Ray Bradbury
K jak Kosmos POCZWARKA
Rockwellowi nie podobał się panujący w pokoju zaduch. Nie tyle piwny odór McGuire’a czy smrodek zmęczonego, nie do...
4 downloads
14 Views
479KB Size
Ray Bradbury
K jak Kosmos POCZWARKA
Rockwellowi nie podobał się panujący w pokoju zaduch. Nie tyle piwny odór McGuire’a czy smrodek zmęczonego, nie domytego Hartleya, co silny owadzi zapach zalatujący od zimnego, pokrytego zieloną powłoką ciała Smitha leżącego sztywno na stole. Czuć było także olejem i smarem od bliżej nie określonej maszynerii, która połyskiwała w kącie niewielkiego pomieszczenia.
Ten Smith był trupem. Rockwell, zirytowany, wstał z krzesła i schował stetoskop.
– Muszę wracać do szpitala. Rozumiesz, Hartley, wojna, przepełnienie. A Smith nie żyje od ośmiu godzin. Jeśli potrzebne ci są szczegółowe dane, zażądaj sekcji zwłok...
Przerwał, ponieważ Hartley uniósł drżącą, kościstą rękę i wskazał na ciało pokryte dokładnie kruchą, twardą, zieloną łuską.
– Osłuchaj go, Rockwell. Jeszcze tylko raz, proszę cię.
Rockwell chciał zaprotestować, ale wstał, usiadł i wyciągnął stetoskop. Z kolegami lekarzami trzeba jak z jajkiem. Przyciskasz więc stetoskop do zimnego, zielonego ciała i udajesz, że słuchasz...
Nagle mały, słabo oświetlony pokoik eksplodował wokół niego. Eksplodował zielonym, chłodnym tętnieniem. Uderzyło ono Rockwella w uszy jak pięści. Po prostu go uderzyło. Widział, jak jego palce podskakują na leżącym ciele.
Słyszał puls.
Głęboko w ciemnościach ciała serce uderzyło raz. Zabrzmiało to jak echo w morskiej toni.
Smith był martwy, nie oddychał, był zmumifikowany. Ale gdzieś w samym jądrze tej martwoty żyło jego serce. Żyło, poruszając się jak maleńkie nie narodzone dziecko!
Suche palce Rockwella, palce chirurga, skoczyły gwałtownie. Zwiesił głowę. W świetle wydawała się ciemna, z łatkami siwizny. Miał spokojną piękną twarz o regularnych rysach. I około trzydziestki. Co chwila przykładał stetoskop i nasłuchiwał, a na jego gładkie policzki wystąpił pot. Puls był nieprawdopodobny.
Jedno uderzenie serca na trzydzieści pięć sekund.
A oddech – też nie do wiary – co cztery minuty. Ruch klatki piersiowej właściwie niedostrzegalny. Temperatura ciała?
Sześćdziesiąt stopni.
Hartley roześmiał się. Nie był to przyjemny śmiech. Przypominał zanikające echo.
– On żyje – powiedział zmęczonym głosem. – Tak. Żyje. Wiele razy mnie oszukiwał. Wstrzykiwałem mu adrenalinę, żeby przyspieszyć bicie serca, ale bezskutecznie. Jest w takim stanie od dwunastu tygodni. Nie mogłem tego już dłużej trzymać w tajemnicy. Dlatego do ciebie zadzwoniłem. To jest... coś nienaturalnego.
Nieprawdopodobieństwo tego, co stwierdził, wywołało w Rockwellu dziwne podniecenie. Spróbował unieść powieki Smitha. Nie mógł. Były zarośnięte naskórkiem. Podobnie jak usta. Tak samo nozdrza. Smith nie miał czym oddychać...
– A jednak on oddycha – głos Rockwella zabrzmiał drętwo. Bezradnie opuścił stetoskop, znów go wziął do ręki i zobaczył, jak drżą mu palce.
Hartley stał nad stołem wysoki, zmizerowany, roztrzęsiony.
– Smith nie był zadowolony, że do ciebie dzwonię. Ale zadzwoniłem mimo to. Ostrzegał mnie, żebym tego nie robił. Jeszcze godzinę temu.
Oczy Rockwella zrobiły się wielkie jak spodki.
– Jak mógł cię ostrzegać? Przecież on się nawet nie rusza.
Twarz Hartleya, wąska, koścista, z mocną szczęką, o przymrużonych, surowych, szarych oczach drgnęła nerwowo.
– Smith myśli. Znam jego myśli. Boi się, że zdradzisz jego tajemnicę przed światem. On mnie nienawidzi. A wiesz dlaczego? Bo chcę go zabić. O – Hartley namacał w kieszeni wymiętej, poplamionej marynarki rewolwer. – Weź to, Murphy. Weź to, zanim strzelę do tego cuchnącego cielska.
Murphy cofnął się z wyrazem strachu na czerwonej twarzy o grubych rysach.
– Nie lubię broni. Ty weź to, Rockwell.
Głos Rockwella przypominał cięcie skalpelem.
– Odłóż tę broń, Hartley. Po trzech miesiącach pielęgnowania jednego pacjenta masz uraz psychiczny. Musisz się przespać, to ci dobrze zrobi. – Oblizał usta. – Co to za choroba, na którą zapadł Smith?
Hartley zachwiał się. Jego usta poruszały się wolno, gdy wymawiał słowa. Zasypia na stojąco, uznał Rockwell.
– To nie choroba – zdołał powiedzieć Hartley. – Nie wiem, co to jest. Ale nienawidzę go jak dziecko nienawidzi nowo narodzonego brata czy siostry. On jest nie taki jak trzeba. Pomóżcie mi, dobrze?
– Oczywiście – Rockwell uśmiechnął się. – Moje pustynne sanatorium będzie się doskonale nadawało do tego, żeby go tam przebadać. Smith jest chyba najbardziej zdumiewającym przypadkiem w historii medycyny. Ludzkie ciało tak się nie zachowuje!
Rockwell nie zdołał powiedzieć nic więcej. Hartley wycelował broń prosto w jego żołądek.
– Chwileczkę, zaczekaj. Ty... ty nie zamierzasz pogrzebać Smitha? Myślałem, że mi pomożesz, Smith nie jest zdrowy. Chcę, żeby został zabity! On jest niebezpieczny! Z całą pewnością!
Rockwell zamrugał oczami. Hartley musi być psychoneurotykiem. Nie wie, co mówi. Rockwell wyprostował się czując wewnątrz chłód i spokój.
– Jeśli zastrzelisz Smitha, oskarżę cię o morderstwo. Jesteś przemęczony psychicznie i fizycznie. Odłóż broń.
Wpatrywali się w siebie nawzajem.
Rockwell podszedł do Hartleya, spokojnie wziął od niego rewolwer, z wyrozumiałością poklepał go po ramieniu i wręczył broń Murphy’emu, który miał taką minę, jakby ten rewolwer kąsał.
– Zadzwoń do szpitala, Murphy. Ja biorę tydzień wolnego. Może więcej. Powiedz im, że prowadzą badania w sanatorium.
Tłusta, czerwona twarz Murphy’ego wykrzywiła się w złości.
– Co mam zrobić z tą bronią? Hartley mocno zacisnął zęby.
– Zatrzymać. Przyda ci się... później.
Rockwell miał ochotę wykrzyczeć wobec całego świata, że jest jedynym posiadaczem najdziwniejszej istoty ludzkiej na przestrzeni dziejów. Pustynne sanatorium, pokój, w którym leżał na stole milczący Smith, z urodziwą zieloną twarzą zastygłą w beznamiętnym wyrazie, wypełniał słoneczny blask.
Rockwell wszedł cicho. Przytknął stetoskop do zielonej piersi i usłyszał chrobot, jakby ktoś metalem przejechał po pancerzu żuka.
Obok stał McGuire cuchnący świeżo wypitym piwem i z powątpiewaniem przyglądał się ciału.
Rockwell wytężał słuch.
– Mógł doznać wstrząsu w czasie transportu karetką. Nie ma co ryzykować.
Nagle krzyknął. McGuire podszedł do niego ociężale.
– Co się stało?
– Co się stało?! – Rockwell powiódł dokoła zrozpaczonym wzrokiem. Zacisnął pięści. – Smith umiera!
– Skąd wiesz? Hartley mówił, że on symuluje. Znów dałeś się nabrać...
– Nie! – Rockwell jak szalony uwijał się koło ciała wstrzykując weń leki. Jakiekolwiek. Wszystkie. I klnąc na czym świat stoi. Po takich kłopotach nie może stracić Smitha. W każdym razie nie teraz.
Z ciała Smitha, które drżało, wibrowało, skręcało się gdzieś w swoich głębiach ogarnięte szaleństwem, dobywał się dźwięk przypominający pomruk wzbierającego lawą wulkanu.
Rockwell usiłował zachować spokój. Przypadek Smitha to było coś dla niego. Normalne leczenie nic mu nie pomogło. Wobec tego co? Co?
Rockwell patrzył. Na twardej powłoce Smitha lśniło słońce. Gorące słońce. Jego promienie połyskiwały odbijając się od stetoskopu. Słońce. Za oknem niebo zaciągnęło się chmurami. W pokoju pociemniało. Ciało Smitha drgnęło i pogrążyło się w ciszy. Wulkan zamarł.
– McGuire! Spuść żaluzje! Zanim wyjdzie słońce!
McGuire wykonał polecenie. Serce Smitha zwolniło do swego zwykłego leniwego rytmu.
– Źle znosi słońce. Ono czemuś przeciwdziała. Nie wiem czemu ani dlaczego, ale mu szkodzi – Rockwell odprężył się. – O Boże, nie chciałbym stracić Smitha. Za nic. Jest li inny. Wyznacza własne normy, robi rzeczy, których człowiek nigdy nie robił. Wiesz co, Murphy?
– Co?
– Smith wcale nie cierpi. Ani nie umiera. I śmierć wcale nie przyniesie mu ulgi, bez względu na to, co wygaduje Hartley. Wczoraj wieczorem, jak przekładałem Smitha na nosze przygotowując go do drogi, stwierdziłem nagle, że on mnie lubi.
– O rany. Najpierw Hartley. A teraz ty. Powiedział ci to?
– Nie, nie powiedział. Ale on wcale nie jest nieprzytomny pod tą swoją twardą łuską. On ma świadomość. Tak, właśnie tak. Ma świadomość.
– On zwyczajnie i po prostu ulega petryfikacji. Umiera. Od tygodni nie był karmiony. Tak mówił Hartley. Hartley odżywiał go dożylnie, dopóki skóra nie stwardniała tak, że nie był w stanie przebić jej igłą.
Powoli, ze skrzypem, drzwi pokoju otworzyły się. Rockwell drgnął. W drzwiach zobaczył wysoką postać Hartleya. Jego twarz o ostrych rysach po kilku godzinach snu robiła wrażenie odprężonej, ale pełne goryczy spojrzenie szarych oczu w dalszym ciągu było wrogie.
– Jeśli opuścisz ten pokój – rzekł spokojnie – zniszczę Smitha w ciągu paru sekund. Dobrze?
– Nie ruszaj się z miejsca. – Rockwell, zirytowany, podszedł do Hartleya. – Za każdym razem kiedy się tu pojawisz, zostaniesz zrewidowany. Mówiąc szczerze, nie ufam ci. – Nie znalazł przy nim broni. – Dlaczego mi nie powiedziałeś o działaniu słońca?
– Co? – Cicho, powoli Hartley powiedział: – Aha, zapomniałem. Parę tygodni temu usiłowałem go przenieść. Znalazł się wtedy pod działaniem słońca i rzeczywiście zaczął umierać. Naturalnie zrezygnowałem z przenoszenia go. Miałem wrażenie, że niejasno zdaje sobie sprawę z tego, na co się zanosiło. Może to nawet zaplanował, nie jestem pewny. W okresie kiedy mógł jeszcze mówić i kiedy jadł tak żarłocznie, zanim jego ciało zesztywniało całkowicie, ostrzegał mnie, żeby go nie ruszać przez dwanaście tygodni. Powiedział, że źle znosi słońce, że to by wszystko popsuło. Myślałem, że żartuje. Ale nie. Jadł jak zwierzę, wygłodniałe, dzikie zwierzę, a potem zapadł w stan nieświadomości, o tak właśnie jak teraz... – Hartley zaklął pod nosem. – Miałem nadzieję, że go zostawisz na słońcu tak długo, że go to zabije ostatecznie, nieodwracalnie.
McGuire przeniósł z nogi na nogę swoje dwieście pięćdziesiąt funtów ciężaru.
– No dobrze, a jeśli złapiemy od niego tę chorobę?
Hartley popatrzył na ciało i oczy mu się zwęziły.
– Smith nie jest na nic chory. Nie widzisz, że to degeneracja? Coś w rodzaju raka. Tym się człowiek nie zaraża. Po prostu dziedziczy skłonność. Nie bałem się Smitha ani go nie nienawidziłem, dopóki, tydzień temu, nie stwierdziłem, że on oddycha i tętni życiem mimo zarośniętych ust i nozdrzy. Nie wolno na coś takiego pozwalać.
McGuire powiedział drżącym g...