopei i Rowana. Dobrze rozumiał, do czego to zmierza, nie miał jednak zamiaru siedzieć cicho z boku i pozwolić, by Stephanie i Cassiopeia znalazły się na linii ognia. – Wchodzimy – szepnął do Luke’a, który kiwnął głową. Malone wy konał ruch pistoletem, a następnie potrząsnął głową. – Ale bez tego. Luke sprawiał wrażenie, że rozumie. Cotton nie by ł jednak głupi. – Przy puszczam, że nosisz dwie sztuki? – wy szeptał. Luke podciągnął prawą nogawkę spodni, ukazując mały rewolwer przy pięty powy żej kostki. Kiedy ś Malone miał podobne zamiłowania. Luke wy jął broń i podał Cottonowi, który wcisnął ją za pasek spodni młodszego agenta. Trzymaj się przede mną, powiedział bezgłośnie. *** Stephanie wiedziała, że to miejsce niczego nie skry wa. Przed wy jściem z Blair House Danny Daniels powiedział jej jeszcze, iż dokument fakty cznie kiedy ś znajdował się w jaskini, za czasów Linc olna, lecz potem już nie. Charles Snow wy jawił prezy dentowi wszy stko, on zaś przekazał te informacje Stephanie. Nie wy jawiła wszy stkich szczegółów Rowanowi, ponieważ chciała, żeby tu przy jechał razem z Salazarem i Cassiopeią. Jeśli się nie my liła – a dwadzieścia lat przewidy wania, co ludzie zrobią, uczy niło z niej eksperta – Cotton i Luke są już gdzieś w pobliżu. – Kara za kłamstwo rzeczy wiście jest surowa – powiedział Salazar. – Zawsze by ła. – Ja nie kłamię – odparła Stephanie. – Właściwie jako jedy na mówię prawdę. Senator Rowan wciąż nie wy jawił, gdzie znajduje się dokument. Nie może, ponieważ nie wie. Wiem ty lko ja. Pomy sł polegał na ściągnięciu was tutaj, żeby m mogła się z tobą załatwić. On ze mną współpracował. – Załatwić się ze mną? – zapy tał Salazar. Spojrzała mu prosto w oczy . – Kara za zabicie mojego agenta też jest surowa. – Brigham Young popełnił błąd, ufając władzom federalny m – rzekł Rowan. – Lincoln by ł rzeczy wiście inny , ale prezy denci, którzy przy szli po nim, już nie. Wszy scy by li jak żmije. Ta kobieta też taka jest, Josepe. Nigdy nie ufałem rządowi. Wiesz o ty m. – Pokaż dokument – powiedział Salazar. Stephanie usły szała w jego głosie nową determinację. Czy żby test?
*** – Agenci federalni! – wy krzy knął Malone, razem z Lukiem nadal skry wając się w kory tarzu. – To koniec, Salazar. Już po tobie. Cotton wpatry wał się badawczo w miejsce, gdzie kończy ł się tunel. Zobaczy ł reakcję Hiszpana, który rzucił się ku Stephanie, chwy cił ją ramieniem od ty łu, po czy m przy stawił broń do jej szy i. – Wy łazić! – wrzasnął Salazar. Malone gestem kazał Luke’owi iść przodem. Obaj trzy mali w rękach beretty , ręce mieli wy soko uniesione, tak by widać by ło broń. Cotton liczy ł, że Salazar nie my śli klarownie i że wy starcza mu to, co widzi. – Wrzućcie pistolety do wody – rozkazał Salazar. Wahali się przez chwilę, a potem wy konali polecenie. – To już wszy scy ? – Jesteśmy ty lko we dwóch, tacy amigos – odpowiedział Luke. – Ale powinno spokojnie wy starczy ć. Malone niemal się uśmiechnął. Musiał polubić tę bezczelną postawę. Luke stał przed nim tak, że widział ukry tą broń, znajdującą się w odległości około trzy dziestu centy metrów. Pochwy cił wzrok Stephanie; starał się zorientować, o czy m ona my śli. Zerknął też na Cassiopeię, która patrzy ła na niego pozbawiony m wy razu wzrokiem. Nic tu nie szło dobrze, przy najmniej z jej punktu widzenia. – Powinienem by ł zastrzelić cię w Salzburgu – zwrócił się Salazar do Malone’a. – Kiedy miałem okazję. – Kto cię powstrzy mał? – zapy tała Stephanie. Salazar milczał. Stephanie wskazała Cassiopeię. – Ona. *** Cassiopeia wiedziała o Cottonie na ty le dużo, by zdawać sobie sprawę, że nie pojawiłby się tutaj bez planu. Obaj, także ten młodszy mężczy zna, którego widziała w Iowa, zby t łatwo oddali broń. Przecież mogli cały czas się ukry wać i zaatakować w dogodny m momencie. Ty mczasem stali tu teraz z rękoma w górze, bezbronni. A może nie? – Josepe, proszę, błagam – powiedziała. – Odłóż broń. Nie rób tego. – Znasz Malone’a? Kiwnęła głową. – Czy jesteś… z nim? Zawahała się, ale nie by ło innego wy jścia. Kolejne skinięcie głową.
– Okłamałaś mnie we wszy stkim! – krzy knął Salazar. – Nie przeży łaś żadnego przebudzenia. Słowa proroka wcale cię nie poruszy ły . Drwiłaś ze wszy stkiego, co święte. – Nie jesteś ty m samy m człowiekiem, co kiedy ś. – Dokładnie ty m samy m. I wtedy , i teraz by łem żarliwy m wy znawcą proroka Josepha Smitha. Ojciec Niebieski przy sy ła go do mnie. Jest tu teraz, obserwuje was wszy stkich. Prowadzi mnie. On nigdy nie kłamie. – Nie jest prawdziwy – rzuciła Cassiopeia. Pistolet przesuwał się od jednej osoby do drugiej, cały czas w nie wy celowany , drżący palec spoczy wał na spuście. Wiedziała, że Josepe jest doskonały m strzelcem, ale umy sł miał wzburzony . – Bracie Salazar – powiedział Rowan. – Ja wy chodzę. Nie chcę już dłużej grać tej roli. – Widzisz? Zostawia cię, żeby ś wy konał brudną robotę – skomentowała Stephanie. – W ten sposób będzie mógł wy przeć się swojego udziału. Zapy taj wizję, czy ona tego właśnie oczekuje od apostoła. Spojrzenie Josepe pomknęło w kierunku posągu i pozostało tam przez chwilę. – Naprawdę go widzisz? – zapy tała Cassiopeia. Salazar kiwnął głową. – Cudowny widok. – Josepe – rzekł Rowan głosem pełny m litości. – Zobacz, jak on cię traktuje – odezwał się Cotton. – Pozwolił ci zabić tego agenta w Danii. Jemu to pasuje, dopóki to ty pociągasz za spust. A teraz nic go nie obchodzi, co z nami zrobisz, o ile jego tu nie będzie. Rowan odwrócił się i zaczął odchodzić. – Stój! – wrzasnął Josepe. Senator zawahał się i odwrócił głowę. – I co zrobisz? Zastrzelisz mnie? Należę do Rady Dwunastu Apostołów. Twierdzisz, że jesteś posłuszny . Zakładam więc, że ten fakt coś dla ciebie znaczy . – On cię opuszcza – rzekła Stephanie. – Zostawia cię nam. Bo przecież nas wszy stkich nie zabijesz – wcześniej któreś dorwie ciebie. Naprawdę sądzisz, że przy wiozłam ty lko dwóch agentów? Właściwie Cassiopeia też tak uważała. To, co Josepe zrobił doty chczas, by ło już wy starczająco złe. Nie mogła pozwolić na więcej. *** Salazarowi kręciło się w głowie. Znów spojrzał na anioła. – Byłem prorokiem, wizjonerem, głosicielem. Dyktatorem spraw Bożych, a zadaniem wiernych było mnie słuchać i robić to, co im kazałem. Josepe wiedział, że to prawda. – Mym planem było stworzenie tymczasowego królestwa, które nie będzie podlegać prawom
stanowionym przez żadne rządy. Sami byśmy te prawa uchwalali, sami powołali własnych urzędników, by ich strzegli. Ich edykty miały być przestrzegane bez szemrania. On także o ty m marzy ł. – Bracie Salazar – powiedział Rowan. – Popatrz na mnie. Odwrócił wzrok od zjawy . – Tam niczego nie ma. Joseph Smith nie ży je. Nie udziela żadny ch wskazówek. – Te słowa to świętokradztwo. Obrażają mnie. Ja jestem jego prorokiem. Spraw, aby był posłuszny. *** Luke miał napięty każdy mięsień. Musiał by ć przy gotowany na wszy stko. Czuł pistolet naciskający na kręgosłup. Malone stał tuż za nim, nieco po lewej, tak by łatwo sięgnąć po broń. Ale nie w sy tuacji, gdy Salazar nie spuszczał ich z oka. Należało jakoś odwrócić jego uwagę, najlepiej tak, aby przy ty m nie strzelił. – Bracie Salazar – powiedział Rowan. – Będę się modlił do Ojca Niebieskiego za twoją duszę, ponieważ zbłądziłeś. – Jeśli tak – odezwała się Stephanie – to ty lko przez ciebie. Powiedz mi, señor Salazar, kto zachęcił cię do powołania danitów do ży cia? Kto kierował tobą na każdy m kroku? Kto wy dawał wszy stkie polecenia? I kto by ł im posłuszny ? A teraz zadaj sobie py tanie, czy ten człowiek, senator Stanów Zjednoczony ch, jest z tobą czy przeciwko tobie? Salazar by ł w sposób oczy wisty skonfundowany . – Więc jak? – zapy tał Rowana Salazar. – Ze mną? Czy przeciw mnie? *** Salazar czekał na odpowiedź. Tak jak anioł, który z surowością obserwował starszego Rowana. – Nie zachęcałem do morderstwa ani mu nie pobłażałem – oświadczy ł Rowan. – Nigdy . – My nikogo nie zamordowaliśmy – rzekł anioł. – Uratowaliśmy tych grzeszników od zimna i mroku. To jest dobre i słuszne, i sprawiedliwe. On jest przeciw nam, Josepe. Ta kobieta mówi prawdę. – Nie popełniłem morderstwa. Dałem grzesznikom szansę pokuty . Tak jak mamy w zwy czaju. – Nie – zaprzeczy ł Rowan. – Nie mamy . Nikt i nic w naszy m Kościele nie pozwala na taką potworność. To, co zrobiłeś, jest złe pod każdy m względem. Ta nagana dotknęła Salazara. – Mieliśmy wspaniały plan – mówił Rowan. – Wizję nowego Sy jonu. Tak jak chciał prorok Joseph. Ona wciąż jest w zasięgu ręki. Ale ty , przez swoją głupotę, narażasz ją na niebezpieczeństwo. – Gdzie jest ten dokument? – zapy tał ostro Josepe. – Sądziłem, że tutaj. Pomy liłem się. – A teraz zamierza zostawić cię na pastwę nieprzyjaciół.
Rowan odwrócił się i zaczął odchodzić. Pozostali przy glądali mu się w milczeniu. Salazar trzy mał uniesiony pistolet, z palcem na spuście. Oczy Cassiopei spoglądały błagalnie. – Zrób to. Nie mogę. – W takim razie nie jesteś lepszy od niego. Zawiodłeś mnie. Tej kry ty ki już nie mógł znieść. Anioł towarzy szy ł mu od dawna, nigdy go nie odstępował, prowadził go aż do tej chwili, kiedy musiał sam zdecy dować, co jest ważniejsze. Ży cie na ziemi czy wieczność? Zawsze uważał, że wy bór jest oczy wisty . Przede wszy stkim by ł lojalny wobec proroków. Dlatego wy celował i strzelił. *** Rowan usły szał huk, a potem poczuł pocisk przeszy wający od ty łu jego prawy bark. Początkowo odniósł wrażenie, jakby ktoś go gwałtownie pchnął, lecz po chwili piekący ból eksplodował we wszy stkich kierunkach; takiej udręki nigdy wcześniej nie przeży ł. Przeszedł chwiejnie kilka kroków, po czy m się odwrócił. Ból jednocześnie osłabiał i alarmował ciało. Salazar wciąż mierzy ł doń z pistoletu. Senator otworzy ł usta, chcąc zaprotestować, zapy tać dlaczego, zakwestionować głupotę tego irracjonalnego aktu, lecz jego uszy wy pełnił kolejny huk. Świat się zakończy ł.
Rozdział 69 Stephanie patrzy ła, jak senator Thaddeus Rowan umiera. Ani ona sama, ani Luke, Cotton czy Cassiopeia nie poruszy li się. Wszy scy stali nieruchomo, gdy Salazar załatwił problem. Jednego mniej. Jeszcze dwoje. *** Cassiopeia się skrzy wiła, widząc, jak Josepe popełnia morderstwo. Jej pierwszą reakcją by ła odraza, drugą gniew. – To przez ciebie! – krzy knęła w stronę Stephanie. – To ty go naciskałaś. – Ten człowiek jest mordercą. Gorzej, mordercą z urojeniami. Wy daje mu się wręcz, że czy ni dobrze. – Jestem wojownikiem Boga. Sługą proroków – powiedział Salazar, celując teraz wprost w Stephanie. – Na kolana. – Czy tego chce anioł? – Naśmiewasz się z niego? Cassiopeia zdecy dowała się interweniować: – Josepe. Proszę. Zostaw ty ch ludzi i chodźmy stąd. – To ty mnie okłamałaś. Wy korzy stałaś mnie. Jesteś tak samo zła jak oni. – Wcale nie jestem taka jak oni. Josepe machnął bronią w kierunku Stephanie. – Kazałem ci uklęknąć. *** Malone zdawał sobie sprawę, że to będzie wy magało podstępu. Salazar by ł obłąkany . Ale to nie znaczy ło, że nie da się go podejść. Właściwie fakt ten nawet ułatwiał zadanie. Pochwy cił wzrok Stephanie i delikatnie skinął jej głową, tak by wiedziała, że jest z nią. Dlatego uklękła na suchy m gruncie. Luke stał przed Cottonem, obaj z rękoma przy bokach, pistolet znajdował się nie dalej niż trzy dzieści centy metrów, ukry ty przed wzrokiem wszy stkich pozostały ch. Malone odszukał w swojej ejdety cznej pamięci to, co czy tał w książce, jeszcze u siebie w anty kwariacie. Salazar niewątpliwie ży ł przeszłością, dlatego przeszłość powinna teraz posłuży ć za broń. – Dlatego to jest ziemia obiecana oraz miejsce na miasto Syjon. Tak powiada Pan, wasz Bóg, jeśli macie otrzymać mądrość, to mądrość ta jest tutaj – powiedział. – Znasz Nauki i Przy mierza? – Czy tałem je. Zaprawdę, słowem Pana jest, że miasto Nowe Jeruzalem będzie zbudowane
przez zgromadzenie świętych. – I zbudowaliśmy je. W Ohio. W Missouri. W Illinois. I wreszcie w Salt Lake City . Skoro znasz nasze nauki, to orientujesz się, że prorok Joseph ogłosił, iż zbawienie Sy jonu przy jdzie ty lko przez siłę. – Ale teraz nie macie żadnej. – Mam ten pistolet. Mój wróg znajduje się na kolanach. Ży cie pozostały ch zależy od mojej litości. – Wy, starszyzno Izraela, czyż nie zawarliście przymierza z Bogiem, iż nigdy się nawzajem nie zdradzicie? Przymierza, które zakazuje mówić przeciwko pomazańcom. – Malone cy tował to, co wcześniej przeczy tał, zdanie wy głoszone przez jednego z pierwszy ch przy wódców Kościoła. – Każdy święty to ślubuje – powiedział Salazar. – Musimy trzy mać się razem. Czerpiemy naszą siłę z trzy mania się razem. – A jednak otaczali cię kłamcy – rzuciła Stephanie. *** Salazar starał się koncentrować na bieżącej sy tuacji, jednak atakowało go zby t wiele bodźców. Na szczęście anioł pozostał, obserwował, milczał, dawał mu czas do namy słu. Josepe czuł gniew na wszy stkich, nie wy łączając Cassiopei. Starszy Rowan leżał na ziemi, jego ciało pozostawało nieruchome, niemal na pewno martwe. – Rozlew ludzkiej krwi bywa konieczny dla zgładzenia grzechu – rzekł anioł. – Apostoł zgrzeszył. Teraz jest z Ojcem Niebieskim, szczęśliwy, i któregoś dnia ci podziękuje. Jego umęczoną duszę można było zbawić tylko przez rozlanie jego krwi. Wiedza ta przy niosła Josepe pocieszenie. A jednak Rowan należał do wy brany ch. Czy dając mu szansę pokuty , uczy nił źle? – Nie trap się, jeśli wzbudzisz zaciekawienie w Syjonie. Gdybym chciał znaleźć najlepszych ludzi na świecie, szukałbym w Syjonie. Gdybym chciał znaleźć największego diabła, także szukałbym w Syjonie. Wśród tamtejszego ludu bożego można znaleźć największych nicponi. Co z pewnością tłumaczy ło zdradę Rowana. Co teraz? – zadał sobie py tanie, wpatrując się w zjawę. Jego wróg nadal klęczał przed nim. – Trzeba poddać ją pokucie. Salazar się z ty m zgadzał. – Ich wszystkich należy poddać pokucie. Włącznie z Cassiopeią? – Ją przede wszystkim. Wydała cię naszym wrogom. – Salazar. Głos Malone’a wy rwał go z kontaktu z wizją. – Już skończone. – Nie, wcale nie. – Ależ tak – powiedziała Cassiopeia.
Skierował broń w jej stronę. – Nie mów tego. Nigdy tego nie mów. Nie zasługujesz na prawo sądzenia ani mnie, ani kogokolwiek innego. – Zastrzelisz mnie? – spy tała. – Poddaj ją pokucie. – Nie mogę – zawołał Salazar. – Nie mogę. *** Stephanie bała się o Cassiopeię. Salazar już nie ty lko widział zjawy , on z nimi rozmawiał. Nie wiadomo, co zrobi dalej. Zakładała, że Luke i Cotton mają sy tuację pod kontrolą. Zby t łatwo oddali broń, co oznaczało, że przy najmniej jeden nadal pozostawał uzbrojony . Stephanie zauważy ła, że Cotton trzy ma się blisko Luke’a, nieco po prawej i z ty łu, nigdy się nie oddalając. To by ło zamierzone. Na szczęście w swy m aktualny m stanie Salazar nie by ł zdolny niczego zauważy ć. *** Cassiopeia zrobiła krok w kierunku Josepe. Zareagował, biorąc ją ponownie na muszkę, jego oczy bły szczały gniewem. – Pamiętam, jak by liśmy młodzi – powiedziała cicho. – Gdy by liśmy razem. Kiedy się we mnie zakochałeś. – My ślę o ty m codziennie. – Niewinne czasy . Nie możemy do nich powrócić, ale możemy osiągnąć coś nowego, coś odmiennego. Odłóż pistolet i daj sobie spokój. – Prorok każe mi walczy ć. – Tutaj nie ma żadnego proroka. – Żałuję, że go nie widzisz. Jest taki piękny , skąpany w światłości, pełen dobra. Nigdy nie sprowadził mnie na manowce. – Josepe, oni ci nic nie zrobią, jeśli oddasz broń. – Nie mogą mi nic zrobić. Popatrzy ła na Cottona i młodszego mężczy znę. – Obawiam się, że mogą. Ty lko czekają na okazję, żeby cię zabić. Oczy , które ją obserwowały , nie wy rażały nawet odrobiny strachu. W spojrzeniach trojga zawodowców Cassiopeia ujrzała jedy nie chłodną kalkulację. Josepe nie miał z nimi szans. Wiedzieli o ty m. On nie. – Proszę – powiedziała. – Błagam. Żadne z nich nie postrzeli nieuzbrojonego człowieka. Josepe sprawiał wrażenie zmieszanego. – Nie widzisz? – konty nuowała Cassiopeia. – Przy szli cię zabić. Ani ty , ani Rowan nie mieliście wy jść stąd ży wi. – Skąd o ty m wiesz? – Ponieważ jej zadaniem by ło sprowadzić cię tutaj – odpowiedziała Stephanie.
*** Luke aż się wzdry gnął, sły sząc słowa Stephanie. Na kolanach, bezbronna, wciąż by ła w ofensy wie. Trzeba jej to przy znać. Nabrał dla szefowej jeszcze więcej szacunku. – Ona ty lko próbuje nas skłócić – rzuciła Cassiopeia. – Nie da rady , jeśli odłoży sz broń i się poddasz. – Nie masz już nade mną władzy . – Josepe, musisz mnie wy słuchać. Ci ludzie wiedzą, co robią. To nie ty panujesz nad sy tuacją. – Oni raczej nie stanowią dla mnie problemu – powiedział Salazar. – Łatwo ich będzie zabić. – Więc zrób to – odezwał się Luke. – A może ty lko przestrzelę wam kolana i pozwolę ży ć jako kalekom. Na to zasługujecie. Śmierć jest dla was za dobra. – Dla mnie też? – zapy tała Cassiopeia. – Masz nieczy ste my śli. Brudne moty wy . Kiedy ś się ze mną ty lko zabawiałaś, tak jak w ciągu ostatnich dni. Zatem tak, dla ciebie też. *** Malone ocenił odległość między swoją dłonią a rewolwerem wetknięty m za pasek Luke’a. Czterdzieści pięć centy metrów. Najwy żej. Kolba w górze ułatwiała pewny chwy t. Ale należało to wy konać szy bko i ostrożnie, nie zwracając uwagi Salazara. Cassiopeia prawidłowo odczy tała ich zamiary . Na szczęście Salazar by ł tak skołowany , że nie wiedział do końca, komu wierzy ć. – Josepe – powiedziała Cassiopeia. – Chcę, żeby ś odłoży ł broń i poszedł ze mną. Razem przez to przejdziemy . – Jak? – Nie wiem. Jakoś. Nie pogarszaj wszy stkiego. Stąd nie ma ucieczki. Salazar zachichotał. – Nie doceniłaś mnie. Dwóch moich ludzi czeka na zewnątrz. To ty le, jeśli chodzi o agentów rządowy ch. Wy obrażam sobie, że gdy by by ło ich więcej, już by śmy ich zobaczy li. Salazar wy celował pistolet w Stephanie. Cassiopeia wkroczy ła między nich, rzucając mu wy zwanie. Malone bły skawicznie sięgnął po broń. – Nie pozwolę ci tego zrobić – powiedziała Cassiopeia. – Będziesz musiał zastrzelić najpierw mnie. – Nic do ciebie nie czuję – postawił sprawę jasno Salazar. – Już nie. *** Salazar ze wszy stkich sił starał się utrzy mać panowanie nad sobą. – Ona nie powinna spodziewać się od ciebie żadnej szczególnej ochrony, nie większej niż ta,
jakiej pasterz udziela wilkowi bądź psu mordującemu jego owce. Naszym obowiązkiem jest usunąć spośród nas wszystko, co nieczyste. Niech rozprawi się z nimi Ojciec Niebieski. Anioł wpatry wał się w Josepe. – Kiedy człowiek się o coś modli, powinien być gotów sam to wykonać. To prawda, powinien. – Zabij wszystkich. Zacznij od tej kłamliwej kusicielki. *** Ręka Malone’a zacisnęła się na broni. Kiedy kładł palec na spuście, poczuł, jak Luke napina wszy stkie mięśnie. Cassiopei udało się odwrócić uwagę Salazara na ty le, żeby ten ruch przeszedł niezauważony . – Jeśli odrzucasz lub depczesz święte przy kazania Boże – powiedział Salazar do Cassiopei – i łamiesz święte i uroczy ste przy mierza, stając się zdrajcą ludu bożego, to czy nie zasługujesz na śmierć? – Nie możesz zrobić… – Popełniłaś grzech, dla którego na ty m świecie nie ma przebaczenia. Salazar uniósł głos. – Niech wzniesie się dy m kadzidła, który dotrze do Boga jako pokuta za twoje grzechy . Malone usły szał to magiczne słowo. Pokuta. Jeszcze mocniej zacisnął dłoń na kolbie rewolweru, lecz nadal nie wy ciągał go zza paska Luke’a. – Przestań – powiedziała Cassiopeia. – Przestań naty chmiast. – Nie różnisz się od Judasza, który oszukał i zdradził Jezusa Chry stusa! Salazar krzy czał. Chciał dodać sobie odwagi. – Niczy m się nie różnisz. Prorocy mówią, że lepiej własnoręcznie wy pruć sobie flaki, niż odstąpić od przy mierza, jakie zawarliśmy z Bogiem. Judasz by ł niczy m sól, która utraciła swe konserwujące właściwości i nie zda się do niczego, ty lko na wy rzucenie i podeptanie przez ludzi. Malone wy sunął rewolwer. – Jeden – szepnął do Luke’a, nie poruszając wargami. – Kocham cię, Josepe. Słowa Cassiopei rozerwały Cottonowi serce. Czy to prawda, czy ty lko gra mająca powstrzy mać Salazara? – Nie jesteś warta miłości! – wrzasnął Salazar. – Nie można ci wierzy ć. – Proszę. Łzy spły wały jej po twarzy . – Proszę, Josepe. Cała uwaga Hiszpana by ła teraz skupiona na Cassiopei. Stephanie wciąż klęczała wy prostowana, z wy soko uniesioną głową, obserwując. Lufa pistoletu znajdowała się na wy sokości piersi Cassiopei. Malone’owi przeszkadzało to jak jasna cholera. Natomiast Stephanie
miała ten problem z głowy . Ale główne zadanie przy padło do wy konania jemu. – Dwa – wy dy szał. *** Salazar się przy gotowy wał. – Jeśli ci poganie życzą sobie zobaczyć parę sztuczek – powiedział anioł – to możemy je im pokazać. Nazywają cię diabłem. To nie jest obraza. My, święci, mamy w swoich szeregach najpodlejszych diabłów na ziemi. Bez ich obecności nie moglibyśmy korzystać z naszych przyrodzonych darów. Ani czynić postępu, ani rozwijać się w królestwie Bożym, gdyby ich nie było. Zawsze musieliśmy mieć wśród nas takich, którzy kradną sztachety z ogrodzenia, siano ze stogu sąsiada albo kukurydzę z pola. Ludzie ci zawsze byli potrzebni. Tak jak ty. Czuł się dotknięty określeniem „diabeł”, rozumiał jednak, o czy m mówi zjawa. Trudne zadania zawsze wy magają twardy ch ludzi. Patrzy ł, jak do oczu Cassiopei napły wają kolejne łzy . Nigdy wcześniej nie widział jej płaczącej, ten widok go zawsty dzał. A także te słowa. Kocham cię. Sprawiły , że się zawahał. – Ojciec Niebieski zlituje się nad duszami ich wszystkich. To mu się podobało. – Posiądziemy ziemię, ponieważ należy ona do Jezusa Chrystusa, on zaś należy do nas, a my do niego. Jesteśmy jednością, otrzymamy w posiadanie królestwo niebieskie, którym będziemy władać po wieki wieków. Niech wszyscy królowie, cesarze i prezydenci się starają, jeśli chcą. – To prawda – odpowiedział wizji. – Narody uklękną przed naszym królestwem, a piekło go nie pokona. Czyń swą powinność. Teraz. *** – Trzy . Malone wy ciągnął broń, a Luke padł na ziemię. Wy celował rewolwer. Salazar zareagował, przesuwając się na lewo. – Nie! – krzy knęła Cassiopeia. – Rzuć broń! – wrzasnął Malone. – Nie zmuszaj mnie, żeby m strzelił. Ramię Salazara nie drgnęło, czarna kropka otworu lufy wciąż skierowana by ła na Cottona. Nie miał wy boru. Malone strzelił. Pocisk trafił Salazara w pierś, odrzucając go w ty ł. Salazar odzy skał równowagę i jakby niezrażony , ponownie wy celował broń. Malone nacisnął spust drugi raz.
Ty m razem kula zrobiła w czole okrągły , karmazy nowy otwór, a potem czaszka eksplodowała z ty łu; mózg i krew rozpry sły się na skałach. *** Salazar szukał wzrokiem anioła. Ale wizja zniknęła. Wciąż trzy mał broń, lecz żaden mięsień w jego ciele już nie funkcjonował. Trwał tak przez chwilę; ciało umierało, nadal by ł jednak świadom tego, co go otacza. Ciemność narastała. Świat migotał, pojawiał się i znikał. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczy ł, by ła twarz Cassiopei. A ostatnią jego my ślą ży czenie, żeby wszy stko między nimi potoczy ło się inaczej. *** Cassiopeia popędziła do Josepe, gdy runął na twardą ziemię. Bez wątpienia nie ży ł. Cotton postrzelił go dwukrotnie, raz w pierś, raz w głowę. Wiedziała, że tak się stanie. Stephanie wstała. W oczach Cassiopei ukazała się pogarda, gdy wpatry wała się w Cottona. – Jesteś zadowolony ? – Dałem mu szansę, żeby się wy cofał. – Zaledwie jedną. – Zastrzeliłby cię. – Nie, nie zrobiłby tego. Oboje powinniście mi pozwolić doprowadzić sprawę do końca. – To by ło niemożliwe – powiedziała Stephanie. – Mordercy . – Nie, nie jesteśmy mordercami. – Stephanie podniosła głos. – Wmawiaj to sobie. Poczujesz się lepiej. Ale za cholerę nie różnicie się od niego.
Rozdział 70 W ASZY NGT ON, DY ST RY KT KOLUM BII P ONIEDZIAŁEK, 1 3 PAŹDZIERNIKA GODZINA 4 . 5 0 Stephanie szła za Danny m Danielsem, wspinając się po schodach we wnętrzu pomnika Waszy ngtona. Prezy dent wy szedł z Białego Domu jeszcze w chłodzie nocy , tuż przed świtem. Czekała na niego przed dolny m wejściem. Poprzedniego dnia Daniels zadzwonił do Stephanie, po jej przy locie z Utah, i kazał jej się tu stawić. Wrócili z Lukiem sami. Cotton wy brał samolot do Kopenhagi. Cassiopeia została na miejscu, mając zamiar przewieźć ciało Salazara do Hiszpanii. Po wszy stkim atmosfera w Falta Nada by ła napięta. Cassiopeia odmówiła wszelkich rozmów z całą trójką. Malone próbował do niej dotrzeć, ale zwy my ślała go. Słusznie zostawił ją w spokoju. Cassiopeia miała po części rację. Istotnie, by li mordercami. Ty le że niety kalny mi. Stephanie zawsze się zastanawiała, dlaczego w jej branży wolno zabijać. Całe to chrzanienie o większy m dobru, pewnie dlatego. Ale zabijanie to zabijanie, nieważne gdzie, jak ani dlaczego. – Mój chłopak nieźle się spisał, co? – zapy tał Daniels, gdy się wspinali. Stephanie wiedziała, co to za mój chłopak. – Luke zachował się jak profesjonalista. – Da sobie radę. Będziesz z niego zadowolona. A nawet pomy ślałem, że on i ja zawrzemy pokój. Cieszy ła się, że Danny odniósł też inne zwy cięstwo. Kolejny krok ku emery turze. Nigdy dotąd nie by ła we wnętrzu pomnika Waszy ngtona. Dziwne, biorąc pod uwagę, że widziała go ty siące razy . Jedna z ty ch wizy t, które ciągle odkładała na później. Obelisk, składający się w całości z marmuru, granitu oraz błękitnoszarego gnejsu, miał 169,3 metra wy sokości i cieszy ł się opinią najwy ższej kamiennej budowli tego rodzaju na świecie. Został ukończony w roku 1884, kiedy wreszcie położono jego kamień szczy towy . Rzadkie na Wschodnim Wy brzeżu trzęsienie ziemi sprzed kilku lat uszkodziło powłokę zewnętrzną; naprawy trwały trzy lata. – Dlaczego nie możemy skorzy stać z windy ? – zapy tała Stephanie. – Przekonasz się. – Dokąd idziemy ? Agenci Secret Service czekali u podstawy schodów, które wy ginały się w prawo ku górze – długa wspinaczka, 897 stopni, jak wy jaśnił im dy rektor tej insty tucji. – Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi – powiedział prezy dent. – Co jest? Nie masz formy ? Uśmiechnęła się. Danny Daniels najwy raźniej znów by ł dawny m sobą. – Dotrzy mam ci kroku zawsze i wszędzie. Prezy dent przy stanął i odwrócił się. – Trzy mam cię za słowo.
– Mam szczerą nadzieję. By li sami, czuli się ze sobą swobodnie. On wkrótce przestanie by ć prezy dentem Stanów Zjednoczony ch, a ona jego pracownikiem. Wskazała na to, co trzy mał w ręku. Laptop. – Nie wiedziałam, że umiesz się ty m posługiwać. – W takim razie informuję cię, że jestem w ty m bardzo dobry . Nie dodał nic więcej, na przy kład dlaczego w ogóle go wziął, ale ona tego nie oczekiwała. Zaczęli się wspinać po kolejny ch schodach. Po drodze widzieli tablice pamiątkowe wmurowane w ściany zewnętrzne, z patrioty czny mi napisami od darczy ńców. Stephanie zauważy ła wzmianki o różny ch miastach, miasteczkach, stanach, nazwy wielu krajów, lóż masońskich, cy taty z Biblii, mapy , nazwy jednostek wojskowy ch, college’ów, całkowity miszmasz. – Wszy stko to dary ? – spy tała. – Wszy stko. Ku czci Jerzego Waszy ngtona. W sumie sto dziewięćdziesiąt trzy . Nie rozmawiali dotąd o Rowanie i Salazarze, nie licząc jej lakonicznego raportu o śmierci obu mężczy zn, którzy zginęli z rąk osób niemający ch oficjalnie nic wspólnego z rządem amery kańskim. Charles Snow czekał na nich przed wejściem do jaskini ze smutny m, pozbawiony m złudzeń wy razem twarzy . Do usunięcia ciał wy słano żołnierzy . Ze zwłok Rowana usunięto wszelkie ślady postrzału, podczas rozległej sekcji wy konanej przez wojskowego lekarza sądowego zamaskowano też ranę. Rodzinie senatora powiedziano, że zmarł na atak serca podczas podróży z prorokiem w sprawach doty czący ch Kościoła. Uroczy sty pogrzeb odbędzie w przy szły m ty godniu w Salt Lake City . Natomiast ciało Salazara wy dano Cassiopei, która poleciała z nim do Hiszpanii samolotem należący m kiedy ś do zmarłego. Daniels zatrzy mał się przed Stephanie na półpiętrze. – Jesteśmy na poziomie sześćdziesięciu siedmiu metrów. Szczerze mówiąc, bolą mnie uda. Nie przy wy kłem do takiego wy siłku. Ją też rwały nogi. – Przy szliśmy tu z tego powodu – powiedział prezy dent, wskazując na jedną z tablic pamiątkowy ch. Stephanie przy glądała się prostokątowi, który przedstawiał coś w rodzaju ula ustawionego na stole. Nad nim znajdowało się wszechwidzące oko, z którego ku dołowi wy chodziły promienie; jakby ukoronowaniem ula by ł napis świętość dla pana. Poniżej stołu widać by ło litery deseret. Wokół tablicy przedstawiono trójwy miarowe trąbki, kwiaty , winorośl oraz rozmaite listki. – Ufundowane we wrześniu ty siąc osiemset sześćdziesiątego ósmego roku przez samego Brighama Younga. Kamień pochodzi z kamieniołomu w Utah, wy rzeźbił go mormoński pionier William Ward. Ul jest sy mbolem państwa Deseret, który m to mianem Young chciał nazy wać swój nowy kraj. Oczy wiście, mieliśmy w tej kwestii odmienne poglądy . Zanim stan otrzy mał osobowość prawną, musiało minąć jeszcze trzy dzieści lat, ale to jasno pokazuje wczesne intencje Younga. Daniels otworzy ł laptopa i umieścił go na stopniach prowadzący ch w górę. Ekran się oży wił, ukazując Charlesa Snowa. – Tam, gdzie pan jest, musi by ć teraz bardzo wcześnie – rzekł prezy dent do proroka.
– To prawda. Ale w ostatnich dniach niezby t dobrze sy piam. – Znam to uczucie. Ja też. – Modlę się za starszego Rowana i brata Salazara. Mam nadzieję, że Ojciec Niebieski będzie dla nich dobry . – Zrobiliśmy , co należało. Pan o ty m wie. – Ciekawe, iluż to moich poprzedników mówiło sobie to samo. Oni też robili różne rzeczy , które ich zdaniem należało robić. Ale czy to sprawia, że są dobre? – Nie pozostawili nam wy boru – odparł prezy dent. – Żadnego. – Widzę tę tablicę za panem. Minęło wiele lat od chwili, gdy na nią patrzy łem. Odwiedziłem ten pomnik raz, dawno, kiedy jeszcze każdy mógł wejść po schodach i obejrzeć wszy stko. Stephanie się zastanawiała, co tu się dzieje. Po co to połączenie elektroniczne z Utah, zapewne – jak zakładała – linią szy frowaną. – Nasz Kościół zawsze wy soko cenił sobie kamień – mówił Snow. – To nasz ulubiony materiał budowlany . Pewnie dlatego, że trudniej go zniszczy ć. Nasze drewniane świąty nie nigdy nie stały długo, większość spaliła tłuszcza. Kiedy jednak zaczęliśmy wznosić kościoły z solidny ch kamieni, zostały z nami. Po dziś dzień, prawie wszy stkie. Stephanie znów popatrzy ła na tablicę pamiątkową ufundowaną przez stan Utah. – Kamień miał też inne, szczególne przeznaczenie – ciągnął Snow. – Joseph Smith po raz pierwszy ujrzał złote pły ty w kamiennej skrzy ni. Drugiego października ty siąc osiemset czterdziestego pierwszego roku Smith umieścił ory ginalny rękopis Księgi Mormona w kamieniu węgielny m Hotelu Nauvoo. Również Brigham Young włoży ł dokumenty oraz monety do kamienia węgielnego świąty ni w Salt Lake City , którą to prakty kę uskuteczniano wielokrotnie także przy inny ch świąty niach. Dla nas bowiem chowanie przedmiotów w kamienny ch pojemnikach jest oznaką wielkiego szacunku. To uderzy ło Stephanie. – Dokument Ojców Założy cieli znajduje się tutaj? – Brigham Young uważał, że należy go oddać Waszy ngtonowi – odrzekł Snow. – Dlatego umieścił go bezpiecznie wewnątrz swojego podarunku w ty m pomniku. Powiedział o ty m Johnowi Tay lorowi, który przejął od niego pałeczkę, a kolejni prorocy tajemnicę tę sobie przekazy wali. Poważamy ten kraj, jesteśmy dumni, będąc jego częścią. Ty lko nieliczni, jak Rowan, mają odmienne zdanie. Ale ludzie ci to anomalia, nie różnią się od rady kałów z inny ch religii. Prorocy , którzy stali na czele naszego Kościoła, zdawali sobie dobrze sprawę z wagi posiadanej informacji, dlatego milczeli. Tak, jak powinni. – Czy to dlatego Nixon spotkał się z odmową w ty siąc dziewięćset siedemdziesiąty m roku? – zapy tał Daniels. – Właśnie tak. Żadną miarą nie wolno by ło ujawnić tej informacji. Rowan, trzeba mu to przy znać, by ł pierwszy m człowiekiem, który dowiedział się aż tak dużo. Ale jako następny w kolejce do stanowiska proroka miał dostęp do różny ch sekretów. A pozy cja senatora dawała mu jeszcze więcej możliwości. Stephanie podeszła do tablicy pamiątkowej i delikatnie pogładziła jej bladoszarą powierzchnię. Za tą pły tą skry wał się dokument, który mógł zniszczy ć Stany Zjednoczone Amery ki. – Po co tu przy szłam? – zapy tała. – Dlaczego chcesz, żeby m o ty m wiedziała?
– Te ofiary ciążą na sumieniu nas wszy stkich – odparł Daniels. – Masz prawo wiedzieć, że umarli za coś, co naprawę istnieje. Stephanie by ła mu wdzięczna za ten gest, ale przecież robiła podobne rzeczy ty le razy , że nie potrafiłaby ich zliczy ć. Za jej kadencji zginęło wiele osób, o żadnej nie zapomniano. – Dobre imię Abrahama Lincolna pozostanie nietknięte – powiedział Snow z ekranu. – Tak jak powinno. Każdy naród potrzebuje bohaterów. – Często największy m wrogiem prawdy nie jest kłamstwo – celowe, naciągane i nieuczciwe – lecz mit – nieustępliwy , wy mowny i nierealny . Stephanie by ła pod wrażeniem wy powiedzi Danielsa i spy tała o jej autora. – John Kennedy . I miał rację. O wiele trudniej walczy ć z mitem niż z kłamstwem. Pozwolimy , aby mit Lincolna trwał dalej. Wy daje się, że dobrze służy temu krajowi. – W proroctwie Białego Konia – rzekł Snow – ludzie z Gór Skalisty ch, czy li święci, opisani są właśnie jako Biały Koń. Powiedziano tam, że ustanowią Sy jon i strzec będą konsty tucji. Naród Stanów Zjednoczony ch to Blady Koń. A Czarny Koń to siły ciemności zagrażające konsty tucji. I jest jeszcze Koń Czerwony , niezby t jasno sprecy zowany , ale wy mieniony jako potężna moc, która odegra kluczową rolę. Snow przerwał. – Panna Nelle, pan, pan Malone oraz młody pan Daniels to Czerwony Koń. Joseph Smith powiedział, że „kocha konsty tucję. Że powstała z natchnienia Bożego, że zostanie zachowana i ochroniona dzięki wy siłkom Białego Konia oraz Konia Czerwonego, które połączą siły w jej obronie”. Zawsze uważaliśmy to proroctwo za podejrzane, utworzone długo po wojnie secesy jnej, raczej fikcję niż prawdę, ale wszy stko stało się dokładnie tak, jak w nim przepowiedziano. Dlatego ten, kto je wy powiedział, miał rację. – Co zrobimy z ty m, co znajduje się pod tą pły tą? – zapy tała Stephanie. – Nic – odparł Daniels. – Tam pozostanie. – A notatki Madisona? – Spaliłem je. By ła wstrząśnięta, sły sząc te słowa, rozumiała jednak konieczność. Katie Bishop przy sięgła dochować tajemnicy pod groźbą sankcji karny ch. Jednak bez namacalny ch dowodów, cokolwiek by powiedziała, nie mogło już zaszkodzić. – Wszy stko jest jak dawniej – oświadczy ł Daniels. Stephanie rozważała, czy rzeczy wiście. *** Cassiopeia weszła na cmentarzy k przy legający do posiadłości Salazara. Na porosłej trawą przestrzeni znajdowało się około pięćdziesięciu grobów. Poświęcona ziemia, gdzie od wieku chowano Salazarów. Przy jechała poprzedniego dnia. Udało jej się załatwić kremację ciała Josepe. Wprawdzie nie by ło to ty powe dla mormonów, ale Josepe raczej nie mieścił się w tej kategorii. Nawet jeśli niebo istnieje i istnieje Bóg, wątpiła, by Josepe znajdował się teraz w Jego obecności. Popełnił zby t ciężkie grzechy .
Mimo że Josepe miał kilkoro rodzeństwa, Cassiopeia nie skontaktowała się z żadny m z nich. Kazała natomiast swoim pracownikom przy jechać na lotnisko, po czy m przewieźć ciało do miejscowego krematorium, które spełniło jej prośbę o szy bką ceremonię spopielenia. Uznała, że tłumaczenie braciom i siostrom zmarłego, w jaki sposób jedno z nich weszło na drogę szaleństwa, by łoby zby t skomplikowane. A już na pewno nie mogła im powiedzieć, że rząd Stanów Zjednoczony ch usankcjonował śmierć ich brata. Jej gniew nie osłabł. Nie istniała realna konieczność zabicia Josepe. Mogła wtedy nad nim zapanować. Najwy raźniej zagrożenie, jakie stanowił, by ło tak wielkie, że jedy ny m możliwy m wy jściem stało się morderstwo. Potrafiła to po części zrozumieć. Lecz nie na ty le, by usprawiedliwić. Cotton nie powinien by ł pociągać za spust. I to dwukrotnie. Niewy baczalne, niezależnie od tego, co Josepe wcześniej zrobił. Przecież od tego są sądy . Ty lko że Stephanie nie mogła pozwolić, by Salazar miał szansę bronić się publicznie. Musiał zostać uciszony . Jeden z pracowników Cassiopei wy kopał dół, w który m mieściła się srebrna urna. Pochowa tam Josepe i kiedy ś wreszcie wy jaśni członkom jego rodziny , co się wy darzy ło, najgorsze momenty pozostawiając ty lko dla siebie; zaznaczy , iż ich brat po prostu przekroczy ł linię, zza której nie by ło powrotu. Ale to inny m razem. Dzisiaj pożegna się z nim sama. *** Malone wy szedł zza lady w swojej księgarni. Ruch by ł niewielki, jak to zwy kle w poniedziałek rano. Przy jechał do domu dwadzieścia cztery godziny wcześniej, po całonocny m locie z Salt Lake City przez Pary ż. Nie pamiętał, kiedy ostatnio by ł tak rozdrażniony . Cassiopeia prawie się do niego nie odezwała, zanim wy biegła z Falta Nada. Czuł się sfrustrowany , zmęczony , a jeszcze dochodziła różnica czasu. Nic nowego, z wy jątkiem frustracji. Jego pracownice po raz kolejny wy konały świetną robotę, utrzy mując anty kwariat przy ży ciu. By ły najlepsze. Malone dał im cały dzień wolny , postanawiając, że sam się wszy stkim zajmie. Co poprawiło mu nastrój, ponieważ nie miał ochoty na towarzy stwo. Podszedł do jednego z okien z płaskim, walcowany m szkłem i wy jrzał na Højbro Plads. Dzień by ł mokry , zanosiło się na burzę, lecz ludzie ciągle spieszy li tam i z powrotem. Wszy stko zaczęło się tutaj, w jego sklepie, pięć dni temu, od telefonu od Stephanie. Zastanawiał się, co Luke Daniels teraz zrobi. Ży czy ł mu dobrze wtedy w Utah i miał nadzieję, że ich drogi kiedy ś się znowu przetną. Bieg my śli Malone’a przerwało otwarcie drzwi frontowy ch. Do środka wszedł kurier FedExu z paczką, której odbiór należało potwierdzić. Cotton odhaczy ł się na elektronicznej podkładce, po czy m po wy jściu kuriera zerwał opakowanie. W środku
znajdowała się książka w bąbelkowej folii. Położy ł paczuszkę na ladzie i delikatnie rozwinął. Księga Mormona. Ory ginalne wy danie, rok 1830. Ta sama, którą kupił w Salzburgu, ukradziona przez Cassiopeię i Salazara. Z góry wy stawał kawałek papieru. Malone wy jął go i odczy tał notkę napisaną czarny m atramentem. To zostało znalezione w samolocie Salazara podczas przeszukania. Uznałem, że powinieneś ją zatrzymać jako rekompensatę za wszystko, co zrobiłeś. Nie należy pracować za darmo. Wiem, że to było trudne zadanie, słyszałem, że może mieć konsekwencje. Bóg wie, iż akurat ja nie jestem uprawniony do dawania rad w sprawach męsko-damskich, ale postępuj dyplomatycznie i bądź cierpliwy. Ona zmieni zdanie. Danny Daniels Cotton potrząsnął głową i uśmiechnął się. Za tę książkę zapłacił ponad milion dolarów. By ła warta mniej więcej ćwierć tej kwoty , co wciąż stanowiło niezły zarobek. A rzeczy wistość wy magała płacenia rachunków, podczas gdy włóczenie się po cały m świecie rzadko przy nosiło odpowiednie zy ski. Dlatego by ł wdzięczny za ten gest. Będzie mu brakowało Danny ’ego Danielsa. Podszedł do okna wy stawowego i spojrzał na burzę. Zastanawiał się, co robi teraz Cassiopeia. *** Cassiopeia wsy pała ostatnią szuflę ziemi do jamy i delikatnie ją ubiła. Josepe został pochowany . Nie ży li jej ojciec, matka oraz jej pierwsza miłość. Poczuła się samotna. Nie powinna by ć aż tak smutna, biorąc pod uwagę okropieństwa, który ch dopuścił się Josepe. Lecz w jej duszy na dobre zagościła melancholia; Cassiopeia wątpiła, by miała ją szy bko opuścić. W jej sercu nie by ło miłości. Mimo słów, jakie wy powiedziała do Josepe w tej jaskini. Czuła jedy nie gniew na Stephanie i Cottona, chciała ty lko, żeby oboje dali jej święty spokój. Czas na zerwanie stosunków. Na nowe ży cie. Świeże wy zwania. Wbiła łopatę w wilgotną ziemię i skierowała się do bramy . Hiszpański wiejski krajobraz by ł pełen spokoju, dzień zaś chłodny i słoneczny . Rodzinna posiadłość Cassiopei znajdowała się niedaleko. Wiele razy odwiedzała to miejsce. Teraz po raz ostatni. Kolejna zerwana więź z przeszłością. Znalazła swój telefon, weszła w menu „kontakty ” i wy szukała Cottona Malone’a. Wszy stko by ło na miejscu.
Numer komórki, numer do księgarni, e-mail. Wszy stko, co kiedy ś by ło dla niej szczególnie drogie. Ale już nie. Wcisnęła przy cisk kasowania. Telefon zapy tał: Czy na pewno skasować? Tak. *** Malone nadal trzy mał w ręku Księgę Mormona. Wy stawi ją na aukcji i zamieni na gotówkę. Księga nie miała dla niego szczególnego znaczenia, jak dla milionów wy znawców. Jeszcze pięć dni temu sądził, że wiedzie w miarę ustabilizowane ży cie. A teraz nastąpiła w nim zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. Już od dawna nie by ł zakochany i zaczy nał się do tego przy zwy czajać, a także wszy stkiego, co się z ty m wiązało. Zabił Salazara, ponieważ po pierwsze, sukinsy n na to zasłuży ł, a po drugie – ponieważ nie miał innego wy boru. Dał facetowi szansę odwrotu. Nie jego wina, że tamten nie skorzy stał. Nigdy nie lubił zabijać. Ale czasami trzeba to by ło robić. Stany Zjednoczone Amery ki pozostawały bezpieczne. Zagrożenie minęło. Sprawiedliwości stało się zadość. Wszy stko by ło w porządku, poza jedny m. Zapatrzy ł się na deszcz. Malone się zastanawiał, czy jeszcze kiedy kolwiek ujrzy Cassiopeię Vitt.
Notka autora Napisanie tej książki wy magało odby cia kilku podróży . Razem z Elizabeth odwiedziliśmy Waszy ngton, Des Moines w stanie Iowa i Salt Lake City w stanie Utah. A także Salzburg w Austrii. A teraz czas oddzielić rzeczy wistość od fikcji. Opisane w prologu spotkanie Abrahama Linc olna z panią Fremont naprawdę doszło do skutku. Odby ło się w Sali Czerwonej Białego Domu, a dialog w większości zaczerpnąłem ze źródeł history czny ch. Generał Fremont fakty cznie przekroczy ł swoje uprawnienia, Lincoln musiał go w końcu zdy misjonować. Słowa Lincolna do pani Jesse Fremont na temat niewolników oraz ratowania Unii to dosłowne przy toczenie odpowiedzi, jakiej prezy dent udzielił na list Horace’a Greeley a, redaktora „New-York Tribune”, opublikowany w roku 1862. Notka Jamesa Buchanana oraz dokument, który Lincoln otrzy mał od Jerzego Waszy ngtona, są moim wy my słem, jakkolwiek Buchanan naprawdę mówił, że by ć może jest ostatnim prezy dentem Stanów Zjednoczony ch. Kościół Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich zajmuje w tej opowieści bardzo ważne miejsce. To kwintesencja amery kańskiej religii – tutaj powstała, tutaj raczkowała, tutaj się rozwinęła. Jedy ne wy znanie, które do swy ch święty ch ksiąg zalicza konsty tucję Stanów Zjednoczony ch (rozdziały 37, 57). Bezsprzecznie mormoni odgry wają w historii Amery ki istotną rolę, od swy ch skromny ch początków aż po dziś dzień, kiedy to Kościół ma na cały m świecie ponad 14 milionów wy znawców. To on dosłownie stworzy ł i zbudował stan Utah. Na kartach tej powieści terminy mormoni oraz święci uży wane są zamiennie. By ł czas, że słowo mormon uważano za obraźliwe, ponieważ ukuli je ci, którzy prześladowali kościół w XIX wieku. Ale już tak nie jest, a wy raz mormon przy jmowany jest obecnie jako akceptowalne sformułowanie. Mimo to chciałem, by żarliwi wy znawcy , tacy jak Rowan i Salazar, nadal posługiwali się terminem święci, kiedy mówili o swoich współbraciach. W powszechny m uży ciu jest współczesne określenie LDS (Latter-day Saints; święci w dniach ostatnich), postanowiłem go jednak tutaj nie stosować. Głowę Kościoła Jezusa Chry stusa Święty ch w Dniach Ostatnich nazy wa się albo prezy dentem, albo prorokiem. Wolałem to drugie, aby nie doszło do pomy łki z prezy dentami Stanów Zjednoczony ch. Od apostołów Kościoła oczekuje się pełnego poświęcenia na rzecz wy kony wania obowiązków religijny ch. A jednak w książce Thaddeus Rowan pełni też funkcję senatora USA. Choć to sy tuacja nadzwy czajna, istnieje precedens. W pierwszy ch latach XX wieku Reed Smoot (rozdział 11) by ł nie ty lko apostołem, lecz także zasiadał w amery kańskim senacie. Pokuta krwi, po raz pierwszy wspomniana w rozdziale 2, by ła niegdy ś mormońską prakty ką religijną – albo przy najmniej pomy słem na takową. Stanowiła reakcję na akty przemocy , który ch ofiarami padali pierwsi wy znawcy . To, czy rzeczy wiście ją prakty kowano, jest przedmiotem sporu. Jedno jest pewne – z teologii mormońskiej już dawno zniknęła zarówno sama idea, jak i wszelka ewentualna prakty ka. Podobnie rzecz ma się w kwestii danitów (rozdział 8), grupy , która już nie istnieje. Cy tat z Sidney a Rigdona w rozdziale 8 niegdy ś by ł prawdziwy , dziś już nie jest. Kościół oficjalnie zakazał wielożeństwa 25 września 1890 roku (rozdziały 18, 55). W książce Josepe Salazara nawiedza anioł, wy twór jego zaburzonego umy słu. Niemal wszy stko, co ów anioł mówi, zastało wzięte z dziewiętnastowiecznej doktry ny mormońskiej,
z przemówień i kazań. W przy padku pokuty krwi oraz danitów ma stanowić odpowiedź na wrogi świat, w który m ludzie ci się znajdowali. Dzisiaj żadne z ty ch słów nie ma zastosowania. Anioł Moroni wciąż pozostaje jedną z centralny ch postaci w teologii mormońskiej (rozdział 39). Park Narodowy Zion (rozdział 3) jest opisany zgodnie z rzeczy wistością. Legenda o dwudziestu dwóch wozach należy do ustnej trady cji mormonów (rozdział 11), choć nigdy nie natrafiono na żaden ślad owy ch wozów. Wojna mormońska z 1857 roku rzeczy wiście jest faktem, podobnie jak to, że Lincoln zawarł układ (relacja w rozdziale 9) z Brighamem Youngiem. Cy tuję jego słowa dokładnie. Obie strony wy wiązały się z umowy . Ustawa Morrilla z 1862 roku przeciwko poligamii nigdy nie weszła w ży cie, a mormoni nie wzięli udziału w wojnie secesy jnej. Domniemane gwarancje tego układu (dostarczone przez obie strony ) to moja inwencja. Wy mienione wy żej miejsca w Kopenhadze, w Kalundborgu, Salzburgu, w stanie Iowa, w Waszy ngtonie oraz w Utah istnieją naprawdę. Czy telnicy doty chczasowy ch przy gód Cottona Malone’a rozpoznają zapewne Café Norden (rozdział 10), która mieści się przy Højbro Plads w Kopenhadze. Rezy dencję wiceprezy denta na terenie Obserwatorium Mary narki Wojennej opisano zgodnie z rzeczy wistością (rozdział 25). Hotele Monaco w Salt Lake City (rozdział 26) oraz Mandarin Oriental w stolicy kraju (rozdział 38) to cudowne miejsca. Świąty nia waszy ngtońska jest rzeczy wiście wy różniający m się punktem w krajobrazie Mary landu (rozdziały 50, 59). Przy by tek w Salt Lake City (opisany w rozdziale 14) to monumentalna budowla, podobnie jak monumentalny jest otaczający ją plac Świąty nny (rozdział 61). Piosenka cy towana w rozdziale 11 jest autenty czna, jak również miejsce zamieszkania proroka w Salt Lake City . Kamień węgielny (wspomniany w rozdziale 14) został wy doby ty ze świąty ni w Salt Lake City w roku 1993. Wewnątrz znajdowały się różne przedmioty , pozostawione tam przez Brighama Younga w 1867 roku. Ich spis zawarty w rozdziale 14 jest zgodny z prawdą, z wy jątkiem samej wiadomości od Younga. Historia odnotowała, że Joseph Smith po raz pierwszy ujrzał złote pły ty w kamiennej skrzy ni. Drugiego października 1841 roku Smith umieścił ory ginał rękopisu Księgi Mormona w kamieniu węgielny m Hotelu Nauvoo. Czy n Brighama Younga – schowanie różny ch przedmiotów, dokumentów i złoty ch monet w kamieniu – stanowił oznakę szacunku (rozdział 70); podobnie zresztą robiono w inny ch świąty niach na cały m świecie. Dlatego rzeczą najzupełniej sensowną by ło wy słanie wspomnianej gwarancji od Lincolna na zachód i ukry cie jej pod kamienną pły tą ufundowaną przez Younga w pomniku Waszy ngtona (rozdział 70). Dar ten wciąż się tam znajduje, wmurowany w ścianę na wy sokości 74,8 metra. Zamordowanie Josepha Smitha i jego brata 27 czerwca 1844 roku jest faktem (rozdział 16). Również Edwin Rushton istniał naprawdę, podobnie jak jego dziennik. Proroctwo Białego Konia, cy towane w rozdziałach 17 i 18, należało kiedy ś do mormońskiego folkloru. Nikt nie wie, kiedy po raz pierwszy je zapisano, większość jednak się zgadza, że długo po wy głoszeniu go przez Josepha Smitha w 1843 roku. Tekst w rozdziale 17 zaczerpnięto z dziennika Rushtona, który powstał w latach 90. XIX wieku. Proroctwo jest tak trafne i tak szczegółowe, że rodzi py tanie, czy przy padkiem nie ubarwiono go już po fakcie. Co i tak nie ma znaczenia, ponieważ zostało odrzucone przez Kościół mormoński na początku XX wieku (rozdział 52), choć wzmianki o nim spoty ka się jeszcze w paru kościelny ch tekstach. Prawdziwe są słowa Brighama Younga z rozdziału 51: Czy konstytucja zostanie zniszczona?
Nie. Ma pozostać nienaruszona przez naród, jak rzekł Joseph Smith: „Nadejdzie czas, gdy przyszłość kraju zawiśnie na włosku. W tym krytycznym momencie lud ten wystąpi i uratuje się przez grożącym mu zniszczeniem. I tak się stanie. Podobnie jak przepowiednia Johna Tay lora, po raz pierwszy wy głoszona w roku 1879 (rozdział 51), również zadziwiająco trafna. Ory ginał Księgi Mormona z 1830 roku opisany w rozdziałach 20 i 30 jest rzadki i bardzo cenny . Wy danie z roku 1840, znajdujące się w Bibliotece Kongresu (rozdział 41), rzeczy wiście tam jest. Lincoln pozostaje pierwszy m (i jedy ny m) prezy dentem, który ją czy tał, a daty wy poży czenia przezeń tej księgi (wy mienione w rozdziale 41) zostały wzięte z archiwów Biblioteki Kongresu. Wszy stkie odręczne notatki sporządzone w ty m woluminie są fikcy jne, jakkolwiek fragmenty cy towane w rozdziale 43 są autenty czne. Wizy ta Josepha Smitha u prezy denta Martina Van Burena przebiegła tak, ja to opisałem (rozdział 21). Salzburg to wspaniałe miasto. Goldener Hirsch przy jmuje gości od wielu wieków (rozdział 27), a twierdza Hohensalzburg wciąż trzy ma tam straż (rozdział 30). Cmentarz św. Piotra, katakumby oraz kaplica Gertrudy zostały wiernie opisane (rozdziały 34, 37), podobnie jak górująca nad miastem Mönchsberg (rozdział 48). Dorotheum (rozdziały 20, 30) to prawdziwy europejski dom aukcy jny o długiej trady cji. Mary Todd Lincoln otrzy mała w ży ciu wiele mocny ch ciosów. Straciła niemal wszy stkie dzieci i męża, który zmarł przedwcześnie. Jej list, zawarty w rozdziale 28, jest fałszy wy , choć niektóre sformułowania zaczerpnięto z prawdziwej korespondencji. Zegarek Lincolna (opisany w rozdziale 47) znajduje się na ekspozy cji w Narodowy m Muzeum Historii Amery ki Smithsona. Wspomnianą inskry pcję znaleziono po jego otwarciu w 2009 roku. Natomiast drugi zegarek to mój wy my sł. Salisbury House, w Des Moines w stanie Iowa, został opisany zgodnie z prawdą – jego lokalizacja, okolica i wy posażenie (rozdziały 53, 58). Fikcy jny jest ty lko domek w ogrodzie. Istnieją również Blair House w Waszy ngtonie oraz salon z portretem Lincolna (rozdziały 55, 60). Richard Nixon fakty cznie spotkał się na osobności z przy wódcami Kościoła mormońskiego w lipcu 1970 roku (rozdział 31). Bezprecedensowa półgodzinna sesja za zamknięty mi drzwiami. Po dziś dzień nikt nie zna przedmiotu tej rozmowy , a wszy scy jej uczestnicy już nie ży ją. Montpelier, świąty nia dumania oraz chłodnia są rzeczy wiste (rozdziały 33, 35, 40, 42). Dostęp do tej ostatniej zamknięto, nie mogłem znaleźć żadny ch fotografii jej wnętrza. Łatwo więc by ło wy my ślić owe rzy mskie numery . Kopalnia złota Rhoadesa to fragment historii mormonów. Wiernie opowiedziałem o niej – o ty m, jak ją odkry to i eksploatowano – w rozdziale 61. Z kopalnią wiąże się ty le legend, że trudno ustalić, co jest w nich prawdziwe. Mapa umieszczona w rozdziale 18 to jedna z niezliczony ch wersji „autenty cznej mapy ”. Opowieść o ty m, jak Brigham Young przetopił całe złoto mormonów i ze względów bezpieczeństwa kazał je przewieźć na zachód do Kalifornii (rozdział 61) jest prawdziwa. Te dwadzieścia dwa wozy fakty cznie zniknęły . Na potrzeby powieści połączy łem kopalnię Rhoadesa z historią o utracony m złocie mormonów, stawiając hipotezę, że Brigham Young po prostu skonfiskował całe to bogactwo i przy wrócił je swojej społeczności (rozdział 61), wy korzy stując kopalnię jako kry jówkę. Wy daje się to logiczne, nie ma jednak sposobu przekonać się, czy jest także prawdziwe. Złote monety , w rodzaju ty ch opisany ch w rozdziale 61, bito fakty cznie, istnieją do dzisiaj. Natomiast miejsce o nazwie Falta Nada to całkowicie mój wy my sł. Książka ta podejmuje temat secesji, o której konsty tucja Stanów Zjednoczony ch milczy .
Nigdzie nie wspomina się tam, w jaki sposób dany stan mógłby opuścić Unię. Jedy ną relacją ze zjazdu konsty tucy jnego są Notatki z debaty podczas Zgromadzenia Narodowego w 1787 r. Jamesa Madisona. Z ty ch właśnie notatek pochodzą przemówienia cy towane w rozdziale 46. Ich treść jest w 90 procentach autenty czna, jedy ny m moim dodatkiem są komentarze doty czące opuszczenia Unii. Notatki Madisona są istotnie bardzo podejrzane. Opublikowano je dopiero 53 lata po zjeździe, kiedy wszy scy jego uczestnicy już nie ży li, a Madison otwarcie przy znawał, że zmieniał swoją relację (rozdział 25). Nigdy się nie dowiemy , co fakty cznie działo się na Zjeździe Konsty tucy jny m. Dlatego twierdzenie, że secesja jest niezgodna z konsty tucją albo że Ojcowie Założy ciele nie zastanawiali się nad tą możliwością, jest błędne. Lecz tak właśnie orzekł Sąd Najwy ższy Stanów Zjednoczony ch w wy roku w sprawie Teksas przeciwko White’owi (1869). Fragmenty tego orzeczenia cy towane w rozdziale 19 stanowią doskonały przy kład tej słabo uzasadnionej opinii. Ale cóż innego mógł wtedy zrobić Sąd Najwy ższy ? Uznać całą wojnę secesy jną za bezsensowny wy siłek? Powiedzieć, że 600 ty sięcy ludzi zginęło na darmo? Raczej nie. Sędziowie nie mieli wy boru. My jednak mamy większy luksus. Rewolucja amery kańska by ła niewątpliwie wojną secesy jną (rozdział 9). Cel kolonistów nie ograniczał się do zrzucenia jarzma imperium bry ty jskiego i zastąpienia go czy mś nowy m. Oni chcieli po prostu samodzielności, chcieli się odłączy ć. Deklaracja Niepodległości ogłaszała secesję kolonii (rozdział 26). Po co Ojcowie Założy ciele mieliby toczy ć długą i krwawą wojnę, zrzucić jarzmo nałożone przez autokraty cznego króla, a potem ustanawiać kolejną autokrację pod własny mi rządami? Odpowiedź jest jasna. Nie ma powodu. Konsty tucję poprzedzały Arty kuły Konfederacji oraz Wieczy stej Unii, które obowiązy wały w latach 1781–1789 – potem je odrzucono, zastępując konsty tucją Stanów Zjednoczony ch. Cóż się stało z wieczystą unią? Jeszcze bardziej wy mowny jest fakt, że nowa konsty tucja nie zawiera terminu wieczysty. Natomiast w jej preambule napisano: My, naród Stanów Zjednoczonych, w celu utworzenia doskonalszej Unii…. Czy żby doskonalsza Unia miała nie by ć wieczy sta? Ciekawe py tanie. I, jak wspomniano w rozdziale 26, stany Wirginia, Rhode Island oraz Nowy Jork, raty fikując nową konsty tucję, jednoznacznie zastrzegły sobie prawo do secesji, któremu pozostałe stany się nie sprzeciwiły . Secesja pozostaje gorący m tematem, a wszy stkie argumenty , jakie Thaddeus Rowan rozważa w rozdziale 26, są bardzo rozsądne. Języ k pety cji z Teksasu, podpisanej przez 125 ty sięcy zwolenników, jest przy toczony wiernie. W 2012 roku podpisało go naprawdę 125 ty sięcy Teksańczy ków. Wszy stkie wy mienione sondaże można znaleźć w relacjach medialny ch. Opis drogi do secesji na gruncie prawny m, to, jak ją można zrealizować, a także jej konsekwencje polity czne i ekonomiczne (opisane w rozdziale 50), pochodzą z poważny ch tekstów, w który ch
kwestię tę rozważano. Gdy by jakiś stan zdecy dował się opuścić federację, z pewnością wy wiązałby się spór sądowy , w który m podano by w wątpliwość wy rok w sprawie Teksas przeciwko White’owi, lecz ty m razem decy zja mogłaby by ć zdecy dowanie odmienna, zwłaszcza przy braku tak silnego i zdecy dowanego człowieka, jak Abraham Lincoln. Lincoln naprawdę jest człowiekiem bardziej z mitów niż z faktów. Dobry m przy kładem jest tu cy tat ze wstępu do niniejszej książki. Mówi on tam jasno „… wszy scy ludzie, którzy niezależnie od swego miejsca zamieszkania mają możliwość i siłę, żeby się zbuntować i obalić istniejący rząd po to, żeby stworzy ć nowy i lepiej im pasujący , mają do tego prawo. Jest to najbardziej wartościowe i święte prawo – wierzy my w nie i mamy nadzieję, że wy zwoli ono świat. To prawo nie doty czy jednak wy łącznie sy tuacji, gdy cały naród chce wy zwolić się spod jarzma panującego rządu. Każda grupa ludzi, która jest w stanie dokonać rewolucji, ma prawo to zrobić i wziąć w swoje posiadanie wszy stkie ziemie, na który ch mieszka”. Lincoln absolutnie uważał, że secesja jest zgodna z prawem. Przy najmniej w roku 1848. Ale związany z nim mit twierdzi co innego. Każdy uczeń sły szy , że swoją Proklamacją Emancy pacy jną Lincoln wy zwolił niewolników. Nic odleglejszego od prawdy . To, co powiedziano w rozdziale 7 o ty m przedsięwzięciu, to fakty history czne. W chwili ogłaszania proklamacji konsty tucja uznawała i usprawiedliwiała niewolnictwo (rozdział 7). Żaden prezy dent nie miał władzy mogącej to zmienić. Ty lko poprawka do konsty tucji stanowiła realną zmianę. I fakty cznie takowa powstała, Poprawka Trzy nasta, raty fikowana długo po śmierci Lincolna. Istnieje też główny powód, dla którego Lincoln prowadził wojnę secesy jną. Mit powiada, że w celu położenia kresu niewolnictwu. Ale Lincoln swoje stanowisko wy raził bardzo jasno w roku 1862, mówiąc: „Mam za zadanie ratować Unię. I uratuję ją w najprostszy możliwy sposób, zgodny z konsty tucją. Gdy by m mógł ją uratować bez uwalniania choćby jednego niewolnika, uczy niłby m to. Gdy by m mógł ją uratować, uwalniając ich wszy stkich, także by m to zrobił. Poszedłby m nawet na to, żeby uwolnić jedny ch, a inny ch zostawić swojemu losowi. To, co robię w sprawie niewolnictwa i kolorowy ch, wy nika z przekonania, że ratuję w ten sposób Unię. Jeśli czegoś nie robię, to dlatego, że nie wierzę, aby mogło pomóc Unii”. I znów jego intencje nie budzą żadny ch wątpliwości. W przeciwieństwie do mitu. Bez dwóch zdań, jako prezy dent, Lincoln całkowicie zignorował to, co sam powiedział w roku 1848 i o co walczy ł, twierdząc mianowicie, że Południe nie ma najmniejszego prawa do opuszczenia Unii. Rozmowy pokojowe, wspomniane w rozdziale 60, fakty cznie odby ły się w Hampton Roads w luty m 1865 roku. Lincoln stawił się osobiście, a kiedy Południe domagało się niepodległości jako warunku zawarcia pokoju, zakończy ł dy skusję. Dla Lincolna kwestia Unii nie podlegała negocjacjom. John Kennedy wy raził to najlepiej: „Często największy m wrogiem prawdy nie jest kłamstwo – celowe, naciągane i nieuczciwe – lecz mit – nieustępliwy , wy mowny i nierealny ”. Idea niepodzielnej, wieczy stej federacji stanów nie istniała przed rokiem 1861. Nikt nie wierzy ł w taki nonsens. Wtedy obowiązy wały prawa poszczególny ch stanów. Rząd federalny uważano za słaby , nieważny , niekonsekwentny . Skoro dany stan mógł zdecy dować się na wejście do Unii, mógł również zdecy dować się na wy jście z niej.
Jak zaznaczono w prologu, James Buchanan, poprzednik Lincolna, fakty cznie utorował drogę do secesji Karolinie Południowej, obarczając za to winą fakt „nieumiarkowanego wtrącania się ludzi Północy w sprawę niewolnictwa”. Buchanan wy raził również to, co wiele osób w kraju uważało za słuszne: że stany niewolnicze należy zostawić w spokoju, aby same załatwiły swoje wewnętrzne problemy . Natomiast Północ powinna znieść wszelkie przepisy , które zachęcały niewolników do ucieczek. „W przeciwny m razie – mówił Buc hanan – poszkodowane stany , wy czerpawszy wszelkie pokojowe i konsty tucy jne środki mające na celu poprawę sy tuacji, zy skają sprawiedliwy powód do rewolucy jnego oporu wobec rządu Unii”. Mocne słowa naszego piętnastego prezy denta. Ale sy tuacja szy bko uległa zmianie. Nasz szesnasty prezy dent wierzy ł w wieczystą unię. Taką, od której żaden stan nie może się uwolnić. Oto fakt, niezależny od mitu. Lincoln nie prowadził wojny secesy jnej, aby zachować unię. Prowadził ją po to, by ją stworzyć.
1 Księga Wyjścia, 49, 16-18. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języ ków ory ginalny ch. Wy dawnictwo Pallottinum, Poznań–Warszawa 1980. 2 Pejoraty wny przy domek Richarda Nixona. 3 Cy taty z Księgi Mormona za wy daniem polskim z 1981. Księga Mormona, rozdział 8, wersy 16 i 22. 4 Cy taty z Biblii na podstawie Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu (Biblia Ty siąclecia), Pallottinum.