Christian Cameron
TYRAN Przekład: Lesław Haliński
Poznań 2011
Tytuł oryginału: Tyrant Copyright © Christian Cameron 2008 First Published by Orion Books, London All rights reserved Copyright for the Polish edition © Vesper, Poznań 2011 Przekład: Lesław Haliński Konsultacja przekładu: Maciej Szymkiewicz Redakcja: Maciej Fliger Skład i łamanie: Paweł Orłowski Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do osób, żyjących bądź zmarłych, jest całkowicie przypadkowe. Przekłady wykorzystane w polskim tłumaczeniu powieści: Homer, Hymny homeryckie, tł. Włodzimierz Appel. Homer, Odyseja, tł. Jan Parandowski. Homer, Iliada, tł. Ignacy Wieniewski. Ksenofont, Podręcznik łowiectwa, tł. Artur Rapaport. Vesper ul. Wieruszowska 16 60-166 Poznań tel./faks (61) 8686795
[email protected] [email protected] www.vesper.pl Wydanie I Poznań, lipiec 2011 ISBN 978-83-7731-002-1 Druk i oprawa: Drukarnia Abedik, Żerniki k. Poznania
Dla mojej matki
PODZIĘKOWANIA
K
siążka - a raczej seria powieści - nie wyskakuje niczym Atena z gło-
wy Zeusa w gotowej postaci. Kineasz i cały jego świat zrodził się z potrzeby napisania książki na temat istotnych zagadnień politycznych i militarnych, absorbujących nas obecnie. Wróciłem wtedy do szkoły i do mojej pierwszej miłości - historii starożytnej. Chciałem napisać książkę, którą moja przyjaciółka, Christine Szego, mogłaby sprzedawać w swojej księgarni „Bakka-Phoenix” w Toronto. Historia starożytna, filozofia wojny i szamanizm to trzy elementy, które składają się na ten tom. Już w trakcie pracy poznałem profesorów Wallace'a i Younga, dwóch znakomicie wykształconych uczonych, związanych z University of Toronto. Profesor Wallace odpowiadał na wszystkie zadane mu pytania, udostępniając niezliczone materiały źródłowe. Wprowadził mnie też w mało przejrzyste z początku światy Diodora Sycylijskiego i poznał z T. Cuylerem Youngiem. Ten ostatni rozpoczął moje kształcenie w zakresie historii imperium perskiego za czasów Aleksandra i to on podsunął mi myśl, że być może macedoński władca wcale nie był nieomylny. Pragnę wyrazić najgłębszą wdzięczność tym dwóm profesorom za pomoc, jakiej mi udzielili przy odtwarzaniu świata z IV wieku przed Chrystusem, oraz za udział w wykreowaniu obrazu Aleksandrowych kampanii, przyświecający całej tej powieściowej serii. Fundament historyczny Tyrana to nade wszystko ich zasługa, a za jakiekolwiek błędy rzeczowe odpowiada, rzecz jasna, tylko niżej podpisany. Nigdy nie zapomnę, z jaką przyjemnością siedziałem w gabinecie profesora Wallace'a lub w salonie Cuylera, zajadając się tortem czekoladowym i rozprawiając o rzekomo niezwyciężonym Aleksandrze. 7
Chciałbym też podziękować filologom klasycznym z University of Toronto za ich wytrwałe wsparcie oraz za ożywienie obumarłej już we mnie chęci zapoznania się z klasyczną greką. Na wyrazy wdzięczności zasługują również inni pracownicy wspomnianego uniwersytetu, jak również personel biblioteczny z Toronto Metro Reference Library. Tyrana przed publikacją czytali moi starzy przyjaciele: Matt Heppe i Robert Sulentic. Obydwaj dysponują encyklopedyczną wiedzą o militarnej historii świata starożytnego, a ich komentarze i uwagi pomogły mi uniknąć wielu anachronizmów. Wszelkie pomyłki w tym zakresie obciążają moje konto. Nie dotarłbym do wielu greckich tekstów, gdyby nie Perseus Project. Jest to stworzony pod egidą Tufts University internetowy zbiór wszystkich niemal klasycznych tekstów po grecku z tłumaczeniem na angielski. Bez niego wciąż ślęczałbym nad drugim wersem Medei, nie wspominając o Iliadzie ery Hymnie do Demeter. Wyrazy wdzięczności należą się też mojemu wspaniałemu wydawcy, Billowi Masseyowi z Orion Books. To on zapalił dla tej powieści zielone światło, to on dobrodusznie zgadzał się na apodyktyczne decyzje autora. I w ogóle wspierał mnie na wszystkich etapach pracy. Dziękuję też Shelly Powers, mojej agentce literackiej, za wszystko, co robi w moim imieniu. Na koniec zostawiam muzy z Luna Café, które serwują zarówno kawę, jak i dobry humor. Bez nich ta książka by nie powstała. Poza tym całe tony wdzięczności - życia nie wystarczy, by ją wyrazić kieruję do mojej żony Sary. Christian Cameron
SŁOWNICZEK
J
eśli nie podano inaczej, wyszczególniono tu terminy greckie lub po-
chodzenia greckiego. Airyanām (awestyjski) - szlachetny, heroiczny. Baksa (kazachski) - szaman, mag, umiejący kształtować marzenie senne. Epilektoi - wyróżnieni obywatele miasta lub doborowi żołnierze falangi; żołnierska elita. Falanga - oddział greckiej piechoty, walczący w zwartym szyku. Tworzyli go hoplici ustawieni w 8-10 szeregach jeden za drugim. Szerokość tej formacji zależała od okoliczności. Falangę trudno było złamać, ponieważ tworzyła ona swoisty mur, najeżony ostrzami włóczni (w Grecji) lub sariss (w Macedonii) i chroniony przez tarcze. Gamelia - jedno z greckich świąt, związane z obrządkiem zaślubin. Gorytos - niezamykany kołczan scytyjski, nierzadko bogato zdobiony. Hetajrowie - macedońska konnica wywodząca się z arystokracji i stanowiąca królewską gwardię przyboczną. Na polu bitwy osobiście dowodził nimi król. Hipparcha - dowódca kawalerii. Hippeis - kawalerzyści, grecka jazda, a w ogólniejszym znaczeniu klasa kawalerzystów, odpowiednik późniejszego rycerstwa. Na ogół należeli do nich najbogatsi ludzie w mieście. Odpowiednik rzymskich ekwitów. 9
Hoplici - ciężkozbrojna piechota grecka walcząca w falandze (patrz wyżej), uzbrojona w tarcze i włócznie. Hyperetes - trębacz hipparchy. Libacja - ofiara składana bogu lub bogom poprzez wylanie na ziemię cennego płynu, na ogół wina. Machaira - ciężki miecz używany przez grecką kawalerię, dłuższy i bardziej wytrzymały od krótkiego miecza stosowanego przez piechotę. Dzięki swojej długości pozwalał walczyć żołnierzom siedzącym na koniach. Mało przydatny w falandze. Peltaści - lekkozbrojna piechota, walcząca za pomocą oszczepów. Pentekontera - grecki statek wiosłowo-żaglowy. Psiloi - lekka piechota, walcząca za pomocą proc i łuków, czasem też oszczepów. Tworzyli ją ci spośród wolnych mieszkańców greckich miast, których nie było stać na hoplicką zbroję i codzienne ćwiczenie w gimnazjonie. Sarissa - długa włócznia piechoty, wprowadzona do użytku przez Filipa II Macedońskiego. Składała się z dwóch części połączonych żelazną tulejką. Jej długość wynosiła od 4,5 do 6 metrów. Była podstawową jednostką macedońskiej falangi. Sostar (awestyjski) - tyrański; tyran. Stadion - miara długości, licząca od 174 do 210 metrów. Taxis - duży oddział greckiej i macedońskiej armii, liczący od tysiąca do dwóch tysięcy żołnierzy. Określenie znaczeniowo zbliżone do falangi (patrz wyżej). Trierarcha - dowódca okrętu.
333 ROK PRZED CHRYSTUSEM
N
iebo nad chmurą kurzu było błękitne. W oddali, ponad równiną,
wznosiło się pasmo gór mieniących się różnymi odcieniami fioletu. Najdalsza z nich czerwieniła się w promieniach zachodzącego słońca. Wysoko, w eterze, panował niezmącony spokój. Po prawej orzeł, szczęśliwy omen, leniwie zatoczył koło. Ptaki, które krążyły bliżej, nie zwiastowały powodzenia. Kineasz czuł, że póki będzie się koncentrował na niebie, strach nie znajdzie do niego przystępu. Bogowie zawsze doń mówili: na jawie, poprzez znaki, i we śnie, przez wyraziste sny. Byli mu teraz potrzebni. Z prawej dobiegły go jakieś odgłosy, więc przeniósł wzrok z bezpiecznych przestworzy na brzegi rzeki Pinaros, na płaską równinę, zarośla, plażę, morze. Naprzeciw niego, po drugiej stronie rzeki, czekało trzydzieści tysięcy perskich kawalerzystów, ustawionych w szyku tak ciasnym, że unosiła się nad nimi chmura kurzu. Ich oddziały ciągnęły się tak daleko, że tylne szeregi dało się widzieć aż za tą chmurą, na zboczu odległego wzgórza, hen za Pinarosem. Kineasz poczuł, że w jego żołądku coś się zaciska i przewraca. Puścił wiatry i skrzywił się w wyrazie zakłopotania. Nikiasz, jego hyperetes, chrząknął albo też zachichotał. - Kineaszu, uważaj - powiedział, wskazując na prawo. - Oto wódz. 11
Około dwudziestu jeźdźców na dostojnych rumakach, w płaszczach błyszczących od złotych ozdób, jechało równiną ku brzegowi, na którym sprzymierzona kawaleria czekała na swoją klęskę. Tylko jeden z nich, dosiadający wierzchowca okrytego lamparcią skórą, miał odsłoniętą głowę. Jego blond loki lśniły tak samo, jak złota główka Gorgony wetknięta w jego purpurowy płaszcz. Prowadził swych towarzyszy po ubitym piasku w stronę dowodzącego lewym skrzydłem Parmeniona, pół stadionu dalej. Parmenion pokręcił głową i wskazał gestem na hordy perskiej kawalerii. Blond loki zatrzęsły się ze śmiechu. Jasnowłosy wykrzyknął coś, czego nie dało się słyszeć na wietrze, i wtedy Tesalczycy z przybocznej gwardii Parmeniona ryknęli i wykrzyknęli jego imię: A l e k s a n d e r ! A l e k s a n d e r ! On zaś dalej jechał wzdłuż brzegu, aż dotarł do sprzymierzonej kawalerii - było to sześciuset jeźdźców, tworzących czoło lewego skrzydła. Kineasz uśmiechnął się wbrew sobie, gdy blondyn podjeżdżał do niego. Stojący za nim ludzie wiwatowali: „Aleksander! Aleksander!”. Nie miało to żadnego sensu, bo niewielu z nich pochodziło z miast mających powody, by kochać króla. Dojechawszy do oddziałów sprzymierzonej kawalerii, Aleksander uniósł pięść. Rozległ się kolejny wiwat. Uśmiechnął się, rozradowany, wręcz promieniał, widząc ich uwielbienie. - Ludu Grecji! Otóż i Wielki Król! Pod koniec dnia to my będziemy władcami Azji, a on będzie niczym. Pamiętajcie o Dariuszu i Kserksesie! Pamiętajcie o świątyniach ateńskich! Teraz, Helleni! Nadszedł czas zemsty! I jechał dalej swobodnie, wyprostowany, a jego purpurowy płaszcz powiewał na wietrze. W każdym calu był królem. Przejeżdżając przed swą kawalerią, zatrzymywał się czasem, by zagadnąć tego czy owego. - Kineasz! Nasz Ateńczyk! - krzyknął nagle. Kineasz zasalutował, unosząc nad napierśnikiem swą ciężką machairę. Aleksander zatrzymał się, spinając kolanami swego rumaka, który był dobre dwie piędzi wyższy niż koń Kineasza i miał wartość stu złotych darejek. Król jakby po raz pierwszy dostrzegł w tej chwili mrowie perskiej konnicy. 12
- Niewielu Ateńczyków jest dzisiaj ze mną, Kineaszu. Okaż się wart swojego miasta. Wyprostował ramiona, a jego koń skoczył przed siebie. Kiedy przejeżdżał przed frontem swych wojsk, żołnierze znowu wznosili wiwaty: najpierw sprzymierzona konnica, potem Tesalczycy, później zaś ludzie w falangach. A l e k s a n d e r ! Zatrzymał się ponownie, by znów z kimś zamienić kilka słów, mocno gestykulując i ze śmiechem odchylając do tyłu głowę - cała armia znała ten śmiech. A l e k s a n d e r ! Potem jechał już szybciej, wprawiwszy w galop białego rumaka, a eskorta ciągnęła się za nim niczym płaszcz, który miał zaczepiony na szyi. Wszyscy krzyczeli: Aleksander! Parmenion chrząknął lekceważąco i wysunął się do przodu. Gestem nakazał swym oficerom i sprzymierzonym hipparchom, by się doń przyłączyli. On również wskazał wymownie na zbitą masę Persów. - Za daleko się ciągną, stoją w zbyt ciasnych szykach. Niech dojdą do brzegu tej rzeczki i rzucą się do ataku. My tylko musimy bronić się tak długo, aż nasz młodzieniec wykona swoją robotę. Kineasz był młodszy od owego „młodzieńca” i nie miał pewności, czy uda mu się nie zwymiotować, a co dopiero powstrzymać tysiące Medów przed rozlaniem się po równinie i uderzeniem we flanki macedońskiej falangi. Był aż do bólu świadom, że został dowódcą stu konnych, bo ma bogatego ojca, który popadł w niełaskę u swoich rodaków, opowiadając się za Aleksandrem. Osobiste zasługi czy cnoty Kineasza nie miały tu żadnego znaczenia. Wśród stojących za nim attyckich kawalerzystów było wielu jego przyjaciół z dzieciństwa. Bał się, że prowadzi teraz na pewną śmierć tych wszystkich chłopców - Diodora i Agisa, Laertesa i Grakchusa, Klejstenesa i Demetriusza - z którymi bawił się w hippeis, podczas gdy ich ojcowie ustanawiali prawa i przeprowadzali transakcje handlowe. Głos Parmeniona przywołał go do teraźniejszości. - Rozumiecie mnie, panowie? - Jego macedońska greka brzmiała zgrzytliwie nawet po roku obcowania z nią na co dzień. - Jak tylko dotrą do środka rzeki, ruszacie do ataku. 13
Kineasz wrócił na czoło szwadronu, z trudnością kierując swoim wierzchowcem. To niespokojne oczekiwanie na przemian go wyczerpywało i wprawiało w swoiste upojenie. Chciał, żeby to rozegrało się teraz. Pragnął, by już było po wszystkim. Podjeżdżając do niego, Nikiasz splunął. - Rzuca nas na pożarcie - powiedział, bawiąc się tanim amuletem, który miał zawieszony na szyi. - Nasz młodociany król nie chce stracić ani jednego ze swych cennych Tesalczyków. A my jesteśmy jedynie marnymi Grekami. Kineasz nakazał gestem niewolnikowi, by przyniósł mu wody. Pochwycił spojrzenie Diodora. W odpowiedzi ten wysoki rudzielec mrugnął do niego. Nie bał się - wyglądał jak młody bóg. Tuż obok Agis, który znał na pamięć wszystkie najwspanialsze wiersze, śpiewał odę na cześć Ateny. Laertes podrzucił włócznię i chwycił ją efektownie, płosząc nieco swojego konia, a wtedy Grakchus pacnął go lekko po hełmie, dając do zrozumienia, że jego rumak powinien wrócić do szeregu. Niewolnik podał wodę. Kiedy Kineasz ją pił, trzęsły mu się ręce. Daleko po prawej rozległy się krzyki: długi wiwat, a potem greckie głosy odśpiewujące pean. A może to było po drugiej stronie? Tam też było mnóstwo Greków. Niewykluczone, że więcej Ateńczyków towarzyszyło Wielkiemu Królowi niż Aleksandrowi. Kineasz spojrzał przed siebie, starając się znowu skupić na eterze, lecz po jego prawej przesuwały się już macedońskie falangi. Ziemia drżała i było to bardziej rozpraszające niż wszystko, co dało się dostrzec poprzez kurzawę, wzbijaną przez pierwsze kroki żołnierzy. Nieziemska mgła. Mówił o niej Poeta; teraz Kineasz widział ją na własne oczy. Mimo że trzęsły mu się ręce, uważnie śledził przebieg batalii. Widział, jak macedońskie taxis w środku suną przez chmurę kurzu. Słyszał okrzyki, kiedy król prowadził swych towarzyszy do natarcia, i czuł wszystkimi zmysłami, jak bitwa wzmaga się w oddali. Następnie rozległ się łoskot frontalnego starcia, kiedy zderzyły się środkowe formacje - Grecy Wielkiego Króla stali jak ściana naprzeciw macedońskich sariss. 14
Persowie, których Kineasz miał na wprost, czekali. Widział, jak falanga wtacza się do koryta rzeki, brnie przez piasek i wdrapuje się na przeciwległy brzeg. Patrzył, jak Grecy i perska piechota stawiają tam czoła atakującym, jak ich zatrzymują, jak martwe ciała spadają ze stromego brzegu na kolejne szeregi wspinających się żołnierzy. Gdzieś z prawej wiatr niósł kolejne okrzyki zagrzewające do dalszego boju. - Patrz przed siebie - powiedział Nikiasz i pocałował swój amulet. W odległości stadionu widział przed sobą perskiego jeźdźca, który wjechał ostrożnie do rzeki i zaczął wolno ją przekraczać. W pewnym momencie jeździec coś krzyknął, zamachał ręką, a wtedy szwadrony perskiej konnicy jęły zsuwać się po niewysokim brzegu prosto do Pinarosu. Filip Kontos, macedoński arystokrata dowodzący sprzymierzoną kawalerią, uniósł rękę. Całe ciało Kineasza zatrzęsło się, a jego koń, któremu zdradził swoje napięcie ściskiem kolan, zrobił dwa nerwowe kroki. Kineasz tylko raz widział wcześniej perską kawalerię. Wiedział, że jest sprawniejsza od greckiej, że jej konie są większe i bardziej porywcze. Modlił się do Ateny. Nikiasz zaczął śpiewać pean. Po pięciu słowach podchwycili tę pieśń wszyscy z pierwszego szeregu. Jej donośny dźwięk wzmagał się i rozprzestrzeniał jak płomień na jesiennym polu. Z ognia tej pieśni tryskały iskry, trafiające ustawionych dalej Tesalczyków. Perska kawaleria dotarła już do środka rzeki i tworzyła jednolity front jeźdźców. Kontos opuścił rękę. Sprzymierzona kawaleria ruszyła do przodu. Podniecone konie uniosły łby i wywijały ogonami. Kineasz przełożył z lewej do prawej ręki swój lekki oszczep, zdecydowany dokonać czynu, który ćwiczył przez minione pięć lat - oszczepem miał rzucić, włócznią zaś walczyć, cały czas cwałując przed siebie. Oszacował odległość dzielącą go od Persów. Grecka jazda przyspieszyła, przechodząc z kłusu w galop. Peanu nie dało się już słyszeć wśród tętentu kopyt. Kineasz zjechał z piasku na żwirowy brzeg Pinarosu. Zacisnął pięść, dając znak, że chce atakować, a wtedy rozbrzmiała trąbka Nikiasza. 15
W tej chwili nie był oficerem. Był wojownikiem. Przed oczyma miał tylko ścianę Persów. Napięcie w ramionach jeszcze bardziej się nasiliło, a odwaga nieco osłabła. Jego klacz wyciągnęła szyję przed siebie, przechodząc w cwał. Mocno zacisnął kolana i uda na grzbiecie swego wierzchowca, wyprostował się i cisnął oszczepem w najbliższego Persa. Jego prawica od razu sięgnęła po włócznię i dzierżyła ją już, gdy jego koń wjechał do rzeki i niemal czołowo zderzył się z rumakiem jeźdźca, którego Kineasz właśnie zabił - oszczep przeszył ciało Persa, a niewyrośnięta klacz zwaliła do wody większego od niej perskiego konia, który leżąc, wymachiwał kopytami. Od uderzenia w nieosłonięty lewy bok zadrżał hełm i ramiona. Ból. Kineasz rzucił się na dużego mężczyznę z rudą brodą, który machał swą włócznią jak wydłużoną maczugą. Kiedy odpierał kolejne uderzenie, włócznia Persa się złamała, a jej brązowy grot zranił rudobrodego w policzek, gdy obaj byli tak blisko siebie, że zetknęli się kolanami. Pozbawiony broni Pers został z tyłu. Klacz Kineasza wytraciła już impet i stała teraz po kolana w wodzie. Nagle uderzył w nią koń innego Persa i oba rumaki, łeb w łeb, szyja w szyję, podniosły się z wody niczym dwaj walczący ze sobą bogowie tej rzeki. W powietrze wzbiły się krople, lśniące w słońcu jak ognista fontanna. Jeździec siedzący na perskim rumaku rzucił się z włócznią na Kineasza, a ten robiąc unik, wpadł do wody, pod wodę, i na chwilę przycichł dlań bitewny zgiełk. Mimo że miał na sobie ciężką zbroję, sięgnął po miecz i w mgnieniu oka stanął na nogach, wynurzając się na powietrze pełne odgłosów wojny. Jego klacz zniknęła, spłoszona przez dużego perskiego wierzchowca. Wtem ujrzał nad sobą ogromnego siwka. Jednym prostym uderzeniem zaciął mieczem nogę jeźdźca - z rany trysnęła krew, a jeździec spadł do wody. Kineasz próbował wdrapać się na siwka, jedną dłonią trzymając się za jego długą blond grzywę, drugą zaciskając kurczowo na rękojeści miecza. Woda krępowała mu ruchy, a ciężki napierśnik ściągał w dół. Coś z brzękiem uderzyło w jego hełm, który od razu się przekrzywił, i Kineasz przestał cokolwiek widzieć. Jakieś ostrze przeciągnęło się po jego 16
lewym ramieniu, zadrapało mu brązowy kirys, po czym wbiło się w przedramię. Spłoszony siwek dał susa przed siebie, wyciągając uczepionego grzywy Kineasza z rzeki prosto na brzeg, z którego zjechał przed dłuższą chwilą. Spanikowany koń wymachiwał łbem, lecz Kineaszowi się poszczęściło i zdołał podciągnąć się nieco wyżej, by w końcu przerzucić nogę przez szeroki grzbiet wierzchowca. Nagle zderzył się z nim inny koń, wpijając zęby w jego nieosłonięte udo. Bogini jednak czuwała, ponieważ nowy przeciwnik pomógł mu wreszcie dosiąść siwka. Wtedy Kineasz zaciął mieczem na oślep i poczuł, jak ostrze wbija się w ciało. Lewą ręką ściągnął z głowy hełm i cisnął nim w napastnika, którego wreszcie mógł dostrzec. Tym razem już świadomie zaciął weń mieczem, zwalając go na ziemię. Nie mógł dosięgnąć cugli. Zaciskał kolana na grzbiecie siwka, ale nie umiał go obrócić, więc wroga miał wciąż za plecami - po napierśniku poznał, że człowiek ten jest Hellenem i wrogiem zarazem. Innych Greków w tej chwili nie widział. Próbował pchnąć mieczem jeźdźca, który nadjeżdżał od tyłu z wyprostowaną włócznią, lecz chybił i mało brakowało, a spadłby z konia ponownie. Jeździec po prostu przejechał obok niego. Brawurowo - bądź też desperacko - Kineasz przechylił się nad łbem siwka, by ująć w dłonie zwisające wodze. Nie zdoławszy ich zrazu pochwycić, przechylił się znowu i złapał je wreszcie. Pociągnął mocno i jego koń cofnął się i na chwilę stanął dęba. Kineasz ponownie skierował się w stronę rzeki i zaatakował mieczem jakiegoś, Persa, który jednak sparował sztych. Spiął wtedy piętami boki siwka, ten zaś popędził dalej w głąb rzeki, nacierając wprost na innego wierzchowca, z którego po chwili spadł jeździec, zabity przez Kineasza. Wbijali się dalej w zbitą masę Persów, aż w końcu dotarli do żwiru po drugiej stronie rzeki, gdzie nazbyt liczni przeciwnicy nie mogli ani przeć przed siebie, ani też się wycofać. Sprawił im przykrą niespodziankę. Był tak blisko, niemal w środku ich formacji, że ich oszczepy okazały się bezużyteczne, ale jego miecz był za długi i zbyt ciężki; poza tym czuł pieczenie w ręce zawsze, gdy ją podnosił. Nie myślał, nie planował. Ciął na prawo i lewo, a kiedy osłabły już bardzo, nie zdołał wyciągnąć miecza z ciała jakiejś ofiary, wyjął zza pasa sztylet, 17
przyciągnął do siebie kolejnego napastnika i dźgnął go w pachę. Trzymając go jeszcze przez chwilę w objęciach niczym zmęczony zapaśnik, poczuł zapach kardamonu, dobywający się z ust zabitego. Gwałtownie odepchnął ciało, które zakołysało się na koniu i spadło na ziemię. W jego napierśnik trafił oszczep - grot naruszył ścięgno szyi. Kineasz próbował sparować kolejny cios, lecz lewa ręka była mu nieposłuszna i nieprzyjacielski miecz wylądował na kirysie, raniąc go w bok. Wtedy jednak jego koń skoczył do przodu i napastnik zniknął z pola widzenia. Stanął na drugim brzegu. Przekroczywszy rzekę, nie czuł strachu, jak gdyby jego duch uleciał gdzieś w eter albo znajdował się już w drodze do Elizjum - świadom w ostatnich chwilach życia, że odniósł dziesięć ran i jest teraz sam pośród wrogów. Chwile robiły się coraz dłuższe - oto, jak bogowie odczuwają czas - i mimó wszystko nie umierał. A może już umarł - widział przed sobą tylko długi korytarz lub tunel, a Pers, który stał na końcu owego tunelu, nie budził w nim żadnych obaw. Miał ochotę cofnąć się w czasie i krzyknąć do siebie samego tuż przed atakiem: „Będziemy bohaterami, ty i ja”. Uśmiechnął się na tę myśl, a wtedy tunel zawirował, bo ktoś uderzył go w plecy, wywołując gryzący ból od stóp po szyję. Dopiero później miał się dowiedzieć, że przyjaciele z dzieciństwa, Diodor i Laertes, stali nad nim jak Ajas i Odyseusz i aż do końca bitwy bronili go przed Persami. Dopiero później miał się dowiedzieć, że jego samotna szarża złamała szyk perskiej kawalerii. Szybko doszedł do siebie, lecz nie dość szybko, by włożyć na siebie laurowy wieniec, przyznany mu przez Aleksandra jako najmężniejszemu z sojuszników, i nie dość szybko, żeby usłyszeć, jak wiwatujący żołnierze wykrzykują jego imię. Wieniec ściśnięto między cedrowymi deskami i umieszczono w jego ekwipunku. Dwa lata później dołożono tam kolejne cedrowe deski - między nimi tkwił kolejny wieniec, który kosztował Kineasza bliznę na prawej nodze, długą aż na pięć piędzi. 18
Dowiadywał się dużo o wojnie: ile bólu jest w stanie znieść jego ciało, czym są chłody i upały, niewygody, choroby, przyjaźń, ambicja i zdrada. Pod Gaugamelą dowiedział się, że umie widzieć pole bitewne jako organiczną całość, podobnie jak lekarz widzi ciało, stawia diagnozę i ustala leczenie. Nauczył się odczytywać zamiary Persów, dzięki czemu w sytuacji niemalże beznadziejnej udało mu się ocalić swoją część frontu. Wtedy jednak został ranny - przed śmiercią na polu bitwy uratowała go prostytutka, którą potem przez pewien czas trzymał przy sobie. Później był pościg za Wielkim Królem do Ekbatany, gdzie barbarzyńscy zdrajcy przynieśli Aleksandrowi worek z głową Wielkiego Króla, a wtedy cała armia zrozumiała, że Azja należy już do nich, do nikogo innego. Ekbatana pachniała jabłkami i dymem. Dym unosił się znad ognisk, jakby to przy nich po śmierci Dariusza skupiły się wszystkie napastnicze wojska. Jabłka zaś były wszędzie, sprowadzone tam jeszcze dla Wielkiego Króla, a teraz przejęte jako łup wojenny przez pierwsze jednostki, które dotarły tam przełęczami. I tak już do końca życia Kineasz miał uwielbiać zapach jabłek i świeżo wytłoczonego cydru. Kineasz trafił tam jako jeden z pierwszych i dzięki temu wzbogacił się o kolejne sto złotych darejek oraz o piękny miecz ze złotą rękojeścią. Mógł teraz leżeć z dłonią na piersi swej nałożnicy, sącząc cydr ze srebrnego kielicha niczym prawdziwy arystokrata, zamiast pić z glinianego naczynia lub z rogu, tak jak dziesięć tysięcy pozostałych Hellenów. Jego kobieta roztaczała wokół siebie woń pałacowych pachnideł, drapiącą w gardle jak dym drzewny. Był szczęśliwy. Jak oni wszyscy. Pokonali największe imperium na świecie i nic już nie mogło ich powstrzymać. Kineasz nigdy nie zapomniał, jak się czuł owego wieczoru - nie zapomniał dymu, jabłek i zapachu kobiety, jakby to sama namacalnie obecna Nike spoczywała w jego ramionach. A potem Diodor - jego przyjaciel z dzieciństwa, który przebył z nim drogę od Issos do Ekbatany, a zarazem ateński arystokrata o umyśle lisa i odpowiednio rudych włosach - wróciwszy z obowiązkowej warty, napił się cydru i oświadczył, że pora wracać do domu. 19
- Dla Hellenów wojna dobiegła już końca - mówił Aleksander. Siedział na krześle z kości słoniowej, na głowie miał diadem. Kineasz stał nieruchomo pośród innych oficerów wojsk sprzymierzonych. Lubił słuchać Aleksandra, ale przez to krzesło i diadem król wyglądał jak typowy tyran z jakiegoś scenicznego dramatu. Jeśli chciał zrobić na nich wrażenie, jego zamiary chybiały celu. - Przykładnie służyliście nam i naszym sojusznikom. Każdy z was otrzyma nagrodę. Jeżeli ktokolwiek z waszych ludzi postanowi dalej mi towarzyszyć, zostanie włączony do oddziałów najemnych. Aleksander uniósł wzrok znad wypełnionych monetami worków, które leżały przy jego krześle. Mimo że wskutek nadmiernego picia miał mocno podkrążone oczy, dostrzegało się w nich rozigrane iskierki, jakby za nimi, wewnątrz głowy, buchały niezliczone płomienie. Przez chwilę Kineasz zastanawiał się, czy nie zaszła tu jakaś pomyłka w doborze słów - czy jego również zachęca się, by został i dalej podbijał świat. Potem jednak napotkał wzrok Aleksandra i w jego spojrzeniu wyczytał dymisję. Oficerowie mieli powrócić do swoich ojczyzn. Aleksander mówił dalej, nie przebierając w pochwałach; te wszelako brzmiały pusto, gdy się spojrzało na worki ze złotem, które leżały u jego stóp. Skończyłem z wami. Możecie iść. Później przez dłuższą chwilę Kineasz stał przy wyjściu z królewskiego namiotu, który jeden po drugim opuszczali kolejni oficerowie. Liczył, że potraktuje się go wyjątkowo, że usłyszy choć jedno miłe słowo, lecz Aleksander nawet nań nie spojrzawszy, wstał i wyszedł drugim wyjściem. Po prostu. Kineasz był ciekaw, czy Aleksander ma świadomość, ile politycznego jadu tkwi w jego ukochanych Macedończykach, ale z nikim się tymi myślami nie dzielił. Nie protestował, gdy jego nałożnica, miast towarzyszyć mu w drodze do ojczyzny, porzuciła go dla macedońskiego oficera kawalerii - jednego z licznych Filipów. Lakonicznie odniósł się również do propozycji, jaką złożyli mu jego żołnierze, pragnący, by został z nimi i dalej nimi 20
dowodził. Pojawiła się też sugestia, by jego oddział trzymał się razem i podjął się służby u Antypatra, który w imieniu Aleksandra sprawował władzę w Macedonii. Kineasz nie miał ochoty służyć Antypatrowi. Właśnie tamtego dnia uzmysłowił sobie, że kocha Aleksandra, nie Macedonię. Spakował swoje darejki i wieńce, i sprzedał większą część łupów, zachowując jedynie kilka pięknych kielichów dla swych ateńskich przyjaciół oraz kobierzec, który chciał wręczyć matce. Zachował też miecz, zdobycznego siwka i poplamiony płaszcz kawalerzysty. Nie było go w kraju przez sześć lat. Zamierzał ożenić się, osiąść na roli i zostać bogatym właścicielem ziemskim. Towarzyszyli mu inni Ateńczycy. Klejstenes i Demetriusz gnili już w ziemi - lub przechadzali się po elizejskich gajach - ale Laertes, Agis, Grakchus i Diodor przetrwali bitwy, zarazy i wszystkie trudy i niedole. No i Nikiasz, niezniszczalny Nikiasz. Wracali razem i żaden opryszek nie śmiał zaatakować ich konwoju. Kiedy dotarli do greckiego Amfipolis, młodzieńcy nie chcieli już pędzić dalej - woleli mitrężyć czas w winiarniach. Jedynie Kineasz spieszył do domu. Spieszył się niepotrzebnie. W Attyce dowiedział się, że zmarł jego ojciec i że on sam został skazany na banicję za służbę u Aleksandra. Uciekł na północ, do Platejów, gdzie ulokowała się społeczność wygnańców z Aten. Już pierwszego dnia okazało się, że pewien Ateńczyk ma dla niego propozycję. Co prawda ów człowiek należał do frakcji, która skazała go na banicję, ale Kineasz od dziecka znał ateńskie zwyczaje, toteż z uśmiechem przystąpił do negocjacji. Tego samego wieczoru wysłał dwa listy: jeden do Diodora, drugi zaś do przyjaciela zmarłego ojca, też zresztą wychodźcy, mieszkającego nad Morzem Czarnym.
Część I
TARCZA ACHILLESA „Dalej dwa grody ludzi, mających dar mowy człowieczej, Pięknie przedstawił. W jednym z nich były biesiady i gody. Oblubienice wiedziono z ich komnat przez miasta ulice Pośród żagwi płonących, wśród grzmiących pieśni weselnych; Młodzi tancerze pląsali przy dźwiękach fletów i lutni...”. „Drugi zaś gród oblegały dwa wojska w zbrojach błyszczących. Wśród napastników wahano się: gród-li obrócić w perzynę, Czy też podzielić na dwoje bogactwa i mienie wszelakie W mieście kryjące się wdzięcznym - i dóbr tych zagarnąć połowę”. Iliada, Księga XVIII
1.
T
en sam szkwał, który obrócił pentekonterę bokiem do wiatru i fal,
nasączając wodą jej żagiel, zatopił mniejszy statek handlowy, płynący na południe od niej; krzyki załogi niosły się potem na wietrze. Pentekontera dalej tkwiła w tym samym położeniu - z masztem ciągle w pozycji pionowej - co dawało dobre pojęcie o niedoświadczeniu dowodzącego nią trierarchy. Z kolei fakt, że nie poruszył się ładunek, świadczył o dużej sprawności nawigatora. Statek ten ani chybi zatonąłby z całą załogą w wodach Morza Czarnego, gdyby tenże właśnie oficer nawigacyjny nie rzucił się w stronę masztu, aby wyjąwszy z pochwy na szyi brązowy nóż, przeciąć nim liny łączące żagiel z rufą. Przerażony trierarcha leżał jak sparaliżowany pod daszkiem na rufie, niezdolny do ogarnięcia skutków swej katastrofalnej decyzji: niezłożenia masztu na czas. Obok przemoczonego żagla zjawił się nagle inny poważny problem - tuż przed nastaniem szkwału trierarcha kazał wioślarzom wysunąć wiosła, aby w ten sposób utrzymać kurs na przekór nawałnicy. Kiedy zaś statek się obrócił, napierająca woda wcisnęła długie drewniane drągi z powrotem do dulek, wyrywając je z rąk wiosłujących. Drzewce uderzyły gwałtownie w niejedną głowę i pierś. Dwóch ludzi zginęło, w tym szef ekipy wioślarzy. 25
Jedyny na statku pasażer, obywatel Aten, również utracił równowagę w momencie, gdy statek się przechylił, jednakże nie stracił głowy. Natychmiast chwycił się przekrzywionej nieco burty, mając nad sobą dziób statku, i znowu stanął na nogach. Rzucił okiem w stronę ładunku, by stwierdzić, że ten się nie przesunął; dostrzegł również panikujących wioślarzy. - Tutaj, chwyćcie się mocno! - krzyknął. - Wioślarze! Na lewą burtę! Jego głos niósł się lekko na wietrze cichnącego już szkwału. Nawyk rozkazywania i oczekiwanie posłuszeństwa okazały się równie silne, jak sama siła głosu. Usłuchał go każdy człowiek w śródokręciu choć odrobinę panujący nad swoimi ruchami. Na zalewanym wodą pokładzie wszyscy gramolili się jeden przez drugiego, aby tylko uchwycić się burty znajdującej się wciąż na powierzchni. Gdy nawigator przeciął liny od żagla, pasażer poczuł, jak zmienia się siła ciężkości i statek z wolna powraca do normalnej pozycji. Przeskoczył przez nadburcie i uwiesił się na rękach za burtą; jego śladem poszło kilku wioślarzy. Ich wspólny ciężar sprawił, że woda zaczęła odpływać ze śródokręcia, a na powierzchni ukazała się prawa burta. Nawigator zostawił żagiel i podpłynął do dziobu statku. - Płyniemy! - krzyczeli wioślarze. Z każdą oznaką powodzenia śródokręcie coraz bardziej się zaludniało. - Wylewać wodę! - wrzasnął pasażer. Dwóch bardziej doświadczonych wioślarzy ustawiło już pompę z drzewa oliwnego i woda zaczęła tryskać za burtę niczym krew z otwartej tętnicy. Inni czerpali wodę hełmami, naczyniami, wszystkim, co tylko wpadło im w ręce. Kiedy pasażer podciągnął się z powrotem na pokład, ławki wioślarzy nie były już zalane, a nawigator wpatrywał się w morze. - Jeszcze jeden taki podmuch i już po nas. Muszę ustawić dziób zgadnie z wiatrem - powiedział, rzucając mordercze spojrzenie w stronę trierarchy. Krzykiem wydawał rozkazy wioślarzom i marynarzom, którzy zaczęli przecinać maszt. Kiedy statek obrócił się i przechylił, pękła jedna ze spoin w lewej burcie i teraz tamtędy wlewała się woda. Duża fala, pchana siłą wiatru, zalała znów śródokręcie powyżej poziomu ławek. Dało się odczuć 26
brak głównego wioślarza - pozostali wahali się, jakby wraz z nadejściem tej fali postradali wszelką nadzieję. Pasażer rzucił się w stronę śródokręcia. Chwilę wcześniej z bagażu na rufie wyjął swój hełm, którym teraz czerpał wodę i wylewał ją za burtę. - Wylewać! - rozkazał ponownie. Gdy marynarze i wioślarze przystąpili do tej czynności, pasażer zaczął ich pchać w stronę ławek. Nie znał ich imion, nie wiedział, kim są, lecz okazał tak wielką siłę woli, że wszyscy go słuchali. Przez długą minutę przeciągano nienaruszone wiosła z lewej burty na prawą, by potem wsuwać je w dulki. Na donośny rozkaz pasażera poruszono następnie wiosłami i statek zakołysał się lekko. - Do siebie! - krzyknął ponownie pasażer, przyjmując rytm od wioślarza o pałąkowatych ramionach, który siedział na ławce u jego stóp. Po sześć wioseł na burtach, statek pełen wody i wodorostów. Nic dziwnego, że ledwo się ruszał. Brnąc w wodzie, pasażer doczłapał do innej ławki, ściągnął na nią dwóch ludzi i wsunął im wiosło do rąk. Na następnej ławce leżało martwe ciało. Podnosząc je, pasażer pomyślał, że w życiu nie dźwigał czegoś tak ciężkiego. Jakaś para rąk pomogła mu potem przerzucić trupa przez burtę. - Do siebie! - krzyknął raz jeszcze. Nieblokowane już wiosło poruszyło się niczym żywa istota i uderzyło go w ramię. Pasażer upadł na ławkę. Mężczyzna, który chwilę wcześniej pomógł mu wyrzucić trupa, złapał wiosło, wyciągnął je z wody i usiadł na ławce, czyniąc to wszystko jednym płynnym ruchem. Pasażer chwycił wiosło, znowu krzyknął: - Do siebie! - po czym łopatka wiosła mocno wpiła się w wodę, jakby wstąpił w nie nowy duch. Uniósł głowę i ujrzał na rufie stojącego przy sterze nawigatora, który pochwycił jego spojrzenie i przejął odeń wydawanie rozkazów. Kiedy pasażer pociągnął znów wiosłem, czuł już w swych gładkich, wilgotnych dłoniach cały jego ciężar. - Do siebie! - krzyknął nawigator. Przy czwartym lub piątym pociągnięciu stojący obok niego marynarz krzyknął: - On teraz dowodzi! - i nawigator istotnie wydał mu jakiś rozkaz. 27
Później przez całą godzinę pasażer czuł się jak piekle. Nie było w tym już poczucia zagrożenia, jedynie ból w ramionach i ciągły widok dłoni, które przy wiosłowaniu zmieniały się niemal w krwawą miazgę. Woda oblewała mu najpierw stopy, później też uda. Zrywały się kolejne szkwały. Statek właściwie stał w miejscu. Z każdą przybierającą falą żagiel przesuwał się w prawo. Całe to wiosłowanie mogło tylko utrzymać zalaną pentekonterę na kursie z wiatrem - żeby fale nie zalały rufy. Robili wszystko, co człowiek może uczynić, i modlili się do bogów. I wtedy - kiedy wioślarze ostatkiem sił i nadziei próbowali utrzymać statek na kursie z wiatrem, a drugie wiosło na lewej burcie niemalże utonęło wtedy to wiatr nagle ustał i, zanim pasażer zdołał ponownie obejrzeć swe udręczone dłonie, spomiędzy chmur wyłoniło się słońce, same zaś chmury zaczęły się rozpraszać. A potem płynęli już, wznosząc się lekko i opadając, po słonecznych wodach Morza Czarnego. Żywi. Dopiero wraz z osłabnięciem wiatru pasażer usłyszał słabe okrzyki, dobiegające zza prawej burty. Jakaś biedna dusza zmagała się z morskim żywiołem. - Odłożyć wiosła! - krzyknął nawigator głosem równie szorstkim jak dłonie pasażera. Po raz pierwszy musiał tak długo dowodzić ekipą wioślarzy. Ci ostatni wciągnęli wiosła ruchami niezbyt może wprawnymi, lecz skutecznymi, i położyli je w poprzek ławek - uchwytem pod ławką, łopatką na przeciwległej ławce. Zadyszany towarzysz pasażera padł niemal na wznak, obejmując wiosło i kładąc się na nim. Od strony prawej burty dobiegł kolejny krzyk. Pasażer wysunął się spod skrzyżowanych wioseł. Słona woda przepalała mu dłonie. Jego towarzysz popatrzył na niego z uśmiechem. - Nieźleś wiosłował, kolego. - W wodzie jest jakiś człowiek - odrzekł pasażer, podciągając się na pustą ławkę przy prawej burcie. Ładownia pod ich stopami nie była zabudowana. Woda zalewała większość ładunku. Ledwo utrzymywali się na powierzchni. 28
Nawigator był jednak na posterunku. Rozkazał załodze, by wszystko, co niepotrzebne, łącznie z ciałami zmarłych, wyrzucić za burtę. Z każdą minutą statek był coraz lżejszy, a ławki wznosiły się coraz wyżej nad powierzchnią wody. Pasażer pod daszkiem z dłoni wpatrzył się w pusty błękit morza, w którego falach odbijały się oślepiające promienie słoneczne. Nasłuchiwał kolejnego okrzyku. Rozległ się bliżej, niż można się było spodziewać. Krzyczący z trudnością utrzymywał się na powierzchni, niezbyt daleko od rufy. Pasażer bez namysłu wskoczył do wody. Płynąc wśród niewielkich fal, czuł, jak słona woda ziębi go, a przy tym ponownie pali w dłonie. Szybko dotarł do krzyczącego, ten wszakże w pierwszej chwili go odepchnął, zaskoczony nagłym dotykiem i bojąc się pewnie, że to Posejdon w końcu się o niego upomniał. Pasażer też coś doń krzyknął, ujął w pięść jego długie włosy i zaczął holować w stronę statku. Mężczyzna dalej się wyrywał, zagrażając życiu ich obu, potem jednak zachłysnął się wodą i przestał się szamotać. Przy burcie pasażer zdziwił się, że wioślarze wciągają wprawdzie na pokład ocalonego przed chwilą człowieka, lecz czynią to z ociąganiem i niechętnie. Położono go na pustej ławce. Przez długi czas na przemian ciężko dyszał i wymiotował. Pasażera wciągnięto na pokład chętniej niż niedoszłego topielca. Zauważył, że ktoś wziął jego skórzaną torbę, zawierającą zbroję i prowiant, i niesie ją w stronę burty. Mimo że dopiero co wyrwał się z objęć morza, zdołał szybko dostać się między burtę i bagaż. - Nie... - wysapał. - Wszystko... moje. Nawigator odebrał torbę marynarzowi i cisnął ją na pokład; dał się słyszeć brzęk brązu. - Jesteśmy ci to winni - rzucił ochrypłym głosem. Wskazał brodą na długowłosego, który rzygał właśnie na ławkę w śródokręciu. - On im się nie podoba. Marynarze nie biorą łupu należnego Posejdonowi. Rozbitkowie... - Nie dokończył myśli. Zapewne był zbyt przesądny, by swój pogląd wyrazić na głos. 29
Pasażer był Ateńczykiem. Inaczej zapatrywał się na Posejdona, władcę koni, i jego „łup”. - Zajmę się nim - powiedział. - Jeśli chcemy dobić do brzegu, przyda się nam każda para rąk. Nawigator wymruczał coś pod nosem, modlitwę albo przekleństwo. Pasażer wrócił na swoją ławkę. Dopiero gdy otarł z wymiocin twarz długowłosego i usłyszał, jak ten, sapiąc, dziękuje mu lacedemońskim akcentem, uświadomił sobie, że na pokładzie nie ma trierarchy. Przez resztę dnia wiosłowali i wylewali wodę ze statku, aż w końcu daleko za prawą burtą znowu pojawił się ląd. Ta część czarnomorskiego wybrzeża była znana z braku piaszczystych brzegów - bez końca ciągnęły się tam skały lub brzydkie, nisko zarośnięte mokradła. Nawigator nie próbował skłonić swych ludzi, by przybili do brzegu, mimo pęknięcia w lewej burcie, przez które dalej wlewało się morze. Po zjedzeniu suszonych ryb, zaprawionych teraz słoną wodą, wszyscy poczuli się lepiej. Spali na zmiany, pasażer również. Przez całą kolejną noc dalej pompowano i wylewano wodę z pokładu. Kiedy nazajutrz wzeszło słońce, sytuacja właściwie się nie zmieniła. Śniadanie okazało się skromniejsze od obiadu. Na ogół takie niewielkie statki handlowe na noc przybijały do brzegu, na pokładzie nie było więc dużo prowiantu. W ładowni stały wciśnięte w piasek amfory ze świeżą wodą, w większości pozbawione woskowanych pokryw i świecące już pustkami. Pasażer nie miał pojęcia, jaki dystans dzieli ich od następnego portu, lecz był na tyle rozsądny, by nie poruszać tego tematu. W południe długowłosy rozbitek poczuł się lepiej i ochoczo przyłączył się do pompujących. Poruszał się ostrożnie i cicho - najwyraźniej był świadom, że marynarze i wioślarze bez entuzjazmu przyjęli go na pokład, i chciał wytężoną pracą zasłużyć sobie na miejsce wśród nich. Fakt, że wraz z każdą przybierającą falą atakowała go znów choroba morska, oczywiście mu nie pomagał. Jako człowiek lądu, na morzu nie mógł czuć się dobrze. Również on miał gładkie dłonie i nigdy wcześniej nie machał wiosłem. Na każdym kędziorze jego włosów wypisane było słowo: S p a r t a n i n . 30
Pasażer postarał się, by kolejną rundę pompowania odbyć właśnie z rozbitkiem. Większość pracy przypadła na niego, ponieważ Spartanin był osłabiony mdłościami i wszystkim, co go ostatnio spotkało, i wydawał się całkowicie bezwolny. - Jestem Kineasz - powiedział pasażer, kiedy tłok pompy wysunął się w górę. - Z Aten. - Uczciwość nakazała mu dodać: - Do niedawna. Wciskając tłok z całej siły, Spartanin odparł zadyszany: - Filokles. Z Mityleny. O, bogowie... Znikąd. - Sapnął, gdy rączka pompy znowu powędrowała w górę. Kineasz wcisnął ją w dół. - Oszczędzaj siły - powiedział. - Mogę pompować sam. Ty tylko poruszaj ramionami. Twarz młodszego odeń Filoklesa od razu nabiegła krwią. - Jestem w stanie pompować - odrzekł. - Czy wyglądam jak niewolnik, który nie może spełnić swej powinności? - Jak sobie życzysz - rzucił Kineasz. Przez ponad godzinę pompowali razem bez słowa w palących promieniach słońca. O zmroku wydano ostatnie porcje żywności i wody. Trudno już było ukryć, że nawigator nie wie, co dalej. Wśród wioślarzy panował fatalny nastrój: wiedzieli, jak sprawy się mają i że trierarchy nie ma na statku. Mimo że za błąd kapitana płacili teraz wysoką cenę, nie byli radzi z jego nieobecności. Kineasz miał duże doświadczenie w obcowaniu z ludźmi, z ludźmi w takim czy innym niebezpieczeństwie, i dobrze wyczuwał panujące na statku nastroje. Wiedział też, co nawigator, zamordowawszy właściciela statku, zrobi, by utrzymać dowodzenie. Wczesnym wieczorem zaniósł swą torbę na dziób statku, usiadł na ławce i zaczął ostentacyjnie czyścić kawaleryjską zbroję. Później natarł oliwą buty, naostrzył ciężki kawaleryjski miecz i wytarł groty oszczepów. Był to zamierzony pokaz siły. Nie dość, że był najlepiej uzbrojonym człowiekiem na statku, to jeszcze miał w tej chwili broń w rękach. Jeśli dorobił się wśród załogi jakichś przyjaciół, to właśnie teraz ich stracił. 31
Na przeciwległej ławce leżał Spartanin, ślepy na to, co się działo dokoła. Wypompował już z siebie cały wcześniejszy gniew. - Kawalerzysta! - stwierdził zdumiony. Były to jego pierwsze słowa od kilku godzin. Wskazał na ciężkie buty, nietypowe dla Greków, chodzących zazwyczaj pieszo lub w sandałach. - A gdzie twój koń? - Uśmiechnął się słabo. Kineasz skinął głową. Spojrzał na dwóch mężczyzn na śródokręciu, a potem na dwóch starych wioślarzy na rufie, mówiących coś do nawigatora. - Chcą cię wyrzucić za burtę - powiedział cicho. Długowłosy zmienił pozycję na siedzącą. - Na Zeusa... Dlaczego? - Potrzebują kozła ofiarnego. Nawigator też. Inaczej to jego złożą w ofierze. W końcu to on zabił właściciela, rozumiesz? - Twarz młodszego z rozmówców dalej była zielona. Zacisnął usta, które sprawiały teraz wrażenie bardzo wąskich. Kineasz nie był pewien, czy Spartanin zrozumiał jego słowa. Mimo to podjął wątek, bardziej po to, by głośno myśleć, niż dla podtrzymania rozmowy. - Jeśli zabiję nawigatora, to raczej nie uda nam się zawinąć do portu. A jeśli wezmę się za marynarzy, któryś z nich w końcu mnie załatwi. - Podniósł się z ławki, starając się utrzymać równowagę przy kolejnej wezbranej fali, i przewiesił przez ramię pas do miecza. Ruszył w stronę rufy, niby to nie zważając na stojącą za nim połowę załogi. Po chwili dostrzegł go nawigator. - Jak długo będziemy płynąć do portu, nawigatorze? - zwrócił się doń Kineasz. Na pokładzie zapadła głucha cisza. Nawigator rozejrzał się po załodze, starając się wysondować jej nastrój. Najwyraźniej nie był gotowy na konfrontację. - Pasażerowie mają pilnować własnych spraw, a nie wtrącać się w nawigację. Kineasz skinął głową, jakby zgadzał się z tymi słowami. - Milczałem, kiedy trierarcha wciągnął żagiel - powiedział z naciskiem. - I co z tego mam? - Uniósł dłonie z krwawymi pręgami, chcąc zjednać sobie załogę. Rozległo się kilka niegłośnych chichotów. - Najpóźniej 32
za dziesięć dni muszę być w Tomis. Czeka tam na mnie Ateńczyk Kalchas. - Rozejrzał się po stojących przed nim. Mniej był pewien ludzi za jego plecami, wiedział bowiem z doświadczenia, że strach jest silniejszy od argumentów. Nie mógł wyrazić się jaśniej: J e ś l i n i e d o t r ę d o Tomis, ważne osobistości zadadzą załodze kilka t r u d n y c h p y t a ń . Zauważył, że nawigator go zrozumiał, i modlił się, modlił, by ten człowiek wykazał się odrobiną rozsądku. Ateńczyk Kalchas był właścicielem połowy ładunku na statku. - Nie mamy wody - rzucił ktoś z załogi. - Potrzebujemy wioseł - dodał jeden ze starszych wioślarzy. - A ta dziura w burcie rozdziawia się jak nierządnica w Pireusie. Wszyscy patrzyli na nawigatora. Kineasz poczuł, że układ sił się zmienia. Aby uprzedzić kolejne niebezpieczne pytania, stanął na ławce i spytał pozornie lekkim tonem: - Czy jest tu gdzieś na wybrzeżu jakieś miejsce, do którego moglibyśmy przybić, żeby załatać tę dziurę? - Patrzył na innych z góry, a to wzmacniało jego autorytet. - Znam takie miejsce. Dzień spokojnego wiosłowania - odparł nawigator. - A wy tam, zamknąć jadaczki. Rozkazy są poza dyskusją. Może nasz pan pasażer ma jeszcze coś co powiedzenia? Kineasz wymusił na sobie dobroduszny uśmiech. - Mogę wiosłować kolejny dzień - powiedział i zszedł z ławki. Stojący na dziobie statku Spartanin położył na ramieniu oszczep, wsuwając kciuk w rzemienną pętlę. Kineasz uśmiechnął się do niego i pokręcił głową. Długowłosy odstawił oszczep. - Potrzebujemy każdego człowieka - rzucił Kineasz, nie zwracając się do nikogo konkretnie. Jego towarzysz z pierwszych godzin wiosłowania skinął głową. Inni odwrócili wzrok. Kineasz westchnął, bo kości zostały rzucone i ich życie zależało już teraz od kaprysów bogów. Ruszył w stronę dziobu, zostawiając marynarzy za sobą. - Hej, wy tam! - krzyknął nawigator. Kineasz zesztywniał. Ale następne słowa zabrzmiały już słodko: - Wy dwaj przy maszcie! Wracajcie do pomp, łajdaki! 33
Mężczyźni przy maszcie wykonali rozkaz. Wraz z pierwszym drgnięciem statku, gdy przystąpiono do wiosłowania, drgnął również panujący na pokładzie nastrój, który zmieniał się potem z każdą chwilą. Co prawda dalej słyszało się narzekanie, lecz marynarze i wioślarze wrócili do wiosłowania i pompowania. Kineasz miał nadzieję, że nawigator zna położenie statku i wie, gdzie mogą przycumować, bał się bowiem, że przy kolejnym kryzysie jego głos i miecz mogą okazać się za słabe, by przeciąć panujący na pentekonterze kłębek wzajemnej wrogości.
2.
D
wóch starców, którzy odpowiadali za oświetlenie portu w Tomis,
dostrzegło w oddali pentekonterę. - Straciła maszt - rzekł jeden z nich. - Na takim wietrze powinna stać. - Wioślarze też wykończeni - odparł drugi. - Niełatwo im przyjdzie dobić tutaj przed zmierzchem. Napawali się wspólnie pogardą dla marynarza, który z głupoty postradał maszt. - Bogowie olimpijscy! Popatrz tylko na tę burtę! - powiedział pierwszy, gdy słońce przekroczyło horyzont. Pentekontera zbliżała się do stałego lądu, znajdowała się już ledwie tuzin długości od przystani. Jej boczna ściana, zatkana płótnem pomazanym smołą, przedstawiała sobą widok zaiste żałosny. - Mają szczęście, że żyją. Drugi z czuwających pociągnął wina z pustego już prawie bukłaka, spojrzał smutno na swego kuzyna i, otarłszy usta, powiedział: - Żal biednych marynarzy. - Nic dodać, nic ująć - podsumował kuzyn. Zanim na dobre zapadł zmrok, pentekontera minęła molo, płynąc cicho niczym okręt wojenny, jeśli nie liczyć komend wydawanych wioślarzom. Uderzenia wioseł były krótkie i słabe, i bez trudu dało się dostrzec, że załoga 35
jest już u kresu sił. Statek przepłynął obok długiego nabrzeża, gdzie na ogół cumowały jednostki handlowe, i wdarł się dziobem na pokrytą kamykami plażę, tuż przy ujściu rzeki. Dopiero wtedy na pokładzie rozległy się wiwaty, wymownie świadczące o tym, co marynarze przeszli przez cztery minione dni. Jak na pobrzeże Morza Czarnego, Tomis było miastem pokaźnym, ale też słabo zaludnionym, toteż najnowsze wieści roznosiły się tam błyskawicznie. Kiedy Kineasz przerzucił przez burtę swój bagaż, jedyny znany mu w tym mieście człowiek stał pod dziobem pentekontery i wołał go po imieniu. - Kalchas, na bogów! - krzyknął Kineasz i zeskoczył na kamienistą plażę, żeby uścisnąć wołającego. Kalchas odwzajemnił uścisk. Najpierw po prostu go objął, potem jednak ujął chwytem zapaśnika i obaj, spleceni jak w bójce, jęli się zmagać ze sobą przy wtórze trzepoczącej skrzydłami mewy. W pewnym momencie Kalchas chwycił Kineasza za kolana, próbując go przewrócić, ale przeciwnik ścisnął mu szyję jak niesfornemu cielakowi. Wtedy obydwaj wyprostowali się, wybuchając gromkim śmiechem. Kalchas poprawił tunikę na swej umięśnionej piersi, a Kineasz strzepnął piasek z dłoni. - Dziesięć lat - powiedział Kalchas. - Banicja ci służy - odrzekł Kineasz. - To prawda. Nie wróciłbym tam. - Ton Kalchasa mówił co innego: wróciłby, gdyby mógł, lecz jest zbyt dumny, by się do tego przyznać. - Dostałeś mój list? - Jak wszyscy wygnańcy, Kineasz nie lubił prosić o gościnę. - Nie wygłupiaj się. Oczywiście dostałem twój list. Mam twój list, twoje konie, twego hyperetesa i gromadkę twoich nicponi. Od miesiąca ich karmię. Coś mi mówi, że jesteś bez grosza przy duszy. - Wszystko spłacę - obruszył się Kineasz. - Ma się rozumieć, Kineaszu. Sam byłem w takim położeniu. - Leniwym ruchem dłoni wskazał bagaż Kineasza towarzyszącemu mu człowiekowi z pochodnią, ten zaś podniósł skórzaną torbę, jęcząc i wzdychając. 36
Nie bądź zbyt dumny. Twój ojciec ocalił życie mojemu. To smutne, że nie żyje, a ty zostałeś wygnany. Ateny to miasto rządzone przez niewdzięczników. Ale nie zapomnieliśmy o tobie. Poza tym sternik powiada, że dzięki tobie uratowano statek. Czyli również mój ładunek. Najpewniej więc to ja jestem twoim dłużnikiem. - Spojrzał teraz gdzieś za Kineasza i w słabym świetle pochodni zobaczył, jak kolejny człowiek wyskakuje ze statku na plażę. Spartanin pochylił się i kędziory opadły mu na twarz, zupełnie ją zasłaniając. Ucałowawszy leżące na brzegu kamyki, podszedł do Kineasza i stanął niepewnie za jego plecami. Kineasz wskazał go gestem. - Filokles, obywatel... Mityleny. - Zawahał się nieprzypadkowo. Widział, jak na twarzy Kalchasa objawia się najpierw zdumienie, a potem złość. - Spartanin. Kineasz wzruszył ramionami. - Jestem wygnańcem - rzekł Filokles. - Banicja ma tę zaletę, że żaden wygnaniec nie odpowiada za działania swojego miasta. - On jest z tobą? - zapytał Kalchas. Jego poczucie gościnności i zmysł etykiety osłabły, odkąd zamieszkał nad Morzem Czarnym; Kineasz widział to jak na dłoni. Kalchas lubił mieć władzę. - Tenże Ateńczyk ocalił mi życie, wyciągając mnie z morza, gdy byłem u kresu sił. - Spartanin był raczej pulchny. Kineasz nigdy wcześniej nie widział pulchnego Spartanina. Nie odnotował tego na morzu, lecz tutaj, w świetle pochodni, rzecz była oczywista. Kalchas obrócił się na pięcie - był to gest co najmniej niegrzeczny, teraz zaś wręcz celowo obraźliwy - i machnął ręką. - Doskonale. Może wraz z tobą zatrzymać się u mnie. Późno już, Kineaszu, czas iść do domu. Wszelkie pytania odkładam na nowy dzień. Jeśli Spartanin poczuł się urażony, nie dał tego po sobie poznać. - Doceniam twoją łaskawość, panie - powiedział. Mimo dni spędzonych przy ciężkiej fizycznej pracy, mimo kilku niespokojnych nocy, Kineasz obudził się o brzasku i wyszedł na zewnątrz. 37
Zaspani niewolnicy nieśli już wodę ze studni do kuchni. Filokles spędził noc w portyku, jak służący, lecz chyba mu to nie przeszkadzało, bo dalej spał, głośno chrapiąc. Kineasz przez dłuższą chwilę patrzył na wschodzące słońce, a gdy zrobiło się już dość jasno, ruszył ścieżką za domem w stronę wygonu dla koni. Pasły się tam ich dwa tuziny; większość - jak stwierdził z zadowoleniem - była jego własnością. Idąc wzdłuż płotu po spękanej ziemi, ujrzał w końcu to, czego szukał: niewielkie ognisko w oddali i stojącego przy nim człowieka z krótką włócznią w ręce. Strażnik szybko go rozpoznał i zbudził pozostałych: dziewięciu brodatych mężczyzn o pałąkowatych ramionach. Kineasz witał się z każdym po kolei: Byli to zawodowi żołnierze, kawalerzyści z wieloletnim doświadczeniem i wieloma bliznami na ciele. Mimo to żaden z nich nie posiadał środków ani przyjaciół dających wstęp do klasy kawaleryjskiej swego miasta. Galijczyk Antygon miał większe widoki na to, by zostać niewolnikiem niż obywatelem jakiegokolwiek miasta; podobnie jak jego przyjaciel Andronik, zaciągnął się do oddziału najemników rekrutowanych w Syrakuzach. Pozostali należeli uprzednio do klas posiadających w miastach, które już ich nie chciały albo też przestały istnieć. Lykeles pochodził ze zburzonych przez Aleksandra Teb. Kojnos był Koryntyjczykiem, miłośnikiem literatury, wykształconym człowiekiem o tajemniczej przeszłości - bogaczem, który najwidoczniej nie mógł powrócić do ojczyzny. Agis był Megaryjczykiem i Ateńczykiem, dobrze urodzonym biedakiem, którego całym życiem była zawsze jedynie wojna. Grakchus, Diodor i Laertes, obywatele ateńscy, towarzyszyli Kineaszowi w wyprawie do Azji, obecnie zaś mieli status wygnańców i byli bez grosza przy duszy. Jako ostatni podszedł Nikiasz, pełniący od sześciu lat obowiązki hyperetesa. Objęli się na powitanie. Nikiasz był z nich wszystkich najstarszy, miał czterdzieści kilka lat. Jego gęste czarne włosy były już przyprószone siwizną, a na twarzy dało się widzieć bliznę po cięciu perskiego miecza. Urodził się jako niewolnik w jednym z ateńskich burdeli. - Wszyscy, którzy zostali. I wszystkie konie. - Kineasz skinął głową, widząc swego ulubionego jasnego siwka. - Jedno i drugie w najlepszym gatunku. Wiecie, dokąd się wybieramy? 38
Większość z nich wciąż na pół spała. Antygon ćwiczył już mięśnie nóg niczym atleta. Wszyscy pokręcili głowami, nie zdradzając zainteresowania. - Archont Olbii zaoferował mi fortunę za stworzenie i wyszkolenie hippeis, jego własnej kawalerii przybocznej. Jeśli będzie z nas zadowolony, przyzna nam obywatelstwo - zakończył Kineasz z uśmiechem. Jeśli spodziewał się, że podskoczą z wrażenia, musiał być rozczarowany. Kojnos machnął ręką i pogardliwym tonem prawdziwego arystokraty powiedział: - Obywatelstwo najbardziej barbarzyńskiego miasta nad Morzem Czarnym? Przyznane z kaprysu pomniejszego tyrana? Wolę je kupić za srebrne sówki. Kineasz wzruszył ramionami. - Nie młodniejemy, przyjaciele - powiedział. - Nie odrzucajcie obywatelstwa, zanim ujrzycie to miasto. - A kto jest jego wrogiem? - zapytał Nikiasz, bawiąc się amuletem na szyi. Nigdy wcześniej nie był obywatelem żadnego miasta, toteż sama ta myśl wydawała mu się czczą fantazją. - Nie wiem... jeszcze. Ludność jego miasta, jak sądzę. Innych wrogów raczej tam nie ma. - Może Macedonia - rzekł Diodor cicho, ale dobitnie. Na polityce znał się lepiej od pozostałych. Kineasz spojrzał na niego. - Wiesz coś na ten temat? - Słyszałem pogłoski. Królewiątko podbija Azję, a Antypater przymierza się do opanowania Morza Czarnego. Słyszeliśmy o tym nad Bosforem. - Uśmiechnął się szeroko. - Pamiętasz Filipa Kontosa? Dowodzi teraz hetajrami Antypatra. Widzieliśmy go. Chciał kupić nasze usługi. Diodor pokiwał głową. Kineasz zamyślił się na chwilę, przyciskając pięść do brody, jak zawsze wtedy, gdy coś go absorbowało. - Przyniosę wam z domu wszystko, co trzeba - powiedział. - Napiszcie kilka listów, zaciągnijcie języka. W Ektabanie i Atenach nikt nie mówił, że Antypater rusza do boju. - Diodor skinął głową. 39
Kineasz popatrzył po wszystkich zebranych. - Przeżyliśmy - rzekł z naciskiem. Wiele razy wydawało się już, że nikt z nich nie przeżyje. Nikiasz potrząsnął głową. - Ledwo, ledwo. - Trzymał w dłoni kielich wina. I zaraz, w pospiesznym geście, złożył libację za swą niewdzięczność bogom. - Za cienie tych, co nie przeżyli. Wszyscy pokiwali głowami. - Dobrze was znowu widzieć - powiedział Kineasz. - Ruszymy stąd razem konno. Mam już dość statków. Wszyscy rozeszli się do koni - oprócz Diodora, który został na straży. Była to jedna z niezmiennych zasad: ktoś zawsze musiał pełnić straż. Nauczyło ich tego doświadczenie. Zbyt wiele razy okazało się to przydatne. Konie były w dobrej formie. Miały lśniącą sierść i kopyta stwardniałe od kamienisto-piaszczystej ziemi. Było wśród nich piętnaście ciężkich rumaków i sześć lekkich, jak również dawny koń bojowy, mający już najlepsze lata za sobą, oraz dwa muły zdobyte podczas najazdu na Trację z Aleksandrem. Kineasz znał historię każdego z tych koni. Większość pochodziła z Persji i stanowiła łup z bitwy pod Issos. Był też gniadosz, którego kupił na rynku po upadku Tyru, tudzież ogromna stalowoszara klacz, błąkająca się samopas po jakiejś potyczce przy przeprawie na Eufracie. Kojarzyła mu się z innym siwkiem - rumakiem zdobytym nad Issos, który dawno już temu zdechł z zimna i niedostatku żywności. Wojna nie była łaskawa dla koni. Dla ludzi również. Kineasz poczuł ból na myśl, że zostało ich tak niewielu, lecz jednocześnie serce ściskało mu się z radości na widok towarzyszy. - Dobra robota, koledzy. Potrzeba mi jeszcze dnia albo dwóch. W Olbii mamy się stawić dopiero po charisteriach, więc mamy jeszcze czas. Najpierw porządnie stanę na nogach, a potem ruszamy w drogę. - Został nam tylko jeden dzień? - Nikiasz wskazał na innych. - Sporo pracy, panowie. Uprzęże, zbroje, broń. - I zaczął wydawać sugestie brzmiące jak rozkazy. Pozostali, z których większość pochodziła z rodzin majętnych i wpływowych, słuchali go, mimo że urodził się w burdelu. 40
Kineasz położył dłoń na ramieniu hyperetesa. - Pójdę po swoje rzeczy. Dołączę do ciebie po południu. - Podobnie jak hoplici, oni też sami czyścili swój sprzęt. - Przyślij do mnie Diodora. Idę do gimnazjonu. Nikiasz skinął głową i przynaglił pozostałych do pracy. W tym, co miało uchodzić za miasto, z kamienia było jedynie nabrzeże, magazyny i właśnie gimnazjon. Kineasz udał się tam z Diodorem. Po drodze przyłączył się do nich Filokles, a potem Kalchas, który był ich przewodnikiem i sponsorem. Jeśli sam rozmiar gimnazjonu nie świadczył o bogactwie jego właściciela, to sposób, w jaki witano go tam i na agorze, dowodził tego wymownie. Na agorze pozdrawiano Kalchasa pełnym szacunku skinieniem głowy; kilku ludzi podeszło do niego z jakimiś prośbami. A gdy dotarli do gimnazjonu, słowo Kalchasa wystarczyło, by pozostałą trójkę wpuszczono tam bez opłat. - To moje dzieło - powiedział z dumą i jął wymieniać zalety budynku. Kineasz, który na chwilę przeniósł się duchem do Aten, pomyślał, że ten gimnazjon jest może i niezły, ale zarazem prowincjonalny. Przechwałki Kalchasa irytowały go. Tak czy inaczej, mógł tu poćwiczyć w sposób, jaki nie był mu dany od wielu miesięcy. Rozebrał się, opuszczając pożyczone szaty na sandały. - Za długo w siodle! - Kalchas roześmiał się. Kineasz zesztywniał, urażony. Jego nogi powyżej kolan były nieco za bardzo umięśnione, a i niższe ich partie nigdy nie przedstawiały sobą idealnego widoku. W oczach Hellenów, wielbiących męskie kształty, jego nogom daleko było do ideału, i właśnie w gimnazjonie Kineasz po raz kolejny sobie to uświadomił. Rozpoczął rozgrzewkę. Kalchas z kolei miał długie nogi i twarde ciało, o które zresztą bardzo dbał. Mimo to w okolicach pasa formował mu się już mały wałek tłuszczu. Na piaszczystym dziedzińcu wziął się teraz za bary ze znacznie młodszym odeń mężczyzną. Widzowie nie skąpili złośliwych komentarzy. Czuło się, że nie po raz pierwszy widzą w akcji tę dwójkę. 41
Kineasz zwrócił się do Diodora: - Chciałbyś trochę poupadać? - Z przyjemnością. - Diodor był wysoki i kościsty; miał wygląd ascety. On również nie stanowił ucieleśnienia ideału helleńskiej urody. Kineasz krążył wokół wyższego przeciwnika, czekając, aż sam się do niego zbliży, a gdy się to stało, zaatakował. Diodor tak zręcznie sparował cios, że Kineasz rozciągnął się na piasku. Podniósł się wolno. - To było konieczne? Diodor był zakłopotany. - Nie. Kineasz uśmiechnął się gorzko. - Niepotrzebnie dajesz mi do zrozumienia, że walczysz inaczej niż ja. Wiedziałem to już wcześniej. Diodor uniósł rękę i rzekł z uśmiechem: - Rzadko mam szansę zastosować ten chwyt. Sam się prosiłeś, a ja nie mogłem się powstrzymać. Kineasz potarł bolące miejsce na plecach i stanął do kolejnego starcia. Czuł, jak ogarnia go lekki strach - małostkowy strach budzący się w nim podczas każdej walki. Próbował teraz chwycić przeciwnika od dołu. Skończyło się na tym, że obaj splątani wylądowali na ziemi i przez moment tarzali się w piasku, jeden niezdolny unieruchomić drugiego. Na mocy milczącej zgody obydwaj zwolnili uściski i wzajemnie pomogli sobie wstać. Kalchas tymczasem przycisnął do ziemi młodzieńca, z którym walczył opodal, i na razie nie miał zamiaru go puścić. Widzowie śmiali się gromko. Kineasz znowu stanął do walki z Diodorem. Tym razem krążyli obaj przez chwilę, zrobili kilka ruchów pozornych, zwierali się i rozczepiali w zwykłym już tempie. Przypominało to taniec. Diodor trzymał się ruchów znanych z lekcji w gimnazjonie, co Kineaszowi bardzo odpowiadało. Udało mu się nawet powalić przeciwnika i usiąść na nim okrakiem. Był to chwyt jak najbardziej uprawniony, tyle że dość bolesny dla przegrywającego. 42
Masując biodro, Diodor uśmiechnął się i spytał: - Remis? - Remis - odparł Kineasz i pomógł mu wstać. Kalchas, który stał nieopodal wraz ze swym młodym przeciwnikiem, wykrzyknął: - Powalcz teraz ze mną, Kineaszu! Kineasz zmarszczył brwi i odwrócił głowę. Źle się czuł pośród tych wszystkich nieznajomych. Ukłucia strachu były o tyle mocniejsze, że Kalchas przerastał go posturą i zapaśniczą sprawnością, poza tym w Atenach już od najmłodszych lat lubował się w zadawaniu choćby lekkiego bólu. Kineasz zaś bólu nie lubił. Dziesięć lat wojowania nie nauczyło go radzić sobie ze zwichnięciami, ranami ciętymi i zwykłymi siniakami; wszystko to długo się u niego goiło. Wręcz przeciwnie - dziesięć lat patrzenia, jak ludzie żyją lub giną z boskich wyroków, przepoiło go jeszcze większym strachem. Wzruszył ramionami. Kalchas był tu gospodarzem, a jako świetny zapaśnik, chciał teraz zademonstrować swoje talenty. Zgrzytając zębami, Kineasz przyjął zaproszenie do walki. Pierwsze starcie przegrał mimo wielkich starań i wysiłków, a drugie wygrał o ułamek sekundy, bardziej za sprawą szczęścia niż umiejętności. Zaskoczyło to zresztą ich obu. Kalchas zdumiał go potem, podnosząc się zgrabnie z piasku i bez urazy chwaląc przeciwnika. Dziesięć lat wcześniej nastoletni Kalchas byłby na pewno żądny krwi. Trzecia walka potoczyła się tak jak pierwsza; chwilami bardziej przypominała taniec niż zapasy. A gdy Kineasz w końcu uległ, widzowie zagwizdali z podziwu dla zwycięzcy. Zadyszany Kalchas objął w pasie Kineasza, pomagając mu wstać. - Dobry z ciebie przeciwnik. Widzieliście? - krzyknął do widzów. - A kiedyś tak łatwo go było pokonać. Obecni zaczęli się cisnąć przed siebie, by pogratulować Kalchasowi zwycięstwa, a Kineaszowi powiedzieć, że dobry był jako przeciwnik. Mimo że nieco go mdliło od tych pochwał za tak niewiele, Kineasz znosił je, świadom, że daje w ten sposób gospodarzowi coś cenniejszego od pieniędzy: udaną walkę, która zostanie zapamiętana. 43
Młodzieniec, z którym Kalchas zmagał się wcześniej i który podszedł teraz powinszować obydwu zapaśnikom, okazał się bardzo piękny. Kineasz był niewrażliwy na męskie piękno, ale jak wszyscy Helleni potrafił je docenić. Uśmiechnął się do młodego człowieka, który patrząc na niego, powiedział: - Jestem Ajas, syn Isoklesa. Walczyłeś wspaniale. A nawet... - Zawahał się, połknął gotowe już słowa i zamilkł. Kineasz bez trudu odczytał ukryte przesłanie. Spostrzegawczy młodzian chciał powiedzieć, że w tych zapasach Kineasz sprawiał wrażenie lepszego. Bystry chłopak. Kineasz położył dłoń na gładkim ramieniu Ajasa. - W moich wyobrażeniach Ajas zawsze był większy. - Przez całe życie musi wysłuchiwać tego głupiego żartu - odezwał się ojciec młodzieńca. - Postaram się urosnąć - odciął się Ajas. - Poza tym był też jeden mniejszy Ajas. - Uprawiasz boks? Może się trochę poszturchamy? - Kineasz gestem nakazał, by podano mu rzemienie do owinięcia dłoni. Twarz chłopca aż się rozpromieniła. Spojrzał na ojca, który pokręcił głową z udawanym oburzeniem. - Tylko się nie daj za bardzo pokaleczyć - powiedział - bo potem po sympozjonie nikt nie zechce zabrać cię do domu. - Mrugnął do Kineasza. A może winienem rzec: daj się pociąć, to wtedy właśnie nikt cię do domu nie weźmie? Masz dzieci? - Kineasz potrząsnął głową. - No, to jest dopiero przygoda. Tak czy inaczej, możesz bez wahania przyprawić mu kilka pręg. Diodor pomógł im obu obwiązać dłonie. Jakby za obopólną zgodą, zaczęli dość prosto: ciosy i bloki. Potem przyszły dłuższe wymiany. Chłopak okazał się niezły - przynajmniej jak na mieszkańca zapadłej czarnomorskiej mieściny. Ręce miał dłuższe, niż wydawało się w pierwszej chwili, i umiejętnie stosował finty: sygnalizował nadejście sierpowego, który wszakże nie nadchodził, by potem krótko uderzyć drugą ręką. Rozochocił Kineasza, rozgrzanego już i chętnego do walki. Lekkie uderzenie w policzek sprawiło, że Ateńczyk zaczął naprawdę angażować się w walkę, która po chwili przybrała na sile. 44
Kineasz nie wiedział, że ich pojedynek przyciągnął uwagę wszystkich obecnych w gimnazjonie. W jego świecie istniały teraz jedynie cztery obwiązane rzemieniami dłonie oraz oczy i tors przeciwnika. Walka nagle stała się szybsza: obaj bokserzy zafundowali sobie po dziesięć uderzeń, parując ramieniem ciosy przeciwnika albo przyjmując je na klatkę piersiową, by tuż potem zaatakować głowę. Ta szybka wymiana wywołała aplauz publiczności, który sprawił, że odsunęli się od siebie. Jeden wpatrywał się w drugiego uważnie, obaj dalej natchnieni duchem walki. Po chwili jednak entuzjazm minął i znów się stali zwykłymi śmiertelnikami w prowincjonalnym gimnazjonie. Uścisnęli sobie ręce. - Jeszcze raz? - spytał Ajas. Kineasz pokręcił głową. - Tak dobrze już nie wyjdzie. Poprzestańmy na tym. - Zamilknął na moment, po czym dodał: - Jesteś bardzo dobry. Chłopak pochylił głowę w geście nieudawanej skromności. - Starałem się uderzać najszybciej, jak się da. Zazwyczaj tego nie robię. A ty jesteś lepszy od wszystkich tutaj obecnych. Kineasz wzruszył ramionami i, patrząc nad głową chłopaka, zwrócił się do jego ojca, wykrzykując krótką pochwałę synowskich talentów. Był to skuteczny sposób nawiązywania przyjaźni w gimnazjonie. Wszyscy chcieli mu gratulować pięknego pojedynku i, choć wprawiało go to w zadowolenie, potrzebował obecnie masażu i odpoczynku. I od razu dał temu wyraz, odrzucając kolejne propozycje walki. Ale potem ktoś zapowiedział konkurs w rzucie oszczepem, a takiej pokusie Kineasz nie mógł się oprzeć. Wyszedł z innymi na zewnątrz. I wtedy poczuł ukłucie bólu, widząc, że Filokles, zapomniany lub ignorowany, biega wokół pełnego owiec pola. Kineasz nie wiedział, co począć ze Spartaninem, który nie sprawiał już tutaj wrażenia człowieka wolnego. Ludzi dobrze urodzonych nie zostawiało się samym sobie. Kineasz podejrzewał, że również z nim byłoby podobnie, gdyby wylądował gdzieś na obczyźnie. Pomachał ręką do Filoklesa, a ten odwzajemnił pozdrowienie. 45
Jeden z niewolników wypędził owce na dalszą część pola i zaczęło się rzucanie. Nie były to formalne zawody. Starsi, którym nie udał się pierwszy rzut, ciskali oszczepem drugi i trzeci raz, aż w końcu efekt ich zadowolił. Młodzi natomiast musieli poprzestać na jednym rzucie. Olimpiady to raczej nie przypominało, lecz miło było leżeć sobie na trawie (zważając wszelako na owcze odchody) i patrzeć, jak w porze skracających się cieni mężczyźni konkurują ze sobą. Kineasz wiedział, że jego nogom i reszcie ciała sporo brakuje do ideału, ale dowiódł już był swych sportowych umiejętności i mógł teraz swobodnie gawędzić z Isoklesem o zbiorach oliwek w Attyce i problemach z transportem oliwy. Kalchas, rzucając, wydał z siebie gromki okrzyk. Jego oszczep spłoszył jedną z owiec, która rzuciła się do ucieczki z szybkością nietypową dla tych zwierząt. - Ten mi wyszedł najlepiej - powiedział ze śmiechem. - Ale rzucę jeszcze raz. To w końcu moje owce. Możemy dziś jeść baraninę. Kineasz miał rzucać jako przedostatni, ostatni zaś miał być Filokles; uhonorowano ich w ten sposób jako gości. Diodor rzucał wcześniej - i był to dobry rzut, nadto milczący, bo nawet przy nim nie stęknął. Lepszy okazał się tylko Kalchas. Większość miejscowych rzucała przyzwoicie, za to ku zdumieniu Kineasza nie popisał się Ajas. Bez trudu pokonał go Isoldes, mimo że nieco chybił celu, i potem dobrodusznie naigrawał się z syna. Kineasz zwykł ciskać oszczepem z konia i teraz rzucił zbyt płasko, choć był to rzut długi - owce wpadły w popłoch, kiedy oszczep wylądował tuż przy nich. Kalchas wzdrygnął się i powiedział: - Podczas gdy ja obrastam tłuszczem na wygnaniu, z ciebie zrobił się atleta. Filokles obejrzał kilka oszczepów, nim zdecydował się, którym rzuci. Podszedł do Kalchasa, który omawiał z kimś interesy. - Cóż to za sport dla Spartanina - powiedział z uśmiechem, jak gdyby chciał okazać, że nieco za gruby Spartanin ma poczucie humoru. Kalchas nie zrozumiał. Ruchem głowy zaznaczył, że jest zajęty i mu przerwano. 46
- Rzucisz lepiej niż my? Proszę bardzo - powiedział. Zirytowany Filokles zrobił gest w stronę stada. - Ile za tę zbłąkaną owieczkę? Kalchas zignorował go i wrócił do swojej rozmowy. Odwrócił głowę dokładnie w chwili, kiedy Filokles, wygiąwszy ciało i niemalże oderwawszy się od ziemi, rzucił wybranym oszczepem. Ten zaś poszybował wysoko i szybko opadł, przeszywając owieczce głowę i przyszpilając ją do ziemi. Niczym grom z jasnego nieba. Zaległa cisza. Jako pierwszy uznanie wyraził Kineasz, potem i inni przyłączyli się do aplauzu. Kalchasa zasypywano pytaniami o cenę owieczki. Niektórzy proponowali bajońskie sumy, rozśmieszając tym właściciela. Życie towarzyskie w Tomis w dużym stopniu polegało na zadowalaniu Kalchasa. Kineasz nie był tym zachwycony. Isokles wskazał na pole. - Przebiegnijmy się - powiedział. Po ustaleniu dystansu przez pewien czas wszyscy biegli w jednej grupce, aż w końcu co lepsi biegacze oderwali się od reszty. Zrobiono trzy okrążenia i zakończono wyścig w gimnazjonie. Kineasz, który dobiegł jako jeden z ostatnich, usłyszał wiele docinków na temat swych nóg. Potem przyszedł czas na łaźnie. Zmęczony, lecz czysty, z kilkoma siniakami i ogólnym poczuciem zadowolenia po odwiedzeniu gimnazjonu, Kineasz kroczył obok Kalchasa. Wcześniej rozstał się z Diodorem, który poszedł na rynek z kilkoma młodzieńcami. - Tutaj dobrze by ci się wiodło - odezwał się nagle Kalchas. - Jesteś lubiany. Takie ciągłe wojowanie to nie robota dla mężczyzny. Co innego, gdy bronisz swojego miasta. Ale... najemnik? Marnujesz dary otrzymane od bogów. Pewnego dnia w twoim żołądku wyląduje jakiś barbarzyński miecz i na tym wszystko się skończy. Zostań tutaj, kup gospodarstwo. Ożeń się. Isokles ma córkę. Jest dosyć ładna, bystra, gospodarna. Po święcie Heraklesa złożę wniosek o przyznanie ci obywatelstwa. Na Zeusa, oni i dzisiaj by cię przyjęli po tym, co pokazałeś. 47
Kineasz nie wiedział, co powiedzieć. Propozycja była atrakcyjna. Polubił mieszkańców Tomis, którzy byli co prawda prowincjonalni, ale też nie schłopiali. Lubili niewybredne żarty i amatorską filozofię. I sport. Wzruszył ramionami i odrzekł: - Jestem coś winien moim ludziom. Przybyli tu, bym był razem z nimi. - Nie dodał, że coś w nim aż się rwało do następnej wyprawy. - Mogą spokojnie jechać dalej i zaciągnąć się u kogoś innego. Jesteś wolnym człowiekiem, Kineaszu. Niczego im nie jesteś winien. - Większość z nich to wolni ludzi, Kalchasie - odparł Kineasz, marszcząc brwi. - Ma się rozumieć. - Kalchas lekceważąco machnął dłonią. - To znaczy: byli wolnymi ludźmi. Już nie są. Może Diodor? Nadałby się na faktora albo zarządcę majątku. Ale ci. Galijczycy? Powinni być niewolnikami. Byliby nawet szczęśliwsi. - Ton Kalchasa był apodyktyczny. Kineasz znów zmarszczył brwi i postanowił zmienić temat, nie było bowiem sensu spierać się z Kalchasem. Widząc leżącego na ulicy człowieka, zapytał: - Barbarzyńca? Człowiek ów bez wątpienia był barbarzyńcą. Na nogach miał skórzane spodnie, a jego długie brudne włosy były uplecione w warkocze. Pstrokaty kaftan ze skóry raził złotymi ozdobami i pustymi miejscami, w których takie ozdoby wcześniej się znajdowały. W uchu miał kolczyk, na głowie zaś czapkę typową dla Traków. Poza tym śmierdział uryną i potem. Idący niemalże go zdeptali. Nie spał - patrzył w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Kalchas spojrzał na niego z głęboką pogardą. - Scyta. Odrażające z nich istoty. Szpetne, cuchnące, barbarzyńskie. Nikt nie zna ich języka. Nie nadają się nawet na niewolników. - Myślałem, że są niebezpieczni. - Kineasz patrzył na pijaczynę z zaciekawieniem. Sądził, że w Olbii spotka wielu Scytów, którzy są urodzonymi jeźdźcami i groźnymi przeciwnikami. Ten tutaj nie wyglądał na wojownika. 48
- W żadnym wypadku. Mają słabe głowy. Nie umieją mówić ani nawet chodzić. To właściwie nie są ludzie. Nie widziałem jeszcze trzeźwego Scyty. Kalchas ruszył dalej. Kineasz niezbyt chętnie uczynił to samo. Chciał lepiej przyjrzeć się leżącemu, lecz jego towarzysz nie miał na to ochoty. Odwrócił się jeszcze na moment i zobaczył, że pijany Scyta chwiejnie próbuje stanąć na nogach, po czym znowu zwala się na ziemię. Obydwaj stracili go z oczu, gdy skręcili za rogiem. Na sympozjonie Kineasz sporo usłyszał o Scytach, bo jako najważniejszy z gości to on wybierał temat rozmowy. Wino lało się strumieniami, zagryzane rybami przyrządzonymi na różne sposoby. Zjawiły się również zawsze obecne na takich imprezach fletnistki. Starsi mężczyźni zaczęli rozmawiać, zsunąwszy swoje sofy, tak by młodsi mogli swobodnie wdać się w igraszki z fletnistkami. Patrząc na czarnooką dziewczynę, Kineasz pomyślał z melancholią, że osiągnął już wiek, w którym się rozmawia. Przysunął więc swoją sofę do innych, a gdy go spytano, o czym chce pogawędzić, poprosił, by powiedziano mu jak najwięcej o Scytach z północnych równin. Isoldes wziął od niewolnika dzban wina i spojrzał na Kineasza. - Ale nie chcesz chyba, jak Scyci, pić wina niezmieszanego z wodą? Młodsi mężczyźni krzykiem wyrazili swój entuzjazm, lecz starsi nie dali się przekonać i wino rozcieńczono w normalnych proporcjach: dwie miarki wody na jedną wina. Kiedy Kalchas mieszał wino, Isoldes rzekł zamyślony: - Oczywiście to barbarzyńcy. Bardzo wytrzymali, żyją właściwie na swoich koniach. Herodot wiele o nich mówi. Mam w domu egzemplarz jego Dziejów, jeśli chciałbyś go sobie poczytać. - Z przyjemnością - odparł Kineasz. - W dzieciństwie czytaliśmy Herodota, ale wtedy nie przyszło mi do głowy, że kiedyś znajdę się tutaj. - Oni niczego się nie boją - ciągnął Isokles. - Twierdzą, że są jedynym wolnym ludem na ziemi, a wszyscy inni to niewolnicy. Kalchas prychnął pogardliwie. 49
- Tak jakby ktoś mógł nas wziąć za niewolników. Isokles, jako jeden z niewielu tam obecnych, mógł narazić się Kalchasowi. Wzruszył ramionami i odparł: - Możesz kpić, jeśli chcesz. - I ponownie zwrócił się do Kineasza: Anarchizes... Słyszałeś może to imię? Kineasz poczuł się, jakby znowu był w szkole: siedział w cieniu drzewa i odpowiadał z zadanych lektur. - Przyjaciel Solona - powiedział. - Filozof. - Scytyjski filozof. - Odezwał się Filokles z drugiego końca sali. Równy gość jak na mieszkańca równin przystało. Żart skwitowano szemrzącym śmiechem. - Ten właśnie - Isokles przytaknął Filoklesowi. - Oświadczył Solonowi, że Ateńczycy są niewolnikami własnego miasta, niewolnikami murów Akropolu. - Nonsens - rzekł Kalchas, który zaczął już rozdawać kielichy z winem rozmówcom siedzącym na sofach. - Żaden to nonsens, jeśli mogę jeszcze wtrącić trzy grosze - powiedział długowłosy Filokles, półleżąc oparty na łokciach. - On tylko utrzymywał, że Grecy są niewolnikami swojego pojęcia bezpieczeństwa. Twierdził, że nasza nieustanna potrzeba chronienia się przed zagrożeniami pozbawia nas wolności, o której tak bardzo lubimy gadać. - Dobrze powiedziane - znowu przytaknął mu Isokles. Kalchas gwałtownie pokręcił głową. - Brednie. Najczystsze brednie. Niewolnikom nie wolno nawet nosić broni. Nie mają zresztą czego bronić, a i bronić niczego nie potrafią. Filokles przywołał gestem niewolnika w średnim wieku, który roznosił wino. - Ty tam - zwrócił się doń. - Ile masz oszczędności? Niewolnik zamarł. - Odpowiedz mu - rzekł Isokles z uśmiechem. Kineasz uświadomił sobie, że Isokles nie tylko miewa odwagę drażnić Kalchasa - on się wręcz w tym lubuje. Niewolnik spuścił wzrok. 50
- Nie wiem dokładnie. Może sto sówek? Filokles machnął ręką lekceważąco. - Otóż to. Ja wszystko, co miałem, straciłem na rzecz Posejdona. Nie posiadam ani jednej sówki, a ten tutaj kielich wina, którym uraczył mnie nasz wspaniały gospodarz, stanie się, gdy go wychylę, sumą wszystkich mych skarbów na tym świecie. - Wypił wino. - Od teraz przez chwilę będę bogaty. Nie mam stu srebrnych sówek. Sto sówek ma ten niewolnik. Czy mogę mu je zabrać? - Nie. - Kalchas zazgrzytał zębami. Jako właściciel niewolnika, przechowywał zapewne wszystko, co ten człowiek posiadał. Filokles uniósł opróżniony kielich. - Nie. W rzeczy samej, nie pozwoliłbyś mi, bym mu zabrał pieniądze. Wychodzi więc na to, że ten niewolnik ma jakąś własność i może jej bronić. To samo Anarchizes powiedziałby o nas. Powiedziałby, że jesteśmy niewolnikami posiadania własności. Isokles przyklasnął mu z lekką ironią. - Powinieneś zostać prawnikiem. Filokles, najwyraźniej odporny na kpiny, odparł: - Ależ ja nim byłem. - A na czym polega wolność Scytów? - zapytał Kineasz, sącząc wino. Isokles otarł usta. - Konie i bezkresne równiny. Stepy. Oni nie tyle bronią swojego terytorium, ile się po nim przemieszczają. Gdy Wielki Król próbował ich podbić, niemalże rozpłynęli mu się w oczach. Nie stanęli do bitwy. Niczego nie bronili, bo nie mieli nic do bronienia. I w końcu to on poniósł sromotną klęskę. Kineasz uniósł kielich. - Tyle pamiętam z Herodota. - Pomieszał wino w kielichu, zamyślony. - Ale ten człowiek na ulicy, którego dzisiaj widziałem... - urwał. - Ataelus - podpowiedział Isokles. - Pijany Scyta? Ma na imię Ataelus. - On wręcz ociekał złotem. Mają więc coś do obrony. 51
Rozmowa zrobiła się potem mniej ciekawa, bo kupcy zaczęli się spierać o źródła scytyjskiego złota. Po następnej kolejce wina przerzucili się na dyskusję o tym, czy opowieść o Argonautach jest prawdziwa, czy może jednak zmyślona. Większość obecnych twierdziła uparcie, że złote runo istniało naprawdę, a zatem w którejś z rzek wpływających do Morza Czarnego można zapewne znaleźć złoto. Filokles utrzymywał, że ta historia stanowi jedynie alegorię, której przedmiotem jest zboże. Nikt go nie słuchał. Nikt też nie powiedział Kineaszowi nic rzeczowego o Scytach. Wychylił cztery kielichy rozcieńczonego wina, poczuł, że ma kłopoty z równowagą i wymówił się od następnej dolewki. - Kiedyś nie byłeś taki zniewieściały, jak idzie o wino - roześmiał się Kalchas. Kineaszowi zdawało się, że w żaden sposób nie zareagował na ten docinek, lecz patrzący nań Kalchas wzdrygnął się nagle i na sali zapadła cisza. W żołnierskim obozie uznano by to za obrazę wymagającą krwi. Kalchas nie miał złych intencji - Kineasz świetnie o tym wiedział, widział też jednak, że nadmiar władzy pozbawił Kalchasa wyczucia niektórych konwenansów. Kineasz skłonił się i uśmiechnął wymuszonym uśmiechem. - Może więc powinienem spać w pomieszczeniach dla kobiet? - zapytał. Kilka osób parsknęło śmiechem. Serdecznie roześmiał się Isoldes. Twarz Kalchasa poczerwieniała. Tym razem to on powinien czuć się urażony pośrednio wyrażoną sugestią, że jego kobiety mogłyby sobie życzyć odwiedzin Kineasza. Ten ostatni nie czuł się w obowiązku przepraszać. Odwrócił kielich, odstawił go i wyszedł.
3.
N
ie miał mocnej głowy i wolał nie przesadzać z winem, choćby towa-
rzystwo skłaniało do biesiadowania. Nazajutrz rano znów wstał o świcie. Podobnie jak poprzedniego poranka, Filokles chrapał w portyku. Mijając go, Kineasz pomyślał, że ten człowiek jest istnym kłębowiskiem zaskakujących sprzeczności i że właściwie zupełnie go nie zna. Gruby atleta, spartański filozof. Podszedł do ogrodzonego pastwiska. Na straży stał jeden z Galijczyków. Kineasz pozdrowił go gestem, po czym wszedł na pastwisko i, wyciągając kusząco garść z daktylami, przywołał do siebie jasnego siwka. Następnie wskoczył mu na grzbiet, zacisnął uda i pogalopował przez pastwisko, rozkoszując się chłodnym porannym powietrzem. Koń bez wysiłku przeskoczył przez płot i popędzili razem na północ, ku falującym wzgórzom. Później zeskoczył z konia i szedł przed siebie tak długo, aż czerwonawe słońce w pełni wzniosło się ponad horyzont. Następnie uplótł girlandę z czerwonych kwiatów i odśpiewał hymn do Posejdona. Siwek zjadł resztę daktyli i dał do zrozumienia, że trawa jest tam zbyt szorstka. Kineasz dosiadł go ponownie, a wracając do miasta, stopniowo wprawiał rumaka w cwał, aż w końcu poczuł się jak bóg szybujący na magicznym kobiercu. 53
Siwek nie zdążył jeszcze się zasapać, nim dotarli w okolice rynku. Zeskoczywszy z konia, Kineasz prowadził go ulicą. W końcu dostrzegł kramarza z dzbanem rozcieńczonego wina, sprzedającego je na kubki. Wypił do dna kwaśnawy płyn, aż poczuł się na dobre rozbudzony. Siwek obserwował go, czekając na poczęstunek. - Dobry koń, niech licho - usłyszał Kineasz. Odwrócił się i zobaczył, że przy zadzie jego rumaka stoi widziany wczoraj Scyta, głaszcząc go delikatnie. Siwkowi to nie przeszkadzało. - Chyba mogę podziękować? - Kupi mi winu? - zapytał Scyta takim tonem, jakby wymawiał te słowa tysiące razy. Nie śmierdział jak poprzednio. Kineasz, którego nieznajomy dalej intrygował, zapłacił za kolejny kubek wina i podał go Scycie, który od razu wypił zawartość. - Dzięki. Jeździ niej? Widzę, że jeździ, tak. Nie źle. Tak. Jeszcze winu, proszę. Kineasz spełnił jego prośbę. - Jeżdżę przez cały czas - odrzekł. Nie wiadomo dlaczego, miał ochotę się chwalić. Chciał, żeby ten Scyta - opój i żebrak, obwieszony przy tym złotem, za które można by kupić dom na wsi - żeby ten Scyta go polubił. - Dzięki. Niedobry winu. Jeździ całemu czasu? Ja też. Potrzebny koniu, ja. - W swojej spiczastej czapie, posługując się nadto koszmarną greką, przedstawiał sobą obraz zgoła komiczny. - Ma więcej koń? Więcej? - Poklepał siwka. - Mam. - Kineasz pokiwał głową, zachowując pełną powagę. Scyta klepnął się w pierś i dotknął czoła - był to gest nad wyraz egzotyczny, perski bez mała. - Ja jest Ataelus. Ty? - Kineasz. - Pokaże koń. Więcej koń. - Chodź ze mną. - Kineasz efektownie dosiadł konia, w sposób, jakiego uczy się w jeździeckich szkołach. Ani zdążył się obejrzeć, a Scyta już 54
siedział za nim. Kineasz nie mógł zrozumieć, jak mu się udało wskoczyć tak szybko. Czuł się teraz ośmieszony, bo wcale nie miał zamiaru pozwolić na taką wspólną przejażdżkę - obydwaj z pewnością wyglądali groteskowo. Wybrał boczną uliczkę i, jadąc, starał się ignorować spojrzenia nielicznych mieszkańców, którzy o tak wczesnej porze byli już na nogach. Kalchas miałby używanie, gdyby się o tym dowiedział. Do pastwiska dojechali galopem. Wszyscy ludzie Kineasza już wstali i, zanim Kineasz zdążył dać sygnał, Nikiasz już otwierał dlań bramkę, by potem przytrzymać łeb siwka, gdy obaj jeźdźcy zeskakiwali na ziemię. - Był już tutaj - powiedział. - Jest raczej niegroźny. Mógłby być dobrym prokusatore. Kineasz wzruszył ramionami. - Trudno mi go zrozumieć, ale chce chyba tylko kupić konia, to wszystko. Diodor przy płocie ćwiczył nogi. Rano jego włosy przypominały czerwone meduzowe węże. Odgarniając je z czoła, powiedział: - Czy można go winić? Ale jeśli jest Scyta, może się okazać niezłym przewodnikiem. Kineasz podjął szybką decyzję i podszedł do Galijczyka. - Odwiąż gniadosza o białym pysku i przyprowadź go tutaj. Antygon skinął głową i zaczął przeciskać się między końmi. Scyta podszedł do płotu i usiadł pod nim. Pobrudził w ten sposób swoje skórzane spodnie, ale mu to nie przeszkadzało. Widać było, że lubi patrzeć na konie. Kiedy Antygon przyszedł z gniadoszem, Kineasz podprowadził konia do Scyty. - Jutro jedziemy do Olbii - rzekł wolno. - Jasne - odparł Scyta. Trudno powiedzieć, czy zrozumiał. - Jeżeli zaprowadzisz nas do Olbii, dam ci tego gniadosza. Scyta spojrzał na konia. Wstał, powiódł dłonią po sierści rumaka, wskoczył na niego i po chwili już galopował. Przeskoczył płot i zniknął na drodze wiodącej na równinę, zostawiając za sobą jedynie smugę kurzu. 55
Dla grupy zawodowych żołnierzy było to dość kłopotliwe - Scyta zupełnie ich zaskoczył. Nie zdążyli nawet pomyśleć o sięgnięciu po broń czy rzuceniu się w pościg. - Moja wina - powiedział Kineasz. - Sprawiał wrażenie nieszkodliwego. Nikiasz, wpatrzony się w smugę kurzu, ścisnął swój amulet. - Właściwie to niczym nam nie zaszkodził. - Na pewno umie jeździć konno - uśmiechnął się Kojnos, który zrobiwszy daszek z dłoni, również patrzył na kurz pozostały po Scycie. - Poeta nazywał ich centaurami. Już wiemy dlaczego. Teraz już w żaden rozsądny sposób nie dało się temu zaradzić. Żaden z nich nie znał tych równin, nadto brakło im czasu na wielodniowy pościg. Nikiasz kazał wszystkim - nawet Kineaszowi - oczyścić uprzęże i uważnie spakować bagaże. Ustalili, że wyjadą nazajutrz rano. Nie znaczy to, że rządzili się demokratycznie: po prostu łatwiej im było wykonywać rozkazy, jeśli mieli wpływ na ich treść. Mieszkańcy Tomis, dla których Scyta był czymś w rodzaju maskotki, naśmiewali się z Kineasza. Jak mógł dopuścić Scytę do konia? Czy dziecku pozwala się na igranie z ogniem? I tak dalej, i tak dalej. - Szkoda, że nikt mnie nie obudził - mówił Kalchas ze śmiechem. Popatrzyłbym sobie, jak jedziesz z tym pijaczyną. Cóż ja straciłem! - Jeżeli żywił jeszcze urazę za wydarzenia minionego wieczoru, to obecne zakłopotanie Kineasza uczyniło ją niebyłą. - Rano wyjeżdżam. - Kineasz czuł się naprawdę zakłopotany. Przyłapał się na gładzeniu palcami krawędzi swojej tuniki; był to jego stary nawyk. Kalchas patrzył, jak mężczyźni na pastwisku czyszczą oliwą skórzane uprzęże. - Nie mogę przemówić ci do rozsądku i skłonić, byś tutaj został? Kineasz rozłożył ręce. - Zawarłem umowę, przyjacielu. Kiedy się z niej wywiążę i będę już miał jeden lub dwa talenty srebra, z przyjemnością wrócę do tej rozmowy. Kalchas uśmiechnął się. Był to pierwszy serdeczny uśmiech w ciągu tych dwóch dni. 56
- Przemyślisz sprawę? Cieszę się. Dzisiaj będzie u mnie Isokles. Jego córka ma dla nas śpiewać. Rodzinny wieczór, dziewczyna nie będzie zgorszona. Rzuć na nią okiem. Kineasz uświadomił sobie, że mimo całej protekcjonalności Kalchas naprawdę stara się go zatrzymać. - Bawisz się w swata? Kalchas objął go ramieniem. - Mówiłem to, jakeś tylko tu przybył. Twój ojciec ocalił całą naszą rodzinę. Takich rzeczy się nie zapomina. Wydaje ci się, że jestem dużą żabą w niewielkim stawie. Przecież to widzę. Zresztą masz rację. Z Isoklesem spieram się o wszystko, lecz on i ja mamy tu wielkie wpływy. Ale jest miejsce dla trzeciego. Ten staw nie jest taki mały. Jak na Kalchasa, było to długie i emocjonalne przemówienie. Kineasz uścisnął przyjaciela, a sam został przezeń niemalże zmiażdżony. Kalchas odszedł, by nadzorować wywózkę niewolników do Attyki, Kineasz zaś wrócił do czyszczenia uprzęży. Siedział w cieniu pod płotem pastwiska z rozłożoną na części uprzężą, do której musiał przyszyć nową uździenicę, gdy nagle zamajaczył nad nim Ajas. - Dzień dobry - przywitał się młodzieniec. - Do usług, Ajasie. Przyjmij gościnę, jaką oferuje ci ta oto kępka trawy. - Kineasz zatoczył łuk dłonią i podsunął gościowi bukłak z kwaśnym winem. Ajas pił je niczym ambrozję. - Mój ojciec powiedział, że możesz to przejrzeć. - Na ramieniu miał torbę ze zwojami, przez co wyglądał jak student na agorze. Położył ją na ziemi. Kineasz wyjął z niej jeden ze zwojów z tekstem starannie przepisanym przez kopistę. Otworzył go. Był to Herodot. - Księga czwarta, ta o Scytach. Bo... ojciec mówił, że wyjeżdżasz… jutro. Do Olbii. I nie będziesz miał czasu przeczytać więcej. Kineasz skinął głową i podniósł uździenicę. - Najpewniej nie wystarczy mi czasu na pierwszy zwój - powiedział. 57
Ajas pokiwał głową i nic już nie mówił. Kineasz wrócił do pracy. Za pomocą brązowego szydła i służącego za podkład kawałka miękkiego drewna wybijał rząd dziurek na każdym boku swej nowej uździenicy. Co jakiś czas zerkał spod czoła na Ajasa - chłopak był niespokojny, bawił się skrawkami skóry i nici. Dalej milczał. Kineaszowi podobało się to milczenie. Po wybiciu odpowiedniej liczby dziurek nawoskował lniany sznur i przeciągnął go przez oko igły - zbyt dużej wprawdzie, ale jedynej zdatnej do tego celu igły w ich obozowisku. - Chodzi o to... - zaczął Ajas, lecz nagle jakby się zniechęcił i słowa zawisły w powietrzu. Kineasz pozwolił, by jeszcze przez moment w powietrzu wisiały, sam zaś uporał się z jednym sznurkiem i jął nawlekać drugi. - Chodzi o to...? - powtórzył za rozmówcą pytającym tonem. - Chcę poznać świat - oświadczył Ajas. Kineasz pokiwał głową. - To się chwali. - Tutaj nic się nie dzieje. - Brzmi zachęcająco. - Kineasz był ciekaw, czy umiałby żyć w miejscu, gdzie najbardziej ekscytującymi wydarzeniami były święta i spotkania w gimnazjonie. Tego dnia wszelako, straciwszy konia i mając przed sobą niepewną przeprawę do Olbii tudzież spotkanie z jej tyranem, odnosił wrażenie, że życie nudne nie jest bynajmniej życiem złym. - Chcę... do was dołączyć. Jechać z wami. Umiem jeździć konno. Słabo rzucam oszczepem, ale mogę się douczyć. Poza tym potrafię boksować, walczyć włócznią i wręcz. Przez rok mieszkałem z pasterzami. Umiem spać w ciężkich warunkach, umiem rozpalić ognisko. Zabiłem kiedyś wilka. Kineasz uniósł wzrok. - A co na to twój ojciec? Ajas aż się rozpromienił. - Mówi, że mogę z wami jechać, jeżeli będziecie tak głupi, by mnie zabrać ze sobą. 58
Kineasz wybuchnął śmiechem. - Na bogów. Tego bym właśnie się po nim spodziewał. Będzie tu dziś na kolacji. Ajas gorliwie pokiwał głową. - Ja też. Moja siostra Penelopa będzie śpiewać. A śpiewa przepięknie. I przędzie lepiej niż inne dziewczyny. I jest piękna. Nie powinienem tego mówić, ale taka jest prawda. Kineasz nie zetknął się wcześniej bezpośrednio z kultem bohaterów w takim natężeniu. Na chwilę uległ słabości i delektował się podziwem, jaki wzbudzał w tym młodym człowieku. Potem jednak powiedział rzeczowo: - Z radością poznam twoją siostrę. Wieczorem porozmawiam też z twoim ojcem. Ale Ajasie... Jesteśmy najemnikami. To trudne życie. Walka u boku młodego króla była poniekąd służbą naszym miastom, mimo że po powrocie nie traktowano nas należycie. Spanie w ciężkich warunkach, owszem. Ale bywa też gorzej: całe dnie bez snu. Noce na straży, na koniu, we wrogich nam krajach. - Urwał na moment, po czym dodał: - Wojna nie jest już taka jak dawniej, Ajasie. To nie jest pojedynek mistrzów. Cnoty naszych przodków nieczęsto objawiają się we współczesnych bataliach. Przerwał, bo zauważył, że jego słowa odnoszą efekt odwrotny od zamierzonego. Chłopcu radośnie błyszczały oczy. - Ile masz lat? - W święto Heraklesa skończę siedemnaście. Kineasz wzruszył ramionami. Wystarczy, by uznać go za mężczyznę. - Porozmawiam z twoim ojcem - powiedział. A kiedy Ajas wybąkał słowa podzięki, Kineasz stwierdził, że pozbawi go złudzeń. - Na syna przebiegłego Kronosa... Chłopcze! Możesz postradać życie. I to bez sensu: w cudzej potyczce, w jakiejś ulicznej bójce, broniąc tyrana, który tobą gardzi. Albo też zginąć w ciemnościach od barbarzyńskiej strzały. To nie jest Homer, Ajasie. To brud, brak snu i robactwo. A w dniu bitwy jesteś jedynie pozbawionym twarzy człowiekiem w hełmie, żadnym tam Achillesem czy Hektorem, tylko wioślarzem pchającym falangę ku wrogom. 59
Próżne słowa. Kineasz miał nadzieję, że nie okażą się prorocze, ponieważ sam, mimo dziesięciu lat tułaczki, dalej nosił w sobie Homera. Obawiał się śmierci w ciemnej uliczce lub podczas bójki w winiarni. Widział, jak taki los spotyka innych. Późnym popołudniem jego uprząż była czysta, a konie gotowe do drogi. Pozostali też już wszystko przygotowali. Zbroje i oszczepy z drewna dereniowego zapakowano w słomiane kosze, które nieść miały juczne zwierzęta. Kineasz poszedł potem pod jedyny w obejściu dąb, by zacerować tam koc, ale powieki zaczęły mu się kleić. Myśląc o kolacji, myślał też o siostrze Ajasa, o tym, co mogła dla niego symbolizować: dom, bezpieczeństwo, pracę. Myślał też, że już od miesięcy nie spał z kobietą. Najpewniej od czasu, gdy rozstał się z armią. Mimo że nigdy nie spotkał siostry Ajasa, widział ją w wyobraźni, choćby tylko jako podobną do jego własnych sióstr. Skromna. Cicha. Piękna, powściągliwa, pobożna, ostrożna. Może również inteligentna, ale na pewno nieznająca jeszcze życia, nienaruszona. W czasie wojaczek na dłużej związał się tylko z Artemidą. Nie było to, ma się rozumieć, jej prawdziwe imię. Należała do kobiet towarzyszących armii, była prostytutką. Nie chciała jednak, by nazywano ją heterą - twierdziła, że dopiero się nią stanie. Głośna, wszechwiedząca, porywcza w miłości i nienawiści, lubiąca nierozcieńczone wino, wiedziała o wojnach więcej niż większość żołnierzy, chociaż nie miała jeszcze dwudziestu wiosen. Zadźgała kiedyś sztyletem macedońskiego oficera, który próbował ją zgwałcić. Oddawała się większości mężczyzn w oddziale, wybierała ich sobie i była przez nich wybierana. Miała własnego konia, recytowała fragmenty z Homera i znała każdy z możliwych tańców: wszystkie spartańskie tańce bojowe, wszystkie tańce bogów. W wieczór poprzedzający bitwę śpiewała. Podobnie jak Nikiasz, urodziła się w burdelu opodal ateńskiej agory. Kazała wszystkim, nawet Koryntyjczykomi i Jonom, uczyć się hymnu Aten, którym była szczerze oddana. Przyjdź, Ateno, właśnie teraz W nimbie chwały, o królowo Pani nasza, bądź przychylna Daj zwycięstwo swoim sługom 60
Wielbiących ją włóczęgów włączała do reszty kompanii, załatwiała im prowiant, rozstrzygała spory i decydowała o ich losie. Dodawała im prestiżu. Pewnej nocy rzekła do Kineasza: „Żeby przeżyć pośród wojaków, dziewczyna potrzebuje dwóch rzeczy: twardego serca i wilgotnej cipki. Tego nie ma u Homera, ale idę o zakład, że pod Troją wcale nie było inaczej”. Artemida słynęła z tego, że wybierała jednostkę, która jej odpowiadała, i wiązała się z najsilniejszym w niej mężczyzną. Porzucała go, gdy umarł albo przestawał ją utrzymywać. Albo gdy ona się nim znudziła. Nie znosiła ludzi skąpych. Kineasz utrzymywał ją przez rok, w obozowiskach i w miastach. Zostawiła go dla Filipa Kontosa, macedońskiego hipparchy, co było posunięciem rozsądnym, toteż Kineasz nie miał jej tego za złe, mimo że teraz, siedząc z zamkniętymi oczami pod dębem na czarnomorskim wybrzeżu, pomyślał, że chciałby ją wtedy przy sobie zatrzymać. Kobiety, życie... Stwierdził, że raczej nie osiądzie na wsi. Zasnął, a Posejdon zesłał mu sen o koniach. Jechał na wysokim wierzchowcu - albo on sam był wierzchowcem. Płynęli razem po bezkresnej trawiastej równinie - płynęli galopem, coraz dalej i dalej. Były tam też inne konie, które jechały za nimi, aż w końcu opuścili step, by znaleźć się na ziemi pokrytej popiołem. Potem inne konie zarżały, a on został w tyle, sam na swoim rumaku. Następnie pojawiła się rzeka, skalisty bród. Na drugim brzegu leżały mokre kłody wysokości dorosłego mężczyzny. Było tam również obumarłe drzewo, a pod kopytami miał ciała poległych... Obudził się nagle i przetarł powieki, ciekaw, jakiż to bóg zesłał mu taki sen. Wstał, poszedł do łaźni, dał niewolnicy do wyprasowania swoją najlepszą tunikę, wręczając jej dla zachęty kilka oboli. Po chwili przyniosła mu dzbany z ciepłą wodą do kąpieli. Była atrakcyjna - niemłoda już, lecz zgrabna, o wydatnych kościach policzkowych, z wytatuowanym na ramieniu orłem. Miał ochotę na fizyczne obcowanie, lecz ona nie wykazała chęci po temu, więc nie nalegał. Może dlatego wspaniale wyprasowała mu tunikę, wygładzając wszystkie zagięcia. W tym lśniąco białym stroju wyglądał 61
jak posąg syna Leto w Mitylenie. Jego podziękowania przyjęła sztywnym skinieniem. Przez cały czas zachowywała doń duży dystans; takie tam widać panowały zwyczaje. Kineasz wrócił nago do obozowiska. W swoim bagażu miał kilka rzeczy pasujących do tej wybornej tuniki. Miał niezłe sandały - lekkie i mocne zarazem, z czerwonymi rzemykami, kryjącymi bliznę na nodze. Jedyny jego płaszcz był co prawda płaszczem wojskowym, niegdyś niebieskim, obecnie zaś wyblakłym, niemalże popielatym, lecz miał do niego wspaniałą fibulę, na której widniały dwie lśniące srebrem główki Meduzy, sporządzone przez najlepszego ateńskiego rzeźbiarza i odlewnika. Przypiął ją teraz do starego płaszcza, odmawiając szeptem modlitwę, i przerzucił płaszcz przez ramię. Podszedł do ogniska, przy którym zastał Diodora i Nikiasza. Pozostali wybrali się biesiadować na rynek. Nie zaproszono ich na sympozjon, a ponieważ pochodzenie większości z nich było nie gorsze od pochodzenia Kalchasa, postanowili się obrazić. Agis, Laertes i Grakchus znali Kalchasa w dzieciństwie. Mieli mu za złe, że traktuje ich teraz jak kogoś gorszego. Diodor miał dzban dobrego wina. Popijał je wraz z Kojnosem i Nikiaszem, podczas gdy Kineasz kończył się ubierać. Nikiasz wyciągnął dłoń z broszą, stanowiącą wojenny łup z Tyru i mającą trafić w ręce Kalchasa jako prezent od gościa. - Zachowaj Meduzy dla lepszego gospodarza - rzekł hyperetes. Kineasz był ciekaw, co pomyślałby Kalchas, gdyby dowiedział się, że ten zrodzony z niewolnicy Ateńczyk uważa go za kiepskiego gospodarza. Prawdopodobnie prychnąłby pogardliwie. - Popatrz tylko! - krzyknął nagle Nikiasz. Kineasz obrócił się nieco i spojrzał przez ramię. Na pastwisko wjeżdżał jakiś samotny jeździec. Kojnos wybuchnął śmiechem. - Ataelus! - zawołał Kineasz. Scyta uniósł brudną dłoń w powitalnym geście i płynnym ruchem zsunął się z konia. Przytknął niewielki bat do boku wierzchowca, który natychmiast się odwrócił i odszedł w głąb pastwiska. 62
- Dobry koń - powiedział, wyciągając rękę po dzban. Kojnos bez wahania podał mu wino. Scyta pociągnął duży łyk i otarł twarz dłonią. Kojnos objął Ataelusa i zamknął go w niedźwiedzim uścisku. - Chyba cię lubię, barbarzyńco! - powiedział. Kineasz pokręcił głową. - Myślałem, że ukradłeś mi konia. Scyta albo nie zrozumiał, albo wolał pominąć ten temat. - Gdzie wam iść? Wyjazd jutro, tak? Tak, tak? Do Kineasza dotarły odgłosy rozmowy spod domu. Przybył Isoldes z rodziną. Było już późno. - Do Olbii - odparł. Scyta wpatrywał się w niego. Oddał dzban Diodorowi tak, jakby od zawsze należał do ich wąskiego grona. - Długo - powiedział. - Daleko. - Jego greka nie była barbarzyńska. Nieliczne znane sobie słowa wymawiał poprawnie, lecz nie miał pojęcia o zawiłych regułach gramatycznych rządzących odmianą rzeczowników. - Dziesięć dni? - zapytał Diodor. - Tak nam mówili kupcy. Scyta wzruszył ramionami. Znowu patrzył na konia. - Będziesz naszym przewodnikiem? - spytał Kineasz. - Jadę dla wam. Wyjechać. Koń dobry. Tak? - Chybaśmy się dogadali, szefie. - Nikiasz pokiwał głową. - Będę go miał na oku, dobrze? Kojnos pokręcił głową. - Ataelus i ja mamy wspólne hobby - powiedział. - Chodźmy pić, przyjacielu. Ataelus wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Też chyba lubię tobie, Hellenie! - zwrócił się do Kojnosa. I udali się razem w stronę miejskich winiarni. Nikiasz spojrzał na Diodora. - Chyba musimy zostać na straży. - Gdy ja będę na kolacji? Wspaniale. - Kineasz uśmiechnął się szeroko. - Będzie z niego świetny zwiadowca. Jeśli nam nie ucieknie. 63
Nikiasz odczekał, aż Kojnos i Scyta znikną z pola widzenia, po czym powiedział: - Jest bystry. Kineasz również dostrzegł inteligencję w twarzy Ataelusa, lecz Nikiasz zaskoczył go teraz, potwierdzając jego opinię. - Jak bardzo? - zapytał. Nikiasz wskazał na konia. - Czy gdyby nie uciekł, ufalibyśmy mu potem? Ale już dowiódł, że może uciec, prawda? Z czego wynika, że zaufamy mu jeszcze bardziej. Do Kineasza przemawiał taki sposób rozumowania. - Jesteś, Nikiaszu, takim samym filozofem, jak ten chłopak ze Sparty. Nikiasz pokiwał głową. - Zawsze tak myślałem. A jeśli on jest filozofem, to ja jestem hipparchą królewskiej gwardii przybocznej. - Co ty powiesz? - Kineasz niecierpliwił się już, by zdążyć na czas do Kalchasa, lecz Nikiasz nieczęsto wdawał się w dłuższą rozmowę, a gdy coś mówił, warto go było wysłuchać. - Diodor mówił mi o tym, jak Spartanin rzucił oszczepem. Wiem, że zanim go ocaliłeś, przez godzinę lub dłużej utrzymywał się w wodzie. Spartańskie nasienie. Tylko, nie wiadomo dlaczego, jakieś takie niekształtne. Ale on jest ze spartiatów, z klasy tam panującej. To twardziele. Istne maszyny do zabijania. - Postaram się nie zapomnieć - powiedział Kineasz. - Nie żeń się z tym dziewczęciem, póki nie wywiążemy się z umowy. Odprawiony przez swojego hyperetesa, Kineasz ruszył w stronę domu. Dalej rozmyślał o słowach Nikiasza, nawet kiedy po chwili leżał już na szerokiej sofie obok rzeczonego Spartanina. - Mam nadzieję, że moja obecność ci nie przeszkadza - powiedział Filokles. - Poprosiłem Kalchasa, by właśnie tutaj mnie usadził. On chyba chciał przydzielić ci Ajasa. - Dzięki. W oddechu Spartanina czuć było wino. Kineasz trochę się odeń odsunął. 64
- Jutro wyjeżdżacie? - Tak. - Do Olbii? - Tak. Zgodnie z naszym kontraktem. - Kineaszowi trudno rozmawiało się z Filoklesem, człowiekiem nieliczącym się z towarzyskimi konwencjami. Inni goście - Isokles, Ajas oraz kobieca najpewniej postać, szczelnie zakryta szatami i woalką - stali, czekając na przywitanie z gospodarzem. - Weźmiecie mnie ze sobą? - Filoklesowi wyraźnie nie podobało się, że musi o to pytać. W jego głosie dało się słyszeć arogancję. - Umiesz jeździć konno? - Nie za dobrze. Ale umiem. - Umiesz gotować? - Kineasz chciał szybko zakończyć tę rozmowę. Isokles poprawił się na sofie. Zachowywali się niegrzecznie w stosunku do pozostałych. Czy Spartanin nie mógł poruszyć tego tematu już po kolacji? Kineasz wolał nie zgadzać się od razu. - Jeśli chcecie to zjeść, nie umiem. Poza tym: owszem. Kineasz uniósł wzrok i oczami próbował powiedzieć Isoklesowi: Wiem, że zachowuję się niegrzecznie. Narzuca mi się człowiek, któremu uratowałem życie. Spartanin zamrugał. Bogowie wiedzą, co myślał w tej chwili. - Wezmę cię. To może być niebezpieczne - dodał cicho, zbyt późno, żeby te słowa zyskały odpowiednią wymowę. - Tym lepiej - odparł Spartanin. - O, bogowie, jacyśmy niekulturalni. Powinniśmy przywitać się z innymi gośćmi. Isokles i Ajas przywitali się z nimi i zajęli miejsca na sofach. Dziewczyna zniknęła - prawdopodobnie zaprowadzono ją do pomieszczeń dla kobiet na tyłach domu. Kolacja była wyborna. Zaczęło się od nieco niedogotowanego homara, a potem już była uczta rybna, której na pewno nie pochwaliliby ateńscy moraliści. Niewolnicy roznosili rozcieńczone wino - wodę dolewał sam Kalchas. Tylko on siedział na swej sofie samotnie i starał się zagajać rozmowy, w których mogliby uczestniczyć wszyscy goście. Poruszył temat macedońskiego „królewiątka” i jego hybris, która kazała mu obwołać się bogiem, 65
potem zaś przeszedł do braku pobożności wśród młodych, z chwalebnym wyjątkiem Ajasa. Mimo najlepszych chęci Kalchas wdawał się w monologi pełne jego własnych sądów o każdej z tych spraw. Ajas milczał, okazując respekt starszym biesiadnikom. Wbrew przewidywaniom Kineasza Isoldes nie radził sobie w debacie, za to Filokles koncentrował się na rybach, jakby obawiał się, że jest to jego ostatni posiłek. Po ostatnim daniu przyniesiono miski z wodą i wszyscy obmyli dłonie i twarze. Kalchas uniósł puchar z winem. - To w gruncie rzeczy spotkanie rodzinne - powiedział. - Za Isoklesa, mojego rywala i brata. I za Kineasza, jemu to bowiem zawdzięczam wszystko, com tutaj osiągnął. - Ulał nieco wina na podłogę, resztę zaś wypił jednym haustem i odwrócił puchar, by pokazać, że jest pusty. - A ponieważ jesteśmy rodziną, żaden bóg ni bogini nie oburzy się chyba, jeśli zaśpiewa nam teraz, Isoklesie, twoja córka. - W pełni się z tobą zgadzam - powiedział Isoldes, unosząc swój puchar. - Za Kalchasa, który uraczył nas tak wyborną kolacją. I za jego przyjaciela Kineasza, który, miejmy nadzieję, na długie lata zaszczyci nas swą obecnością. - On również wylał libację. Kineasz zdał sobie sprawę, że przyszła kolej na niego. Czuł się nieswojo, niepewnie, dziwnie obco. Ujął pełen wina puchar i usiadł prosto na sofie. - Za gościnność Kalchasa. I za nowe przyjaźnie... Bo nowi przyjaciele to dary, jakie z wysokiego Olimpu zsyłają nam nieśmiertelni. Wypił wino. Filokles wstał z sofy i odebrał mu puchar. Po twarzach Isoklesa i Klachasa Kineasz zorientował się, że Filokles popełnia błąd - ani on, ani też młody Ajas nie powinni wznosić toastu. Filokles już jednak mówił: - Władca koni Posejdon wraz z Kineaszem ocalili mnie przed morską głębiną. A gościnność Kalchasa przywróciła mi godność. - Pół pucharu wylał jako libację, resztę wypił do dna. - Najszlachetniejszą zaiste jest więź między gospodarzem a gościem - dodał i usiadł na swojej sofie. 66
Ajas rozpoznał cytat i wyraził swoje uznanie. Isokles uniósł puchar, jakby nim salutował. Nawet Kalchas, który w najlepszym razie zaledwie tolerował Spartanina, skinął doń głową i posłał mu uśmiech wdzięczności. W tylnej części sali pojawiły się dwie kobiety w wytwornych szatach. Miały niezasłonięte twarze i wysoko utrefione włosy. Starsza była zapewne żoną Kalchasa. Kineasz, który mieszkał tam od trzech dni, widział ją po raz pierwszy. Była smukła, długonoga i zgrabna. Poruszała się z gracją, trzymając wysoko głowę. Wprawdzie jej twarz nie należała do najpiękniejszych, lecz zdradzała inteligencję i zdolność doświadczania rozkoszy. Uśmiechnęła się do wszystkich. - Oto Penelopa - rzekła cicho, nie unosząc wzroku. - Córka Isoklesa. Ja, jeśli pozwolicie, usiądę sobie i posłucham. - Mówiła to ze spuszczonymi oczami. Nie przedstawiła się z imienia - był to idealny wręcz wizerunek skromnej matrony. Kalchas jednak nie miał dzieci, w przeciwnym razie Kineasz na pewno by je zauważył. Penelopa miała duże okrągłe oczy, którymi żywo wodziła po sali. Gdy przypominała sobie o nakazie skromności, szybko spuszczała wzrok, by potem równie nagle ożywić się znowu i szukać nowej ofiary. Kineasz domyślał się, że ta dziewczyna po raz pierwszy pokazuje się publicznie; prawdopodobnie też po raz pierwszy widzi taką prywatną kolację w wyłącznie męskim gronie. On sam często jadał ze swoimi siostrami i opowiadał im najświeższe wieści lub plotki z gimnazjonu, nie wszystkie jednak dziewczęta cieszyły się takimi przywilejami. Włosy miała czarne, skórę zaś jaśniejszą niż większość rówieśniczek. Odznaczała się też szczupłą szyją, długimi rękami i pięknymi dłońmi. Jej uroda robiła duże wrażenie - musiała być bliźniaczą siostrą Ajasa. Mimo to jej bojaźliwa ciekawość była jakoś niepokojąca, kojarzyła się bowiem z wystraszonym zwierzątkiem. A po związku z Artemidą skromność nie przemawiała już do Kineasza jak wcześniej. Czuł się rozczarowany. Czego się spodziewał? Bez żadnych wstępów zaczęła śpiewać. Głos miała lekki i czysty. Wykonała pieśń dożynkową i utwór miłosny, który Kineasz słyszał kiedyś w 67
Atenach. Później były trzy pieśni zupełnie mu nieznane, brzmiące obco i egzotycznie. Penelopa śpiewała dobrze, głosem pewnym, choć nieco zbyt cichym i z nadmiernym przydechem. Wykonała jeszcze jakąś odę, a swój występ zakończyła hymnem do Demeter. Rozległ się aplauz. Filokles klepnął Kineasza po ramieniu i uśmiechnął się doń szeroko. Isoldes podniósł się z sofy. - Nie każdy ojciec pozwala swym dzieciom na tyle co ja. W końcu Penelopa wykonuje tu pieśni przeznaczone dla mężczyzn. Ale wydaje mi się, że powinna szlifować ten talent, zesłany jej przez syna Leto, i skromnie, rzecz jasna, dar ów ujawniać. A to właśnie, śmiem twierdzić, dopiero co uczyniła. Spojrzał na Kineasza, ten zaś po raz kolejny znalazł się w centrum uwagi. Nie czuł się z tym dobrze. Zauważył, że wpatruje się w niego żona Kalchasa swymi pięknymi oczyma - oczy były chyba jej największym atutem. Właściwie wszyscy patrzyli teraz wyczekująco na Kineasza. Jestem tu ledwie trzy dni, a już obsadziliście mnie w roli zalotnika. - Dla bogów nie ma nic skromniejszego i stosowniejszego niż taki pokaz talentu w obecności przyjaciół i rodziny - powiedział. Po reakcjach zebranych wyczuł, że nie utrafił w odpowiednią strunę. Lata rozkazywania nauczyły go szybko czytać z ludzkich twarzy, a to, co teraz zaobserwował, nie nastrajało optymistycznie. Cóż miał jednak powiedzieć? Gdyby zaczął wychwalać śpiew i wygląd Penelopy, złamałby dość sztuczną umowę, zgodnie z którą było to „spotkanie rodzinne”. A może miał to właśnie uczynić: dać się porwać namiętności i przystąpić do otwartych zalotów? Chrzanić to, pomyślał, ogarnięty nagłym gniewem. Siedzący obok Filokles drgnął raptem i stanął chwiejnie na nogach. - W Sparcie kobiety jawnie obcują z mężczyznami. Wybaczcie mi zatem, jeśli wyjdę na gbura. Ale muszę powiedzieć, że Penelopa stanowi wcielenie talentu i skromności zarazem. Muzy muszą kochać kobietę, która umie tak pięknie śpiewać. 68
Kineasz spojrzał na Filoklesa, który chwiał się nieco, jakby był już pijany, mimo że wcale dużo nie wypił. Jego komplement przyjęto dobrze. Żona Kalchasa uśmiechnęła się i skinęła głową. Również Isokles sprawiał wrażenie zadowolonego. Niezły strzał, Filoklesie. Tym razem Kineasz klepnął Spartanina po ramieniu, gdy ten siadał obok niego na sofie. Filokles uśmiechnął się szeroko. Jego spojrzenie mówiło: Jesteś mało inteligentny. Później ci to wyjaśnię, baranie. I znowu podniósł się Isokles. - Skoro już ośrodkiem uwagi stały się moje dzieci, to pozwolę sobie zwrócić się z prośbą do Kineasza, najważniejszego dziś tutaj gościa. Oddaj mi, proszę, tę przysługę i zabierz ze sobą do Olbii mojego syna. I to w miejscu publicznym, gdy nie mogę odmówić. W porównaniu z tym prośba Filoklesa była szczytem grzeczności. Kineasz rzucił okiem na żonę Kalchasa, która wyglądała na zaciekawioną. - Jestem żołnierzem - powiedział. - Życie żołnierza jest niebezpieczne, a kampanie wojenne trwają długo. Boję się brać odpowiedzialność za waszego syna, który może polec na polu walki. Boję się gniewu bogów, jeżeli wam go zabiorę. I boję się waszego gniewu, jeśli zdarzy się jakieś nieszczęście. Jak mówi stara mądrość: „W czasie pokoju synowie grzebią ojców, w czasie wojny ojcowie grzebią synów”. Isokles siedział na sofie z synem, obejmując go ramieniem. - Powinien zobaczyć kawałek świata. Głowę ma pełną Achillesa i Odyseusza. Wyleczy go tylko błoto i robactwo, w które obfituje prawdziwa wojna. - Isokles i Kineasz patrzyli sobie w oczy. - Gdy człowiek jest ojcem, zawsze musi ryzykować. Pozwoliłem zaśpiewać Penelopie, rzucając na szalę jej reputację i swoją zarazem. Nie było to duże ryzyko, bo znajdujemy się tu w przyjaznym gronie. Możesz powiedzieć, że znam cię ledwie trzy dni, ale jesteś wszak druhem Kalchasa z dzieciństwa. Kalchas zaś, mimo że - bogowie mi świadkiem - we wszystkim się z nim spieram, jest człekiem najbliższym memu sercu. Z kolei ty, Kineaszu, cieszysz się znakomitą opinią. Czyż wraz z pięćdziesięcioma innymi ludźmi nie wysłano 69
cię królewiątku jako ateńskiego zakładnika? I czy nie udało ci się zyskać jego uznania, jako człowiek, jako żołnierz, jako przedstawiciel swojego miasta? Kalchas powiada, że w ciągu sześciu lat brałeś udział w pięciu kampaniach i że powodem twojego wygnania jest zawiść, jaką żywiło wobec twego majętnego ojca ateńskie zgromadzenie. Poznałem cię teraz osobiście. I widzę, że jesteś człowiekiem, któremu mogę powierzyć swoje dziecko. - A nawet oboje - szepnął Filokles. Kineaszowi nie uśmiechały się te wszystkie pochwały. Nie mieli pojęcia, jak niewielkim zaufaniem darzył go Aleksander. Zaufani kawalerzyści brali udział w potężnych szarżach, które miażdżyły perską armię, a jazda grecka miała szczęście, kiedy zlecono jej zadanie zwiadowcze na skrzydle. - Nie zasługuję na takie pochwały - powiedział Kineasz i westchnął. Zabiorę Ajasa do Olbii. Zobaczy tam małą wojenkę. Może zgodnie z twoim życzeniem uda się go wyleczyć. - W tym momencie Filokles uderzył go w łokieć. Kalchas zerwał się ze swej sofy. - Wystarczy już spraw rodzinnych. Żono, udaj się do siebie. Czas, by mężczyźni omówili swoje sprawy i wypili trochę wina. Jego żona ujęła za rękę Penelopę, ta zaś skłoniła głowę przed gośćmi i obie opuściły towarzystwo. Przez cały ten czas dziewczyna nie odezwała się ani słowem. Ileż mogła mieć lat? Piętnaście? Szesnaście? Kineasz zauważył, że gdy wychodziły, żona Kalchasa patrzyła na nią karcącym wzrokiem. - Czy Ajas ma dobrego konia? - spytał Kineasz. - Nie tak dobrego jak wasze. Nasze są lżejsze. Nadają się tylko do wyścigu za agorą. Kineasz spojrzał na Isoklesa. - Jeśli twój syn ma mi towarzyszyć, będzie potrzebował pieniędzy, za które w Olbii kupi niezbędny ekwipunek. Tutaj nie macie wszystkiego, co trzeba, byłem na rynku i wiem. Dwa cięższe wierzchowce i jeden lżejszy... Jego koń wyścigowy jest chyba zbyt delikatny na taką wyprawę. Kilka grubszych tunik. Duży słomiany kapelusz, z tych, jakie niewolnicy noszą 70
na polu; im większy, tym lepszy. Dwa oszczepy, i to dobre: drzewce z drewna dereniowego, groty z brązu. Buty, które ochronią nogi w czasie walki i manewrów. I miecz. Chcę, by miał przy sobie miecz kawaleryjski. Nauczę go, jak się z nim obchodzić. - Spojrzał na Ajasa. - Dobry z ciebie jeździec? Młodzieniec skromnie spuścił wzrok. - Niezły. W dzieciństwie uczył mnie jeździć pewien Dak. - Ajas uniósł wzrok, by sprawdzić, czy udzielił właściwej odpowiedzi. Udzielił. - Dobrze. Teraz zbroja. Panoplia jak u hoplity: ciężki napierśnik i naplecznik. I hełm z osłonami na policzki. Isokles wodził palcami po brodzie. - Ile to będzie kosztowało? Chcę go dobrze wyposażyć i dać mu dobre konie. To pomoże mu przeżyć. Kineasz kiwnął głową. Poruszał się na znanym mu świetnie terenie. - Otóż to. Nie mam pojęcia, jakie są ceny w Olbii, ale jest tam tylu Scytów, że powinno być też sporo niedrogich koni. Hm... Sto sówek? Isokles roześmiał się. - Mój ty Ajasie, może miałbym dla ciebie zbudować statek? - Uniósł rękę. - Nie, nie. Żartuję. Sto sówek w sakiewce i kolejne pięćdziesiąt dla ciebie, Kineaszu, na inne wydatki. Kineasz wiedział, że zgodnie ze zwyczajem hipparchowie otrzymują dodatkowe środki od majętnych ojców podległych im żołnierzy. Wcześniej jednak nigdy z tego nie korzystał. - Dziękuję. - Nie chcę, by przy synach olbijskich bogaczy sprawiał wrażenie biedaka. Jeśli to nie wystarczy, każę przesłać więcej. Kalchas podniósł się z sofy. - Ja też mam coś dla ciebie, Kineaszu. - Skinął ręką w stronę wejścia i do środka wszedł młody mężczyzna. - Oto Kraks. Jest Trakiem. Twierdzi, że umie sobie radzić z końmi i dobrze włada włócznią. Potrzebujesz niewolnika. Inaczej człowiek o twojej pozycji sprawia wrażenie nagiego. 71
- Jesteś aż nazbyt hojny - odrzekł Kineasz, który od wielu lat nie miał własnego niewolnika. Nie wiedział, co powiedzieć. Kraks wyglądał bardziej na rekruta niż na niewolnika: wyprostowany, umięśniony, młody. Sprawiał też wrażenie człowieka, któremu brak wolności nie odebrał wrodzonej agresji. - Nalegam. Wszyscy chcemy, by ci się udało. Jedź, uczyń, co tyran od ciebie zażąda, zdobądź kilka talentów i wróć do nas. Szczerze mówiąc, mój zarządca nie radzi sobie z Kraksem. Ty okiełznasz go bez problemu. Kraks stał jak żołnierz w pozycji zasadniczej. W kawalerii kursuje powiedzenie: „Nie ma gorszego podarunku niż nieujeżdżony koń”. - Dziękuję ci, Kalchasie. Dziękuję za gościnę, za opiekę nad moimi ludźmi i końmi. I za Kraksa. Odwdzięczę ci się, jak będę mógł. - Spojrzał na niewolnika. - Przynieś mi płaszcz i sandały. Kraks wyszedł z sali. - Już? - odezwał się Isoldes. - Wraz z Filoklesem bardzo wzbogacasz naszą rozmowę. - Wybaczcie, że muszę was opuścić, ale wyjeżdżam jutro skoro świt. - I zabierasz mi syna. W takim razie jeszcze przez godzinę nacieszę się jego towarzystwem. Kineasz spojrzał na Ajasa. - O wschodzie słońca przy pastwisku. Użyczę ci konia, zanim coś dla ciebie kupimy. Ajas nie wierzył własnemu szczęściu. - Nie mogę doczekać się poranka. Kineasz popatrzył na Isoklesa i pokręcił głową. - A ja mogę. Szturchnął Filoklesa, ten jednak go zignorował. - I zwyczajnie tu zostanę, by rozkoszować się ostatnim wieczorem na łonie cywilizacji - powiedział. I uniósł puchar w oczekiwaniu na dolewkę.
4.
P
romienie słońca znad wzgórz w oddali padały na kolejne popręgi. Rap-
tem światło się zmieniło i każde źdźbło trawy rzucało osobny cień. Kineasz policzył zebranych - wszyscy byli obecni, wszyscy chętni do działania, nawet starzy żołnierze. Ajas miał niewolnika z własnym koniem, piękną perską klaczą. Kraks wskoczył na jednego z niezajętych wierzchowców, jakby urodził się w siodle - może zresztą tak było; w prawej ręce trzymał dwa należące do Kineasza oszczepy. Ataelus dzierżył w dłoni bacik, a do pasa przy biodrze doczepił łuk. Na swoim gniadoszu poruszał się tak, jak większość ludzi chodzi - człowiek i zwierzę stanowili tu jedność. Również Nikiasz wskoczył na swojego rumaka, przekazując niewolnikom kierowanie zwierzętami jucznymi. Kineasz objechał wraz z nim gotową już kolumnę: dwunastu ludzi, dwadzieścia koni i bagaż - zbyt trudny to cel dla bandytów, bo wszyscy są tu uzbrojeni. Kineaszowi podobał się jego oddział, cieszył się, że właśnie tak wygląda. Zostawił Nikiasza w środku kolumny tam, gdzie jechały konie na zmianę i gdzie wieziono bagaż - sam zaś podjechał na sam przód, gdzie czekał na niego Scyta. Kalchas jeszcze nie wstał. Po domu kręciło się tylko kilku niewolników, noszących wodę. Isokles, który przyszedł pożegnać się z synem, stał oparty o płot, żując źdźbło trawy. 73
- Uściśnij ojca - zwrócił się do Ajasa Kineasz. Ajas zeskoczył z konia i przez dłuższą chwilę obejmował się z Isoklesem. Gdy wrócił na swego wierzchowca, Kineasz uniósł dłoń i powiedział: - Jedziemy. Po pierwszych kilku stadiach droga wiodąca z gospodarstwa Kalchasa zamieniła się w dróżkę o szerokości dwóch wozów i taka już była przez resztę dnia, prowadząc w głąb lądu, na północ i zachód. Z początku dało się widzieć zbudowane wzdłuż niej greckie domostwa i gospodarstwa, wkomponowane w oliwne gaje i pszeniczne pola. Po kilku godzinach zastąpiły je zabudowania o jeszcze bardziej wiejskim charakterze - kobiety pracowały tam na polach, a mężczyźni nosili barbarzyńskie odzienia. Mimo to w każdym obejściu można było dostrzec greckie przedmioty: amfory, rzeczy z brązu, wełniane koce. - Co to za ludzie? - zapytał Kineasz. Ataelus zrozumiał pytanie, dopiero gdy ujrzał wymowny gest. - Bastarnowie - odrzekł. Powiedział znacznie więcej, wtrącając w swój barbarzyński język nieliczne słowa greckie: bar bar baba uderzyć! I bar baba wojownik. Z czego Kineasz zrozumiał, że są to zaciekli wojownicy, kiedy ktoś ich sprowokuje. Tyle słyszał już wcześniej. Nie wyglądali na szczególnie zaciekłych. Gdy dzień się chylił ku zachodowi, w trzeciej z wiosek dostrzegli dom większy od innych i poprosili tam o nocleg. Wódz wraz z małżonką - nie mógł to być nikt inny - przyjęli ich dobrze. Jedna srebrna sówka ateńska wystarczyła, by zapłacić za paszę i posiłek dla wszystkich. Kineasz odrzucił ofertę noclegu w domu, lecz z przyjemnością, mimo bariery językowej, zjadł tam kolację. Filokles nie chciał nic jeść. - Uda mam, psiamać, zakrwawione - powiedział. Kineasz wzdrygnął się. - Jesteś przecież Spartaninem. Filokles dalej przeklinał: 74
- Na wygnaniu pożegnałem się z tym całym pieprzeniem: zaciśnij usta, wytrzymaj ból. Nikiasz wybuchnął śmiechem. - Nic ci nie będzie - powiedział. - W ciągu tygodnia się przyzwyczaisz. Dali mu jednak maść. Nikiasz dostarczył ją też Ajasowi. Nazajutrz znowu wstali o brzasku. Przed ich oczyma dalej ciągnęły się wsie i pola. Dwukrotnie minęli się z Grekami na wozach, jadącymi do Tomis na handel. Późnym popołudniem dotarli do przeprawy przez Dunaj. Rzeka była w tym miejscu szeroka jak jezioro. Przewoźnik miał tam niewielkie gospodarstwo i trzeba go było przywołać. Godzinę zajęło im rozjuczenie koni i wniesienie wszystkiego na prom. Potem przewoźnik i jego niewolnicy zaczęli wiosłować, podczas gdy konie płynęły obok promu. Była to trudna, skomplikowana operacja, ale Kineasz i jego weterani przebyli już zbyt wiele rzek, by cokolwiek mogło ich tutaj zaskoczyć. Nie zginęła im ani jedna torba, nie stracili żadnego konia. Kiedy znaleźli się na drugim brzegu, maszt promu rzucał już długi cień. Nikiasz doglądał rozpakowywania, a Kineasz, rad, że przeprawę ma już za sobą, usiadł pod samotnym dębem i przyglądał się swoim ludziom. Wprawdzie przewoźnik nie pomagał przy rozładunku, lecz skłonił do tego swych niewolników. Ataelus nie tknął bagażu. Nie pił też wina. Stanął przy swoim mokrym wierzchowcu, wyczesał go i, wskoczywszy nań, znieruchomiał; razem z koniem wyglądał teraz jak zastygły centaur. Przewoźnik dobrze mówił po grecku, toteż Kineasz przywołał go do siebie i spytał: - Co nas czeka przez najbliższe dwa dni? Zapytany roześmiał się ponuro. - Tutaj kończy się cywilizacja, jeśli Aegyssos można określić tym słowem. Na północnym brzegu czekają was Dakowie, Getowie i Bastarnowie. Ten wasz chłopak... Kraks? On jest Getą. Wieczorem wam ucieknie i, jeśli nadarzy się sposobność, poderżnie wam gardła. Zapamiętaj moje słowa. 75
Getowie będą chcieli zabrać wam konie. Jeśli będziecie jechać wzdłuż tych oto wzgórz i trzymać się z dala od bagien, w ciągu czterech, pięciu dni dotrzecie do Antifilus. Po drodze nie ma żadnego domu czy zagrody. Kineasz odwrócił głowę, by spojrzeć na Kraksa. Chłopak ciężko pracował pod nadzorem Galijczyka Antygona. Śmiali się razem. - Rozumiem. - Kineasz skinął głową. - Jest was za mało. Getowie już jutro wypatroszą wam głowy. - Wątpię. Ale dzięki za troskę. Przewoźnik wzruszył ramionami. - Przewiozę was z powrotem. Oczywiście, za kolejną opłatą. A do czasu przybycia następnej grupy możecie posiedzieć u mnie w domu. Kineasz ziewnął. Było to autentycznie ziewnięcie, bo taktyka straszenia, którą stosował przewoźnik, była dość standardowa. Kineasz słyszał to już wiele razy. - Nie, dzięki. - Jak sobie życzysz. Zanim słońce zdążyło jeszcze bardziej wydłużyć cienie, przewoźnik odpłynął na swoim promie. Zostali sami na północnym brzegu Dunaju. Kineasz przywołał Nikiasza. - Rozbijamy tu obóz. Rozstawić straże, uwiązać i spętać konie. I pilnować Kraksa. Przewoźnik mówił, że będzie próbował dziś uciec. Nikiasz spojrzał na Kraksa i wzruszył ramionami. - Co jeszcze ci mówił? - Że Getowie nas powybijają. - Może tak, może nie - odparł Nikiasz filozoficznie, ale dotknął ręką amuletu. - Getowie? To znaczy? - Rodacy Kraksa. Trakowie na koniach. - Kineasz zrobił daszek z dłoni i popatrzył na odległy horyzont. Przywołał Ataelusa. - Rozbijamy obóz. Weź Antygona i Laertesa. Przejedźcie się po okolicy, rozejrzyjcie się trochę i wróćcie. Rozumiesz? - Dobrze - odparł Ataelus i poklepał swojego konia. - Ona chcieć biec. Mnie też. - Odczekał, aż Antygon dosiądzie swego wierzchowca. Laertes, 76
najlepszy wśród nich zwiadowca, siedział już na swoim. Cała trójka wyjechała na równinę, kierując się na północny zachód. Pozostali rozpalili dwa ogniska. Na jednym z nich grzał się kocioł. Następnie przygotowali posłania z trawy. Kłócili się, czy rozbijać dwa namioty, aż w końcu Nikiasz swym szorstkim głosem kazał im to uczynić, obsypując ich przy pracy wymyślnymi przekleństwami. Kineasz nie brał w tym wszystkim udziału - jako oficer uaktywniał się tylko w sytuacjach kryzysowych. Większość rozkazów wydawał Nikiasz i to on rozstrzygał spory i rozstawiał warty. Przed zapadnięciem zmroku do obozu wrócili trzej zwiadowcy. Widzieli ślady końskich kopyt wiodące w kierunku północnym, lecz nie dostrzegli żadnego bezpośredniego zagrożenia. Tak łatwo zapomnieć. Nie będąc na wojennej wyprawie, Kineasz pamiętał o wszystkim, co dobre, i o poczuciu zagrożenia. Nie pamiętał o uciążliwym brzemieniu codziennych decyzji i katastrofalnych nieraz skutków, jakie mogą za sobą pociągnąć. Na przykład podwojenie liczby wartowników zwielokrotniało szansę wykrycia ataku, lecz oznaczało też większe zmęczenie nazajutrz. Z kolei zwykła warta oznaczała, że strażnik może zasnąć i o ataku dowiedzą się, słysząc rozpędzone kopyta i czując, jak w brzuchu zagłębia się ostrze. Wybrał rozwiązanie kompromisowe, wiedząc, że kompromisy są niebezpieczne - zarządził podwójną wartę o świcie, ze swoim zresztą udziałem. Następnie zawołał Kraksa i kazał rozłożyć koc przy jego posłaniu; po drugiej stronie umieścił Antygona. Szybko zjedli kolację, rozstawili straże i rozłożyli się bezczynnie - na tym etapie kampanii nie zasypiało się jeszcze od razu. Długo w noc pili wino z ostatniej amfory, którą dostali w Tomis, opowiadając sobie o swoich wyczynach, przeżywając je na nowo ze śmiechem na ustach. Ajas wpatrywał się w pozostałych, milczący i grzeczny jak zawsze, z oczyma otwartymi tak szeroko, jakby jego towarzyszami byli Jazon i Argonauci. Agis recytował Poetę: 77
„»Idźże dalej i śpiewaj o koniu drewnianym, którego zbudował Epejos z pomocą Ateny. I jak go na zamek podstępnie wprowadził boski Odys, napełniwszy mężami, co potem Ilion zburzyli. Jeśli mi to składnie opowiesz, wnet ja wszystkim ludziom rozgłoszę, jak ciebie bóg życzliwy prowadzi do pieśni natchnionych«. Rzekł, zaś ów z bożego popędu zaczął i tkał pieśń, idąc od tego, jak Argiwi, wrzuciwszy ogień do namiotów, odpłynęli na okrętach o mocnych ławach, a ci, co z przesławnym Odyssem ukryli się w koniu, byli już na rynku trojańskim, sami bowiem Trojanie wciągnęli go na zamek. Koń więc tam stał, a Trojanie, obsiadłszy go kołem, radzili bez ładu i bez końca. Trojakie było zdanie: albo to drzewo wydrążone przebić bezlitosnym spiżem, albo zrzucić ze skały wciągnąwszy na szczyt góry zamkowej, albo zostawić jako wielki pomnik na przejednanie bogów. Na tym stanęło. Było bowiem przeznaczone zginąć miastu, gdy ukryje u siebie wielkiego drewnianego konia, w którym siedzieli najlepsi z Argiwów, gotowi nieść Trojanom śmierć i kres. Śpiewał, jak wysypawszy się z konia synowie Achajów opuścili swą drewnianą kryjówkę i miasto zburzyli. Śpiewał, jak rozbiegli się po mieście wysokim i mordowali, a Odys, niby Ares, szedł z boskim Menelaosem w dom Deifobosa. I mówił, jak tam z odwagą stoczyli najsroższy bój i jak wyszli zwycięsko dzięki wielkodusznej Atenie”. Rozległ się aplauz, którym weterani zwykle nagradzali takie popisy. Żartem porównywano rudowłosego Diodora do sprytnego Odyseusza. Pierwsza warta dobiegła końca, zanim ktokolwiek położył się spać - nie licząc Filoklesa, który zasnął niemal natychmiast po zeskoczeniu z konia. Kineasz podszedł do Ajasa, gdy ten zwijał swój płaszcz. - Przyda ci się - powiedział, podając mu miecz. Ajas wziął go, uniósł i próbował się mu przyjrzeć. - W czasie snu miej go pod głową lub w ręce - dodał Kineasz, uśmiechając się niewidocznie w ciemności. - Po kilku nocach przywykniesz. Przykrywszy się płaszczem, Kineasz w jednej chwili zasnął. Zupełnie jak w domu. Śniła mu się Artemida - nie był to sen długi i bogaty w szczegóły, a już na pewno nie należał do snów, jakie Afrodyta zsyła na mężczyzn, lecz mimo to należał do najprzyjemniejszych. Kineasz zbudził się, 78
gdy zmieniano wartę i w namiocie panowało nieznaczne poruszenie. Jak tylko otworzył oczy, był w stanie pełnej gotowości. Szybko jednak przypomniał sobie sen i ogarnęło go uczucie błogości. Pomyślał, że może jakiś ślad po Afrodycie został w jego płaszczu. Z uśmiechem na ustach znów zapadł w sen. Obudził się nagle, gdy coś ciężkiego spadło mu na nogi. Uświadomił sobie, że przed chwilą rozległ się jakiś hałas i, zanim się jeszcze w pełni rozbudził, stał już na nogach z mieczem w dłoni. - To nic, Kineaszu, to nic - powiedział mu do ucha Antygon. - Twój niewolnik próbował uciec, toteż musiałem go unieszkodliwić. Rano będzie trochę obolały. Ciężar, który Kineasz poczuł na nogach, był więc ciężarem Kraksa. Chłopak stracił przytomność. Pozostali też się obudzili i wspólnymi siłami umieścili go pod kocem. - W jakim kierunku chciał uciec? - Nie czekałem, by sprawdzić. Jak zobaczyłem, że wstaje, trzasnąłem go włócznią. Kineasz wzdrygnął się. - Mam nadzieję, żeś go nie zabił. Obudź mnie przy zmianie warty. - Spokojna głowa. Różanopalca jutrzenka będzie tylko dla ciebie. Zasypiając, Kineasz pomyślał, że Antygon, który był analfabetą, najpewniej nigdy nie czytał Iliady. Po trzeciej pobudce obmył wodą twarz i ręce. Nocną porą dłonie mu puchły, a gdy się budził, czuł ból w stawach. Z każdym rokiem budzenie się było coraz trudniejsze. Wojskowe życie szybko postarza. Wziął od Antygona ciężki oszczep. Ajas też już nie spał, ponieważ Kineasz zarządził podwójną wartę o świcie, a jako towarzysza Nikiasz przydzielił mu najmniej doświadczonego człowieka w oddziale i zarazem takiego, którego można najłatwiej zastąpić. Decyzje, zawsze trudne decyzje... - Przed pójściem spać znajdź dla niego dobry oszczep - rozkazał Kineasz Antygonowi, a ten po chwili spełnił żądanie dowódcy. W szarawym świetle poranka Ajas z oszczepem prezentował się niepewnie, jak gdyby zjawił się na przyjęciu w nieodpowiednim stroju. 79
Kineasz pomyślał, że ten wyspany młodzieniec wygląda absurdalnie wręcz młodo i pięknie. I na pewno nie bolą go stawy. - Nic się nie wydarzyło? - zapytał Kineasz. Antygon spojrzał gdzieś na północ. - Coś tam słyszałem. Daleko. Może wilk atakował jelenia. Ale ciężko to brzmiało. Godzinę temu. - Wskazał na niewyraźny kształt pod drzewem. - Nie przewróć się o barbarzyńcę. On śpi razem z koniem. Kineasz skinął głową i lekko popchnął Antygona w stronę jego posłania. Było wystarczająco jasno, by wśliznąć się do namiotu, nie budząc innych i, zanim Kineasz obszedł obozowisko, Antygon już smacznie chrapał. Ajas nie wiedział, co ze sobą zrobić, więc ruszył za Kineaszem. Podczas drugiego okrążenia Kineasz pokazał mu dwa nieduże wzniesienia, z których rozciągał się widok na kilka stadiów. Zatrzymali się potem przy Ataelusie i patrzyli z uśmiechem, jak Scyta śpi z uzdą w dłoni, gotów natychmiast dosiąść swojego wierzchowca. Potem Kineasz kazał Ajasowi rozpalić ogniska. - Jak się z tym uporasz - dodał - trzeba wyczesać konie. Na twarzy Ajasa po raz pierwszy pojawił się wyraz niezadowolenia. - Ja mam wyczesać konie? Obudzę niewolnika... Kineasz pokręcił głową. - Rozpalisz ogniska i wyczeszesz konie. Sam. Spraw się dobrze. Później przejedziemy się trochę, a potem obudzimy resztę. Poza tym, Ajasie, rozkazy nie polegają dyskusji. Ajas zwiesił głowę, ale powiedział: - Innym wolno je kwestionować. Kineasz roześmiał się i poklepał młodzieńca. - Jak już zabijesz paru ludzi i przestoisz tysiąc nocy na warcie, to będziemy mogli rozmawiać. On sam lubił takie warty. Stał teraz nieruchomo pod drzewem i obserwował szarawy horyzont na północny wschód od obozu. Wsłuchiwał się w poranny śpiew ptaków, patrzył, jak królik kica w przybrzeżnej trawie i jak sokół kołuje nad ujściem Dunaju. Czuł, że są tam bezpieczni, bo w takich dzikich okolicach łatwo jest wypatrzyć zbliżającego się wroga. 80
Przez godzinę obserwował Ajasa, który rozpętywał konie jeden po drugim, wyczesywał je i pętał ponownie. Mimo wcześniejszej próby buntu był w tej pracy dokładny: sprawdzał kopyta, wycierał sierść słomą, oglądał ślepia i pyski. Wiedział, co trzeba robić. Kineasz znów przeniósł wzrok na horyzont. Czas płynął tak szybko, że ani się spostrzegł, a Ajas już szedł w jego stronę z parą koni. Kineasza przestały boleć dłonie i nie dolegał mu napięty wcześniej kark - był gotowy na przejażdżkę. Dosiadłszy konia, podjechał do najbliższego namiotu i stopką oszczepu zastukał w podtrzymujący namiot drążek. Nikiasz wysunął głowę. - Wybieramy się na poranny patrol - powiedział Kineasz. - Każ niewolnikom szykować jedzenie. Wrócimy za godzinę. Nikiasz stłumił ziewnięcie, zasłaniając usta szeroką dłonią. - Zajmę się tym - odparł. Kineasz zawrócił konia i odjechał z Ajasem. Skierowali się na północ wzdłuż rzeki, w miarę możności trzymając się żuław. Na każdym kroku dowódca instruował Ajasa, co trzeba robić na takim patrolu: pilnować, by ich sylwetki nie rysowały się wyraźnie na tle wschodzącego słońca, w razie potrzeby kryć się w zaroślach, zrobić postój przed przebyciem wzniesienia. Przez pewien czas jechali przy brzegu, potem odbili od rzeki i dotarli wyniosłości terenu, którą Kineasz dostrzegł w czasie swojej warty. Znajdowali się już prawie stadion od obozowiska. Kineasz ześliznął się z konia, rzucił wodze Ajasowi i wczołgał się na szczyt wyniosłości. Popisywał się przed młodzieńcem, w dobrej wszelako sprawie - chłopak powinien zobaczyć, jak wygląda porządny patrol poranny. Ze szczytu zobaczył duże łukowate wzniesienie. Mogli się na nim czaić Scytowie, ale Kineasz wiedział już z doświadczenia, jak trudno jest trwać w zasadzce, tak by ludzie i zwierzęta nie zdradzili się jakimś ruchem. Wrócił do Ajasa. - Spętaj konia - powiedział - i obserwuj ten teren do mojego powrotu. Niewolnik przyniesie ci coś do jedzenia. Jeśli cokolwiek tam się poruszy, biegnij co tchu, jakby goniły cię erynie. Ajas skinął głową. Wyglądał teraz bardzo poważnie. 81
- Czy... coś mi grozi? - W żadnym wypadku. To tylko typowy patrol poranny. Mam kilka spraw do załatwienia. A ty już zrobiłeś swoje. Możesz się tutaj polenić, ale rozglądaj się dokoła. Tymczasem w obozie zjedzą śniadanie. Gdyby towarzyszył mi Diodor, dostałby taki sam rozkaz jak ty. - Rozumiem - odparł Ajas z uśmiechem. - Będę obserwował. Do obozu Kineasz wrócił inną trasą, znów unikając miejsc, w których mogłyby go dojrzeć ciekawskie oczy napastnika. Zjadł miskę zupy odgrzanej z kolacji, wyczesał swojego rumaka, którego miał zresztą zamiar zastąpić innym, lżejszym. Diodorowi, Lykelesowi i Grakchusowi kazał przygotować się do polowania. Bardzo ich ten rozkaz ucieszył. Kraks zajmował się jucznymi zwierzętami pod czujnym okiem Nikiasza. Nocna przygoda nie zmieniła go ani na jotę, lecz przeglądając juki, Kineasz stwierdził, że przygotowane przez Kraksa popręgi są zbyt luźne lub naderwane. Przywołał do siebie winowajcę, by jednym ciosem pięści zwalić go na ziemię. - Nie lubię bić niewolników - powiedział spokojnym tonem i zlizał z knykcia kroplę krwi. - W nocy próbowałeś ucieczki. To mogę zrozumieć. Gdybym był niewolnikiem, też bym próbował. Ale potem źle przywiązałeś juki, przez co musimy tracić czas. Jeżeli znowu coś takiego wywiniesz, to po prostu cię zabiję. Nie zapłaciłem za ciebie ani obola, a niewolnik mi niepotrzebny. Dotarło? Chłopak sprawiał wrażenie oszołomionego - w końcu otrzymał dwa silnie ciosy. - Mimo to potrzebuję ludzi - ciągnął Kineasz. - Dowiedź mi, że umiesz solidnie pracować, to w Olbii zostaniesz stajennym, a w czasie gamelii odzyskasz wolność. Chyba że wolisz umrzeć. Nie lubię tracić ludzi, lecz nie przepadam też za byle jaką robotą. - Kineasz odwrócił się i z trudem wdrapał na lekkiego konia. Nie czuł się na siłach wskakiwać, tym bardziej że skaleczony knykieć potwornie go bolał. Ogłuszonego Kraksa przywiązano do konia, a jak tylko wrócił sprowadzony przez Ataeleusa Ajas, cała kompania ruszyła w drogę, zapuszczając się na równinę zamieszkałą przez Getów. 82
Z początku jechali szybko. W południe zostawili za sobą tereny podmokłe, które ciągnęły się dotąd na wschodzie, i wjechali na płaską jak deska trawiastą równinę, nad którą od strony zachodniej wznosiło się pasmo niewysokich skalistych wzgórz. Wiatr wprawiał trawę w faliste kołysanie. Zielone morze pokrywało też okoliczne wzniesienia, wyrastające tu i ówdzie na linii horyzontu. Takie tereny bogowie tworzyli z myślą o koniach. Kineasz zatrzymał się na szczycie pierwszego napotkanego pagórka i, zrobiwszy daszek z dłoni, powiódł wzrokiem dokoła. Wszyscy milcząco kontemplowali przepiękny widok. W pewnym momencie Ataelus zeskoczył z konia, uklęknął, ucałował ziemię i wydał z siebie skrzekliwy okrzyk, który zdawał się przenikać nieboskłon. - Jeden z nas dotarł do domu - zauważył z uśmiechem Kojnos. Kiedy natknęli się na jakieś ślady, Ataelus odłączył się od reszty, podjechał do podnóża skalistych wzgórz, a potem wrócił z czarną strzałą, którą bez słowa podał Kineaszowi. - Getowie? - zapytał Kineasz. Ataelus demonstracyjnie wzruszył ramionami i wysforował się na czoło kawalkady. Wczesnym popołudniem z głębokiego wąwozu, przez który płynął niewielki strumień, wypłoszyli stadko saren. Trzech mężczyzn jadących na przedzie od razu rzuciło się w pogoń i zakłuło oszczepami jednego z uciekających samców. Była to rozkosz dla oczu. Tkwiący w Kineaszu arystokrata umiał docenić, jak sprawnie jego kawalerzyści radzą sobie w konnych łowach - niewielu prawdziwych arystokratów mogło takie rzeczy oglądać, jeszcze mniej zdolnych było opanować tę umiejętność. Przypomniał mu się Ksenofont i jego prace o sztuce jeździeckiej, które czytywał za młodu. Kojnos - jako człowiek wykształcony i niepasujący do tej gromadki najemników - był wielbicielem Ksenofonta i umiał cytować z pamięci długie urywki jego dzieł. Widząc teraz powracających myśliwych, podjechał do Kineasza i wyrecytował: - „Wiele korzyści odniosą ci, którzy będą mieli ochotę na polowanie. Zyskają zdrowie dla ciała, bystrzejszy wzrok i słuch, i mniej się będą starzeli - a najbardziej kształci polowanie w rzeczach potrzebnych na wojnie”. 83
Słuchając tych słów, Kineasz przypomniał sobie, że wciąż ma przy sobie otrzymane od Isoklesa zwoje z czwartą księgą Herodota. Zabolało go to, bo wiedział, że nie znajdzie na razie czasu, by się z nimi zapoznać; bał się przy tym, że zwoje zamokną i staną się nieczytelne. Podjechał do niego Filokles. - Miejsce przy tobie jest święte czy jednak mogę tu jechać? Kineasz czuł się, jakby go nagle zbudzono. - Święte? - Jeździ z tobą tylko Nikiasz. Albo Ataelus. No i Kojnos, gdy chce się popisać erudycją. A mnie się nudzi, pieką mnie uda, więc łatwiej mi będzie przejechać kilka kolejnych stadiów, jeśli uraczysz mnie rozmową. Kineasz patrzył nad głową Spartanina. - Jeśli szukasz miłej pogawędki, to trafiłeś pod zły adres. Nikiaszu! Uniósł rękę. - Stać! Konie bojowe i zbroje, natychmiast! Kolumna nagle się rozpadła. Najszybsi okazali się weterani: Nikiasz siedział już w zbroi na swym najlepszym rumaku, podczas gdy Ajas ciągle szukał w koszu użyczonego mu miecza. Filokles nie miał własnej zbroi, patrzył więc, jak Kineasz przywdziewa swoją. - Co cię zaalarmowało? - zapytał Spartanin. - Ataelus. Cwałuje ku nam, strzelając za siebie. To nie lada umiejętność. Nie... dalej. Patrz, tam, w dolinie. - Kineasz połączył już napierśnik z naplecznikiem, zapiął hełm, opuścił osłony na policzki i próbował uspokoić swojego wierzchowca. Jeszcze przez moment pozostali wkładali hełmy albo walczyli z rzemieniami i sprzączkami. Nikiasz rozdawał oszczepy. Kineasz dosiadł w końcu swojego rumaka; kłopotał go fakt, że w oczach podwładnych wyszedł właśnie na nowicjusza. Trawa rosła tu w dużych kępach, tworzących niewielkie wzniesienia, które utrudniały chodzenie i dosiadanie koni. Te ostatnie wszelako umiały nieźle poruszać się wśród tych kęp. Lekko pagórkowaty teren zdawał się ciągnąć przed nimi bezpiecznie jak falujące zielone sukno - aż do wyższych wzgórz w oddali. 84
Ataelus był już na jednym z tych trawiastych wzniesień, kilka zaś stadiów za nim widać było goniących go jeźdźców. Wyglądali na małych ludzi na małych koniach. Niektórzy z nich trzymali łuki, większość miała oszczepy, żaden nie nosił zbroi. Było ich całkiem sporo. Nagle Ataelus zmienił kierunek i, objeżdżając oddział Kineasza, odbił nieco na północ. - Diodorze! Zabierz ze sobą... Ajasa i pomóż Scycie. Zajedź ich od flanki. Jeśli cię zignorują, zaczepiaj ich i nękaj. Pozostali... Ustawić się! Natychmiast! Dwuszereg! Jedziemy! Kineasz miał dziesięciu ludzi zdolnych do walki. Nie było ich zatem dużo, lecz pod pewnymi względami przeważali nad napastnikiem. Scyta podprowadził Getów dość blisko. Kineasz pomyślał, że być może uda mu się szybko uderzyć, nieco rozproszyć siły przeciwnika i zewrzeć się z nim w bezpośrednim starciu, a wtedy jego duże i syte konie bojowe poradzą sobie z kucykami atakujących. - Za mną! Kłusem! Getowie byli coraz bliżej. Z obecnego dystansu mogli widzieć zbroje, ale nie mogli jeszcze dojrzeć rozmiaru koni... - Do ataku! - Kineasz mocno trzymał wodze, gotów na szarpnięcie, gdy jego potężny rumak zerwie się do biegu. Wiedział, że ten koń umie pędzić galopem po nierównym terenie - gdyby się potknął, od razu byłoby po nich. - Artemis! - krzyknął. Zawtórowali mu weterani: A r t e m i s , A r t e m i s ! Było to blade, wątłe echo okrzyku, który wznosił niegdyś z trzema setkami żołnierzy, ale i tak brzmiało donośnie. Zwyciężą już przy pierwszym natarciu. Czuł to po prostu, widział następny akt sztuki, jakby sam go napisał. Uniósł się nieco na siodle, ścisnął konia kolanami i cisnął oszczepem w jednego z Getów. Następny Geta obrócił kucyka, groteskowo wykrzywiając mu pysk, był jednak zbyt wolny, zatem wierzchowiec Kineasza stratował go, nie zwolniwszy tempa. Jakiś młokos - odważny lub skamieniały ze strachu - czekał na niego na koniu z napiętym łukiem. Kineasz zniżył głowę, by w razie czego grot strzały trafił 85
w hełm, i przechylił się do przodu z ciężkim oszczepem w dłoni. Rozległ się brzdęk cięciwy - nawet w bitewnym zgiełku zabrzmiało to osobliwie. Strzała chybiła - bogowie wiedzą, gdzie ją poniosło - a Kineasz oburącz przekręcił oszczep, drzewcem zwalając młokosa na ziemię. Następnie ujął oszczep normalnie, ściągnął wodze, lewą ręką poprawił hełm, żeby móc lepiej widzieć, i rozejrzał się szybko dokoła w poszukiwaniu przyjaciół i wrogów. Tuż obok dojrzał Nikiasza, który w krwawiącej dłoni trzymał odwrócony oszczep i półgłosem modlił się do Ateny. Po drugiej stronie był Antygon ze swoim ciężkim mieczem; jego wierzchowiec podrygiwał nerwowo. Zapach krwi. Nowy koń. Kineasz nie myślał o takich szczegółach, rozpoznawał je po prostu, tak jak wcześniej objawił mu się cały przebieg bitwy. Nieco dalej dało się widzieć Kojnosa i Agisa. Kojnos dobijał leżącego w trawie Getę. Na prawym udzie miał długą czerwoną szramę. Pozostali raczej nie odnieśli obrażeń. Kineasz kręcił się w miejscu. Obserwował, liczył. Brakowało jednego człowieka. Dokoła leżeli w trawie martwi i umierający Getowie. Paru żywych było jeszcze na pobliskim wzgórzu. Do jednego z nich Ataelus strzelił z łuku w plecy. Trafiony osunął się wolno na ziemię, a jego koń zatrzymał się i zaczął skubać trawę. Reszta Getów uciekała w popłochu. Siedzący wciąż na koniu Agis próbował cisnąć w nich jeszcze oszczepem, lecz chybił i rzucił jakieś przekleństwo. A potem niedobitki Getów zniknęły za wzgórzem i batalia dobiegła końca. Od chwili, kiedy Kineasz dostrzegł wracającego Scytę, minęło ledwo mgnienie oka. Kineasza bolały plecy i naciągnięty mięsień w ramieniu. Czuł się, jakby przez cały dzień ciągnął pług przez niezaorane pole. Spojrzał na Nikiasza i spytał: - Kogo brakuje? Nikiasz pokręcił zasłoniętą hełmem głową. - Dowiem się - powiedział. I odjechał. Wrócił po chwili, przygarbiony jak starzec. 86
- Grakchus - powiedział. Odwrócił się, ścisnął w dłoni amulet, po czym znów spojrzał na Kineasza. - Dostał strzałą w gardło, jak ruszyliśmy do galopu. Nie żyje. Kineasz wiedział, że Nikiasz przyjaźnił się z Grakchusem; może to było coś więcej niż przyjaźń. - To duża strata. Głupi barbarzyńcy. Zabiliśmy ich chyba dziesięciu. - Więcej. I mamy trzech jeńców. Chłopak, którego zwaliłeś z konia. Chcesz go? Kineasz skinął głową. - Dlatego go nie zabijałem. On i Kraks mogą coś knuć za naszymi plecami. Nikiasz ciężko pokiwał głową. - Dwaj pozostali są ranni. Kineasza dobiegło przerażające, żałosne kwilenie rozlegające się na przemian z przeciągłym wyciem człowieka, któremu doskwiera niewysłowiony ból. Podjechał do pierwszego z powalonych przez siebie ludzi; rzut okazał się znakomity - oszczep wbił się w pierś Gety i najpewniej trafił go w serce. Próbował wyrwać oszczep, nie zsiadając z konia, jednak ostrze ani drgnęło. Potem przejechał ostrożnie po kępach trawy, aż dotarł do rannych wrogów. Ten na przemian kwilący i wyjący miał brzuch rozpruty oszczepem. Mógłby jeszcze długo pożyć, lecz jego życie byłoby straszne. Drugi z rannych stracił rękę - zadziałał tu czyjś ciężki miecz. Miał twarz pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Drugą ręką próbował zatamować krew, lecz najwyraźniej nie wystarczało mu siły. Nadto wypróżnił się z bólu. Nic tutaj nie różniło się od finałów innych akcji. Wojna w całej jej chwale. Kineasz podjechał do wyjącego i wbił mu w twarz swój ciężki oszczep. Przekręcił grot, wyciągnął go. Geta padł na wznak, nie wydając już z siebie żadnych odgłosów. Jeniec bez ręki odwrócił się i spojrzał na martwego towarzysza. Uniósł brwi, jakby w wyrazie zdumienia. - Rób swoje - powiedział do Kineasza słabą, gardłową greką. Kineasz umiał docenić jego odwagę. Pomodlił się do Ateny, by on sam 87
- kiedy przyjdzie jego kolej - wykazał się podobną dzielnością. Wbił oszczep, przekręcił, wyciągnął. Śmierć przyszła równie szybko jak poprzednio. - Grakchus każe im pomóc Charonowi przy wiosłowaniu. Biedni niegodziwcy. Nikiaszu, zapędź niewolników do pracy. Musimy odzyskać oszczepy. Mój tkwi głęboko w gardle tego tam łobuza. Ktoś jeszcze oberwał? - Rozejrzał się. - Połóżcie Grakchusa na jego koniu. Ajas patrzył na niego niechętnie. Trzymał się za ramię. Kineasz wskazał na niego i rzekł: - Pokaż mi ramię, Ajasie. Ajas potrząsnął głową. Kąciki jego ust lśniły bielą. - Antygonie, pomóż Ajasowi zsiąść z konia i obejrzyj jego ramię. Ajasie, tak właśnie wygląda wojna, nie inaczej, mój chłopcze. Ludzie zabijają ludzi. Na ogół silny zabija słabego. No dobrze... Reszta zsiąść z koni, wszyscy prócz Lykelesa i Ataelusa. Razem ze Scytą zajmiesz się końmi. Lykeles był jednym z najlepszych jeźdźców - konie go uwielbiały. Od razu odjechał. Scyta oddalił się już wcześniej i teraz swym krótkim mieczem obcinał włosy Getom, których zabił. Kineasz ledwo nań rzucił okiem, zniesmaczony tym ohydnym barbarzyńskim zwyczajem. Sam dalej siedział w zbroi na koniu. Podjeżdżał kolejno do swoich ludzi, by zamienić z nimi kilka słów, zażartować lub rzucić przekleństwo. Sprawdzał, czy nie są ranni. Duch, którym bogowie obdarzają dobrego człowieka podczas walki, mógł go zarazem pozbawić zdolności odczuwania ran. Kineasz widział, jak ludzie, dobrzy ludzie, padają trupem po bitwie, rozlewając dokoła siebie kałuże krwi, nieświadomi, że ich zraniono. Podobnie było z końmi, jakby duch wojny oddziaływał również na nie. Rana Kojnosa nie należała do groźnych, ale Kineasz kazał Nikiaszowi zająć się nią, podczas gdy sam opatrywał Ajasa. Obejrzawszy pozostałych, podjechał do najbliższego wzniesienia i wlepił wzrok w odległe wzgórza. Sępy gromadziły się już na ucztę Aresa. Zapach krwi i smród ekskrementów zanieczyszczał krajobraz, poza tym pełen słońca i trawy. Przez chwilę Kineasz czuł ból w ramionach i zatrzęsły mu się ręce. Jednak barbarzyńcy 88
nie wracali, toteż miał czas, by dojść do siebie. Gdy wyłapano konie Getów i opatrzono nieliczne rany, kolumna wznowiła swój pochód przez morze trawy. Szybko rozbili obozowisko, bo byli bardzo zmęczeni. Natknęli się na strumień, przy którym rosło kilka starych drzew i leżało wystarczająco dużo gałęzi, by rozpalić ognisko. Kineasz stwierdził z satysfakcją, że Kraks zabrał się do pracy. Co prawda poruszał się z trudem, ale jednak coś robił. Drugi młody Geta dalej był nieprzytomny. Niewolnik Ajasa ugotował gulasz z jeleniego mięsa i jęczmienia, które mieli w zapasach. Wszyscy jedli z apetytem, by potem siedzieć w milczeniu. Nikiasz odezwał się dopiero po to, by spytać o pogrzeb przyjaciela. Kineasz pokręcił głową. - Jutro w mieście - odparł. - Stos pogrzebowy. Nikiasz skinął głową i nabrał drugą porcję gulaszu. Ajas unikał Kineasza i siedział teraz po drugiej stronie ogniska. Filokles, który nie brał udziału w walce, położył się przy dowódcy ze swoją miską. Wskazując Ajasa ruchem szczęki, powiedział: - Chłopak jest w kiepskim stanie. Powinieneś z nim pogadać. - Nie. Widział, jak zabijam jeńców. Myśli, że... - Kineasz urwał. Szukał właściwych słów. Też jestem w kiepskim stanie - pomyślał. - Musi kiedyś dorosnąć. Porozmawiaj z nim o tym albo odeślij go do domu. - Filokles nabrał łyżkę gulaszu i rozmoczył w nim twardy wojskowy chleb. - Może jutro. - Jak wolisz. Ja bym zrobił to dzisiaj. Pamiętasz swoją pierwszą bitwę? - Tak. - Kineasz pamiętał wszystkie bitwy. - Zabiłeś kogoś? - Nie - odparł Kineasz i roześmiał się, bo jego pierwsza potyczka była żałosna: i on sam, i jego ateńscy hippeis wyszli z walki bez szwanku, nie przelawszy ani jednej kropli krwi, i wszystkim było wstyd. Hoplici gardzili kawalerią, bo jeźdźcy zawsze mogli szybko zemknąć z placu boju. Filokles znów wskazał brodą Ajasa. 89
- To on odciął rękę tamtemu Gecie. Jednym ruchem. Biedak przeżył i ty musiałeś go dobić. Rozumiesz? Chłopak ma sporo do przemyślenia. Ugryzł kęs chleba i dalej żuł. Trochę gulaszu przykleiło mu się do brody. - Znowu filozofujesz, Spartaninie. Sam z nim pogadaj. Filokles pokiwał głową w milczeniu. Ugryzł jeszcze kęs chleba i otarł brodę dłonią. Żując, patrzył na dowódcę. Kineasz odwzajemnił spojrzenie, zirytowany jego nachalnością, ale na serio nie rozgniewany. Filokles pożuł jeszcze przez chwilę, przełknął. - Nie jesteś wcale takim twardzielem, co? Kineasz pokręcił głową. - To miły chłopak. Chcesz, żebym powiedział mu to, co wiedzą wszyscy przy tym ognisku. Tak? Tyle że jak on się o tym dowie, przestanie być miłym chłopakiem, prawda? Filokles przewrócił się i położył na brzuchu, wpatrzony w ogień albo zawartość swojej miski. - Jeżeli mu powiesz, co wiedzą wszyscy. Ja użyłbym raczej wyrażeń, które trafią mu do przekonania. Honor. Cnota. Czemu nie? - Tak to się nazywa w Sparcie? Cnota i honor nakazują zabijać jeńców, bo są dla nas zbyt kłopotliwi? - Jeśli zabicie tamtych dwóch leży ci na wątrobie, to po coś to uczynił? Byłem daleko, lecz miałem wrażenie, że szybki koniec dobrze im zrobi. - Filokles wysiorbał trochę zupy z miski. - Na Aresa i Afrodytę! Kineaszu! Ten chłopak nie cierpi dlatego, że uśmierciłeś dwóch jeńców, choć pewnie sam sobie wmawia, że tak jest. On cierpi, bo wie, że sam za to odpowiada. Właśnie on to uczynił: odciął rękę jednemu z nich, walczył, a zatem zabijał. Ile bitew widziałeś? - Dwadzieścia. Może pięćdziesiąt. Zbyt wiele. - Kineasz wzruszył ramionami. - Ale widzę, do czego zmierzasz. Niech ci będzie, filozofie. Mam już swoje lata i, zabijając, umiem tego nie zauważać, a jednocześnie czuć to jakoś. Chłopak, rzecz jasna, odczuwa to mocniej, a winą obarcza mnie. Proszę uprzejmie. Jego wina nie ciąży mi zbytnio. - Tak to odbierasz? Dziś rano byłeś dla niego herosem. - Spartanin zmienił pozycję, by spojrzeć na Kineasza. - Myślę, że rozmowa zrobiłaby 90
dobrze wam obu. Obaj byście się czegoś nauczyli. A on stałby się lepszym człowiekiem. Kineasz pokiwał głową. - Dlaczego nam towarzyszysz? Filokles uśmiechnął się szeroko. - Uciekam stąd i stamtąd, by trafić w miejsca, gdzie się mówi po grecku. - Rozzłoszczeni mężowie? - Kineasz uśmiechnął się i wstał. Lepiej mieć to szybko za sobą. - Chyba zadaję zbyt wiele pytań. - Filokles dalej się uśmiechał. - Honor i cnota... - Kineasz spojrzał na Ajasa po drugiej stronie ogniska. - Przyznaj się, Kineaszu. Wciąż wierzysz w jedno i drugie. Pragniesz dobra. Dążysz do cnoty. Opowiedz o tym temu chłopcu. - Filokles przynaglił go ruchem ręki. - No dalej, idź. A ja tymczasem zjem twoją porcję gulaszu. Kineasz wyrwał miskę z rąk Spartanina i, przechodząc koło ogniska, napełnił ją ze wspólnego kotła. Zgodnie z tradycją dowódca je jako ostatni, ale wszyscy już zjedli swoje porcje, niektórzy podwójne, nawet niewolnicy. Kiedy nakładał gulasz, po dokładkę przyszedł Antygon. - Niezły łup, jak na hordę barbarzyńców - powiedział. - Dwanaście koni, trochę złota i srebra, kilka sztuk niezłej broni. - Po kolacji wszystko rozdzielę - odparł Kineasz. Antygon skinął głową. - Wszystkim na pewno poprawi się humor. Przysłuchujący się im Diodor również pokiwał głową. - Grakchus przeżył wiele lat pod Aleksandrem, by zginąć potem w bójce z jakimiś głupimi barbarzyńcami. To nam stoi ością w gardle. - Będę to miał na uwadze - odrzekł Kineasz, po czym podszedł do Ajasa i usiadł obok niego. Zrobił to tak szybko, tak nagle, że chłopak nie zdążył nawet wstać. A gdy już się podnosił, Kineasz, zatrzymał go dłonią, mówiąc: - Nie trzeba. Jak twoje ramię? 91
- Dobrze. - Długa szrama. Boli? - Nie. - Owszem, boli. Jeśli będziesz smarować je miodem i nie wykończą cię muchy, w ciągu tygodnia się zagoi. A za dwa przestanie boleć. Wtedy nie będziesz już nawet pamiętał jego twarzy. Ajas westchnął. - Przykro mi, że zabiłem go, nie pytając ciebie o zdanie - ciągnął Kineasz. - Może ty byś go oszczędził. Ale on był w moim wieku i nigdy nie był niewolnikiem. Miałby żyć bez ręki, jak przestępca? Żyć jak okaleczony niewolnik? - Czy to jest usprawiedliwienie? - zapytał Ajas tonem spokojnym, wręcz lekkim, jakby pytał o coś nieważnego. - Usprawiedliwienie? To oni na nas napadli, Ajasie. My tylko przejeżdżaliśmy tą równiną, nie wtargnęliśmy na ich wzgórza. To oni chcieli nas zabić i zagrabić nasze konie. Ale następnym razem i my możemy na nich napaść - wedrzeć się do ich wiosek na wzgórzach, podpalić ich domostwa. Takie już jest życie żołnierza. Tutaj obowiązuje inne prawo: prawo siły, prawo jednego polis przeciw drugiemu, Uznajesz w ten sposób, że ludzie głosujący za wojną mieli po temu swoje powody, a ty masz tylko spełnić swoją powinność. W naszym przypadku chodziło o prostsze prawo: prawo do odparcia agresji. Jak zabicie złodzieja. - Zabiłeś ich obu. A potem powiedziałeś... powiedziałeś, że do tego to się sprowadza: silny zabija słabego. - Głos Ajasa nie był już tak spokojny. - Powiem ci prawdę. Nie jest przyjemna, ale jeśli stawisz jej czoło, to może zostaniesz żołnierzem. Gotowy? - Gotowy. - Jestem dowódcą, tak? - Tak. - Dowódca musi robić rzeczy trudne i odrażające. Na przykład zabijać nieuzbrojonych. Czasami wszyscy to robimy. Na ogół jednak czynię to ja, żeby inni nie musieli. 92
Przez chwilę Ajas wpatrywał się w ogień. - Przedstawiasz to jak jakąś cnotę. - Jeszcze nie skończyłem. - Dobrze, mów dalej. - Ajas znów patrzył na Kineasza. - Kiedy polis prowadzi wojnę... Albo cała Grecja... Albo cały świat helleński... Pomyśl tylko. Czy wszyscy mężczyźni idą na wojnę? - Nie. - Czy na wojnę idą wszyscy żołnierze? Wszyscy ludzie szkoleni do walki? Ajas roześmiał się smutno. - Nie. - Nie. Na wojnę idzie tylko garstka. Czasem więcej niż garstka. A tym, co sprawia, że ich życie okrywa się chwałą, jest to, że wyręczają innych. - Jesteś najemnikiem! - wykrzyknął Ajas. - Wiedziałeś o tym wcześniej. - Wiedziałem. Jak myślisz: dlaczego opadł mnie taki strach? Wiedziałem, jak to wygląda, ale i tak z wami poszedłem, a teraz nie umiem sobie poradzić z tym wszystkim. - Po twarzy Ajasa płynęły łzy. - Walczę za innych. I dla zysku. To trudne życie, dla twardych ludzi. Nie namawiam cię, byś się stał jednym z nich, Ajasie. Jeśli chcesz nas opuścić, dam ci eskortę, żebyś mógł dotrzeć do promu. Ale jeśli chcesz zostać, musisz odpowiedzieć sobie na pytanie: czy będziesz umiał tak żyć i być dalej dobrym człowiekiem. - Kineasz wstał. W kolanach i udach znowu czuł upływ lat. - To, co teraz nastąpi, też ci się nie spodoba. Po zabijaniu to najszpetniejszy element wojny. Powinieneś jednak zobaczyć... - Podrapał się po nieogolonej brodzie. - Podział łupów jest w Iliadzie, więc nie może być zły. Położył dłoń na ramieniu Ajasa, który nie odsunął się po tym geście. Odchodząc, rzucił swą miskę niewolnikowi. Następnie umył ręce wodą z bukłaka, po czym zbliżył się do Diodora, który stał przy zdobycznych koniach. Na zakrwawionej tunice u stóp Kraksa leżały wszystkie kosztowności z ciał zabitych napastników. Twarz Kraksa nie zdradzała żadnych emocji, 93
ale Kineasz wyczuwał w nim jakieś napięcie - jak gdyby Geta rozpoznawał pochodzenie tych wszystkich brosz i zapinek. Kineasz nie musiał nic mówić, żeby powszechna uwaga skupiła się właśnie na nim. Uniósł rękę i rzekł: - Panowie. Zgodnie z naszym zwyczajem dzielimy łupy, wybierając po kolei. Dla dobra wszystkich ja wezmę to. - Ujął dwie duże brosze ze złota, warte dwadzieścia sówek każda. Za taką sumę można by w mieście kupić obrok dla konia na kilkanaście dni. Nikt nie protestował, mimo że były to oczywiście najcenniejsze przedmioty wśród łupów. Potem Kineasz wskazał na Scytę. - Ataelus wyśledził napastników i ostrzegł nas wszystkich. Poza tym zabił czterech ludzi. Niech on wybiera jako pierwszy. Nie było w zwyczaju, by nowy żołnierz w oddziale, na dodatek barbarzyńca, jako pierwszy wybierał część łupu dla siebie. Dało się słyszeć lekkie szemranie, pozbawione jednak złości czy zawiści. Po pierwsze, nie było zbyt wiele łupu do podziału, toteż Scyta nie wzbogaci się o tonę złota; po drugie zaś, Ataelus najpewniej uratował ich wszystkich, a przynajmniej uchronił przed znacznie cięższą bitwą. Antygon, który sam urodził się jako barbarzyńca, uniósł pięść w stronę Scyty i zagrzmiał: - Pierwsza dola! Pozostali podjęli ten okrzyk. Ataelus rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, czy na pewno go wybrano. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Następnie podszedł do zdobycznych koni i wskoczył na najwyższego - jasnogniadą klacz o niewielkim łbie, z domieszką krwi perskiej. Wykrzyknął: jip jip, zeskoczył i odwiązał konia od innych, z którymi był wspólne spętany. Kineasz nie zdziwił się wcale, że Scyta wybrał taki łup. Ucieszyli się za to pozostali, bo woleli srebro i monety. Tradycja dająca prawo pierwszego wyboru człowiekowi najbardziej zasłużonemu była często jak miecz obosieczny: z jednej strony nagradzała wojenną cnotę, z drugiej wywoływała zawiść. Decyzja Ataelusa spotkała się jednak z poklaskiem i sprawiła, że jeszcze bardziej go lubiano. 94
Potem dzielono wedle starszeństwa. Jako drugi wybierał Nikiasz. Mimo że był w żałobie po Grakchusie, starannie przebierał w łupach, by zdecydować się na ciężki srebrny naszyjnik z dodatkowym łańcuchem, wart tyle, ile miesięczny żołd. Chociaż Getowie nie należeli do dobrze uzbrojonych, nosili sporo niezłej biżuterii i mieli przy sobie srebrne monety. Po pierwszej rundzie zostało jeszcze wiele do rozdzielenia. Z podziału wyłączył się Ajas, za to brał w nim udział Filokles, przeciwko czemu nikt nie protestował - akceptowano go już jako członka oddziału. Kineasz zarządził drugą rundę. Większość obecnych wzbogaciła się o co najmniej tuzin sówek w srebrze, niektórzy nawet bardziej. Po drugiej rundzie na tunice zostały już tylko przedmioty z brązu oraz kilka małych srebrnych pierścieni. - Niewolnicy - zarządził Kineasz, wskazując na tunikę. Niewolnik Ajasa zgłosił się bez wahania jako pierwszy - był najstarszy i najbardziej doświadczony. Wybrał największy ze srebrnych pierścieni i od razu wsunął go na palec. Mrugnął do Kraksa. W świetle ogniska widać było na twarzy Kraksa ślady łez, które spływały mu po twarzy niczym strumyki po górski zboczach. A jednak sięgnął po drugi ze srebrnych pierścieni. Potem niewolnicy rozdzielili między sobą monety z brązu. Na ostatni podział mało kto zwracał uwagę, bo przyglądano się koniom, narzekając na ich niewielkie rozmiary oraz na Scytę, który jedyne przyzwoite zwierzę wybrał dla siebie. Gdy decydowano, komu przypadnie który koń, słońce zachodziło już za wzgórzami. Ataelus podszedł do Kineasza. - Ja patrzeć? - zapytał, wskazując na dwie ciężkie brosze w dłoni dowódcy. Kineasz podał mu je. W ostatnich promieniach czerwonawego słońca złote brosze wyglądały jakby wybito je z miedzi. Ataelus pokiwał głową. - Moim ludziom je robić - powiedział. Wskazał na konia, a potem zdobiący obydwie brosze motyw konia i jelenia. Jak na dzieło barbarzyńców, było to nawet piękne: koński zad przedstawiono starannie, a łeb jelenia zachwycał swoistą szlachetnością. 95
Gdy Ataelus przyglądał się broszom, Kineasz dwukrotnie rzucił okiem na Ajasa i stwierdził, że młodzieniec pogodził się chyba, choć niechętnie, ze złem, jakie uosabiało dlań starsze pokolenie. Ataelus oddał brosze i wrócił do zdobycznego konia. Kineasz wzruszył ramionami i rozłożył na ziemi swój płaszcz. Nie myślał o Artemidzie. A potem było już rano.
5.
P
oranny patrol nie przyniósł niespodzianek. Popręgi były dopięte jak
trzeba, a bagaż załadowany. Niewolnik Ajasa szorował kocioł, pogwizdując. Ataelus wyczesał swoje konie, tak że ich sierść wręcz błyszczała. Inni poszli za jego przykładem, co ucieszyło Kineasza, który lubił codzienną dbałość o wygląd otoczenia. Kineasz dosiadł swego wierzchowca i oddalił się nieco od reszty, bo chciał przez chwilę pobyć sam. Obserwował z dystansu pracę podwładnych, patrzył, jak na jucznych koniach mocują ostatnie bagaże. Koni było teraz pod dostatkiem, nie były więc nadmiernie obciążone i dzięki temu mogły się szybciej poruszać. W pewnym momencie Kineasz zauważył, że przy jego kolanie stoi niewolnik Ajasa. - Wybaczy mi, pan - powiedział, schylając głowę. Kineasz czuł, że dzielenie łupów z niewolnikami stworzyło w obozie dobrą atmosferę i w jakiś sposób cieszyło bogów. - Nie znam twojego imienia. - Arni. - Niewolnik znowu się ukłonił. Kineasz przez moment przeżuwał w myślach poznane właśnie imię. - O co chodzi, Arni? 97
- Wybaczy mi za pytanie. Ja ciekaw, czy my... czy być więcej walka? - Wyglądał, jakby się rwał do boju. ~ Ja może walczyć. Jeśli pan chcieć. Ja może miecz i nóż. Wczoraj dużo tego. Niebezpiecznie było uzbrajać niewolników. Ale trzeba też było jak najszybciej przebyć równiny. - Ale tylko do czasu, aż dojedziemy do miasta. A Kraks? Niewolnik uśmiechnął się. - Dać mu pan kilka dzień. On dojść do siebie. Kineasz pokiwał głową. - Ale wcześniej miej się na baczności, żeby nie zabrał ci broni i nas wszystkich nie powybijał. Arni uśmiechnął się, pokręcił głową i odszedł. Żołnierze i niewolnicy - wzbogaceni, na lśniących wierzchowcach, ze stadkiem zdobycznych koni - posuwali się przez równinę. Po trzech dniach dojechali do greckich domostw otaczających Antifilus - osadę tak małą, że z trudem można by uznać ją za kolonię. W gruncie rzeczy była to kolonia kolonii, mająca od południa osłaniać bogatsze od niej miasteczka: Tyras i Nikanu. Te dwa ostatnie były centrami handlu zbożem, ponieważ kontrolowały dostęp do zatoki - rozległej niczym małe morze. Kineasz nigdy wcześniej tam nie był, lecz wiedział o tych okolicach wystarczająco dużo, by czuć się pewnie. Odetchnął w duchu, gdy jego koń wjechał na żwirowaną grecką drogę. Przybycie żołnierzy wywołało poruszenie w Antifilus. Było widać, że niewiele karawan przybywa tu przez trawiaste morze, bo właściciele domów ustawiali się na portykach, by patrzeć na przejeżdżającą kolumnę; gapili się też niewolnicy, a wielu mężczyzn szybko dobyło swoje włócznie i ustawiło się na niewielkiej agorze, by w razie potrzeby stawić czoło napastnikom. Gdy zrozumieli, że Kineasz nie ma złych zamiarów, czynili wszystko, by zyskać na jego pobycie w mieście: żądali bajońskich - czyli ateńskich - sum za zboże, które tutaj, gdzie je produkowano, było wszak najtańsze na świecie. 98
W pewnym momencie Kineasz zauważył, że w jakiejś obskurnej winiarni wybuchła bójka. Przywołał gestem Nikiasza. - Kup obroku dla koni na jeden dzień - powiedział. - Nie ustępuj ani na obola powyżej ceny, którą płacimy normalnie. Ja zaraz wrócę. - Zsunął się z konia, sprawdził swój miecz i, rozchylając zasłonę z drewnianych paciorków, wszedł do winiarni. W środku zastał Lykelesa i Filoklesa. Obaj trzymali w dłoniach miecze. Kojnos powalił jakiegoś człowieka i trzymał mu teraz ostrze na gardle. - Próbował nas oszukać na wadze - tłumaczył się Lykeles. Wiedział, że Kineasz nie lubi żadnych zatargów z „obywatelami”. Sam uważał się za wolnego człowieka, choć nie był tak dobrze urodzony, jak Kojnos czy Laertes. - A tyś go uderzył i wszyscy sięgnęli po miecze. Wyjść, wszyscy! Kineasz trzymał dłonie na pasie, a jego głos był chłodny. Filokles wstał i dopił resztkę wina. Sprawiał wrażenie człowieka mającego ochotę wdać się w spór. - Jazda! - rzucił Kineasz. Filokles spojrzał na niego. Oczy lśniły mu dziko jak zwierzęciu. Skinął głową, jakby chciał powiedzieć, że tym razem Kineasza posłucha. Wyglądał na odmienionego. Ale posłuchał i wyszedł. Na zewnątrz Kineasz przekonał się, że właściciel winiarni jest niewolnikiem i w ogóle typem dość odrażającym. Cisnął mu kilka brązowych monet. Niewolnik rzucił jakieś przekleństwo i zażądał więcej. Kłamał jak najęty, niemalże opluwając rozmówcę. Kineasz nie ustępował, aż w końcu niewolnik uciszył się i zniknął w winiarni. Nikiasz dalej targował się z handlarzem zbożem. Na agorze znów gromadzili się ludzie z włóczniami. Diodor przepchnął się między końmi. - Przeprawa zamknięta - zwrócił się do Kineasza. - To niedorzeczne. Chcą nas doszczętnie oskubać. Jeśli chcesz wiedzieć, co myślę... - Kineasz skinął głową. - Myślę, że nas tutaj nie lubią. Handlują z Getami? Bogowie raczą wiedzieć. I nie podoba im się Ataelus. Kineasz znowu skinął głową, wodząc wzrokiem po kolumnie swoich jeźdźców. - Wskakujcie na konie - powiedział. - Nic tu po nas. 99
Z Antifilus wyjechali równie szybko, jak się tam znaleźli. Postanowiono nie przeprawiać się promem do Nikanu, co oznaczało dziewięć dodatkowych dni na koniu i ryzyko kolejnego starcia z barbarzyńcami, bo trzeba było objechać zatokę. Kineasz nie był pewien, czy aby nie podjął zbyt pospiesznej i niemądrej decyzji, lecz atmosfera w Antifilus nie nastrajała pogodnie i jacyś bogowie szepnęli mu do ucha, że trzeba się stamtąd ewakuować. Takich szeptów nigdy nie lekceważył. Dziesięć stadiów na południe od miasta, gdy jeszcze myślał o tej decyzji, starając się ignorować ponure milczenie współtowarzyszy, natknęli się na samotną grecką osadę, której właściciel próbował wydobyć z ziemi pług z pomocą konia i dwóch niewolników. Nim słońce zsunęło się o kolejne dwa palce po nieboskłonie, udało się dobić z nim interes i wśród drzew oliwnych rozbito niewielkie obozowisko. Tuż potem konie mogły paść się obrokiem za tak atrakcyjną cenę, że większość żołnierzy zrzuciła tuniki i jęła pomagać przy pługu. Gdy pośród krzyków i śmiechów oswobodzono wreszcie oporne narzędzie, wszyscy pobiegli nad piaszczysty brzeg zatoki, by rzucić się do wody z kawaleryjskim okrzykiem: A r t e m i s ! A r t e m i s ! Gospodarz miał na imię Aleksander. Kineasz przyjął odeń kielich wina i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na pięknie rzeźbionym taborecie, stojącym na dziedzińcu gospodarstwa w jedynym zacienionym tam miejscu i pod jedynym tam drzewem. - Prawie nikt tutaj nie zagląda, czasem statki handlowe szukające zboża - powiedział Aleksander. - Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni ktokolwiek objeżdżał zatokę. - Ruchem głowy wskazał na zachód. - Widzę, że macie ze sobą Scytę. To dobrze. Pełno ich tutaj na dwadzieścia stadiów na zachód stąd. Codziennie będą was atakować. Kineasz słuchał z brodą opartą na dłoni. - Są kłopotliwi? - Nie dla mnie. - Aleksander pokręcił głową. - I nie daj sobie wmówić, że stanowią jakiś problem. Gdy się zjawiają, daję im wina, jestem uprzejmy i to wystarczy. Jak na barbarzyńców, całkiem dobrzy z nich ludzie. Gdy się upiją, robią się trochę niesforni. Gdy wpadną w gniew, mogą być straszni. Lepiej ich zatem nie złościć. Moja żona się ich boi. Ale ona jest z Syndów, więc to oczywiste... 100
Kineasz stwierdził, że jego gospodarz dawno z nikim nie rozmawiał i chce nadrobić zaległości. - Z Syndów? Aleksander wskazał kciukiem przez ramię w stronę wybrzeża. - Scytowie stąd nie pochodzą. Pierwsi byli tu Syndowie, tak się przynajmniej uważa. Syndowie uprawiają ziemię, a Scytowie pobierają od nich daninę. A potem Grecy w miastach nakładają własne daniny. Ale wszystkim się to dalej opłaca. - Nie nam. Próbowaliśmy w mieście kupić trochę zboża. Żądano od nas cen jak w Atenach. Aleksander roześmiał się. - Uznali, że jadąc przez takie pustkowie, po prostu nie macie wyboru. Albo jesteście niezwykle przebiegli, albo jesteście skończonymi głupcami. Widzę, że mieliście do czynienia z Getami. Kineasz potwierdził ruchem głowy. - Sympatyczne kucyki. Chętnie kupiłbym parkę. Kineasz łyknął wina. - Należą do moich ludzi. Musiałbyś z nimi o tym rozmawiać. - Wolę targować się z tobą. Dam ci pięćdziesiąt miarek zboża i dwie srebrne sówki za kuca. Kineasz szybko przeliczył. - W torbach? - W koszach. Mam za mało materiału na torby. Ale te kosze są niezłe. - Umowa stoi. Sprzedam cztery. - Kineasz chciał, by jego ludzie dobrze zarobili na kucykach. Będą to dla nich łatwe pieniądze. Jeśli przeżyją. Następny poranek był ponury i deszczowy. Na zachodzie wisiały ciężkie chmury, a po zatoce przetaczały się wysokie fale. - Lepiej poczekajcie do wieczora, bo przemokniecie do suchej nitki powiedział Aleksander. - Zostańcie. Twoje marudy odpoczną, pojedzą sobie... Upieczemy wam trochę ryb. Daj spokój, Kineaszu. Zostań jeszcze jeden dzień. 101
Kineasz zapomniał już, jak to jest być gdzieś mile widzianym. Mało kto przyjmował oddział najemników z otwartymi rękami - tutaj jednak było inaczej. Mimo to Aleksander wolał zachować ostrożność: na noc zamknął wszystkie bramy i nie pokazał żołnierzom żadnej ze swoich córek. Schował je najpewniej w piwnicy lub nie pozwolił im opuszczać eksedry na górze. Inaczej miały się sprawy z synami. Było ich sześciu: od cichego, skromnego i pracowitego pierworodnego, który liczył dwadzieścia pięć wiosen i był brodatym dryblasem, aż do najmłodszego Iktinosa, obdarzonego przydomkiem „Echo”. Ten ostatni biegał za żołnierzami, powtarzając za nimi wszystko, co powiedzieli, wszędobylski i zawsze słyszalny. Miał piętnaście lat i marzył o zapuszczeniu brody. Po południu, kiedy istotnie się przejaśniło, wszystkich sześciu synów zabrało się za przygotowywanie ogniska na plaży. Namioty były już suche i żołnierze nie mogli doczekać się rybnej kolacji. Wystarczyłoby im mięso i trochę wypieków jęczmiennych, ale takie potrawy mieli na co dzień. Po wyczyszczeniu i naprawieniu broni i uprzęży zaczęto zbierać drewno na stos pogrzebowy dla Grakchusa. Aleksander pozwolił gościom przeszukać w tym celu swój sad. Trochę suchego drewna znalazło się też na plaży. Stos miał wysokość dwóch mężczyzn. Ciało Grakchusa cuchnęło już wprawdzie, ale wymyto je i ułożono jak należy. Był bardzo przez wszystkich lubiany. Synowie wraz z matką przyrządzali ryby - zrobili to zresztą w niezwykły sposób. Zaczęli od jednej ogromnej ryby, którą późnym porankiem przywiózł ktoś czółnem. Obłożono ją gliną, wykopano dół w ziemi i, jak tylko ustał deszcz, rozpalono w nim ogień, po czym włożono rybę między rozżarzone węgielki. Przez większą część dnia Kineasz gonił swych ludzi do czyszczenia uprzęży i broni, czesania koni i naprawiania tego, co wymagało naprawy. W razie potrzeby pomocą służył Aleksander, użyczając lnianej nici, oliwy czy skrawków skóry. 102
Jego gościnność wydawała się Kineaszowi podejrzana, mimo że głupio mu było żywić nieufność z takiego powodu. Zarządził konną wartę. Sfinalizował transakcję zakupu kucyków i przekazał je nowemu właścicielowi, patrząc z zadowoleniem, jak na pozostałych kucykach mocowane są plecione kosze ze zbożem. Wyjeżdżając stąd, będzie miał więcej zapasów niż na początku wyprawy. Następnie Kineasz poszedł do swojego namiotu. Położywszy się na płaszczu, zauważył, że ktoś wypolerował jego lekki oszczep: grot lśnił jak zwierciadło, drzewce było starannie naoliwione. Leżący obok ciężki oszczep prezentował się podobnie. Wstał i wyszedł, chcąc znaleźć Arniego. Ten wraz z innymi niewolnikami grał właśnie w kości. Wszyscy podnieśli się niepewnie. Kraks unikał wzroku Kineasza, a młody Geta, któremu Kineasz oszczędził życie, wzdrygnął się na widok dowódcy. - Na ogół sam umiem zadbać o swoją broń, Arni. Ale dziękuję ci za troskę. - Kineasz dał mu brązowego obola. Arni pokręcił głową i uśmiechnął się, pokazując luki w uzębieniu. - Nie ja. Ja mówić: broń własność żołnierzowi. Nie nasz robota. Ale chłopak nie słucha. - Przeniósł wzrok na Kraksa, ten zaś, patrząc Kineaszowi w oczy, powiedział: - To ja je wyczyściłem. Oszczep był uszkodzony. Przyciąłem drzewce o kilka palców i na nowo nasadziłem grot. Chłopak z gospodarstwa wbił nity. Zatem postanowiłeś dorosnąć, pomyślał Kineasz. Rzucił obola młodszemu niewolnikowi. - Piękna robota, Kraks. Pamiętasz, co ci mówiłem? Jeśli się będziesz dobrze sprawować, zostaniesz wolnym człowiekiem. - Tak, panie - odparł Kraks poważnym tonem. - Mówiłem serio. To samo dotyczy twojego nowego braciszka. Nie potrzebuję niewolników. Potrzebni mi ludzie, którzy umieją jeździć konno i walczyć. Wolałbym wiedzieć, kim chcecie być, zanim dotrzemy do Olbii. A zostało nam dziesięć dni, może dwa tygodnie. Zrozumiano? - Tak, panie. 103
Młodziutki Geta wyglądał na przerażonego. Kraks szturchnął go i powiedział coś w barbarzyńskim narzeczu. Młodzik odkaszlnął i wymamrotał coś, co po grecku mogło brzmieć jak „tak, panie”. Kineasz zostawił niewolników, by mogli nacieszyć się wolnym dniem, i wrócił na plażę. Przygotowano tam słomiane łoża dla dwudziestu biesiadników. Czuć było zapach ryby piekącej się między rozżarzonymi węgielkami. Kineasz był ciekaw, czy glina, którą obłożono ryby, zdołała już stwardnieć. Okazało się, że tak. Gdy Helios na swym rydwanie zbliżał się już do horyzontu, rozpoczęła się uczta rybna. Porcje polano sosami, podając też wino - mocne czerwone wino, które najlepsze dni miało już za sobą, ale i tak było dobre. Aleksander wznosił toasty i wszyscy raczyli się tym trunkiem: zarówno synowie gospodarza, jak i członkowie Kineaszowej ekipy. Gdy zaszło słońce, z ryby zostały tylko wyczyszczone ości. Diodor przeciągnął się na swoim słomianym łożu, ziewnął i rzekł: - Kto by pomyślał, gdyśmy byli w tamtej strasznej mieścinie, że czeka nas wkrótce tak miły dzień? Dzięki ci, Aleksandrze, za twoją gościnę. Niechaj bogowie błogosławią tobie i całej twojej rodzinie. Kineasz wylał libację i uniósł wysoko swój kylix. - Wysłuchaj mnie, Ateno, opiekunko żołnierzy! Ten oto człowiek, nasz przyjaciel, okazał nam przenajświętszą gościnę. Spraw, ażeby dobrze mu się wiodło. Każdy z pozostałych żołnierzy dopowiedział własne błogosławieństwo. Niektórym wystarczały słowa proste i pobożne, inni uciekali się do arystokratycznej retoryki. Gdy kielich wrócił do Kineasza, ten ponownie złożył libację. - Dzisiejsza uczta to również pogrzeb Grakchusa. Wypijmy zatem za niego. Niech jego cień trafi do Hadesu i mieszka tam z bohaterami. Tak czy inaczej, niech spotka go los, jaki mógłby sobie wymarzyć. - W przeciwieństwie do Kineasza Grakchus był wyznawcą Demeter. Kineasz nie znał dobrze tego kultu i nie chciał nawet wiedzieć, czego taki wyznawca pragnąłby po śmierci. Wiedział tylko, że życzy mu dobrze. 104
Poprosiwszy Aleksandra o wyrozumiałość, Nikiasz opowiedział kilka anegdot o odwadze Grakchusa i jego chełpliwości. Wszyscy śmiali się serdecznie, a oczy synów gospodarza lśniły jak srebrne sówki. Posypały się kolejne opowieści o Grakchusie i innych żołnierzach, którzy polegli w ostatnich latach. Kojnos, stojąc z jedną ręką na biodrze, opowiedział o walkach nad Eufratem, kiedy to w gronie dwudziestu zwiadowców wyśledził tyły Dariuszowej armii. - Grakchus był pierwszym, co życie wrogowi odebrał - powiedział, naśladując Poetę. - Włócznią przebił szyję Meda i patrzył, jak ten wali się u jego stóp i z pluskiem wpada do rzeki. Laertes opowiedział o konnym pojedynku na oszczepy, który Grakchus odbył z pewnym macedońskim oficerem. Przyniosło mu to szybko sławę i niesławę zarazem. Kineasz dobrze pamiętał, jak bardzo się starał, by uśmierzyć wtedy gniew króla Aleksandra. Wszystko to rzeczywiście składało się na zajmującą opowieść. Gospodarz słuchał uprzejmie, mieszając wino z wodą. Wyglądał na kogoś, kto dobrze się bawi. Za to jego synowie spijali wręcz słowa z ust żołnierzy. Najstarszy słuchał tych opowieści, jakby traktowały o istotach z innego świata, a najmłodszy - Echo - jak głodny patrzący na jedzenie. W końcu Agis, będący kimś w rodzaju kapłana, wstał i wylał wino na piasek. - Powiadają, że gorycz to tylko i zło, kiedy w człowieka zagłębi się grot i ciemność zasnuje mu oczy. Jedni mówią, że śmierć to kres życia, inni - że to początek życia nowego. - Uniósł kielich. - Ja zaś powiadam, że Grakchus był człekiem dzielnym i pełnym rycerskich cnót, że żył w bojaźni bożej i poległ z włócznią w dłoni. Śmierć przypada w udziale nam wszystkim. Grakchus wyszedł jej na spotkanie z pieśnią na ustach. - Agis wyjął z ogniska sosnową żagiew migocącą na wietrze. W ślad za nim uczynili to pozostali, nawet synowie gospodarza, i wszyscy ruszyli w pochodzie w stronę stosu, na którym miał spłonąć Grakchus. Odśpiewali hymn dla Demeter, odśpiewali pean, po czym cisnęli na stos swoje pochodnie. Stos buchnął płomieniami, jak gdyby Zeus uderzył weń gromem. 105
Był to zaiste dobry znak. Patrzyli na płonący stos tak długo, jak tylko pozwalało na to buchające od niego ciepło. Później doszedł do tego swąd palącego się ciała. Wrócili do ucztowania. A potem podnieśli się ze słomianych łóż i, ukłoniwszy gospodarzowi, wypowiedzieli kilka słów podzięki i ruszyli w stronę namiotów, gdzie czekały na nich sienniki i sen. Kineasz szedł z Nikiaszem, któremu po twarzy spływały łzy. Płakał już od godziny. - Na żadnym sympozjonie nie czułem się tak dobrze - powiedział. Kineasz pokiwał głową. - Istotnie było bardzo miło. - Rano sprezentuję naszemu gospodarzowi mojego zdobycznego konia. Niechże w ten sposób Grakchus podziękuje mu za to pożegnanie. Tobie również, dowódco, dziękuję, żeś pamiętał o Grakchusie. Bałem się, że zapomniałeś. Kineasz pokręcił głową. Szturchnął hyperetesa i objął go serdecznie. Wtedy zaczęli podchodzić inni, aby również Nikiasza uścisnąć. Zbliżył się nawet Ajas. Rano stos jeszcze się tlił, a słońce wznosiło się w pełni swej chwały, zabarwiając wszystko na żółtoróżowo. Zanim Kineasz zdołał osiodłać konia, już z tuzin razy dobiegły go słowa „różanopalca jutrzenka”. Nikiasz ustalił z Echem, że kiedy kości na stosie wystygną, pogrzebie je na rodzinnym cmentarzu. Na tym etapie każdy już znał swoje miejsce i wszystko toczyło się błyskawicznie: szybko złożono namioty, szybko zwinięto i schowano płaszcze, szybko rozpętano zwierzęta. Juczne konie, obciążone koszami z ziarnem, wyglądały jak ciężarne oślice. Kolumna tworzyła się szybko i sprawnie - ani Kineasz, ani Nikiasz nie musiał niczego doglądać. Różanopalca jutrzenka nie ustąpiła jeszcze miejsca jasnemu dniowi, kiedy Kineasz salutował Aleksandrowi ze swego konia. Gospodarz dostał już od Nikiasza zapowiedziany prezent w postaci wierzchowca. Przyjemnie było wyjeżdżać z miejsca pełnego prawdziwych przyjaciół. 106
Gdy przejeżdżali przez pierwsze wzgórze, Nikiasz obejrzał się i powiedział: - Chłopak będzie dbać o grób, jakby Grakchus był jednym z herosów. - Łzy znowu ciekły mu po policzkach. - Na taki pochówek nikt z nas nie ma nawet prawa liczyć - powiedział Kineasz. Nikiasz wykonał gest mający odczynić zły urok. Stadion dalej do Kineasza podjechał Filokles. - Myślisz, że będziesz kiedyś taki jak on? - zapytał. Kineasz chrząknął. - Niby że osiądę na roli? Będę miał żonę? I synów? - Córki! - roześmiał się Filokles. Kineasz pokręcił głową. - To raczej niemożliwe. Filokles uniósł brwi. - Dlaczego? Kalchas i Isokles przyjęliby cię z otwartymi ramionami. Kineasz znowu pokręcił głową. - Zadajesz okropne pytania. Czy jakiś bóg szepce ci do ucha: „Męcz Kineasza”? Filokles zaprzeczył ruchem głowy. - Po prostu ciekawisz mnie, panie dowódco. Słynny żołnierzu. Kineasz cofnął się nieco, siadając na zadzie konia i krzyżując nogi. Jego uda mogły odpocząć - tyle że kosztem pośladków. - Dajże spokój. Jesteś Spartaninem. Na pewno miałeś wiele okazji, by zgłębić myśli słynnych wojaków. - Owszem. - Filokles skinął głową. - Ilu ludzi mam pod komendą? Dwunastu? Dlaczego akurat ja mam być tym słynnym żołnierzem? Pochlebca z ciebie nie lada. Niech twoje słowa posłyszy Zeus. - Wszyscy moi Spartanie powiedzieliby, że marzą o życiu na gospodarstwie. To już prawie norma: każdy z nich tak mówi, niektórzy może nawet tak myślą. A ja cię pytam pewnie dlatego, że nie jesteś Spartaninem. - W takim razie odpowiem. Chciałem kiedyś się ożenić i prowadzić osiadłe życie. Teraz myślę, że umarłbym z nudów. - Kochasz wojnę? 107
- Bynajmniej. Kocham to, co nią nie jest. Uwielbiam przygotowania, jazdę konną, wypady zwiadowcze, planowanie... Lubię braterstwo broni, wspólnie świętowane zwycięstwa, nic poza tym. Zabijanie jest ceną, jaką się płaci za to, co przed walką i po niej. - Na gospodarstwie też trzeba planować. Dobry gospodarz zawsze planuje. - Doprawdy? - Kineasz uniósł brwi, jakby udawał zaskoczonego. Filokles zdawał się nie wyczuwać ironii. - Naprawdę - powiedział. - Dobry gospodarz starannie wszystko planuje. Czyni przygotowania i ma swój wywiad. Gospodarstwo jest jak oddział hoplitów wyćwiczonych do wspólnej pracy. Ale to nie dla ciebie, tak? - Nie dla mnie. - Kineasz wzruszył ramionami. Filokles pokiwał głową, wpatrzony w odległe wzgórza i jakby zatopiony we własnych myślach. - Może chodzi o coś innego - powiedział. Kineasz pokręcił głową. - Spartaninie... Czy ty umiesz rozmawiać o pogodzie? Albo o muzyce, sporcie, poezji, kobietach, z którymi sypiałeś... Takie tematy dla ciebie nie istnieją? Filokles zastanawiał się przez chwilę. - Raczej nie. Kineasz roześmiał się. - Dlaczego nam towarzyszysz? - zapytał ponownie. Filokles jechał już trochę w tyle. Machnął ręką i krzyknął: - Żeby się uczyć! Kineasz rzucił jakieś przekleństwo i zaczął rozglądać się za Ataelusem. Scyta nie wziął udziału w plażowym sympozjonie, lecz w towarzystwie ludzi Kineasza czuł się coraz swobodniej; najbardziej odpowiadali mu Antygon i Kojnos - były niewolnik i były arystokrata. O świcie wyjechał na zwiady i jak dotąd nie wrócił. Kineasz, który niepokoił się o Scytę, uzmysłowił sobie, że przez cały miniony dzień niczym zupełnie się nie przejmował. Podziękował bogom za Aleksandra i poprosił ich o błogosławieństwo dla tego gościnnego człowieka. Myślał też o osiadłym życiu, o otwartości, z jaką przyjął ich Aleksander, o tym, czy powinien był spytać... 108
Na szczycie wzgórza przed nimi pojawił się Ataelus. Siedział pewnie na swym zdobycznym koniu i czekał, aż kolumna doń dotrze. Kineasz umiał rozpoznać go z daleka, bo Scyta siedział na koniu w sposób nietypowy dla Greków - swobodnie, jakby spał. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że Ataelus naprawdę zasnął. Kineasz pokłusował ku niemu. Ataelus obudził się, zanim dowódca znalazł się tuż przy nim. Pomachał ręką na powitanie. - Dobrze się spało? - zapytał Kineasz. - Długi jazda. Dużo rzecz. Tak? Kineasz skinął głową. - Co wypatrzyłeś? - Mnie? Widział wielu rzeczy, trawa i wzgórza. I ślady konie, dużo konie w galopie. Moi ludzie. A nie śmierdzące Getowie. Kineasz poczuł dreszcz niepokoju. - Twoi ludzie? Kiedy to było? Kiedy tu byli? - Wczoraj. Może wczoraj. Dwa dni gdyby nie deszczowi. - Scyta kiepsko radził sobie z trudnymi greckimi rzeczownikami i trzymał się formy, która mu odpowiadała: celownika. - Deszczowi? - powtórzył pytającym tonem. - Padało? Zatem nie wczoraj. - Kineasz spojrzał na kolumnę ludzi i zwierząt wjeżdżających na wzgórze. - Twoi ludzie... Mogą nam zagrozić? Ataelus klepnął się w pierś. - Nie mnie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Iść znaleźć im? - Znajdziesz ich? I wrócisz? Wrócisz do nas? Ataelus skinął głową. - Znaleźć im, wrócić dla was. - Musimy jechać dalej. - Kineasz wskazał na kolumnę. - Jechać dalej? - Wrócić dla was - powiedział Ataelus, wciąż uśmiechając się szeroko. Pomachał ręką w stronę kolumny, zawrócił konia i odjechał na północ. Kineasz zawrócił konia i po chwili jechał znowu na czele kolumny, obok Nikiasza, który patrzył na znikającego w oddali Scytę. - Znalazł swoich ludzi i jedzie się z nimi spotkać - wytłumaczył Kineasz. - Potem wróci. Jeśli dobrze go zrozumiałem. 109
Nikiasz zabił dłonią muchę. - Typowe dla niego, prawda? Może być ciekawie. Na Aresa, módl się, żebyśmy ich nie rozdrażnili. Popatrz tylko na te ślady. Kineasz spojrzał w kierunku wskazanym przez hyperetesa. Przejeżdżali teraz przez teren, o którym zapewne wcześniej mówił Ataelus - było to zagłębienie między dwoma wzgórzami, pełne śladów rozpędzonych koni. Kineasz aż wstrzymał oddech. - Dwie setki koni. - Nikiasz chwycił muchę siedzącą na szyi jego wierzchowca, zdusił ją między palcami i wyrzucił z niesmakiem. - Miejmy nadzieję, mój kapitanie, że będą przyjaźnie usposobieni. Reszta tego pogodnego, słonecznego dnia przebiegła bez incydentów. Wody było tam mniej, niż przewidywał Kineasz, a pod nieobecność Ataelusa obowiązki zwiadowcy przejął Lykeles. Wrócił późno, gdy zapadał już zmierzch. - Tylko plaża - powiedział. - Do rzeki wpływa strumyczek. Możemy tam napić się i napoić konie. Objechałem piętnaście stadiów. Kineasz pokiwał głową. - Widziałeś jakieś ślady? Lykeles skinął głową. - Prawdopodobnie jedziemy za nimi. To zresztą wygląda jak trakt prowadzący na koński targi. Kiedy zsiadali z koni, było już prawie ciemno. Błyskawicznie rozstawiono namioty i spętano konie. Na swoich rumakach zostali tylko Antygon i Laertes, którym przydzielono pierwszą wartę. Podczas gdy niewolnicy zbierali na plaży drewno na ognisko, Kineasz ważył za i przeciw. Ognisko na brzegu zatoki wystawiało ich niejako na pokaz. Z drugiej strony, Ataelus utrzymywał, że jego ludzie nie stanowią zagrożenia. Był on jednak barbarzyńcą, mimo wszystkich swoich zalet. W końcu Kineasz dał znak Arniemu, który po chwili krzesał już ogień. Jeśli dobrze pomyśleć, dwustu Scytów z łukami na koniach szybko by się z nimi uporało - różnica w liczebności była tak duża, że zamartwianie się tym nie miało sensu. 110
Ale jak tylko płomienie strzeliły w górę, cały zbędny niepokój powrócił. Nikiasz wyznaczył mu wartę z Ajasem o świcie. Ajas nie unikał już Kineasza, ale odnosił się doń ostrożnie, z dystansem, nie tak jak pełen zapału młodzieniec w Tomis. Tak czy inaczej, widział już, na czym to wszystko polega, i ustawił się teraz na niewielkim wzniesieniu przy plaży, nie zamieniwszy słowa z dowódcą. Kineasz tymczasem czesał konie. Było ich dwadzieścia osiem - sporo jak na dwunastu żołnierzy i trzech niewolników. Najpierw wyczyścił swego bojowego wierzchowca, potem konia, na którym się przemieszczał, następnie konie Nikiasza, a później pozostałe konie bojowe. Wtedy w polu widzenia pojawił się Diodor, który obudził niewolników, rozpalił ognisko i pomógł Kineaszowi przy koniach. A potem wszyscy już byli na nogach i, jeszcze nim słońce na dobre wzeszło, płaszcze były zwinięte, a bagaż spakowany. Plaża ciągnęła się łukowato przez jakieś dwanaście stadiów. Nikiasz nalegał, by ją objechać. Chciał znaleźć jakiś przyzwoity strumień, w którym można by napoić konie. Najbardziej martwił się teraz brakiem wody. Pomachał do Ajasa na wzniesieniu, ten zaś pomachał do niego. Od kolumny oderwał się Lykeles, by podjechać do Ajasa. Przecięli dwa piaszczyste strumyki, szybko jednak zanieczyszczone przez konie. Przy trzecim Kineasz był już ostrożniejszy: kazał wszystkim zsiąść z koni, prowadzić je tam i poić po kolei. Wcześniej wykopano w piasku dół, by woda mogła do niego napłynąć. Było tego jednak za mało. Kineasz wysłał do przodu Laertesa - może na brzegu znajdzie jakieś źródło. Dziwny był ten niepokój w sytuacji, gdy wzgórza zdawały się obfitować w wodę, a w pobliżu było morze. Mniejsze konie słaniały się już jednak z pragnienia. W południe wrócił Laertes. - Znalazłem całkiem przyzwoitą rzeczkę. Dużo świeżej wody. Ale też ślady kopyt, i to sporo. - Dobra robota. - Kineasz przejechał wzdłuż kolumny. - Na razie nie jemy panowie. Trzeba się spieszyć. - Kilka stadiów dalej jest jeszcze jeden strumień - dodał Laertes. 111
- Na Hadesa! Ciągle tracimy czas, a konie dalej nie mogą się porządnie napić. Jedziemy. Jak daleko jest ta rzeczka? - Dwadzieścia stadiów. Ciężko się tam i stamtąd jechało... - Poranny galop po piasku? - Otóż to, kapitanie. - Laertes wyszczerzył zęby w typowy dla siebie sposób i z powrotem włożył na głowę swój duży słomkowy kapelusz. Jadąc w tym tempie, dotrzemy tam późnym popołudniem. - W takim razie obozujemy tutaj. Kineasz zauważył, że jadący po długim wzniesieniu Ajas macha do nich czapką. Oderwał się od niego Lykeles, który pędził co tchu w stronę dowódcy. - Mamy towarzystwo - powiedział Kineasz. Znajdowali się teraz u podnóża stromego zbocza. Za sobą mieli morze, a pod sobą wycieńczone i spragnione konie. - Wkładać zbroje! Przesiadać się! Zeskoczył ze swego wierzchowca i z worka na jucznym koniu wyjął hełm i napierśnik. Ciągle ktoś go potrącał, ktoś na niego wpadał - w kolumnie panował chaos. Miał nadzieję, że wszystko szybko się uporządkuje. Z lewej dobiegł go krzyk Lykelesa. Kineasz spiął już napierśnik z naplecznikiem i zmagał się teraz z rzemieniami na hełmie. Słońce mocno już grzało - za chwilę hełm zamieni się w piec. - Scytowie! - krzyczał Lykeles. - Setki Scytów! Posiłkując się ciężkim oszczepem, Kineasz wgramolił się na swego bojowego wierzchowca. - Gdzie jest Ataelus? - Nie ma go tutaj. Kineasz usadowił się wreszcie - w zbroi nie było to łatwe - i złapał nieposłuszne lejce. Z tumanów kurzu wyłonił się Kraks, który podniósł oszczepy dowódcy i podał mu je. Kineasz wskazał na jucznego konia z zapasem oszczepów. - Chcesz być wolny? - zapytał. Kraks skinął głową. - Weź dwa oszczepy i wsiądź na konia, którym jechałem wcześniej. Będziesz w moim oddziale. Jesteś już wolnym człowiekiem. Kraks zniknął w kurzawie, jeszcze nim padły ostatnie słowa. 112
- W dwuszeregu za mną! - krzyknął Kineasz. Przez unoszący się w powietrzu piasek trudno było cokolwiek dojrzeć. Nie pomagał też przeklęty hełm, mimo że Kineasz odchylił osłony na policzki. Lykeles zajął już pozycję w szyku, obok niego ustawił się Nikiasz, a i pozostali szybko zajmowali swe stanowiska. Za dowódcą ulokował się Kraks, nieumiejący jeszcze - jak to żółtodziób - zająć odpowiedniego miejsca w ustawieniu, świetnie za to czujący się w siodle. Lykeles, któremu nie chciało się zakładać hełmu, zwrócił się teraz do Kraksa: - Witaj w hippeis, chłopcze! - Po czym zapytał Kineasza: - Uwolniłeś go? Kineasz odczuwał niezwykłą radość, usłyszał bowiem szept boga, który powiedział mu, że oswobodzenie Kraksa było rzeczą właściwą. - Kiepski był z niego niewolnik - odszczeknął Lykelesowi, wywołując salwę śmiechu u pozostałych. Ajas pędem zjechał ze wzniesienia, by zatrzymać się na lewej flance. Na wzgórzach zapanowało jakieś poruszenie - wszystkie śmiechy ucichły. Po chwili zaś, niemalże w mgnieniu oka, zaroiło się tam od jeźdźców i koni, pobłyskujących w słońcu złotymi ozdobami, barwnymi uprzężami, zbrojami i grotami włóczni. - Błogosławiona Ateno, bądź przy nas w potrzebie - zaintonował Lykeles. Nikiasz rzucił długie i szpetne przekleństwo. Kineasz czuł się, jakby go ktoś uderzył. Napastnicy prezentowali się bardziej dostojnie niż perska kawaleria, mieli nadto lepsze wierzchowce. W porównaniu z nimi jego czternastoosobowy oddział wyglądał tandetnie i żałośnie. Niedobrze, pomyślał. Lepiej mi było umrzeć pod rozkazami Aleksandra. Ale do rzeczy. - Cisza! Siedzieć prosto! Nie ruszać się! Jak Grecy! - Kineasz zatrzasnął przyłbicę i przygiął osłony na policzki. Na Persach zawsze robiła wrażenie dyscyplina wojsk wroga, zwłaszcza gdy te ostatnie były na przegranej pozycji. 113
Od tłumu na wzgórzach oderwało się dwóch jeźdźców. Zjeżdżali teraz po pochyłości. Po trzech donośnych sygnałach z trąbki zaczęli z wolna zjeżdżać pozostali. Cała ta chmara ludzi i koni zatrzymała się w odległości strzału z łuku, a z jej boków wyrosły dwa rogi, odcinające plażę od południa i północy. Kineasz był pod wrażeniem tego manewru - pomysłowego jak na barbarzyńców. Mógł już jednak nieco odetchnąć, bo zauważył, że jednym ze zbliżających się jeźdźców jest Ataelus, drugim zaś prawie na pewno kobieta. Wjechawszy na piasek, zwolnili. Towarzyszka Ataelusa była szczupła, wyprostowana i miała na sobie płaszcz z jasnej skóry, zdobny we wzorek w niebieskie linie. Gors jej zakrywał od szyi po piersi złoty naszyjnik. Włosy miała splecione w dwa ciężkie warkocze. Z mniejszej odległości dało się widzieć oczy błękitne jak morze i duże czarne brwi, z których nigdy nie wyrwano ani jednego włoska i które nadawały jej poważny wygląd. Poza tym była młoda. Kineasz odwrócił się do swoich żołnierzy. - Siedźcie tu nieruchomo jak posągi. Myślę, że wyjdziemy z tego cało. Nikiasz, do mnie! Kineasz i Nikiasz podjechali po miękkim piasku do zbliżających się Scytów. Ataelus uniósł rękę w geście powitania i powiedział coś do kobiety. Po chwili milczenia rzuciła doń kilka słów, jakby chciała mu o czymś przypomnieć. - Witaj, Ataelusie. To twoi ludzie? - Kineasz starał się mówić tonem rozkazującym i autorytatywnym. Kobieta patrzyła na nielicznych towarzyszy za jego plecami. - Nie, nie. Ale jak moim ludziom. Tak? A ona mówić: „Nie lubić nie widzieć twarz”. Tak? - Ataelus rozłożył szeroko ręce, jakby nie umiał wyjaśnić zwyczajów kobiet. Albo dowódców. Kineasz przekazał swe włócznie Nikiaszowi, po czym zdjął hełm. - Witaj, pani - powiedział. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Pokierowała koniem w taki sposób, że stanął bokiem do Kineasza, i dała znak swoim ludziom. Od szeregu oddalił się kolejny jeździec. Czekając na niego, kobieta mówiła coś cicho i długo 114
do Ataelusa, który kiwał głową ze zrozumieniem. Jednak w połowie tej przemowy coś musiało go zdziwić, bo podniósł protest i już po chwili oboje spierali się w swym barbarzyńskim narzeczu. O, Hermesie, patronie podróżników, pomyślał Kineasz. Czegóż ona może chcieć? Potem znowu mówiła łagodnie, a Ataelus znów kiwał głową. Kolejny jeździec też był kobietą - trębaczką, jak się okazało po chwili. Bardzo to perskie, pomyślał Kineasz. Ataelus zwrócił się teraz do niego: - Ona mówić: „Płać za jazda na moja ziemia”. - Urwał. - Ona mówić: „Dwa koniom od niedobre Getowie”. I ona mówić: „Pół talent złota”. A ja mówić: „My nie mieć pół talent złota”. Tak? Więc ona mówić: „My?”. A ja mówić: „Kineasz”. Więc ty dać jej złoto. I dwa koniom. Wtedy my przyjaciele, my uczta i jazda w pokoju. I tak rozpłynie się nasz skarbiec. - Arni? Z konia, na którym są moje rzeczy, przynieś mi czarną torbę. Kineasz wskazał w odpowiednim kierunku i zwrócił się znów do Ataelusa: - Spytaj ją, czy sama chce wybrać konie. Scyta przetłumaczył, a ona udzieliła mu odpowiedzi. - Ona mówić: ty wybierać. - Ataelus wzruszył ramionami. Kineasz podjechał do jucznych koni. Wziął od Arniego czarną torbę i wybrał dwa najpiękniejsze konie z tych, które zdobyli na Getach - do tej pory należały do Lykelesa i Andronika, którym trzeba będzie później wynagrodzić tę stratę. Podprowadził je na krótkich cuglach do kobiety na koniu i przekazał jej wodze. Na chwilę ich dłonie się zetknęły. Jej dłoń była mała, zgrabna, lecz miała też twarde knykcie, pewnie od pracy, osądził Kineasz. Na kciuku tkwił ciężki złoty pierścień, na innym palcu pierścień z jakimś zielonym kamieniem. Z bliska dało się widzieć, że niebieski wzorek w linie wyszyto na płaszczu farbowanym włosiem. Ze szwów płaszczu zwisały też złote szyszki z kolorowymi włoskami, które dyndając, pobrzękiwały melodyjnie. Cała ta biżuteria warta była tyle, ile miesięczny żołd kompanii kawalerzystów. Również jej koń należał do najlepszych - był nie gorszy od Kineaszowego, ten zaś należał uprzednio do perskiego arystokraty. 115
Kineasz uśmiechnął się do niej jak dowódca do dowódcy, jakby mieli wspólny sekret, a ona uprzejmie odwzajemniła ten uśmiech. Otworzył torbę z kompanijnym skarbcem i podał ją swej milczącej rozmówczyni. - Powiedz jej, że to wszystko, co mamy. Niech weźmie, ile uzna za słuszne. Niczego przed nią nie ukrywam. Kobieta coś wykrzyknęła. Znajomość barbarzyńskiego narzecza nie była potrzebna, żeby domyślić się, iż przeklina - i to nie gorzej od Nikiasza. Kiedy wyjęła jedną ze złotych brosz, jej trębaczka coś do niej szczeknęła. Wtedy odezwał się Ataelus, który mówiąc, wskazywał na Kineasza. Spojrzawszy na dowódcę najemników, Scytyjka wyjęła jeszcze jedną broszę i oddała mu torbę. Tym razem zwracała się bezpośrednio do niego, patrząc mu oczy. - Ona mówić: „Te nam. Te kradzione. Ty zabić Getowie - dobrze. To więcej niż ty płacić za jazda. Więc wy przyjść i jeść, a ja prezent za to”. I ona gniewna, kapitanie. Bardzo gniewna. Ale nie na nam. Tak? - Mówiąc to, Ataelus kiwał głową. Kineasz błogosławił chwilę, w której jakiś bóg zesłał mu Scytę - był to z pewnością Hermes, patron podróżników i złodziei. Gdyby nie Ataelus, ta kobieta zabiłaby ich wszystkich. Kineasz czuł to po prostu. Czuł cały tkwiący w niej gniew, który czynił ją twardą i brzydką zarazem. Przy siodle miała złoty biczyk. Pomachała nim teraz, powiedziała coś i znów pomachała i odgalopowała do swoich ludzi. Tuż za nią jechała trębaczka. Ataelus pokręcił głową. - Biedne Getowie łobuzy - powiedział. - Oni robili coś głupio. Zabili ktoś, nie wiedzieć kto. Ale spieprzyli, umrą. Kineasz zaczerpnął tchu. - Powiedziałeś jej, że zabiliśmy człowieka, który nosił te brosze i rozpędziliśmy jego ludzi? - Ona mieć to gdzieś. Gniewna i młoda. A ty mnie winien, kapitanie! Ataelus wyglądał na uszczęśliwionego. - No, jasne - wtrącił się Nikiasz. - Wszyscy jesteśmy ci zobowiązani. 116
Ataelus wyszczerzył swoje niezbyt zdrowe zęby. Lubił, gdy go chwalono. - Gdzie wasz obóz? - Obóz rozbijemy nad rzeką. - Kineasz wskazał w stronę miejsca, o którym mówił Lykeles. Tymczasem zjeżdżali ku nim kolejni Scytowie. Nie wyglądali na groźnych, raczej na zaciekawionych. Dwóch z nich podjechało tak blisko, że chrapy ich kucyków zetknęły się niemal z chrapami koni należących do obu Greków. Jeden z nich wskazał batem na Kineasza i krzyknął coś do Ataelusa. - On mówić: dobra koń! - Przetłumaczywszy, Ataelus rozejrzał się, zawrócił konia i popatrzył na wzgórza. Wyglądał na zaniepokojonego. Kineasza zaprzątało teraz coś innego. W ciągu kilku krótkich chwil jego oddział otoczyli Scytowie, którzy pohukując, wskazywali na to i owo. Potem oddalili się o stadion, zatrzymując się na plaży. Ataelus znowu podjechał do Kineasza. - Jechać - powiedział, wzruszając ramionami. - Ona mówić obóz i jeść, ale ona jechać. - Pokręcił głową. - Getom łobuzom mieć kłopotu. - Myślisz, że ona teraz zaatakuje Getów? - Kineasz wpatrywał się w grupkę około dwudziestu Scytów czekających na plaży. Powiódł wzrokiem po swoich ludziach i dostrzegł pojmanego Getę. Wtem naszła go przykra myśl. - Nikiaszu, ruszamy. W zbrojach. Od razu. Panowie, jedziemy przez plażę. Ignorujemy barbarzyńców. Zakładam, że nas nie ruszą. Hermesie, spraw, żeby nic się nie stało. - Ruszyli w podwójnym szeregu. Kineasz zbliżył się do Kraksa, który jechał na swojej klaczy. Musiał mocno trzymać lejce, bo jego wierzchowiec, poczuwszy zapach samicy, zmarszczył chrapy i prychnął. - Kraksie, jak tylko rozbijemy obóz... słuchaj uważnie... schowasz tego młodego Getę w namiocie i nie będziecie się stamtąd ruszać. Ci barbarzyńcy... - Zrozumiał, że wiele więcej nie może dodać. Barbarzyńcy ścigali Getów, z którymi on sam dopiero co walczył. Zbyt to subtelne jak na Kraksa. Kraks jednak rozumiał. Skinął głową. 117
- Amazonka pragnie krwi - powiedział. - Amazonka? - powtórzył za nim Kineasz. Słownictwo byłego niewolnika mogło czasem zaskoczyć. - Amazonki to waleczne kobiety. - Kraks spojrzał na młodego Getę. Będę go chronić - powiedział. - Tylko nie wpakuj się w tarapaty. - Kineasz żałował, że nie ma czasu na wyjaśnienia. Sam zresztą chciałby zrozumieć cokolwiek z reguł politycznych panujących na stepach - i o co chodziło z tymi po trzykroć przeklętymi broszami. Kolumna posuwała się dalej. Scytowie wciąż trzymali się z dala niej. - Jesteś Getą? Kraks spojrzał na dowódcę kątem oka i splunął. - Nie - odparł. - Bastarnem. Kineasz słyszał już o Bastarnach. - Ale znasz tych tutaj? - zapytał. Kraks zaprzeczył ruchem głowy. - Getowie są złodziejami. Scytowie to potwory. Nigdy nie biorą jeńców. Zabijają, palą i jadą dalej. Znają magię. Kineasz wywrócił oczami. Nie tylko on słyszał Kraksa i za jego plecami padło kilka komentarzy. - Magia... Ależ Kraksie... Magią straszy się niewolników i dzieci. Kraks pokiwał głową. - Jasne. - Rozejrzał się. - Oni mają tam takich... - Urwał, jakby nie był pewien, co powiedzieć. - Są straszni. Wszyscy tak mówią. Getowie to tylko złodzieje. - Spojrzał na Kineasza. - Naprawdę jestem wolny? - Tak - odrzekł Kineasz. - Będę walczyć za ciebie - powiedział. - Zawsze. Jeszcze przed zachodem słońca rozbili obóz nad rzeką. Kineasz i Nikiasz skutecznie przekonali pozostałych, by jak najszybciej postawili namioty. Kraks i młody Geta zniknęli z pola widzenia. Scytowie tymczasem zajęci byli własnym obozowiskiem. Ataelus, który został u Greków, uwiązał swe konie i przykucnął przy pierwszym z rozpalanych ognisk. 118
- Kim ona jest? - zapytał Kineasz, siadając obok i wskazując na wschód. - Młoda i gniewna? - Ataelus wzruszył ramionami. - Szlachetna. Użył słowa, które po grecku oznaczało „cnotliwa”. Kineasz przez moment przeżuwał to w myślach. - Dobrze urodzona? Królowa? - Nie. Mało siła. Duży plemię. A s s a g e c i . Oni mogą na wojna dziesięć razy dziesięć razy dziesięć żołnierz i dalej w obozie dużo. Ich pan jest ghan. Jak król. Ghan Assageci duży, duży człowiek. Ma szlachetni, tak? Trzy razy dziesięć razy dziesięć, szlachetni. Wszyscy Assageci. Kineasz zaczerpnął tchu. - Król tych Assagetów ma tysiące wojowników, a to jest tylko niewielki oddział pod dowództwem arystokratki? - Ataelus skinął głową. - A ona jest młoda, gniewna i chce się jakoś odznaczyć? I ruszyła na czele swych ludzi za Getami, którzy są od nas oddaleni o cztery dni jazdy konnej? - Jutro Getowie czuć ogniu - powiedział Ataelus. Słysząc te słowa, Kineasz poczuł ciarki na plecach. - Jutro? Pokonanie tego dystansu zajęło nam trzy dni. - Assageci to Sakowie. Sakowie pędzić przez trawie jak wiatr z północ, szybko i szybko, bez odpoczynkowi. - Ataelus uderzył się w pierś. - Ja Sak. - Uderzył się jeszcze raz. - Jechać dzień. Jechać noc. Jechać dzień znowu. Spać na koń. Więcej koń walczyć, tak? - Na Aresa - odezwał się Nikiasz z drugiej strony ogniska. - Ona chce jutro walczyć z Getami i wrócić tu jeszcze tego samego dnia? Ataelus przytaknął mu energicznie. Prawą pięścią uderzył w otwartą lewą dłoń, co zabrzmiało jak miecz uderzający w ludzkie ciało. - Walczyć, tak - potwierdził. Kineasz i Nikiasz spojrzeli po sobie. - No dobra - powiedział Kineasz. - Ostatnia nocna warta budzi nas wszystkich. Ruszamy o świcie. Ci, co nie pełnią teraz straży, chować się w płaszcze i spać. 119
Kineasz położył się obok Diodora, który jeszcze nie spał. - Czego my się boimy? - zapytał Diodor. - Zapłaciłeś im w końcu... naszymi końmi, ośmielę się dodać. W pierwszej chwili Kineasz chciał udawać, że zasnął i nie odpowiadać na pytanie, które zadać mógł tylko Diodor. W końcu jednak odrzekł: - Nie wiem. Ona był całkiem uprzejma. Milsza niż wielu oligarchów. Ale gdy zobaczyła te przeklęte brosze... Boję się, żeśmy tu narobili zamieszania. Wolę być w Olbii, zanim coś się tutaj rozpęta. Diodor gwizdnął i odparł: - Ty jesteś tutaj dowódcą. Otóż to, pomyślał Kineasz. I zasnął. Artemida, naga. Szerokie plecy i wąska talia, tak dobrze zapamiętane. Zaszedł ją od tyłu, z przyrodzeniem twardym jak deska, jak teatralna atrapa, a ona odwróciła się z uśmiechem, lecz okazała się arystokratką z plemienia Assagetów. Jej piersi krył złoty naszyjnik, a słowa jej były gniewne, brzmiały zgrzytliwie. W dłoniach trzymała złote brosze, przypinane ostrymi szpilami, które po chwili wbiła sobie w oczy... Obudziła go dłoń Diodora na ustach. - Krzyczałeś - powiedział Diodor. Kineasz trząsł się na całym ciele. Wiedział, że jego sny są barwniejsze od snów innych ludzi, wiedział, że zsyłają je bogowie, ale też często wprawiały go w niepokój. Kiedy minął napad dreszczy, Kineasz wstał, wyjął z torby srebrny puchar i napełnił go winem z dzbana. Potem przeszedł przez plażę ku morzu, by wylać tam ofiarę, modląc się jednocześnie.
6.
O
lbia wyróżniała się na niskim czarnomorskim wybrzeżu niczym
barwna statua na obskurnym rynku. Siedząc na niewysokim, choć stromym brzegu Borystenesu, Kineasz patrzył na długi półwysep wyrastający z przeciwległego nabrzeża. Nad wzniesionym na czubku półwyspu miastem unosiła się chmura dymu z tysięcy ognisk, kojarząca się z gęstą kurzawą lub sadzą. A nad tym wszystkim górowała dumnie i majestatycznie świątynia Apollina, stojąca na wysokim wzgórzu u nasady półwyspu. Miasto otoczone było murami o wysokości trzech mężczyzn - takich murów Kineasz nie widział od czasu oblężenia Tyru. Tego typu obwarowania wydawały się tu nie na miejscu, nie pasowały do rozmiarów i położenia miasta. Poza tym osada rozlewała się poza mury - między murem a świątynnym wzgórzem stało wiele niedużych domków i lepianek; było to bezbronne przedmieście, które padłoby natychmiast przy najmniejszym oblężeniu. Po obu stronach półwyspu znajdowały się przystanie. Kineasz dostrzegł też pluskające w wodzie delfiny, które jako symbole Olbii widniały też - odlane w złocie na odległych słupach z marmuru przy miejskiej bramie. Złote delfiny dodały mu otuchy. Niemalże u swych stóp miał właściwe polis: gimnazjony, agorę, amfiteatr i hipodrom. Cieszył się, że nie na próżno prowadził swych ludzi przez te wszystkie pustkowia. Mimo to jakimś 121
zgrzytem okazały się dla niego wysokie mury sąsiadujące z biednymi przedmieściami - albo miasto musiało się bronić, albo nie było mu to potrzebne. Nikiasz zakaszlał i przed jego ustami pojawiła się chmurka pary. Zrobiło się zimno, lato dawno już minęło. - Przydałby się... - Tym razem rozkaszlał się na dobre. - Przydałby się jakiś prom. Na Hermesa, co ja bym dał, żeby teraz leżeć na wygodnym sienniku. Kineasz dostrzegł miejsce, w którym mógł kursować prom - było to ponad milę od ujścia rzeki, daleko od ruchliwego portu. - Wszystkim przyda się nocleg pod dachem - powiedział. Nie tylko Nikiasz zapadł na zdrowiu. Jedynie Ataelus był odporny na przeziębienia. Na głowie miał obszyty futrem kaptur, wygrany w kości od jakiegoś innego Scyty, a na grzbiecie długi płaszcz. Ostre, przejrzyste powietrze nie przyprawiało go o kichanie czy kaszel, mógł więc dalej sypiać pod gołym niebem z lejcami w dłoniach. Pozostali Sakowie, służący Kineaszowi za przewodników, opuścili go dwa dni wcześniej - przy ujściu Borystenesu - i wrócili do swej przywódczyni. Okazali się dobrymi gośćmi i dobrymi gospodarzami; co wieczór wszyscy raczyli się owocami ich niebywałych talentów łowczych. Większość ludzi Kineasza podłapała kilka słów z ich języka i nauczyła się gardłowego okrzyku - uu-aa - jaki ci barbarzyńcy wydawali z siebie przy każdej wygranej w kości. Kiedy zjeżdżali w stronę brodu po długiej oszronionej trawie, Kineasz zbliżył się do Ataelusa. - Jesteśmy ci winni słowa podziękowania. Znakomity z ciebie zwiadowca. Ataelus uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Z was jest dobrze. - Zaczął oglądać swój bacik, jakby próbował ukryć zmieszanie. - Z was dobrze. Ja zostać, wy dać mi więcej koniom. Tak? Kineasz nie spodziewał się tego. Ale lubił takie zaskoczenia. - Chcesz z nami zostać? I chcesz, bym ci dał następnego konia? 122
Ataelus uniósł rękę. - Więcej koniom. Więcej i więcej. Ty wódz, tak? Większy wódz w miasto, tak? Ja dostać więcej koniom, gdy ty dostać więcej koniom. - Ataelus wzruszył ramionami, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Diodor więcej koniom. Antygon więcej koniom. Nawet Kraks więcej koniom. Bo po co walczyć dla miastu? Tak? Kineasz wyciągnął prawicę i obaj uścisnęli sobie dłonie. Pod tym względem Scytowie i Grecy byli podobni - jedni i drudzy ściskali dłonie na znak przyjaźni i zgody. - Cieszę się, że chcesz z nami zostać - powiedział Kineasz. Ataelus skinął głową i znów się uśmiechnął, niemal zalotnie. - Dobrze. Idziemy pić winu. Nie było to wszakże takie proste. Ich pojawienie się przy przeprawie wywołało poruszenie - dwunastu uzbrojonych mężczyzn bez żadnych towarów, trzydzieści zmarzniętych, przemoczonych koni oraz jeden samotny Scyta. Kineasz musiał wykorzystać wszystkie swe dyplomatyczne talenty, żeby przewoźnik przyjął ich na prom. Na drugim brzegu przywitali ich żołnierze. - W jakiej sprawie? - zapytał wysoki oficer o długich ciemnych włosach, ciemnej karnacji Lewantyńczyka lub Afrykanina, z ogromną brodą i w obszernym płaszczu, pod którym widniała droga zbroja. Jego podwładni byli dobrze uzbrojeni i bardzo zdyscyplinowani. On sam był nie tyle nieuprzejmy, ile bezpośredni. - Wystraszyliście wielu ludzi. Kineasz wyciągnął przygotowany wcześniej list. - Otrzymałem zlecenie, by stawić się tutaj i objąć dowództwo nad tutejszymi hippeis. Oto list, który dostałem od archonta. - List był nieco sponiewierany, jako że przebył drogę z Olbii do Aten, potem zaś w drugą stronę w Kineaszowym bagażu. Mimo to dało się go odczytać. Oficer uważnie zapoznał się z treścią. Czekając na jego reakcję, Kineasz zastanawiał się, ileż to rzeczy mogło się zmienić w ciągu sześciu miesięcy: zlecenie mógł dostać ktoś inny, archont mógł umrzeć albo ktoś go zastąpił... 123
- Witaj w Olbii, Kineaszu z Aten - powiedział oficer, oddając list. Archont domyślał się, że to właśnie ty, choć prawdę mówiąc, zakładaliśmy, że przybędziesz drogą morską, i to kilka tygodni temu. - Patrzył uważnie na dowódcę najemników. Kineasz znał to spojrzenie - każdy oficer w armii Aleksandra właśnie w ten sposób mierzył wzrokiem swoich rywali. Kineasz wyciągnął rękę i rzekł: - Kineasz z Aten, syn Eumenesa. Oficer mocno uścisnął mu dłoń. - Memnon, syn Petroklesa. Walczyłeś w armii Zdobywcy? - Walczyłem. - Kineasz nakazał gestem swym ludziom, by rozpoczęli rozładunek. - Ja byłem pod Issos... Ale po stronie Wielkiego Króla. - Odwrócił się i kazał swoim podwładnym odłożyć włócznie. Głos Memnona nie był tak niski, jak można by sądzić po jego wyglądzie, a rozkazy wydawał osobliwą, dość śpiewną greką. Zrzuciwszy ciężkie tarcze, jego żołnierze nagle przestali zachowywać się jak automaty i zyskali ludzki wymiar. Patrzyli teraz na Kineasza z nieskrywaną ciekawością. Spoza pleców hoplitów wyłonili się niewolnicy, którzy od razu przystąpili do wiązania bagaży, by umieścić je potem na głowach. Byli to w większości Persowie. Kineasz przyglądał się im - rzadko widywało się niewolników tej narodowości. Memnon dostrzegł to zainteresowanie i wyjaśnił: - Kilka lat temu Wielki Król napadł na jednego z okolicznych opryszków, czego efektem jest rynek pełen perskich niewolników. Kineasz skinął głową. - Ten opryszek był Scytą? Na twarzy Memnona zamajaczył półuśmiech. - Są jacyś inni? Kineasz zauważył, że Nikiasz, między kolejnymi atakami kaszlu, kazał już teraz wyczesać zziębnięte i mokre konie. To dobrze. Położył mu dłoń na ramieniu i rzekł: - Oto Nikiasz, mój hyperetes. A to jest Diodor, mój zastępca. - Spojrzał ponownie na swoich ludzi. - Gdzie jest Filokles? - zapytał. 124
- Dopiero co tutaj był - odparł Diodor. Memnon przyglądał się im wszystkim z wielką uwagą. - Kogoś brakuje? Diodor roześmiał się. - Filokles udał się pewnie do najbliższej winiarni. Znajdziemy go. - Co powiedziawszy, Diodor lekko szturchnął Kineasza. Mogło to znaczyć, że Filokles wykonywał jakieś zadanie albo załatwiał własne sprawy. Najwyraźniej Diodor wiedział, w czym rzecz. Kineasz jednak nie miał pojęcia, toteż powiedział tylko: - Znajdziemy go wkrótce. - No dobrze... Archont czeka. - Uśmiech Memnona nie należał do przyjemnych. - A on bardzo nie lubi czekać. Godzinę zajęło Kineaszowi i jego ludziom znalezienie przeznaczonego dla nich lokum. Zakwaterowano ich w miejskim hipodromie, w wybudowanych niedawno koszarach przy stajni. Pomieszczenia te radowały oko świeżością, były jednak dość małe, toteż nikt, w szczególności zaś lepiej urodzeni z najemników, nie sprawiał wrażenia zadowolonego. Kineasz zgromadził wszystkich w stajni i zwrócił się do nich w te słowy: - Rozłóżcie się tutaj, poczyśćcie, co trzeba, weźcie kąpiel. Ja idę do archonta i biorę ze sobą Diodora i Nikiasza. Reszta zostaje tutaj. Spróbujcie polubić to miejsce. - Mówił ostro, ostrzej niż zamierzał. - I odnajdźcie Spartanina. Nie biorąc kąpieli, przebrał się potem w czystą tunikę, porządne sandały, uczesał włosy i brodę. W wejściu do koszar natknął się na Diodora, który wyglądał czysto i schludnie niczym świeżo wykuta szpila. Był tam też Nikiasz, dalej zdradzający objawy poważnego przeziębienia. Na zewnątrz czekał żołnierz, który miał zaprowadzić ich do archonta, a także niewolnik pełniący w razie potrzeby funkcję tragarza. 125
Żołnierz zaprowadził ich do miejskiej cytadeli - była to kamienna wieża z ciężkimi bastionami i ścianami grubymi na dwanaście stóp. Przed wejściem stali na straży ludzie Memnona, prezentujący się groźnie w swych ciężkich płaszczach. Jeszcze więcej ich było przy zamkniętych drzwiach na końcu długiego chłodnego portyku. Grube ściany i wszyscy ci strażnicy przygotowali Kineasza na to, co miał za chwilę ujrzeć. Żaden archont wolnego miasta nie potrzebował cytadeli i najemnej gwardii. Archont wolnego miasta powinien przyjmować we własnym domu lub urzędować na agorze. Kineasz nie zdziwił się więc, kiedy strażnicy przy drzwiach dali do zrozumienia, że jego towarzysze nie będą w środku mile widziani. Gestem nakazał im poczekać. Kolejny strażnik - barbarzyńca z naszyjnikiem - odebrał mu miecz. Kineasz patrzył na otwierające się drzwi i słyszał szczęk broni gdzieś w środku. Następnie przestąpił próg i znalazł się w ciepłym mrocznym pomieszczeniu pełnym wielu złotych - często niesmacznych - dekoracji. Były tam posągi bogów, odziane w szaty wyszywane złotą nicią, i ozdobione w podobny sposób perskie kobierce. Z sufitu zwisały na złotych łańcuchach lampy, od których biło słabe złotawe światło. Był tam też żelazny kocioł na złotych nogach, w którym żarzyło się coś na czerwono, dymiąc i wydając z siebie dziwny zapach. Dawało się również dojrzeć złote przepierzenie i stół zastawiony złotymi kielichami, z ogromną złotą michą pośrodku. Za tym właśnie stołem, niemalże niewidzialny, siedział na krześle mężczyzna w diademie. Za nim stał Memnon, którego zbroja połyskiwała w czerwonawym półświetle. Po obu stronach człowieka w diademie stało dwóch solidnie umięśnionych ludzi, odzianych w lwie skóry i dzierżących w dłoniach maczugi. - Kineasz z Aten? - Głos był miękki, bardzo cichy. Półmrok i aromatyzowany dym z kotła sprawiły, że głos ten dobywał się jakby spoza sali, jakby był głosem boga. - Spóźniłeś się o pięćdziesiąt dni. - Miękki śmiech. - Niełatwo jest dotrzeć na koniec świata, prawda? Uracz się, proszę, tym winem. Opowiedz mi o swoich przygodach. - Nie mam wiele do opowiedzenia, archoncie. Chciałem tu przybyć z 126
własnymi końmi i w końcu mi się to udało. Za spóźnienie przepraszam. Kineasz nie czuł się pewnie. Kadzidło w dymie dławiło, niemalże stało w gardle, a barbarzyńcy w lwich skórach potęgowali poczucie zagrożenia. - Nie musisz przepraszać, młody człowieku. Przynajmniej za to spóźnienie. Zdarza się. Opowiedz mi, jak tutaj przybyłeś. - Drogą morską do Tomis, a potem konno. - Więcej szczegółów, młodzieńcze... - Cóż mogę dodać? Starliśmy się z rozbójnikami. I natknęliśmy się na gromadę Saków. - Kineasz miał się na baczności. Odnosił wrażenie, że zastawiono nań pułapkę. - Ci rozbójnicy to Getowie, tak? Są niestety sojusznikami tego miasta. Za to Sakowie... no... to są najgorsi rozbójnicy ze wszystkich. Twoje szczęście, żeś uszedł cało. - Getów nie było zbyt wielu. Chcieli ukraść nam konie. - Kineasz trzymał się za brodę; czynił tak zawsze, gdy coś go zastanowiło. - Nie wiedziałem, że są sojusznikami tego miasta. - Tak jak i oni nie mieli pojęcia, że jesteś na moich usługach. Niezbyt szczęśliwy obrót wypadków. Poza tym napuściliście na nich Saków, to też było dość niefortunne. Nawet bardziej, bo Getom spalono dziesięć osad. My z Getami handlujemy, nadto są oni sojusznikami Macedonii. Twoje działania źle wpłyną na nasz handel. - Archont oparł podbródek na dłoni i spojrzał na Kineasza. - Nie wiesz zapewne, że moja rodzina wywodzi się z Getów? Kineasz drgnął. - Nie wiedziałem. - Szkoda. A czy Sakowie... zażądali od ciebie opłaty? - Odnoszę wrażenie, archoncie, że znasz odpowiedź na to pytanie. - Odpowiadaj, proszę, na zadawane pytania. Pełnisz u mnie służbę, jesteś na żołdzie mojego miasta. Wymagamy od ciebie pełnej współpracy. Kineasz zaczerpnął tchu i odkaszlnął. - Sakowie zażądali opłaty - odparł. - Uiściłem ją w postaci dwóch koni i pewnej ilości złota. - A wódz Saków... był rudobrody? 127
- To była kobieta, archoncie. Archont nie umiał ukryć zaskoczenia. - Kobieta? - Mówił głośniej, z większym naciskiem na słowa. - O tym mi nie doniesiono. To ciekawe. Jak miała na imię? Nie po raz pierwszy Kineasz żałował, że nie poznał jej imienia. - Nie wiem - odpowiedział. - Szkoda. Muszę niestety śledzić losy tych opryszków. Zdarza się, że wiedza na temat ambicji któregoś z wodzów może mieć wpływ na bezpieczeństwo miasta. Młodzieńcze, nie płaci się żadnego haraczu bandytom ze stepów. Nigdy więcej tego nie czyń. A, właśnie… Słyszałem, że jeden z nich należy do twojej świty. Odpraw go, proszę. Kineasz czuł, że jego cierpliwość jest już na wyczerpaniu. - Obawiam się, archoncie, że sprowadziłeś tu niewłaściwego człowieka - powiedział tonem dość obcesowym. - Jestem wolnym człowiekiem, obywatelem Aten, nie psem. - Rzucił list na stół. - Zapewne psu można tutaj rozkazać, by odprawiał swych ludzi. Ateńczyk się na to nie zgodzi. Archont uśmiechnął się. Jego zęby połyskiwały w półświetle, jakby były z kości słoniowej. - Niezbyt posłuszny. Za to lojalny względem swoich ludzi. Ciekaw jestem, czy będziesz równie lojalny wobec mnie? - Ton władcy się zmienił, uśmiech zgasł, a zęby zniknęły w ciemności. - Przywiodłeś tutaj ze sobą konie. Po co? Mamy ich tu pod dostatkiem. Kupujemy je od rozbójników, u których mnożą się jak króliki. Spóźniłeś się o pięćdziesiąt dni i wdałeś w walkę z moim sojusznikiem tylko po to, żeby sprowadzić tu kilka greckich koni? Nie świadczy to o roztropności. Cenię wyłącznie ludzi roztropnych. Kineasz spróbował wina. Bardzo mu smakowało. Wypłukało gryzący w gardło dym. - W waszych stajniach nie ma ani jednego konia bojowego. Archont milczał. Po raz pierwszy spojrzał na Memnona. - Bzdura. Mam dwadzieścia wybornych wierzchowców. Mam nadzieję, że są wyborne, bo dobrze za nie zapłaciłem. Jeśli uznasz, że jest taka potrzeba, sprowadzę ich więcej. Greckie konie nie są nam potrzebne. 128
Kineasz skinął głową. - Ta dwudziestka jest wprawdzie wyborna, lecz żaden z nich nie przeszedł odpowiedniej tresury. Przywiodłem tu z sobą dwadzieścia prawdziwych koni kawaleryjskich. W ciągu zimy mogę przetresować sto kolejnych. Archont przechył głowę na bok i znowu podparł brodę dłonią. - Hm... W tym, co powiadasz, może być trochę prawdy. Dlatego zależało mi na oficerze kawalerii. No dobrze. A co sądzisz o rozbójnikach? - Myślę, że są warci więcej niż zwykli rozbójnicy. Mają znakomitą konnicę. Wolałbym z nimi nie walczyć. - To zwykli bandyci, wierz mi. Twierdzą, że należy im się od nas haracz czy jakieś inne opłaty. Zresztą sam się przekonasz, jeśli będziesz się z nimi układać. Ale można z nich mieć pewien pożytek, no i nic nas nie kosztują. W przeciwieństwie do twoich najemników, którzy są bardzo drodzy. Memnon uśmiechnął się. - Za bezpieczeństwo trzeba płacić, panie. - Hm... Kineaszu, znasz zasady - powiedział archont. - Przyjechałeś tu ze swoimi ludźmi. Tego nie było w umowie. Życzę sobie, żebyś przeszkolił obywateli mego miasta. - Westchnąwszy głęboko, ciągnął niemalże szeptem: - Niechże będzie z nich jakiś pożytek. Niech już przestaną mnie tak uwierać. Marnują mój czas nieustannymi intrygami i procesami. Z drugiej strony, nie miałem zamiaru zatrudniać kolejnego oddziału najemników. Kineasz skinął głową. - Podjąłem ryzyko, sprowadzając ich tutaj. Zakładam, archoncie, że ich zaakceptujesz. To znakomici żołnierze, dobrze urodzeni obywatele z Grecji i skądinąd. Muszę mieć przy sobie doświadczonych oficerów i instruktorów. A tacy ludzie muszą być dobrze urodzeni, bo inaczej nie będą cieszyć się autorytetem wśród twoich hippeis. Jest ich dwunastu... Nie opróżnią, archoncie, twojego skarbca, który - wskazał na złotą lampę wydaje się przepełniony. - Nie licz mych skarbów, nim na nie zasłużysz - warknął archont. 129
Kiedy mówił spokojnie, jego głos był głęboki i miękki; a gdy coś go poruszyło, przemawiał tonem ostrym jak brzeszczot. Tym razem poruszyła go wzmianka o pieniądzach. - Memnonie? Co ty na to? - Myślę, że on ma rację. Nie podjąłbym się przeszkolenia miejskich hoplitów, nie mając własnych ludzi do pomocy. - Memnon pochwycił spojrzenie Kineasza. - Jakiego żołdu spodziewają się twoi... dobrze urodzeni? - zapytał archont. - Cztery drachmy za dzień, płatne co miesiąc. - Kineasz swobodnie wymieniał liczby, nad którymi głowił się od miesiąca. - Miesięczna zaliczka dla każdego. Podwójny żołd dla mojego hyperetesa i jednego z oficerów. Dodatek za udział w bitwach i każdy rok dobrej służby. - To dwa razy więcej od tego, co dostają moi ludzie - powiedział Memnon. I lekko skinął głową w stronę Kineasza. - Twoi ludzie nie mają własnych koni, które sami muszą żywić. Uprzęż też nie jest za darmo. Sądzę, że jeśli wziąć to pod uwagę, nie będzie między nami różnicy w wysokości żołdu. - W rzeczywistości Kineasz zażądał dwa razy więcej od tego, na co liczyli jego ludzie. Memnon zaśmiał się krótko. Przypominało to szczeknięcie. Archont pokręcił głową. - Znakomicie. Spodziewam się, że będziecie dobrze mi służyć i że będę mógł wam zaufać. - Poruszył małym dzwonkiem, którego brzęczenie zabrzmiało ostro w ciężkim powietrzu sali. Natychmiast przypadł do niego niewolnik w długiej wytwornej szacie. Archont wskazał na Kineasza. Policz, co trzeba, i wypłać mu miesięczny żołd dla jego ludzi. Niewolnik był chudy jak patyk; miał długą brodę i głęboko osadzone oczy. - Jak sobie życzysz, mój panie - odparł, kłaniając się. Mówił po grecku z perskim akcentem. Zwrócił się teraz do Kineasza: - Jestem Cyrus, faktor archonta. Rozumiem, że masz dwunastu ludzi. Dwóch z nich ma otrzymać podwójny żołd. Wysokość żołdu to cztery drachmy za dzień. Zgadza się? Kineasz skinął głową. Pers zachowywał się bardzo ceremonialnie. Prawdopodobnie należał kiedyś do arystokracji. W żaden sposób nie dawał po sobie poznać, co sądzi o swoim obecnym statusie. 130
Kineasz ukłonił się i powiedział: - Cyrusie, jestem Kineasz z Aten. Miło mi cię poznać. Przez cały ten czas Cyrus patrzył mu w oczy - urodzony niewolnik tak by nie czynił - i był najwyraźniej zadowolony z takiego pozdrowienia. - Mój hyperetes czeka na zewnątrz - dodał Kineasz. - Wręcz mu, proszę, pieniądze. - Będzie, jak sobie życzysz. - Cyrus wyszedł przez boczne drzwi. Kineasz ponownie zwrócił się do archonta: - Chcę też otrzymać stanowisko hipparchy, zgodnie z zapowiedzią w twym liście. Archont zawahał się. - Najmuję cię, żebyś wyszkolił moich obywateli... - I będziesz oczekiwał, że poprowadzę ich do walki - przerwał mu Kineasz. - Nie bądźże taki uparty. Jest w mieście pewien człowiek, potężny człowiek, imieniem Klejtos, który sprawuje tę funkcję. Wolałbym go nie obrażać. - Ja również, archoncie. Jednakże żaden szwadron nie może mieć dwóch dowódców. Albo ja będę jego zwierzchnikiem, on zaś będzie musiał mnie słuchać, albo zwierzchnikiem będzie on, a wtedy żaden z twoich obywateli nie będzie miał najmniejszego powodu, by wykonywać moje rozkazy. Archont bawił się swoją brodą. Milczał też Memnon, wpatrzony w jedną ze złotych lamp wiszących nad głową Kineasza. Przez chwilę nikt nic nie mówił. - Obaj będziecie hipparchami - odezwał się w końcu archont. - Taka jest moja decyzja. Będziecie równi rangą. Jeżeli Klejtos nie będzie korzystał z twoich wskazówek, możesz mi o tym donieść. I jeszcze jedno... Uniósł dłoń, żeby uprzedzić protesty Kineasza. - Co jakiś czas z pewnością usłyszysz plotki o spiskach we mnie wymierzonych. O wszystkim mi opowiesz. Zdobędziesz ich szacunek, przez co będą przy tobie szczerzy. W ten sposób wzmocnisz moją władzę w mieście i samo miasto. Zrozumiałeś? - Archont ponownie zniżył głos. - A jeśli 131
ci ludzie nie będą przychodzić na ćwiczenia albo nie będą wykonywać twoich rozkazów, uznam to za wykroczenie. Każdy taki przypadek będziesz mi zgłaszać bez chwili zwłoki. Tym razem to Kineasz zamilkł. W gruncie rzeczy kazano mu być donosicielem, co wydało mu się tak odrażające, że miał ochotę na ostrą reakcję. Z drugiej strony, każdy żołnierz służący tyranowi musiał się liczyć z taką ohydną małostkowością. Kineasz przez moment ważył racje: dobro swoich ludzi, interes własny oraz opinię o sobie jako człowieku honoru. - Powiadomię cię, jeśli uznam, że ktoś spiskuje przeciwko miastu. Starał się uważnie dobierać słowa; pobierane w dzieciństwie lekcje retoryki nie poszły na marne. - I jeśli ktoś się dopuści poważnego przestępstwa. Jeżeli archont wyczuł w tych słowach swoistą asekurację, nie dał tego po sobie poznać. - No dobrze - powiedział. - Rad jestem, żeś nie zażądał jakiejś ogromnej gaży dla siebie. Ile chcesz dostać? - Tyle, ile oferowałeś mi za przyjazd tutaj - odparł Kineasz. - Zauważ, proszę, że nie zmniejszam tej sumy mimo pięćdziesięciu dni spóźnienia. - Głos archonta był teraz ciepły, wręcz dobroduszny. - Żołd twoich ludzi będzie się liczyć od dnia, w którym znaleźliście się na naszym terytorium. - Dziękuję, archoncie. Doceniam tę hojność. - Kineasz miał ochotę opuścić cuchnącą kadzidłem komnatę, pełną zakazów, nakazów i strachu. Kiedy mam zacząć wykonywanie obowiązków? - Już je wykonujesz. Myślę, że niebawem będę miał konkretne zadania dla twoich ludzi. Dzień po święcie Apollina mam zamiar zwołać hippeis. Panuje tu zwyczaj, że w dziewiątej godzinie świętowania kawaleria pojawia się na hipodromie. Proszę o informację o każdym człowieku, który nie stawi się na ćwiczenia. Cyrus dostarczy ci pełną listę. - Machnął ręką. Liczę, że uda mi się z tobą osiągnąć wielkie rzeczy, Kineaszu. - Jak mam się do ciebie zwracać? - Archoncie. Zawsze w ten sposób. - Archont schylił głowę i znów machnął ręką, jakby odprawiał petenta. Nawet Aleksander kazał się nazywać po imieniu. A twierdził, że jest bogiem. Kineasz pozwolił sobie na uśmiech. 132
- Dobrze, archoncie. - Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Nikiasz czekał na niego ze zwojem i dwiema dużymi skórzanymi torbami. Diodor zerknął przez zamykające się drzwi i na widok złotego wystroju komnaty, aż gwizdnął. - I jak? - spytał. - Mamy pracę. Kineasz myślał teraz o tym, co winien był powiedzieć, a czego nie powiedział. Chwycił worek z monetami, zwój wsunął za pas. Następnie odebrał miecz od strażnika, a ten przywołał jakiegoś człowieka, który towarzyszył im potem w drodze przez cytadelę. Do swojej kwatery szli już sami. - To tyran? - spytał Diodor. - O tak. - Kineasz miał ochotę się umyć. - Pachniesz jak perska dziewka. Zostajemy? - Diodor wskazał monety. Nikiasz chciał coś powiedzieć, ale dopadł go atak kaszlu. Kineasz otworzył torbę i zaczął przeliczać monety. - Tak. Po pierwsze, dlatego że świetnie nam tutaj płacą. Po drugie, dlatego że nie mamy gdzie się podziać. Diodor wybuchnął śmiechem. - Dobrze powiedziane. Kineasz położył dłoń na ramieniu Nikiasza. - Jak twoje zdrowie? - Wydobrzeję. - Świetnie. Zwołaj naszych ludzi. Trzeba sobie powiedzieć to i owo. Kiedy dotarli do hipodromu, znajdującego się na drugim końcu miasta, Diodor nalał wina. Kineasz zawołał Arniego i kazał mu przyprawić wino dla Nikiasza. Kiedy największy pokój w koszarach wypełnił się wonnymi aromatami, wszyscy byli już na miejscu. Diodor dalej siedział przy Kineaszu; po chwili dołączył do nich Nikiasz, wycierający nos kawałkiem materiału. Pozostali przynieśli ze sobą taborety. Z przodu usiedli Lykeles, Laertes i Kojnos. Andronik i Antygon stali przy drzwiach. Kraks wybrał miejsce przy palenisku, Ataelus usiadł na podłodze, natomiast Ajas i Filokles stanęli przy oknie. 133
Widząc tego ostatniego, Kineasz uniósł brwi, na co Filokles zareagował uśmiechem. Kineasz dalej nie wiedział, gdzie podziewał się wcześniej Spartanin. Teraz jednak wstał i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych: - Panowie. To nasza pierwsza wypłata od czasu, gdyśmy rozstali się z Aleksandrem. - Kineasz uciszył dłonią pomruk zadowolenia, którym skwitowano słowo „wypłata”. - Po pierwsze, służymy tyranowi. Powiem tak... Przed opuszczeniem tej sali każdy z was musi przysiąc, że w pierwszym rzędzie będzie lojalny względem swych towarzyszy broni i przyjaciół. Proszę was o to, bo podejrzewam, że będziecie śledzeni, że nasze słowa będą przekazywane dalej i że możemy się znaleźć w trudnym położeniu. Zamiast żyć w strachu, lepiej ustalić, że między sobą mówimy o wszystkim swobodnie, a za murami hipodromu wolimy zachować milczenie. - Kineasz wypił trochę wina. Wszyscy słuchali go uważnie. - Będziemy tu szkolić miejskich hippeis. Są to prowincjonalni arystokraci, dysponujący dużym majątkiem, lecz niemający doświadczenia w przyjmowaniu rozkazów. Będę mówił otwarcie. Ci z was, co sami byli ongiś majętni: Lykeles, Diodor, Laertes, Kojnos, Agis i Ajas - słysząc swe imię, Ajas uniósł głowę, jakby zdziwiło go włączenie do tej grupy - będą mieć najwięcej obowiązków przy szkoleniu hippeis. To wy najlepiej rozumiecie zwyczaje i motywacje arystokratów. Musicie twardo egzekwować rozkazy, a jednocześnie wydawać je roztropnie i z wyczuciem sytuacji. Lykeles skinął głową. - Nie narażać się bogaczom? - Wasze przywództwo ma się opierać na dawaniu dobrego przykładu. Po to was tutaj przywiodłem. Za dobre wyniki będziemy nagradzać. W razie potrzeby nie będziemy skąpić pochwał, lecz nie będziemy nikomu schlebiać. Musimy zawsze być lepsi od naszych uczniów, ale nie wolno nam stawiać ich w kłopotliwym położeniu. W miarę możliwości będziemy spotykać się z nimi towarzysko i atakować ich opowieściami o naszych wojennych dziejach. Większość zebranych roześmiała się, łącznie z Ajasem. Antygon podniósł rękę. - Czy pozostali mają czesać konie? - zapytał. 134
- Nie. - Kineasz rozejrzał się po sali. - Każdy z nas jest równy. Ja dowodzę, to prawda. Moim zastępcą będzie Diodor, a Nikiasz, jak zawsze, moim hyperetesem. Poza tym każdy z tutaj obecnych będzie kolejno spełniać wszystkie obowiązki. Na początek wszelako trzeba uświadomić naszych uczniów, że pod względem społecznym jesteśmy im równi. Jak już twardo zasiądą w siodłach, pozostali z was będą szkolić ich w innych działaniach bojowych, na których przecież świetnie się znacie. - Kineasz wskazał na stos olbijskich drachm, które wysypał był na stół, kiedy Nikiasz zwoływał ludzi. - Żołd wynosi cztery drachmy za dzień, płatne miesiąc z góry. Oto pierwsza dola miesięczna. Diodor i Nikiasz dostaną dwa razy więcej. Czy taki układ wam odpowiada? - Odpowiadał wszystkim z wyjątkiem Ataelusa, który zaczął liczyć na palcach, oraz Ajasa i Kojnosa, który wzruszyli ramionami. - Znakomicie - podjął Kineasz. - Agis z Megary, sto dwadzieścia drachm. Pokwituj odbiór. Sto dwadzieścia dla Andronika plus pięćdziesiąt za utratę konia na rzecz Amazonki. W sumie sto siedemdziesiąt drachm. Pokwituj, bogaczu. Sto dwadzieścia dla Antygona, ni mniej, ni więcej. Pokwituj. Kojnos... - I dalej już po kolei wypłacał wszystkim, podczas gdy Nikiasz odhaczał pozycje na liście, a Diodor przyglądał się milcząco. Kraks nie posiadał się z zachwytu, widząc w dłoniach aż tyle srebra, Ajas zaś nie wiedział, co począć z taką masą drobniaków. - Jutro odbędzie się nasza pierwsza parada - powiedział Kineasz, gdy wszyscy dostali już pieniądze. - Macie być w świetnej formie i prezentować się, jak należy. Niech Olbijczycy zobaczą, że jesteście zawodowymi żołnierzami, a oni jedynie garstką żałosnych amatorów. Jak już wyczyścicie uprzęże i wypolerujecie zbroje, możecie do woli wydawać pieniądze. Sprowadźcie do koszar ladacznice, przegrajcie je w to czy owo... Pamiętajcie jednak: obowiązuje nas dyscyplina. A to oznacza, że poza obszarem koszar nie wolno wam robić z siebie durniów. - Wszyscy się roześmiali. Biedniejsi z żołnierzy wciąż wpatrywali się w swoją pierwszą wypłatę. - Ale najpierw - głos Kineasza zabrzmiał nagle jak chorągiew łopocząca na wietrze - złożycie przysięgę. Dwunastu mężczyzn ustawiło się w kręgu. Po kolei unosili dłonie, by położyć je potem na ramieniu Kineasza. 135
- Na Zeusa, który słyszy każdą przysięgę, na Atenę, Apollina i wszystkich bogów przysięgamy, że będziemy lojalni względem siebie i naszego oddziału tak długo, aż zostanie on rozwiązany za naszą wspólną zgodą. - Kineasz wymawiał te słowa, a jego ludzie powtarzali je z przekonaniem, każdy, co do jednego. Szczególnie gorliwie przysięgał Ajas. W tym momencie Kineasz kochał ich wszystkich. Starał się tego po sobie nie pokazywać. - Wyczyśćcie zbroje. Potem napijemy się wina. - Przysunął stopy do gorącego paleniska. Rad był, że jest już daleko od chłodnych stepów i siedzi na wygodnym krześle. Żałował jednak, że nie poznał imienia Sakijki. Jeżeli rano ktoś miał kaca, to umiał skutecznie go ukryć. Najpierw Kineasz przedstawił plan dnia. Potem przygotowano miejsce do rzutu oszczepem, wydzielono przestrzeń, na której miano ćwiczyć wsiadanie i zsiadanie z konia; ustawiono też płotki mające symulować naturalne przeszkody w terenie. Kiedy pole hipodromu było już gotowe, Kineasz obejrzał swoich dwunastu weteranów. Poprzedniego dnia za pierwszą wypłatę wszyscy kupili nowe tuniki i sprzączki, dzięki czemu prezentowali się lepiej niż dotychczas. Tuniki pod zbrojami były niebieskie, taki był bowiem kolor Olbii, a sprzączki na pasach srebrne. Konie lśniły. Kineasz nagrodził wszystkich uśmiechem. Sam miał na sobie nowy ciemnoniebieski płaszcz, a jego prosty brązowy hełm wieńczyła niebieska kita z końskiego włosia. Przyciął zbyt gęstą i zmierzwioną wcześniej brodę, tak że była teraz zgodna z panującą modą. Przez godzinę ćwiczyli w rześkim powietrzu hipodromu. Po pierwszym biegu z oszczepem Kineasz zwrócił się do Nikiasza: - Dla trzystu ludzi musimy mieć więcej miejsca. Niech Ataelus objedzie okolice i znajdzie jakieś przyzwoite pole. - Pojadę z nim - odrzekł Nikiasz. Zakaszlał, wytarł nos i rozkaszlał się ponownie. 136
- Połóż się lepiej. Wyglądasz strasznie. Nikiasz wzruszył ramionami. - Nic mi nie będzie - powiedział, znów kaszląc. Ćwiczenia wypadły nieźle. Kineasz nie dawał nikomu odpocząć, aż w końcu konie zasapały się na dobre, a ludzie solidnie się rozruszali. Ajas potrafił wprawdzie rzucić oszczepem w czasie galopu, ale nie umiał przełożyć do prawej ręki drugiego oszczepu przed minięciem celu. Poza tym drugi oszczep czasem wypadał mu z dłoni, gdy bardzo się spieszył. Filokles rzucał daleko i dokładnie, za to zbyt wolno. Nadto kiepsko radził sobie z koniem - jeździł już wprawdzie coraz lepiej, lecz wciąż ustępował w tym pozostałym. Kineasz postanowił nie wystawiać Filoklesa - Spartanin był zresztą w pełni świadom swych niedostatków. Po zakończonych ćwiczeniach wezwał wszystkich i zwrócił się do nich tymi słowami: - Pamiętajcie, że te tereny zamieszkują wyborni jeźdźcy. Nie mówię tylko o Sakach. Nasi hippeis muszą być lepsi od jazdy większości miast greckich, równie dobrzy jak jazda tracka czy tesalska. Dzisiejsze ćwiczenia uważam za udane. Zaprowadźcie teraz konie do stajni. Potem Filokles, Diodor, Lykeles, Laertes i Kojnos pójdą ze mną do gimnazjonu. Pozostali pochodzą po mieście. Przyjrzyjcie się ulicom. Zapamiętajcie, gdzie są bramy i tylne wyjścia. Nie patrzcie tylko na winiarnie. Getyjski niewolnik, Sitalkes, odprowadził Kineaszowego wierzchowca i zaczął go wyczesywać. Nikiasz posłał mu niechętne spojrzenie. Kineasz tymczasem szedł już do gimnazjonu. Koszary przy gimnazjonie były wprawdzie nieduże, lecz posiadały sporo udogodnień. W ścianach głównej sali, tuż za portykiem, tkwiły liczne kołki na płaszcze. Do owej sali przylegała kuchnia, w której gotowało dwóch miejscowych niewolników, następne duże pomieszczenie oraz dwa duże pokoje Kineasza. Opodal, na tyłach budynku, znajdował się piec, oraz schody wiodące do pasażu, po którego obu stronach znajdowały się drzwi do sześciu pokoików z pryczami dla żołnierzy. Zajęli oni dwa z nich, położone bezpośrednio nad kuchnią. Były to pomieszczenia nieogrzewane, lepsze jednak niż namiot. 137
Dotarłszy do swego pokoju, Kineasz rozebrał się, otarł zimny pot z napierśnika, wyczyścił hełm, po czym położył jedno i drugie na stojaku przy łóżku, a pas do miecza powiesił na ścianie. Założył na siebie przyzwoitą tunikę i sandały, i udał się do głównej sali. - Teraz musimy wyglądać jak arystokraci - zwrócił się tam do Diodora. - Obiecuję, że się postaram - odrzekł Diodor. Kojnos uśmiechnął się szyderczo. - To raczej miejscowi powinni dowieść, że są dobrze urodzeni - powiedział. - Wyglądają jak ostatni prowincjusze. Czekając na pozostałych, Kineasz wysłał do gimnazjonu niewolnika z pytaniem, czy wolno im korzystać z tego budynku. Jako najemnicy cieszyli się pewnymi przywilejami, nie mieli jednak statusu obywateli. Lepiej było się upewnić. Na sali pojawił się Lykeles. - Mam ochotę sprawić sobie niewolnika do czyszczenia koni - powiedział, drapiąc się po głowie. - Ten smród... Niewolnik posłany do gimnazjonu wrócił z garścią glinianych krążków. - To dla panów - powiedział. - Po tych krążkach rozpoznaje się gości. Kineasz dał chłopcu obola. - Poćwiczmy może - zwrócił się do swych ludzi. Olbijski gimnazjon prezentował się okazalej niż ten w Tomis, choć urządzono go z mniejszym smakiem. Fasada była z kamienia, na stopniach zaś, również kamiennych, widniały brązowe delfiny. Były tam podgrzewane podłogi i ciepłe łaźnie, a ciężka pozłacana płyta z brązu na portyku oznajmiała, że ten budynek to dar, jaki miasto otrzymało od archonta Leukona, syna Satyrosa. Kineasza napis rozbawił, bo dopiero w tym miejscu archont raczył ujawnić swe imię. Gdy niewolnicy odebrali od nich płaszcze i sandały, Kineaszowi najemnicy udali się krótkim korytarzem do chłodnej przebieralni, aby w drewnianych szafkach powieście swoje tuniki. Dwóch obecnych tam mężczyzn przerwało rozmowę i przyglądało im się w milczeniu. Rozgadali się znowu, 138
jak tylko pięciu żołnierzy wyszło z przebieralni na płytę gimnazjonu. Tam również wszyscy od razu zamilkli. Na pokrytej piaskiem płycie stało co najmniej dwunastu olbijskich obywateli. Kilku z nich ćwiczyło ciężarkami, jeden szorował drugiego skrobaczką. Diodor rozejrzał się dokoła i wzruszył ramionami. - Kineaszu, może małe zapasy? Było zbyt chłodno, by zwlekać. Kineasz przyjął pozycję do walki z Diodorem, Kojnos i Lykeles zaczęli rozgrzewać zziębnięte mięśnie, Laertes wziął się za podnoszenie ciężarów. Diodor udał, że chce chwycić Kineasza za nogi, złapał go jednak za ramię i przewrócił. Padając, Kineasz przytrzymał głowę przeciwnika i w ten sposób obaj wylądowali na ziemi. Po chwili jednak znów stali naprzeciw siebie. W drugim starciu Diodor był ostrożniejszy, lecz nie udało mu się sprowokować Kineasza do żadnego fałszywego ruchu. W pewnym momencie Kineasz unieruchomił rękę Diodora i starał się go powalić na ziemię. Diodor uderzył go mocno w żebra, ale Kineasz zręcznie podłożył mu nogę i Diodor niemalże się przewrócił. Obaj znowu stanęli przed sobą, rozgrzani już i zadyszani. Kineasz uniósł ręce, dłońmi na zewnątrz, w wysokiej gardzie, Diodor zaś trzymał dłonie nisko, przy ciele. Przez jakiś czas krążyli wokół siebie. Kątem oka Kineasz zauważył, że większość obecnych w gimnazjonie uważnie im się przygląda. Nagle Diodor uderzył, przebijając się przez gardę, i trafił Kineasza w czoło. Kineasz zachwiał się, a Diodor przypadł doń szybko i, wciskając mu kolano między nogi, powalił przeciwnika na płytką warstwę piasku i usiadł na nim okrakiem. Kineasz poczuł lekki ból w biodrze. Po chwili obaj znów wstali. Pot lał się z nich strumieniami. - Niezła akcja - powiedział Kineasz, pocierając obolałe biodro. - Też tak uważam - odparł Diodor. - Sam każesz mi ćwiczyć i się rozwijać. A z ciebie może być jeszcze całkiem przyzwoity zapaśnik. Odbyli jeszcze dwie walki, obie wygrane przez Diodora. Potem za boksowanie zabrali się Kojnos z Lykelesem. Żaden z nich nie był tak szybki jak Kineasz ani też równie silny jak Ajas, obydwaj jednak walczyli solidnie, choć trochę na pokaz. 139
Nikt poza tą czwórką nie zgłosił się do walki. Wszyscy miejscowi arystokraci stali milcząco przy fontannie, patrząc na najemników. Idąc w ich stronę, Kineasz przypomniał sobie o bezowocnych wysiłkach towarzyskiego zbliżenia się do macedońskich oficerów z armii Aleksandra. Podszedł teraz do najstarszego mężczyzny w gimnazjonie, chudzielca z niemalże białą brodą. - Witaj - powiedział Kineasz. - Jestem tu gościem i chciałbym pobiegać. Gdzie tu się biega? Starzec wzruszył ramionami. - Ja biegam na swojej podmiejskiej posiadłości. Jak chyba każdy wolny człowiek. Kineasz uśmiechnął się. - Pochodzę z Aten - powiedział. - Nasze posiadłości znajdują się zbyt daleko od domów, byśmy mogli na nich ćwiczyć. Dlatego wiele razy obiegłem tam amfiteatr i agorę. Starzec przychylił głowę, jakby przyglądał się baranowi na aukcji. - Doprawdy? Masz własną posiadłość? Zdumiewasz mnie, młody człowieku. Myślałem, że jesteś korsarzem. Kineasz zaczął napinać mięśnie nogi, jakby znów się rozgrzewał. Spojrzał na starca i stojących obok ludzi. - Mój ojciec przed śmiercią należał do najmajętniejszych posiadaczy w Atenach. Eumenes... Mogłeś coś o nim słyszeć. Nasze statki dobijały do tych brzegów. - Przenosząc nacisk na drugą nogę, dodał z emfazą: - A mój przyjaciel Kalchas dalej z wami handluje. Z grupki wysunął się mężczyzna z pokaźnym brzuchem, wskazującym na brak ruchu. - Ja handluję z Kalchasem. Znasz go? Kineasz starł piasek z uda. - Spędziliśmy razem dzieciństwo. Nie biegacie zatem w mieście? Wtedy odezwał się inny mężczyzna, młodszy i najprzystojniejszy z nich wszystkich: - Ja czasem biegam dokoła gimnazjonu. Nie zbudowano go w najlepszym z możliwych miejsc. Ale bynajmniej nie zarzucam niczego architektowi 140
czy archontowi. Chodzi mi tylko o to, że w nowym gimnazjonie nie ma dobrego miejsca do biegania. Pozostali odsunęli się od niego, jakby był zakaźnie chory, za to Kineasz wyciągnął dłoń w jego stronę i rzekł: - Przyda mi się towarzystwo. Przebiegniesz się ze mną? Zapytany powiódł wzrokiem po innych Olbijczykach, żaden z nich jednak nań nie spojrzał. - Oczywiście - odparł, wzruszając ramionami. - Pozwól mi jednak na chwilę rozgrzewki. Na imię mi Nikomedes. Biegali dłużej, niżby Kineasz mógł sobie życzyć. Nikomedes dobrze sobie radził na długich dystansach i chciał biec szybciej i dłuższej od towarzysza, przez co nie było okazji na rozmowę. Mimo panującego chłodu było to wszakże przyjemne. Gdy przebiegli już dystans, jaki Kineasz mógł wytrzymać, wrócili do gimnazjonu, gdzie od razu poszli do łaźni. Nikomedes zaprosił Kineasza na kolację - było to pierwsze zaproszenie, jakie dowódca najemników otrzymał w Olbii. Rozkoszując się pierwszą przyzwoitą kąpielą od kilku tygodni, Kineasz spytał: - Nikomedesie, ty również należysz do tutejszych hippeis? - Stan majątkowy mnie do tego uprawnia. Mam wprawdzie konia, lecz nie służę w hippeis. Moja rodzina zawsze służyła w piechocie. Z bliska Kineasz umiał ocenić, że Nikomedes jest kimś w rodzaju dandysa: na oczach miał ślady po makijażu, policzki zaś zdradzały słabość do alkoholu. Był starszy, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka, i bardzo sprawny fizycznie, a jego dbałość o wygląd świadczyła o świadomości własnej urody. Poza tym był z niego świetny kompan. Kineasz starannie dobierał słowa: - Powiem krótko, Nikomedesie. Archont dał mi listę ludzi, których mam przećwiczyć na przyszłych hippeis. Nikomedes szybko wynurzył się z wody, rozbryzgując ją nieco. - To nie jest w porządku - powiedział. - My zawsze służyliśmy jako hoplici. - Urwał. - Jakież to dla niego typowe. - Urwał ponownie. - Nie powinienem był tego mówić. 141
Kineasz wzruszył ramionami. - Nic nie słyszałem. - Poznałeś już hipparchę, Klejtosa? To ja jestem hipparchą, pomyślał Kineasz. Ale od razu przypomniał sobie wahanie archonta, gdy poruszyli ten temat. No tak, teraz rozumiem. - Jeszcze nie - odrzekł. - Ale mam taki zamiar. Będę musiał z nim współpracować, jeśli mamy tu cokolwiek osiągnąć. Do łaźni zaczęli wchodzić inni mężczyźni. Niewolnicy krzątali się przy drewnianych wannach i wszędzie było pełno pary, która dawała wygodne poczucie niewidzialności. Rozmowy zrobiły się głośniejsze. Kineasz słyszał, jak Lykeles chwali czyjś wygląd, Diodor kogoś wypytuje, a Kojnos cytuje poglądy Ksenofonta na temat sztuki jeździeckiej. - Z Klejtosem robię czasem interesy - ciągnął Nikomedes. - Zdarza się też, że jesteśmy sojusznikami podczas zgromadzeń, to znaczy wtedy, gdy archont raczy zwołać zgromadzenie. Hm... Niepotrzebnie to mówię. Tak czy inaczej, mógłbym zaprosić go na kolację, wtedy mielibyście okazję się poznać. O tym, że archont sprowadził najemników, dowiedzieliśmy się właściwie przed chwilą. Kineasz nakazał gestem niewolnikowi, by ten wyszorował mu plecy. - Ani trochę mnie to nie dziwi - powiedział. Czysty, ubrany i przyjemnie zmęczony, powiódł potem swych ludzi do koszar. Jego mokra broda niemalże zamarzła, kiedy znaleźli się na zewnątrz. Poza tym płaszcz okazał się nie dość ciepły. - Nieźle nam poszło - zwrócił się do swoich żołnierzy. - Spodziewali się, że zobaczą jakieś monstra - rzekł Lykeles. - Ciekawe, jak to jest z tym Memnonem i jego ludźmi. - Dopiero po paru kolacjach i kilku wizytach w gimnazjonie zaczniemy sobie z nimi radzić - powiedział Kineasz, gładząc się po brodzie. - Tutaj dzieje się więcej, niż z początku myślałem - odezwał się Diodor. - I rzecz nie jest prosta jak spór arystokracji z archontem. W moim odczuciu są tutaj trzy, może nawet cztery stronnictwa. Czy Ateny wspierają archonta? Ateny na ogół nie popierają tyranów, nawet w tych dekadenckich czasach. 142
- Ateny potrzebują zboża - powiedział Kojnos. - Słyszałem kiedyś, jak zgromadzenie debatowało nad przyznaniem obywatelstwa tyranowi Pantikapajonu. Wszystko sprowadzało się do handlu zbożem. - Pogładził się po brodzie i zwrócił do Kineasza. - Ten twój Nikomedes jest w porządku, choć trochę lalusiowaty. Ja jednego z tutejszych staruszków zanudziłem swoją erudycją, chyba co nieco przesadziłem. To zresztą miły jegomość, Petrokles mu na imię. - Ci ludzie są bardzo ostrożni - rzekł Lykeles. - I, na Hermesa, jakże małomówni. Wszyscy oprócz twojego Nikomedesa. Przystojniak z niego, swoją drogą. Dobrze biega? - Lepiej niż ja, teraz i w przyszłości. Nie, żeby mi na tym zależało.. odparł Kineasz. - Jak na tutejszych, jest raczej mało powściągliwy - powiedział Diodor. - Ciekawe, kiedy archont się dowie, że idziesz do niego na kolację. W wejściu do koszar stał jeden z ludzi Memnona. - Oto odpowiedź - rzekł Kineasz. Kolacja u Nikomedesa nie okazała się nazbyt przyjemna. Co prawda jedzenie było wyśmienite, a i wino niczego sobie, lecz pozostali rozłożeni na sofach biesiadnicy albo milczeli, albo mówili czymś w rodzaju szyfru. Dom Nikomedesa był barwny, urządzony zgodnie z najnowszą modą, jeśli nie liczyć antycznej mozaiki na podłodze głównego pomieszczenia, ukazującej w makabrycznych szczegółach, jak Achilles zabija pod Troją królową Amazonek. Meble i jedzenie były równie wykwintne jak w domach najbogatszych Ateńczyków. Kineasz musiał zrewidować swoją opinię na temat Olbii. Handel zbożem musiał być zaiste bardzo opłacalny. Kineasza od razu przedstawiono Klejtosowi. Był to niewysoki mężczyzna z długą brodą, o ciemnych włosach przyprószonych siwizną i głęboko osadzonych oczach. Rozmowa jednak się nie kleiła. Sofy, na których półleżeli, jedząc, były od siebie tak oddalone, że po prostu nie dało się rozmawiać. Trzy nubijskie tancerki uświadomiły Kineaszowi, że kąpiel nie była jedynym luksusem, jakiego dawno już nie zaznawał. Ich obecność również nie skłaniała innych do większej rozmowności. 143
Tancerki bardzo mu się podobały, a mogło stać się to nazbyt widoczne, gdyby Kineasz wstał z sofy. Z tej samej pozycji obserwował więc pozostałych mężczyzn, usilnie starając się zrozumieć, dlaczego ta sytuacja wydaje mu się z jednej strony normalna, z drugiej zaś bardzo dziwna. Bo przecież wszystko wyglądało tam tak jak w każdym przyzwoitym greckim domu: niewolnicy obsługujący biesiadników, przystawki, sos rybny, wino na kredensach... A jednak ta cisza aż brzęczała w uszach. Kineasz próbował przypomnieć sobie jakąś ateńską ucztę - choćby nawet za czasów najbardziej represyjnego rządu - na której wokół ojcowskiego stołu nie rozbrzmiewałyby polityczne spory, donośne oskarżenia czy gwałtowne protesty, na ogół przeciwko podatkom majątkowym. Resztki posiłków uprzątnięto i wniesiono więcej wina. Mimo że nikt go zapraszał, Kineasz wstał i przysunął swą sofę do sofy Klejtosa. Ten patrzył na niego, nic nie mówiąc. Kineasz rozłożył się znów na sofie i wyciągnął rękę z kielichem, żeby dolano mu wina. Nikomedes podniósł się, odmówił modlitwę i wylał ofiarę. Inni goście poszli w jego ślady. Tym razem ponownie zachowali się jak typowi Grecy, tyle że bez sprośnych żartów, docinków czy krotochwilnych insynuacji. - Nikomedesie - powiedział Kineasz. - Sprawdziłem spis. Jesteś na liście kawalerzystów. Nikomedes wyprostował się na swej sofie. - Na wszystkich bogów... Hm, chyba nie mogę cię za to obwiniać. Całkiem nieźle jeżdżę konno... Kiedy pierwsza zbiórka? - Dzień po święcie Apollina, tak myślę. Klejtosie... Ty jesteś hipparchą? Klejtos potrząsnął głową. - Pełnię obowiązki hipparchy. Jedynie miejskie zgromadzenie może mianować hipparchę. A ono się nie zebrało... ono się nie... to znaczy... Klejtos urwał i upił łyk wina. Nikomedes uśmiechnął się. - Klejtos nie chce o tym mówić, lecz zgromadzenie się nie zebrało, 144
odkąd archont rozwiązał je po ostatnim posiedzeniu. W tym czasie zmarł poprzedni hipparcha, Kleander. Klejtos pełni jego obowiązki. Kineasz, wpatrzony w wino, zmarszczył brwi i powiedział: - Zatem ani ty nie jesteś hipparcha, ani ja nim nie jestem. Kto w takim razie dowodzi miejską konnicą? Klejtos wpatrywał się w niego niechętnie. - A czym tutaj dowodzić? Na ostatnich ćwiczeniach stawiło się tylko szesnastu ludzi z końmi i w zbrojach. Paru innych przyszło pieszo - żeby popatrzeć i być dostrzeżonym. Kineasz skinął głową. Ateńska kawaleria również często okazywała podobną pogardę dla władzy i autorytetu. On sam zresztą zachował się kiedyś w ten sposób. - Kiedy walczyliście po raz ostatni? - zapytał. Nikomedes parsknął śmiechem, a Klejtos tak prychnął, że parę kropel wina wyleciało mu nozdrzami. - Walka? Bitwa? Jaka niby? Przeciwko Scytom? Oni by nas pożarli żywcem. Przeciwko Getom? Innym miastom? Raczysz żartować. Kineasz rozejrzał się po pokoju. - Wszyscy tutaj należycie do hippeis? Najmłodszy z obecnych pokręcił głową i powiedział, że ma wprawdzie konia i lubi jeździć, ale nie spełnia wymagań majątkowych. Pozostali spełniali. - Czy nie byłoby lepiej - powiedział Kineasz - mieć tutaj dobrze wyszkoloną i dowodzoną kawalerię zamiast garstki bogatych mężczyzn? - Na pewno lepiej z twojego punktu widzenia - odrzekł Klejtos. Nikomedes pokiwał głową. - Komu miałaby ona służyć? Które ze stronnictw miałoby kontrolę nad ową dobrze wyszkoloną kawalerią? - Konnica służyłaby dobru miasta - powiedział Kineasz. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nikomedes w zamyśleniu bawił się swoją krótką blond bródką. 145
Przez całe życie Kineasz słyszał, jak wyrażenia „dla dobra miasta” używa się na różne sposoby: sarkastycznie, z amoralnych pobudek politycznych, po to, by komuś pochlebić lub żeby coś komuś narzucić. Słyszał, jak tej frazy się nadużywa, lecz nigdy nie spotkał się z taką reakcją jak tutaj. Kim są ci ludzie?- pomyślał. Co to za miasto? - Dobrze się bawiłeś? - zapytał Diodor po powrocie Kineasza do koszar. - Wino było nie najgorsze, a towarzystwo raczej niemrawe. Co czytasz? I co ty w ogóle robisz w moim pokoju? - Tutaj jest cieplej. Poza tym chciałem jak najszybciej z tobą pogadać. Myślałem, że archont kazał ci unikać Nikomedesa... Kineasz roześmiał się niewesoło. - Archont kazał mi być powściągliwym w zawieraniu znajomości. Zawsze taki byłem, więc jego słowa uznałem za komplement. Czekałeś tu na mnie, bo martwią cię moje relacje z archontem? - Nie. Chodzi o to. - Diodor uniósł zwój. - Czekały tu na mnie listy od kilku przyjaciół. Powinieneś poznać ich treść. Antypater mianował Zopyriona satrapą w Tracji. Pakuje tam sporo złota, wysyła tam swoich ludzi. Tworzy tam nową armię. - Dokąd ta armia ma ruszyć? - Nie mam pewności, moje źródła również jej nie mają. Podobno ta armia ma wzmocnić Zdobywcę. - Tak może być w istocie, rzecz jasna. - Ale nie można też wykluczyć, że zostanie skierowana tutaj. Te tereny są bardzo bogate, a Antypater potrzebuje gotówki. Aleksander wprawdzie podbija świat, lecz do ojczyzny śle mało pieniędzy. A Antypater ma wielu wrogów. Popatrz tylko na Spartę. Kineasz skinął głową. Pogładził brodę i zaczął chodzić po pokoju. - Czyżby Sparta szykowała się do wojny? - Prędzej czy później. Nie mają wyboru. A Macedonia jest potężna, lecz ma pusty skarbiec. Jeśli zaś trzeba zdobyć pieniądze, najlepiej szukać ich tutaj. 146
- Jeżeli są biedni i mimo to ślą fundusze i ludzi do Tracji, to długo zwlekać nie mogą. Inaczej nie wystarczy im środków na opłacenie żołnierzy najemnych. - Kineasz urwał i nalał sobie wina. - Masz ochotę? - Dzięki. Myślę, że mamy czas do lata. - Ilu ich jest? - Dwie taxis, trochę najemników i trochę Traków. Jakieś piętnaście tysięcy piechoty. A hetajrowie i jazda tesalska to mniej więcej cztery tysiące ludzi na koniach. Kineasz aż gwizdnął. - Lepiej usuńmy się im z drogi. Diodor skinął głową. - Dlatego wolałem powiedzieć ci o tym od razu. Nie wyglądasz na zdziwionego. Kineasz wzruszył ramionami. - Już w Tomis sugerowałeś, że tak może być, nie podawałeś tylko szczegółów. Poza tym - zawahał się - takie pogłoski słyszałem już w Atenach. Diodor znowu pokiwał głową. - Wtedy twierdziłeś, że nic o tym nie wiesz. Przez moment patrzyli sobie w oczy. - Rozumiem, nie ma o czym mówić. - Diodor podrapał się w czoło, wyraźnie poirytowany. - Co usłyszałeś na kolacji? Poznałeś hipparchę? - W gruncie rzeczy on wcale nie jest hipparchą - odrzekł Kineasz. Wyjaśnił dlaczego i zdał przyjacielowi relację z sympozjonu. Diodor wyglądał na zamyślonego. - Myślę, że wiem, do czego to zmierza. - Nie tylko ty tutaj myślisz, Diodorze. Ja też sporo dostrzegam. Archont chce mnie mianować hipparchą, żeby przejąć kolejną prerogatywę, należącą dotąd do zgromadzenia. Sam to widzę. - Kineasz uniósł kielich z winem. - Mam mu też pomóc utrzymać w ryzach tutejszych arystokratów. - Myślę, że jest jeszcze gorzej - odparł Diodor, kiwając głową. - On chyba chce, żebyś wyłowił niepokornych arystokratów. Ci, którzy nie przychodzą na ćwiczenia, zostaną na pewno aresztowani albo wygnani. Albo 147
też spotka ich coś jeszcze gorszego. Z drugiej strony, możesz pokrzyżować te plany, ostrzegając ich zawczasu. Najgorsze jednak jest to, że archont chce wykorzystać hippeis jako zakładników. Kineasz zakrztusił się winem. - Zakładników? - Oczywiście. Jak tylko się znajdą pod twoim dowództwem, będzie mógł grozić, że ich gdzieś stąd odeśle: na pole bitwy, może na zwiad. Będzie miał nad nimi kontrolę. Pamiętaj, że tutaj nie ma zgromadzenia, żadnej rady miejskiej. Ten człowiek może jednym słowem zadecydować o wojnie i pokoju. Może wyrzucić bogaczy z miasta pod pretekstem służby publicznej i trzymać ich poza Olbią tak długo, jak mu się żywnie podoba. - Diodor dopił resztkę wina i otarł usta. - Doprawdy, dziwię się, że nikt o tym wcześniej nie pomyślał. - Bogowie miejcie nas w opiece, jeśli zdobędziesz kiedyś władzę powiedział Kineasz. - Miło, że doceniasz mój talent polityczny. Idę już spać. Ale jest jeszcze jedna sprawa. - Diodor wpatrywał się w swój kielich, jakby dziwił go widniejący na nim wzorek. - Zamieniam się w słuch. - Kineasz potarł brodę, która wydawała mu się za krótka. - Filokles. - Czyżby stanowił jakiś problem? Myślałem, że wszyscy go lubią. - To dobry kompan. Ale pojawia się i znika. Przez większość czasu nie ma go z nami... Na Aresa, trudno mu cokolwiek zarzucić. Na pewno nie oddaje się rozpuście. Myślę, że załatwia jakieś swoje sprawy. - Diodor wzruszył ramionami. - Nie chodzi o to, żeby go śledzić, ale... Kineasz potrząsnął lekko kielichem, jak gdyby chciał zmieszać wino. - Pomyślę o tym. Ja was nie obserwuję. Staram się nie wiedzieć, kto ma kochankę i kto pije za dużo. Sugerujesz, że Filokles jest szpiegiem? Diodor przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wino w swoim kielichu. - Nie wiem, co sugeruję. Filokles nie chciał, by widziano, jak wjeżdża do miasta, pamiętasz? 148
Kineasz skinął głową. - Wszystkim nam udziela się panująca tu atmosfera. Niechże Spartanin jeszcze przez jakiś czas żyje sobie po swojemu. Diodor skinął głową, lecz nie wyglądał na przekonanego. - Ale dziękuję ci, Diodorze - dodał Kineasz. - Dobrze, że mi o tym powiedziałeś. Nie zawsze wszystko zauważam. Jednakże czasem lepiej powstrzymać się od działania. Diodor zmarszczył brwi. - Zaczynam podejrzewać, że tutaj każdy ma taką czy inną tajemnicę. Sam muszę sobie jakąś sprawić.
Część II
KONICZYNA I NAĆ PIETRUSZKI „A jego drużyna na morskim wybrzeżu Zabawiała się dysków rzucaniem, ciskaniem oszczepów, Także strzelaniem z łuków. Rumaki żuły u wozów Koniczynę i nać pietruszki z nizinnych mokradeł...”. Iliada, Księga II
7.
J
esienne święto Apollina, Pyanepsia, obchodzono bardzo hucznie. Po
złożeniu ofiar i ucztach odbył się pochód z pochodniami, w czasie którego dzieci niosły wysoko na rękach produkty wytwarzane w Olbii oraz girlandy z pszennego ciasta w kształcie apollińskiej liry. Idący w pochodzie śpiewali: Eiresione przynosi ciasto Garniec miodu, figi, oliwę Aby się człowiek mógł oczyścić I uśpić się łagodnym winem Gdy zapadł zmierzch, rozpoczęły się tańce, picie i wyścigi koni. Dla Kineasza wszystko to było aż nazbyt efektowne; świadczyło przy tym o dużych sumach, które ktoś wydał na to wystawne widowisko. Sam archont pojawił się tylko podczas składania głównej ofiary, otoczony przez pięćdziesięciu ludzi z gwardii Memnona. W uroczystościach brała udział większość ludzi Kineasza, odzianych w najlepsze cywilne ubrania i konwersujących swobodnie z olbijską elitą. Po raz pierwszy w tych kręgach wystąpił Ajas, który natychmiast zyskał sobie grono admiratorów - jego uroda działała na ludzi ze wszystkich miejskich stronnictw i przyciągała ich do niego, mimo że był dla nich tylko najemnikiem. Nawet z daleka dobiegały Kineasza komentarze, które rozległy się 153
wśród wielbicieli Ajasa na wieść o tym, kim jest jego ojciec - większość Olbijczyków handlowała z Isoklesem z Tomis. Najemnicy z taką swobodą poruszali się wśród miejscowej arystokracji, że podczas pochodu Kineasz właściwie został sam - towarzyszył mu tylko młody Geta, Sitalkes. Nie miał ochoty zapoznawać nowych ludzi, a nie mógł dostrzec Nikomedesa ani żadnego ze znanych mu już miejscowych bogaczy. Zauważył Kojnosa, który robił z kimś zakłady, lecz towarzystwo, w jakim się obecnie znajdował, nie wyglądało pociągająco. Kineasz przeciskał się przez tłum; miał ochotę wrócić do koszar. Próbował znaleźć Klejtosa, ale nie mógł go nigdzie wypatrzyć. Widział, jak Filokles wita się z kimś hałaśliwie w rozświetlonym pochodniami półmroku, i poczuł, że mu zazdrości. Filokles umiał szybko zawierać przyjaźnie. Klejtos wystawiał swojego konia w wyścigu. Kineasz poczuł się jak głupiec - zdał sobie sprawę, że każdy bogaty posiadacz konia wystawia w wyścigu swojego wierzchowca. Podszedł do toru biegnącego wokół świątyni i przeciskał się dalej, tym razem przez tłum niewolników i stajennych. Dojrzawszy swojego współhipparchę, wykrzyknął: - Powodzenia dla twojego wierzchowca, Klejtosie! - Niech Apollo błogosławi twój dom - odparł Klejtos. - Moja klacz jest taka płochliwa, że chyba się nie ruszy z miejsca. Źle się czuje w takim ścisku. Dwóch niewolników przytrzymywało klacz, która kręciła łbem i wywracała ślepiami. - Próbowałeś oswoić ją z pochodniami? - zapytał Kineasz. - Wcześniej powiedziałbym nawet, że jest niewrażliwa na ogień. Klejtos wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie chciał prosić o radę, chociaż miał na to ochotę. Kineasz przyjrzał się zwierzęciu. - Załóż jej okulary, tak jak robią to Persowie. Klejtos pokręcił głową. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Kineasz pochylił się i zwrócił do młodego Gety: - Znajdź mi gdzieś kawałek niewyprawionej skóry. Sitalkes ściągnął brwi w wyrazie intensywnego myślenia. 154
- A gdzie ja to, panie? Kineasz wzruszył ramionami. - Nie wiem. Masz niełatwe zadanie. Zaskocz mnie. Najlepiej pobiegnij do Ataelusa, on to powinien mieć. - Chłopak zerwał się do biegu tak szybko, że Kineasz musiał do niego krzyknąć: - Przyda się także nóż i trochę nici. Klejtos patrzył, jak jego klacz staje dęba. - Nie wiem, co robić - powiedział. - Lepiej chyba się wycofam, bo inaczej tylko zrobię jej krzywdę. Wyścig się zacznie, jak tylko słońce przekroczy pewien pułap. Nie wystarczy czasu. - Wypróbuj jednak mój sposób. Jeśli chłopak nie zdąży wrócić, wtedy się wycofasz. - Patrząc na tę piękną klacz o szerokiej piersi i dumnym łbie, Kineasz dodał: - Rezygnacja w czasie takiego święta mogłaby źle wróżyć na przyszłość. - Masz rację - odrzekł Klejtos. - Tymczasem spróbuję po swojemu. Przywołał niewolnika, by wspólnie z nim wyczesywać klacz, szepcząc jej czule do ucha. Kineasz z zadowoleniem patrzył na zajętego Klejtosa - bogacze aż nazbyt często nie zajmowali się końmi, zrzucając wszystko na niewolników. Nagle przy Kineaszu zjawił się Sitalkes, bynajmniej nie zadyszany. - Patrz to, panie. Patrz, dobry? - Tak. Dobra robota. Jak to zdobyłeś tak szybko? - Od innego niewolnika Kineasz wziął ostry nóż i zaczął przecinać na pół przyniesiony przez Sitalkesa płat niewyprawionej skóry. - Ukradłem - odparł młodzieniec, nie patrząc w oczy dowódcy. - Nikt cię nie widział? - zapytał Kineasz, dalej tnąc. Chłopak aż się obruszył. - Ja wyglądać idiota? Nie! Kineasz starannie wycinał dziurki ostrzem noża. - Przynieście mi uździenicę - wykrzyknął. Nie było to idealne - po założeniu jedna z klapek trzymała się prawidłowo, lecz druga odstawała i trzepotała, jeszcze bardziej drażniąc konia. Kineasz chwycił nić i szybko przyszył ją jak należy. 155
Gdy kończył, konie ustawiały się już na linii startowej. Zrobiło się ciemniej i jego dzieło było ledwo widoczne. - Dziękuję za pomoc, ale i tak muszę się wycofać - powiedział Klejtos z niepokojem w głosie. - Wzywają już konie na start. - Jeszcze moment, jeszcze trochę nici i koniec. O, proszę. Już można założyć. Widzisz? - Kineasz zaczął szukać wzrokiem jeźdźca, którym był syn Klejtosa, Leukon, przedstawiony mu pospiesznie przed kilkoma minutami. - Twoja klacz nie będzie widzieć nic po bokach. Pamiętaj o tym, gdy będziesz wyprzedzać innych jeźdźców. Koń był już spokojniejszy. Klejtos i Leukon zniknęli z nią w tłumie, a Kineasz wraz z niewolnikami Klejtosa udał się na linię mety, gdzie arystokraci i ich służący stali w świetle płonącego w świątyni ognia. Od tego ognia zapalono pochodnie i podano je jeźdźcom. Kiedy konie wystartowały wśród licznych okrzyków i wiwatów, rozlewających się niczym pożar po okolicach świątyni, Kineasz nie mógł już śledzić gonitwy. Widział jednak cudowne widowisko, jakim okazał się finisz wyścigu, kiedy wierzchowce zbitą grupą przecięły linię mety. Klacz Klejtosa była trzecia, a Leukon otrzymał w nagrodę wieniec z laurowych liści. - Chciałem z tobą pomówić o jutrzejszych ćwiczeniach - powiedział Kineasz, gdy wybrzmiewały już wszystkie podziękowania i gratulacje. - Nie będę ci sprawiać żadnych kłopotów. Jesteś w końcu zawodowcem. - Klejtos czesał swoją klacz. - Bez twojej pomocy nie uda mi się skłonić tych ludzi, żeby czymkolwiek się zajęli. - Kineasz uznał, że do Klejtosa lepiej zwracać się bezpośrednio. Klejtos odwrócił się, oparł dłonią o zad klaczy i odrzekł z uśmiechem: - Zawsze się tak spieszysz, Ateńczyku? Czasu trzeba - i odrobiny szczęścia - by zmusić tych chłopców do pracy. Jutro na pewno będzie bałagan. Cieszmy się, jeśli choć jeden z tej listy stawi się na ćwiczeniach. Jutro wieczorem spotkamy się znów na kolacji. Przyprowadź swoich oficerów, poznamy się wzajemnie. Chcesz mojej rady? Nie spiesz się tak bardzo. 156
Kineasz wziął szczotkę od jednego z niewolników i zaczął czesać drugi bok klaczy. - Rada jest dobra. Ale też mam powody się spieszyć. - A ja muszę ci podziękować za okulary dla konia. Podczas nocnego wyścigu nie są wprawdzie bezpieczne, ale ryzyko się opłaciło, prawda? I warto było poczekać, aż sporządzisz te okulary. Rozumiesz? Co się tyczy dnia jutrzejszego... Niechaj Apollo sprawi, żeby ci ludzie stawili się na manewrach. A jeśli któryś z nich trafi do aresztu, nie będziemy mieć ani jednego dnia spokoju. - Święte słowa. Oby wszyscy jutro przyszli. - Kineasz oddał szczotkę niewolnikowi. - Czas już na mnie. Do jutra zatem. - Dobranoc. Leukonie, pożegnaj się z Ateńczykiem. Kineasz obudził swych ludzi o świcie. Szybko wyczyścili stajnię, ustawili kolejne przyrządy do ćwiczeń i starannie wyczesali konie. Potem, już w zbrojach i na koniach, w nowych płaszczach, z nowymi kitami, prezentowali się bardzo dostojnie. Pół godziny przed wyznaczonym czasem zebrali się w koszarach na tyłach hipodromu. Miejscy arystokraci przybyli kilka minut przed rozpoczęciem manewrów. Wjechali lub weszli do hipodromu jedną długą kolumną i natychmiast rozłożyli się na piasku w dziesięcio- i dwunastoosobowych grupach. Dało się zauważyć kilku samotników oraz dwa tuziny jeźdźców otaczających Klejtosa. Kineasz podjechał do niego, zostawiwszy swych ludzi pod opieką Diodora. Po drodze przyglądał się miejscowym notablom. Wyglądali na znakomitych jeźdźców, znacznie lepszych niż kawalerzyści z Aten czy Koryntu. Zgodnie z jego oczekiwaniami dorównywali Macedończykom i Tesalczykom. Byli wszelako dość dziwnie odziani: kilku miało sakijskie spodnie i trackie czapki, a i uprzęże na ich koniach częściej były sakijskie niż greckie. Klejtos spojrzał na Kineasza, po czym przeniósł wzrok na swoich ludzi i okrzykiem rozkazał im podjechać do najemników w tylnej części hipodromu. Przy wejściu widać jeszcze było ogon kolumny - małe grupki ludzi bez koni. 157
Za nimi majaczyły w oddali ciemne płaszcze żołnierzy Memnona. - Kroją nam się kłopoty - powiedział, wskazując na nich batem. Klejtos odchylił do tyłu swój ciężki koryncki hełm. - Lepiej, żeby ci idioci byli tu obecni. Jak chcesz przeprowadzić ćwiczenia? Kineasz wskazał tylną część hipodromu, gdzie jeźdźcy Klejtosa stali już obok najemników, tworząc wspólnie imponujący widok. - Najpierw zajmiemy się tymi, którzy mają odpowiedni ekwipunek, potem całą resztą. Na początku ci z końmi, później ci w zbrojach, ale bez koni, a na końcu ci, co nie mają ani zbroi, ani konia. Najgorzej przygotowani stracą najwięcej czasu. - Widzę, że już się tym zajmowałeś. - Klejtos uśmiechnął się bez śladu radości czy rozbawienia. - Dwa razy w roku w Atenach. - Kineasz dał batem znak Nikiaszowi, a ten szybko do niego podjechał. Po drodze o mało nie przewrócił dwóch tęgich jegomości. - Masz listę? - Mam. - Nikiasz stłumił kaszlnięcie. - Zacznij od tych, co się tam ustawili. Potem weź się za naszych. Po przemusztrowaniu każdy może zsiąść z konia i odpocząć. - Kineasz wskazał wypełniające hipodrom setki mężczyzn. - Klejtos i ja dokonamy selekcji, a potem wybranych przyślemy do ciebie. Nikiasz skinął głową i zasalutował. - Kto jest twoim hyperetesem? - spytał Kineasz Klejtosa. - Mój syn. Leukon. Poznałeś go wczoraj. - Czy mógłby pomóc Nikiaszowi? Nie chcę, by to wszystko wyglądało na moje dzieło. - Dobra myśl. - Klejtos spiął kolanami boki swego rumaka, uniósł się w siodle i krzyknął: - Leukonie! W ciemnoniebieskim płaszczu i pozłacanym napierśniku jego syn wyglądał naprawdę wspaniale i bez wątpienia należał do najlepiej wystrojonych i wyposażonych ludzi w Olbii. Kineasz wysłał go do Nikiasza. 158
Manewry przebiegły bez incydentów. Trzech członków hippeis nie stawiło się na ćwiczeniach, każdy miał jednak usprawiedliwienie: jeden załatwiał coś w Pantikapajonie, a dwóch było podobno chorych - obydwaj przysłali zastępców. Po zakończeniu ćwiczeń wszyscy zebrali się znów w tylnej części hipodromu. Większość kuliła się z zimna. Kineasz przyglądał się im z oddali. Mniej niż czwarta część zgromadzonych dysponowała jakąkolwiek zbroją, choć wielu z nich twierdziło, że posiada takową w domu. Połowa, w większości ludzie młodzi, przybyła na koniach. - Chcesz do nich przemówić? - zapytał Kineasz. - Widzę, że sam się do tego palisz - odparł Klejtos. - Oddam ci ten przywilej. Pamiętaj tylko, że lepiej się im nie narażać. Kineasz podjechał do zgromadzonych. Mówił głosem donośnym, nieznoszącym sprzeciwu. - Mężowie olbijscy! Zebraliśmy się tu dzisiaj, by służyć waszemu miastu! Ja służę za wynagrodzenie, a wy - z miłości do waszej ojczyzny. Nie jest chyba możliwe, by jedni z was kochali miasto bardziej od innych. Albo by złoto, które mi wypłacacie, było dla mnie cenniejsze od waszej miłości dla Olbii. Nie jest też chyba możliwe, żeby niektórzy z was posiadali zbyt mało środków na zakup zbroi czy konia, niezbędnych dla każdego kawalerzysty, prawda? - Zniżył głos, bo nikt inny się nie odzywał. Wszystko, co warto robić, należy robić dobrze. Tak mówił Sokrates, tak mówił mój ojciec. Nie ma sensu udawać, że stanowicie miejską kawalerię. Nie ma sensu, byście tracili cenny czas, szykując się do zadań, których i tak nie jesteście zdolni wykonać. A takich na tym etapie jest wiele. Nawet gdyby bogowie zesłali wam z nieba najlepsze perskie wierzchowce, znakomicie wyszkolone bojowo, tudzież zbroje i broń wykutą przez samego Hefajstosa, nie zdołalibyście stawić czoła prawdziwej kawalerii. Uśmiechnął się. - Jeżeli jednak trochę popracujemy, wszystko to można zmienić. Nieco wysiłku sprawi, że staniecie się jak jeźdźcy ateńscy. I równie dobrzy jak ludzie Memnona. - Kineasz wskazał na Memnona i jego pięćdziesięciu żołnierzy, sugerując, że są groźni, a jednocześnie dając do zrozumienia, że można ich pokonać.- Chcę wam pokazać, jak wyglądają 159
kawalerzyści. Ujrzawszy ich, powiecie pewnie, że zawodowi żołnierze mają czas się wyćwiczyć. Ja wam wszakże odpowiem, że mogę was wyszkolić i nie będziecie gorsi od nich. A wtedy będziecie mogli z dumą służyć miastu. Kineasz podjechał w milczeniu do swoich ludzi. Zniżył głos, modląc się do bogów, by jego słowa słyszeli wyłącznie jego żołnierze. - Panowie, byłbym wdzięczny, gdybyście się teraz okazali najlepszą kawalerią świata. Diodor uśmiechnął się chłodno. - Jak sobie życzysz, hipparcho. - Zacznijcie od oszczepów - ciągnął Kineasz. - Na mój rozkaz ustawicie się w szyku od lewej i będziecie rzucać z galopu. Zatrzymacie się tuż przed ludźmi Memnona. Mówiąc „tuż przed”, mam na myśli długość końskiego łba. Rzućcie obydwoma oszczepami, jeśli sądzicie, że jednym i drugim traficie do celu. Ajas i Filokles, wy rzucacie tylko jednym. Gotowi? Poruszenie, kilka spojrzeń. Kineasz rozejrzał się i dostrzegłszy przy drzwiach Arniego, zwrócił się doń: - Po rzutach zbieraj wszystkie oszczepy i przynoś je tutaj. Arni skinął głową. - Szyk od lewej, zaczynamy! - krzyknął Kineasz i ruszył na czele najemników. Jadąc po piasku w stronę celu dla oszczepów, Kineasz zastanawiał się, czy wszystko dobrze rozegrał. Potem był już dziesięć kroków od celu, pierwszy oszczep już poleciał, drugim rzucał teraz - zdarzało mu się rzucać lepiej, ale jednak trafił do celu. Powstrzymał rozpędzonego konia i zmusił go do kłusu, tak że po chwili dopędził go Diodor. Tuż za nimi był Kraks. Kineasz nie odwrócił się, by policzyć trafienia. Przez cały ten czas olbijscy hippeis wszystkiemu uważnie się przyglądali. Potem rzucał Lykeles, po nim Kojnos, następnie Filokles i Ajas - bogowie sprawcie, żeby trafili późnej zaś Galowie. „Naprzód!” - krzyknął Kineasz i szyk jego ludzi znów przeszedł do galopu. Gdy dojeżdżali do ludzi Memnona, wrzasnął: „Stać!”. 160
Zatrzymali się przed środkową częścią szeregu, w którym stali ludzie Memnona. Ci ostatni cofnęli się odruchowo. Najemnicy Kineasza nie poradzili sobie idealnie: Ajas niemalże wypadł z siodła, a Filokles, mimo miesięcznej praktyki w podróży i tygodniowych ćwiczeń w hipodromie, z trudnością opanował konia, który stanął pod nim dęba. Hoplici nie zdołali utrzymać się w ustawieniu, toteż Memnon wrzeszczał teraz na nich głosem tętniącym autentyczną wściekłością. Kineasz kazał swoim ludziom zawrócić i poprowadził ich z powrotem do czekających hippeis. Diodor pochylił się do Kineasza. - Memnon nie będzie łatwym wrogiem - powiedział. Kineasz skinął głową. - Nie miałem wyboru. Może później go ułagodzę. Oni wszyscy go nienawidzą, a ja musiałem ich jakoś zjednoczyć. Diodor pokręcił głową. - Ale po co? - Potem jednak pokręcił głową i dodał z uśmiechem: Rozkaz to rozkaz. - Większość waszych wierzchowców nie przeszła tresury bojowej zwrócił się Kineasz do członków olbijskiej kawalerii. - Wielu z was nie umie sprawnie wsiąść na konia, rzucić oszczepem czy ustawić się w szyku. Możemy was tego wszystkiego nauczyć. Chcielibyśmy was tego nauczyć. Każdy, kto kocha to miasto, powinien posiadać te umiejętności. Oczekuję, że na następnych manewrach każdy z was stawi się na koniu i w zbroi. Aż do zachodu słońca będziemy ćwiczyć rzut oszczepem. Klejtosie? Klejtos podjechał do Kineasza. - Zamierzam uczyć się tego, czego ten człowiek chce nas nauczyć powiedział, odwrócił się i znów wjechał w szereg, w którym stał wcześniej. Nie była to wprawdzie długa przemowa, ale odniosła spodziewany efekt. Kiedy Nikiasz ogłosił koniec manewrów i zapowiedział następne na przypadający za trzy tygodnie dzień nowiu, rozległo się szemranie, nikt jednak głośno nie protestował. Z Kineaszem przywitało się potem co najmniej dwudziestu ludzi - wielu z nich tłumaczyło się, dlaczego nie przybyli 161
konno, i zapowiadało, że następnym razem wszystko będzie, jak trzeba. Kiedy ostatni z nich opuścili hipodrom, Diodor odpiął rzemień od hełmu i rzekł: - Tutejsi zbrojmistrze będą mieli co robić przez najbliższe trzy tygodnie. Później nadeszło wezwanie od archonta. Przekazał je jeden z pałacowych niewolników. Kineasz przyjął je skinieniem głowy i zwrócił się do Diodora: - Wieczorem jemy kolację z Klejtosem. Ty i Ajas. I jeden z naszych arystokratów. - Spojrzał na odchodzącego niewolnika i wzruszył ramionami. - Jeśli przeżyję spotkanie z archontem. Diodor uniósł brwi. - Archonta nie uraziła chyba drobna potyczka między najemnikami. Czy ta kolacja ma charakter wyłącznie towarzyski? - Nic w tym mieście nie ma wyłącznie jednego charakteru, Diodorze. Weź ze sobą Agisa. On ma gadane. Nie zdjąwszy ciężkiej zbroi, Kineasz pojechał na spotkanie z archontem. Tym razem archont nie tkwił w swojej mrocznej cytadeli. Siedział oto na agorze, otoczony przez uzbrojonych po zęby żołnierzy, i wydawał wyroki w sprawach sądowych. Rynek był zatłoczony, pełen rozgadanych spacerowiczów i ludzi interesu: od bogaczy negocjujących sprzedaż ziemi aż po kupców handlujących na licznych straganach. Odbywało się to niekiedy na zdumiewającą skalę - na jednym ze straganów sprzedawano już pszenicę armatorom wybierającym się na morze wśród pierwszych zimowych sztormów. Były tam również kobiety: matrony otoczone przez niewolników i niewolnice robiące zakupy lub plotkujące przy fontannie. Byli tam wreszcie żebracy - przy posągu Hermesa o jałmużnę prosiły dzieci, podczas gdy dorośli nędzarze rozsiedli się pod straganami. Kineasz musiał odczekać, aż archont rozstrzygnie spór o ziemię. Obie strony w długich tyradach odwoływały się do rozmaitych zwyczajów i opinii sąsiadów. Chodziło o to, że kiedy sporny grunt odebrano plemieniu Syndów, nadziały ziemi nie zostały precyzyjnie ustalone. 162
Kineasz miał teraz czas przyjrzeć się archontowi. Nie był on człowiekiem wysokim, garbił się nadto, słuchając toczącej się przed nim debaty z brodą opartą na prawej pięści. Ubrany był w prostą białą tunikę z czerwoną lamówką, na kciuku miał ciężki złoty pierścień, na głowie diadem, poza tym jednak nic w jego stroju nie świadczyło o sprawowanej funkcji. Mimo chłodu i lodowatego wiatru z północy nie miał na sobie płaszcza. Jego bujna czarna broda była poprzetykana siwymi nitkami, a włosy na głowie zdradzały pierwsze objawy łysienia. Gdyby nie diadem, wyglądałby jak typowy grecki magistrat. Spór rozstrzygnięto na korzyść biedniejszego z oponentów, który twierdził, że kamienie graniczne zostały bezprawnie przesunięte. Wydawszy decyzję, archont kazał przynieść sobie kielich wina. Następnie przywołał do siebie Kineasza. - Witaj, Kineaszu z Aten - zwrócił się doń formalnym tonem. - Witaj, archoncie. - Słyszałem, że manewry wypadły dobrze. Podejdź bliżej, proszę. Przyniosłeś listę? - Archont zmienił ton na zaskakująco przyjazny. Kineasz miał wrażenie, że zaraz położy mu dłoń na ramieniu. - Oto pełny raport, archoncie. - Kineasz uniósł zwój. - Istotnie, jestem zadowolony. Archont zmarszczył brwi. - Jak rozumiem, z własnej inicjatywy podjąłeś kroki mające sprawić, że na ćwiczeniach stawią się wszyscy. Mam rację? - Owszem. Poprosiłem kilku tutejszych notabli, by uświadomili wszystkim innym, jak ważne są te manewry. Archont odchrząknął. - Hm... Kineaszu. Albo nie wyraziłem się jasno, albo masz jakieś własne plany. Jeśli to pierwsze, wina jest moja. Jeśli zaś drugie, postąpiłeś niewłaściwie. Gdybym chciał, żeby wszyscy znali wagę tych ćwiczeń, sam zdołałbym o to zadbać. A jeśli mi na tym nie zależało, to widocznie miałem powody. Kineasz rozumiał, że stąpa po niebezpiecznym gruncie. 163
- Chodziło mi tylko o lepsze wyćwiczenie twojej kawalerii, archoncie. A chcąc ją dobrze przygotować, musiałem zacząć od zgromadzenia wszystkich na ćwiczeniach. Archont upił łyk wina. - Być może - powiedział po kilku długich sekundach. - Przybyłeś tu, Kineaszu, by służyć mnie i temu miastu. Myślisz zapewne, że wszystko rozumiesz. Widzisz tyrana, który zasiada na tronie z kości słoniowej, i arystokratów, którzy chcą, by ów tyran działał w granicach prawa. Hm... To bardzo ateński punkt widzenia. Zaprosiłem cię dzisiaj na rozprawę sądową, żebyś zobaczył coś więcej. Owi miejscy kawalerzyści, owi „notable”, to pazerne towarzystwo pragnące wyzyskać mniejszych posiadaczy. Ci ostatni znajdują się pod moją ochroną. Bez nich nie mielibyśmy zboża. Gdybym pozwolił, by obszarnicy z nimi wygrali, straciłbym hoplitów. Poza tym biedni też mają swoje prawa i należy się im moja opieka. - Kineasz pomyślał, że chroni ich prawo, nic jednak nie mówiąc, kiwał głową. - Wielu tych twoich arystokratów robi wszystko, by przeszkodzić w rządzeniu miastem, narażając nawet bezpieczeństwo Olbii. Hm... Gdy cię tu sprowadzałem, nie byłem świadom twoich licznych powiązań... Zastanawiam się teraz, czy aby nie popełniłem błędu. - Słysząc słowo „powiązań” Kineasz po raz pierwszy poczuł ukłucie strachu. - Nikomedes jest groźnym człowiekiem. Biesiadujesz z nim na własne ryzyko. Znakomicie, wyćwiczysz moich arystokratów. Ale mam też dla ciebie inne zadanie. Weźmiesz ludzi z tej listy podał Kineaszowi tabliczkę - i odszukasz wraz z nimi rozbójników, którzy chcą wysłać do mnie poselstwo. Będziecie stanowić eskortę dla ich wysłannika. Znajdziecie ich na północ od miasta, za wielkim zakolem rzeki, trzy dni jazdy stąd. Ponieważ następne ćwiczenia odbędą się za trzy tygodnie, wolałbym, żebyś bezzwłocznie wyruszył z tą misją. Kineasz spojrzał na tabliczkę. Było na niej siedem zupełnie nieznanych mu imion. - Wolałbym zabrać tam swoich ludzi. 164
- Domyślam się, że byś wolał. Możesz ich zabrać, ale nie więcej niż dwóch. Wyrażam się jasno? Nie chciałbym zostać ponownie niezrozumiany. - Uśmiechnął się. - Przeproś, proszę, Memnona, który podczas ćwiczeń w hipodromie poczuł się urażony. Memnon wysunął się z najbliższego szeregu żołnierzy. - Załatwimy to na osobności, archoncie - powiedział. - Tego właśnie sobie nie życzę - warknął archont. - Żadnych prywatnych wojenek, żadnych kłótni. Kineaszu, przeproś. Kineasz zastanawiał się przez chwilę. - Dobrze. Przepraszam cię, Memnonie. Wiedz, że nie miałem złych intencji. Jednak twoje niespodziewane przybycie do hipodromu w pełnym rynsztunku bojowym mogło nadwyrężyć mój autorytet jako dowódcy. - Nie wygaduj głupstw - rzekł Memnon. - Miałem cię tam chronić, hipparcho. Oni mogli w każdej chwili zwrócić się przeciwko tobie. Nie miej złudzeń: żaden z nich cię nie kocha. Zjawiłem się tam, by zapewnić ci bezpieczeństwo, a ty postawiłeś mnie w niezręcznej sytuacji. - Uśmiechnął się szeroko. Brakowało mu kilku zębów, przez co wyglądał jeszcze groźniej. - Tak brzmią ateńskie przeprosiny? Bo w Heraklei, skąd pochodzę, za takie słowa obcięto by ci klejnoty. Kineasz pokręcił głową. - Nie. Chodziło ci o to, żeby nastraszyć hippeis. Mnie również. I nie do mnie powinieneś mieć pretensje, jeżeli twoi ludzie cofają się przed szarżą kawalerii. Masz widocznie problemy z wyszkoleniem. - Mówisz od rzeczy, Ateńczyku - powiedział Memnon, czerwony na twarzy, głosem cichym, jakby nie z tego świata. - Nie próbuj ze mną żadnych gierek. Archont wstał. - Kineaszu, nie podoba mi się twoje zachowanie, Memnona również. Powinienem chyba powiedzieć to głośniej. Przeproś natychmiast. Stali w trójkącie, otoczeni przez żołnierzy Memnona, odgradzających ich od tłumu. Sądząc po postawie Memnona, był on gotów do starcia. Kciuki zatknął za pasem, a jego prawa dłoń drżała, jakby za chwilę miał dobyć miecza. Kineasz podejrzewał, że on sam wygląda podobnie. Stał niemal na czubkach palców, gotowy do walki. 165
Wzrok archonta przenosił się z jednego na drugiego. - Kineaszu, przeproś. Kineasz podjął decyzję i od razu poczuł się poniżony. - Wybacz, Memnonie - powiedział. Archont chrząknął. - To ja kazałem Memnonowi osłaniać cię, głupcze. Myślisz, że już nas znasz... Nic nie wiesz. Eskortując barbarzyńców, możesz pomyśleć o hybris. A teraz już idź. Upokorzony Kineasz odwrócił się i odszedł, przepychając się między ludźmi Memnona. - Bierzmy konie i w drogę! - powiedział Nikiasz, trzymając dłoń na amulecie przedstawiającym sowę Ateny. Rozkaszlał się tak mocno, że Kraks i Arni pomogli mu usiąść na łożu przy kotle. Wyglądał na bardzo chorego. - Nigdzie nie pojedziecie - warknął Kineasz. Zabrzmiało to jak oskarżenie. - Mamy już prawie zimę. Chcesz w takich warunkach jechać konno? - Moglibyśmy zostawić konie i popłynąć statkiem - powiedział Diodor. - Moglibyśmy też poderżnąć sobie gardła. Słuchajcie... To moja wina. Po pierwsze, to, żeśmy się tutaj znaleźli, po drugie, to, że nie umiem trzymać języka za zębami. Zostaniemy tu jeszcze. Zabiorę ze sobą Lykelesa i Ataelusa. Diodorze, bądźcie tutaj gotowi na wszystko. Przypilnuj też, żeby nasi ludzie nie wdali się w konflikt z żołnierzami Memnona. Zza zasłony wyłonił się Filokles. - Mała prywatna biesiada? - zapytał. Kineasz spojrzał na niego niechętnie. Zniknięcia i powroty Filoklesa bardzo go irytowały. Spartanin towarzyszył im, gdy mu to było na rękę, i oddalał się wtedy, gdy tak mu odpowiadało. - Owszem - odparł Kineasz. Filokles podszedł do stołu i nalał sobie kielich wina. - Głosy niosą się daleko... Jakieś kłopoty z archontem? Jakaś ekspedycja? Archont postępuje rozsądnie: pozbywa się was na kilka dni. Mnie to również pasuje. Z przyjemnością dotrzymam wam towarzystwa. 166
- Wybrałem już ludzi na tę wyprawę - odparł Kineasz. - Archont zgodził się tylko na dwóch. - Pozostali zostaną tu jako zakładnicy - rzucił Diodor. Filokles uśmiechnął się. - Nie należę do twoich ludzi - powiedział. - Nie sądzę, by archont miał zamiar pozbawić cię mojej osoby. Pojadę z wami. Albo po prostu spotkamy się gdzieś po drodze. Kineasz, dalej wściekły i przygnębiony po zajściu na agorze, poczuł się znowu dotknięty. Miał ochotę na ostrą replikę, ale ugryzł się w język i łyknął wina. - Nie mogę cię przed tym powstrzymać - rzekł chłodnym tonem. - Otóż to. - Filokles upił łyk wina. - Kiedy wyruszamy? - Jak tylko znajdę ludzi z tej listy. - Kineasz wskazał na leżącą na stole tabliczkę. Filokles przeczytał listę i pokiwał głową. - Znam większość z nich. Same młodziaki. Kilku przyjaźni się z Ajasem, dwóch marzy nawet o ściślejszej przyjaźni, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć. Niech Ajas ich tu przyprowadzi. Poradzi z tym sobie ot tak. Filokles strzelił palcami. Diodor pokiwał głową. - Wolałbym jednak, żeby został tutaj Lykeles. On zna miejscowych. Spojrzał na Filoklesa. - Młodziki. Bogaci młodzieńcy. Synowie najmajętniejszych zapewne. Filokles wzruszył ramionami. - Archont nie jest głupcem. Ty też nim nie jesteś, Kineaszu. Chyba że stracisz panowanie nad sobą. Słyszałem pogłoskę... Może wyście też ją słyszeli... Podobno archont chce pozwolić, by zebrało się zgromadzenie i zatwierdziło nałożone przez niego podatki. Diodor skinął głową. - Też o tym słyszałem. Filokles przysiadł na stole, odchylił się i podparł łokciem, jakby to była sofa. Solidny dębowy stół zaskrzypiał pod jego ciężarem. 167
- Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że archont usuwa synów możnych obywateli, by kontrolować zgromadzenie, hm? Diodor powiódł dłonią po głowie. - Masz rację. Sam powinienem na to wpaść. Kineasz patrzył to na jednego, to na drugiego. - Jestem wdzięczny, że informujecie mnie na bieżąco. Jakich jeszcze rewelacji mogę się spodziewać, kiedy będę pakować się przed wyprawą? - Całe miasto skrzeczy jak stado żab o naszych manewrach kawaleryjskich. Ludzie są pod wrażeniem. Spodobaliśmy się. Ty im się spodobałeś i twoja mała szarża na żołnierzy Memnona, którzy są tutaj powszechnie znienawidzeni. My jeszcze nie. Hm... Mam posłać po Ajasa? - Nie lubię być traktowany jak dziecko. - Kineasz uśmiechnął się smutno. - Jakimż ja byłem idiotą. - Za którym razem? - zapytał Filokles niewinnym głosem i wyszedł, znikając za zasłoną. Kolacja u Klejtosa przebiegła gładko i bez zakłóceń. Przypadkiem lub nie, większość pozostałych gości stanowili obywatele, których synowie mieli wraz z Kineaszem wyjechać z miasta o świcie. Nie okazywano mu żadnej niechęci, on jednak zapewniał, że wprawdzie wyprawa może być ciężka, ale on sam zadba o bezpieczeństwo podkomendnych. Klejtos wspomniał o zwołaniu zgromadzenia. - Mówi się o tym na agorze. Archont chce, byśmy zatwierdzili nowe podatki. Kineasz nic nie powiedział, starał się tylko wzrokiem skłonić Filoklesa i Diodora, by podobnie jak on zachowali milczenie. Nic jednak nie wskórał. - Kiedy wasze zgromadzenie zebrało się po raz ostatni? - zapytał Filokles, sącząc wino. Klejtos rozejrzał się i wzruszył ramionami. Na jednej z sof poruszył się Kleomenes, jeden z najbogatszych olbijskich kupców. - Prawie cztery lata temu - odparł. - Minęła od tego czasu cała olimpiada. 168
Kleomenes miał młodego syna, Eumenesa, który stawił się na ćwiczeniach na koniu i w pełnym rynsztunku. Był w takim wieku, że mógł zabrać głos podczas kolacji. - Nie zawsze tak było - powiedział, prostując się na sofie. - Tuż po mianowaniu archonta zgromadzenie zbierało się regularnie. Klejtos dał znak niewolnikowi, by ten przyniósł więcej wina. - Jesteśmy lojalni względem archonta, moje dziecko, radzę ci zatem uważać na słowa. Ja wolę myśleć, że możliwość zwołania zgromadzenia jest sama w sobie dobrym znakiem. - Ależ ja wcale nie jestem nielojalny! - Eumenes rozejrzał się niespokojnie. Kineasz odniósł wrażenie, że ta rozmowa roi się od podtekstów. Nawet deklaracja Klejtosa miała jakieś drugie dno. W oczach i na twarzach obecnych malowało się wyraźne napięcie. - Może wszystko się zmieni, jak zgromadzenie się zbierze - wtrącił się inny z gości. Był to największy armator w mieście, a jego młodziutki syn Kliomenedes również miał uczestniczyć w porannej ekspedycji. Słowa te zabrzmiały złowieszczo. Nikt nie podjął tematu, nawet Filokles. Klejtos zaczął mówić o udanych ćwiczeniach. Kineaszowi nie szczędzono pochwał, jego zdaniem - nieco na wyrost. - W gruncie rzeczy to dopiero początek - powiedział. - Przestaniecie mnie chwalić, gdy was tyłki rozbolą. Kilka osób się roześmiało, lecz ojciec młodego Klio pokręcił głową. - Spodziewaliśmy się najemnika w rodzaju Memnona. Po tobie od razu widać, że jesteś dobrze urodzony, i to nas zaskoczyło. Mogę chyba powiedzieć za wielu z tu obecnych, że manewry dobrze nam zrobią, przynajmniej wiosną. Na samą myśl o ćwiczeniu zimą słyszę trzask moich starych kości. Od tego momentu atmosfera zrobiła się lżejsza. Mimo pewnej oschłości Klejtos okazał się wspaniałym gospodarzem. Pojawiły się zgrabne i zręczne tancerki, akrobaci, a także ciemnoskóry wyzwoleniec, umiejący naśladować różne olbijskie znakomitości: Memnona, Klejtosa i - na końcu samego Kineasza. 169
Ten ostami śmiał się szczerze, widząc naśladowanie swych autokratycznych ruchów i gestów. Natychmiast rozpoznał w tym siebie - nie po raz pierwszy imitowano go w ten sposób. Pozostali zanosili się od śmiechu i uśmiechali się doń wymownie. Pod koniec wieczoru Filokles zagrał na spartańskiej harfie, a Agis wyrecytował fragment Iliady. Podkreślono w ten sposób, że Kineaszowi żołnierze są ludźmi zdolnymi i wykształconymi. Obydwa popisy spotkały się z ciepłym przyjęciem. Kuląc się w płaczach, wracali potem do hipodromu eskortowani przez dwóch niewolników Klejtosa. Po drodze musieli omijać liczne kałuże. - Poszło całkiem nieźle. - Filokles roześmiał się nagle. Zawtórował mu Agis. - Miałem wrażenie, że w drzwiach stanie zaraz mój stary nauczyciel i pogrozi mi kościstą dłonią, jeśli pominę choć jedno słowo. Przy ognisku jest swobodniej. Diodorowi nie było wesoło. - Coś przed nami ukrywają - powiedział. Kineasz pokiwał głową. - Cokolwiek to jest, nie wtrącaj się - zwrócił się do Diodora. - Nie mieszaj się w to. Zrozumiałeś? Diodor skinął głową. Popatrzył na niebo. - Pogoda się zmienia - powiedział. - Czujesz? Już robi się chłodniej. Kineasz szczelniej opatulił się płaszczem. Istotnie, było mu zimno. Zakaszlał.
8.
w
yjechali, gdy świt zaczerwienił chłodny horyzont na północ od mia-
sta. Każdy z siedmiu młodzieńców dysponował wybornym rumakiem, każdemu z nich towarzyszył niewolnik - dwóch najstarszych miało aż dwóch niewolników i po sześć koni. Wszyscy mieli dobre zbroje i ciężkie płaszcze na plecach. I wszyscy palili się do wyprawy. Za sprawą tego entuzjazmu sytuacja wydawała się łatwiejsza do zniesienia. Nawet jeśli byli zakładnikami, należeli do miejskiej kawalerii i jako tacy podlegali władzy Kineasza, który dobrze się czuł w ich towarzystwie. Wąskim traktem wyjechali z miasta, by wspinać się potem na wzniesienia, za którymi rozciągały się równiny. Przez wiele stadiów droga wiła się między skalnymi ścianami przylegającymi do pól uprawnych. Później jechali przez ścierniska, które wyglądały jak wypalona pustynia. W oddali dało się zauważyć zabudowania gospodarskie, wzniesione z ciężkich kamieni. Coraz częściej mijali się z ludźmi, którzy szli pieszo do miasta, pchając lub ciągnąc niewielkie wózki. Zdarzali się też szczęśliwcy na koniach. Wszyscy oni nie byli radzi na widok tylu żołnierzy. Młodzi gawędzili ze sobą. Wskazywali gospodarstwa należące do ich rodzin, omawiali zalety i wady polowania w tym czy innym zagajniku i rozprawiali o filozofii z Filoklesem. Aż przyszedł czas pytań, które przygotował dla nich Kineasz. 171
- Jak byście ruszyli na te zabudowania - Kineasz wskazał kamienny budynek w oddali - mając w oddziale dwudziestu ludzi? I to tak, by was nie zauważono? Młodzi potraktowali pytanie poważnie i długo je omawiali, wymachując rękami z przejęciem. W końcu Eumenes, którego przywództwo było dla Kineasza oczywiste - choć niekoniecznie dla jego przyjaciół - powiedział, wskazując dłonią: - Objechać las, a potem tym małym wąwozem. Kineasz skinął głową. Eumenes nie był już nieśmiałym chłopcem, jakiego poznał minionego wieczoru. W porównaniu z innymi prezentował się bardzo dojrzale. - Masz dobre oko - powiedział Kineasz. Eumenes aż poczerwieniał z radości. - Dziękuję, dowódco. Ale... Jeśli wolno mi zapytać... Czy kawaleria nie bije się... hm... jeden na jednego? To psiloi skradają się przecież, tak to rozumiem. Czy naszym zadaniem nie jest osłaniać flanki hoplitów i walczyć z konnicą wroga? - Na wojnie chodzi o zyskanie przewagi. Jeżeli można uzyskać przewagę, podkradając się do wroga, to czemuż nie mielibyśmy tego czynić? Kliomenedes, syn Petroklesa, wyjąkał: - Czy... czy to... nie... to znaczy... czy to jest... jest w porządku… zdobywać przewagę w taki sposób? Czy Achilles uciekał się do takich metod? Kineasz jechał teraz między młodymi. Po prawej miał Ajasa. Filokles został w tyle, dając do zrozumienia, że przyziemne zagadnienia wojenne nie zasługują na jego uwagę. Ataelus już wcześniej pogalopował przed siebie i zniknął z pola widzenia. - Jesteście Achillesami? - zapytał Kineasz. - Ja chciałbym być Achillesem - odezwał się chłopiec imieniem Sofokles. - Mój nauczyciel twierdzi, że Achilles to wzór dla każdego wolnego człowieka. - Taki dobry z ciebie żołnierz, że możesz kłaść trupem setki nieprzyjaciół? - ciągnął Kineasz. 172
Chłopak spuścił wzrok. Inny młodzieniec, Kyros, pacnął go w plecy. - Prawdziwa wojna to wojna na śmierć i życie. A umierając, traci się wszystko: wolność, miłość, posiadłości... Aby to jednak zachować, trzeba niekiedy uciec się do podstępu. Zwłaszcza wtedy, gdy wróg ma przewagę liczebną i jest lepiej od was wyszkolony. - Starsi wojacy zawsze serwowali młodym pouczenia w tym stylu. Kineasz spotkał się teraz z takim samym niedowierzaniem, jakie sam okazał przyjaciołom swojego ojca przed bitwą pod Cheroneją. Podczas postoju spożyli przygotowany przez niewolników posiłek - była to uczta godna książąt na polowaniu. Kineasz nie narzekał, świadom, że zapasy wkrótce się skończą i wszyscy będą jeść racje wydzielane im z tego, co Arni wiózł na dwóch mułach. Filokles, który jadł za dwóch, ponownie naprowadził rozmowę na tory filozoficzne. - Jak sądzicie: po co na wojnie obowiązują reguły i zasady? - zapytał. Eumenes pogłaskał się po gładkiej brodzie. Filokles wskazał na Kineasza. Kineasz mówi, że musicie być gotowi na użycie podstępu. Powinniście mieć szpiegów? Eumenes wzruszył ramionami. - Każdy korzysta ze szpiegów - odparł z cynizmem typowym dla człowieka młodego. - Agamemnon wysłał Odyseusza na przeszpiegi do Troi - powiedział Sofokles. Zrobił przy tym taką minę, jakby zaznaczał, że wprawdzie mówi to, co mówi, ale zupełnie w to nie wierzy. - Czy wolno wam torturować jeńców, żeby zdobyć informacje? - zapytał Filokles. Chłopcy wiercili się niespokojnie, a Eumenes aż nazbyt skupił się na jedzeniu. Kineasz kopnął Filoklesa w kolano. - Odyseusz torturował jeńca - powiedział. - Tak mówi Iliada. Pamiętam to dobrze. - A ty byłbyś zdolny uciec się do tortur? - zapytał Filokles. 173
Kineasz pogładził się po brodzie i podobnie jak Eumenes wpatrzył się w stojącą przed nim potrawę. Następnie uniósł głowę i odparł: - Nie. Chyba że miałbym poważne powody. A nawet wtedy... To obrzydliwe. Ludzie tak nie postępują. Sofokles uniósł wzrok znad kawałka chleba. - Twierdzisz, że te reguły są głupie? Filokles pokręcił głową. - Ja nic nie twierdzę. Ja tylko zadaję pytania, a wy na nie odpowiadacie. - Dowódca powiada, że wojuje się na śmierć i życie. Po co zatem jakieś reguły? - Sofokles spojrzał na Kineasza, szukając potwierdzenia swoich słów. - Liczy się tylko skuteczność, prawda? Filokles pochylił się do przodu. - Czy wobec tego zaatakowałbyś nieprzyjaciela w czasie zawieszenia broni? Albo wtedy gdy z pola bitwy wynosi poległych żołnierzy? Sofokles usiadł wygodniej. Wyraz jego twarzy zdradzał oburzenie, ale z uporem człowieka młodego trwał przy swoim zdaniu. - Tak - odparł. - Gdybym mógł dzięki temu zwyciężyć. Policzki Sofoklesa poczerwieniały. Zwiesił głowę. Kineasz znowu pogładził brodę. - Reguły wojenne mają swój sens - powiedział. - Każdy przypadek ich złamania pogłębia nienawiść między walczącymi stronami. A trzymanie się reguł uśmierza nienawiść. Jeśli wojują ze sobą dwa miasta i oba dotrzymują przysiąg, respektują przyjęte zasady i trwają w bojaźni bożej, to po zakończeniu sporu mogą wrócić do normalnego handlu. Ale gdy jedna ze stron pogwałci zawieszenie broni, będzie mordować kobiety lub torturować jeńców, wtedy nastanie powszechna nienawiść, a życie codzienne przekształci się w wojnę. Filokles pokiwał głową. - Wojna to najgorszy z tyranów - powiedział. - Ludzie tworzą prawa, żeby utrzymać tyrana w ryzach, tak jak za pomocą zgromadzeń powstrzymują nazbyt silnych obywateli przed szkodzeniem pozostałym. Głupcy często mówią o „prawdziwej wojnie”. Są to amatorzy i tchórze, którzy nigdy nie 174
stali w szyku bojowym z włócznią w dłoni. W falandze, gdzie czuje się oddech przeciwnika i smród, gdy ktoś pierdnie, wojna jest zawsze czymś prawdziwym. Jest prawdziwa wtedy, gdy śmierć czyha na każdy fałszywy ruch. Ale gdy tyran nie zna żadnych ograniczeń, gdy miasta walczą na śmierć i życie, jak Ateny i Sparta sto lat temu, gdy zapomina się o zasadach i każdy dąży jedynie do zniszczenia przeciwnika, wtedy opuszcza nas rozum i stajemy się rozszalałymi bestiami. I nie ma ani honoru, ani zwycięstwa. Chłopcy kiwali głowami w skupieniu. Kineasz odniósł wrażenie, że on i Filokles mogliby równie dobrze wychwalać zalety tortur i gwałtu - i tak by ich przekonali. Po posiłku Kineasz kazał im ćwiczyć rzuty oszczepem i wsiadanie na konia. Gdy młodzi rzucali, zwrócił się do Filoklesa: - Niezła mowa. Jesteś przeciwnikiem wojen? Filokles zmarszczył brwi. - Jestem Spartaninem - odparł, jakby to miało wystarczyć za odpowiedź. - Ten Kyros nieźle rzuca. Kineasz wolał nie ciągnąć tego tematu. - W czasie bitwy zdarzy się wam spaść z konia - mówił Kineasz. - I to nieraz. W starciu kawaleryjskim piesi nie mają żadnych szans. Umiejętność szybkiego wsiadania jest więc najważniejszą ze wszystkich, jakie musicie opanować. Ćwiczcie wsiadanie na własnego wierzchowca, ćwiczcie wsiadanie na cudze konie. Pamiętajcie, że na ogół spadacie z konia dlatego, że jakiś gnojek go zabił. Po południu, kiedy mijali ostatnie z ogrodzonych pól, ostatnie rowy i groble należące do Olbii, Kineasz zwrócił się do młodzieńców: - Ćwicząc zapasy, uczycie się najpierw upadać, prawda? - Ajas uśmiechnął się, ponieważ wiele już razy słyszał tę przemowę. - Ćwiczcie zatem zsuwanie się z konia i powroty do właściwej pozycji. Ćwiczcie to, gdy jedziecie stępa, kłusem, a nawet galopem. Jeszcze kilka tygodni temu obecny tu Ajas ledwo radził sobie z koniem. - Kineasz posłał towarzyszowi pełne sympatii spojrzenie. - A teraz może zsunąć się, galopując, i w jednej chwili usiąść ponownie. 175
Ajas natychmiast dokonał demonstracji. Oddalił się nieco od pozostałych i spadł z konia, lądując na boku. Nieco oszołomiony, stanął od razu na nogach. Jego koń tymczasem zdążył się już zatrzymać. Ajas podbiegł do niego, wskoczył na siodło i wyprostował się jak prawdziwy atleta. W oczach młodzieńców prezentował się raczej jak istny bóg. Później przyszła kolej na nich: wspaniałe płaszcze i zbroje brudziły się i strzępiły, gdy tak rzucali się na ziemię, aby po chwili znów dosiąść konia. Kilku z nich nie dało rady, na przykład Eumenes, którego koń umknął daleko i musiał go ścigać sam Kineasz. - Mamy dziś jeszcze sporo do przejechania - powiedział potem do młodych entuzjastów. I znowu ruszyli w drogę. - Zabolało - rzekł Ajas do Kineasza, pocierając biodro. - Poszło ci całkiem nieźle - odparł z uśmiechem Kineasz. Ajas wyglądał na wniebowziętego. Jeżeli dalej raziło go zachowanie Kineasza podczas walki z Getami, to na pewno mniej z każdym dniem. Kineasz czuł się dziwnie, mając Ajasa za zastępcę w oddziale złożonym z niedoświadczonych młodzików. Ajas jednak błyskawicznie wszedł w nową rolę i sam bezgłośnie mianował swojego następcę w osobie Eumenesa. Dopiero kiedy Kineasz i Filokles wygłosili swoje przemowy o panujących na wojnie regułach, w spojrzeniu Ajasa pojawił się znowu sprzeciw albo wahanie. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wrócił Ataelus w swojej spiczastej czerwonej czapie. Kineasz mocniej zaciągnął płaszcz. Od spodu czuł ciepło konia, ale przez szpary w hełmie wnikał do środka lodowaty wiatr. - I co? - zwrócił się do Scyty. - Dobrze - odparł Ataelus. - Ja, tak? Śladom i kopytom, śladom i kopytom. Ja znaleźć. Jutro wieczór, my obóz tam oni. Tak? Oni obóz. - Wymachiwał rękami. - Widziałeś ich obóz. Dotrzemy tam jutro wieczorem - dopytywał się Kineasz. - Widział? Nie. Widział na oczy? Nie ja. Widział tam - Scyta wskazał na swoją głowę. - Śladom i kopytom. Wiedzieć gdzie, nie widzieć gdzie, tak? 176
Kineasz gubił się w tych wyjaśnieniach, tym bardziej że Ataelus chciał podać jakieś szczegóły, wtrącając dużo barbarzyńskich określeń. - Widziałeś więc ślady... I będziemy tam jutro? - podsumował Kineasz. - Tak! - ucieszył się Scyta. - Jutro, może wieczór. Tak. Jedzenie? Kineasz podał mu bochenek chleba i gliniany dzban z dobrym winem. Scyta odjechał rozchichotany. Jechali aż do zmierzchu wzdłuż ciemnej i wionącej chłodem rzeki po prawej. Zatrzymali się w niecce piaszczystego zakola, gdzie niewolnicy rozbili obóz. Nieobeznani z życiem młodzieńcy uparli się, że chcą spać każdy we własnym namiocie, przez co nie mogli zasnąć z zimna. Kineasz spał razem z Filoklesem, Arnim i Ajasem, a Ataelus wtulił się w swego konia. Kiedy rano młodzi arystokraci czekali, aż niewolnicy przygotują im śniadanie i konie, trzęśli się z zimna i niewyspania. Kineasz kazał im ćwiczyć rzucanie oszczepem. Jego z kolei bolało gardło - Arni przyniósł mu kleik z miodem, który na chwilę uśmierzył ból. Na tle ciemnego jeszcze nieba słońce wyglądało jak jasna pomarańczowa kula. Arni podszedł do Kineasza z kawałkiem płótna w dłoni i wytarł należący do dowódcy srebrny kielich na wino. - Zapowiada się nieciekawa pogoda - powiedział, wskazując brodą na słońce. Kineasz skinął głową w zamyśleniu. Chłopcy szybko się rozgrzali i znów mieli mnóstwo pytań - większość kierowali do Ajasa, który z przyjemnością na nie odpowiadał. Bardzo ciekawił ich Scyta, który jawił im się jako ktoś w rodzaju uprzywilejowanego niewolnika. Jeśli Ataelus, nim znowu zniknął, cokolwiek rozumiał z ich słów, nie dał tego po sobie poznać. Dwie godziny zabrały przygotowania do odjazdu - należący do młodzieńców niewolnicy, cierpliwi wprawdzie i zręczni, nie umieli pracować szybko, a jedyną dyscypliną, jaką znali, były rózgi nauczycieli. Kineasz z przyjemnością patrzył, jak Ajas krzyczy na grzejącego się wciąż przy ogniu Eumenesa. - Przecież mi zimno! - odkrzyknął chłopak, jakby nikt nie mógł zrozumieć, że fakt ten jest wymowny sam w sobie. 177
- Mnie też jest zimno. I niewolnikom. Wsiadaj na konia. - Ajas tak bardzo naśladował ton Nikiasza, że Kineasz musiał się odwrócić, by ukryć uśmiech. Drugiego dnia bawili się w patrolowanie. Kineasz wysyłał chłopców na wypady zwiadowcze, towarzysząc im raz po raz. Wysłuchiwał potem cierpliwie sprawozdań, w których była mowa o jelenich śladach, martwych owcach czy ciągnących się na zachodzie mokradłach. Wydawał dużo rozkazów. Pilnował, by ciągle mieli zajęcie. Koło południa nasiliły się ataki kaszlu, mimo że ogólnie czuł się znakomicie. Posilili się, nie zsiadając z koni, bo wszyscy byli zmęczeni, a Ataelus doniósł, że dalej przed nimi znajdują się grupki Saków i w każdej chwili mogą zderzyć się z polującymi jeźdźcami. Sakowie przypadli Kineaszowi do gustu, mimo że byli barbarzyńcami, i nie spodziewał się po nich wrogich reakcji. Zawodowa rozwaga i dbałość o prestiż nakazywała mu jednak zapobiec sytuacji, w której sakijski patrol mógłby ich zastać przy ognisku w trakcie jedzenia. Poza tym niebo już pociemniało i zrobiło się dziwnie ciepło. Kineasz nie znał stepów, ale znał morze. Nadciągał sztorm. Siedząc dalej na siodle, odmówił modlitwę i wylał ofiarę. Potem zaczęło padać. Kineasz widział śnieg w Persja ten jednak był inny: duże, ciężkie płatki przypominające gęsi puch. Zacisnął poły płaszcza i znów się rozkaszlał - tak mocno, że odczuł ból w piersi. - Wystraszysz chłopców - powiedział Filokles. - Nie widać rzeki. Kineasz uniósł głowę i stwierdził, że ledwo widzi łeb swego wierzchowca. Hełm ciążył mu niczym bryła lodu. Jego umysł znów funkcjonował. - Ataelusie! - krzyknął. Scyta wyłonił się spomiędzy wirujących w powietrzu płatków śniegu. - Jestem! - odpowiedział. - Znajdź tych dwóch, co odjechali. Zatrzymamy się tutaj. - Kolejny atak kaszlu. - Hermesie, miej nas w opiece. Ataelus zniknął w śniegu. Konie skupiły się w jednym miejscu, co zresztą wszystkim odpowiadało. Dobrze urodzeni Grecy jeździli w tunikach i butach, czasem też w zbrojach, lecz dbający o wygląd arystokrata 178
nigdy nie nosił spodni. Wszyscy młodzieńcy z Olbii mieli na sobie najlepsze tuniki oraz zbroje, które miały odstraszyć barbarzyńców. Było im teraz naprawdę zimno. - Filoklesie, przejedź się kawałek wzdłuż rzeki i znajdź jakieś drzewa. Albo dom. - Albo gospodę? - Widzę, że rozumiesz. Nie oddalaj się zbytnio, nie zabłądź. Zostaniemy tu, póki nie wróci Ataelus. Potem ruszymy w górę rzeki. Weź ze sobą Klio. Filokles przywołał chłopca i po chwili razem zniknęli za białą kurtyną. Kineasz uznał, że śnieg jest już mniej gęsty, ponieważ przez dłuższą chwilę mógł obserwować oddalających się jeźdźców. - Zgubiliśmy się? - zapytał Eumenes, zbliżywszy się do dowódcy. Co należało rozumieć: czy wpadliśmy w poważne tarapaty? - Za chwilę przestanie padać - odparł Kineasz i znów się rozkaszlał. Zgromadzę wszystkich i znajdziemy jakąś kryjówkę. Możemy trochę zmarznąć... - Słowa uwięzły mu w gardle. Po kolejnym napadzie kaszlu poczuł się lepiej. Odpluł flegmę i z ulgą stwierdził, że nie ma w niej krwi. Złożyłem ci ofiarę, panie chorób wszelakich. Sprawiłem, o Apollinie, że rumak ścigał się dla twej chwały. Przypomniał sobie wszelako, że zbyt był zajęty, by złożyć ofiarę. Gdy wrócę, biały baranek legnie na twym ołtarzu. Rozkaszlał się ponownie. Eumenes przyglądał mu się ze zmarszczonymi brwiami pod brązowym hełmem. Kineasz wyprostował się na siodle. - Jak się prowadzi oddział w taką niepogodę? - zapytał. Eumenes odpowiedział niewyraźnym mruknięciem. Kineasz rozejrzał się dokoła. Śnieg padał coraz słabiej, lecz twarze chłopców były blade, a usta ściągnięte. Lada moment mogli wpaść w panikę. - Znajdujesz jakiś punkt orientacyjny i podjeżdżasz do niego. Potem znajdujesz następny. Trochę to trwa, ale dzięki temu się nie zgubisz. Jeśli nie widzisz żadnego takiego punktu, stoisz w miejscu i czekasz, aż się rozpogodzi. 179
- Zimno mi - odezwał się Kyros, ten, który najlepiej rzucał oszczepem. Wymówił te słowa łagodnie, ale też bardzo przekonująco. Policzki miał zaczerwienione. Kineasz wiedział, że stoi w obliczu poważnych kłopotów, lecz podjął już trudną decyzję: nie ruszy się z miejsca aż do powrotu Scyty. Zamierzał trwać w tym postanowieniu. - Przyciśnij się do Ajasa. Na Aresa, moi młodzieńcy... Powinniście bardziej się kochać. Ajas jest wyjątkowo eleganckim chłopcem, nikt nie powinien się przed nim wzdrygać. - Kilku z nich spojrzało na Ajasa; większość zachichotała. Napięcie nieco zelżało. - Ilu z was zmarzło ostatniej nocy? Wszyscy? Nauczcie się braterstwa broni! Dzisiaj podzielę was na grupy. Będziecie spać i jeść w odrębnych zespołach, jak Spartanie. To powinno wam pomóc. Nie rumień się, Kyrosie. Nikt nie nastaje na twoją cnotę. Jest za zimno. - Powstrzymywał się przed kaszlnięciem, starając się opanować sytuację przed następnym atakiem choroby. Nie pochylił się tym razem i zasłonił dłońmi usta. Kaszel był krótszy, lecz jakby głębszy i ostrzejszy. Poza tym trzęsły mu się ręce. Nad ramieniem Eumenesa pojawiła się czerwona czapa. - Oni tu na mnie! - wykrzyknął Scyta. - Dobrze chłopcy, z koni, czekać. Nie problem mnie, tak! - Dobra... - Kilka ostrych kaszlnięć. - Dobra robota. - Ataelus natchnął Kineasza nadzieją. Wyglądało to na zwrot sytuacji. Próbował zebrać myśli. - Na północ wzdłuż rzeki. Wypatruj Filoklesa. Zrozumiano? - Jasne - odparł Ataelus. - Nie problem. Hej, Kineaks... Ty dla baksa? - Co takiego? - spytał Kineasz. Scyta coraz częściej używał barbarzyńskich słów, jak gdyby bliskość jego ludu oswobodziła jego język z kajdan surowej greki. - Co to jest baksa? Ataelus pokręcił głową. - Niedługo baksa! - krzyknął i machnął ręką. I ruszył przed siebie. Pojechało za nim dwóch chłopców. Role zwiadowców traktowali poważnie. Kineasz umiał to docenić. Coraz gorzej znosił brak pełnej kontroli nad sytuacją. Miał gorączkę. Już wcześniej mu się to przytrafiło, przy oblężeniu Gazy, umiał więc rozpoznać objawy. Wytrzyma jeszcze godzinę lub 180
dwie, potem jednak nie będzie już mógł dowodzić. - Ajasie! - wykrzyknął. Wywołany podjechał doń kłusem, choć mówiąc ściślej, to jego koń próbował tak jechać po głębokiej na dłoń warstwie śniegu. - Tak, dowódco? - Ajas zasalutował. Jeśli przeżyje, będzie dobrym żołnierzem. Kineasz pochylił się do przodu. - Jestem chory - rzekł cicho chrapliwym głosem. Miał zatkany nos. Coraz gorzej ze mną. Jeśli nie będę w stanie dowodzić, poprowadzisz resztę dalej, aż spotkacie Filoklesa lub Saków. Rozumiesz? - Miał wrażenie, że mówi głosem siedemdziesięciolatka. - Tak, dowódco. - Ajas skinął głową. Kineasz zmusił konia, by ruszył stępa, i ustawił się znów na czele chłopców. Zza pleców dobiegł go głos Ajasa: - W dwuszeregu! Nie jesteśmy na polowaniu! Kineasz nie miał już siły zdobyć się na uśmiech. Godzinę później dalej dowodził swoim oddziałem, lecz czynił to ostatkiem sił. Dwa razy niemal stracił przytomność lub przysnął. Do rzeczywistości wracał, mając przed oczami czerwoną czapę Scyty. Śnieg prawie przestał padać, ale potem znów zaczął sypać jak wcześniej. Kineasz bał się, że nie zauważą Filoklesa i Klio. Znowu ogarnęła go senność, to również go niepokoiło. Za jego plecami Ajas dalej wykrzykiwał rozkazy i pouczenia. Wszyscy mieli siedzieć prosto, nie wycierać nosów i nie robić innych rzeczy, które w normalnych okolicznościach były dozwolone. Każdy kolejny atak kaszlu był coraz gorszy, choć wydawało się to niemożliwe. Nagle tuż obok pojawili się Filokles i Klio. Kineasz wyprostował się. - Oczyściliśmy ziemię pod drzewami - powiedział Filokles. Jego nos był barwy czerwonego wina. - Rozpaliłem ognisko - rzekł Klio. - Sam! - Dobra robota, chłopcze. - Kaszel. - Daleko? - Pół stadionu. Ataelus z dwójką chłopców jest przy ognisku. 181
- Dobrze. Niech pozostali się ogrzeją. - Wydmuchał nos w rękę i zakaszlał. - Dwa namioty. W jednym niewolnicy, w drugim reszta. Niech niewolnicy przygotują jedzenie. I coś gorącego do picia. - Jestem Spartaninem! - powiedział Filokles. - Widziałem już różne burze. Wyglądasz, jakby Apollo przebił cię strzałą. Hermesie, prowadź nas do ogniska. Na Hadesa, ty cały płoniesz! Widok Filoklesa pomógł Kineaszowi bardziej niż jakiekolwiek lekarstwo. Czuł się już lepiej. Strzepnął śnieg z pióropusza na hełmie i poprowadził oddział w stronę obozu. Gdy jechali po śladach wiodących do ogniska, zatrzymał nagle całą kolumnę i kazał wszystkim ustawić się w szereg. - Panowie! Sprawdziliście się jako żołnierze. Stawiliśmy czoło niebezpieczeństwu i wyszliśmy obronną ręką. - Wydmuchał nos w palce i wytarł dłoń o udo. Zakaszlał. - Ale to jeszcze nie koniec. Każdy z was będzie zbierać drewno. Chcę tu mieć stos wysoki jak dom. Nie zostawiajcie tego niewolnikom. Zależy od tego wasze życie. Wyczesać konie, przykryć derkami. - Następny napad kaszlu. Wszyscy siedzieli nieruchomo. Albo przywykli już do dyscypliny, albo nie mieli siły drgnąć. - Arni... Niewolnicy ugotują wodę i przygotują jedzenie. Ale najpierw niech się rozgrzeją. Reszta - do pracy. Nikt nie protestował. Nikt nie podszedł do ognia. Wszyscy zaczęli zbierać drewno - z początku były to niewiele warte zaśnieżone gałązki, ale potem, za przykładem Ajasa i Filoklesa, zaczęła się rywalizacja: każdy chciał zebrać jak najwięcej drewna z plaży w zakolu rzeki. Nawet Kineasz, który ledwo panował nad własnym ciałem, uznał, że musi w tym uczestniczyć. Po chwili pił przyprawione wino z brązowego pucharu, który parzył go w zaczerwienione dłonie. Gorący napój uśmierzył nieco ból gardła. Pozostali ustawili się wokół ogromnego ogniska. Wysoki ogień skutecznie osuszał ubrania. Potem Kineasz był już w namiocie, znów kaszlał... Jest gorąco i duchy zmarłych gromadzą się wokół niego pod postacią języków ognia: Arystofanes, który poległ nad Eufratem, ugodzony strzałą w brzuch, zionie ogniem tak mocno, że jego głowę otacza aureola z płomieni. 182
Jakiś Pers bez twarzy - Kineasz ma pewność, że to samobójca - składa się z samych kości, a jego ręce dają sygnały. A potem... Teraz z kolei jest mu zimno, a ciała umarłych są zamarznięte. Amyntas ma zlodowaciałą brodę, a gdy się uśmiecha, na jego policzkach robią się drobne szczeliny, kojarzące się ze zmarszczkami przy oczach dostojnej matrony. - Nie wiedziałem, że umarłeś. Amyntas nie ma oczu, nie ma głosu, nie odpowiada. Dłonie Artemidy są zimne jak glina, a przy tym wilgotne. Jego męskość ucieka przed jej dotykiem. Jej oczy błyszczą - na powiekach ma szron, a w jej szyi tkwi sztylet. Kineasz cofa się przed nią w popłochu. Księżyc niczym oskarżycielska bogini wznosi się nad Gaugamelą, a Kineasz kroczy samotnie między poległymi. Są to w większości Persowie, leżący czasem jeden na drugim tam, gdzie zabili ich Macedończycy. Kineasz myśli: To jest naprawdę, bo był tam pod tym samym księżycem, ale potem umarli zaczynają się ruszać, wstają niby przemarznięci ludzie, którzy musieli spać na ziemi. Jeden jakby szukał czegoś pod sobą (swoich wnętrzności, rozlanych u jego stóp), inny trzyma się za plecy i jęczy - nic jednak nie słychać, leje się tylko czarna żółć. Artemida bierze go za rękę i jest z nią teraz na brzegu Eufratu, może też jest to Pinaros, a może obie te rzeki jednocześnie. Z zimnego księżyca właściwie nie pada światło. Kineasz patrzy na Artemidę. - Nie wiedziałem, że umarłaś. - Umarłam? - Unosi dłoń, piękną jak zwykle, nawet wtedy, gdy była zaczerwieniona od pracy, dłoń Afrodyty, i wskazuje na drugi brzeg rzeki, na kurzawę wznieconą przez perską kawalerię - albo też śnieg. Kineasz nie pamięta, skąd się tam wzięła ta chmura. Pachnie jak dym, jak płonąca lina, jak sosnowe igły. Nie pamięta swojego imienia, chociaż jej imię jest mu znane. Lgnie do niej, chce wyciągnąć sztylet tkwiący w jej szyi. Zna ten sztylet, lecz nie wie skąd. Słyszy donośny śpiew, lecz jeśli docierają doń słowa, nie mają one żadnego znaczenia. Nie jest to głos kobiety ni mężczyzny. 183
Zsuwa się do rzeki po żwirowatym brzegu, bo jest spragniony. Próbuje pić. Ona nie pachnie gnijącym ciałem, pachnie nieobmytą ziemią. Pachniała tak już wcześniej, na polu bitwy. Ma bardzo brudne włosy. Może mógłby je umyć. Śpiew jest bardzo kuszący. Czy widział coś po drugiej stronie rzeki? Kineasz nie pamięta - teraz nic tam nie ma, ale jest pewien, że walczył tam kiedyś. I przeżył. To na pewno się wydarzyło. Czy był tam dym? Potrzebuje teraz konia. Artemida zniknęła, ale to nie ma znaczenia, liczy się tylko konieczność szybkiego zdobycia konia. Kineasz umrze, jeśli nie znajdzie i nie dosiądzie wierzchowca. Brnie w wodzie, napiera nogami, ale rzeka jest głębsza, niż się spodziewał, traci grunt pod nogami, a zbroja ściąga go w dół, zaraz utonie, jest ciemno i chłodno, tak chłodno, że nie można się ruszyć i chce się spać, tylko spać... Chęć znalezienia konia wygrywa i Kineasz wyłania się na powierzchnię, tam jednak jest tylko kurz, pełno kurzu, i Kineasz kaszle i kaszle. Jego głowa nie tkwi już w wodzie i kurzu, a nad sobą widzi wielkiego konia, którego nogi pną się w górę jak filary w świątyni. Desperacja daje mu siłę, desperacja i strach. Chwyta konia za sierść przy peanach i koń wyciąga go z rzeki, i znów słychać śpiew, otacza go śpiew barbarzyńców i czuje zapach niemytych włosów i dymu, coś płonie. Jest na pustynnym piasku, nie, na śniegu. Dariusz nie żyje, a on dosiadł konia, swego pierwszego rumaka, i nie może nad nim zapanować, galopuje, przechodzi w cwał, nie może zsiąść, a koń trzymagoniemakontroliniemakontroliniemakontroli... Śpiew jest głośny. Kineasz jedzie nocą na koniu przez ciemną rozległą równinę. Kiedy kopyta stykają się z ziemią, co zresztą nie zdarza się często, tryskają spod nich strumienie iskier. Kineasz unosi się w powietrzu. Szybuje nad jakąś górą, w górę lub w dół, błyskają pioruny, które jednak nie gasną, tak że każdy kolejny nakłada się na poprzedni, aż niebo robi się białe i jest jedną ogromną błyskawicą w dłoni Zeusa... Góra i światło nad górą, nosowy śpiew barbarzyńców, zapach niemytych włosów, woda w ustach, ręce zaciskające się wokół pasa... Artemida przytrzymuje go na koniu, jest gorąca, jej dotyk parzy jak ogień i nie po raz pierwszy Kineasz uśmiecha się... Światło otacza go 184
zewsząd, a ciemny jest jedynie tunel przed nim. U kresu tego tunelu czeka nań Pers w pełnym rynsztunku, na zakutym w zbroję rumaku. Kineasz nie ma włóczni ni miecza, i nie ufa zwierzęciu, na którym siedzi... Jej dłonie, sztylet, światło, rytm konia, śpiew, woda, ciepło, miękkie futro przy głowie, ciepłe światło dokoła, zapach ognia... - Kineaszu? Kineasz widział mówiącego, którego nie umiał jednak umiejscowić w świecie konia, Artemidy i wszystkich poległych. Próbował się uśmiechnąć. Czuł futro pod głową. - Filokles? - Chwała bogom. - Filokles uniósł do ust puchar z wodą. Powietrze pachniało dymem i czymś barbarzyńskim. Kineasz zasnął. Kiedy się zbudził, stał nad nim jakiś barbarzyńca o kobiecym głosie i męskim zaroście na twarzy. Człowiek ów śpiewał. Śpiew brzmiał znajomo. Kineasz znów zasnął. Gdy się zbudził ponownie, barbarzyńska istota dalej śpiewała miękkim głosem, uderzając w bęben męską dłonią. Po drugiej stronie ognia w namiocie siedział Filokles. Smak wody, smak wina. Kineasz zasnął. Kiedy się zbudził, w drzwiach stał Ajas. Do środka wdarł się silny wiatr, sypnął śniegiem w oczy, nie przenikając jednak przez leżące na Kineaszu futra. Ajas nakarmił go zupą - smaczną zupą - i podmył go tam, gdzie musiał go podmyć, przez co Kineaszowi było wstyd. - Wyzdrowiejesz i wtedy się zemścisz. - Ajas roześmiał się. - Nie sądziłem, że tak ciężko to zniesiesz. Odpoczywaj spokojnie. Wszystko jest w najlepszym porządku. Jesteśmy u Saków. Śnił potem, a do jego snów wnikały słowa, może dlatego że wymawiał je Filokles, że Filokles je powtarzał, a padały z ust kobiety będącej mężczyzną: amavaithyå, gaêaethanām, mîzhdem. Filokles powtarzał je na okrągło, gdy tylko wypowiedziała je ta kobieta, a bęben bił dalej. Kineasz nie spał, nie wiedząc o tym. Słowa te brzmiały jak perskie, a język perski Kineasz znał odrobinę, potem jednak już tak nie brzmiały, a kobieta miała na imię Kam albo Baksa. 185
Potem obudził się już na dobre i znikła cienka przesłona, przez którą patrzył dotąd na świat, i znowu był sobą. Próbował usiąść. Podszedł do niego Filokles i znowu trzeba go było rozebrać i umyć - wiedział już jednak, co się z nim dzieje. - Kto to jest? - spytał cicho, wskazując na kobietę. Widział już wyraźniej, widział, że była mężczyzną, ale jej głos towarzyszył mu tak długo, że płeć przypisał go głosu właśnie. - To Kam Baksa. Ona cię wyleczyła. - Filokles chciał w ten sposób powiedzieć coś więcej, ale Kineasz miał jeszcze problemy z jasnym myśleniem. - Czy ona... on... jest z Saków? - Wychrypując te słowa, Kineasz żałował, że nie zadał innego pytania. Gdzie są jego ludzie, jego chłopcy? Czy ktoś jeszcze zachorował? - Jest Sakijką od stóp do głów. A wszyscy są zdrowi, raczej zdrowi. Chętnie wróciłbym do Olbii, ale śnieg jest jeszcze wysoki i nawet Sakowie nie ruszają się ze swojego obozu. Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Mniej więcej. - Kineasz roześmiał się z trudem. Był szczęśliwy. Żył. - To tylko niewielka część ludu Saków, trzy setki, jakoś tak. Za to bardzo ważna. Kam Baksa służy królowi, najważniejszemu królowi Saków. Ghanowi. Podobnie jak Rajanka. Jadą do Olbii z misją dyplomatyczną. Jesteś już gotów słuchać tego wszystkiego? - Filokles przerwał, ponieważ Kineasz znów się rozkaszlał. Kaszel był słabszy niż wcześniej, ale wciąż wywoływał ból w piersi. Kineasz miał wrażenie, jakby ktoś regularnie uderzał go w napierśnik - był to głęboki ból, sięgający pod skórę. - W miarę gotów - odpowiedział. - Jak długo to trwało? - Siedem dni. Przynieśliśmy cię tutaj z naszego obozowiska. Myśleliśmy, że nie żyjesz. Kineaszowi przypomniały się urywki snów. Pokręcił głową, by je od siebie odpędzić. - Umiesz się z nimi porozumieć? - zapytał. - Eumenes miał sakijską niańkę, on się z nimi dogaduje. A Ataelus jest na posterunku dzień i noc. Bez niego byśmy chyba nie przeżyli. Teraz sam 186
już trochę umiem. Poza tym Rajanka zna trochę grekę, a król mówi po grecku znakomicie, tyle że rzadko się do nas odzywa. Kineasz rozejrzał się dokoła. Znajdował się w owalnym namiocie z grubego wojłoku, wspartym na centralnie położonym palu, z otworem u szczytu, przez który wydostawał się dym. Podłoga była pokryta gęstymi trzcinowymi matami, skórami zwierząt i kolorowymi barbarzyńskimi dywanikami, jakie Kineasz widział już w Persji. Na środku paliło się ognisko, a opodal stały drewniane skrzynie z żelaznymi okuciami. Zewsząd patrzyły na Kineasza dzikie bestie: ze skrzyń, z dywanów, z wiszącej nad nim złotej lampy. Opadł na plecy, wyczerpany. - Posłuchaj, Kineaszu - rzekł Filokles. - Zamęczam cię, ale muszę się tym z kimś podzielić, bo inaczej nie wytrzymam. Ze mną nie chcą oficjalnie rozmawiać. Czekają, aż odżyjesz, i robią wszystko, by cię ocalić. Ale Diodor ma rację. Podobno wiosną dotrze tu Antypater z ogromną armią. Ci tutaj chcą zawrzeć sojusz. Kineasz pokręcił głową. - A niech to - mruknął. I znowu pogrążył się we śnie. Gdy się obudził, było ciemno. Przy ogniu siedział Ataelus. Kineasz długo patrzył, jak Scyta zbiera z dywanów drzazgi i wióry, aby zabłysły potem przez chwilę, spalając się w ogniu. Potem wyszedł z namiotu i wrócił po chwili z naręczem starannie przyciętych szczapek drewna. Ułożył je na tlącym się stosiku i niecił ogień tak długo, aż buchnął pełnym płomieniem. Kineasz mógł teraz zauważyć, że po drugiej stronie ognia siedzi Kam Baksa - która zresztą siedziała tam przez cały czas. Miała na sobie długi skórzany płaszcz; na jego farbowanej jeleniej sierści widniało wiele symbolicznych rysunków. Na wysokości piersi i na rękawach miała pełno błyszczących płytek ze złota, a na stopach skórzane pończochy i przylegające ściśle buty, które bardziej przypominały skarpetki - wszystko to również pokryte misternymi wzorkami. Kineasz dojrzał liczne wizerunki koni, antylop i osobliwszych stworzeń, na ogół gryfów. Żaden z nich nie występował dwukrotnie. 187
Widząc, że Kineasz już nie śpi, Kam Baksa podeszła do niego, obchodząc ogień. Miała twarz osoby w średnim wieku, o regularnych i szlachetnych rysach. Jej nos był długi i prosty, a brwi wysokie i wyskubane, ale oczy były oczami mężczyzny, a gardło - gardłem męskim. Również jej dłonie - kiedy podała mu szczerozłoty kielich - okazały się dłońmi mężczyzny, na których widoczne były zrogowacenia i pęknięcia. Ataelus dalej podsycał ogień. Kiedy Kam Baksa przemówiła cichym głosem, Scyta wstał i podszedł do niej. - Kam Baksa pyta, jak ty się teraz dzisiaj? - Starał się mówić wyraźniej niż zwykle. Kineasz pokręcił głową, żeby zabrano od niego złoty kielich. - Czuję się lepiej, tak? Dobrze? Czy możesz przekazać jej moje podziękowania? Ona jest tutaj lekarzem? Ataelus przechylił głowę na bok, jak szczwany lis. - Ty lepiej? - zapytał i powtórzył pytanie w swym barbarzyńskim narzeczu. - Możesz... jej... podziękować? - Kineasz robił pauzy między słowami. Ataelus znowu powiedział coś w swoim języku, po czym zwrócił się do Kineasza: - Ja dziękuję ci, tobie. Dobrze? Dobrze. Ja tyle mowa grecki. - Roześmiał się. - Może więcej mnie uczy się grecki, tak? Kineasz skinął głową i ułożył się wygodniej na stosiku futer, które miał pod głową. Unoszenie głowy kosztowało go zbyt wiele wysiłku. Kam Baksa zaczęła mówić. Im dłużej mówiła, tym bardziej znajomo brzmiały jej słowa - przypominały język perski. Użyła znanego Kineaszowi określenia chszatra ghan, Wielki Król. Męczyło go słuchanie słów, które prawie że rozumiał. Ataelus zaczął tłumaczyć: - Ona mówi: tobie ważne widzieć się z król, szybko. Ale najpierw tobie mówić z niej. Ważniejsze, najważniejsze: mówić z niej. Ona mówi: ty prawie umrzeć. Potem ona mówi, tak, czy pamiętasz, jak ty prawie umrzeć? 188
Kineasz kiwnął głową. - Powiedz, że tak, że pamiętam. Kam Baksa skinęła głową i mówiła dalej, a Ataelus tłumaczył: - Ona mówi: ty wszedł do rzeka? Kineasza ogarnął strach. Niesamowita była już sama dwoistość płciowa tej barbarzyńskiej kobiety, a teraz pytała go ona o sen. Nie odpowiedział. Pokręciła głową gwałtownie, wskazując na niego dłonią. Przemówiła jońską greką, zrozumiałą dla Kineasza: - Nie bój się! Ale mów tylko prawdę. Wszedłeś do rzeki? Kineasz przytaknął ruchem głowy. Widział znów tę kurzawę, czuł jej smak w ustach. - Tak - odpowiedział. Skinęła głową. Zza pleców wyciągnęła bęben, również pokryty zwierzęcymi wzorkami - były to głownie renifery. W jej dłoni pojawił się bacik, wyglądający jak zabawka dla dzieci, tyle że miał żelazną rękojeść, a zamiast rzemienia wieńczyło go włosie. Zaczęła nim uderzać w bęben i śpiewać jednocześnie. Kineasz miał ochotę wyjść. Pragnął opuścić ten obcy mu namiot i obcą kobietę-mężczyznę. Chciał, by zwracano się do niego zwykłą greką. Niewiele brakowało, a wpadłby w panikę. Gapił się na Ataelusa, znanego mu dobrze Ataelusa, jego prokusatore, szukając w nim oparcia. Nagle Sakijka podrzuciła bęben w powietrze i wymówiła długie zdanie. Ataelus tłumaczył: - Ona mówi: ja znaleźć cię w rzece, ja prowadzić ciebie do domu. Tylko ciebie. Tylko baksa. Żaden wojownik jest... był... będzie... - Ataelus zmagał się ze słowami, aż w końcu uśmiechnął się: - ...p o w i n i e n być żywy. Ona mówi, to najważniejsza rzecz. Tak? Ty wiesz, co ja mówi? Kineasz odwrócił się, nie mogąc już ogarnąć tej barbarzyńskiej gadaniny. - Powiedz jej, że dziękuję - oświadczył i udał, że zasypia. I po chwili naprawdę zasnął.
9.
N
azajutrz był już silniejszy i przeniesiono go do innego namiotu. Po-
mogło mu to odświeżyć umysł, a widok pokrytego śniegiem świata przywrócił mu pogodę ducha. Widział psy, konie i mężczyzn w skórach i futrach, kobiety w spodniach i ciężkich futrzanych kaftanach, noszące złote ozdoby. Zrozumiał, że leżał w namiocie Kam Baksy, a teraz przeniesiono go do namiotu przeznaczonego wyłącznie dla niego. Miał tam znowu mnóstwo futer, do tego dwie złote lampy, nadto dywaniki i maty oraz kilka trackich płaszczy. Przeprowadzkę nadzorował Filokles i byli przy niej obecni wszyscy chłopcy, walczący o pierwszeństwo przy przenoszeniu jego bagażu, układaniu futer i kocy, podawaniu mu gorącego wina. Było to głęboko wzruszające i podobało się choremu. Rozmowa z Kam Baksą nie wydawała się już tak dziwna. Może wtedy trapiła go jeszcze gorączka, teraz jednak całkowicie minęła. - Rozumiem, że wszyscy czekacie, aż wyzdrowieję - zwrócił się do Filoklesa. Pozostali chłopcy wyszli już z namiotu, by pod przewodem Ajasa polować razem z Sakami. - Tak. Król przed wyjazdem chce spotkać się z tobą. Szczerze mówiąc, sugerowałem, byśmy zostawili cię tu, z jego ludźmi, a ja odprowadziłbym resztę do Olbii. On jednak sądzi, że jesteś kimś bardzo ważnym. 190
- Na Aresa, dlaczego? - prychnął Kineasz. W ciągu ostatnich dni o wiele rzeczy nie martwił się wcale. Teraz wszelako wracały wszystkie naraz: jego trudny pracodawca, stronnictwa w Olbii, sama Olbia. - Chodzi o Rajankę... Już o niej wspominałem. To siostrzenica króla, choć tutaj określają to precyzyjniej, bo mają osobne słowo na każdy stopień pokrewieństwa. - Tak jak Persowie. - Otóż to. Zatem jest siostrzenicą, albo też adoptowanym dzieckiem królewskiej siostry. Ma przy tym ogromną władzę. To zresztą nasza znajoma z równin. Rajanka twierdzi, że jesteś bardzo ważnym człowiekiem. Zdaniem Ataelusa chodzi o jakieś historie wojenne. - Filokles wzruszył ramionami. - Rozumiem, że zabiłeś jakąś ważną personę? Albo, jak twierdzi Eumenes, pomściłeś tu kogoś i dzięki temu zyskałeś status ważniaka. Kineasz pokręcił głową. - Jesteśmy daleko od domu. - Czuł, że ogarnia go podniecenie. Nasza znajoma ze stepów. Nareszcie poznałem jej imię. Rajanka. Wydawało się niedorzecznością, żeby dorosły mężczyzna tak cieszył się z tego faktu, ale Kineasz naprawdę nie posiadał się z radości. Powtarzał jej imię, jakby odmawiał modlitwę. Filokles usiadł na futrach. Kineasz uzmysłowił sobie nagle, że Spartanin ma na sobie skórzane spodnie. Było to sprzeczne z obyczajami greckimi i nietypowe dla obywatela Sparty, choćby nawet go z ojczyzny wygnano. Filokles zauważył spojrzenie dowódcy i rzekł z uśmiechem: - Jest zimno. Ktoś zrobił je specjalnie dla mnie. Eumenes mówi, że niegrzecznie byłoby odmawiać. Poza tym są ciepłe. Ogrzewają klejnoty. - Gdyby eforowie mogli cię teraz widzieć, byłbyś banitą do końca życia. - Kineasz roześmiał się. Od śmiechu rozbolały go płuca, ale czuł się nad wyraz dobrze. Rozmawia po grecku z innym Grekiem. Świat znowu ma sens. Filokles też się roześmiał i, pochyliwszy się nad nim, powiedział: 191
- Posłuchaj mnie, Kineaszu. Są rzeczy, o których nie wiesz. - Kineasz skinął głową, a Spartanin mówił dalej: - Nie, nie. Ci ludzie... oni rządzą stepami. Nie potrzebują hoplitów ani żadnych fortyfikacji. Są nomadami. Przemieszczają się z miejsca na miejsce. To oni tu rządzą. I to oni mogą zatrzymać Macedończyków. Albo nie mogą... Kineasz podniósł się na łóżku. - Od kiedy to tak bardzo się troszczysz o poczynania Macedończyków? Filokles wstał. - Nie chodzi o mnie. Kineasz opadł na posłanie. - O ciebie. Chodzi właśnie o ciebie. - Coś go dręczyło, jakaś nieuświadomiona dotąd myśl. - Chciałeś się tutaj znaleźć. I jesteś. Macedończycy? Naprawdę ciągną w te strony? I co mnie to obchodzi? Ewakuuję się stąd razem z moimi... - Nie! - Filokles pochylił się nad nim. - Nie, Kineaszu. Zostań i walcz! Wszyscy ci ludzie chcą usłyszeć, że Olbia i Pantikapajon będą walczyć u ich boku. Oni sami zgromadzą tu swoje wojska. Tak twierdziła Rajanka. Kineasz pokręcił głową i odparł: - Dla ciebie, Spartaninie, jest to nad wyraz istotne. Czy dlatego tu przyjechałeś? By zawrzeć sojusz przeciwko Macedonii? - Przybyłem tu, bo zwiedzam świat. Jestem wygnańcem i filozofem. - Jesteś agentem królów i eforów! I szpiegiem, spartański bękarcie! - To oszczerstwo! - Filokles chwycił za swój płaszcz. - Zgnij w piekle, Ateńczyku. Możesz uczynić wiele dobra, ocalić ludzi i miasto. A jak typowy Ateńczyk wolisz dbać o własną skórę i pozwolić ginąć innym. Nic dziwnego, że Macedończycy nas podbili. - Wyszedł przez klapę w namiocie, strzepując z dachu trochę śniegu. Nie domknął klapy, przez co do środka wniknął lodowaty wiatr, a ogień zaczął kopcić. Kineasz wygrzebał się spod warstwy futer i poszedł do wyjścia. Nie było tak źle, jak się obawiał - po prostu zimno. Pociągnął za ciężką wojłokową klapę, aż w końcu opadła na swoje miejsce. Przesunął jeszcze wszyty w 192
nią kij, by całość była należycie szczelna, i od razu zrobiło się cieplej. Przy łóżku znalazł suszone mięso i cydr. Mięso było delikatnie przyprawione, a cydr pachniał Ektabaną. Pił długo, aż do dna. Potem musiał się wysikać. Był nagi, a w namiocie nie był żadnego stosownego dzbana czy nocnika. Zastanawiał się, co go skłoniło do ataku na Filoklesa. Jego oskarżenia były tak obłudne, że aż pokręcił głową. Chciał się wysikać i ktoś mu musiał w tym pomóc. Uświadomił sobie, jaką głupotą było zrażenie do siebie Spartanina, i to z takiego powodu. Przecież zawsze podejrzewał go o ukryte motywy, nic nowego się nie wydarzyło. - Jakie to ma znaczenie? - zwrócił się do klapy w wejściu. Był nagi, na zewnątrz było piekielnie zimno i musiał się wysikać. - Co mi tam... Klapa odchyliła się nagle i do namiotu wsunęła się głowa Filoklesa. Kineasz uśmiechnął się z ulgą. - Proszę o wybaczenie. - Ja również. - Filokles wszedł do środka. - Wdałem się w spór z człowiekiem chorym. Dlaczego wyszedłeś spod koców? - Muszę się koniecznie wysikać. Filokles opatulił Kineasza dwoma trackimi płaszczami i wyprowadził go na zewnątrz. Stopy bolały w zetknięciu ze śniegiem, ale ulga przy opróżnianiu pęcherza okazała się silniejsza od bólu. Nie minęło kilkanaście sekund i Kineasz znowu leżał pod swoimi futrami. Filokles przyglądał mu się uważnie. - Zdrowiejesz - powiedział. - Owszem. - To dobrze. Ktoś inny, bardziej przekonujący, będzie się dalej z tobą spierał. Po polowaniu przyjdzie do ciebie Rajanka. Sama przedstawi ci całą sprawę. Kineasz rozejrzał się po namiocie. - Gdzie są moje ubrania? 193
- Nie wygłupiaj się. To nie jest rytuał godowy. Myślę, że Rajanka ma już odpowiedniego męża. Chodzi o sprawy dyplomatyczne. Masz przewagę w postaci choroby, wyglądaj więc na obolałego. Poza tym do twarzy ci z chorobą. Eumenes usycha z miłości do ciebie, chyba że właśnie durzy się w Ajasie. Kineasz widział, że Filokles naigrawa się z niego. - Przytnij mi brodę - powiedział. - Jeszcze godzinę temu byłem tchórzem i oszczercą. - Nie. Byłeś szpiegiem. A oszczercą ty mnie nazwałeś. Brakowało kilku słów, by doszło między nimi do prawdziwego wybuchu wrogości. Kineasz zrobił gest mający odczynić zły urok, używany przez pasterzy z attyckich wzgórz. - Przeprosiłem i jestem gotów uczynić to ponownie. - Nie ma potrzeby. Jestem nadwrażliwym bękartem. - Filokles odwrócił wzrok. - Jestem bękartem, Kineaszu. Wiesz, co to słowo znaczy w Sparcie? Kineasz pokręcił głową. Wiedział, co ten wyraz znaczy w Atenach. - To znaczy, że nigdy nie będę spartiatą. Mogę triumfować na igrzyskach i zawodach, a i tak nie przyjmie mnie żaden oddział. Myślałem, że już uciekłem przed tym hańbiącym faktem, lecz najwyraźniej to brzemię muszę nosić wszędzie. Kineasz przez chwilę sączył cydr, zamyślony. - Tutaj nie jesteś bękartem - odezwał się w końcu. - Przepraszam, że użyłem tego słowa. Robię to zbyt często. Dla mnie to proste: jestem szlachetnie urodzony. Mimo mojego obecnego statusu. Ale powtarzam: tutaj nie jesteś bękartem. Ani w Olbii. Ani w Tomis. Wybacz mi, proszę. Filokles uśmiechnął się. W ten sposób uśmiechał się rzadko - bez sarkazmu czy ironii. Uśmiechnął się zwykłym uśmiechem. - Filozof wybaczył ci, gdy wychodziłem z namiotu. - Roześmiał się. Spartanin musiał się jeszcze trochę poprztykać. Kineasz powiódł dłonią po twarzy. - Teraz mnie uczesz i przytnij mi brodę - powiedział. 194
Przyszła, gdy było już ciemno. Przez całe popołudnie Kineasz rozmawiał z Filoklesem, ślizgając się swobodnie po wielu tematach. Dwa razy przysnął, a gdy się zbudził, Spartanin dalej siedział przy nim. Śnieg wreszcie przestał padać. Powiadomił ich o tym Eumenes, kiedy wrócił z antylopą, którą powalił własną włócznią. Był dumny jak uczniak po raz pierwszy recytujący Homera. - Ci barbarzyńcy są świetnymi jeźdźcami! - wykrzyknął. - Mój ojciec mówi, że to rozbójnicy, ale bardziej przypominają centaurów. Wcześniej widziałem ich tylko w mieście, jak pili. Pomijam, rzecz jasna, moją niańkę. - Rozumiem, że teraz - Filokles uśmiechnął się - poznajesz Saków od innej strony. - Od najlepszej, szlacheckiej - odparł Eumenes. - A Rajanka jeździ konno jak sama Artemida. Kineasz wzdrygnął się i dopiero po chwili zrozumiał, że chłopak ma na myśli boginię. Znowu musiał odczynić urok - kobiety porównywalne do Artemidy na ogół bywały groźne. A jego prywatna Artemida też świetnie radziła sobie na koniu. Uśmiechnął się do siebie. Wychodził na ostatniego głupca. - Trafiła dwa razy: raz z łuku, raz włócznią. Kobieta, rozumiecie, panowie? A mężczyźni... są tacy uprzejmi. Znaleźli moją antylopę. Niepokoiłem się, bo gdybym chybił wśród tych barbarzyńców, co wtedy? Kineasz roześmiał się głośno. - Znam to uczucie, młody człowieku. Eumenes wyglądał na urażonego. - Ty, dowódco? Widziałem, jak rzucasz w hipodromie. Tak czy inaczej, nie pozwolę już ojcu, by nazywał ich rozbójnikami. Filokles wypuścił go z namiotu i rzekł: - Podobno Rajanka udała się na kolację. Kineasz czuł się zawiedziony. Był ogolony, a pod warstwą futer miał przyzwoitą płócienną tunikę, nieco już pogniecioną, bo leżał w niej i spał. Uśmiechnął się jednak. - Dobry z ciebie towarzysz, Spartaninie. Filokles zarumienił się jak sztubak. 195
- Pochlebiasz mi, dowódco. - Sokrates twierdził, że to największy z komplementów. Sokrates albo Ksenofont. Jeden z nich na pewno. Największy komplement dla żołnierza. Ale co ja ci będę zawracać głowę żołnierskimi sprawami? Brałeś kiedyś udział w wyprawie wojennej? Pewnie wolisz o tym nie mówić? Bez urazy, Filoklesie. - Brałem udział w walkach obywateli Metymny przeciwko Mitylenie. Była to moja pierwsza wojna. - Dlaczego to potem porzuciłeś? Filokles wpatrywał się w ogień. - Długo by mówić - odparł, a wtedy przy wejściu coś zaszeleściło. Rajanka odchyliła wojłokową klapę, weszła do środka, i zasłoniła wejście za sobą. Obeszła ogień i również jednym płynnym ruchem podwinęła płaszcz z jeleniej skóry i usiadła. Uśmiechnęła się krótko do Filoklesa i rzekła: - Witajcie, Grecy. Niechaj bogowie wam sprzyjają. Wymówiła te słowa tak płynnie, że dopiero po chwili Kineasz przekonał się, iż była to fraza wyuczona na pamięć. Filokles skinął głową z powagą, jakby odpowiadał na pozdrowienie greckiej matrony w jakimś bardzo porządnym domu. - Witaj, Despino - powiedział. Kineasz uśmiechnął się. Głowę miała taką samą, chociaż oblicze mniej surowe. Te same niebieskie oczy i zabawne ciężkie brwi stykające się niemal na środku twarzy. Patrząc jej w oczy, zachowywał się niezbyt grzecznie, mimo że ona również wpatrywała się w niego. W kąciku jej ust drgnął lekki uśmiech. - Witaj, pani - rzekł Kineasz. Słowa te zabrzmiały mocniej i pewniej, niż się wcześniej obawiał. - Ja chcieć... tutaj... Ataelaks. Tak? - Głos miała niski, lecz bez wątpienia kobiecy. - Ataelaks? - zapytał Kineasz. - Tak tu nazywają Ataelusa - wyjaśnił Filokles i uchylił klapę namiotu, żeby zawołać Scytę. 196
Ataelus pojawił się błyskawicznie - widocznie czekał gdzieś w pobliżu. Jak tylko wszedł do namiotu, coś się zmieniło. Do tej pory wzrok Rajanki prawie że nie odrywał się od Kineasza, lecz gdy pojawił się Scyta, jej wzrok zaczął błąkać się dokoła. - Na wezwaniu - rzekł Ataelus. Kineasz postanowił, że opłaci w Olbii jakiegoś nauczyciela, by ten popracował nad deklinacją Scyty. Rajanka mówiła długo i raczej cicho. Ataelus czekał, aż skończy, a potem zadał jej kilka pytań. Następnie ona jego o coś zapytała. W końcu zwrócił się do Kineasza: - Ona mówi dużo dobrych rzeczom o ciebie i... Jak to powiedzieć?.. Mężny? Dzielny? Ona mówi, że ty zabił duży Geta. Ten Geta mordował jej... przyjaciel, drogi człowiek. Tak? I jeszcze to. To drugie, że bardzo dobrze. Potem tamto... Ona przeprasza, że wzięła od was opłata na stepu, od nas. Domy z kamień kłopot dla Saków, oni na koniach. Ona mówi: „Ty nie mówił Olbia!”. A ja mówię: „Ty nie pytała!”. Ale prawda za prawda, ty nie mówił mnie albo ja rozumiał. Albo nie. Tak? Filokles pochylił się do Kineasza. - Słyszałem to już. Geta, którego zabiłeś, zabił wcześniej kogoś bardzo dla niej ważnego. Nie krewnego i nie męża. Może kochanka? Myślę, że raczej się nie dowiemy. Kineasz pokiwał głową. Wszelkie pochwały są mile widziane, jeśli ceni się chwalącego. - Powiedz, że ubolewam nad stratą, którą poniosła. Ataelus skinął głową i zwrócił się do Rajanki, która również skinęła głową i odpowiedziała, bawiąc się jednym ze swych ciężkich czarnych warkoczy. - Ona mówi: „Ja cięłam je przez stracie”. Nie teraz, ale dawno temu, chyba. Mówiła dalej, żywo gestykulując. Miała na sobie inny płaszcz niż poprzednio, choć zdobił go również wzorek w niebieskie linie, a na rękawach aż się roiło od abstrakcyjnych rysunków. Zniknął gdzieś złoty naszyjnik, za to na płaszczu dalej wisiały te same co wcześniej złote szyszki, pobrzękujące przy każdym ruchu. 197
- Teraz ona mówi coś inne. Ona mówi: ty airyanām. Tak? Ty znasz to słowo? Kineasz skinął głową, wyraźnie zadowolony. Słowo to oznaczało po persku arystokratę, człowieka szlachetnej krwi i szlachetnych zachowań. - Tak, znam to słowo - powiedział. - Więc ona mówi: ty jesteś airyanām, gruby ryba z Olbii. Ona mówi: Macedonia idzie tutaj. Ona mówi: Macedonia zabiła ojciec, brat. Ja mówię: duża bitwa, dziesięć obroty księżyca. Lat. Dziesięć lat. Tak? Latem. Sakowie przeciw Macedonia. Wielu zabija, wielu umiera, nikt wygrywa. Ale król, on umiera. Ja daleko na równina, król nieważny dla mnie, Macedonia nieważna, ale ja słyszał to też. Duża bitwa. Duża. Tak? No... Ten król jej ojciec. Więc ja to mówię, nie ona. Ona ważna, ważna ona, ja myślał to wtedy. Tak? Filokles spojrzał na Rajankę i rzekł: - Mówisz więc, że jej ojciec był królem i zginął w walce z Macedończykami? W wielkiej bitwie dziesięć lat temu? Nie było cię przy tym, ale dużo o tym słyszałeś. I twierdzisz, że ona jest tu kimś bardzo ważnym? - Dobrze ty - odparł Ataelus. - Ja mówię: ona ważna. Tak? A ona mówi: Macedonia idzie. Ona mówi: dużo nogami idzie tutaj, dużo jak trawa, jak woda w rzece. Ona mówi: nowy król dobry człowiek, ale nie walczy. A może walczy. Ale jeśli Olbia walczy, król walczy. Inaczej nie. Król idzie na step, Macedonia idzie do Olbia. Kineasz skinął głową na znak, że wszystko rozumie. Siedział teraz wyprostowany, wpatrzony w Rajankę, która ignorowała jego spojrzenie, koncentrując się na Ataelusie. Zaczęła teraz mówić głośno, niemalże z pasją, i gestykulować żywiej niż dotąd, jakby poganiała opieszałego konia. Ataelus tłumaczył: - Ona mówi: ty ważny człowiek w Olbia, ty airyanām, ty dobry dla niej. Kiedy Scyta zaczynał tłumaczyć tę zapalczywą wypowiedź, Rajanka oparła głowę o pal wbity na środku namiotu, twarz zwróciła ku otworowi w suficie i przymknęła ciężkie powieki, jakby wolała nie widzieć reakcji na swoje słowa. W pewnym momencie Kineasz uświadomił sobie, że wpatrując się w nią uważnie, nie koncentruje się na tłumaczeniu jej słów. Ataelus tymczasem mówił: 198
- Ty idź, przyprowadź Olbia, niech Olbia walczyć. Wojna na Macedonia. Niech Sakowie wielcy, niech Olbia wielka, bić Macedonia, wszyscy wolni. Ona więcej mówi. Słowa, słowa. I Kineaks, ona lubi ciebie. Ona nie mówić to, tak? Ja mówi to. Mali dzieci przy jurty mówić to. Tak? Wszyscy to mówić. Król wytknąć jej to. Więc ty wiesz teraz, ja mówię. Ataelus powiedział to z uśmiechem, zapomniał jednak, że Rajanka rozumiała trochę po grecku. Zerwała się nagle na równe nogi, spojrzała groźnie na Scytę, uderzyła go batem tak mocno, że aż się rozłożył na ziemi, i szybko wyszła z namiotu. - O, o, o - stęknął Ataelus. Wstał niepewnie, trzymając się za ramię, po czym odchylił klapę i coś krzyknął. Odpowiedział mu stek inwektyw tak to przynajmniej zabrzmiało. Kineasz i Filokles spojrzeli po sobie. - Bardzo to perskie - powiedział Kineasz. - Pewnie kazała mu zjeść własne gówno. I umrzeć. Filokles nalał sobie wina. - Rad jestem wielce, że twój romans tak pięknie się rozwija, ale mnie jest potrzebny twój umysł. Pojąłeś coś z tego, co ona mówiła o Macedonii? Kineasz dalej wsłuchiwał w dobiegające z oddali obelgi, chociaż nic z nich nie rozumiał. Odniósł wrażenie, że wszystkie jej słowa kończą się na „aks”. - Macedonia? Tak, Filoklesie. Tak, słuchałem uważnie. Macedończycy ciągną w te strony. Wiesz, Filoklesie... Brałem udział w siedmiu kampaniach wojennych. Uczestniczyłem w dwóch wielkich bitwach. Wiem, jak walczą Macedończycy. Posłuchaj... Jeżeli zjawi się tu Antypater, przyprowadzi ze sobą dwie albo trzy taxis, połowę tego, czym Aleksander rozporządza w Azji. Sprowadzi tu tylu Traków, ilu będzie w stanie opłacić, i dwa tysiące hetajrów, najlepszej jazdy na świecie. Będzie miał Tesalczyków i Greków. Nawet jeśli pojawi się tu z dziesiątą częścią swych wojsk, nasze szlachetne dzikusy i olbijscy hoplici padną plackiem w ciągu niecałej godziny. Filokles spojrzał na kielich z winem i uniósł go. Był wykonany z czystego złota. 199
- Przez ten tydzień, gdy chorowałeś, ja rozmawiałem z wieloma ludźmi. Najczęściej z Kam Baksą. Ona jest u nich kimś w rodzaju filozofa. - Ta szamanka? - Kineasz uśmiechnął się. - Wystraszyła mnie wczoraj. - To ktoś więcej niż tylko szamanka. Jest tu chyba ważniejsza od samego króla. Rozumie trochę po grecku, ale z jakichś powodów rzadko greki używa. Szkoda, że nie znam ich języka. Wszystko, co wiem, dochodzi tu do mnie przez filtr innych ludzi. Ataelus tak bardzo się boi Kam Baksy, że ledwo jest w stanie tłumaczyć jej słowa. Kineasz tracił nadzieję, że Rajanka wróci do jego namiotu. - A czemuż to? - spytał. - Przyznaję, że jest w niej coś niesamowitego, ale... - Byłeś kiedyś w Delfach? - wpadł mu w słowo Filokles. - Nie? Ona jest jak kapłanki Apollina. Łączy w sobie dwie funkcje sakralne. Jest jak Enareowie. Pamiętasz Herodota? Poświęciła swoje ludzkie cechy, by pełnić obowiązki kapłanki. Poza tym jest baksą. Ataelus twierdzi, że tak potężnej baksy jeszcze tu chyba nie było. Kineasz próbował sobie przypomnieć, co mówiła w swoim namiocie. - Co to jest baksa? - Nie mam pojęcia. Ataelus i Rajanka mówią o niej z wielkim szacunkiem, ale nie wyjaśnili mi, czym jest baksa. To jakieś barbarzyńskie pojęcie. - Filokles pokręcił głową. - Tracę orientację w gąszczu szczegółów. Kineaszu, tych ludzi są tu tysiące. Dziesiątki tysięcy. - A ich król jeździ tu sobie w kółko z jakąś szamanka i liczy na wsparcie niewielkiej mieściny nad Morzem Czarnym. Znam lepsze dowcipy. Filokles dopił resztkę wina. - Nie irytuj mnie. To są barbarzyńcy. Nie wiem, jaką rolę pełni tu król, nie jest jednak ani figurantem, ani tyranem na modłę azjatycką. Jeśli dobrze rozumiem, jest on królem jedynie wtedy, gdy ma coś „królewskiego” do zrobienia. Poza tym jest tylko wodzem stojącym na czele swojego plemienia. A tutaj widzimy tylko drobną cząstkę jego ludu. Jego eskortę, że tak powiem. Kineasz ułożył się wygodniej. 200
- Jutro rano opowiesz mi dokładniej. Czuję, że już mi lepiej. Rano sprawdzę, czy zdołam usiedzieć na koniu. - Na to liczy również Rajanka. - Filokles uśmiechnął się złośliwie. Jak tylko dowiedziano się, że Kineasz obudził się już i ubrał, wezwano go na spotkanie z królem. Miał na sobie najlepszą tunikę i sandały, zbroi jednak nie zakładał, bo był jeszcze zbyt słaby, by nosić coś tak ciężkiego. Przed namiotem czekała eskorta - jego ośmiu Olbijczyków w płaszczach i zbrojach, ustawionych nieruchomo jak posągi. Odprowadzili go potem po błotnistym śniegu do królewskiej jurty, otoczeni przez tłum ciekawskich Saków, rozszczekane psy i dzieci, wskazujące ich palcami. Namiot króla był największy ze wszystkich w obozie i jako jedyny miał podwójne wejście, składające się, jak wszędzie, z odchylanych klap. W środku było tak ciepło, że Kineasz zdjął płaszcz, jak tylko uznał, że wypada mu to uczynić. Wokół ognia siedziało na ziemi ze skrzyżowanymi nogami kilkunastu Saków. Kiedy Kineasz wszedł do namiotu, przestali rozmawiać i podnieśli się z ziemi. W środku tej grupki stał chłopiec, a właściwie młodzieniec o ciężkich blond włosach i z krótką jasną brodą. To, że jest królem, było widać po jego postawie, bo piękne stroje i złote ozdoby mieli też wszyscy pozostali. Po jego prawej stronie stała Rajanka z twarzą chłodną i nieprzeniknioną. Rzuciła okiem na Kineasza, potem na Filoklesa, a później jej wzrok znów spoczął na królu. Tuż za monarchą stała Kam Baksa, ubrana w długi biały płaszcz. Włosy miała spięte na czubku głowy, którą skinęła na widok gościa. - Witaj, Kineaszu - rzekł król z uśmiechem. - Jestem Satraks, król Assagetów. Spocznij, proszę. - Po tych słowach wszyscy usiedli. Filokles i Eumenes, którzy przyszli wraz z Kineaszem, usiedli po obu stronach swojego dowódcy, zgodnie z wcześniejszym ustaleniem, Ataelus zaś ulokował się nieco na prawo, na czymś w rodzaju ziemi niczyjej, dzielącej obydwie grupy. - Dziękuję ci za wspaniałą gościnę, królu - powiedział Kineasz. - Byłem chory. Wyleczono mnie tutaj. - Przyglądał się uważnie królowi, który 201
był młodszy niż Aleksander w chwili przeprawy przez Hellespont. Twarz miał gładką i nienaznaczoną trudnymi doświadczeniami. Jego szeroko otwarte oczy zdradzały swoistą dobroduszność, a gesty były gestami przyszłego monarchy. Kineasz skonstatował to wszystko z wyraźnym zadowoleniem. Przyniesiono greckie wino w dużych wazach i przelano je do ogromnej złotej misy. Król zanurzał kielichy w tej misie i rozdawał je gościom, udzielając im przy tym swojego błogosławieństwa. Kiedy napełnił kielich Kineasza, podszedł do niego, by mu go wręczyć. Ateńczyk nie wiedział, co w takiej sytuacji przewiduje protokół, bo wcześniej obsługiwali go tylko niewolnicy. Król jednak powstrzymał go, gdy próbował podnieść się z miejsca, i rzekł po grecku: - Niech błogosławi ci dziewięcioro bogów niebiańskich, Kineaszu. Mówił z silnym akcentem, lecz czysto, w dialekcie jońskim. Kineasz przyjął kielich i od razu zaczął pić, tak bowiem czynili inni. Było to nierozcieńczone wino z Chios. Już po pierwszym łyku poczuł ogień w żołądku. Król usiadł z kielichem w dłoni, wylał ofiarę i odmówił modlitwę. Następnie, pochyliwszy się do przodu, powiedział: - Do rzeczy. - Mówił tonem na pół agresywnym, na pół bojaźliwym, typowym dla ludzi młodych. - Olbia będzie walczyć z Macedonią czy może się podda? Kineasza zaskoczyła szybkość, z jaką król przeszedł do konkretów. Mylnie zakładał, że Sakowie przypominają Persów i będą bawić się w ceremonie i prowadzić długie rozmowy o błahostkach. Nie przychodziła mu teraz do głowy żadna odpowiedź. - Dalejże, Kineaszu... Kilku moich przyjaciół wprowadziło cię już w ten temat. - Król jeszcze bardziej pochylił się do przodu. Najwyraźniej czerpał przyjemność z posiadanej przewagi. - Co zrobi Olbia? Kineasz zauważył, że młodzieniec spojrzał krótko na Rajankę, jakby szukał jej aprobaty. - Nie jestem rzecznikiem Olbii, panie. - Kineasz spojrzał na króla, który z bliska wyglądał na przystojnego chłopca; byłby nawet równie przystojny jak Ajas, gdyby nie arogancki barbarzyński nos. Kineasz bawił się 202
kielichem, by trochę zyskać na czasie. - Myślę, że archont musi być najpierw w pełni przekonany, że Macedonia realnie mu zagraża. Król pokiwał głową i rzucił okiem na dużego brodacza po lewej. - Tego się spodziewałem. Sam nie mam żadnych dowodów. Zapytam inaczej. Jeśli Macedończycy tu przybędą, czy Olbia się podda? Kineasz podejrzewał, że młodzieniec zadaje pytania, których wcześniej nauczył się na pamięć. Wzruszył ramionami. - Musisz, panie, zapytać archonta. Nie jestem rzecznikiem Olbii. - Aż się wzdrygnął, kiedy Rajanka spojrzała nań obojętnie, by szybko przenieść wzrok na króla i uśmiechnąć się do niego. Król tymczasem miętosił swoją bródkę. Po chwili milczenia pokiwał głową i rzekł: - Tego się spodziewałem i z tego właśnie powodu sam muszę rozmówić się z archontem. - Urwał. - Czy mogę liczyć na twoją radę? Kineasz skinął głową. - Służę radą w miarę możności. Ale jestem tylko dowódcą olbijskiej kawalerii, a nie powiernikiem archonta. Król uśmiechnął się. - Gdybyś nim był, nie prosiłbym cię o radę. - Sprawiał teraz wrażenie człowieka nadmiernie wręcz dojrzałego. Może nawet zadawał własne pytania? Jego sarkazm był równie grecki, jak język, którym się posługiwał. Wielu z moich arystokratów uważa, że powinniśmy walczyć. Z kolei Kam Baksa utrzymuje, że powinniśmy walczyć tylko wtedy, jeśli do walki staną też Olbia i Pantikapajon. A co ty sądzisz na ten temat? Filoklesa można było wykpić; z tym młodym bezpośrednim człowiekiem było znacznie trudniej. - Nie paliłbym się do walki z Macedonią. Rajanka spojrzała na niego nagle przymrużonymi oczyma. Zauważył, że ma bardzo ciemne usta. Kam Baksa coś powiedziała. Król uśmiechnął się na te słowa. - Kam Baksa mówi, że służyłeś pod tym potworem i znasz go lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych. 203
- Potworem? - zapytał Kineasz. - Pod Aleksandrem. Kam Baksa nazywa go potworem. - Król dolał sobie wina. - Służyłem Aleksandrowi - przyznał Kineasz. Wszyscy mu się przyglądali, a on przestał się czuć bezpiecznie, bo nie były to spojrzenia przyjazne, jeśli nie liczyć uśmiechu Kam Baksy. Rajanka wolała się skupić na swoim baciku niż na nim. Służyłem mu, pomyślał Kineasz. Kochałem go. A teraz zaczynam podejrzewać, że Kam Baksa ma rację. On naprawdę jest potworem. Kineasz był nieco zmieszany i dało się to słyszeć w jego głosie. - Armia Macedończyków jest najlepsza na świecie. Jeśli Antypater przyśle tutaj Zopyriona, ten ściągnie tysiące żołnierzy z sarissami, Traków, łuczników, w sumie pewnie piętnaście tysięcy piechoty. I kawalerię z Macedonii i Tesalii, najlepszą w całym greckim świecie. Załoga Olbii i Pantikapajonu wzmocniona o kilkuset Scytów na pewno sobie z czymś takim nie poradzi. Król najpierw bawił się swoją brodą, potem pierścieniem. Był wyraźnie zakłopotany. - Ilu jeźdźców twoim zdaniem jestem w stanie wystawić do walki, Kineaszu? Kineasz nie wiedział, co odpowiedzieć, bo barbarzyńscy królowie na ogół przesadzali, podając liczbę swoich ludzi. Jeżeli będzie chciał królowi pochlebić i poda liczbę zbyt wysoką, pozbawi się ważnego argumentu. Podając zbyt niską - obrazi monarchę. - Nie wiem, panie. Tutaj widzę kilka setek. Na pewno jest ich więcej. Król roześmiał się. Gdy przetłumaczono słowa Kineasza, również inni Sakowie wybuchnęli śmiechem. Śmiała się nawet Rajanka. - Kineaszu, jest zima. Trawa jest pokryta śniegiem, a na równinach brakuje drewna na ogniska. Zimą każdy ród z każdego plemienia przemieszcza się na własną rękę i samodzielnie zdobywa żywność, znajduje schronienie i drewno na opał. Gdybyśmy trzymali się razem, konie pozdychałyby z głodu, a łowna zwierzyna uciekłaby przed naszymi łukami. Znam greckie miasta, bo jako zakładnik przebywałem w Pantikapajonie. Widziałem, jak wielu ludzi umiecie pomieścić między kamiennymi ścianami, zrzucając na niewolników uprawę 204
ziemi i szykowanie wszystkich potraw. My nie mamy niewolników. Nie mamy kamiennych ścian. Ale wiosną, jeśli moi wodzowie ustalą, że powinniśmy stanąć do walki, mogę tutaj zgromadzić dziesiątki tysięcy jeźdźców. Trzydzieści tysięcy, jak sądzę. Może więcej. Filokles położył dłoń na kolanie Kineasza. - Ataelus mówi, że to prawda. Ja też tak myślę. Zastanów się dobrze, zanim coś powiesz. Kineasz próbował wyobrazić sobie trzydzieści tysięcy jeźdźców w jednej formacji. - Jesteście w stanie ich wszystkich wyżywić? - zapytał. Król skinął głową. - Przez pewien okres. Przez dłuższy okres, jeżeli wesprą nas miasta. Będę mówić otwarcie, Kineaszu. Mogę po prostu odjechać na północ i porzucić was na pastwę Macedończyków. Mogą ścigać mnie przez cały rok, a i tak mnie nie znajdą. Stepy są bezkresne - większe od całej reszty świata. Kineasz zaczerpnął tchu. Starał się nie pamiętać o niebieskich oczach, które mogły teraz spod ciemnych brwi patrzeć na niego z innej części namiotu. - Jeżeli chcecie przekonać archonta, musicie udowodnić, że naprawdę dysponujecie takimi siłami. - Trzydzieści tysięcy mężczyzn i kobiet jeżdżących jak Artemida... Król wskazał stopą na stojącą przed nim wielką złotą michę. - Nie mogę pokazać mu wszystkich razem na wielkiej równinie. Mogę mu jednak pokazać ogromne ilości złota. A złotem można trafić do greckiego serca, tak wynika z moich obserwacji. Twój archont może wtedy zadać sobie następujące pytanie: „Jeśli ten król rozbójników ma taką górę złota, to może ma też trzydzieści tysięcy jazdy?”. Kineasz wzdrygnął się na dźwięk słów „król rozbójników”. Monarcha znów się roześmiał. - Czy nie tak właśnie on nas nazywa? Bandyci? Złodzieje koni? Może gorzej? Takie określenia dotarły do mnie, kiedy więziono mnie jako zakładnika. 205
- Dlaczego w ogóle chcecie walczyć? Nie lepiej uciec na step? Król oparł się o makatę. Nie sprawiał już wrażenia zakłopotanego. - Naszym bogactwem są wasze miasta. To tam sprzedajemy nasze zboża i kupujemy towary, które są nam potrzebne. Możemy stracić to wszystko. Bez tego też przeżyjemy. Ale możemy też podjąć walkę, by utrzymać taki stan rzeczy. - Uniósł dłoń i machnął nią. - To kwestia kalkulacji. Albo walczymy o skarby, albo dajemy za wygraną. - Uśmiechnął się krzywo. - Jeśli podejmę właściwą decyzję, okażę się dobrym królem. Jeśli zadecyduję błędnie, okażę się królem złym. - Wstał. - Jesteś zmęczony, Kineaszu. Po drodze zadam ci więcej pytań. Będziesz w stanie jutro wyruszyć w drogę? Kineasz również podniósł się z miejsca; wstał też Filokles. - Tak, panie. Pojadę z tobą do Olbii. - Niech się zatem tak stanie. Nazajutrz Kineasz wciąż czuł się słabo przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Bardzo też ciążyła mu zbroja, szybko jednak do niej przywykł. Śnieg otaczał obóz głębokimi zaspami, przydeptany tylko w paru miejscach krokami myśliwych i zbieraczy drewna. Na południe od obozowiska czerniało w oddali zakole rzeki, ale nie było widać traktu, którym wcześniej jechali. - Będziemy musieli jechać wolno - zwrócił się Kineasz do Ajasa i Eumenesa. Filokles go unikał. - Sakowie będą mieli zmianę koni. - Eumenes wskazał na gotującego się do drogi króla i jego dziesięciu dworzan. Wszyscy byli ubrani po królewsku: mieli na sobie mnóstwo złotych ozdób oraz czerwone płaszcze, z których każdy różnił się jednak od pozostałych. Kineasz rozglądał się za Rajanką, ale nie mógł jej nigdzie dostrzec. Widocznie nie miała towarzyszyć królowi w jego misji. Zastanawiał się, co według niej i Filoklesa powinien był wtedy powiedzieć. Myślał też o przyjęciu, jakie czeka go w Olbii, i o zimowych ćwiczeniach kawaleryjskich, jakie musi przeprowadzić z tamtejszymi możnymi i ich synami. Po raz pierwszy taka perspektywa wydawała mu się pusta i niewiele warta. 206
Przypomniała mu się propozycja, jaką otrzymał, zostawszy banitą, i zastanawiał się, co by było, gdyby ją przyjął. Myślał też o Rajance i o tym, jak król na nią patrzy. Czyżby była królewską nałożnicą? Narzeczoną? Takie to myśli nachodzą zazdrosnego mężczyznę, by uświadomić go, że się zakochał. Nagle u jego boku pojawił się Filokles. - Wyglądasz jak ktoś, komu pies zżarł śniadanie - powiedział. Był w dobrym humorze, tryskał zdrowiem i optymizmem. - Czy ona na pewno ma męża, bracie? - zapytał Kineasz. Filokles wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Kineasz rzadko mówił do niego „bracie” - taki komplement bardzo mu odpowiadał. - Nie ma - odparł. - Przeczuwałem, że o to zapytasz. - Roześmiał się. Kineasz wiedział, że czerwieni się aż po szyję. - Śmiej się, śmiej - rzucił szorstko. Filokles uniósł rękę. - Wybacz - powiedział. - Nie powinien się śmiać ten, którego żądło Afrodyty trafiało aż nazbyt często. Rajanka nie jest zamężna. Jest za to przywódczynią wielkiego plemienia. I słynną wojowniczką. Kineasz pogładził się po brodzie, spoglądając na króla i unikając zarazem wzroku Filoklesa. - Czy jest zatem królewską... konkubiną? Filokles podparł się pod boki. - Jesteś w stanie wyobrazić ją sobie w roli czyjejkolwiek konkubiny? Wyszczerzył zęby. - Mam ochotę powiedzieć jej, że o to pytałeś. - Kineasz odwrócił się gwałtownie, a Spartanin znowu wybuchnął śmiechem. - Ciężko z tobą! - powiedział. Kineasz prychnął, po czym chwycił za ramię Eumenesa i podjechał do króla. Monarcha sprawdzał kopyta swojego wierzchowca. Jedno z nich trzymał teraz między kolanami; w ustach miał nóż. - Witaj - wyseplenił. 207
Kineasz ukłonił się sztywno. Niezręcznie czuł się w swej ciężkiej zbroi. - Nie zamierzam spowalniać cię, panie, lecz mamy tylko kilka koni na zmianę i nie będziemy mogli jechać zbyt szybko. Król postawił nogę konia na ziemi, poklepał przyjaźnie swego rumaka i zaczął zaciskać popręg. Kineasz czuł się dziwnie, patrząc, jak król zajmuje się tak swoim koniem. Trudno mu było uwierzyć, że ten sam monarcha ma pod swoją komendą trzydzieści tysięcy jeźdźców. Upewniwszy się, że popręg leży, jak trzeba, król dał batem znak wysokiemu blondynowi z ogromną brodą, ubranemu na czerwono od stóp do głów. Podczas narady człowiek ten siedział po lewej stronie króla. - Martaksie! Podejdź tutaj - rzucił monarcha. Martaks podjechał na wysokim dereszowatym ogierze. Był to mężczyzna solidnie zbudowany, z wydatnym brzuchem, rękoma jak małe drzewa i równie dużymi nogami. Na głowie miał czerwoną spiczastą czapkę obszytą białym futrem, a na ramionach złote płytki z wizerunkiem całującej Afrodyty. Zamienił kilka słów z królem. Kineasz zrozumiał słowa „koń” i „śnieg”. Potem obydwaj spojrzeli na niego. Martaks uśmiechnął się szeroko. - Ty przyjaciel król! - powiedział. - Król dać konie. Ty iść! Konie, brać. Kineasz przywołał krzykiem Ataelusa, a do Eumenesa powiedział: - Nie chcę żadnych zobowiązań. Powiedz mu, że chcę tylko pożyczyć kilka koni na zmianę. Eumenes zaczął coś bąkać po sakijsku, ale król pokręcił głową. - Weźcie je - powiedział. - Mam ich kilka tysięcy. Chcę jechać szybko i szybko załatwić tę sprawę. Moi ludzie będą tu czekać. Potem przed nami bardzo długa podróż na północ przez równiny. - Mówił tonem „przyjaznym, a jednocześnie apodyktycznym. Nie prosił ich o przyjęcie daru. Mieli go przyjąć na jego rozkaz. Kineasz kazał Ataelusowi, by ten pojechał za Martaksem. Po chwili wrócił z kilkoma kucami i dwoma wysokimi końmi bojowymi. Były to jasne siwki z czarnymi pręgami na grzbietach. 208
Kineasz patrzył, jak jadą, i próbował oszacować ich rozmiar i siłę. Tak bardzo go to zajęcie pochłonęło, że niemalże wpadł na Kam Baksę, która chwyciła go za ramiona i wpatrzyła się w niego swymi ciemnobrązowymi, prawie czarnymi oczami. Powiedziała coś śpiewnym głosem, a wtedy podszedł do nich król i zaczął tłumaczyć: - Ona mówi: „Nie próbuj ponownie przebyć rzeki bez mojej pomocy”. - Król uniósł brwi. Szamanka uśmiechnęła się. Dalej trzymała Kineasza za ramiona, on zaś patrzył w jej ciemne oczy. Tam, gdzie czekają sny, a z ciemności wyrasta drzewo... I znów stał na śniegu, a ona mówiła czystą greką: - Przed odjazdem musisz porozmawiać z moją siostrzenicą. Król spojrzał na nią nagle niechętnym wzrokiem. Kineasz zauważył to spojrzenie, ale szamanka udała, że nic nie widzi i do uzdy konia, na którym miał jechać Kineasz, przyczepiła jakiś talizman. Była to zwykła skórzana uzda z brązowym wędzidłem, bo swoją najlepszą Kineasz zostawił w Olbii. Wykonany z żelaza talizman przedstawiał łuk i strzałę. - Czy dzięki temu będzie mi cieplej? - zapytał lekkim tonem. Król zmarszczył brwi. - Nie żartuj sobie z Kam Baksy. Ona nie sprzedaje tych talizmanów, a my czujemy się zaszczyceni, mogąc je nosić. O jakiej rzece mówiła przed chwilą? - O rzece z mojego snu - odrzekł Kineasz. Patrzył teraz na Rajankę, która stała w błotnistym śniegu przy jurcie króla i wydawała polecenia mężczyznom krzątającym się przy załadunku jednego z wozów. Spojrzawszy na króla, stwierdził, że monarcha spogląda nań bardzo nieufnie. - Ona mówi: „Jak ci się znowu przyśni drzewo, nie wchodź na nie beze mnie”. - Król pogładził się po brodzie. Był jeszcze zbyt młody, by ukryć swój gniew. Kineasz nie miał pojęcia, co go tak rozgniewało. - To jest rozmowa dwóch jasnowidzów, Kineaszu. Czyżbyś również był baksą? Kineasz wykonał gest odczyniania uroku. - Nie. Jestem zwykłym kawalerzystą. Filozofem jest u nas Filokles. 209
Jego uwagę najwyraźniej przetłumaczono, bo Kam Baksa wypluła z siebie odpowiedź, po czym poklepała go po głowie, jakby był grzecznym dzieckiem. - Ona mówi, że ten, co recytuje wiersze, jest szlachetnym człowiekiem, ale nigdy go nie widziała, a on nie chodził nad rzekę samotnie. Mówi też... - Król urwał i zmrużył oczy. - Mówi, że choćbyś próbował się wykręcić, decyzja pojawi się sama. Myślę, że chodzi o wojnę z Macedonią. Kam Baksa klepnęła króla w ramię. - Mówi, że nie mam nic myśleć, bo jestem tylko jej ustami. - Król znów się zasępił. Młodzieńcza drażliwość walczyła w nim z poczuciem humoru. - Jaki satrapa, jaki poważny król może sobie pozwolić, by jego ludzie traktowali go w ten sposób? - Król skupił się teraz na przygotowaniu swojej broni. Był to ciężki kołczan zwany gorytos, w którym mieścił się zarówno łuk, jak i strzały, krótki miecz w ciężkiej pochwie na bardzo ozdobnym pasie oraz przymocowany do siodła pojemnik z oszczepami. Kam Baksa znów poklepała Kineasza po głowie, a potem, trzymając go za ramiona obróciła go w stronę Rajanki. Ta ostatnia pochwyciła jego spojrzenie i szybko odwróciła wzrok. Jej obojętność była aż nazbyt ostentacyjna. Młodszy mężczyzna odczytałby ten gest jako odrzucenie, ale Kineasz widział już trochę świata i wiedział, że chce ona w ten sposób zwrócić na siebie jego uwagę. Podszedł do niej z uśmiechem na ustach. Nie miał co prawda tłumacza, ale tym razem mu to nie przeszkadzało. Wyciągnęła rękę na powitanie. Kierowany kaprysem, zdjął z płaszcza złotą główkę Gorgony i położył ją na dłoni Rajanki. Jej dłoń była cieplejsza, twardsza od wewnątrz i jedwabiście gładka na zewnątrz. W tym kontraście było coś poetyckiego, jak widok pierwszych kwiatów wiosenną porą; było w tym rozpoznanie rzeczy zapomnianych, zdziwienie, może też przestrach. W pierwszej chwili unikała jego spojrzenia, lecz nie cofnęła się przed dotykiem. Rzuciła przez ramię jakiś rozkaz, po czym spojrzała na broszę z Gorgoną, uśmiechnęła się i przeniosła wzrok na Kineasza. Była wyższa, niż myślał, prawie tak wysoka jak on. W jej niebieskich oczach dostrzegł kilka brązowych plamek. 210
- Niech bogowie ci towarzyszą, Kini-a-szu - powiedziała. Ponownie spojrzała na główkę Gorgony, pochodzącą z cenionego warsztatu w Atenach - i uśmiechnęła się do niego. Pachniała dymem i skórą. Dawno nie myła włosów. Miał ochotę ją pocałować. Wiedział, że nie powinien, ale chęć była tak silna, że musiał cofnąć się o krok, by jego ciało go nie zdradziło. - Niech bogowie ci towarzyszą - powtórzyła, kładąc bat w jego dłoni. Następnie odwróciła się na pięcie, krzycząc coś do mężczyzny na koniu, wiozącego duży kłąb wełny. Kineasz wsiadł na konia i spojrzał na bat. Nigdy nie posługiwał się czymś takim; uważał, że tylko kiepski jeździec może używać bata. Prezent od Rajanki miał ciężki, choć giętki uchwyt, obszyty był skórą ze złotymi pasmami i zwieńczony agatową gałką. Widniał na nim rysunek przedstawiający mężczyzn i kobiety na polowaniu. Był zbyt piękny i ciężki, by poganiać nim konia, ale mógł sprawdzić się jako broń. Jego młodzi podkomendni - w zbrojach, hełmach i płaszczach - dosiadali już swoich koni. Po tygodniu spędzonym wśród Saków wyglądali lepiej niż wcześniej. Kineasz zajął miejsce na czele kolumny, dalej bawiąc się batem. Ajas zasalutował. Był już sprawnym hyperetesem - wszyscy stali w równym ordynku. - Dobry z ciebie żołnierz, Ajasie - powiedział Kineasz i odsalutował. Szkoda, że będziesz musiał wrócić do siebie, ożenić się z bogatą dziewczyną, a potem zajmować się handlem. Ajas zaprezentował swój piękny uśmiech. - Dowódco, czy nie umiesz powiedzieć komplementu, nie dorzucając jakiejś złośliwości? Kineasz zgiął rączkę bata. - Nie umiem. - Uśmiechnął się do Klio, który stał obok niego. - Wyglądasz dziś, Klio, na dorosłego mężczyznę. - Po czym zwrócił się do pozostałych: - Jesteście gotowi na trudną przeprawę? Król chce, by podróż trwała nie dłużej niż dwa dni. Oznacza to dziesięć godzin na siodle. Gotowi? - Tak jest! - krzyknęli wszyscy. 211
Sakowie przez moment przyglądali się im, by wrócić po chwili do swoich zajęć. Do Kineasza podjechał Filokles na jednym z pięknych sakijskich koni. - Dostałem go od króla - powiedział. - Monarcha jest bardzo hojny. Rozejrzał się i szepnął: - Ale na pewno nie jest twoim wielbicielem. Kineasz uniósł brwi. Filokles rozłożył ręce i schylił głowę. Wśród Greków gest ten oznaczał: nic więcej na ten temat nie powiem. Kineasz pokręcił głową i przeniósł uwagę na konia. - Ciesz się, Filoklesie - powiedział. - Nie zamęcz go w tym śniegu. - Zrobiłeś ze mnie centaura, Kineaszu. Z takim rumakiem między nogami mogę dojechać wszędzie. - Filokles wyszczerzył zęby. - Jeśli nie przestaniesz się uśmiechać, ktoś może cię wziąć za człowieka wręcz szczęśliwego. Kineasz spojrzał na Spartanina, a potem znowu na jego wierzchowca. - Mógłbyś najpierw zacieśnić popręg. - Kineasz zsiadł z konia i stanął przy nodze Spartanina. - I porządnie zwijaj płaszcz. Daj mi go tutaj. Filokles wzruszył ramionami. - Tym zajmuje się Nikiasz. - Niedobrze, niedobrze... - Kineasz rozpostarł płaszcz, płosząc nieco konia, który kątem swego czarnego oka dostrzegł niepokojący ruch w tyle. Potem Kineasz znów złożył płaszcz, zwinął go ciasno i przyczepił do wysokiego sakijskiego siodła. - W piechocie po prostu mamy płaszcze na sobie - powiedział Filokles. - Wiąż to w ten sposób, za siodłem. Będziesz miał o co oprzeć dupsko, kiedy się zmęczysz. - Kineasz przyglądał się sakijskiemu siodłu na koniu Filoklesa. Było wyższe od greckich - Grekom wystarczał dodatkowy koc. Wsiadł znów na swojego wierzchowca i chwycił lejce. - Ładny bacik - rzucił Filokles. - Nie od króla zapewne. - Uśmiechnął się złośliwie. - Filoklesie... - zaczął Kineasz, kładąc dłoń na uździe Spartanina, ale w tej chwili z drugiej strony zbliżył się do nich król. 212
- Jesteśmy gotowi. Wy chyba też - powiedział oschle. - Jak się mamy ustawić? - Kineasz spojrzał najpierw na swoich zdyscyplinowanych Greków, po chwili zaś na Saków, wśród których panował bezład - wielu popisywało się sztuczkami na koniach, a kilku z nich urządziło sobie mały wyścig. Młody król wzruszył ramionami. - Z początku myślałem, że wyślę dwóch jako forpocztę, tak przecież by zrobił każdy przyzwoity dowódca. Potem jednak stwierdziłem, że jest to wyprawa pokojowa, i pomyślałem, że ty i ja możemy jechać na przedzie, mógłby nam również towarzyszyć ten twój gadatliwy Spartanin. Ja poćwiczę grekę, Filokles pozna lepiej mój kraj, a ty się nauczysz używać sakijskiego bata. - Król wskazał bat, tkwiący wciąż w dłoni Kineasza. - Chyba go skądś znam - dodał z typowo greckim sarkazmem. - Jak sobie życzysz, panie - odparł Kineasz i uniósł dłoń. - Naprzód zatem - powiedział król. A potem krzyknął: - Ferâ!
10.
C
horoba już prawie całkiem opuściła ciało Kineasza - chwała niech
będzie Apollinowi, że i tym razem go oszczędził, chwała niech będzie Kam Baksa za wyratowanie go z opresji. Został kaszel, który jednak nie był kłopotliwy. Mimo chłodu i śniegu, którego gruba warstwa pokrywała jeszcze równiny, powrotna podróż do Olbii okazała się bardzo przyjemna. Ludzie króla byli dobrymi kompanami, a młodzi olbijscy arystokraci zachowywali się niemal jak prawdziwi żołnierze. Przez dwa dni Kineasz nie miał żadnych powodów do zmartwień. Sakowie wybierali miejsca na obozowiska i rozbijali wojłokowe namioty, transportowane w specjalnych wozach. Kineasz dużo rozmawiał, a w wolnych chwilach myślał o Rajance. Chłód, jaki wcześniej panował między nim a królem, zniknął tuż po wyjeździe. Idylla skończyła się jednak czterdzieści stadiów przed Olbią. - Zauważyliśmy jakiś patrol! - wykrzyknął Kyros, gdy już podjechał wystarczająco blisko, by pozostali mogli go słyszeć. Zwolnił konia, pokłonił się królowi i zasalutował. Kineasz z udawaną obojętnością czekał, aż młodzieniec zatrzyma konia i stanie przed nimi. - Czterech jeźdźców na dobrych koniach. Ataelus mówi, że to twoi ludzie z Olbii. - Kyros wyglądał na lekko stropionego. - Ja ich nie widziałem. Dostrzegł ich Ataelus i to on ich teraz obserwuje. 214
Kineasz spojrzał na króla. - Jeśli Ataelus ich widział, to oni też go widzieli i wkrótce sami ich zobaczymy. - Gdy wypowiadał te słowa, na pobliskim wzgórzu zamajaczyło dwóch jeźdźców, którzy szybko się ku nim zbliżali. Kineasz rozpoznał Nikiasza po ramionach i sposobie, w jaki siedział na koniu. Widząc zaś, że jego hyperetes mknie galopem ku kolumnie Saków i Olbijczyków, zaczął poważnie się niepokoić. - Ten człowiek jest świetnym jeźdźcem - zwrócił się król do Kineasza. - Całe życie spędził w siodle - odrzekł Kineasz i zakaszlał. - Patrolowanie zimową porą nie jest łatwym zadaniem - powiedział król, gładząc się po brodzie. Nikiasz zbliżył się do nich szybkim kłusem i zasalutował. - Witaj, hipparcho - zwrócił się oficjalnie do swego dowódcy. Kineasz odsalutował i objął hyperetesa. - Widzę, że z tobą już lepiej - powiedział. Nikiasz uśmiechnął się. - Dzięki łasce wszystkich bogów i na przekór rozmaitym miksturom, jakimi poił mnie Diodor, jestem w istocie nowym człowiekiem. - Zorientował się nagle, że Kineasz nie jest tu sam. - Wybacz, panie. Kineasz, mimo że przywykł już do panującej u Saków swobody, postanowił zachować się po grecku. - Król Saków... Mój przyjaciel i hyperetes, Nikiasz. Ateńczyk, podobnie jak ja. Król wyciągnął prawicę, a Nikiasz ścisnął ją, mówiąc: - Jestem zaszczycony, wielki królu. - Nie jestem wielkim królem - rzekł Satraks. - Jestem królem Assagetów. - Zmrużył oczy. - W przyszłości mam jednak zamiar zostać wielkim królem. Nikiasz patrzył raz na jednego, raz na drugiego, jakby się wahał. Kineasz zrozumiał, o co mu chodzi, i powiedział: - Nikiasz ma dla mnie informacje, które musi przekazać na osobności, panie. Czy możemy na chwilę oddalić się od was? 215
Satraks machnął swym batem - Sakowie często wypowiadali się w ten sposób. - Oczywiście - powiedział. - Podoba mi się - rzekł Nikiasz, gdy już nie mogli być słyszani. - Nie ma w nim nic perskiego. Ale też, na Aresa, on jest naprawdę bardzo młody. - Nie taki młody, na jakiego wygląda. Co też, na Hadesa, sprawiło, że postanowiłeś odmrozić sobie tyłek? - Jechali kłusem i słowa Kineasza trzęsły się razem z jeźdźcami. Zatrzymali się na szczycie niewysokiego pagórka. Widzieli stamtąd, jak dwa królewskie wozy suną wolno, ciągnięte przez pary wołów. - Miałeś wrócić w ciągu trzech dni, najpóźniej w ciągu tygodnia - powiedział Nikiasz, rozglądając się dokoła. - Zgromadzenie nie zatwierdziło podatków, które chciał nałożyć archont. I zrobiło się nieprzyjemnie. Chociaż na razie nic konkretnego się nie dzieje. Ale gdy nie wróciłeś o czasie, zaczęły się dywagacje. Ten problem rozwiąże się sam, jak tylko wjedziesz do miasta. Bogaci ojcowie stęsknili się za synkami, najbardziej Kleomenes. Dlatego postanowiliśmy, ja i Diodor, że ktoś musi zacząć cię szukać. To było trzy dni temu. - Nikiasz wyglądał jak człowiek, który zrzucił z siebie brzemię wszystkich trosk tego świata. - Dlaczego tak bardzo się spóźniłeś? W Olbii krążą pogłoski, że barbarzyńcy cię zabili. Ktoś puścił też plotkę, że archont wpuści ciebie i chłopców do miasta dopiero wtedy, gdy zgromadzenie zatwierdzi te jego podatki. - Kto rozpowiada takie rzeczy? - Kojnos miał się tego dowiedzieć, gdy wyjeżdżałem. - Nikiasz wzruszył ramionami. - Niewykluczone, że te pogłoski rozpuszcza sam archont. - Dostałeś od niego pozwolenie na ten wypad? - zapytał Kineasz i dał ręką znak królowi. - Zapomniałem poprosić, jakoś tak wyszło - odparł Nikiasz tonem człowieka pozornie skruszonego. Kineasz westchnął. Dobrze się czuł na stepie, gdzie musiał dowodzić jedynie garstką obiecujących młodzieńców. Teraz czuł się, jakby Nikiasz zrzucił wszystko na jego barki. Spiął swego kuca - pochodzącego z królewskich darów - i zjechał ze wzgórza na czoło kolumny. 216
- A jak się mają pozostali? - zapytał po drodze Nikiasza. - Nieźle. Nudzą się trochę. Wszyscy chcieli cię szukać. Diodor wydał zakaz przebywania poza gimnazjonem i hipodromem do czasu twojego powrotu. - Nikiasz zachichotał. - Mamy parę ladacznic. A Diodor kupił sobie heterę. Kineasz powinszował Diodorowi w myślach. - Skąd? - zapytał. Zbliżali się już do króla i Martaksa, którzy śmiali się z czegoś razem z Ajasem i Eumenesem. Nikiasz odwrócił wzrok. - No... Stąd, stamtąd... Chyba... - odparł wymijająco. Kineasz pomyślał, że później się dowie. Tymczasem zasalutował królowi. - Panie... Jestem potrzebny w Olbii. Ajas usunął się na bok, by Kineasz mógł stanąć przy królu. Satraks skinął głową. - Przyspieszmy zatem - powiedział i popędził konia do galopu. Otaczający go Sakowie poszli jego śladem i Grecy musieli dać z siebie wszystko, by nie pozostać w tyle. Kineasz po raz pierwszy widział w akcji sakijskich jeźdźców. Cwałowali przez godzinę, zatrzymali się, zmienili konie i znów popędzili przed siebie. Takie tempo w ciągu dwóch godzin wykończyłoby grecką kawalerię. Sakowie jednak, mając konie na zmianę i niewyczerpane zasoby energii, mogli tak pędzić przez trzy godziny, przystając jedynie po to, by napić się nierozcieńczonego wina i wysikać się w śniegu. Swoich rodaków jadących wozami zostawili w tyle, by poruszali się w tempie wołu. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Kineasz, król i ich ludzie minęli miejski rów graniczny i wjechali na olbijskie przedpola, pełne greckich i syndyjskich gospodarstw. - Nie za wolno, Kineaszu? - zapytał król, ściągając lejce. Kineasz czuł się, jakby miał w udach gorący ołów. Jego młodzi olbijscy podkomendni dzielnie dotrzymywali mu kroku, ale jak tylko kolumna się zatrzymała, wszyscy od razu zeskoczyli z koni, by rozmasować obolałe uda. Z końskich chrap buchała para. 217
Sakowie tymczasem sięgnęli po bukłaki i napoili się nierozcieńczonym winem. Martaks rozpiął swe barbarzyńskie spodnie i wysikał się, nie zsiadając z konia. Jego wierzchowiec też sobie ulżył. Kineasz podjechał do swoich ludzi. - Dziesięć stadiów, przyjaciele. Zakończmy tak samo, jakeśmy zaczęli. Proste plecy, siedzenie w siodle i oszczep w dłoni! Nikiaszu? - Tak, dowódco? - Po trzygodzinnym cwałowaniu nawet Nikiasz wyglądał na zmęczonego. - Sprawdź, czy wszyscy prezentują się należycie. Hełmy i tak dalej. Błyskawicznie! Kineasz przesiadł się z kuca na swego konia bojowego, który powitał go z nieskrywaną radością. Kiedy założył na głowę lodowaty hełm, podjechał Eumenes, by podać mu oszczep. Nagle u jego boku pojawił się Martaks. - Król pytać: bać się coś? Po drodze Kineasz poznał już trochę Martaksa. Był on krewnym Rajanki i mówił odrobinę po grecku. Mimo różnicy wieku pełnił przy królu funkcję najważniejszego dworzanina, może też zausznika. Najlepsze lata miał już za sobą, lecz dalej sprawiał wrażenie doskonałego wojownika. Kineasz podejrzewał, że był też dla króla kimś w rodzaju szefa sztabu. - Sam powiem królowi. Jedźmy. - Z języka Saków Kineasz rozumiał tylko najprostsze słowa, spokrewnione ze znanymi mu wcześniej wyrazami perskimi, ale nauczył się już mówić najprostszą greką do tych, co trochę po grecku rozumieli. Przy królu zastał Ataelusa. - Byłem przy brama miastu - rzekł Scyta. Uniósł strzałę. - To dostać na przywitaniu. Kineasz spojrzał na króla. - Wyjaśnię ci, panie. W mieście zapanował niepokój. Miałem wrócić znacznie wcześniej. Od Nikiasza dowiedziałem się, że po Olbii krąży pogłoska o naszej... śmierci. Że niby zabito nas na równinach. Satraks spojrzał mu prosto w oczy. - Ale przecież twoi ludzie są uzbrojeni - powiedział. - To tylko demonstracja, panie. Demonstracja siły. 218
Martaks powiedział coś po sakijsku, wywołując mruknięcia wśród reszty zebranych. Do Kineasza zbliżył się Ataelus. - Do domu. Nie ufać Olbii. Ufać ciebie, on mówi, nie ufać Olbii. On mówić, że mówić to wszystko wcześniej. Kineasz mówił teraz głośniej, by przebić się przez pomrukiwanie sakijskich wojowników. - Jeśli wyruszymy w tej chwili, Satraksie, dotrzemy do miasta przed zmierzchem, zadając kłam wszystkim pogłoskom. Jeśli zaś poczekamy do jutra... - Wzruszył ramionami. Satraks pokiwał głową. Powiedział coś po sakijsku. Potem przemówił Dikarkses, członek królewskiej świty, nie starszy od monarchy zresztą. Później znowu odezwał się Martaks, najwyraźniej zgadzając się z przedmówcą. Wtedy król skinął głową i zwrócił się do Kineasza: - Poczekamy tutaj na nasze wozy. Czy ktoś z twoich ludzi mógłby pojechać do gospodarza po pozwolenie? Chcielibyśmy rozbić obóz przy pierwszym zakolu rzeki, tam, gdzie odbywa się koński targ. Kineasz spojrzał na zachodzące słońce. - Myślałem, że wjedziecie ze mną do miasta - powiedział. - Lepiej nie. Dikarkses i Martaks zgadzają się co do tego. Horda dzikich rozbójników mogłaby się tam spotkać z niemiłym przyjęciem. Chwycił za rękę Kineasza. - Wyglądasz na zmartwionego, przyjacielu. Jedź, załatw, co trzeba, i przyjedź po nas jutro rano. Szczerze mówiąc, twoje miasto nie nastraja nas pozytywnie. Lepiej będziemy się czuć, obozując tu, w śniegu. Kineasz pokręcił głową. - Zawstydzasz mnie, panie. Obawiam się jednak, że podjąłeś nader roztropną decyzję. Czekajcie na mnie jutro rano. - Podjechał do swoich ludzi. - Zbiórka! - krzyknął i wszyscy zacieśnili się wokół niego. - Król rozbije obóz tutaj. W mieście panuje niepokój. Jakiś głupiec rozpuścił pogłoskę, że nas wszystkich zabito. Wjedziemy do miasta, ale król potrzebuje tu kogoś, kto zapewni, że gospodarze zachowają się przyzwoicie. Pamiętajcie, że dla tych rolników jest on groźnym rozbójnikiem. - Widział, że rozumieją. Ci mądrzy młodzieńcy bardzo dojrzeli w ciągu tygodni spędzonych na 219
stepie. - Jest potrzebny ochotnik, który spędziłby u nich kolejną noc. - Ataelus natychmiast machnął dłonią, lecz Kineasz dodał: - Wolałbym, żeby to był obywatel Olbii. Ku radości Kineasza zgłosili się wszyscy młodzieńcy. - Eumenes. I Klio. Chcę, żebyście, objechali wszystkie gospodarstwa w promieniu dziesięciu stadiów i powiedzieli gospodarzom, kto i dlaczego rozbije dziś obóz w zakolu rzeki. Weźcie ze sobą wszystkich niewolników. I nie dajcie sobie wcisnąć żadnych dyrdymałek. Eumenes wyglądał, jakby urósł o całą piędź. - Tak jest, dowódco. Właścicielem tego i następnego gospodarstwa jest ojciec Klio. Myślę, że wszystko pójdzie jak z płatka. Klio, który dojrzał najbardziej ze wszystkich, zasalutował i rzekł: - Pójdzie jak z płatka, dowódco. Proszę powiedzieć mojemu ojcu, że będę w gospodarstwie Gadesa. Kineasz wskazał batem Ataelusa. - Zostaniesz z nimi. Będziesz tłumaczyć. Przypilnuj, by za wszystko należycie zapłacono. I nie upijaj się. Jeśli nie wrócę rano, miej oczy i uszy otwarte. Wrócę, jak tylko będę mógł. - Uścisnął dłonie wszystkim trzem, a do Eumenesa powiedział: - Ty dowodzisz. Eumenes cały się rozpromienił. - Dziękuję, dowódco. - Podziękujesz mi, jak wrócę. Z tyłu Ajas ustawiał w ordynku pozostałych Greków. Nikiasz był tym razem zwykłym kawalerzystą, a Ajas hyperetesem - jak zresztą przez minione dwa tygodnie. Dwóch Syrakuzańczyków, Antygon i Andronik, tworzyło kolejny szereg. Oni również ochoczo podporządkowali się dowództwu Ajasa. Gdy ten ostatni zajęty był inspekcją, Kineasz podjechał do Filoklesa. - Zostawiasz tych dwóch jako zakładników - powiedział Spartanin. - Nazbyt brutalnie to ująłeś - odrzekł Kineasz. - Nic im się nie stanie, a król ze swoją świtą nie będzie czuł się osamotniony w otoczeniu wystraszonych Syndów. 220
Filokles wzruszył ramionami. - Niepokoją cię plany archonta - powiedział. Kineasz potwierdził skinieniem głowy. Filokles splunął. - Ajas jest dobrym hyperetesem. - Miał dobrych nauczycieli. - Kineasz bał się, że wjeżdżając do Olbii w pełnym rynsztunku, wywołają nieprzyjazną reakcję strażników miejskich, ale było już za późno, kości zostały rzucone. - Ajasie, jesteśmy gotowi? Ajas położył dłoń na napierśniku. - Tak jest, dowódco. Kineasz zajął miejsce na czele kolumny, machnął batem i rzucił: - Jedziemy. Modlił się do Hermesa i Apollina, by nie doszło do żadnych starć. Obawiał się jednak, że tyran zrobił albo powiedział coś, co wywołało niepokój i strach, i przez to ktoś z miasta strzelił do Ataelusa. Nie wiedział też, jakie zamiary ma archont w odniesieniu do Saków. I do jego własnych podkomendnych. Miał zatem wiele powodów do zmartwień. Czerwone słońce zachodziło nad Olbią, gdy wyjechali spomiędzy wzgórz na przesmyku. Mimo chłodu niewolnicy, rolnicy i właściciele ziemscy wychodzili na swoje pola, by przyjrzeć się sunącej opodal kolumnie, toteż wieść niosła się szybko i, gdy dojeżdżali do przedmieścia przed murami miejskimi, ulice pełne były gapiów okutanych w koce i płaszcze. Kineasza ogarnęły obawy, że wydarzy się coś złego, może nawet ktoś będzie go chciał zamordować. Nie wiedział, czego konkretnie się boi, ale bał się na pewno. Przeklinał swoją wyobraźnię. - Masz najlepsze płuca - rzekł do Nikiasza. - Wyprzedź nas trochę i obwieść nasze przybycie, najpierw gapiom, potem tym przy miejskiej bramie. Hipparcha i hippeis miasta Olbia wracają z wyprawy do króla Assagetów. Zrozumiałeś? Nikiasz skinął głową i spiął konia kolanami. Kineasz zwrócił się do Ajasa: - Jedźmy wolno, jakby to była uroczysta procesja. Ajasie... Każ swoim ludziom obserwować tych gapiów. Niech patrzą również na dachy. Antygonie... Zabezpieczaj tyły. 221
Posuwali się zatem wolno przez olbijskie przedmieścia. Z oddali, spod bramy, dobiegł ich donośny głos Nikiasza. - Znacie pean ku czci Apollina? - spytał Kineasz. Wszystkich pięciu młodzieńców kiwnęło głowami. - Śpiewajcie! Choć było ich niewielu, wypadło to bardzo dobrze. Młode głosy niosły się daleko i, zanim wjechali w ostatnią z wąskich błotnistych uliczek, tłum podjął pieśń i rozległy się wiwaty. Główna brama była otwarta. Kineasz w duchu podziękował Zeusowi. Wewnątrz, po obu stronach, stali w szeregach najemnicy Memnona. Gdy jego drugi oficer, Likurg, zasalutował włócznią, Kineasz przestał się bać i spokojnie odsalutował. U jego boku zjawił się Nikiasz i rzekł: - Memnon chce z tobą jak najszybciej rozmawiać. Na osobności. Kineasz wpatrywał się w tłum, który w obrębie murów miejskich był jeszcze gęstszy niż na zewnątrz. - To nie jest najlepszy pomysł - odparł. - Wyłożyłem kilka oboli na posłańców, którzy powiadomią ojców twoich młodych podopiecznych - powiedział Nikiasz. - Dzięki. Tłum gęstniał, a uliczka robiła się coraz węższa. Musieli jechać gęsiego, uważając na kręcące się wszędzie dzieci. Takiej masy ludzi nie widział Kineasz od czasu święta Apollina; ciasnota i mrok wzmagały poczucie niesamowitości. Na dachach też stali ludzie, przyglądający się widowisku poniżej. - Dlaczego witają nas tu jak bohaterów? - zapytał Kineasz. Nikiasz odchrząknął i wzruszył ramionami. - Ktoś puścił pogłoskę, że zamierzasz obalić archonta - powiedział, a gdy Kineasz spojrzał na niego zdumiony, ponownie wzruszył ramionami. Nie moja wina, ja tylko przekazuję, co słyszałem. Te pogłoski przydają ci popularności. - Ateno, miej mnie w opiece - mruknął Kineasz. Przedzierając się przez ulice, dalej uważnie wpatrywali się w tłum i ludzi na dachach, ale niczego podejrzanego nie dostrzegli. 222
W hipodromie nie było już tak gęsto. Zebrali się tam olbijscy arystokraci, wszyscy na koniach i w zbrojach. Byli tam też najemnicy Kineasza, również konno i w pełnym rynsztunku, z Diodorem i Klejtosem na czele. Diodor wyglądał na człowieka, któremu spadł z serca ciężki kamień. Uścisnął dłoń Kineaszowi i kazał reszcie zsiąść z koni. Klejtos uśmiechał się smutno. - Drżeliśmy tutaj ze strachu jak trusie - powiedział. Zdjął hełm i podał go swemu synowi, Leukonowi. Ojcowie obejmowali synów. Młody Kyros stał już w otoczeniu domowników i opowiadał o swoich przygodach. Sofokles, uścisnąwszy się z ojcem, rzucił słowo „Amazonka”, które rozbrzmiało donośnie w całym hipodromie. Był tam również Nikomedes, który siedział na wybornym wierzchowcu, odziany w zbroję wartą więcej niż cały majątek Kineasza, i uśmiechał się krzywo do ateńskiego dowódcy. Kineasz czuł, że coś tu za chwilę eksploduje. Wszyscy ci ludzie: w zbrojach, na koniach... - Co, na Hadesa, się tutaj wyprawia? - zwrócił się do Diodora. Zapytany odpiął rzemień od hełmu. - Słusznie przywołujesz Hadesa, Kineaszu. Archont nie dostał tych swoich podatków. Jak dotąd, przynajmniej. A zgromadzenie podjęło decyzję bez pozwolenia archonta. - Jaką decyzję? - zapytał Kineasz. Przyglądał się kawalerzystom. Zebrali się tu zapewne bezprawnie, mogło to później wywołać poważne konsekwencje. Przypomniało mu się, że na jutro wyznaczył kolejne ćwiczenia. Nie dosłyszał odpowiedzi Diodora i musiał go prosić o powtórzenie. - Zgromadzenie mianowało cię hipparchą - odrzekł Diodor. - Propozycję złożył Klejtos. Nie obyło się bez dyskusji, lecz jego wniosek przeszedł. Muszę z tobą pogadać. - Później - rzucił Kineasz. Uśmiechnął się na myśl, że jest już legalnie wybranym hipparchą. - Muszę jakoś uprawomocnić ten wiec, tu i teraz. Zanim archont coś sobie pomyśli. 223
Osiemdziesiąt lat wcześniej ateńska kawaleria przejęła władzę nad miastem. Zaczęło się od ćwiczeń arystokratów na koniach. Echa tamtego buntu wyczuwało się podczas każdego ateńskiego zgromadzenia. - A niech sobie myśli - powiedział Diodor. Historię Aten znał równie dobrze jak Kineasz, może nawet lepiej, bo jednym z przywódców tamtego buntu był jego ojciec. Kineasz posłał mu groźne spojrzenie. - Żadnych takich sugestii, przyjacielu. Diodor uniósł dłonie. - Ja tylko mówię, że ludzie gadają - powiedział. Kineasz podjechał do kawalerzystów. - Jako że rozpoznaję tu wiele twarzy z ostatnich ćwiczeń, może powinniśmy zrobić szybką inspekcję... Nikiaszu! - Kineasz machnął batem. Nikiasz jakby się wahał. Ton Kineasza był stanowczy. - Do dzieła! Nikiasz zaczerpnął tchu i krzyknął: - Hippeis, zbiórka! - Jego głos brzmiał jak trąbka. Wszyscy zamilkli. Młodzieńcy, którzy właśnie wrócili ze stepu, jęknęli zawiedzeni, lecz jak jeden mąż oderwali się od ojców i przyjaciół i dosiedli swoich zmęczonych koni. Młody Kyros miał z tym nieco kłopotu, ale w końcu mu się udało. Nikomedes uniósł brwi i pokręcił głową, ale naciągnął hełm na swoje starannie utrefione włosy i stanął tam, gdzie mu kazano. Inni poszli jego śladem. Leukon podał ojcu swój hełm i wywijając buławą, jął wspomagać Nikiasza przy ustawianiu innych w szeregach. Kątem oka Kineasz zauważył, że ojciec Eumenesa, Kleomenes, gniewnym ruchem odbiera hełm z rąk dużego blond niewolnika. Do Leukona i Nikiasza dołączył po chwili Ajas. Kiedy miejscy niewolnicy rozpalali pochodnie przy bramach, wszyscy siedzieli już na koniach, ustawieni w równych szeregach. Było ich ponad stu. Patrząc na nich, Kineasz pomyślał, że jest ich zbyt mało, by przejąć miasto, ale dość dużo, by wpaść na ten pomysł. Stanął twarzą do zebranych i donośnym głosem powiedział: 224
- Jeśli mnie pamięć nie myli, ćwiczenia wyznaczyłem na jutro, dziękuję wam jednak, żeście się dziś tu stawili, aby okazać hart ducha. Tym, co byli ze mną na równinach, chciałem powiedzieć: dobra robota. Ojcowie mogą być z was dumni. Pewnie boli was jeszcze to i owo, lecz pamiętajcie, że jutro mamy manewry. Zaczynamy w trzeciej godzinie po wschodzie słońca. Rozejść się! Przez moment wszyscy tkwili nieruchomo na swoich miejscach. Potem ktoś zawiwatował, a pozostali podjęli ten okrzyk. Kiedy zaczęli się w końcu rozchodzić, kilku ojców podeszło do Kineasza, żeby uścisnąć mu dłoń. Paru innych obywateli powinszowało mu nominacji. Wszystko w granicach normy. Dojrzawszy Kleomenesa i jego galijskiego niewolnika, Kineasz podjechał do niego, by powiadomić go o zadaniu, jakie otrzymał jego syn. Podobnie jak inni w jego wieku, Kleomenes nosił długą i ciężką brodę, która - wraz z panującym dokoła półmrokiem - sprawiała, że trudno było cokolwiek wyczytać z jego twarzy. - Nie było was dłużej, niżeśmy się spodziewali - powiedział. - Wszystko to moja wina - odrzekł Kineasz. - Byłem naprawdę bardzo chory. Dzięki niech będą Apollinowi, że tylko ja zostałem trafiony tą strzałą. Sakowie zachowali się przyzwoicie. - Kineasz uniósł głos, żeby słyszeli go również inni ojcowie. W świetle pochodni dojrzał w pobliżu Petroklesa, który był ojcem Klio. - Twój syn - rzekł do niego - przesyła ci pozdrowienia. Prosił, bym ci przekazał, że jest w gospodarstwie Gadesa. Pozwoliłem sobie umieścić tam króla Saków. Nietrudno było zauważyć, że Petrokles odetchnął z ulgą. - Dziękuję ci, hipparcho. Poślę tam niewolnika, żeby bandyci... to znaczy, Sakowie... spotkali się z dobrym przyjęciem. Kleomenes rzucił ostro w stronę Kineasza: - Postanowiłeś więc zostawić mojego syna z barbarzyńcami. No, pięknie. - Odpiął napierśnik i podał go swemu blond niewolnikowi. Ten ostatni stał dalej nieruchomo, jakby masywna zbroja wcale mu nie ciążyła. Kineasz dostrzegł teraz, że cała jego twarz była pokryta tatuażami. - Twój syn zgłosił się na ochotnika. - Kineasz próbował trzymać nerwy na wodzy. 225
- Ma się rozumieć - odparł Kleomenes. Kineasz zauważył, że przy głównej bramie hipodromu stoi jeden z pałacowych niewolników, a przy nim dwaj inni, trzymający pochodnie. Był to Cyrus, perski faktor archonta. Miast przekonywać Kleomenesa, który dalej wyglądał na zagniewanego, Kineasz wzruszył ramionami i, lekceważąc ból w udach i kolanach, podjechał do Cyrusa. - Witaj, Cyrusie. - Mój pan życzy sobie rozmowy z tobą - powiedział Pers, nie unosząc wzroku. Mimo zmęczenia i półmroku Kineasz zauważył, że wszyscy trzej niewolnicy najwyraźniej czegoś się boją. Zsiadł z konia i rzekł: - Cyrusie, powiadom archonta, że już niebawem do niego zawitam. Musi jednak zrozumieć, że od rana jestem na koniu. Proszę zatem o czas na kąpiel. Cyrus spojrzał na niego. - Przyjdziesz więc? Kineasz uniósł brwi. - Oczywiście. Skąd to pytanie? Cyrus odstąpił ó krok od towarzyszących mu niewolników. - Krążą pogłoski, że... że masz zamiar... przejąć władzę w Olbii. Spojrzał na jeźdźców w tylnej części hipodromu. Jego wzrok zatrzymał się na arystokracie w najdroższym płaszczu, siedzącym na najdorodniejszym ze wszystkich rumaków. - Ty albo Nikomedes - dodał, patrząc znowu na Kineasza. - Sam słyszałeś, jak kazałem im się rozejść - odrzekł Kineasz. Co też, na wszystkie fale Styksu, się tutaj wyprawia? Coraz więcej jednak rozumiał. Sprawdzały się jego obawy: tyran bał się hippeis i bał się też Kineasza. Do tego wszystko się sprowadzało. Westchnął na myśl o całym straconym czasie i doskwierającym mu zmęczeniu. - Wobec tego udam się tam bezzwłocznie. Żeby twój pan nie pomyślał, że coś knuję. Cyrus posłał mu długie spojrzenie. - Dla archonta, hipparcho, najważniejsza jest lojalność. Na twoim miejscu nie zwlekałbym ani chwili. Albo nie szedł tam wcale. - Odwrócił się i odszedł, zostawiając po sobie jakiś korzenny aromat. 226
Kineasz zsiadł z konia i podał lejce Diodorowi. - Niedługo będę z powrotem - powiedział. - Nie idź tam - rzekł Diodor. - A jeśli już musisz, to rano, ze świadkami. Kiedy ulice będą pełne. - Rozejrzał się, jakby w obawie, że ktoś może ich podsłuchiwać. - Podczas zgromadzenia Kleomenes głosował przeciwko tobie. Myśli, że zostawiłeś barbarzyńcom jego syna w charakterze zakładnika. - Wyczułem to w jego głosie - odparł Kineasz. - Klnę się na Zeusa, ojca wszystkich bogów, że ten człowiek jest głupcem! - Klepnął konia po zadzie. - Jest aż tak źle? - Gorzej. Od czasu gdy zebrało się zgromadzenie, archont w każdym widzi spiskowca. Podejrzewa nawet Memnona. - Diodor chwycił Kineasza za ramię. - Mówię poważnie. Idź tam rano. Nawet ten perfumowany Meda sugerował coś takiego. - Urwał, rozejrzał się i powiedział: - Nikomedes ma niewolnika, Leona. Widziałeś go? - Kineasz skinął głową. - Ktoś go zaatakował. Podobno Celtowie z gwardii przybocznej archonta. Leonowi udało się uciec. Od tego czasu Nikomedes nalega, by działać tak szybko, jak się da. - Na Hadesa, nie boję się archonta - rzekł Kineasz. - Poza tym za dużo się tutaj dzieje, bym miał z tym czekać do rana. Nie wiesz tego, co wiem ja, a teraz nie mogę ci opowiedzieć. Ciągną tutaj Macedończycy. Antypater chce przejąć uprawy zboża... Chce podbić Pantikapajon i Olbię. A na przedmieściach czeka król Saków, który chce negocjować z archontem. Nie można pozwolić, by czekał zbyt długo. Diodor puścił ramię przyjaciela. - Archont może cię dziś zamordować, po prostu ze strachu. - Zdjął hełm, pogładził się po włosach i westchnął. - No, niezłe zamieszanie. Kineasz roześmiał się. - Dzisiaj raczej nie umrę. - Czuł na ramionach ciężar kawaleryjskiej zbroi. - Wolałbym pójść spać, ale muszę zobaczyć się dziś z archontem. - Dam ci któregoś z naszych ludzi. - Diodor wcisnął hełm pod pachę. Albo sam pójdę z tobą. 227
Kineasz pokręcił głową. - Dzięki, ale nie skorzystam. Lepiej go nie straszyć. Myślę, że trochę już go znam. Idę o zakład, że bezzwłoczna demonstracja lojalności odniesie odpowiedni skutek. Jeśli się mylę i bogowie skłonią go do zabójstwa, zaprowadź naszych ludzi do Saków. Przezimujcie razem z nimi, a wiosną wracajcie na południe. Diodor pokręcił głową. - Nie rozumiem, dlaczego on tak bardzo się ciebie boi. Na jego miejscu pilnowałbym raczej Memnona. Kineasz narzucił płaszcz na ramiona. Spinającą poły broszę z Gorgoną sprezentował wcześniej Rajance i niczym jej nie zastąpił. - Skoro już o Memnonie mowa... Poślij kogoś do niego. Spotkam się z nim jutro rano. - Widzę, że jesteś nieugięty. - Jestem. - Kineasz ujął dłoń przyjaciela. - Ufaj bogom. Diodor pokręcił głową. - Nie ufam. I tak, nie zważając na protesty Diodora, Kineasz udał się do pałacu. Szedł szybkim krokiem. W hipodromie był przekonany, że podjął właściwą decyzję, jednak na ciemnych ulicach Olbii ogarnęły go wątpliwości. Żałował, że nie towarzyszy mu żadna eskorta, choćby tylko niewolnicy z pochodniami. Dwukrotnie dobiegły go z dachów podejrzane odgłosy, a w zaułku przy głównej ulicy dostrzegł jakiś groźny błysk. Przyspieszył i zaczął biec, licząc, że dogoni Cyrusa i jego towarzyszy. Uznał, że jego reputacja na tym nie straci. Główna ulica była wciąż pusta. Nie było na niej nawet żebraków. Szybkość i zbroja uratowały mu życie. Nieco zbyt późno dostrzegł jakiś rozmazany ruch w zaułku przy zamkniętej winiarni na narożniku. Chciał się szybko odwrócić, lecz w tym momencie poczuł mocne uderzenie w bok. Było ich co najmniej dwóch. Ten, którego dostrzegł, i ten, który go uderzył. 228
Wyrwał się napastnikowi, zrobił dwa kroki i rzucił się na boczną ścianę kolejnej winiarni. Odchylił połę płaszcza, a batem, który miał od Rajanki, chlasnął po oczach jednego z atakujących. Tego nauczył go król. Uderzony wydał z siebie stłumiony okrzyk i cofnął się nieco. Drugi jednak napierał niczym zapaśnik, chcąc powalić Kineasza na ziemię i zadać mu zabójczy cios. Kineasz uskoczył w bok. Nie była to jego pierwsza bójka. Wiedział, że musi zrzucić płaszcz i wyciągnąć miecz. Po prawej było trochę miejsca, lecz nie miał pewności, czy jest ich tylko dwóch. Czas na myślenie szybko minął. Trzeba było walczyć o życie. Pierwszy napastnik uderzył tak mocno, że napierśnik zabrzęczał jak gong. Następnie chwycił Kineasza za płaszcz, chcąc go pozbawić równowagi, a może udusić. Płaszcz nie był spięty, więc szybko opadł na ziemię. Kineasz przerzucił bat z prawej do lewej dłoni, chwytając go nie za rączkę, tylko od drugiej strony - za włosie. Wyciągnął miecz i rzucił się na stojącego przed nim mężczyznę. Uchwytem bata uderzył w skroń napastnika, a ten zatoczył się i upadł, jakby odcięto mu głowę. Jego kamrat rzucił się na Kineasza, lecz na przeszkodzie stał mu padający właśnie towarzysz. Zderzyli się, a Kineasz cofnął się nieco i smagnął batem po twarzy drugiego z agresorów. Bitwa była skończona. Chyba że był tam ktoś jeszcze lub że bogowie zechcą inaczej. Kineasz liczył, że drugi z mężczyzn ucieknie. Ten jednak nie uciekał. Był wysoki i solidnie zbudowany. W dłoni trzymał ciężką pałkę, którą prawdopodobnie zaatakował Kineasza w pierwszych sekundach bójki. Zamachnął się nią tak mocno, że dał się słyszeć gwizd powietrza. Kineasz cofał się wolno, żałując, że ma niewygodne buty. Trzasnął drągala biczem po dłoniach - raz, drugi, trzeci - w rytmie, który spychał tamtego do defensywy i przesuwał go na środek ulicy. Pozwolił mu zwiększyć dystans o krok. Wciąż wierzył, że jego przeciwnik rzuci się do ataku, jak tylko dojdzie do siebie po smagnięciach batem. 229
Ów krok rzeczywiście okazał się potrzebny. Wymachując szybko trzymaną oburącz pałką, napastnik rzucił się na Kineasza, ten zaś wykonał zręczny unik i przystąpił do kontrnatarcia, posługując się jednocześnie batem i mieczem. Dwa celne uderzenia batem spłynęły jednak po tamtym jak woda po gęsi. Walczył świetnie, jak zawodowiec po dobrym przeszkoleniu. Nie był to zwykły rzezimieszek. Tacy są mniej odważni. W obliczu nowego gradu ciosów Kineasz musiał się cofnąć. Nagle jego stopę zablokował stiuk winiarni. W prawo nie mógł się ruszyć, bo przy drzwiach stała wielka urna. Drągal zatrzymał się. Przez cały ten czas nic nie mówił, jęknął tylko parę razy, gdy dostał batem po dłoniach. Obydwaj ciężko oddychali. Kineasz zaczął się bać - nie był to zwykły strach wojownika, tylko obawa, że zginie tutaj, na obrzyganym progu obskurnej winiarni. A było czego się bać, bo tamten nie był poślednim bandytą - on naprawdę umiał walczyć. Kineasz udał, że chce zrobić krok w lewo, i jednocześnie zapozorował cios mieczem w ręce drągala. Gdy tamten zmienił pozycję obronną, Kineasz zaciął go batem po twarzy. Osiłek krzyknął i zamachnął się pałką, a Kineasz, który próbował uniknąć ciosu, potknął się i upadł, uderzając głową w ścianę winiarni tak mocno, że poczuł krew w nozdrzach. Podniósł się z trudem, usiadł w kucki i błyskawicznie przewrócił się na bok, żeby uniknąć kolejnego ciosu. Potem wstał i zachwiał się pod ciężarem zbroi. Kręciło mu się w głowie. Napastnik nie stracił wzroku od uderzenia biczem, ale na pewno musiało go ono zaboleć. Ponownie zamachnął się pałką, trochę na oślep i nie z całej siły, lecz mało brakowało, a tym ciosem zakończyłby walkę. Kineasz stwierdził bowiem, że traci czucie w lewym ramieniu. Bat wypadł mu z dłoni. Ciało Kineasza rwało się do ucieczki, zmusił je jednak do dalszej walki. Zbliżył się znów do osiłka, lewą pięścią uderzył go w głowę, a trzymanym w prawej dłoni mieczem odciął mu kilka palców u ręki. Palce upadły na ziemię. Z rany tryskała parująca krew. 230
- Aaaaaa... - wrzasnął okaleczony mężczyzna, bardziej z wściekłości niż ze strachu. Trzymaną w drugiej ręce pałką wytrącił Kineaszowi miecz z dłoni, czyniąc go bezbronnym. Pałka jednak upadła na ziemię, a zanim drągal zdążył ją podnieść, Kineasz rzucił się na niego. Stosując prosty chwyt zapaśniczy, zwalił go z nóg i usiadł na nim, wsuwając kolano między pachwiny leżącego. Osiłek szaleńczo próbował się wyrwać. Ugryzł Kineasza w ramię, ten drugą dłonią zdzielił go w twarz, a bolącą od ugryzienia ręką sięgnął po bat. Rączką bata natychmiast uderzył wroga w brzuch, znów wcisnął kolano między jego pachwiny i naparł nań mocno, tak że poczuł zapach czosnku i wieprzowiny w jego ciężkim oddechu. Jakimś cudem napastnik zdołał się wysunąć spod Kineasza, ten jednak nie dał mu wstać, blokując kolanem jego udo. Drągal znowu dał się zaskoczyć zapaśniczym chwytem - widocznie nigdy nie ćwiczył zapasów - i po chwili leżał twarzą do ziemi w lodowatym błocie. Kineasz przytrzymał stopę na jego karku, ponownie chwycił bat za rączkę i uderzył nią mocno osiłka w głowę. Wielkolud leżał nieruchomo. Jego plecy wznosiły się i opadały. Oddychał, więc żył. Kineasz chwycił go za włosy i uniósł głowę, by przekonać się, że stracił przytomność. Chyba nigdy wcześniej nie walczył wręcz z przeciwnikiem tak niebezpiecznym. - Na Aresa i Afrodytę - westchnął. Jego płuca tęskniły za powietrzem, a gardło sprawiało wrażenie lejka, przez który ktoś przelał stopiony brąz. Pochylił się, by podnieść swój miecz, i zakręciło mu się w głowie. Trząsł się na całym ciele. Usiadł szybko na błotnistej ziemi, bo ugięły się pod nim kolana. Błoto jednak okazało chłodne jak fale Styksu i musiał znów szybko stanąć na nogach. Wrócił do mniejszego ze zbirów. Winszował sobie, że udało mu się powalić go już na początku - gdyby tamten był równie dobrze wyćwiczony, jak jego kamrat z pałką, Kineasz nie miałby z nimi żadnych szans. Podziękował szeptem Atenie i pochylił się nad leżącym ciałem. Odwrócił się, by 231
zwymiotować. Znowu ogarnęły go dreszcze. Nie było źle. Przeżył. Mniejszy z mężczyzn był nasmarowany olejem z oliwek - jak prawdziwy zapaśnik. Mimo chłodu prawie nic na sobie nie miał. Z bliska wyglądał na barbarzyńcę, miał bowiem złotawe włosy, wygładzone teraz wtartym w nie olejem. Twarz miał pokrytą tatuażami. Drągal nie był nasmarowany, ale on również miał jasne włosy. Kineasz wolał, by obaj przeżyli, ale ulice świeciły pustkami. Wiedział już z doświadczenia, że jakiekolwiek odgłosy nocnej bójki skłaniają przyzwoitych obywateli do szczelniejszego zamknięcia okien. W rękach i nogach czuł ból, a zbroja ważyła więcej niż góry Atlas. Spojrzał na swój miecz. Wygiął się i wyszczerbił tam, gdzie zderzył się z pałką. Wyprostował go, ale szkody wyglądały na niemożliwe do naprawienia. Klinga pęknie prędzej czy później. - Na Aresa i Afrodytę - mruknął ponownie. Podniósł leżący w błocie płaszcz, wyprostował się i ruszył w stronę pałacu. I w dzień, i w nocy w pałacu panował ten sam półmrok. I taki sam przepych. Ludzie Memnona pełnili wartę w portyku megaronu, za to przed drzwiami do komnaty archonta stali, podobnie jak poprzednio, rośli strażnicy odziani w lwie skóry. Bez słowa zbliżyli się teraz do Kineasza, by odebrać mu jego miecz. Patrząc na ich blond włosy i natłuszczoną oliwą skórę, Kineasz uśmiechnął się ponuro. Nie wywołał żadnej reakcji. Dwaj kolejni giganci stali po obu stronach tyrana. Za jego plecami ustawił się Cyrus z tabliczką w dłoni. - Dziwi mnie twoje przybycie - rzekł archont, bacznie lustrując Kineasza. – Coś ci się stało z ubraniem. - Wyszczerzył zęby, rad ze swego błyskotliwego dowcipu. - Cyrus powiedział mi, żeś podejrzewał mnie o knucie spisków. - Kineasz spojrzał na barbarzyńskich strażników. - Niesłusznie. Moja obecność 232
w tym miejscu stanowi chyba dowód nader wymowny. Mamy ważniejsze rzeczy do omówienia. - Czuł, że jego sandały i stopy cuchną odpadkami. Całą tunikę miał ubłoconą. - Napadnięto mnie, gdy tutaj szedłem. Cyrus drgnął, a archont uniósł dłoń ze złotym pucharem. Niewolnik szybko go napełnił. - Rzeczą dla mnie najistotniejszą jest posłuszeństwo moich ludzi rzekł tyran. - Wysłałem cię na równiny... - A ja się tam udałem. - Kineasz był zmęczony, obolały, a umysł miał mętny po odbytej walce. Niecierpliwiły go gierki archonta. - Wróciłeś bez pozwolenia. - Olbijski władca mówił niewyraźnie. Był najwidoczniej pijany. Nie zdziwiło to Kineasza - Aleksander rządził światem zza alkoholowej mgiełki, lecz nie upijał się nigdy w chwilach kryzysu. - Jakiego pozwolenia? - zapytał Kineasz. - Zleciłeś mi zadanie, a ja je wykonałem. Chcę teraz złożyć raport. - Postarałeś się również, żeby pod twoją nieobecność mianowano cię hipparchą. Zaczynam się zastanawiać, kto właściwie rządzi tym miastem. Archont wyprostował się. - Głupio zrobiłeś, przychodząc tu sam. Kineasz rzucił okiem na dwóch wielgachnych barbarzyńców. Najpewniej byli oni Celtami. Kineasz sporo słyszał o tym ludzie. - Macedończycy ciągną w te strony - powiedział. - Antypater chce przejąć Olbię. Archont jakby nie słuchał. - Mogą cię zabić w każdej chwili. Kineasz uznał, że tymi słowami tyran przyznaje się do winy. Nie, żeby takie wyznanie było mu potrzebne. - Ich kamratom się nie udało. A jeśli tych dwóch rzuci się na mnie i chybi, ja na pewno zabiję ciebie. Kineasz wciąż miał przy sobie sakijski bat - prezent od Rajanki. Ręce mu drżały ze strachu i zmęczenia. To, co powiedział, było blefem. Nie sądził, by udało mu się wykrzesać z siebie dość męstwa, by wygrać kolejną potyczkę. Mimo to jego groźba zrobiła wrażenie na archoncie. Drgnął i po raz pierwszy słuchał Kineasza z uwagą. 233
- Myślisz, że byś sobie poradził? - Urwał na moment, po czym cedząc słowa, zapytał: - Ich kamraci cię napadli? Gdzie niby? Kineasz wzruszył ramionami. - Na ulicy. Jakie to ma znaczenie? Może odpuśćmy sobie te wszystkie pogróżki i zajmijmy się wojną, która jest coraz bliżej. Służę tobie i miastu. Przyszedłem dziś tutaj, by - mimo napaści - dowieść, że w tych słowach jest prawda. Archont wydawał się poruszony, może nawet zaszokowany. - Napadnięto cię. A jednak przyszedłeś? - Spojrzał na Cyrusa, który lekko skinął głową. Po chwili znowu uważnie przyglądał się Kineaszowi. Wygląda na to, że niewłaściwie cię oceniłem - powiedział. - Opowiedz mi o tej wojnie. Apollo mi świadkiem, że mam za sobą trzy trudne dni. Kolejne złe wieści mogą przyprawić mnie o szaleństwo. - Macedończycy są coraz bliżej. Król Saków chce z tobą zawrzeć sojusz. Klnę się na Apollina i Atenę, że niczego nie knuję i nie mam zamiaru przejąć władzy w Olbii. Kineasz czuł, że przebyta właśnie bójka daje już swój konkretny efekt. Nie dalej jak sześć dni temu oponował przeciwko wojnie z Macedonią. Widocznie w tamtej ciemnej uliczce coś się w nim zmieniło. Albo przemiana miała miejsce już tutaj - w tej woniejącej kadzidłem i ociekającej przepychem komnacie. Archont wyciągnął dłoń i Cyrus szybko podał mu kolejny kielich z winem. Uniósł wzrok. - Gdzie jest ten król rozbójników? Kineasz patrzył w oczy tyrana. - Tuż przy miejskim rowie granicznym, niedaleko gospodarstwa Gadesa. Archont dramatycznie machnął ręką, pokręcił głową i rzekł: - Dlaczego? Dlaczego Macedończycy chcą zabrać mi moje miasto? Przekupiłem ich wszak dużą sumą, żeby trzymali się z dala ode mnie. Spojrzał na Kineasza. - Nie możemy walczyć z Macedonią. Kineasz stał bez ruchu. Już wcześniej zaczął planować bitwy na tych bezkresnych równinach... Z udziałem dziesiątek tysięcy Saków i jednej 234
Sakijki o ciemnoniebieskich oczach... Wtem uświadomił sobie, że już wie, czego chce, jakby decyzję podjął zań któryś z bogów. Czuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach. - Spotkaj się z królem - powiedział. - Czy zdajesz sobie sprawę, że jak dotąd zgromadzenie zbierało się zawsze, gdy tego zażądałem, i zatwierdzało wszystkie moje decyzje? Archont spojrzał na kielich z winem, potem znów na Kineasza. - Kochali mnie. Chroniłem ich przed rozbójnikami ze stepów, a oni żyli w pokoju, bogacili się i mnie kochali. A teraz wszczynają bunt. Po co im to? Ten laluś Nikomedes ochroni ich przed bandytami nie lepiej niż pierwsza lepsza ladacznica z agory. I jeszcze ty, Ateńczyku, zaczynasz mi gadać o Macedonii, o wojnie... Co taki rozbójnik z pustkowia może wiedzieć o Macedonii? Zresztą... Nieważne. - Mówił jak człowiek pijany i bardzo znużony zarazem. - Zbyt długo jeździłem na tym rumaku. Nie pamiętam już, jak ich przekonać. - Wskazał dłonią wejście do megaronu, a tym samym miasto, które się za nim znajdowało. Zaśmiał się gorzko. - Antypater może rozpędzić to towarzystwo. I osadzić tu nowego tyrana. Na przykład Nikomedesa. Kineasz zbliżył się do archonta. Słowa same płynęły mu do głowy. W myślach widział już obie kampanie: pierwszą, w której musiał skłonić tyrana do udziału w wojnie, i drugą, czyli wojnę z Antypatrem. Przypomniał mu się Achilles na plaży, gdy się wściekał na Agamemnona, i zbawienną interwencję Bogini. Postanowił powściągnąć wszelki gniew. Jak by na to nie patrzeć, Ateny chciały, by podjął się tego zadania. Okłamano go, rzecz oczywista. Ale teraz wiedział już z całą pewnością jakby sama Atena szepnęła mu to na ucho - że Likurg i jego stronnictwo wysłało go do Olbii, aby zatrzymał Antypatra. Tak, trzeba powściągnąć wszelki gniew. Słowa same spłynęły mu na język: - Zagrożenie ze strony Macedonii powinno zjednoczyć Olbijczyków powiedział. Sądząc po twarzy tyrana, uderzył w stosowny ton. - A król może okazać się lepszym sojusznikiem, niż myślisz, archoncie. Jeżeli tam, na równinach, będzie panować pokój, twoje statki przewiozą więcej zboża. 235
Archont odchrząknął. - Nie sądzę, by moje miasto mogli ocalić rozbójnicy. - Oparł brodę na dłoniach. Wyglądał na zamyślonego. - Ale jak tylko rozejdzie się wieść, że zbliża się tu Antypater, cała Olbia opustoszeje. - To nie stanie się zimą - powiedział Kineasz. - A do wiosny możemy zawrzeć sojusz i stworzyć armię, która zatrzyma Macedończyków. - Chciał wyjawić więcej myśli i planów, ale ugryzł się w język. Archont pokręcił głową. - Jesteś bardziej pijany ode mnie. - Dopił wino z kielicha. - Nikt nie zatrzyma Macedończyków. Sam chyba wiesz o tym najlepiej. Piękną wizję tutaj rozsnułeś. Przyznaję, że poczucie macedońskiego zagrożenia zdyscyplinuje naszych obywateli. Ale nie. Nie. Wyślę cię do Antypatra. Udasz się do niego natychmiast. Jeżeli jesteś lojalny, kupisz mi pokój. Znasz tych ludzi. Będziesz umiał ich przekonać. - Wątpię - odrzekł Kineasz. Nienawidzę ich, pomyślał. Przypomniały mu się wszystkie upokorzenia, jakie musiał znosić Grek w macedońskiej armii: pomijanie przy awansach, odprawienie przez Aleksandra... Poczuł się, jakby rozdrapano wszystkie niezabliźnione do końca rany. Nienawidzę ich. - Uczynię cię bogatym człowiekiem - ciągnął tyran. - A wiesz, że oni nadali ci obywatelstwo? I wybrali cię na hipparchę. Przecież jesteś tu od miesiąca! Nie dziw się, że podejrzewałem cię o zakusy na mój diadem. Archont znów uniósł kielich, a Cyrus szybko dolał wina. - Mój ojciec był najemnikiem. Wiem, na czym to wszystko polega. I dlatego prawie nigdy nie śpię! - Ostatnie słowa archont niemal wykrzyczał. Zerwał się na równe nogi i wlepił w gościa niechętne spojrzenie. Kineasz udawał, że obawy tyrana niewiele go obchodzą. - Cokolwiek zaoferujesz Macedończykom, oni i tak tu się pojawią. Mówił łagodnie i stanowczo, choć wcale nie czuł się spokojny. - Antypater potrzebuje pieniędzy. Musi też prowadzić wojny, bo inaczej dobierze się doń miejscowa arystokracja. Dodam, że dalej boi się Sparty. A my wyglądamy na łatwy łup. Nadto objęcie kontroli nad Morzem Śródziemnym wzmocniłoby jego wpływy w Atenach, a tym samym w całej Grecji. 236
Archont potarł twarz dłońmi jak mim ścierający makijaż. - Ateny, jasne, Ateny. Z których podobno ciebie wygnano. Ateny, które prawdopodobnie cię tutaj przysłały. Pewnie po to, by mnie obalić, co? Zawsze byłem lojalny względem Aten. Kineasz poczuł się, jak człowiek brnący przez mokradła, który uświadamia sobie niespodziewanie, że może zaraz utonąć. - Przysięgam na Zuesa, że nie mam zamiaru ciebie obalić! Archont zignorował te słowa. - Zaproponuję Macedończykom, że będę tu rządził w ich imieniu. I płacił im taką samą daninę, jaką płaciłem Atenom. A nawet więcej. Kineasz patrzył na niego z niesmakiem. - Ależ archoncie, Macedonia może i tak mieć to wszystko, jeżeli zajmie twoje miasto. A moje źródła donoszą, że Antypater chce tej wojny. Rozumiesz? Tyran cisnął kielich na podłogę. Rozległ się metaliczny brzęk. - Jestem wykończony - powiedział. - Nikt nie pokona Macedonii. Zabrzmiało to jak deklaracja tchórzostwa, choć tego samego argumentu użył wcześniej Kineasz w rozmowie z sakijskim królem. Słysząc jednak te słowa z ust pijanego na smutno archonta, czuł niesmak i obrzydzenie. W tej chwili był już gorącym zwolennikiem starcia z Macedonią. Rajanka chciała tej wojny, a tyran się jej obawiał. Kineasz nie wiedział, który z bogów szepce mu do ucha i kieruje jego językiem. - Spotkaj się z królem - powiedział. - On dużo wie. - Z tym opryszkiem? - rzucił archont. I dodał innym już tonem: - Kiedy? - Jutro. Król musi odjechać, zanim równiny na dobre pokryją się śniegiem. A on szczerze pragnie tego sojuszu. I ma sporo do zaoferowania. - Jestem pijany. - Archont wyprostował się i wstał. - Nie myliłem się co do ciebie. Jesteś niebezpiecznym człowiekiem. - Poprawił diadem na głowie. - Czego ty właściwie oczekujesz? Pieniędzy? Władzy? Przywrócenia obywatelstwa w Atenach? - Spojrzał na Kineasza wzrokiem niby to groźnym, lecz przekrzywiony diadem i pijacki ton zrujnowały zamierzony 237
efekt. - Czy to wszystko uknuto w Atenach, hipparcho? - Przygarbił się znowu. - Nieważne. O cokolwiek ci chodzi, zdobędziesz to z czasem. Taki już jesteś. Ale przynajmniej na razie nie zależy ci na mojej małej koronie. Uśmiechnął się. - Ja bym chciał ją jednak zatrzymać, a ten twój król daje mi na to jakąś nadzieję. Spotkam się z nim. Niech zjawi się u mnie jutro rano. - Dajesz mu gwarancje bezpieczeństwa? - zapytał Kineasz. Archont uniósł brwi. Wyglądał jak stary satyr przyglądający się jakiejś młódce w amfiteatrze. - Myślisz, że dybię na jego życie? - Przeszedł obok Kineasza. - Albo na twoje? - Wychodził z sali tronowej i jego głos był coraz słabszy. - Niewiele jeszcze wiesz o Olbii, mój ty Ateńczyku.
11.
R
ano stwierdził, że pierś ma całą posiniaczoną, a na lewej nodze wid-
nieje długa czerwona szrama. Swędziały go palce u rąk, które nadto bardzo opuchły. Nie pamiętał, jak to wszystko się stało. Sitalkes natarł rany oliwą z ziołami, ubrał go i nałożył nań zbroję. - Zostajemy - zwrócił się do Filoklesa i Diodora. - Postanowione. Archont jest tyranem. Tyrani boją się wszystkich razem i każdego z osobna. Przeżyłem. Zostajemy. - On cię zabije, zabije nas wszystkich. - Diodor stał, podpierając się pod boki. - Zbliżają się tutaj Macedończycy, a my nie możemy ufać człowiekowi, który nas najął. Uciekajmy! Filokles pokręcił głową. - Archont będzie już ufał Kineaszowi - powiedział. Diodor uniósł ręce, jakby w poczuciu bezradności próbował odwołać się do bogów. - On nie ufa nikomu. To tyran! Zresztą nie o to chodzi, bo to my nie możemy mu ufać. Jedźmy stąd! Kineasz podniósł się wolno. Czuł ciężar swej zbroi, tym bardziej, że rzemienie na ramionach wpijały się w obrażenia z ubiegłej nocy. 239
- Król Assagetów czeka w gospodarstwie Gadesa. A za godzinę dwustu olbijskich arystokratów rozpocznie kolejne manewry. Nie możemy pozwolić, by doszło tu do wybuchu. Postanowione. Zostajemy. Przygotujemy miasto do walki. Jeśli to komuś nie odpowiada, droga wolna, nikogo nie trzymam. Diodor opuścił ręce. - Wiesz, że bez ciebie się stąd nie ruszę - powiedział zmęczonym głosem. Zaczerpnął głęboki oddech i spytał: - Ale dlaczego, Kineaszu? Dlaczego chcesz ryzykować swoim i naszym życiem, by walczyć z Macedonią? - Dobre pytanie, prawda? - rzucił Filokles cichym głosem. - Kilka dni temu sam odradzałeś królowi wojnę z Macedonią. Skąd ta nagła zmiana zdania? Kineasz podniósł sakijski bat, który leżał na dębowym stole, i potarł kciukiem złote ornamenty na rączce. - Wczoraj wieczorem, kiedy spierałem się z archontem, doznałem objawienia, jakby któryś z bogów szeptał mi prosto do ucha. Lepiej tego nie wytłumaczę. W jednej sekundzie zapadła decyzja. To nie jest kwestia rozsądku i argumentów. To jest właśnie... objawienie. - Zatknął bat za szarfą przepasającą jego napierśnik. - Nie mam żadnych wątpliwości. Rzecz jest nieodwołalna. - Chłopcy nie będą skakać z radości - westchnął Diodor. Kineasz skinął głową. - Kto zechce odejść, będzie mógł to uczynić - powiedział. - Nikt nie odejdzie - odrzekł Diodor. - Ale też skakać z radości nie będą. - To już jest w rękach bogów. - Kineasz znowu pokiwał głową. - Teraz czeka nas sporo pracy. Filoklesie, pojedziesz z Sitalkesem do króla i powiesz mu, że będziemy na niego czekać wraz z całą tutejszą arystokracją o drugiej godzinie po południu. Diodorze... Pozostali będą przez resztę przedpołudnia ćwiczyć rzut oszczepem i ustawienia kawaleryjskie. Tuż po południu pojedziemy razem do króla i wprowadzimy go efektownie do Olbii. 240
- Dobrze by było, gdyby ktoś uprzedził o tym archonta - powiedział Filokles. - I nie zapomnij, że masz się jeszcze spotkać z Memnonem. - Niech Kraks pójdzie do pałacu i zapyta Cyrusa, czy archont będzie wolny o drugiej godzinie po południu. A do Memnona poślij jakiegoś niewolnika z prośbą o spotkanie tutaj. Niech podkreśli, że bardzo na to nalegam. - Tak jest, hipparcho. - Diodor zasalutował z uśmiechem, na co Kineasz również się uśmiechnął. - Mimo wszystko jestem dobrej myśli - powiedział. Manewry zaczęły się dobrze, chociaż stawiło się jeszcze mniej ludzi niż poprzednio. Wielu było na ostatnich w tym roku wyprawach handlowych, a pozostali zachorowali lub mieli inne wymówki. Więcej było za to tym razem obywateli na koniach i w zbrojach. Nikiasz, Ajas i Leukon ustawili ich szybko w szeregach. Odczytano listę i zaznaczono nieobecnych. Kineasz podjechał do zebranych. Niemal dwustu mężczyzn na koniach, ustawionych w cztery szeregi, wypełniało wschodnie skrzydło hipodromu. Konie przestępowały z nogi na nogę. W drugim szeregu ogier zaczepiał klacz. - Witajcie, obywatele Olbii! - Kineasz próbował przekrzyczeć zgiełk. Siedział prosto, starając się nie zważać na zmęczenie i ból. - Pragnę wam podziękować za obdarzenie mnie tym stanowiskiem i za nadanie mi obywatelstwa. Niech te słowa wystarczą, albowiem nie znajdę trafniejszych, by wyrazić moje uczucia. - Powiódł wzrokiem po słuchających. - Dzisiaj czekają nas pierwsze prawdziwe manewry. Najpierw każdy zaprezentuje siebie, swego konia i zbroję mojemu hyperetesowi Nikiaszowi, który będzie służyć wam radą, gdyby coś należało poprawić. Następnie przejdzie do Diodora, by przećwiczyć rzut oszczepem, później zaś do Ajasa, który nauczy, jak zmieniać konia w czasie walki. W południe posilimy się nieco, a potem przećwiczymy różne ustawienia. Po południu wszyscy miejscy hippeis wykonają swoje pierwsze zadanie od wielu lat: będziemy eskortować króla Saków. - W szeregach zaszumiało. - Proszę o ciszę, panowie. Podczas ćwiczeń nie ma czasu na pogaduszki. Czy obywatele służący w 241
falandze gawędzą ze sobą, gdy stoją w szeregu? Bynajmniej. Wykonują rozkazy. Takie też jest wasze zadanie. Czy są pytania? Z czwartego szeregu ktoś krzyknął błagalnie: - Po południu mam kupić nasiona lnu. - Trudno, nie kupisz - odparł Kineasz z ledwo widocznym uśmiechem. - Nie wziąłem ze sobą nic do jedzenia - krzyknął ktoś inny. - Kiedy każę wam się rozejść, będziecie mogli posłać niewolników po jedzenie. Następnym razem lepiej się przygotujecie. Ćwiczenia trwają cały dzień. - Czy wszyscy musimy mieć niebieskie płaszcze? - zapytał kolejny głos. - Poinformuje was o tym Nikiasz. Coś jeszcze? Milczeli. Wszyscy razem sprawiali wrażenie bardziej zdyscyplinowanych od jazdy ateńskiej, ale też wyglądali na bogatych arystokratów bawiących się w wojsko. W gruncie rzeczy nie byli niczym więcej. Kineasz westchnął i krzyknął: - Hippeis! - Rozejrzał się dokoła. Nikiasz, Ajas i Leukon stali przy siedzeniach dla widzów. Obok stały ich konie, a przy koniach leżał na kocach sprzęt do ćwiczeń. Diodor i obywaj Galowie rozgrzewali się już przed rzutami oszczepem, a Antygon ustawiał ciężką tarczę, która podparta dwiema włóczniami, miała służyć za cel. Prezentowali się należycie. - Wszyscy na swoje miejsca! - rozkazał Kineasz. Zapanowało ożywienie. Mniej więcej czwarta część olbijskich kawalerzystów podjechała do Kineasza ze skargami, żądaniami i sugestiami. Nie zaskoczyło go to ani trochę. W końcu nie miał do czynienia z żołnierzami, tylko z bogatymi Grekami. Wiedział, jak się z nimi uporać, a pomagał mu w tym Lykeles, który podobnie jak on wielokrotnie odbywał ćwiczenia z ateńskimi hippeis. Jeździł teraz między bogaczami, wysłuchując ich skarg i propozycji. Z najprostszymi radził sobie sam, pozostałe załatwiał Kineasz - cierpliwie, ale stanowczo. Po półgodzinie wszyscy już byli na swoich miejscach. 242
Przy trybunach dla publiczności Nikiasz rozmawiał z Olbijczykami o zakupie oszczepów z drewna dereniowego. Wcześniej zasięgnął języka i wiedział już, którzy z miejskich kupców mogą sprowadzić drewno z Persji i którzy kowale wykują najlepsze groty. Wraz z Leukonem i Kojnosem robił też przegląd koni. Kojnos podszedł teraz do Kineasza i czekał, aż ten będzie mógł z nim rozmawiać. - Jest problem z końmi - powiedział, kiedy dowódca przeniósł nań wzrok. Kineasz odchrząknął i przesunął hełm na tył głowy. - Klacze i ogiery, tak? Kojnos skinął głową. - Konie są tutaj tanie. Wszystkie powinny być jednej płci. W przeciwnym razie, gdy klacze będą mieć ruję, może tu zapanować bałagan. Kineasz pogładził brodę. - Co by na to powiedział Kesnofont? - Wałachy - odrzekł Kojnos z uśmiechem. Kineasz miał ochotę zasnąć lub umrzeć. - Wałachy zatem... Wyłączyć konie hyperetesa i oficerów. Podjechał do pierwszej grupy, która ćwiczyła już rzut oszczepem. Byli to wszyscy młodzieńcy, z którymi wybrał się wcześniej do Saków. Szło im nad wyraz dobrze. Parząc na nich, Kineasz pomyślał, że powinien podzielić hippeis na pięćdziesięcioosobowe oddziały. Wtedy wszyscy najlepsi zmieściliby się w jednej mniejszej formacji. Kyros przejechał obok galopem na swoim gniadoszu. Rzucił oszczepem tak mocno, że tarcza przewróciła się z głośnym trzaskiem. - Ten chłopak rzuca jak sam Zeus - powiedział Filokles, stając przy Kineaszu. - Król przesyła ci pozdrowienia. Będzie na ciebie czekać o drugiej. Młodzieńcy radzili sobie przyzwoicie, ale nie dało się tego powiedzieć o pozostałych. Nikomedes nie był jedynym, który upadł przy próbie zmiany konia i chybiał za każdym razem, gdy przejeżdżał obok tarczy. Udawał, że go to bawi, że patrzy na wszystko z wyższością i pogardą, ale i tak było 243
widać jego irytację. Najwyraźniej dotychczas wszystko mu się udawało jemu i wszystkim innym arystokratom w hipodromie. Za największym modnisiem w Olbii jechał Ajas, obracając w dłoni swój oszczep. Krzyknął coś, by dodać sobie animuszu, i tym samym przepłoszył niewolników, którzy chcieli mu służyć pomocą. Nikomedes rzucił jakieś przekleństwo, podciągnął się na konia, chwytając go za grzywę, i ruszył znów w stronę tarczy. Ajas rzucił celnie, a Nikomedes chybił o całą piędź. Jego przekleństwa rozbrzmiały donośnie w całym hipodromie. - Staruszkowie jeżdżą jak worki z gównem, a ci w średnim wieku tak bardzo boją się ubrudzić, że wyglądają na zafajdane kapłanki - powiedział Nikiasz. - A nie ćwiczyliśmy jeszcze jazdy w ustawieniach. Kineasz próbował się nie uśmiechać. - Za to najmłodsi są niczego sobie. Ze wszystkich najlepszych chcę stworzyć jeden oddział, liczący pięćdziesięciu ludzi. Zrób dla mnie listę. I rozgłoś to wszem i wobec. Niech każdy się stara o przyjęcie do tego oddziału. - Sam kiedyś chciałeś dostać się do takiego, co? - Nikiasz uśmiechnął się krzywo. Sześć oddziałów ateńskiej konnicy rywalizowało ze sobą pod każdym względem. Wskazał brodą na ojca Eumenesa, Kleomenesa, który siedział cicho z grupą przyjaciół i nie brał udziału w ćwiczeniach. - Może trudno to nazwać buntem - powiedział. - Ale jakiś problem tu mamy. - Zajmę się tym - odparł Kineasz, odwracając konia. Jeden ze starszych arystokratów przerzucił nogę przez koński grzbiet i od razu upadł po drugiej stronie. - Chcesz z nimi pokonać Macedonię? - zapytał Nikiasz. - Ty też zaczynasz? - Ja pierwszy zacząłem. Słyszałem, że to sami bogowie kazali ci walczyć z Macedonią. To oni przysłali ci ten bat? - Nikiasz wskazał na tkwiący za szarfą bat od Rajanki. - Najmniejszy oddział macedoński rozniósłby ich w puch przy pierwszym starciu. A peltaści szybko by posprzątali. Połowa tych jegomości od razu zleci z koni i będzie leżeć na ziemi tak długo, aż ktoś usłużnie podetnie im gardło. Nie mam racji? Kineasz znowu obrócił konia. 244
- Wychodzi więc na to, że masz sporo do zrobienia. - Wiedziałem, że tak to skomentujesz. - Nikiasz uśmiechnął się smutno. Kineasz podjechał do Kleomenesa i jego dwudziestu kompanów. - Którą tarczę mam dla was wyznaczyć na początek? - zapytał. Kleomenes zupełnie go zignorował, a jeden z jego przyjaciół powiedział ze śmiechem: - Jesteśmy obywatelami, wolnymi ludźmi, nie żołnierzami. Nie wciągaj nas do tej farsy. Kineasz spojrzał na niego i rzekł: - Nie masz zbroi. Twój koń jest za mały. Zgłoś się, proszę, do mojego hyperetesa. - A jeśli odmówię? - Mogę ukarać cię grzywną. - Kineasz starał się nie podnosić głosu. Mogę też donieść o tym archontowi. Mężczyzna uśmiechnął się, jakby ta groźba nie była mu straszna. - Mogę też tutaj, w tym miejscu, zrobić z ciebie krwawą miazgę - dodał Kineasz. - Wszystko to leży w moich kompetencjach. Mężczyzna aż się wzdrygnął. Kineasz spojrzał na Kleomenesa. - Jestem obywatelem ateńskim - powiedział. - Nie mam ci za złe, że głosowałeś przeciwko przyznaniu mi obywatelstwa Olbii i że byłeś przeciwny powierzeniu mi funkcji hipparchy. Na tym w końcu polega demokracja. Ale jeśli nie będziesz wykonywać obowiązków, niebawem dojdzie do próby sił, na której nie zyska żaden z nas. Kleomenes unikał wzroku Kineasza. Patrzył na kogoś innego, najpewniej na Nikomedesa, swego największego rywala w Olbii. - Niech ci będzie - rzucił sucho. - Poczułem nagłą potrzebę rzucenia oszczepem. Było to dość jałowe zwycięstwo, bo Kleomenes podszedł do swego konia, wsiadł na niego, podjechał do celu, rzucił dość celnie, po czym spokojnie wrócił i usiadł na swoim miejscu. Kineasz spróbował innej taktyki. Przywołał gestem Kojnosa i, wskazując Kleomenesa, powiedział: 245
- Tu oto siedzi jeden z najważniejszych obywateli tego miasta. Nie lubi mnie. Zachowuje się głupio i arogancko. Z nieznanych mi zresztą powodów. Zaprzyjaźnij się z nim. Kojnos zachichotał. - Jak jeden arogant z drugim? - Coś w tym rodzaju - przyznał Kineasz. Musztra zespołowa wypadła fatalnie. Pierwsza próba stworzenia formacji w kształcie romboidu, który to szyk Kineasz bardzo lubił, okazała się nieudana, ponieważ hipodrom był za mały, a ludzi w nim zbyt wielu. Ale nawet bez tych przeszkód rzecz raczej by się nie udała, bo aż pół godziny zajęło ustawienie każdego na swoim miejscu, a po przejechaniu dziesięciu kroków szyk od razu się rozpadał. Kineasz westchnął i dał za wygraną. Zmienił ustawienie na kolumnę z czterema jeźdźcami w szeregu i kazał im przez pełną godzinę okrążać hipodrom, by nauczyli się zachowywać stosowny odstęp. Ochrypł od ciągłych krzyków. Wszyscy zawodowi żołnierze mówili chrypiącym głosem. Problem ten dał się we znaki również niektórym młodzieńcom, którzy uczestniczyli w wyprawie na równiny. Kineasz pokręcił głową i podjechał do Klejtosa. - Tracę głos - powiedział. - Rozkaż im, proszę, by się rozeszli i posilili co nieco. - Z przyjemnością - odparł Klejtos. Wydał rozkaz i od razu poszedł po chleb. Kiedy wrócił, spojrzał na Kineasza i rzekł: - Wiedziałem, że sobie z nimi poradzisz. Popatrz tylko! Kineasz jadł już kiełbasę, którą przyniósł mu Sitalkes. - Na co niby? Wyglądają jak psie wypierdki. Klejtos zmarszczył brwi. - Nieprawda. Starają się bardzo. Jeśli przestaną, przegramy. Na razie jesteśmy górą. Zrób z nimi jeszcze ze trzy takie rundy i oni sami poczują różnicę. Dasz mi trochę kiełbasy? Ten czosnek działa mi na żołądek. Kineasz podał mu kiełbasę. Klejtos odkroił kawałek i rzucił go swojemu synowi, który jadł obok w towarzystwie Ajasa i Kyrosa. Jedli, siedząc na koniach, jak Sakowie. Wszyscy młodzieńcy, którzy byli na równinach, jedli zresztą w ten sposób. 246
Klejtos podał Kineaszowi bukłak z winem. - Podły gatunek - powiedział. - Idealne dla żołnierzy. Zatem... walczymy z Macedonią, tak? - Wieść szybko się tutaj niesie. - Kineasz pociągnął wina z bukłaka. Spóźnimy się na spotkanie z królem, pomyślał. - W Atenach jest inaczej? Z tego, co słyszałem, zabiłeś kilku perskich czy celtyckich morderców, by potem pogrozić archontowi batem i przywołać go do porządku. A następnie wywróciłeś oczami i przepowiedziałeś, że pokonamy Antypatra. - Lekki ton Klejtosa nie zdołał ukryć niepokoju, który malował się na jego twarzy. Kineasz oddał mu bukłak. - Tak to mniej więcej wyglądało - powiedział. - Mój pierwszy nauczyciel retoryki utrzymywał, że przez takie żarty napytam sobie biedy. Jak widać, miał rację. To ja, Kineaszu, zgłosiłem propozycję, by przyznać ci obywatelstwo, a moi przyjaciele obwołali cię hipparchą. Nie wpakuj nas w kabałę, z której możemy nie wyjść cało. Klejtos skrzywił się i włożył do ust następny kawałek kiełbasy. Kineasz zdjął hełm i energicznie podrapał się po głowie. Spojrzał znów na Klejtosa i rzekł: - Nie mam tutaj żadnego lokum, do którego mógłbym zaprosić arystokratów. Użyczysz mi swojego? Wytłumaczę twoim gościom, dlaczego powinniśmy walczyć i co mogą stracić, jeśli się od tego uchylimy. Klejtos chrząknął. - A już miałem nadzieję, że te pogłoski są fałszywe - powiedział. - Macedończycy naprawdę ciągną w te strony. Świta króla wyglądała jak grupa centaurów w złotych zbrojach. Kolumna olbijskiej kawalerii zbliżyła się do oczekujących w mniejszym porządku, niżby Kineasz mógł sobie życzyć. Petrokles i Kleomenes natychmiast odłączyli się od reszty, by wziąć w objęcia swych synów, przez co trudno było mówić o jakiejkolwiek dyscyplinie. Sakom to nie przeszkadzało. Król przepchnął się do Kineasza przez masę greckich jeźdźców i rzekł do niego z uśmiechem: 247
- Spóźniłeś się! - Wybacz mi, panie. Archont już na nas czeka. - Kineasz dał batem znak Nikiaszowi, ten zaś donośnym głosem wydał rozkaz zmiany ustawienia. Satraks pokręcił głową. - Oczywiście nie mam do ciebie pretensji. Czas dla nas niewiele znaczy, ale dla Greków ma chyba duże znaczenie. Druga godzina po południu! - Król zaśmiał się. - Spróbuj tylko zgromadzić Saków w ciągu jednego miesiąca! - Mimo to chcesz walczyć z Macedonią - zauważył Kineasz. - Och, znacznie łatwiej zwołać ich wszystkich na wojnę. - Satraks zmrużył oczy. - Zmieniłeś zdanie. Widzę to po twojej twarzy. - Zmieniłem - przyznał Kineasz. - Bogowie mnie przekonali. Król wzruszył ramionami. - Kam Baksa zapewniała mnie, że tak się stanie, i miała rację. Co mnie nie dziwi, bo ona prawie nigdy się nie myli. Kineasz spojrzał na kolumnę, którą ustawiali obydwaj hyperetesowie. Zostało im kilka minut. - Rozmawiałem z archontem - powiedział. Satraks skinął głową. - Myślę, że opowie się za wojną. Przynajmniej na tym etapie. - To również przewidziała Kam Baksa. - Król uśmiechnął się, ukazując swoje równe zęby i pełne usta, ukryte pod wąsami i brodą. - Poprowadzę więc moje klany na wojnę z Macedonią. - W jego głosie nie było śladu entuzjazmu, co najwyżej zrezygnowanie. Kineasz skinął głową. Po manewrach również z niego opadł wszelki entuzjazm. Będzie musiał dowodzić garstką amatorów w starciu z doświadczonymi wojownikami. - Bogowie, dajcie nam wygrać - powiedział. - Bogowie zsyłają zwycięstwa tym, którzy na nie zasłużyli - powiedział król. Kineasz brał udział w spotkaniu archonta z królem, które odbyło się w portyku świątyni Apollina, lecz nie odzywał się ani słowem. Archont wyglądał na odmienionego - był trzeźwy i konkretny jak urodzony dowódca. 248
Zmienił się szybciej niż aktor odgrywający wiele ról w trakcie jednego spektaklu. Kineasz widział to w Królu Edypie - ten sam aktor grał króla i posłańca. Tutaj zaś, w Olbii, pijany tyran mógł być też królem-filozofem. Na prawo od niego stał Cyrus i spisywał warunki przymierza. W ciągu godziny król i archont ustalili wszystko, co trzeba, i uścisnęli sobie dłonie, przysięgając na Apollina i innych bogów, że w razie wojny z Macedonią jeden na pewno pomoże drugiemu. Umowa tyczyła się tylko najbliższej wiosny - nie był to traktat o przyjaźni po wsze czasy. Król nie zgodził się, by Olbijczycy mogli bez przeszkód przemieszczać się po równinach, lecz zgodził się, by na czas obowiązywania traktatu nie pobierać od podróżnych żadnych opłat. Po uściśnięciu dłoni archont wsiadł na konia i odprowadził króla do bram miasta. Po drodze jeszcze rozmawiali ze sobą, ale Kineasz, który jechał tuż za archontem, niewiele z tego dosłyszał. Pod bramą archont ściągnął lejce i rzekł: - Musimy spotkać się wiosną, żeby ustalić wspólną strategię. Król powiódł wzrokiem po podmiejskich polach. Pokiwał głową i odparł: - Potrzeba mi czasu i przestrzeni, by przeszkolić swoich ludzi. Archont był świetnym jeźdźcem. Kineasz mógł to zaobserwować, gdy archont nagle cofnął się o kilka kroków i chwycił za uzdę jego konia. - Do tej wojny, królu, namówił mnie mój hipparcha - powiedział. Wiosną wyślę go do was. - Będę zatem na niego czekał - odrzekł Satraks, kiwając głową. - O planach Antypatra dowiemy się czegoś dopiero wiosną, kiedy przybiją tutaj ateńskie statki handlowe. Koń króla był niespokojny. Monarcha pogłaskał go i wyszeptał mu do ucha kilka sakijskich słów. Następnie podał rękę Kineaszowi i rzekł: - Wiosną, gdy ziemia stwardnieje, a trawa się zazieleni, przyślę po ciebie swoich ludzi. Ulice były pełne, a przy bramie tłoczyli się mieszkańcy Olbii i przedmieść. Król pomachał na pożegnanie, postawił konia na tylnych nogach i skoczył z nim do galopu, jakby byli złączeni w jedno i pędzili po niebie, nie zaś po zwykłej ziemskiej drodze. 249
- Jak ci się żyło u tych barbarzyńców? - zwrócił się archont do Kineasza. - Zawarłem tam jedną dobrą przyjaźń - odrzekł zapytany. - Jej symbolem jest ten właśnie bat, który dostałem w prezencie. Archont pokiwał głową. - Twoja przyjaźń z rozbójnikami może okazać się korzystniejsza, niż wcześniej myślałem. Oni cię lubią, Ateńczyku. - Znów kiwnął głową. - Ich król nie jest prostakiem. To człowiek kształcony. - Uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Jest młody i arogancki. - Był zakładnikiem w Pantikapajonie - powiedział Kineasz. - Dlaczego go wcześniej nie znałem? - Archont wzruszył ramionami. A może go jednak gdzieś widziałem. Plenią się jak robactwo. A ich kobiety są nieczyste: trudno powiedzieć, czyim dzieckiem jest ten czy inny bękart. Ale jako żywe tarcze mogą być przydatni, jeśli ta wojna wybuchnie. - Kineasz zesztywniał, lecz nie wyrzekł ani słowa. - A zrobię wszystko, by tak się nie stało. - Archont obrócił konia. - Wracamy do pałacu! Dzień, w którym Klejtos urządził kolację na cześć Kineasza, był jednocześnie dniem, w którym Ateny czciły swoich poległych bohaterów. Kineasz wypił za dużo wina, a to dlatego że miał wygłosić przemówienie. Na prośbę Klejtosa i z pomocą Filoklesa i Diodora przygotował orację i tuż po posiłku, ponaglany przez wszystkich obecnych, podniósł się z sofy i stanął na środku komnaty - jak politycy goszczący na ateńskich sympozjonach jego ojca. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu występować w ten sposób. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że musiał je wsunąć w fałdy tuniki. - Obywatele Olbii... - Zaczął tonem dość oficjalnym, który jednak mu się nie spodobał, tym bardziej że mówił drżącym głosem. Po chwili wszakże uśmiechnął się, wzruszył ramionami, pogładził się po brodzie i rzekł: Przyjaciele... - Zabrzmiało lepiej. - Ktoś powiedział całkiem niedawno... niedaleko stąd zresztą... i pewnie mówi tak również w tej chwili... że otrzymawszy od was obywatelstwo i godność hipparchy, odwdzięczam się, wciągając was w beznadziejną wojnę. 250
Wyglądali na zaciekawionych. Młodsi - na przykład Eumenes - nie mieli pojęcia, czym jest wojna. Samo to słowo ich ekscytowało. Starsi z kolei mogli szybko wsiąść na statki i uciec do Heraklei, do Tomis, a nawet do Aten. Kineasz zaczerpnął tchu. - Ta wojna nie jest naszym dziełem. Aleksander, ów młody król, któremu służyłem, jest już mężczyzną. Mało tego: ogłosił się bogiem. Chce podbić nie tylko Medów. On chce podbić cały świat. - Kineasz rozłożył ręce jak aktor. Rozbawiło go to w głębi ducha, bo retoryki nie ćwiczył od co najmniej dziesięciu lat. - Jego boskości przeczy wszakże to, iż chcąc dalej prowadzić wojny, wciąż potrzebuje ludzi i pieniędzy. Bogowie, jak sądzę, mogą podbijać świat, dysponując jedynie własną siłą. Aleksandrowi niezbędny jest do tego skarbiec Persepolis i żołnierze z całego greckiego świata. Ta walka o skarby, niezbędne do prowadzenia wojen, dużo kosztuje Macedonię, bo ani jedna sztabka złota z Persepolis nie dotarła do ojczyzny Aleksandra. I żaden z łupów wojennych zdobytych w Babilonie nie trafił do cedrowych skrzyń w skarbcu Filipa. Olympias nie pławi się w perłach z Nilu. Aleksander spala złoto tak jak inni spalają drewno. - Kineasz wziął od niewolnika kielich z rozwodnionym winem i upił łyk. - Antypater potrzebuje pieniędzy. Musi w tym celu wydoić miasta attyckie i peloponeskie. Potrzebuje naszego zboża i złota. A chcąc zwiększyć daniny, by posłać je swemu boskiemu panu, musi prowadzić wojny. Urwał na moment, by jego słowa dotarły do słuchaczy. Potem zaczął krążyć między sofami, zwracając się bezpośrednio do gości - jednego po drugim. - To nie będzie zwykła wojna między miastami, w której dochodzi do starcia hoplitów, a zwycięzca dyktuje warunki pokoju lub pali pola strony przegranej. Jeśli Antypater zdobędzie Olbię, to na pewno ją utrzyma. Mianuje tu na satrapę któregoś z Macedończyków. - Ostatnie słowa Kineasz skierował - niby przypadkiem - do Nikomedesa, który jednak nie zareagował w żaden sposób. 251
- Macedończycy osadzą tu swój garnizon i nałożą wysokie podatki. Nie będą zwoływać zgromadzenia, arystokracja straci znaczenie. Spytacie zapewne, skąd wiem to wszystko, a ja odpowiem, że sam to widziałem: tak to bowiem wyglądało od Graniku aż po Nil. Myślicie, że archont jest tyranem? - Kineasz rozejrzał się dokoła. Wszyscy uważnie go słuchali. - W porównaniu z macedońskim garnizonem archont jest wzorcem demokraty. Sądzicie, że rządy Antypatra wyjdą Olbii na dobre? A może wydaje się wam, że moglibyście wymknąć się stąd i wrócić kilka lat później, gdy sytuacja się poprawi? - Kineasz urwał i wskazał Lykelesa. - Lykeles był obywatelem tebańskim. Zapytajcie go, z czym się wiąże macedońska okupacja. Słuchacze byli wyraźnie zaniepokojeni. Wiercili się na swych sofach. Starsi unikali wzroku Kineasza. Wysłuchali go, lecz nie wierzyli jego słowom. Byli pewni, że w razie potrzeby opłacą tych, co trzeba, i w końcu się jakoś wykupią. Z drugiej strony, wszyscy wiedzieli, że Teby zostały doszczętnie zniszczone, a większość mieszkańców sprzedano w niewolę tylko za to, że zaatakowali stacjonujący tam macedoński garnizon. A działo się to przecież w Tebach, stanowiących fundament greckiego świata, w mieście Edypa i Epaminondasa. Kineasz znów łyknął wina. - Nie powiem wam, że możemy pokonać Macedonię. Gdyby zjawił się tu Aleksander z siedmioma taxis weteranów i czterema pułkami hetajrów, z całą tesalską konnicą, wszystkimi psiloi, peltastami i gwardią, wtedy powiedziałbym, że mimo zawartych sojuszów, w ciągu godziny w puch by nas rozniósł. Jednak to nie Aleksander nam zagraża. Najpewniej nie będzie to również Antypater, który, wierzcie mi, jest generałem z prawdziwego zdarzenia. Będzie to jeden z młodszych generałów, który nie walczył z Persami i który chce teraz zdobyć sławę. Generał ten będzie miał dwie macedońskie taxis, w tym jedną zupełnie niedoświadczoną. Będzie miał jeden pułk hetajrów, składający się z różnych szumowin, których Antypater chce trzymać z daleka od kraju. Będzie miał Traków, Getów i Bastarnów. Taką armię, obywatele Olbii, jesteśmy w stanie pokonać. A jeśli nawet nie pokonać, to przynajmniej zatrzymać ją na równinach, by nie zdołała dotrzeć do miasta. 252
Słuchali go dalej spokojnie, półleżąc na sofach, popijając wino. Siadając na sofie, Kineasz dał do zrozumienia, że już skończył. Czuł w sobie pustkę. Czuł się, jak uczeń, który zakończył wypowiedź i uświadomił sobie, że o czymś zapomniał. Wzruszył ramionami. Za taki gest nauczyciel retoryki obiłby go rózgami. - Tak to widzę - dodał. Zabrzmiało to mało efektownie. Ze swej samotnej sofy podniósł się Kleomenes. Co prawda przyszedł z synem, ale Eumenes przeniósł się wcześniej na sofę Kyrosa. Większość obecnych albo go ignorowała, albo płaszczyła się przed nim. W przeciwieństwie do Nikomedesa i Klejtosa, którzy rywalizowali ze sobą politycznie i handlowo, ale się wzajemnie lubili, Kleomenes był wyniosły, jakby nie chciał, by przyłapano go na towarzyskiej rozmowie z rywalami. - Hipparcha słusznie prawi... jak na najemnika. - Rozejrzał się dokoła z patrycjuszowską pogardą. - Równie dobrze sam mógłbym wybrać się do innego miasta i namawiać je, by narażało się na ogromne straty, by może zyskać to i owo. Mimo że wy, Klejtosie i Nikomedesie, zmówiliście się, by poprzeć tego człowieka, ja mówię wyraźnie: to cudzoziemiec, któremu nie zależy na losie Olbii, przynajmniej nie tak bardzo, jak nam. Po cóż by miał on wojować z Macedonią? Nasz pan najemnik tak bardzo ceni swój zawód, że również z nas chce uczynić żołnierzy. Niech już lepiej wojnami zajmuje się on i jemu podobni. Ja się na takich rzeczach nie znam, a i poznawać ich nie pragnę. To nie jest domena wolnych obywateli. Jeśli zajdzie potrzeba, możemy zawsze zatrudnić... najemników. - Rozejrzał się. - Jesteście głupcami, jeśli sądzicie, że wasz mały szwadron będzie w stanie choćby minutę dotrzymać pola Macedończykom. W waszym interesie nie jest wojowanie, tylko prowadzenie interesów. Achilles był durniem, a Odyseusz wcale go nie przewyższał. Dorośnijcie nareszcie. Pogódźcie się z tym, jak jest. Niechaj Olbia rośnie w siłę i dostatek, niezależnie od tego, kto rości sobie do niej prawa. A wojenki zostawmy najemnikom. - Uśmiechnął się do Kineasza. - Chociaż gdy będę ich zatrudniał, poszukam mniej aroganckich i lepiej wyszkolonych, nie zaś bufonów i opojów, odrzuconych przez Aleksandra. 253
Kiedy usiadł, zapanowało poruszenie. Wszyscy patrzyli na Kineasza. Słowa Kleomenesa dotknęły go do żywego, godząc zarówno w jego dumę własną, jak i w reputację, którą cieszył się wśród zwolenników. Mimo wzburzenia, jakie czuł w sercu, i strachu, który ścisnął mu żołądek, zachował się jak człowiek zaprawiony w politycznych bojach - i w domu ojca, i w ateńskich hippeis. Napełnił kielich, wylał ofiarę, pomodlił się do Ateny i wstał ponownie, na zewnątrz spokojny, choć w środku wściekły, zraniony i zasmucony. Żołądek podchodził mu do gardła. Pod pewnymi względami było to gorsze od udziału w bitwie. Podczas bitwy wspierał go duch walki, wzmacniając muskuły i ścięgna; za to podczas debaty człowiek uważany za przyjaciela lub sojusznika mógł nagle okazać się przeciwnikiem. Kineasz zaczerpnął tchu i powiedział: - Jestem pewien, że Kleomenes ma jak najlepsze intencje. - Taki łagodny sarkazm, zaskakujący dla wielu obecnych, uciszył gwar rozmów. Kleomenesie... Czy mówiąc o bufonach i opojach, mnie miałeś na myśli? Kleomenes gapił się nań jak Meduza. Kineasz odwzajemnił mu się podobnym spojrzeniem. - Dajże spokój... Jesteśmy tu wśród przyjaciół. Na pewno kogoś miałeś na myśli. - Kineasz dalej był łagodny. Kleomenes nie dał się nabrać. Wiercił się na swej sofie jak przyszpilony owad. Kineasz uniósł brwi. - Zatem nie chodziło ci o mnie? - Zrobił krok w stronę wiercącego się wciąż Kleomenesa. - A może miałeś na myśli Memnona? Albo Likurga? Mojego przyjaciela Diodora? A może Ajasa, który jest synem Isoklesa z Tomis? To o nim przed chwilą mówiłeś? - Kineasz zrobił kolejny krok. Wiedział, że Kleomenes nie będzie łatwym wrogiem, ale ta wrogość się już pojawiła, a skoro nie może go sobie zjednać, musi go jednoznacznie pokonać. - Tyle że żaden z nich nie służył pod Aleksandrem. Tylko ja. - Zbliżył się o kolejny krok. - A może mówiłeś ogólnie o wszystkich opojach i bufonach, których spotkałeś na swojej drodze, kiedyś przemierzał świat wzdłuż i wszerz? Kleomenes wstał. Był cały czerwony na twarzy. 254
- Dobrze wiesz, o kim mówiłem! - powiedział. Kineasz wzruszył ramionami. - Jestem tylko biednym najemnikiem, intelekt mam wątły. Powiedz otwarcie. - Sam się domyśl! Kineasz rozłożył ręce. - Naprawdę jestem prostym żołnierzem. I wielce podziwiam tych, o których tutaj wspomniałeś: Achillesa i Odyseusza. Być może nie umieli prowadzić interesów, ale nie bali się mówić, co myślą. - Niech cię szlag trafi, ty bezczelny... W tym momencie interweniował Klejtos, bo dłonie obu rywali zacisnęły się już w pięści. - Panowie - powiedział. - Myślę, że racjonalną dyskusję utopiliśmy w ostatnim kielichu wina. Bo teraz mamy już kłótnię, toczoną nadto w złej wierze. Jestem pewien, że Kleomenes nie miał zamiaru nikogo obrazić, a i Kineasz nie sugerował bynajmniej, że Kleomenes jest tchórzem, prawda? Kineasz skinął głową. Następne słowa wypowiedział z całą ateńską arogancją, na jaką mógł się w tej chwili zdobyć: - Faktem jest, że mówiłem ogólnie o długowłosych Argiwach, którzy walczyli o Helenę na wietrznych równinach Ilionu. Rozległ się niegłośny aplauz. Retoryczne chwyty Kineasza olśniewały typowo ateńską elegancją. Kleomenes wychodził przy nim na gbura. Teraz zaś stracił panowanie nad sobą, bez słowa podniósł torbę ze zwojami, z którą pojawił się na sympozjonie, podszedł do drzwi i powiedział: - Jeszcze wszyscy będziecie żałować, żeście wpuścili go do Olbii. I wyszedł. Kineasz uśmiechnął się z pozorną swobodą, lecz czuł, że nogi się pod nim uginają - jakby stoczył właśnie poważną walkę. Miał ochotę na więcej wina. Gdy wrócił na sofę, którą dzielił z Filoklesem, Spartanin powitał go uśmiechem. Padło jeszcze kilka pytań, ale większość gości wolała zmienić temat. Kineasz wypił jeszcze sporo wina, próbując uśmierzyć w ten sposób ból po ranach, jakie zadał mu Kleomenes, toteż kładąc się potem do łóżka, był już bardzo pijany. 255
Drzewo było większe od świata, a jego pień przypominał miejskie mury wyrastające ze skalistej równiny. Najniższe gałęzie stykały się z ziemią. Był to cedr... nie... czarna sosna z attyckich gór. Z bliska wydawało się, że jest tych drzew więcej. Opadłe liście i igły pokrywały gęsto ziemię, przez co przy każdym kroku zapadał się po kostki, a kiedy spojrzał pod nogi, okazało się, że liście zmieszane są z kośćmi. A pod liśćmi i kośćmi tkwiły trupy... Dziwne, że nad trupami leżą kości, pomyślał z jasnością typową dla snów. Czuł, że ma osobliwą kontrolę nad snem. Skłonił swe ciało, by odwróciło się i nie patrzyło na drzewo. Ale po drugiej stronie widział jedynie nisko wiszące gałęzie, liście, kości i zmarłych. Odwrócił się i przycisnął dłoń do pnia, który był ciepły i gładki jak dłonie Rajanki od zewnątrz, a wtedy... Obudził się pełen niepokoju. Sen był bardzo przejrzysty, ale też bardzo dziwny. Śniąc o drzewie, Kineasz nie był sobą. Był człowiekiem nie myślącym jak Hellen. To przerażało go najbardziej. Przerażenie ukrywał, pracując z olbijskimi hippeis, i to pomimo pierwszego zimowego sztormu. Wyprawy morskie nie były już możliwe. Całe miasto wiedziało o najeździe wojsk Antypatra. O ucieczce nie było już mowy, toteż wszyscy, niezależnie od stanu posiadania, musieli na kilka chłodnych miesięcy pogodzić się z sytuacją, mówiąc sobie wzajemnie, że w razie czego wiosną uda im się uciec. Na kolejny tydzień Memnon ogłosił ćwiczenia olbijskich hoplitów, którzy mieli się zebrać po raz pierwszy od czterech lat. Wcześniej nie zgadzał się na to archont, ponieważ bał się, że zgromadzenie uzbrojonych hoplitów może zagrozić jego władzy - ponieważ bał się właściwie wszystkiego. Tym jednak razem Memnon nalegał i postawił na swoim. Hoplici prezentowali się lepiej od kawalerii. Mieli na sobie cięższe zbroje niż ich rodacy w Atenach czy Sparcie. Trzydzieści lat wojen w Attyce i na Peloponezie nauczyło Greków, że lepiej nosić lżejszą zbroję i dzięki temu poruszać się szybciej. Jednak hoplici znad Morza Czarnego nie mieli za sobą takich krwawych doświadczeń i dlatego stawili się na ćwiczenia w pancerzach z brązu, nagolennikach i ciężkich hełmach, jakie kiedyś nosili ich ojcowie. 256
Manewry odbyły się na otwartych polach leżących na północ od przedmieść. Przez trzy godziny olbijscy hoplici deptali śnieg na ścierniskach. Mimo czteroletniej przerwy i obecności młokosów, dla których było to pierwsze szkolenie, wyglądali na całkiem sprawnych. Spośród trzystu najemników wybrano oficerów porządkowych. Dobre wrażenie robili też zaprawieni w bojach weterani wojny z Herakleją. Kineasz przyglądał się manewrom w towarzystwie Klejtosa i kilku arystokratów. Po zakończeniu ćwiczeń nie szczędził pochwał oficerom olbijskim, najemnikom Memnona i tym, którzy byli z jego własnej ekipy. Memnon stał oparty o włócznię, ciężko dysząc. Jeszcze przed chwilą biegał po polu ćwiczeń, gdzie pouczał hoplitów, chwalił ich i ganił w razie potrzeby. - Trzeba będzie ich skłonić, by zrzucili z siebie te zbroje - powiedział Memnon, wskazując grupkę młodych ludzi. - Zgodnie z tutejszą tradycją najmłodsi i najlepsi tworzą oddziały kryjące flanki. Te zbroje im przeszkadzają. - Zależy, jak rozumieją swoje zadanie - rzekł Kineasz, patrząc jednak na starszych piechurów. Nikomedes przestał flirtować z Ajasem i zbliżył się do obydwu dowódców. - Przecież wiemy, do czego służą hoplici - powiedział. - Sam kiedyś służyłem w piechocie. I służyłbym dalej, gdyby hipparcha nie kazał mi dosiąść konia. Kineasz uśmiechnął się. - Dałem ci w ten sposób pretekst, byś mógł kupić ten piękny niebieski płaszcz i tę efektowną zbroję. - Spojrzał na Memnona. - Nasi lekkozbrojni hoplici powinni bez trudu pogonić Traków. Ale tu, na równinach... - Kineasz uniósł głowę i wlepił wzrok w śnieżne pola. Nie wiedział, gdzie ona jest w tej chwili, lecz była na pewno gdzieś tam daleko, w bezkresnej bieli. - To są tereny do walki konnej - wyjaśnił. - A zbroja dodaje żołnierzowi odwagi, osłania go przed oszczepami i strzałami. Memnon pogładził się po twarzy, równie czarnej jak jego płaszcz. 257
- Na Zeusa... Wolałbym nie stawać do boju na otwartym terenie. Przeżyłem pod Issos atak konnicy Aleksandra. Gdyby ci ludzie mieli łuki, żaden z nas by nie przeżył. - Zbroje mogą powstrzymać pierwszy napór macedońskiej taxis - powiedział Kineasz. Memnon skrzywił usta. - Jeśli będę miał zabezpieczone skrzydła, powstrzymam ich atak bez problemu. Ci tutaj mogą nienawidzić archonta, mogą też nienawidzić mnie, a na pewno mnie znienawidzą jeszcze przed nadejściem wiosny... Ale będą z nich solidni żołnierze. Każdy z nich odbębnił swoje w gimnazjonie i poza nim. To hoplici z prawdziwego zdarzenia. Niewielu takich ostało się w Grecji. Większość poległa pod Cheroneją... Słyszałem, że dałeś wycisk Kleomenesowi. Nikomedes prychnął demonstracyjnie. Klejtos odwrócił wzrok, zakłopotany. Memnon mrugnął do Kineasza. - Kleomenes jest jednym z wielu obywateli, którzy sądzą, że nadają się na archonta. - Spojrzał niechętnie na Nikomedesa. - Ale jest bardziej męczący od swoich rywali, to fakt. - Przeniósł wzrok na Kineasza. - Jeśli przetrwasz tu zimę, będziesz ich znał nie gorzej ode mnie. Jak ci się udało skłonić zgromadzenie do przyznania ci obywatelstwa? I stanowiska hipparchy? Kineasz pokręcił głową. - To robota Klejtosa. Sam byłem zaskoczony. - Przywileje, jakie daje dobre urodzenie, ech. - Memnon splunął. - Antypater naprawdę zjawi się tutaj wiosną? - Naprawdę - potwierdził Kineasz. - A więc to nie jest tylko pretekst dla archonta, by nas tu dalej trzymać? To jest serio? A ty masz zamiar walczyć z Antypatrem? - Większość hoplitów wpatrywała się w obu dowódców. - Tak. - Dlaczego? Przecież walczyłeś u boku Aleksandra. - Memnon chwycił Kineasza za rękę, jakby chciał go w ten sposób zmusić do wyjawienia prawdy. Jego dłoń była twarda jak z żelaza. 258
- Jakiś bóg kazał mi walczyć. - Albo kobieta. Może bogowie przemawiają za jej pośrednictwem. A może to była Atena. Albo wszyscy naraz. Jeszcze nigdy nie miał takiej pewności, jak właśnie w sprawie tej wojny. W grę musiało więc wchodzić boskie objawienie. Memnon zwolnił uścisk. - Nie czczę bogów tak, jak wypada - powiedział. - Ale chciałbym znów walczyć z Macedonią. Odwrócił się na pięcie i odszedł, depcząc ostatnie źdźbła jesiennej trawy, wystające spod warstwy śniegu.
Część III
SMAK GROTU „Niech pokosztuje włóczni mej grotu…”.
Iliada, Księga XXI
12.
P
romienie słońca padały na pierwsze źdźbła wiosennej trawy, które
falując na północnym wietrze, przypominały tysiące zginających się palców. Kineasz ściągnął wodze i obejrzał się za siebie Za jego plecami kolumna jeźdźców, sunąc z trudem po stromej drodze, wjeżdżała na wzniesienie ciągnące się wzdłuż rzeki. Zamykały ją dwa wozy i objuczone osły, dalej zaś, na podmiejskich polach, maszerowali hoplici z Memnonem na czele. Ciepłe wiosenne słońce ozłacało marmury świątyni Apollina i rozpalało złote delfiny przy wejściu do portu. Z tej perspektywy cytadela archonta wyglądała jak wysepka na niewielkim stawie. Przy rowie granicznym Kineasz zatrzymał kolumnę i pomachał do Nikiasza, który natychmiast przytknął trąbkę do ust. Przenikliwy dźwięk poniósł się na wietrze i cała długa kolumna zwarła się, nabrzmiała i po chwili stworzyła romboid. Na jednym z jego wierzchołków ustawił się Kineasz. Uśmiechał się teraz szeroko, nie kryjąc satysfakcji. Na jego rozkaz przez dłuższą chwilę cała formacja jechała kłusem przez pola należące do Nikomedesa, a potem, gdy padł nowy rozkaz, nagle zmieniła kierunek - romboid obrócił się niepewnie i trochę rozprężył, ale też szybko wrócił do pierwotnego kształtu, bo wszyscy znali już swoje miejsce w tym ustawieniu. Kineasz uniósł dłoń, a Nikiasz zatrąbił sygnał „stać”. 263
Wtedy Kineasz ścisnął nogami swego bojowego wierzchowca i koń jednym susem oddalił się nieco od reszty. Objechał romboid, wypatrując niedociągnięć, usterek, błędów. Gdy zakończył okrążenie, zatrzymał się i ustawił twarzą do pozostałych jeźdźców. - Sygnał: ustawienie szwadronami! Sygnał: formuj szyk! - wykrzyknął. Jeszcze nim Nikiasz uniósł do ust swą ciężką trąbkę, ludzie zaczęli się ustawiać. Był to niedobry obyczaj - trzeba nad tym popracować - lecz cały manewr nie wypadł najgorzej. Cztery szwadrony, przedzielone odstępami o szerokości czterech jeźdźców, ustawiły się wzdłuż drogi wiodącej na północ. Również tym razem Kineasz nie krył zadowolenia. Podjechał do Diodora, który stał na czele swojego szwadronu, i uścisnął mu dłoń. - Dobra robota - powiedział głośno. Diodor rzadko się uśmiechał, lecz teraz jego usta rozciągały się w szerokim uśmiechu. Podczas gdy hoplici wchodzili marszem na wzniesienie, przekształcając się z wolna w głęboką falangę, Kineasz znowu objeżdżał swoich hippeis, niby to robiąc przegląd ustawienia, lecz przede wszystkim chwaląc dowódców poszczególnych oddziałów, hyperetesów i zwykłych jeźdźców, którzy z tego lub innego powodu zasługiwali na pochwałę. W trzecim szwadronie była większość rekrutów, których Nikiasz zwerbował w Hereklei. Kineasz pozdrowił ich, przejeżdżając. Było ich wprawdzie tylko sześciu, lecz odznaczali się nieskazitelną dyscypliną. Wrócił potem na centralne miejsce i uklęknął na zadzie swego rumaka był to prosty i ograny chwyt, ale skuteczny, gdy trzeba było przemówić do większej liczby ludzi. Hoplici zdjęli z ramion ciężkie tarcze, oparli je o ziemię i wsparli się na swoich włóczniach. - Obywatele Olbii! - krzyknął Kineasz. Konie przebierały nogami i prychały; kilka chciało się wyrwać z uprzęży, by móc poskubać trawę. Za to ludzie tkwili na swoich pozycjach milcząco i 264
bez ruchu. Z południa wiał ciepły i suchy wiatr. Na wszystkich brązach, srebrach i złoceniach odbijały się promienie słońca. Cisza narastała, owijała się wokół Kineasza niczym coś namacalnego, jakby dokoła zatrzymał się czas. Takie chwile wspomina się potem przy ogniskach. Kineasz uświadomił sobie nagle, że jego starannie przygotowane przemówienie nie zda egzaminu w takich okolicznościach. Hoplici i hippeis prezentowali się wręcz majestatycznie. Odmówił w duchu modlitwę do Ateny i uniósł dłoń, wskazując Olbię. - Oto wasze miasto. A obok wasi współobywatele w formacjach hoplitów i hippeis. To wasi towarzysze broni. Popatrzcie na nich. Spójrzcie w lewo, spójrzcie w prawo. To wasi bracia. - Improwizował. Jego słowa tchnęły wręcz nienaturalnym spokojem. - Zbliża się wojna. - Skierował wzrok na zachód, jakby za chwilę miała się tam pojawić armia Zopyriona. Los miasta spoczywa w rękach bogów. Są to wszelako również wasze ręce - ręce wszystkich tutaj obecnych. Uświadomił sobie, że nie ma kontroli nad własnym głosem. Bolało go gardło, piekły go załzawione oczy, a obraz, który miał przed sobą, drżał, falował i zamazywał się coraz bardziej. Czekał spokojnie, aż kryzys minie, lecz mówił dalej: - Zopyrion myśli, że to będzie krótka kampania, łatwy podbój. Ja jednak wierzę, że z pomocą bogów powstrzymamy go na równinach i odeślemy z powrotem do Macedonii. Wszak po to właśnie poświęciliście całą zimę na ćwiczenia. I dlatego stoicie tu teraz, miast uprawiać swe pola. Nikt nawet nie drgnął, wszyscy milczeli. Ta cisza była przerażająca. Zawiał wiatr, który potargał grzywę jego wierzchowca. Kineasz słyszał, jak poszczególne włoski ocierają się o siebie. - Służyłem Macedończykom - podjął po przerwie. - W Macedonii się mówi, że Grecja jest już skończona. Że my, Grecy, bardziej kochamy piękno niż wojnę. Że jesteśmy mięczakami. Że nasze miejsce jest w ich imperium. - Uniósł głos. - Ja wszakże pytam: czy jest coś piękniejszego od wspólnej walki, braterstwa broni, brzęku tarcz? - W tym momencie zacytował Poetę: 265
O druhowie, Argiwi, niech nikt z was, czy znamienity, Średni czy pośledniejszy - boć przecie niecałe rycerstwo Równe jest w walce, lecz teraz aż nadto jest trudu dla wszystkich (Dobrze wszak wiecie to sami) - niech nikt się w tył nie ogląda Ku okrętom, strwożony groźnymi Trojan wrzaskami, Ale przyjcie przed siebie i jeden drugiego niech krzepi! Może zaś Zeus olimpijski, błyskawic władca, pozwoli Wroga natarcie odepchnąć i precz go odrzucić od grodu Te jakże znajome słowa - słynna mowa Ajasa, której w szkołach uczono się na pamięć - wywołała gwałtowny aplauz, najpierw ze strony hoplitów, potem już wszystkich zgromadzonych. Hoplici bili w tarcze włóczniami, a jeźdźcy uderzali mieczami w zbroje. Był to dźwięk przepojony znaczeniem - wiwat na cześć Aresa. Kineasz nie był przyzwyczajony do takiego aplauzu. Poczuł, że wstępuje w niego demon, towarzyszący mu w czasie bitwy. Pierś wezbrała mu życiem. Coś takiego Aleksander musiał czuć codziennie. Zakłopotany, dał znak Nikiaszowi, który od razu wyjechał z szeregu. - Sygnał: zbiórka dowódców. Nikiasz zadął w trąbkę. Dowódcy szwadronów i ich hyperetesowie wysunęli się spośród wiwatujących i ustawili w równym szeregu. - Panowie... - zaczął, lecz urwał. Ściągnął hełm i potarł powieki. Kilku oficerów poszło jego śladem. Nikomedes rozejrzał się i powiedział: - Mówi się, że Grecy są uczuciowi. Nic dziwnego. Zbliżył się Memnon w czarnym płaszczu. - Niezła mówka, cholera. Naprawdę niezła. Aż się chce kogoś zabić. Prawie wszyscy zachichotali. Kineasz odchrząknął i rzekł: - Wybywam teraz na równiny. W czasie mojej nieobecność dowództwo sprawuje Memnon. A władzę nad hippeis przekazuję Diodorowi. Powiódł wzrokiem po oficerach. - Słuchajcie uważnie, panowie. Archont jest człowiekiem zdesperowanym. Boi się wojny, was też się boi. Uważajcie na wszystko, co mówicie i robicie w zgromadzeniu. Nie prowokujcie 266
go do mojego powrotu, a nawet dłużej... Nie prowokujcie go, póki nie pogonimy Zopyriona. Memnon splunął. Klejtos pokiwał głową. Nikomedes skrzywił się, wzruszył ramionami i rzekł: - Każesz porzucić mi moje hobby! Kineasz zgasił go wzrokiem. - Niech dowodzenie szwadronem będzie od dzisiaj twoim hobby. - I zwracając się już do wszystkich: - Nie myślcie sobie, że dysponując sprawną konnicą i garstką niezłych hoplitów, mamy armię z prawdziwego zdarzenia. Taką armię ma Zopyrion, a nasze siły to tylko dziesiąta część jego sił. Stawić mu czoło możemy jedynie wtedy, kiedy Sakowie przystaną na nasz plan. A nawet z całymi siłami Saków obrona miasta może być trudna. Ajas, cały czerwony na twarzy, rzekł z przekonaniem: - Kiedy mówiłeś, czułem, że stanął przy mnie jakiś bóg. Kineasz wzruszył ramionami. - Nie mogę wypowiadać się za bogów, chociaż oddaję im cześć. Mogę jednak powiedzieć, że widziałem, jak garstka dobrych żołnierzy miażdży potężną i liczną armię. Wasi ludzie dobrze się prezentują. Sprawcie, by byli jeszcze lepsi. Niech pamiętają, co ich czeka, lecz niech się też nie wystraszą, bo inaczej wsiądą na statki i odpłyną w siną dal. Coś takiego miałem właśnie dzisiaj powiedzieć, ale na usta wcisnęły mi się inne słowa. - Nie dodał, że ową garstką byli Macedończycy, a potęgą - Medowie. Spojrzał na Diodora. - Tak jak ustaliliśmy wcześniej, ja biorę pierwszy szwadron. Dasz sobie radę bez nas? - Cały ten dzień mam rozplanowany - odrzekł Diodor z szatańskim uśmieszkiem. - O zmierzchu większość z nich będzie żałować, że nie pojechała z tobą. Szerokiej drogi! Polecili się wzajemnie opiece bogów i uścisnęli sobie dłonie. Następnie Kineasz i ludzie, którzy mieli z nim jechać, przesiedli się na lżejsze wierzchowce, ustawili w kolumnę i odjechali na północ. Kineasz wziął ze sobą wszystkich młodzieńców, którymi dowodził Leukon z Eumenesem w roli hyperetesa. Kleomenes wsiadł na statek i 267
zdezerterował, zostawiając swojego jedynaka z pustym domem i zszarganą reputacją. Eumenes zniósł to jednak dobrze. Co więcej: wyglądał na szczęśliwszego i swobodniejszego. Kineasz ostrzegł ich, że warunki będą trudne. Mieli ledwie dziesięciu niewolników na pięćdziesięciu ludzi. Zgodnie z rozkazem Kineasza każdy niewolnik jechał na koniu. Podobnie jak za pierwszym razem Kineasz starał się, żeby wszyscy przez cały czas byli zajęci. Wysyłał ich na wyprawy zwiadowcze. Zarządził też atak ćwiczebny na pustą owczarnię, a potem na samotne usypisko, które szybko najeżyło się oszczepami. Eumenes rzucił wtedy obowiązkowy żart o zasiewaniu smoczych zębów i zbieraniu włóczni. Kineasz z jednej strony chciał jak najszybciej dotrzeć do Wielkiego Zakola i zobaczyć się z Rajanką, z drugiej jednak wahał się i wróciły doń wszystkie wątpliwości, które żywił w okresie zimowym. Czy w Olbii będzie dalej panować porządek? Czy archont utrzyma się przy władzy? Czy obywatele nie uciekną? I czy nadzieje, jakie wiązał z ujrzeniem Rajanki, miały rzeczywiste podstawy? Pięćdziesięciu młodzieńców zasypywało go pytaniami. Nie ustępował im Memnon, a gorszy odeń nie był Filokles. Pod koniec pierwszego dnia Kineasz czuł się jak bokser, który od rana parował ciosy. W pewnym momencie warknął do Filoklesa: - Zadajesz zbyt wiele pytań. - Nie ty pierwszy mi to mówisz. - Spartanin roześmiał się. - Ale wyrządzam ci przecież przysługę. Powinieneś mi dziękować. - Przysługę, dobre sobie! - Kineasz spojrzał na zwiadowców, którzy wysforowali się kilka stadiów przed kolumnę. - Gdyby nie ja, wzdychałbyś tylko do swojej Amazonki. - Filokles znowu wybuchnął śmiechem. Kineasz przyglądał się zwiadowcom. Daleko za nim zamajaczyło coś czerwonego. Czyżby czapka Ataelusa? Przywołał Leukona i kazał im zewrzeć szyk w kolumnie. Dopiero wtedy spojrzał na Filoklesa. - Mówiłeś coś? - spytał. 268
Spartanin pokręcił głową. - Nic. Żartowałem, że... Nieważne. Kineasz ściągnął lejce i popatrzył przed siebie pod daszkiem z dłoni. To na pewno był Ataelus. - Możesz powtórzyć - powiedział. Filokles ściągnął usta i pokręcił głową. - Dowcipu nie można powtórzyć. Kineasz zmrużył oczy. - O czym mówiłeś? O polowaniu? Filokles wzniósł dłonie, jakby prosił bogów o interwencję. Zawrócił konia i wrócił do pozostałych jeźdźców. Obóz rozbili na otwartej przestrzeni, opodal strumyka, który przecinał równinę głębokim wcięciem. W tej miniaturowej dolinie rosło dużo niewielkich drzew, wśród których biegało sporo zwierząt. Eumenes wraz z trzema przyjaciółmi upolował dorodną łanię. Jak przystało na arystokratów, upewnili się, że łania nie nosi w sobie młodych - zabicie wiosną ciężarnego zwierzęcia oznaczałoby zły omen albo nawet obrazę bogów. Łania nie mogła wykarmić tak wielu mężczyzn, lecz małe porcje świeżego mięsa urozmaiciły ich dietę. W obozie panowała atmosfera niemal świąteczna, nietypowa dla zgrupowań ćwiczebnych. - Mamy za dużo niewolników, a chłopcy są cholernie zmęczeni - powiedział Nikiasz. Wyprawa do Heraklei nie poprawiła mu humoru. - Jak cię znam, pierwszego dnia kampanii lubisz pić długo w noc. Kineasz podał kielich wina hyperetesowi. - Ja jestem weteranem - odrzekł Nikiasz. Położył dłoń na mięśniach łączących szyję z ramionami. - Starym weteranem. Na Hadesa, rzemienie od zbroi są ostrzejsze od noży. - Patrzył na Eumenesa, który zabawiał młodszych od siebie opowieścią o zimowej wyprawie z Kineaszem. - A ten nawet mnie nie dostrzega. - Podoba ci się, prawda? - Kineasz powiedział to żartem, ale szybko pożałował, widząc, że trafił w sedno. - Nikiaszu... On mógłby być twoim synem. Hyperetes wzruszył ramionami. 269
- W starym piecu diabeł pali. - Wlepił wzrok w ogień. Po chwili jednak znów patrzył na Eumenesa, który dalej popisywał się przed przyjaciółmi. Podobnie jak Ajas, był piękny, męski, mężny i pełen wdzięku. - Już lepiej pomyśl o wojnie - rzucił lekko Kineasz. Nikiasz uśmiechnął się krzywo. - Łatwo ci mówić. Ty jutro zobaczysz tę swoją dzierlatkę i reszta świata dla ciebie zniknie... Jeśli nas ktoś powybija, ty nawet tego nie zauważysz. Kineasz zesztywniał. - Postaram się znaleźć trochę czasu na inne myśli - powiedział, trzymając się wciąż lekkiego tonu. Nikiasz pokręcił głową. - Nie bądź taki drażliwy. Wcale nie chciałem cię obrazić. Ale niektórzy tutaj myślą, że wpakowaliśmy się w tę wojnę jedynie po to, byś ty mógł dosiąść tego dziewczęcia. Prawdą jest, że Poeta prawi szeroko o takich historiach, ale co nam z tego, jeśli nie przeżyjemy? - Na jego usta powrócił krzywy uśmiech. - Podobała mi się dziś twoja gadka. Hades świadkiem, że coś poczułem, nie wiem co, ale coś to było na pewno. Nie nazwę tego dotknięciem bogów, lecz nie zaprzeczę, że właśnie oni wtedy mnie dotknęli. Wziął kielich od Kineasza i napełnił go winem. Filokles rozłożył płaszcz i walnął się na niego z głuchym odgłosem. - Rozmowa prywatna? - zapytał, gdy już nie mogli go wyprosić. - Nie - odrzekł Kineasz, zdziwiony, jak mało znaczy jego autorytet, gdy wszyscy siedzą przy ognisku. - To znaczy, owszem. Ale i ty, jak wszyscy inni, możesz skrytykować moje życie miłosne. Spartanin i Nikiasz spojrzeli po sobie z uśmiechem. Kineasz przez moment patrzył to na jednego, to na drugiego. - Niech Afrodyta się wami zajmie - warknął, wstając. - Ja idę spać. Filokles wskazał na swój płaszcz. - Ja już się położyłem. Kineasz rozwinął swój płaszcz i ułożył się między dwoma przyjaciółmi. Mimo że nie padło już ani jedno słowo, bardzo długo nie mógł zasnąć. 270
Była tam sowa, a on chciał ją złapać, chociaż nie wiedział dlaczego. Jechał wspaniałym dzikim koniem, na którego jednak wolał nie patrzeć - jeśli to w ogóle był koń. Przemierzał bezkresne równiny pokryte popiołem, który pochłaniał wszystkie barwy, przez co czuł się, jakby to był letni zmierzch, kiedy kolory blakną i nikną, wchłonięte przez noc. Ujrzawszy rzekę w oddali, poczuł obezwładniające ukłucie strachu, tak mocne, jakby bał się po raz pierwszy w życiu. Zwierzę, które miał pod sobą, nie zważało na jego strach i dalej cwałowało przed siebie w stronę piaszczystego brodu pod łagodnym wzniesieniem. Uniósł głowę i ujrzał połyskujące ciemno morze. Wiedział, że jest znowu na polu bitwy pod Issos. Przy brodzie leżało mnóstwo ciał wymieszanych z trupami koni. Ciała ludzkie były okaleczone. Kopyta zwierzęcia, na którym siedział, zgrzytały na żwirowym zboczu nad rzeką. Ta zaś wciąż była czarna i nie odbijały się w niej gwiazdy. Wcześniej ścigał sowę. Gdzież ona była? Spojrzał w prawo, gdzie druga taxis powinna już była przedrzeć się przez mur najemników, ale były tam tylko trupy, popiół i swąd dymu. Następnie ujrzał skrzydlaty kształt na tle jakiejś wyniosłości terenu. Ściągnął wodze, ciągnął je coraz mocniej, patrząc z rozpaczą, jak ów kształt wpada do płytkiej rzeki. Nie idź na drugą stronę, powiedziała Kam Baksa głosem czystym i spokojnym. Zwierzę obróciło się i, bryzgając wodą, biegło teraz w wodzie wzdłuż brzegu. Czarne krople unosiły się wolno i piekły jak lód przy zetknięciu ze skórą. Potem jechał już galopem z dala od wody - jeśli to w ogóle była woda - po polu zasłanym trupami. Nad jego głową krążyła sowa, jakby chciała się rzucić na żer. Jego wierzchowiec spłoszył się nagle, jakby zrobił fałszywy krok. Kineasz spojrzał w dół. Najpierw ujrzał odrażającą skórę swego zwierzęcia, a potem - niżej, na ziemi - połamane ciało Aleksandra, mającego na twarzy złotą maskę z uśmiechem. Wokół niego leżeli jego martwi towarzysze. To nigdy nie miało miejsca, pomyślała jakaś myśląca wciąż część jego umysłu. Zdolność refleksji szybko jednak go opuściła. 271
Sowa przystąpiła do ataku. Dojrzał ją kątem oka, a gdy odwrócił głowę, pazury wpiły się w jego twarz, przebijały mu twarz, sowa wtapiała się w jego ciało niby miecz wsuwany do pochwy. Krzyczał... I leciał. On był tą sową, a ona nim. Wierzchowiec zniknął. Albo i on był sową i człowiekiem zarazem. Trzepotały wielkie brązowe skrzydła. Kineasz patrzył z góry na ziemię i wiedział od razu, gdzie szukać ofiar, dostrzegał każdy najmniejszy ruch na zakurzonej przestrzeni. Wzniósł się, czując wiatr pod skrzydłami, którymi poruszał teraz mocno, nie męcząc się wcale. Leciał nad niskimi wzgórzami opodal pola bitwy pod Issos, aż doleciał do świata żywych ludzi. Unosząc się coraz wyżej, przeleciał znad Aleksandrii do Tyru, potem zaś, szybko jak strzała, minął Chios, Lesbos, ruiny Troi i Hellespont. A później zwolnił i zawisł nad trawiastą równiną. W oddali widział drzewo, kryjące cieniem cały świat, choć wyrastało z jednego namiotu. Podleciał do tego drzewa i, gdy wbijał swe szpony w jego kojącą korę... Obudził się i od razu poczuł, że ciepłe ciało hyperetesa nie leży u jego boku. Słyszał, jak Nikiasz kogoś beszta; słyszał śmiech młodych ludzi. Czas wstawać - pomyślał. I uświadomił sobie, jak straszny był jego sen. Leżąc dalej na swoim posłaniu, próbował sobie wszystko przypomnieć. Własne myśli odbierał jak obce i to go przerażało. Drżał nie tylko dlatego, że dokoła panował chłód. Gdy podszedł do ogniska, jeden z młodych podwładnych Eumenesa podał mu kielich gorącego wina. - Dziękuję, Agatonie - powiedział, przypomniawszy sobie imię młodzieńca. Chłopak był rozpromieniony. - Może jeszcze coś przynieść, dowódco? Spaliśmy na świeżym powietrzu, jak prawdziwi żołnierze! I nawet nie zmarzłem! O tej porze Kineasz nie miał zbyt wiele cierpliwości do takich wybuchów młodzieńczego entuzjazmu. Wypił wino i zwinął płaszcz. Słońce jeszcze w pełni nie wzniosło się ponad horyzont, gdy wszyscy siedzieli już na koniach. Powietrze było wciąż chłodne i z ust każdego dobywały się blade obłoczki pary. Myśli o śnie i jego związkach ze snem poprzednim musiały ustąpić przed nawałem zadań do wykonania. 272
Kineasz przywołał gestem Ataelusa, uśmiechając się do niego. Jeśli nie liczyć paru nieudanych prób nauczenia się odeń języka Saków, rzadko się zimą widywali. Scyta sprawiał wrażenie spiętego. Po raz pierwszy czuło się w nim powściągliwość. - Znajdziesz dzisiaj obozowisko Saków? - zapytał Kineasz. Ataelus skrzywił się. - Tak - odparł. - Druga godzina po słońce w południe. Jeśli oni nie jechać. - Nie wyglądał na kogoś, kto rwie się do wykonania tej pracy. Kineasz pogładził się po brodzie. - No dobrze. Pojedziemy za tobą. Ataelus spojrzał na niego ponuro. - Dama... czekała na tobie dwa tygodnie. - Westchnął ciężko. - To znaczy, że mogła już odjechać? - Kineasz ożywił się niespokojnie. Greka Scyty była już lepsza niż jesienią. Rozszerzył swoje słownictwo, choć gramatyka dalej kulała. Czasem trudno go było zrozumieć. - Nie odjechać - powiedział zmęczonym głosem. - Czekać. - Potrząsnął lejcami, gładząc batem bok swego kuca. I zniknął na trawiastej równinie, zostawiając Kineasza ze wszystkimi troskami. Gdy kolumna ruszyła, do Kineasza podjechał Filokles. - Co się stało? - zapytał. - Scyta ma nam za złe nasze spóźnienie. - Kineasz lekceważąco machnął ręką. - Hm... Jesteśmy spóźnieni, to fakt - powiedział Spartanin. - A Rajanka nie wygląda mi na kogoś, kto lubi czekać. Kineasz odłączył się od kolumny, gestem przywołał do siebie Leukona i kilkoma komendami ustawił konnicę w szyk bojowy o szerokości dwóch stadiów. Kiedy formacja posuwała się już należycie, wrócił do Filoklesa, który jak zwykle nie brał udziału w manewrach. - Ona zrozumie, że nie mogłem zjawić się wcześniej - powiedział. - I ona, i król. Spartanin ściągnął usta. 273
- Posłuchaj no, mój hipparcho. Gdybyś to ty przez dwa tygodnie na nią czekał, a ona w tym czasie ćwiczyła swoją konnicę... - Uniósł brwi. Kineasz przyglądał się swej kawalerii, która całkiem nieźle sobie radziła. - Nie rozu... - Bo nie myślisz o niej jak o dowódcy. Postrzegasz ją jako młodą Greczynkę, która umie jeździć konno. Bracie, daj spokój... Przecież ona od dwóch tygodni słyszy pewnie docinki i żarty o klaczy czekającej na ogiera. Sam ledwo sobie radzisz z naszymi docinkami, a ona... Lewa część szyku wybrzuszyła się nieco, bo młodsi jeźdźcy zaczęli ze sobą rozmawiać. Zachowanie odstępu o długości jednego konia wymagało dłuższej praktyki, toteż szyk zaczął się rozpadać. - Sygnał: stać! - krzyknął Kineasz. A do Filoklesa powiedział: - Może ona wcale mnie nie chce. - To jest zupełnie inna sprawa - odparł Spartanin, jakby nie zdziwiły go te słowa. - Ale gdyby ciebie nie chciała, to Ataelus nie niepokoiłby się tak bardzo. A wyglądał na zmartwionego. Kineasz patrzył, jak jeźdźcy ze skrzydeł galopują na środek szyku, by ustawić się za dowódcą. - Nie muszę chyba mówić, że twoje rady są bardzo cenne - powiedział. Filokles skinął głową. - Przeproś ją w taki sposób, jakbyś przepraszał mężczyznę. Kineasz podrapał się po brodzie. - Kopnij mnie, jeśli coś schrzanię - rzucił i odjechał ku swoim hippeis. Późnym rankiem dojrzeli na horyzoncie pierwszych zwiadowców, wyglądających jak czarne centaury. Do obozowiska dotarli po południu, jak zapowiadał Ataelus. Na widok wozów Kineasz poczuł ścisk w żołądku. Tak mocno zacisnął kolana, że koń zaczął wierzgać nerwowo. Na skraju obozu stało kilku jeźdźców, a większa ich grupa zgromadziła się na brzegu rzeki. 274
Ci pierwsi podjechali galopem do zbliżającej się kolumny. Przewodziło im dwóch młodzieńców w strojach z czerwonej skóry, obwieszonych lśniącymi ozdobami ze złota. Przejechali obok czoła kolumny, wymachując rękami i skowycząc jak psy, po czym oddalili się ku gromadce nad rzeką. Kineasz na czele swoich ludzi podjechał do obozu i kazał się zatrzymać. Czuł się głupio, bo nie wiedział, co teraz powinien zrobić. Wcześniej zakładał, że Rajanka wyjdzie mu na spotkanie. Tymczasem w obozie odbywał się jakiś konkurs łuczniczy. - Strzelać z łuku - rzekł Ataelus, który ustawił się obok niego. - Następny strzelać Rajanka. Widzisz? Widział. Jak mógł jej wcześniej nie dostrzec? Była przy samej rzece. Siedziała na siwej klaczy z łukiem w dłoniach. Zsunęła z siebie kaftan, tak że wiosenne słońce oświetlało jej obnażoną pierś i ramię oraz lśniący naszyjnik ze złota. Włosy miała splecione w dwa ciężkie warkocze, a gdy odwróciła głowę, Kineasz ujrzał jej gęste brwi i skupione spojrzenie. - Zaczekajcie - rzekł do Nikiasza. Przywołał Ataelusa i, uderzywszy lekko konia batem, który mu sama sprezentowała, podjechał do niej przez wysoką trawę. Ktoś właśnie strzelał. Kiedy Kineasz ściągnął lejce, strzelec wprawił konia w ruch. Wpierw jechał kłusem, by po chwili galopować wzdłuż rzeki. Pochylił się nad szyją wierzchowca i wypuścił strzałę w stronę dużej kępy trawy. W jego dłoni od razu zjawiła się druga strzała, którą niemalże umieścił w celu. Zawrócił, nasadził na cięciwę trzecią strzałę i wypuścił ją równie gładko jak poprzednie. Wbiła się w cel, zatapiając w ziemi na głębokość łokcia. Sakowie hukali i wiwatowali. Kineasz spojrzał na Rajankę. Całym swym ciałem koncentrowała się na celu, tak jak pies myśliwski przygląda się rannemu jeleniowi. Jak mężczyzna - Filokles miał rację. Jej odsłonięta pierś, muskularne ramię i szyja przypominały Fidiaszowe rzeźby Artemidy, ale Ateński artysta nigdy nie nadałby kobiecie takiego wyrazu twarzy - tchnącego bezwzględną determinacją. 275
Kineasz patrzył w milczeniu. Rajanka ścisnęła piętami boki swego wierzchowca, który jednym susem rzucił się do galopu. Pierwszą strzałę wypuściła niemal natychmiast. W lewej dłoni miała trzy kolejne. Niczym iluzjonista przerzuciła jedną do prawej ręki, naciągnęła cięciwę i strzeliła, pochylając się ku celowi tak samo jak jej poprzednik. Warkocze uniosły się poziomo, a ramię napięło się przy naciąganiu cięciwy. Jej biodra i nogi stanowiły jedno z koniem. Kineaszowi zaparło dech w piersiach. Naciągnęła ostatnią strzałę, jaką miała w dłoni, i zawróciła tak szybko, jakby zawirowała. I wystrzeliła ponownie. Niewidoczna przez chwilę strzała zanurzyła się w trawiastym celu. Gdy jej towarzysze zaczęli pohukiwać, z przymocowanego do pasa kołczanu - gorytos - wyjęła nagle piątą strzałę. Wyprostowała się niczym kapłanka modląca się do Apollina i wystrzeliła prosto w niebo. Zawisła na moment, jakby przytrzymał ją jeden z bogów, po czym opadła, wbijając się w cel. Rozległ się donośny aplauz - wiwatowali zarówno Sakowie, jak i oddaleni nieco Grecy. Mimo że widzów było nie więcej niż pięćdziesięciu, aplauz niósł się daleko. Od strony Saków słychać było przenikliwe pokrzykiwanie kobiet i basowe hukanie mężczyzn. Kilkoro z nich zbliżyło się do niej z uniesionymi rękami. Jedna ze starszych kobiet - trębaczka Rajanki - objęła swą dowódczynię. Rajanka podała jej swój łuk, odwróciła się, wsunęła dłoń do wiszącego rękawa i naciągnęła na siebie kaftan. Z pustymi rękoma ruszyła w stronę Kineasza, który dalej wiwatował na jej cześć, niczym dobry gość podczas sympozjonu. Za jego plecami wtórowali mu pozostali Olbijczycy. Umilkł, gdy znalazła się bliżej. Jej brwi były takie, jak je zapamiętał. Taki też był jej długi grecki nos i wysokie czoło. Ale jak mógł zapomnieć o tych ogromnych oczach? I o brązowych plamkach? Nie wiedział, co powiedzieć. A coś jednak powiedzieć musiał. - Powiedz jej, że nigdy wcześniej nie widziałem tak wspaniałych strzałów - zwrócił się do Ataelusa głosem czystym i spokojnym. 276
Dziwił się, że w ogóle zdołał cokolwiek z siebie wydusić. Ataelus przetłumaczył na sakijski. Kineasz znał ten język na tyle, by wiedzieć, że jego słowa oddano wiernie. Rajanka uniosła brwi. Odpowiadając, nie odrywała wzroku od Kineasza. - Ona mówi: często, dużo strzelać z łuk, kiedy musi czekać długo. Ataelus sprawiał wrażenie spiętego bardziej od Kineasza. - Ona mówi: pakowała wyjeżdżać. I zobaczyła nam, że my jechać. Ona mówi: wy gotowi jechać? Czy odpoczywać teraz? Kineasz patrzył jej głęboko w oczy. - Powiedz jej, że mi przykro z powodu spóźnienia. Ataelus długo tłumaczył to zdanie. W pewnym momencie Rajanka uniosła dłoń, by go uciszyć. Podjechała krok bliżej do Kineasza. Jego wierzchowiec wydął chrapy i prychnął, wyciągając szyję ku klaczy Rajanki, mimo że Kineasz mocno trzymał lejce. Klacz cofnęła się nieco, a potem niespodziewanie wyciągnęła łeb i lekko ugryzła w szyję Kineaszowego ogiera, ten zaś spłoszył się i zrobił gwałtowny krok do tyłu. Kineasz ledwo utrzymał się w siodle. Rajanka coś powiedziała. Kineasz rozpoznał dwa słowa: klacz i ogier. Sakijscy wojownicy wybuchnęli śmiechem. Jeden z nich śmiał się tak mocno, że aż spadł z konia. Wtedy inni roześmiali się jeszcze głośniej. Kineasz uspokoił swojego wierzchowca i spojrzał na Ataelusa. Czuł, że się zarumienił. Teraz ona również się śmiała. - Co powiedziała? - spytał. Ataelus śmiał się z zamkniętymi oczyma, wciskając dłonie w grzywę swojego konia. - Co powiedziała? - powtórzył Kineasz bardziej stanowczym tonem. Z twarzy Ataelusa zniknął uśmiech. Wyprostował się i po chwili wahania odrzekł: - Ona zrobiła żartu. Sakowie dalej się śmiali. Na domiar złego ktoś przetłumaczył żart Olbijczykom. Starsi z nich starali się stłumić śmiech, ale młodsi nie panowali nad sobą. 277
- Tyle sam zauważyłem - warknął Kineasz. Rajanka spojrzała na swoją trębaczkę i wydała jej kilka rozkazów. Następnie znowu spojrzała na Kineasza. Jej niebieskie oczy błyszczały; uśmiechała się do niego. Nie bądź osłem, pomyślał. Ale wewnątrz wszystko się w nim gotowało. Nie był w stanie odpowiedzieć jej uśmiechem. - Przetłumacz ten żart - zwrócił się do Ataelusa. Scyta dalej walczył z napadami śmiechu. Dyszał jak pies, poklepywał swojego konia, aż w końcu dał za wygraną i znowu się rozrechotał, przyciskając dłonie do piersi. Tymczasem Rajanka gromadziła swoich ludzi i wykrzykiwała rozkaz za rozkazem. Kilku młodych ludzi zaprzęgało woły do wozów. Większość Saków już się nie śmiała. Śmiali się za to Olbijczycy, bo tłumaczenie dowcipu przekazywały sobie kolejne szeregi. Kineasz podjechał do Nikiasza, który siedząc na swoim wierzchowcu, bawił się amuletem. Wyraz twarzy jak zwykle miał zatroskany. Kineasz zwrócił się doń głosem cichym i stanowczym, jakby nic się nie wydarzyło: - Niech wszyscy przesiądą się z wierzchowców bojowych na zwykłe konie. Wszystkie zwierzęta napoić w rzece. Najecie się, siedząc w siodle. Nikiasz skinął głową, jakby bał się cokolwiek powiedzieć. Kiedy zaczął wydawać rozkazy, od kolumny odłączył się Filokles, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Towarzyszył mu Leukon, cały czerwony na twarzy. Obywaj - podobnie jak pozostali Olbijczycy - unikali jego wzroku. Eumenes dalej się śmiał. Uśmiechnięty Ataelus wyciągnął rękę i dotknął łokcia Kineasza. - Ona mówi, że może klacz... - Znów się roześmiał, lecz zdołał dodać: - Że może klacz ruja dwa tygodnie temu. Kineasz przez chwilę trawił te słowa, aż w końcu przez maskę jego twarzy przebił się słaby uśmiech. Zanim słońce przesunęło się o kolejną piędź nad trawiastym morzem, podwojona kolumna - Sakowie razem z Olbijczykami - jechała już w kierunku północnym. Zmieniwszy konia, Kineasz pogalopował na czoło kolumny, gdzie jechała Rajanka ze swoją trębaczką, kobietą o twardym 278
spojrzeniu i - podobnie jak Diodor - jasnorudych włosach. Kineasz pamiętał ją z poprzedniego lata. Rajanka powitała go uśmiechem, najpiękniejszym ze wszystkich, jakimi do tej pory go obdarzyła. Trąciła łokciem trębaczkę i powiedziała coś do Ataelusa. Sakowie jadący za jej plecami zaczęli chichotać. - Ona mówi: gdzie twój ogier, Kineaks? - Powiedz jej, że mój ogier jest zbyt smutny, by na nim jechać. Jest zrozpaczony... Umiesz powiedzieć „zrozpaczony”? - Kineasz miał wrażenie, że łatwiej jest Scycie tłumaczyć na grekę niż w drugą stronę. Ataelus pokręcił głową. - Co to jest „zrozpaczony”? Coś złe? - Taki smutny, że nie może jeść - odparł Kineasz. - A, usycha z miłości! - Ataelus roześmiał się i przetłumaczył, zanim Kineasz zdołał go powstrzymać. Sakowie znowu zachichotali. Jeden z nich - duży czarnowłosy mężczyzna - poklepał Kineasza po ramieniu, Rajanka zaś odwróciła się nagle i powiodła dłonią po jego twarzy. Było to tak nieoczekiwane, że niemalże wzdrygnął się i cofnął przed jej dotykiem. Ataelus roześmiał się wraz z resztą Saków. - Ona mówi: nie martwić się - powiedział. - Ona mówi... - Znowu wybuchnął śmiechem. - Ona mówi: może znowu ruja, za dwa tygodnie. Kineasz poczuł, że twarz mu płonie. Uśmiechnął się do Rajanki, a ona odpowiedziała mu uśmiechem. Patrzyli na siebie zbyt długo. Kineasz uznał, że czas zmienić temat. - Zapytaj ją, czy król jest gotów na wojnę - powiedział. Sakowie przestali się śmiać. Odpowiedziała w kilku słowach. Jej obecny wyraz twarzy był taki, jak wtedy, gdy strzelała z łuku. - Ona mówi: nie ona mówić za królowi. Ona tylko przewodnik. Ona mówi: nie mów o wojnie, aż jesteśmy z królowi. - Ataelus jakby błagał o zrozumienie. Kineasz skinął głową, ale tematu nie zmienił. 279
- Słyszałem o armii Zopyriona - powiedział. - Jest ogromna, gotowa do walki. - Irytowało go, że musi słuchać urywanego tłumaczenia Ataelusa. Kiedy Rajanka odpowiedziała, Scyta spojrzał na Kineasza i rzekł: - Ona mówi: król ma dużo rzecz dla mówić. Dużo mówić. A ona nie będzie mówić za królowi. - Powiedz, że rozumiem. Rajanka zwracała się teraz bezpośrednio do niego. Wyłapał słowa „Getowie” i „Zopyrion” oraz czasownik oznaczający konną jazdę. - Ona mówi: trawa bita już przez kopytom Getów. Ona mówi: wie, Zopyrion gotów. - Ataelus otarł czoło rękawem. - Ja mówię: mówienie jest trudna pracy. - Roześmiał się ponuro. Kineasz uznał, że Scyta ma rację, i wrócił do swoich ludzi. Kolumna poruszała się szybko. Teren stawał się bardziej płaski, a trawa - ciągnąca się aż po horyzont po lewej - z każdym ciepłym dniem robiła się coraz zieleńsza. Po prawej stronie rzeka wiła się jak wąż, czasem tuż przy ich trasie, czasem oddalając się długimi łukami. Właśnie po tych łukach mogli poznać, że w ogóle się przemieszczają; poza tym krajobraz był tak jednostajny, jakby przez cały czas stali w miejscu. Kiedy rzeka znikała z pola widzenia, we wszystkich kierunkach ciągnęły się trawiaste równiny, zwieńczone błękitnym niebem. Ten bezkres wprawiał Greków w niepokój. Czas zdawał się nieruchomieć. Już drugiego dnia życie całej kolumny nabrało cech regularności: pobudka przed świtem, rozgrzewka na koniach, pospieszny posiłek w pierwszych promieniach słońca, a potem długie godziny jazdy przez stepy trasą prostą jak strzała. Bardziej urozmaicone były wieczory. Za każdym razem zwiadowcy Rajanki wybierali miejsce obozu - zawsze blisko wody i na ogół w cieniu drzew. Rozpalano ogniska, przy których na żelaznych rożnach pieczono to, co udało się upolować, a wojownicy opowiadali różne historie lub brali udział w takich czy innych zawodach. Wyścigi konne, zapasy, konkursy łucznicze, rywalizacja o to, kto będzie silniejszy, inteligentniejszy czy zręczniejszy, wypełniały każdy wieczór aż do wygaśnięcia ostatniego ogniska. 280
Z początku Olbijczycy zachowywali rezerwę, ale już drugiego wieczoru Nikiasz mocował się z Parsztewaltem, czarnowłosym Scytą, ciekawym wszystkiego, co greckie. Eumenes z kolei dosiadł swego najlepszego kuca, by ścigać się z trębaczką Rajanki. Przegrał i wyścig, i kuca. Trzeciego wieczoru odbyła się mała czarnomorska olimpiada: oprócz wyścigów konnych i zapasów urządzono mecze bokserskie i konkurs w biegach. Sakowie, świetni na koniach, okazali się słabymi biegaczami. Jeszcze bardziej egzotyczny był dla nich boks. Sakowie woleli zawody innego rodzaju: walczący stają naprzeciw siebie i uderzają się na zmianę tak długo, aż w końcu słabszy z nich upadnie lub sam da za wygraną. Leukon, całkiem niezły bokser, uznawszy, że bierze udział w pojedynku na modłę grecką, zaczął blokować ciosy, wywołując tym konsternację swojego przeciwnika i połowy publiczności. Kineasz musiał wtedy przez Ataelusa wyjaśnić Rajance, na czym polega mecz bokserski, a potem wraz z Leukonem dokonał stosownej demonstracji. Leukon był mężczyzną solidnie zbudowanym i bardzo wysportowanym, lecz brakowało mu prędkości i zręczności Ajasa czy Kineasza. Walcząc z nim, Kineasz przeciągał pojedynek, nie chcąc urazić Leukona i rozczarować publiczności. Kiedy jednak sparował najlepszy z ataków Leukona i odpowiedział serią ciosów tak szybkich, że nie można ich było policzyć w słabnącym już świetle, wszyscy Sakowie i Grecy wybuchnęli gorącym aplauzem, Leukon zaś padł na ziemię. Później przy świetle pochodni Filokles i kilku innych rzucało kamienie do rzeki. Chodziło o to, kto rzuci dalej, lecz w pewnym momencie wywiązał się spór: czy kamień może odbić się od powierzchni? Kineasz bał się, że dojdzie do bójki, i kazał wszystkim swym ludziom pójść spać. * Czwarty dzień minął jak poprzednie: Olbijczycy ćwiczyli jazdę konną, robili symulacje ataków i zmieniali ustawienia, a Sakowie obserwowali ich, pohukując, polowali lub jechali w zamyśleniu. 281
Po tygodniu spędzonym w siodle podwładni Leukona przywykli już do warunków polowych, takich jak jedzenie na koniu i jazda przez cały dzień. Późnym popołudniem Kineasz zatrzymał się przy tym młodym dowódcy, który co prawda przegrał bokserskie zwarcie, lecz zniósł to godnie, zyskując powszechny szacunek. - Twoi ludzie świetnie się sprawują - powiedział Kineasz. - Jesteś znakomitym dowódcą. Leukon uśmiechnął się smutno, słysząc tę pochwałę. - Dobre i to - odparł - skoro moja olimpijska kariera wczoraj dobiegła końca. Ale dziękuję. Jestem z nich dumny tak bardzo, że mógłbym pęknąć lub zacząć śpiewać. Kineasz pogładził się po twarzy, bardzo już zarośniętej. - Wiem, o czym mówisz. - Spojrzał na Nikiasza. - Są świetni, prawda, staruszku? Nikiasz, który jechał obok Eumenesa, najpierw spojrzał na niego, i dopiero po chwili odrzekł: - Lepsi niż się spodziewałem. - Uśmiechnął się. - Ale, rzecz jasna, swojej wartości dowiodą w walce. - Ćwicz ich dalej - rzekł Kineasz do Leukona. - Po osiągnięciu doskonałości trzeba ją jeszcze utrzymać. Czwartego wieczoru Kineasz rzucał oszczepem, mając za konkurentów Nikiasza, Kyrosa i jednego z najmłodszych Olbijczyków. Sakowie przyglądali się z ciekawością, jak jeźdźcy przejeżdżają obok celu, aby cisnąć weń oszczepem od lewej lub prawej strony. Kineasz trafił już we wszystkie cele i przyglądał się popisom młodzieńca, gdy zauważył, że Rajanka wsiadła na konia i ruszyła tuż za owym chłopcem. Wypuściła po dwie strzały na każdy rzucony przez niego oszczep i, triumfalnie mijając ostatni cel, wywołała gorący aplauz swoich ludzi. Kineasz wyrwał wszystkie swoje oszczepy, gotów podjąć wyzwanie. Dwa kolejne oszczepy wziął od Nikiasza, który spojrzawszy wymownie na tłumek Saków, zapytał: - Myślisz, że to dobry pomysł? - Na to pytanie odpowiem ci później - odrzekł Kineasz. 282
Zatrzymał konia przy linii startu. Sakowie dalej pohukiwali na cześć Rajanki. Próbował się skoncentrować. Patrzył na nią przez chwilę, po czym wprawił w ruch swego wierzchowca. Przez prawie cały ten dzień jeździł na innych koniach, teraz więc jego rumak był pełen energii. Pierwszym oszczepem rzucił z dużego dystansu, dobrze jednak wymierzył, bo grot trafił w cel, którym była obita skórą sakijska tarcza. Drugim cisnął, dojeżdżając do tarczy, i usłyszał tylko odgłos wbijającego się grotu. Nie sprawdziwszy, jak mu się powiodło, ujął trzymany w drugiej ręce lekki oszczep Nikiasza i znowu rzucił nim z daleka, trafiając w górną część drugiej tarczy i przewracając ją na ziemię. Wciąż galopując, chwycił czwarty oszczep i skierował konia prosto na tarczę, zamiast tuż obok. Gdy koń miał już skoczyć, Kineasz uniósł oszczep i z całej siły rzucił nim w cel. Dobiegła go jakaś reakcja widzów, lecz on już rzucał piątym oszczepem i całym sobą koncentrował się na tym ostatnim rzucie. Zabrakło mu jednego kroku, tym bardziej że musiał przełożyć oszczep do drugiej ręki, przejechał więc obok tarczy, ale obrócił się tuż potem - jeśli ona tak mogła, mógł i on - i rzucił w ostatni cel. Poczuł, że mięśnie szyi napinają się ponad miarę, a gdy się odwrócił, przyszedł atak ostrego bólu. Sądząc jednak po odgłosach dobywających się z setki gardeł, warto było pocierpieć. Podjechał do Nikiasza, który uniósł tarczę nad głową i wiwatował razem z innymi. Trzeci rzut - z przeskakującego cel konia - okazał się na tyle silny, że przebił tarczę na wylot, przez co grot oszczepu wystawał z drugiej strony na długość łokcia. Parsztewalt, zastępca Rajanki, zbliżył się do Kineasza i objął go, pokrzykując coś w swoim języku. Potem podjechała do niego Rajanka, by objąć go i przytulić do siebie. Tłum głośno wyraził aprobatę. Następnie Eumenes wcisnął mu do ręki kielich wina i po chwili Kineasz stwierdził, że półleży na dywanie z wieńcem na głowie, a i Rajanka, oparta obok o zwinięty płaszcz, ma na głowie podobną ozdobę. Z wieńcem na rozpuszczonych włosach wyglądała jak nad wyraz umięśniona nimfa. 283
Resztę zawodów oglądali już wspólnie. W pewnym momencie Kineasz chwycił jej dłoń, ona zaś spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma i powiodła palcem po jego dłoni. Mimo tłumu dokoła głaskała go dalej, obracając jego dłoń w swojej. Podjął jej grę: pieścił ją najpierw po wewnętrznej stronie dłoni, by porównać potem to twarde wnętrze z ciepłą miękkością grzbietu. Potem ośmielił się na większą intymność, zsuwając palce w stronę nadgarstka. Nie byli jeszcze ze sobą tak blisko. Oboje milczeli. Czas mijał, a zawody przekształciły się w biesiadę. Później parcie wina na pęcherz sprawiło, że Kineasz musiał się podnieść, choć nie miał na to ochoty. Spojrzał na nią z góry, świadom, że uśmiecha się jak głupiec lub chłopiec na pierwszej w życiu schadzce ze służącą. Wszak żadne z nich nie znało języka drugiego. Odwzajemniła jego spojrzenie, po czym spuściła wzrok. Roześmiała się. - Rajanka - powiedział Kineasz. - Kineaks - powiedziała Rajanka Tak się zakończył czwarty wieczór.
13.
K
iedy się zbudził nazajutrz, był niemal sztywny z zimna. Wszystkie
stawy miał obrzmiałe, a prawe ramię piekło, kiedy próbował zapiąć płaszcz - skutek ostatniego rzutu oszczepem. Przywołał do siebie Eumenesa i Ataelusa. - Chcę po drodze pouczyć się sakijskiego - powiedział. Obydwaj uśmiechnęli się i natychmiast odwrócili wzrok. Potem jednak, gdy już byli na koniach, podjechali do niego, by wskazując dokoła - na klacz, ogiera, niebo i trawę - podawać mu sakijskie określenia na każdą z tych rzeczy. Korzenie każdego z tych wyrazów brzmiały dla Kineasza znajomo, jakby brały się z perskiego lub dawnej greki, którą posługiwał się Poeta. Inaczej jednak słowa te odmieniano, a ich końcówki brzmiały barbarzyńsko. Kineasz zaczął uczyć się zimą, lecz wtedy polityka i szkolenie Olbijczyków skutecznie odciągnęły go od lekcji sakijskiego. Teraz wszelako, mając opodal cel swej nauki i mnóstwo wolnego czasu - w gruncie rzeczy obserwował jedynie, jak Leukon dowodzi olbijską grupą - przekształcił się w pilnego ucznia. W czasie południowego postoju podjechał do nich Parsztewalt. Jak na Saka, był wysoki; miał jasnozłote włosy i skórę o ciemnej karnacji. Kineasz domyślał się, że jest on powiązany rodzinnie z Rajanką: był kimś w rodzaju 285
kuzyna od strony matki. Parsztewalt cieszył się renomą świetnego wojownika, o czym świadczyły przyczepione do derki skalpy kilkunastu nieprzyjaciół. Był też inteligentny i szybko uczył się greckiego. Podziwiał wszystko, co się wiązało z grecką kulturą. Po godzinie odłączył się od nich na moment, by wrócić w towarzystwie Rajanki. Ta ostatnia jechała z nimi przez resztę dnia, podając Kineaszowi sakijskie nazwy tego i owego, on zaś odwzajemniał się jej greckimi. Ucząc się, dowodziła zarazem całą kolumną, Kineasz miał więc okazję podglądać ją przy pracy. Była znakomitym dowódcą. Kineasz patrzył, jak rozdziela dwóch ludzi walczących ze sobą o sarni comber. Ich rozpalone oczy wspaniale kontrastowały z jej spokojnym, równym głosem. Ustąpili od razu, jakby ich uderzyła. Ciągle doglądała swoich wojowników, a jej zwiadowcy byli zawsze czujni. Znała również kondycję każdego konia w potężnym sakijskim stadzie. Wieczorami rozmawiała ze swoimi ludźmi, gdy wygrywali zawody i gdy je przegrywali. Tyle dowiedział się Kineasz, po prostu ją obserwując. Więcej jednak dowiedział się, patrząc na jej wojowników, odnoszących się do niej z bogobojnym bez mała respektem. Nie uchylała się przed udziałem w zawodach i chociaż nie wszystkie wygrywała, zwycięzca chlubił się już samym faktem, że zgodziła się z nim rywalizować. O świcie była pierwsza na siodle i jako ostatnia zsiadała z konia. Każdego traktowała inaczej, inną mimiką i głosem. Byli tacy, przy których wspomagała się gestami, innym wystarczyły krótkie rozkazy. Wszyscy Sakowie kochali Rajankę. Szóstego dnia, gdy oddaliła się, by przepytać jakiegoś zwiadowcę, Kineasz odbył dłuższą rozmowę z Parsztewaltem. Parsztewalt spędzał teraz większość czasu w towarzystwie Nikiasza i Eumenesa, nieustannie wypytując tego ostatniego. Kiedy Parsztewalt wspomniał coś o „zeszłorocznym ataku”, Kineasz spytał: - Czy dowodziła wtedy Rajanka? Walczyliście z Getami? Ataelus przetłumaczył pytanie, a potem odpowiedź zapytanego: - On mówi: cholerne Getowie. Oni palić miast, trzy miast. Zabijać każdemu człowiekowi. 286
Kineasz skinął głową na znak, że rozumie. - W ilu takich akcjach brała udział? - zapytał, wskazując na Rajankę. W ilu atakach? Bitwach? Tym razem tłumaczył Eumenes. Jego sakijski był coraz lepszy. Parsztewalt spojrzał na lejce, a potem na słońce, jakby szukał natchnienia. - W tylu, ile jest dni w miesiącu - odpowiedział przez Eumenesa. - W trzydziestu? - zapytał z naciskiem Kineasz. - W trzydziestu! Filokles, który zjawiał się zawsze, gdy usłyszał ciekawą rozmowę, pojawił się również tym razem. - To więcej niż Leonidas - powiedział. - Więcej niż ja - rzekł Kineasz. - I ja - rzucił Nikiasz, uśmiechając się do Kineasza. - Nie będę już sobie żartować. Siódmego dnia zwiadowcy natknęli się na stado jeleni. Grupa myśliwych, składająca się zarówno z Olbijczyków, jak i z Saków, od razu ruszyła na łowy. Wrócili z sześcioma dużymi jeleniami. Później Kineasz wspólnie z Rajanką wydawali rozkazy dotyczące podziału mięsa. Najmłodsi z Saków obdzierali zwierzęta ze skóry, a resztą rzeźniczej pracy zajmowali się niewolnicy z Olbii. Rajanka przyglądała się, jak dwie młode Sakijki obdzierają ze skóry największego jelenia. Kineasz tymczasem przyglądał się Rajance. Najwyraźniej miała ona ochotę coś powiedzieć, a może nawet sama zająć się obdzieraniem, mimo że dziewczyny robiły wszystko, jak trzeba. W pobliżu zjawiło się trzech olbijskich kawalerzystów, których przyciągnął najpewniej widok dwóch nagich Sakijek - dziewczyny bowiem zdjęły ubranie przed przystąpieniem do pracy. Gdy jeden z nich tonem dość agresywnym rzucił słowo „barbarzyńskie”, Rajanka uniosła brwi i spojrzała na Kineasza. Tłumaczenie nie jest potrzebne, pomyślał. Podszedł do swoich ludzi i zwrócił się do nich: - Jeśli nie macie, panowie, nic lepszego do roboty, może nauczę was podstaw rzeźnictwa? 287
Ten, który rzucił to nieszczęsne słowo - miał na imię Alkajos - pokręcił głową. - To robota dla niewolników - odparł. - My tylko sobie patrzymy, jak Amazonki kąpią się w krwi. - One tylko zdzierają skórę z jelenia. I jedynie o to im chodzi. Nie o to, by zrobić na was wrażenie. Idźcie już, bo inaczej sam was zapędzę do pracy. - Kineasz mówił półgłosem. Nie chciał, żeby o zachowaniu jego ludzi dowiedział się cały obóz. Kątem oka widział, jak trębaczka Rajanki i kilku innych Saków przyglądają się im, obracając baty w dłoniach. Alkajos podparł się pod boki. - Nie jestem na służbie - rzucił aroganckim tonem. - Mogę sobie do woli patrzeć, jak barbarzynki wymachują cyckami. Towarzysze odsunęli się od niego, jakby był trędowaty. Kineasz szukał wzrokiem Nikiasza i Eumenesa, bo wolał, by tym przypadkiem jawnej niesubordynacji zajął się ktoś inny. Obaj jednak byli zajęci. Wciąż nie podnosząc głosu, powiedział: - Nie, nie możesz sobie patrzeć. I przestań się już wygłupiać. Idź, wyczesz swojego konia, a potem dołącz do strażników. I czekaj na dalsze rozkazy. Alkajos wyglądał na obrażonego. - Rozkazy przyjmuję od Leukona - powiedział. - Poza tym... - Milczeć! - Takim tonem Kineasz komenderował na polu bitwy. - Ani słowa więcej! Alkajos spojrzał na Sakijki, krzątające się za Kineaszem, a potem na swych dwóch towarzyszy. Emanowała zeń młodociana arogancja, domagająca się publiczności. - Zasłaniasz mi widok - rzucił z leniwym uśmiechem. Kineasz stracił panowanie nad sobą. Poczuł, jak zalewa go fala gniewu, i nie minęła sekunda, a głupi chłopak leżał już nieprzytomny na ziemi, powalony jednym mocnym ciosem. Kineasz spojrzał na kolegów Alkajosa i rzekł: - Zawińcie go w płaszcz i połóżcie przy jego koniu. Bądźcie przy nim tak długo, aż w końcu się ocknie. Pomożecie mu później wyczesać konia i dosiąść go. Potem będziecie we trójkę pełnić wartę. Do odwołania. Zrozumiano? 288
Kiwnęli głowami. Oczy mili okrągłe jak srebrne sówki. Kiedy Kineasz wrócił do Saków, Rajanka pokręciła głową. - Dlaczego ty bić ten człowiek? - zapytała zrozumiałą greką. Kineasz spojrzał na Ataelusa. - Jak się mówi „nieposłuszeństwo”? Ataelus pokręcił głową. - Co to jest „nieposłuszeństwo”? Kineasz odetchnął ciężko. Był wściekły, aż nazbyt wściekły. - Kiedy wydaję rozkaz, spodziewam się, że podkomendny go wykona. Jeśli tego nie czyni, dopuszcza się aktu nieposłuszeństwa. Rajanka patrzyła to na jednego, to na drugiego. Zapytała o coś po sakijsku. Kineasz rozpoznał swoje imię. Ataelus pokręcił głową, spojrzał na Kineasza i przez dłuższą chwilę mówił do Rajanki, wspomagając się gestami, które mogły oznaczać jazdę konną i sen. Do Kineasza zwrócił się potem tak oto: - Ona pyta do mnie: jak długo ja z wami? A ja odpowiadam do jej. A ona pyta: jak często ty bić ludziom? Ja mówię: nie tak często. Oczy Rajanki skupiły się na Kineaszu. Barwą przypominały Morze Egejskie w chwili, gdy słońce wychodzi po sztormie. Był od niej wyższy o pół głowy, a ona stała bardzo blisko, mówiąc doń bardzo wolno, starannie dobierając sakijskie słowa. Nie rozumiał zupełnie nic. Z pomocą przyszedł Ataelus: - Ona mówi: jeśli ja bić, ja zabić. Inaczej on odjechać albo zostać wrogu. - Urwał. Rozejrzał się jak zwierzę złapane w pułapkę. - Potem ona mówi: mężczyzna patrzy na kobietami. Mężczyzna głupiec, kiedy kobieta pokazać cyckami. Więc co? Po co bić? Kineasz nie był przyzwyczajony do tego, by jego decyzje jako dowódcy podawano w jakąkolwiek wątpliwość - tym bardziej, żeby czyniła to kobieta, na dodatek publicznie i przez tłumacza. Jak mężczyzna - Filokles dobrze to ujął. Ona z kolei mogła obić człowieka na śmierć, a on nie śmiałby podważyć jej autorytetu. 289
Czuł, że robi się czerwony na twarzy i że traci panowanie nad sobą, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Czuł, że jego umysł buntuje się przeciw takiej niesprawiedliwości, przeciwko krytyce obecnej w jej spojrzeniu. Wziął kilka głębokich wdechów. Policzył do dziesięciu po sakijsku, po czym skinął głową i rzekł po grecku: - Wyjaśnię, gdy minie mi gniew. - Dobrze - odparła Rajanka, odchodząc. Wieczorem opowiedział o wszystkim Leukonowi, Eumenesowi, Nikiaszowi i Filoklesowi. Siedzieli przy niewielkim ognisku, daleko od Saków. - Ma kutasa zamiast mózgu - powiedział Nikiasz. Spojrzał na Leukona. - Przykro mi. Wiem, że się przyjaźnicie, ale to głupiec, który sam szukał guza. Leukon sprawiał wrażenie niepocieszonego. - Znam go od dziecka. Zawsze dostawał, co chciał. Trudno to teraz zmienić. Nikiasz uśmiechnął się sarkastycznie. - Nie tak trudno - powiedział. Leukon ukrył twarz w dłoniach. - Czuję, że cię zawiodłem, hipparcho. Ale muszę też dodać, że... tak mi się wydaje... że niepotrzebnie go uderzyłeś. Jest arystokratą. Ostatnim człowiekiem, który go uderzył, był jego pierwszy nauczyciel. Kineasz, skupiony na uprzęży, starał się nie reagować. - W Sparcie zabito by go na miejscu - odezwał się Filokles. Leukon wyprostował się, zdumiony. - Za to, że się trochę odgryzał dowódcy? Filokles wzruszył ramionami. - Nieposłuszeństwo jest zaraźliwe. Leukon spojrzał na Eumenesa, ten jednak unikał jego wzroku. - On jest z tych, którzy chwytają za nóż w czasie bójki w winiarni dodał Filokles. Widziałem go w akcji. - Popatrzył na Nikiasza i Leukona. Nie przypadł mi do gustu. 290
Kineasz pochylił się do przodu. - Nie o to chodzi. Jednych lubimy, innych nie... Dowódca ma wszystkich pod swoją komendą. Nie uderzyłem go z braku sympatii, tylko dlatego, że mnie nie posłuchał. Wiem z doświadczenia, że nieposłuszeństwo to zaraza, która co prawda wolno się zaczyna, ale potem rozprzestrzenia się błyskawicznie. - Wyciągnął przed siebie ręce, by je ogrzać przy ogniu. Było mu zimno. Bolała go dłoń i ramię. Wolał nie myśleć o tym, jak bardzo ucierpiały jego relacje z Rajanką i resztą Saków. - On poza tym obraził Saków. Obraził też mnie. A przede wszystkim nie wykonał rozkazu. - Kineasz pogładził się po brodzie. - Jestem twardym człowiekiem. Tacy już są najemnicy. Wasi ludzie powinni o tym pamiętać. - Westchnął. - Pozwoliłem sobie na wybuch gniewu. Leukon wyglądał na oszołomionego przebiegiem wypadków. - Co ja powiem jego ojcu? - zapytał. Wstał i odszedł, znikając w mroku. - Podejrzewam, że na Rajance nie zrobiło to wrażenia - powiedział Filokles. Kineasz skinął głową. - Zrobiłeś, co trzeba. Niby jak się miałeś zachować? Kineasz pocierał zmarznięte dłonie. - To ty jesteś filozofem. Oświeć mnie! Filokles pokręcił głową. - Przede wszystkim jestem Spartaninem, filozofem na drugim miejscu. Ja bym pewnie go zabił. Kineasz westchnął ciężko. - Dziwne. Właśnie coś takiego powiedziała mi Rajanka. Że gdyby miała kogoś uderzyć, to by go zabiła. W przeciwnym razie miałaby w nim wroga. Tak to przynajmniej zrozumiałem. - Oni nawet dzieci nie biją - powiedział Eumenes, wzruszając ramionami. - Poważnie. Miałem sakijską niańkę. W czasie wojny i podczas zawodów wszystkie chwyty są dozwolone. Ale nie biją, by zachować dyscyplinę. - Urwał i czekał, aż Nikiasz dołoży drwa do ognia. - Oni chyba nawet nie znają słowa „dyscyplina”. - O, to ciekawe - powiedział Filokles. 291
Kineasz uznał, że czas zakończyć rozmowę. Kazał Nikiaszowi odwołać trzech wartowników, a potem owinął się płaszczem. Długo nie mógł zasnąć. Myślał o kobietach. O matce, siostrach, Artemidzie i Rajance. Nie doszedł do żadnych wniosków. Artemida i Rajanka musiały być innej płci niż jego matka i siostry. Ale też Artemida i Rajanka nie były wcale tak bardzo do siebie podobne. Artemida używała swej płci, by dostać od mężczyzn to, co jej było potrzebne, Rajanka zaś była dowódcą. Mimo to miały ze sobą coś wspólnego. Myślał o Filoklesie, który radził mu, by traktował Rajankę jak mężczyznę. Zmarszczył brwi na samą tę myśl. I zasnął. Nazajutrz nie jechali już razem. Kineaszowi towarzyszyli tylko jego ludzie, najczęściej Ataelus, z którym ćwiczył sakijskie słownictwo. Nie było już tak jak wcześniej, choć przecież niewiele się zmieniło. Kineasz nie umiał powiedzieć, na czym polegała ta zmiana w przypadku Olbijczyków. Na ogół dobrze wyczuwał nastroje - podkomendni najwyraźniej zgadzali się z nim, że Alkajos powinien zostać ukarany. Sądząc zresztą po jego zachowaniu, on sam chyba uznał, że zasługuje na karę, bo więcej w nim było skruchy niż złości. A jednak coś się zmieniło. Widocznie Kineasz, stosując rozwiązanie siłowe, postradał sympatię, jaką cieszył się do tej pory. Nikiasz dolał oliwy do ognia, kiedy nikt nie mógł ich słyszeć. - Ten idiota gapił się trochę na młode Sakijki, tak? - powiedział. - A ty całe dnie spędzasz z jedną z nich. Wiesz, co mówią żołnierze, gdy jakiś facet ma coś, czego innym się zabrania? Kineasz musiał przyznać mu rację. Tak to musiało być odebrane. Pogłaskał się po brodzie i chuchnął w zziębnięte dłonie. - Wiesz... Jeśli te rozpieszczone żołnierzyki narzekają tu tylko na moje życie miłosne, to naprawdę nie jest tak źle. - Utkwił wzrok w horyzoncie. Ona nie chce dzisiaj mnie widzieć. - Otóż to - rzekł Nikiasz, krzywiąc usta w półuśmiechu. - Za dużo się martwisz, hipparcho. - Spojrzał na niebo, na którym grupa ciemnych chmur wyglądała jak mroczna falanga. Skrzywił usta i dodał: - Już niebawem nasze paniczyki zmienią swoją śpiewkę. 292
Po trzech dniach deszczu wszyscy mieli powody do narzekania. Przez te niełatwe dni Grecy uczyli się żyć jak żołnierze, nie zaś jak arystokraci na dłuższym polowaniu. Płaszcze mieli przemoczone - w niektórych puściła farba, barwiąc na niebiesko skórę właścicieli. Noce były wilgotne i chłodne, więc ogień często nie chciał się palić. Olbijczycy musieli się wreszcie nauczyć spać razem, żeby było im cieplej. Trudno zresztą mówić o spaniu, raczej o czymś w rodzaju półsnu, skoro przez całą noc prawie wszyscy wiercili się z zimna. Trzeciego dnia większość umiała już drzemać na siodle. Nieszczęśliwy był też Kineasz, który nie dość że uczył swych ludzi przetrwania w trudnych warunkach, to jeszcze musiał znosić rozłąkę z Rajanką, która wyraźnie go unikała. Bywało nawet gorzej, gdy zauważał, że dowódczyni Saków obserwuje go z poważnym wyrazem twarzy, jakby szacowała jego wartość. Czwartego dnia wyszło słońce. Pod wieczór wreszcie dotarli do króla. „Miasto” Saków zajmowało ogromną powierzchnię. Gdy Kineasz je ujrzał, zaniemówił z wrażenia. Na wysokim wzgórzu nad rzeką stała świątynia, a wokół niej rozciągał się akropol, pełen dużych wielobarwnych budynków wzniesionych z pali i mniejszych zabudowań z ociosanego drewna i ziemi. Sam akropol był raczej mały, lecz otaczał go mur, który znajdował potem przedłużenie w nasypie, ciągnącym się niemalże po horyzont. - W gruncie rzeczy to wcale nie jest miasto - powiedział Satraks, gdy obydwaj stanęli na murze przy akropolu. - To raczej duża zagroda. Przez dwa minione dni Kineasz omawiał plany wojenne z Martaksem, który był dla króla kimś w rodzaju szefa sztabu, a także z Kam Baksą, samym królem oraz Rajanką. Eumenes i Ataelus byli wyczerpani nieustannym tłumaczeniem; również król, który jako jedyny z równą biegłością posługiwał się obydwoma językami, zdradzał oznaki zmęczenia. Nawet w nocy Kineasz nie miał spokoju, bo śniło mu się, że sakijskie psy szczekają na niego łamaną greką, a przedmioty podają swoje sakijskie nazwy. Dalej uczył się wytrwale, lecz kosztem było ciągłe zmęczenie. W pewnym momencie król zarządził przerwę i wyciągnął Kineasza na słońce. Było w nim teraz mniej dystansu i agresji niż podczas ich zimowego spotkania. 293
Rajanka, która dalej ignorowała Kineasza, większość czasu spędzała właśnie z królem. Gdy omawiali strategię wojenną, sprzeciwiała mu się niezmiennie, zawsze optując za rozwiązaniem bardziej radykalnym. Pod tym względem Kineaszowi bliżej było do króla - on też wolał zachować ostrożność. Królowi jednak Rajanka nie okazywała niechęci, ta bowiem skupiała się na jednym tylko człowieku. Tego wszakże poranka wyjechała gdzieś z Kam Baksą i swoimi Amazonkami. Podobno chodziło o sprawy związane z religią. Kineasz był niepocieszony. Dopiero utrata przychylności Rajanki uzmysłowiła mu, ile ta kobieta dlań znaczy. Wytykał sobie głupotę - w czym pomagał mu Nikiasz - i próbował się koncentrować na bieżących zagadnieniach. Nie miał złudzeń: Rajanka, jako największa spośród sakijskich wielmożów, zawsze wybierze króla, który zresztą miał do niej ogromną słabość. Kineasz uświadomił sobie nagle, że król przez chwilę coś do niego mówił, a teraz czeka na odpowiedź. Powiódł ręką dokoła. Nie licząc akropolu oraz ciągnących się wzdłuż rzeki domów syndyjskich wieśniaków i magazynów, które należały do greckich kupców, okolony murem teren był pusty. - Kto postawił te mury? - zapytał Kineasz. - Ciągną się chyba przez... czterdzieści stadiów? - Dwa razy więcej, jeśli doliczyć ogrodzenia plemienne. - Król uśmiechnął się z dumą. - To dzieło Syndów. Zbudowali te mury wiele lat temu, kiedy nam wszystkim zagroził Dariusz. My, Sakowie, stwierdziliśmy wtedy, że na wypadek wojny potrzebujemy jakiegoś bezpiecznego schronienia dla naszych stad. A Syndowie zgodzili się wznieść te mury. - Syndowie to lud rolniczy? - zapytał Kineasz. Widział w Olbii syndyjskich włościan; widział też jednak syndyjskich arystokratów. Pochodzili wprawdzie znad Morza Czarnego, lecz wielu z nich upodobniło się do Greków, przez co wyróżniały ich tylko ciemne jak u Kyrosa oczy i proste czarne włosy, jakimi odznaczał się Eumenes. Młody Klio miał jedno i drugie. Król pokręcił głową. 294
- Syndowie kochają ziemię. Sakowie kochają niebo. - Wzruszył ramionami. - Gdy się tutaj zjawiliśmy, gardziliśmy Syndami. Tak przynajmniej mówią legendy. Zniszczyliśmy ich armię, wzięliśmy ich kobiety. Spojrzał na Kineasza i uniósł brwi. - Nic nowego pod słońcem. Ale oni nie dali za wygraną. Strzelali do nas, kryjąc się za drzewami. Zatruwali studnie i zabijali naszych ludzi, gdy spali. - Król znowu wzruszył ramionami. - Tak mówią podania. Osobiście uważam, że co mądrzejsi Sakowie od początku wiedzieli, że bez zbóż uprawianych przez Syndów nie będzie ani złota, ani greckiego wina. Zresztą jakie to ma znaczenie? W gruncie rzeczy nie jesteśmy już dwoma odrębnymi ludami, tylko jednym o dwóch obliczach. Przechylił się nad drewnianym zwieńczeniem muru i wskazał tłum kupców targujących się na dole. - We wsiach trafiają się dziewczęta i chłopcy, którzy co prawda żyją ziemią i z ziemi, lecz pragną nieba. Pewnego dnia przez taką wieś przejeżdża grupa Saków. I taka dziewczyna lub chłopak idzie do wodza i mówi mu: „Weźcie mnie ze sobą”. Na tej samej zasadzie stary lub młody jeździec może tęsknić za ziemią, za czymś twardym pod nogami. Taki ktoś zgłasza się do wiejskiego wodza i mówi mu: „Pozwólcie mi tutaj zostać”. - Spojrzał na Kineasza. Jego przystojną twarz rozjaśniło wschodzące słońce. - Ja jestem królem ich wszystkich. Kocham więc i ziemię, i niebo. Niby zrobiło się cieplej, lecz nie przestawał wiać wiatr z północy, toteż Kineasz otulił się szczelniej płaszczem. Patrzył na mur ciągnący się z zachodu na wschód, aż do rzeki. W obrębie tych murów zmieściłyby się Ateny, Pireus, Olbia i Tomis. I jeszcze zostałoby trochę miejsca. A tu było mniej ludzi niż w niewielkim greckim miasteczku. - Mało was tutaj - powiedział. - Gdy wszystkie plemiona zbierają się z okazji naszego święta albo gdy zbliża się wojna, trzeba gdzieś trzymać nasze stada. Co najmniej przez miesiąc. A w tych murach pomieszczą się wszystkie zwierzęta. - Wyszczerzył zęby. - Jeśli więc doliczysz kozły i resztę bydła, to populację mamy tu większą niż w Atenach. 295
- Widzę tu sporo kupców. - Kineasz wodził wzrokiem dokoła. - I te wioski nad rzeką. Jadąc tutaj, przez dwa tygodnie nie natknęliśmy się na żadną wieś. Król skinął głową. - Kupcy wolą o tym nie mówić. To ich tajemnica handlowa. Tutaj uprawia się zboża, a w tych magazynach się je przechowuje. Potem, jesienią i wiosną, spławia się je barkami. Lepiej o tym za dużo nie rozpowiadać. - Wyjrzał przez mur. - Ale też nie jest to wielki sekret. Podejrzewam, że większość twoich ludzi już wie o tym wszystkim. Kineasz pokręcił głową. - Czuję się jak idiota. Myślałem, że zastanę tu mnóstwo rozstawionych na polu szałasów. - Za miesiąc tak by to wyglądało. My tutaj nie mieszkamy. Tu żyją tylko Syndowie, kupcy i kilku kapłanów. - Nawet zimą? - zapytał Kineasz. Satraks potwierdził ruchem głowy. - Spędziłem tu jedną zimę. Na tym wzniesieniu jest chłodno. Wolę zimować na północy, wśród drzew. Król ruszył w stronę stojącego naprzeciw świątyni wielkiego budynku na szczycie akropolu. Była to drewniana odmiana greckiego megaronu. Na środku palił się ogień, buchając płomieniami o wysokości człowieka. Jak tylko obydwaj przecisnęli się przez wiszące w wejściu kobierce, poczuli falę ciepła. Owe kobierce były równie obce greckim oczom, jak bezkresne niebo i trawiasty ocean. Wykonano je z kilku warstw białego filcu, a widniały na nich postaci ludzkie oraz konie i różne fantastyczne zwierzęta. Wszystkie iskrzyły się setkami barw, ukazano je zaś na tle geometrycznych wzorów. Na ścianach wisiały duże wełniane gobeliny, przedstawiające gryfy, konie, jelenie i polujące koty. Podłogę z kolei pokrywały wielobarwne dywany, podobne do tych, jakie Kineasz widział w namiocie Kam Baksy. Dominował kolor czerwony. Król przywołał gestem Martaksa, który stał przy ogniu z Filoklesem i wytwornie ubraną Kam Baksą. 296
- Wśród drzew? Jakich drzew? Jak daleko stąd są te lasy? - dopytywał się Kineasz, zerkając na Rajankę. - Tysiąc stadiów albo i więcej. Tego pewnie nie można zmierzyć. Te lasy są jak odrębny świat. Świat lasu. Syndowie powiadają, że kiedyś cały świat był jednym wielkim lasem. - Wzruszył ramionami. - Widziałem morze, widziałem drzewa. To są osobne światy. - Dlaczego wolisz tam zimować? - zapytał Kineasz. - Więcej drzew to większe ogniska. - Satraks uśmiechnął się swym młodzieńczym uśmiechem po raz pierwszy tego poranka. - Żadna filozofia. Kineasz myślał o murach, magazynach i zbożu. - Do wyżywienia armii Olbia ci niepotrzebna - powiedział. Satraks uśmiechnął się szeroko. - Nie zaszkodzi rozłożyć koszty. Nie jestem właścicielem wszystkich zbiorów. Ale masz rację. Jako król, mogę to i owo. Olbia mi niepotrzebna. Kineasz również się uśmiechnął, potem jednak zmrużył oczy i rzekł: - Mimo wszystko macie interes, by walczyć Macedonią. Moglibyście stracić to miasto. Nie możecie po prostu wtopić się w trawę. - Urwał i dodał po chwili: - Musicie bronić swoich włościan. Zbliżyli się do kręgu ludzi przy palenisku. Sakowie nie bawili się w ceremonie - król pojawiał się i odchodził jak każdy inny wolny człowiek, a okazywany szacunek był nie większy niż ten, z jakim greccy żołnierze odnosili się do cenionego dowódcy. Satraks wziął kielich gorącego cydru od kobiety, która podgrzewała na ogniu ten napój, po czym usiadł na dywanie. Gdy Kineasza również poczęstowano cydrem, król odpowiedział: - I tak, i nie. Mógłbym wtopić się w trawę. Nie mamy tu budowli z kamienia. Takie przyjęliśmy zasady. Zopyrion może wszystko spalić, a my to przez kilka miesięcy odbudujemy. Albo przeniesiemy się gdzie indziej. Machnął ręką w kierunku grupy kupców przy palenisku. - Syndowie poszliby z nami. Kineasz również usiadł, czyniąc to jednak z mniejszą gracją niż Sakowie. 297
Król wlepił wzrok w ogień. - Ale nie chcę budować miasta gdzie indziej. Nie chcę, by cokolwiek przeszkadzało w handlu. Szczerze mówiąc, nie chcę tej wojny. - Westchnął. - Ale skoro wojna nadciąga, stanę do walki. Kineasz wypił łyk cydru, który mu bardzo smakował. - Gdzie to robicie? - zapytał. - Jabłka nie rosną tak długo. Król wzruszył ramionami. - Chłody mają też dobre strony. Cydr przyrządzamy jesienią i zamrażamy go na zimę. - Ruchem głowy przywitał się z ludźmi, którzy w oczach Kineasza wyglądali na radę wojenną. - Pij do woli - rzekł do Kineasza. Jest wiosna. Niedługo cydr się zepsuje. Przy Kineaszu usiadła Kam Baksa, szeleszcząc jedwabiem. Większość Saków miała teraz jedwabne stroje, choćby nawet bardzo znoszone. Kam Baksa ubrana była w bladożółtą szatę w różowe kwiaty z wizerunkami gryfów. Kineasz nie mógł oderwać od niej wzroku. - Martaks mówi, że jesteście gotowi - zwróciła się do niego. - Opowiedz nam o swoich planach. Kineasz zawahał się. Przycisnął kielich do ust. Kam Baksa przyglądała mu się spokojnym, wręcz sennym wzrokiem. - Masz plan działania, Kineaszu z Aten. A król ma wojsko, lecz nie ma planu. Pasujecie do siebie jak... - uśmiechnęła się - …mężczyzna do kobiety. - Szamanka przeniosła wzrok na Rajankę, która właśnie przysiadła się nich - jednak tyłem do Kineasza. Ona również miała na sobie jedwabną szatę. Kam Baksa położyła dłoń na ramieniu Kineasza. - Musisz odwiedzić mój namiot - powiedziała. - Musisz stawić czoło drzewu. Kineasz uprzejmie skinął głową. Dwa ostatnie sny o drzewie odcisnęły się na jego umyśle, tworząc bruzdy, w które jego myśli wpadały aż nazbyt często. Kam Baksa jakby przejrzała go na wylot, bo pochyliła się bliżej, tak że Kineasz poczuł tchnący od niej zapach przypraw i żywicy, i rzekła: - Bez tego drzewa nigdy jej nie zdobędziesz. 298
Ciemnoniebieska szata Rajanki sięgała od szyi aż po kostki. Pod nią miała czerwone spodnie. Bardziej niż wcześniej wyglądała na kobietę przynajmniej w mniemaniu Kineasza, którego ten fakt wprawił w pewien niepokój i nie pozwalał mu skupić myśli. Przez dwa minione dni spierał się z nią ostro o tryb prowadzenia wojny. Gdy on zalecał ostrożność, ona krzyczała na niego w sposób, na jaki nie zdobyłaby się żadna Greczynka. Inna sprawa, że żadna Greczynka nie brałaby udziału w naradzie wojennej. Świadoma, że Kineasz na nią patrzy, Rajanka odwróciła głowę. Witała się teraz z królem i Martaksem. Inni przysiadali się do nich: Leukon, Eumenes, Nikiasz, Martaks, Ataelus i kilkunastu sakijskich arystokratów. Siedzieli w kręgu. Niektórzy półleżeli, podpierając się łokciami. Rajanka leżała na brzuchu, wymachując w powietrzu stopami. Na to również nie pozwoliłaby sobie żadna Greczynka. Kineasz czuł się jak zakochany głupiec, bo nie mógł oderwać od niej oczu. Gdy wszyscy się już przywitali, zapadła cisza, którą przerwał król. - Ja też uważam, że trzeba omówić plany. - Spojrzał na Kineasza. - Jestem najemnikiem - powiedział Kineasz. - Nigdy nie dowodziłem grupą liczącą więcej niż trzystu jeźdźców. - Wskazał na Martaksa. - Może Martaks, jako szef sztabu króla, powinien przedstawić swój plan? Siedzący za nim Eumenes szybko przetłumaczył te słowa. Kineasza nie dziwiło już to, jak wiele ten młody człowiek rozumie. Król machnął ręką. - To nie jest grecka narada, a ja nie jestem greckim królem. Przez dwa dni byłem twoim tłumaczem. Znam plan. Ale wszyscy chcieliby go poznać w pełnej formie. Kineasz skinął głową. Rozejrzał się po kręgu obecnych. - Dobrze. Plan jest prosty. Nie stoczymy żadnej bitwy. Nikiasz zagwizdał. - Już mi się podoba. Martaks odczekał na tłumaczenie, po czym skinął głową. - Otóż to - powiedział po grecku. Rajanka uniosła brwi. Przewróciła się na plecy i usiadła. 299
Kineasz patrzył na nią długo. Zbyt długo. Król uniósł kielich w oczekiwaniu na dolewkę cydru. Kineasz oderwał wzrok od Rajanki. - To kwestia czasu i logistyki - powiedział. Martaks powiedział coś po sakijsku, a Eumenes to przetłumaczył: - Ty znasz się na tym najlepiej. Kineasz uniósł dłoń. - W zeszłym roku jechałem z Tomis do Olbii tą samą trasą, z której będzie teraz musiał korzystać Zopyrion. Przeprawa zajęła mi trzydzieści dni. Armia będzie potrzebowała pięćdziesięciu. Jeżeli Zopyrion wyruszy jutro, do Olbii dotrze w połowie lata. - Urwał na moment, bo Eumenes nie nadążał z tłumaczeniem. - Jeżeli zniszczymy przeprawę w Antifilus, zyskamy jeszcze dwa tygodnie. Jeśli Pantikapajon stanie po naszej stronie i udostępni nam swoją flotę, pozbawimy Zopyriona wsparcia tryrem i jeszcze bardziej go spowolnimy. Spowolni go również budowanie fortów, które ma zamiar stawiać po drodze, by w razie czego zapewnić sobie bezpieczny odwrót. - Znowu odczekał chwilę, aż Eumenes zdąży przetłumaczyć. - Wtedy będzie już po nowym roku. Minie miesiąc igrzysk i letniego świętowania, a my dalej będziemy nieskalani walką. - Kineasz rozejrzał się dokoła. - Wiecie, po co on tutaj ciągnie? - Żeby nas podbić - odrzekła Rajanka. Satraks pokręcił głową. - W gruncie rzeczy nie ma to dużego znaczenia. On chce nas sobie podporządkować, by dowieść, ile jest wart. Chce wygrać taką próbę sił. Gdy padł wyraz „podporządkować”, Rajanka skrzywiła się wyraźnie. Kineasz miał nadzieję, że nigdy nie zrobi takiej miny, patrząc w jego stronę. Zaczerpnął tchu i powiedział: - Gdy Zopyrion będzie sześćdziesiąt dni od Macedonii, lecz nie dotrze jeszcze nad Borystenes, będziemy musieli podjąć decyzję. - Starał się nie patrzeć na Rajankę. - Najprościej byłoby się poddać. - Wzruszył ramionami. - Nie wystarczy mu wtedy czasu na obleganie Olbii. Nie zdąży też dotrzeć tutaj, a byłoby samobójstwem ciągnąć w naszą stronę, zostawiając 300
Olbię za sobą. Jeśli damy mu do zrozumienia, że jesteśmy gotowi się poddać... - Urwał i westchnął. Dalej unikał wzroku Rajanki. Satraks skinął głową. - Myślisz jak król. Kineasz spojrzał na Filoklesa, który wsparł go ledwie dostrzegalnym gestem. Rajanka zaś wpatrywała się w niego tak mocno, jakby pragnęła oczami przewiercić mu głowę na wylot. Zerwała się na nogi. - To jest ta wasza grecka dyscyplina! - Powiodła gniewnym wzrokiem po wszystkich zebranych. - Czy jesteśmy narodem niewolników? - zapytała po grecku. Spojrzała na króla. - Mamy zmusić naszych wojowników, by się poddali tej macedońskiej bestii? Tak bardzo się boimy? Kineasz spuścił wzrok. Liczył, że... Nie było już ważne, na co liczył. Martaks zadał pytanie, które natychmiast przetłumaczył Ataelus: - A drugie wyjście? Kineasz znowu zaczerpnął tchu. - Przez ostatnie sto pięćdziesiąt stadiów przed wielką rzeką będziemy uderzać w kolumnę marszową Zopyriona. Sakowie, którzy dotąd pozostawali w ukryciu, będą jakby magicznie pojawiać się grupkami w różnych miejscach i zabijać macedońskich maruderów i furażerów. Inne oddziały będą nękać ich obozy nocą. Odezwał się Martaks. Paru innych Saków też coś mówiło. Ataelus przetłumaczył: - Martaks mówi: to jemu bardziej podoba. Na moment zapadła głucha cisza. Wykorzystał ją Filokles. - Ale, rzecz jasna, będą to jednorazowe ataki - powiedział. Kineasz skinął głową. Satraks pochylił się do przodu. - Wczoraj mówiłeś takim tonem, jakbyś był w stanie tak długo kąsać jego armię, aż rozpadnie się na kawałki. - Pogładził się po brodzie. - A dzisiaj powiadasz, że każdy taki fortel jest dobry na jeden raz. Dlaczego? Kineasz spojrzał na Filoklesa, ten jednak pokręcił głową - nie chciał się wdawać w dyskusję. Spojrzał też na Rajankę, która znów unikała jego wzroku. Postanowił już więcej na nią nie patrzeć. 301
- Macedonia ma znakomitych oficerów, a jej wojska są bardzo zdyscyplinowane. Po naszym pierwszym ataku na maruderów, nazajutrz już ich nie będzie. A jak zabijemy im furażerów, to zaczną potem zdobywać prowiant całymi pułkami, w pełni zresztą uzbrojonymi. - Rozejrzał się dokoła. Starał się nie spojrzeć na Rajankę, choć chciał, by go słuchała. - Jeśli wprowadzą ostry rygor, będą w stanie zmniejszyć przewagę, którą daje nam prędkość i możliwość działania z ukrycia. - Uśmiechnął się niewesoło. - Oczywiście, wszystko, co zrobią w tym celu, opóźni ich marsz. - Dopił resztę cydru. - A nas to wszystko nie będzie dużo kosztować. Z kolei Macedończycy dużo na tym stracą, zwłaszcza finansowo. I Zopyrion nie zdecyduje się już na drugi marsz w te strony. Pierwsze niepowodzenie okryje go niesławą. Kam Baksa najpierw kiwała głową, potem jednak nią pokręciła. - Ale Zopyrion wie o tym wszystkim - powiedziała. - Tak - przyznał Kineasz. - Kiedy zaczniemy atakować, on szybko rozpozna naszą strategię i będzie reagował jak zranione zwierzę. - Spojrzała na Filoklesa, a potem na Rajankę. - Tak - powiedział Filokles. - Zareaguje pewnie dopiero po kilku dniach, ale zareaguje. - A więc nie cofnie się w niesławie. Przystąpi do ataku. I będzie próbował zmusić nas do bitwy. - Kam Baksa przysiadła na piętach. - Nawet jeśli będzie musiał zaryzykować życiem swoich ludzi i zapasami, które przywiózł ze sobą. Wszyscy Grecy pokiwali głowami. Ona też skinęła, jakby do siebie. - Ranny zabija ludzi. Zrozpaczony odyniec zabija królów. Rajanka pochyliła się do Kam Baksy. - Nie musimy się bać - powiedziała. - Kiedy zbierzemy wszystkie siły... Kam Baksa pogłaskała ją po twarzy. - I tak możemy przegrać. Każdy z obecnych w tym kręgu może postradać życie... - Zamknęła oczy. 302
Król przyglądał się jej uważnie. - Taka jest twoja przepowiednia? Otwarła oczy. - Wszystko tkwi na ostrzu miecza. Kineasz odezwał się z przekonaniem typowym dla człowieka, który mówi coś wbrew swojej woli. - Nie wygramy takiej bitwy. Rajanka zaczęła mówić - bynajmniej nie gniewnie, lecz z wielką siłą. Król tłumaczył jej słowa. - Mówisz o nim tak, jakby był Aleksandrem! - Król powtórzył gest Rajanki. - A jeśli on podejmie złą decyzję? A jeśli się cofnie? - Kineasz przyglądał się jej uważnie, podczas gdy król tłumaczył jej słowa. - Nigdy nie widziałeś nas w akcji, Kineaksie. Myślisz, że jesteśmy tchórzami? Zacisnęła pięść i uniosła ją. - Może nie mamy takiej dyscypliny jak wy, ale jesteśmy silni. Kineasz pokręcił głową. Nie udawało mu się na nią nie patrzeć, ale gdy mówił, jego głos tchnął pewnością i spokojem. - Zopyrion nie jest Aleksandrem. Dzięki bogom, jest przeciętnym dowódcą, nieszczególnie uzdolnionym. Ale nawet najgorszy macedoński dowódca umiałby przeprowadzić kampanię tego typu. Nawet jeśli w Grecji nie mamy weteranów, którzy by nas tego nauczyli, możemy o tym przeczytać w książkach. - Zmarszczył brwi. - Nie widziałem was w akcji, ale wiem, że jesteście odważni. Samą jednak odwagą nie przebijecie się przez taxis. Król przetłumaczył jego odpowiedź, po czym zwrócił się do Kineasza: - Córka siostry mojego ojca ma więcej racji, niż ci się może wydawać. Nie widziałeś, jak walczymy. Nie wiesz nawet, ile wojska jesteśmy w stanie zebrać. - Spojrzał na Rajankę. - Ale, jak już mówiłem wcześniej, Kineasz rozumuje jak król. Każda bitwa to ryzyko. Wojny są niebezpieczne. Po co kusić los? - Spojrzał na Martaksa, który kiwał głową tak mocno, że czarno-siwa broda ślizgała mu się po piersi. - Nie pomyślałem o zniszczeniu przeprawy w Antifilus - ciągnął król. - I nie wiedziałem, jakich rozmiarów może być flota Zopyriona. Ale poza tym ten plan omawialiśmy już 303
zimą, prawda? A ciebie, moja pani, ostrzegałem, że Kineasz jedynie wzmocni moje argumenty za zachowaniem ostrożności. Martaks dopił cydr i beknął. - Lepiej - powiedział, a Kineasz zrozumiał to słowo, nim Ataelus przystąpił do tłumaczenia. - Gdy Zopyrion dotrze do pewnego miejsca, zaczniemy go nękać. Jeśli wtedy się nie cofnie, złożymy ofertę kapitulacji. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tylko głupiec odrzuciłby nasze warunki. Kam Baksa siedziała na piętach, popijając wino z kielicha. - On je odrzuci - powiedziała. - Widziałam to wszystko. Rajanka spojrzała na nią gwałtownie. Mówiła długo i z taką samą pasją, z jaką udzielała nagan niesfornym żołnierzom. Słowa wypływały z niej tak szybko, że Kineasz nie był w stanie ich wychwycić. Eumenes kręcił głową, bo najwyraźniej nie wszystko zrozumiał. Zawahał się też Ataelus. Król przyszedł im na ratunek. - Ona mówi, że jeśli Kam Baksa przewidziała już ich odmowę, to możemy sobie oszczędzić tej hańby i zamiast proponować kapitulację, skupić się na stoczeniu bitwy i dowieść tym samym, że Kineasz jest głupcem. Król starał się nie patrzeć na Kineasza. - Powiedziała jeszcze kilka rzeczy, które powinny raczej zostać między nią a Kam Baksą. Ale ja jej odpowiem. - Przez moment mówił coś po sakijsku, a potem, już po grecku, powiedział: - Jestem królem. Kam Baksa często ma rację, lecz sama wielokrotnie powtarza, że przyszłość jest jak wosk świecy: im bliżej płomienia się znajduje, tym łatwiej można go kształtować. Ją samą ta wizja zdziwiła, tak jak zdziwiła mnie. - Spojrzał na Rajankę i powiedział coś po sakijsku. Rajanka ukryła twarz w dłoniach w dziewczęcym geście, który Kineasz widział u niej po raz pierwszy. Król znowu przeszedł na grekę. - Nie będziemy dysponować wszystkimi siłami. Zabraknie naszych kuzynów Masagetów. Zabraknie naszych kuzynów Sarmatów. - Rozejrzał się po wszystkich biorących udział w naradzie. - Aleksander zamyka równiny od wschodu, tak jak Zopyrion atakuje zachodnią część równin. Potwór jest teraz w Baktrii, gdzie ściga jakiegoś zbuntowanego satrapę. - Król wyprostował się. Wyglądał bardzo młodo. - Być może z góry to zaplanował w ten sposób: zamknąć równiny po obu stronach. Kam Baksa twierdzi, że to nieprawda, że 304
to tylko zbieg okoliczności. To zresztą nieważne. Będziemy mieć do dyspozycji tylko dwie trzecie naszych sił. Niewykluczone, że nawet mniej. Getowie przesuwają się już na wschód, a nasze klany ze wschodnich rubieży muszą osłaniać swoich włościan. - Wzruszył ramionami i powiedział coś po sakijsku. Kineasz zrozumiał tylko: „ani jednego konia” i „Macedonia”. Po chwili król wrócił do greki. - Kapitulacja nic nas nie kosztuje. I nie ma w niej żadnej hańby, bo przecież i tak nie mamy zamiaru się poddać. Kineasz uświadomił sobie, że greckie „nic” król ujął po sakijsku jako „ani jednego konia”. Kapitulacja nie będzie nas kosztowała ani jednego konia. Kineasz pokiwał głową, zadowolony. - Trawa rośnie - powiedziała Kam Baksa. - Ziemia już prawie stwardniała. Za tydzień spadnie ostatni duży deszcz. Za dwa tygodnie Zopyrion wyruszy z armią. Kineasz skinął głową. - A gdzie się zbierzemy? - zapytał król. - Gdzie zgromadzimy nasze siły? Kineasz wzruszył ramionami. - Musimy osłaniać Olbię. Jeżeli Zopyrion przejmie to miasto, nie będziecie już mieć żadnego wyboru. A jeśli archont nabierze przekonania, że wcale nie chcecie go chronić, zerwie sojusz i podda się Zopyrionowi. Skapituluje na serio. - W głębi ducha Kineasz podejrzewał, że archont rozważa taką możliwość niezależnie od postawy Saków. - Im bliżej Olbii będzie armia Zopyriona, tym solidniejszy będzie wasz sojusz z czarnomorskimi miastami. Król kiwał głową, gdy słowa Kineasza tłumaczono na sakijski. Oparł brodę na dłoni. - Dopiero za miesiąc zgromadzę połowę moich wojsk - powiedział. W najlepszym wypadku. Przez chwilę mówił coś Martaks. Król słuchał go, kiwając głową. Słowa Saka przełożył Eumenes: - Martaks mówi, że przeprawę w Antifilus trzeba zniszczyć bezzwłocznie i że już dzisiaj trzeba wysłać tam naszych ludzi. 305
Kineasz spojrzał na Martaksa i zgodził się z nim ruchem głowy. - Nasz obóz powinien znajdować się na drugim brzegu wielkiej rzeki, w pobliżu jakiegoś brodu. Jeżeli ma dojść do bitwy, musimy korzystać z każdego udogodnienia. W takim wypadku zmusilibyśmy Zopyriona do przeprawienia się przez rzekę. Rajanka odczekała na tłumaczenie, a potem powiedziała coś w swoim języku. Odezwało się też kilku innych sakijskich arystokratów. - Co do jednego wszyscy się tutaj zgadzają - powiedział król. - Jeśli jest nam potrzebny bród i miejsce na obozowisko, to najlepszy jest teren przy Wielkim Zakolu. Jest tam woda. Znajdzie się też prowiant dla armii i obrok dla koni. Inne rzeczy możemy sprowadzić rzeką na łodziach. - Urwał na moment. - No dobrze. Zbieramy się przy Wielkim Zakolu w czasie przesilenia letniego. - Spojrzał na Kineasza. - Przyprowadzisz ze sobą oddziały olbijskie? Nie mamy formacji podobnej do waszych hoplitów. I mało kto z naszych dysponuje takim uzbrojeniem, jakie ma wasza kawaleria. - Zgoda - powiedział Kineasz. - W czasie przesilenia letniego sprowadzę oddziały olbijskie nad Wielkie Zakole. - Miał nadzieję, że tak się stanie w istocie. Jeszcze przez dwa kolejne dni omawiali plany wojenne. Ustalono, w jaki sposób Sakowie zgromadzą się na manewry. Wysłano posłańców do największych klanów sakijskich. Naszkicowano listy do Olbii i Pantikapajonu. Zniszczeniem przeprawy miał zająć się Martaks i jego sześćdziesięciu wojowników, uznał bowiem, że musi w tym uczestniczyć osobiście. Kiedy Kineasz poprosił go, by oszczędził gospodarstwo, w którym pochowano Grakchusa, Martaks roześmiał się. - Wiele winu tam wylałem, Kineaks. - Tak brzmiały jego słowa w tłumaczeniu Ataelusa. Martaks uścisnął Kineasza. - Stary nie musi bać się ogniu od nas. - Ściskał Kineasza tak mocno, że niemal miażdżył mu żebra. - Martw się mało. Planuj dobrze. Kineasz oswobodził się wreszcie z uścisku. Irytowało go zaufanie, jakim darzył go Martaks. 306
- Nie jestem wodzem naczelnym wszystkich wojsk - powiedział. Z drzwi za plecami Martaksa nagle wyłonił się król. - Ja też nim nie jestem - powiedział. - Ale gdy chcę mieć buty, idę do szewca. - Platon - stwierdził Kineasz z kwaśnym uśmiechem. - Sokrates - wtrącił się Filokles. - Platon sam by próbował uszyć sobie buty.
14.
M
iasto Saków mogło pochwalić się rynkiem nie mniejszym od innych
w tym regionie. Aż dwie dziesiątki straganów konkurowały ze sobą w sprzedaży przedmiotów służących do cięcia: od najprostszego noża kuchennego aż po rumpie, czyli nowe ciężkie miecze, lubiane przez mieszkańców trackich wzgórz. Na każdym straganie można też było kupić krótkie miecze: od zwykłej żelaznej broni z poręcznym kościanym uchwytem po egzemplarze bardziej wyszukane, ze złoceniami na perską modłę. Miecze kawaleryjskie trafiały się tam rzadko, ponieważ Sakowie ich nie lubili. Kineasz chodził od straganu do straganu, porównując ofertę pod kątem długości, wagi, ceny, ozdób i przydatności praktycznej. Lubił takie zakupy, lubił rozmowy o wojnie. Sprzedawcy broni znani byli jako plotkarze; czasem byli również szpiegami. Stoiska na ogół obsługiwali niewolnicy, lecz przy jednym straganie stał jego właściciel, duży egipski wyzwoleniec, mający też własny wóz. Kiedy Kineasz przejrzał całą ofertę Egipcjanina, ten zaoferował mu kielich wina. Wypiwszy go do połowy, Kineasz znał już wiele plotek z Ektabany, Egiptu i leżących między nimi krajów. - To ty jesteś tym hipparchą, o którym tyle słyszałem? - zapytał kupiec. - Nie obraź się, ale muszę ci powiedzieć, że ładnie się wpakowałeś. Kineasz wzruszył ramionami. Wymieszał wino w rogowym kielichu. Było znakomite - pił już dolewkę. 308
- Podobno Zopyrion ma niezłą armię - powiedział. - Zopyrion chce podbić tych Saków... i wszystkich Scytów - odrzekł kupiec. - Przynajmniej, gdy jest pijany, rozpowiada takie rzeczy. Dariuszowi się nie udało, Kserksesowi się nie udało, Cyrus zginął, walcząc z nimi, więc Zopyrion uznał, że jest tutaj szansa dla niego. - Egipcjanin łyknął wina i uśmiechnął się słabo. - Wszyscy oni chcą dorównać Aleksandrowi. - W jego ustach zabrzmiało to tak, jakby macedońscy wodzowie byli zgrają niedojrzałych chłopców. Kineasz siedział na skórzanym taborecie za straganem. Patrzył, jak przy sąsiednim stoisku Laertes targuje się o cenę jakiegoś drogiego noża. Twarz Laertesa, jak u mima, przybierała coraz to nowe wyrazy: od złości i irytacji przez zdziwienie aż po przyjemność - w miarę jak sprzedawca schodził z ceny. Egipcjanin również przyglądał się rozwoju wypadków u swego sąsiada. - Ten człowiek umie się targować - powiedział. - To twój żołnierz? - I stary przyjaciel - odparł Kineasz. - Dorastaliśmy razem. - W Atenach - rzucił kupiec i urwał, zorientowawszy się widać, że powiedział za dużo. - No... Tak słyszałem. Poza tym poznałem po akcencie... Kineasz odwrócił się, by ukryć uśmiech. - Ocalił mi życie pod Issos - powiedział. - Tacy przyjaciele są dobrzy - stwierdził kupiec. - Takich przyjaciół zsyłają bogowie. - Obydwaj wylali wino na ziemię. Starannie dobierając słowa, Egipcjanin powiedział: - To pewnie było wtedy, gdy nagrodzono cię za odwagę. - Raczej za głupotę. - Kineasz przyglądał się handlarzowi przez moment. - Dużo o mnie wiesz. Kupiec rozejrzał się i wzruszył ramionami. - Przyjechałem tu z Tomis - powiedział. - Zopyrion gromadzi tam wojska. - Hm... - Kineaszowi podobał się spokój tego człowieka. Egipcjanin oczywiście był szpiegiem, lecz w pewnym sensie i stopniu starał się zachowywać uczciwie. 309
- Zopyrion słyszał o tobie dużo od weteranów, którzy mu towarzyszą. Hipparcha jego pułku hetajrów ma na imię Filip, prawda? Oni wszyscy są Filipami, zgadza się? - Zgadza. - Kineasz znał pewnego Filipa, który istotnie dowodził hetajrami. Te straszne hetery - najświetniejsza kawaleria na świecie. - Rozumiem, że ów Filip ma kobietę imieniem Artemida... Kineasz zmrużył oczy. - Tak - powiedział. - Ona cię bardzo ceni - ciągnął Egipcjanin. - Zaczynam się zastanawiać, czy rezultat tej wojny jest rzeczywiście przesądzony, jak powiadają ludzie w Tracji. Kineasz pochylił się do przodu. - Zopyrion może się jeszcze zdziwić oporem, jaki tutaj napotka - powiedział, starannie ważąc każde słowo. Kupiec powiódł wzrokiem po Sakach i Syndach na rynku, po czym znowu skupił wzrok na Kineaszu. - Co ty powiesz... Kineasz uśmiechnął się. - Filip z trudnością zwyciężył Scytów - powiedział. - Cyrus poległ. A Dariusz uciekł z przypaloną brodą. Jakie wnioski można z tego wyciągnąć? Na kolanach Egipcjanina leżał obszyty futrem tracki płaszcz. Naciągnął go na ramiona. - Zamieniam się w słuch - odparł. Kineasz wyprostował się. - Jestem tu po to, by kupić miecz, a nie żeby plotkować. Kupiec wzruszył ramionami. - Mam kilka dobrych mieczy, które trzymam dla najlepszych klientów - powiedział. - A najlepsi są ci, którzy opowiadają mi najciekawsze plotki. - Spojrzał na tryskającego radością Laertesa, który właśnie płacił za miecz. Kineasz wstał i zaczął przeglądać krótkie miecze, leżące na straganie Egipcjanina. 310
- Scytów jest bardzo dużo - powiedział. Chwycił jeden z mieczyków i okręcił go w dłoni. Za lekki. Wiedział o tym. Kupiec wyglądał na znudzonego. - Mnie to też daje do myślenia - odrzekł i znowu nalał Kineaszowi wina. - Pomyśl o tym w ten sposób: Scytowie są tutaj i na wszystkich brzegach Morza Czarnego. Są na północ od Baktrii, na północ od Persji i wszędzie pomiędzy. Egipcjanin pokiwał głową. - Tak powiada Herodot. - Wstał, poprawił na sobie płaszcz i z dwukółki za straganem wyjął ciężki koc. Kineasz przez całą zimę czytał Herodota. Była to jedna z jego ulubionych rozrywek. Szczególnie fragmenty poświęcone Amazonkom. - Herodot był w Olbii - powiedział. - Świetnie wiedział, o czym pisze. Handlarz znowu pokiwał głową. - Pewnie i tak - odparł. - Będą walczyć? Kineasz patrzył, jak Egipcjanin rozwija koc. W środku miał zawinięte cztery miecze: dwa krótkie i dwa długie. Najdłuższy był nieco wygięty i miał kształt greckiego miecza kawaleryjskiego - prawdziwej machairy. W dłoni Kineasza okazał się zadziwiająco lekki, jakby nagle ożył. Kończył się trzpieniem owiniętym skórą; nie miał rękojeści. Kineasz obracał go w dłoniach i w pewnym momencie pozwolił mu opaść na blat straganu. Wbił się w drewno z głuchym odgłosem. - Piękny - powiedział Kineasz. - Stal - rzekł kupiec. Wygiął miecz w dłoniach i oddał go Kineaszowi. - W Aleksandrii jest jeden kapłan, który ma smykałkę do takich cacek. Nie robi ich wiele, ale każde jest takie, jak trzeba. - Egipcjanin dopił wino, odstawił kielich i chuchnął w dłonie. - Stalowe ostrza wyrabia jeden na dziesięciu, może jeden na stu. A ten kapłan jest jedynym znanym mi rzemieślnikiem, który pracuje tylko w stali. 311
Wypolerowana klinga mieniła się kolorami. Kineasz machnął mieczem w powietrzu - ostrze prawie że zaśpiewało. Uzmysłowił sobie, że się szeroko uśmiecha. Było to silniejsze od niego. - Ile? - zapytał. - Ilu Scytów tam macie? - Tysiące - odrzekł Kineasz, siadając na taborecie. Handlarz pokiwał głową. - Getowie mówią Zopyrionowi, że jest tam tylko kilkuset wojowników, resztka dumnego ludu, i że latem może ich pobić. Zopyrion chce zająć Olbię i Pantikapajon, żeby mieć środki na następne kampanie i bazy wojskowe na przyszłość. Potem chce ruszyć w głąb lądu i po drodze budować forty. Mówię ci tylko to, co i tak wszyscy wiedzą, prawda? - Spojrzał uważnie na Kineasza. Nie wszyscy w Olbii o tym wiedzieli. Kineasz starał się nie dać tego poznać po sobie. I chyba mu się udało, bo Egipcjanin mówił dalej: - Ale niektórzy starsi oficerowie rozpytują się o liczbę tych nomadów. Podobno stary król wystawił przeciwko Filipowi dziesięć tysięcy ludzi. Wskazał podbródkiem na miecz leżący na kolanach Kineasza. - Osiem min srebra. Kineasz z żalem oddał kupcowi jego własność. - Za dobry dla mnie - powiedział. - Jestem oficerem, nie bogiem. Wstał. - Dziękuję za wino. Handlarz również się podniósł i, kłaniając się, powiedział: - Mógłbym przyjąć siedem min. Kineasz pokręcił głową. - Ten kapłan w Aleksandrii musi być bardzo bogatym człowiekiem. Nawet dwie miny mogłyby mnie zrujnować. Musiałbym zaprzedać się Zopyrionowi. Kupiec wyglądał na rozbawionego. - Jesteś hipparchą najbogatszego miasta nad Morzem Czarnym. I twierdzisz, żeś biedny? Powiedziałbym raczej, że jesteś bogaczem o twardym sercu, który chce ze mnie zrobić żebraka i sprawić, by moja żona i dwie wymagające córki dołączyły do grona biedaków. Ten miecz jest największym darem, jaki bogowie mogą zesłać wojownikowi. Popatrz tylko... Nawet nie 312
doczepiłem rękojeści, bo tylko bogaty głupiec albo prawdziwy wojownik potrzebują miecza z rękojeścią. Bogaty głupiec chciałby mieć uchwyt, na który mnie nie stać, a prawdziwy wojownik sam sobie sprawi rękojeść, jaka mu odpowiada. Ten miecz jest dla ciebie wprost idealny. Ile proponujesz? Kineasz ani się spostrzegł, a znowu obracał w dłoniach miecz. Jeśli chciał wytargować niższą cenę, nie była to najlepsza strategia. - Dałbym radę znaleźć trzy miny. Egipcjanin uniósł dłonie do nieba, po czym gwałtownym ruchem opuścił je na głowę. - Gdybyś nie był moim gościem, rozkazałbym niewolnikom, by wytarzali cię w błocie - powiedział. Uśmiechnął się. - Ale, rzecz jasna, żaden z moich niewolników nie poradziłby sobie z takim zadaniem, a twój przyjaciel król wydałby na mnie wyrok śmierci. - Podparł się pod boki. - Przestańmy się targować. Podobały mi się te ploteczki o Scytach. Jesteś pierwszym rozumnym człowiekiem, jakiego spotkałem na tym rynku. Zaoferuj rozsądną sumę, a ja ją przyjmę. Kineasz pochylił się w stronę handlarza, który pachniał olejkiem różanym i sosem rybnym. - Sakowie zjedzą Zopyriona na obiad - powiedział. Egipcjanin zmrużył oczy. - A wasz sojusz ma solidne podstawy? Kineasz wzruszył ramionami. - Podejrzewam, że Zopyrion bardzo chciałby to wiedzieć. - Wyszczerzył zęby. - Usłyszy od ciebie odpowiedź? - Na Amona... Czy ja wyglądam jak szpieg Zopyriona? - Handlarz uśmiechnął się i z niezwykłą zręcznością i wsunął Kineaszowi do płaszcza dwa małe zwoje. Kineasz pokiwał głową. - Mógłbym przystać na cztery miny - powiedział. Egipcjanin wzruszył ramionami. - No, to są konkretne pieniądze. Ale ciągle za mało. - Otulił się szczelniej płaszczem. - Gdy zgromadzenie przyzna ci tytuł do majętności twojego ojca, będziesz bogatym człowiekiem. Stać cię będzie na kupienie każdego miecza na rynku. 313
Kineasz uniósł brwi. - Rzucasz słowa na wiatr, Egipcjaninie. Chyba że coś wiesz? - Znam wielu ludzi - odrzekł kupiec. - Również paru Ateńczyków. Jeszcze szczelniej otulił się płaszczem. - Na Zeusa-Amona, tutaj jest chłodniej niż w Olbii. - Byłeś w Olbii? - zdziwił się Kineasz. - Jakoś się rozminęliśmy widocznie - odparł cicho Egipcjanin i znacznie już głośniej powiedział: - Myślę, że mógłbym oddać ci ten miecz za sześć min. Kineasz chciał wreszcie przeczytać obydwa zwoje i nie miał już siły na dalsze targowanie. - Nie mam sześciu min - powiedział. Postawił kielich na straganie, a miecz złożył na kocu. - Przykro mi. - Ukłonił się lekko. - Dziękuję za wino. - Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł kupiec. - Pożycz od kogoś tę sumę! Kineasz roześmiał się i odszedł. Przy stoliku w namiotowej winiarni przeczytał obydwa zwoje. Były to listy z Aten, wysłane przed długimi miesiącami. Otarł twarz i znów się roześmiał. Ateny chciały, by zatrzymał Zopyriona. Jednego w sakijskim mieście było aż ponad miarę: złotników. Kineasz odwiedzał ich sklepy i zakłady wraz z przybocznym króla Dikarksesem oraz Filoklesem i Ataelusem. Złoto było tam tanie, w każdym razie tańsze niż w Atenach, choćby dlatego że było Sakom potrzebne do każdego ubrania i każdej ozdoby. Były tam sklepy, w których sprzedawano wyroby z Persji, Aten, a nawet z etruskiego półwyspu na północ od Syrakuz. Na widok licznych złotników Kineasz poczuł się głupio, skoro wcześniej uważał to miasto za pilnie strzeżony sekret. Jeden ze sklepów prowadził wyzwoleniec z Aten, zatrudniający sześciu ludzi - każdego innej rasy. Jego akcent i popiersie Ateny w witrynie tak bardzo poruszyły Kineasza, że wdał się w dłuższą rozmowę z tym człowiekiem, gotów u niego coś kupić. Pokazał mu egipską klingę bez rękojeści, którą nabył dzień wcześniej za pięć min. 314
- Kawał ładnego żelastwa - powiedział Ateńczyk. - Większość moich klientów chce mieć na mieczach gryfa lub konia. A ty? - Ja chcę mieć rękojeść, która pasuje do ostrza - odrzekł Kineasz. - Ile jesteś skłonny zapłacić? - Wyzwoleniec przypatrywał się mieczowi z ciekawością profesjonalisty. Zważył go na wadze i zapisał coś na tabliczce woskowej. - Pokaż, gdzie chcesz mieć punkt równowagi. - Na drugiej szali położył kilka odważników, znowu zapisał wynik, po czym za pomocą specjalnego narzędzia nakreślił woskiem linię na ostrzu. Kineasz rozglądał się po sklepie. Był tam również Parsztewalt, który wraz z kilkoma sakijskimi notablami podziwiał złoty pojemnik na kołczan. - Na pewno nie zapłacę tyle, co oni - powiedział. - Dwie miny srebra? - zapytał. Musiałby tę sumę od kogoś pożyczyć. Zakup miecza zupełnie go zrujnował. Złotnik przechylił głowę. - Proponuję uchwyt z ołowiu - powiedział. Parsztewalt zbliżył się Kineasza i rzekł: - Słuchaj, ty gruba ryba. Król płacić za tobie, tak, tak. - Nie chcę, by król za mnie płacił - zaprotestował Kineasz. - Zrobię dla ciebie coś równie pięknego, jak ta klinga - powiedział ateński złotnik. - Jesteś hipparchą Olbii... Słyszałem o tobie. Mogę udzielić ci kredytu. Kineasz z wahaniem oddał mu miecz. Zza pleców Filoklesa wyłonił się przyjaciel króla, Dikarkses. Kineasz widział wokół siebie prawie wszystkich uczestników sakijskiej narady wojennej. Parsztewalt przywitał się z Dikarksesem, ten zaś powiedział coś do Kineasza. Ataelus pospieszył z tłumaczeniem: - Widzę, że poznajesz naszym tajemnicom! Znasz już nasz ateński złotnik! Oczywiście król płacić. On dla ciebie łaskawy. Pyta każdego o daru. A jaki lepszy dar niż miecz? - Dikarkses przerwał tłumaczącemu Scycie, by przedstawić pozostałych arystokratów: - Kaliaks z klanu Stojące Konie. Gaomavant z klanu Cierpliwe Wilki. Oni najbardziej lojalni, najważniejsze w armii króla. Oprócz Okrutnych Dłoni, oczywiście. - Uśmiechnął się do Parsztewalta. - Dobrze, że są już, z większość swoje wojska. 315
Kineasz uścisnął dłonie przedstawionym mu wodzom. Gaomavant powiedział coś, ściskając mocno Kineasza i poklepując go po plecach. Ataelus aż się zakrztusił, więc w tłumaczeniu wyręczył go Eumenes, cały czerwony na twarzy. - Mówi, że się podobasz Rajance. Dobrze, że jesteś twardy, bo inaczej Rajanka mogłaby cię połknąć. Dikarkses znów coś powiedział, a pozostali się roześmiali. Gaomavant znowu poklepał Kineasza po plecach. Ataelus potarł powieki i przetłumaczył: - Dikarkses mówi: dobrze dla wszystkim, jeśli ona z tobą. Ty Grek. Żaden klan nie stracić. Gdyby Okrutne Dłonie połączyły się z Cierpliwe Wilki, krew na równinach, tak? Okrutne Dłonie wiązać się z królem, niedobrze, bo król za silny. Ale Okrutne Dłonie... - Okrutne Dłonie? - zapytał Kineasz. - To klan Rajanki? Ataelus skinął głową. - I jej przydomek wojenny. Okrutne Dłonie. Filokles położył dłoń na ramieniu Kineasza. - Przemiłe imię. Idealne dla greckiej żonki. Kineasz zmusił się do śmiechu, ale przez resztę popołudnia słyszał w głowie słowa Ataelusa: „Okrutne Dłonie wiązać się z królem”. Kineasz unikał Kam Baksy, bo po prostu się jej bał. Stanowiła dlań uosobienie dręczących go snów - w jej obecności sny o drzewie wydawały się jeszcze bardziej realne. Jednak piątego dnia Kam Baksa znalazła go w wielkim budynku na szczycie akropolu i, ująwszy go w swój stalowy uścisk, zaprowadziła do niewielkiego namiotu. Wrzuciła do kotła garść ziaren i całe wnętrze zasnuło się gęstym dymem o zapachu trawy. Kineasz zakaszlał. - Śniło ci się drzewo - powiedziała. Skinął głową. - Śniło ci się dwa razy. Dotknąłeś drzewa, teraz za to płacisz. Ale nie wszedłeś na nie, czekałeś na mnie, więc nie jesteś zupełnym głupcem. 316
Kineasz zagryzł wargi. W kadzidle był jakiś narkotyk. - Jestem Grekiem - powiedział. - Twoje drzewo jest nie dla mnie. Poruszała się w dymie jak wąż, prześlizgując się z miejsca na miejsce. - Jesteś urodzonym baksą - powiedziała. - Śnisz jak baksa. Jesteś gotowy na drzewo? Muszę zabrać cię teraz, skoro tu jesteś. Niedługo ciebie nie będzie, pożre cię wojna. Ja tej wojny nie przeżyję. Potem nikt już nie będzie mógł cię zabrać do drzewa. A bez tego drzewa nie przeżyjesz. I nie zdobędziesz Rajanki. - Mówiła zbyt wiele, za szybko. - Umrzesz? Stała tuż przy nim. - Posłuchaj. - Trzymała go mocno za ramię. - Posłuchaj. Pierwszą rzeczą, jaką pokazuje ci drzewo, jest chwila twojej śmierci. Jesteś na to gotowy? Kineasz nie był na to gotowy. - Jestem Grekiem - powtórzył, choć jako wymówka nie brzmiało to przekonująco. Tym bardziej że drzewo rosło mu przed oczami. Wyrastało z kotła wśród kadzidlanego dymu, a jego ciężkie gałęzie wzniosły się tuż nad głową Kineasza, kierując się ku niebu. - Chwyć za gałąź i wejdź na drzewo - rzekła Kam Baksa. Sięgnął po pierwsza gałąź nad głową, niezgrabnie przerzucił przez nią nogę i podciągnął się. Ramiona miał odurzone tak samo, jak głowę. Zauważył, że ma zamknięte oczy. Otworzył je. Siedział na koniu na środku płytkiej rzeki. Pod kopytami konia widać było kamienie, obmywane różową wodą. Bród - był to bowiem bród na rzece - pełen był trupów: martwych ludzi i koni. W promieniach słońca piana na wodzie różowiła się od krwi. Rzeka była szeroka. To zatem nie Issos, podpowiedziała mu jakaś część umysłu. Uniósł głowę, dojrzał w oddali drugi brzeg i ruszył w jego stronę. Za jego plecami byli ludzie, otaczali go ludzie, wszyscy oni śpiewali. Siedział na dziwnym koniu, wysokim i czarnym, i czuł na sobie ciężar dziwnej zbroi. Czuł moc jakiegoś boga. 317
Znał to uczucie - poczucie wygranej bitwy. Na jego znak kawaleria przyspieszyła. Na drugim brzegu ustawiali się łucznicy, którzy zaczynali już strzelać, ale za nimi panował chaos typowy dla armii w odwrocie i rozsypce. Była to armia macedońska. Gdy od łuczników dzieliło go pół stadionu, uniósł ręce. W prawicy dzierżył złotą rękojeść miecza z egipskiej stali. Ten miecz był teraz jak tęcza śmierci. Chciał spojrzeć na Nikiasza, lecz to nie był Nikiasz, to była kobieta, i ta kobieta przytknęła trąbkę do ust. Trąbka zabrzmiała jak róg myśliwski. Wtedy rozpoczął się atak. Dzisiaj wygrałem. Kiedy tylko to pomyślał, jakaś strzała zwaliła go z siodła. Wpadł do wody, pod wodę. Był już tam, przeżywał to już. Próbował wstać, ale strzała ciągnęła go w dół. Siedział - żywy - okrakiem na gałęzi tego samego drzewa. Gałąź była miękka i gładka niczym kobiece udo... - Widziałeś swoją śmierć? - spytała Kam Baksa. Kineasz leżał poziomo, trzymając kogoś za rękę. Ciągle czuł w gardle krzyk, z którym umierał. - Tak - wyszeptał. Otworzył oczy. Ściskał dłoń Kam Baksy Nie najgorsza ta śmierć, pomyślał. Kiedy upadał, nie było przy nim Nikiasza. Czy był tam Filokles? Trudno powiedzieć. Trwało to ledwie kilka sekund. Poza tym wszyscy jego towarzysze mieli na głowach zamknięte hełmy i łuskowe pancerze - zbroje typowe dla Saków. - Nie próbuj niczego interpretować - powiedziała Kam Baksa. - Możesz być pewien znaczenia, ale i tak się pomylić. Dopiero zacząłeś wchodzić na drzewo. Ja na nie wchodzę przez całe życie. Oddałam bogom swoją płeć, żeby pomogli mi szybciej się wspinać. A ty w to nawet nie wierzysz. Uważaj na hybris. - Co? - Kineasz zakaszlał, jakby dalej miał w płucach wodę. Umysł miał jasny, lecz ciało bardzo ociężałe. 318
- Dla Greków nie istnieją żadne zasady - powiedziała Kam Baksa. Ale uznasz zapewne, że lepiej o tym nie mówić, szczególnie za kilka tygodni, gdy stwierdzisz, że jestem dziwacznym skrzyżowaniem mężczyzny z kobietą, która manipuluje przez środki odurzające. - Wzruszyła ramionami. - Może zresztą niesprawiedliwie cię oceniam. Ciebie i Filoklesa. Nie spotkałam jeszcze, ba, nawet w snach nie widziałam Greków tak bardzo otwartych na nowe zjawiska. - Kam Baksa siedziała teraz w kucki. Dorzuciła ziół do ognia. Zapachniało sosną. - To ci oczyści umysł. Przestaniesz myśleć o śmierci. - Wstała. - To jest tydzień złych wiadomości, Kineaszu z Aten. Oto kolejna. Patrzysz na Rajankę jak ogier na klacz. W imieniu własnym i króla muszę ci jednak powiedzieć, że nie pozwolimy ogierom i klaczom służyć w jednej kompanii, bo to ma zły wpływ na inne konie. Wam również. Nie połączycie się ze sobą, póki trwa wojna. Już teraz Rajanka myśli o tobie więcej niż o swych obowiązkach. A ty, bojąc się ją urazić, nie udzielasz królowi najlepszych rad. - Położyła mu dłoń na ramieniu. Wszyscy widzą, że jesteście dla siebie stworzeni, choć nie mówicie tym samym językiem. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz. - Od tygodnia nie odezwała się do mnie! - Kineasz nie umiał ukryć rozżalenia w głosie. - Doprawdy? - Kam Baksa nie sprawiała wrażenia zdziwionej tą skargą. - Jesteś ślepy, głuchy i głupi. - Uśmiechnęła się lekko. - Kiedy zmądrzejesz, miej się na baczności. - Chyba będę musiał - odrzekł Kineasz. Kam Baksa przytknęła dłoń do jego policzka. - Wszystko... Wszystko zależy od tego, w którą stronę przechyli się szala. Wciąż mamy stan równowagi, ale wystarczy jedno słowo, jeden czyn... Wtedy zmieni się wszystko. Dla Kineasza istniał teraz jednak tylko jeden niezbity fakt. Miał umrzeć. I to niedługo.
15.
W
racali bez eskorty - towarzyszyli im tylko Parsztewalt i Gawan z
klanu Okrutne Dłonie. Przez całą drogę Kineasz czuł wzrastającą presję czasu i okoliczności. Zopyrion mógł wyruszyć w każdej chwili, a wojna, która dotychczas majaczyła w odległej przyszłości, mogła nagle stać się czymś bardzo realnym. Kineasz czuł się nieprzygotowany. Niepokoiła go możliwa zdrada archonta. Martwił się o morale miasta, o życie swoich podkomendnych, o sojusz z Sakami, o stan i liczebność ich armii. Próbował też zrozumieć, co oznacza wizja śmierci - czy uznaje ją za proroczą, czy może była dlań tylko efektem działania narkotycznego dymu. Sakowie odurzali się dymem z rozmaitych powodów, również dla rozrywki. On sam doświadczył tego parę razy - kiedy odwiedzał Dikarksesa i gdy w budynku na akropolu dosypywano do ognia takie czy inne zioła. Czuł taki zapach zimą w namiocie Kam Baksy. Może właśnie narkotyk wywoływał te wszystkie sny. A jeśli ten sen miał się sprawdzić, było w tym również jakieś pocieszenie. Miał bowiem wprawdzie umrzeć za sześćdziesiąt dni, lecz polec w chwili zwycięstwa. Czekało go zatem zwycięstwo. Za każdym razem, gdy rozmawiał z Filoklesem, korciło go, by omówić z nim takie prorocze sny o przyszłości i śmierci, lecz powstrzymywał się przed tym, niejako z obawy, że poruszając temat snów, nada im jeszcze większą realność. 320
Poza tym zabroniła mu tego Kam Baksa. Ostatniego dnia podróży powrotnej, kiedy zwiadowcy dojrzeli już mury Olbii, porozumieli się krzykiem ze strażnikami i, raportując, że wszystko gra, uwolnili Kineasza od połowy trapiących go problemów, podjechał do niego Filokles. Kineasz popatrzył na niego przyjaźnie. Spartanin na koniu radził już sobie tak dobrze, że zasługiwał na miano kawalerzysty. Jeździł tylko na dużych wierzchowcach, szybko je zamęczając, sam jednak w siodle nie męczył się prawie wcale. Miał imponującą muskulaturę, która ujawniła się teraz, gdy zrzucił z siebie tłuszcz, aż nazbyt widoczny podczas ich pierwszego spotkania. Miesiące ruchu zrobiły swoje. Twarz obrośnięta gęstą brodą prezentowała się nader przystojnie. Poza tym Filokles coraz częściej się uśmiechał. - W Olbii wszystko, jak trzeba? - zapytał. - Tak twierdzą zwiadowcy - odparł Kineasz. - Wyglądasz dzisiaj na bardziej zadowolonego z życia. - Kineasz uniósł brwi, a Filokles wyjaśnił: - Przez ostatnich sześć dni byłeś milczkiem, bracie. Zaniedbujesz żołnierzy, nawet Nikiasz się tym zaniepokoił. Lubisz się martwić, ale nie jesteś typem posępnym. Czyżby Amazonka wystawiła cię do wiatru? Przyznaję, że mówi się to i owo o jej stosunkach z królem. Kineasz poruszył nerwowo lejcami. Jego koń bardzo tego nie lubił i okazał to teraz, płosząc się na widok przelatującej pszczoły - wierzgnął gwałtownie, tak że Kineasz musiał ścisnąć go mocno udami, a lejce trzymać nieruchomo. - Mam sporo do przemyślenia - powiedział Kineasz, nie patrząc na przyjaciela. - Nie wątpię. Jesteś najważniejszym człowiekiem w regionie. Stoisz na czele przymierza. - Filokles urwał na moment. - Mogę powiedzieć ci coś, czego się o tobie dowiedziałem? - Oczywiście. 321
- Nieustannie się martwisz. Przejmujesz się wieloma sprawami: od głębokich, jak dobro i zło, przez praktyczne, jak miejsce rozbicia obozu, aż po głupie, jak to, czy archont zdradzi, czy nie. Dzięki temu jesteś dobrym dowódcą. - Wielkie mi nowiny - warknął Kineasz. - Dlaczego uważasz, że głupio robię, wątpiąc w archonta? - Jeżeli archont zdecyduje się złamać zawarte przymierze, ty, Memnon, Klejtos i Nikomedes podejmiecie właściwe działania. A jeśli nie złamie umowy, żadne działania nie będą potrzebne. Decyzja jest w rękach archonta, ty zaś nie masz na nią wpływu. Niepotrzebnie się tym przejmujesz. - Bzdura - powiedział Kineasz. - Gdyby archont jednak zdradził, mogłoby to podkopać zaufanie, jakim darzą nas Sakowie. Tym się martwię. Poza tym muszę brać pod uwagę różne scenariusze. Co robić, jeśli zdarzy się to, tamto lub jeszcze coś innego. - Czasem to zakrawa na hybris. Ale chodzi mi o coś innego. Już w pierwszej godzinie naszej znajomości, wyglądałeś na zmartwionego - kiedy siedziałeś na tej cholernej pentekonterze, zastanawiając się, co też może knuć sternik. Taka już twoja natura. - Powtarzam: wielkie mi nowiny. - Kineasz wzruszył ramionami. Wiem, co się dzieje w mojej głowie. - To prawda. Ale odkąd wyjechaliśmy z miasta Saków, jesteś nieprzenikniony. Twoja twarz jest jak maska, a oczy matowe. To nie jest zmartwienie, raczej strach. Czego się boisz? - Filokles złagodził ton. - Powiedz mi, bracie. Podziel się ze mną tym ciężarem. Kineasz dał znak Nikiaszowi, który jechał daleko w tyle. Hyperetes odtrąbił postój. Kolumna się zatrzymała, wszyscy zsiedli z koni i od razu napili się wina z bukłaków. Było tak ciepło, że pozwijano płaszcze i przytroczono je do siodeł. Kineasz również zeskoczył z konia i napił się wina z bukłaka, który podał mu Filokles. Koń przytknął chrapy do jego dłoni, a on podrapał go po łbie. 322
- Nie mogę - odpowiedział w końcu na nalegania Spartanina. Tak bardzo pragnął wyjawić mu swój sen o śmierci, że aż sam sobie nie ufał - i milczał. Równie mocno pragnął mówić o swoich uczuciach do Rajanki. - Znamy już trochę swoich sekretów - powiedział wolno Filokles. Wprawiasz mnie w pewien niepokój... Nie wiem, czy powinienem o tym wspomnieć. Boję się, że doszły do ciebie jakieś informacje z Aten, które mogą zagrozić nam wszystkim. Albo też dowiedziałeś się czegoś od króla... - Pudło - odparł Kineasz, którego słowa Spartanina ubodły do żywego. - Gdybym wiedział o czekającym nas nieszczęściu, to chyba bym o tym powiedział, prawda? Filokles stał przy swoim koniu. Wziął od Kineasza bukłak z winem i pokręcił głową. - Pod jednym względem jesteś podobny do archonta. Nie powiedziałbyś nam, gdybyś uznał, że tak będzie dla nas lepiej. Uważasz, że twoja wola musi przeważać nad wolą innych. - Żaden przyzwoity dowódca nie dzieli się wszystkim ze swymi ludźmi - warknął Kineasz. - W każdym dowódcy czai się tyran - odparował Filokles. - W końcu sam przyznałeś mi rację, gdyśmy mówili o zachowaniu dyscypliny. - Dyscyplina to nie tajemniczość. Każdy żołnierz w falandze ma świadomość, że jego życie zależy od tego, co zrobią inni. Nie ma tu miejsca na samowolne działania. To dotyczy wszystkich naraz i każdego z osobna. Zasady są powszechnie znane. Kineasz czuł, jak wali mu serce. Zaczerpnął tchu i policzył do dziesięciu po sakijsku - czynił to coraz częściej. - Jeden jedyny na świecie umiesz mnie tak sprowokować. - Nie pierwszy mi to mówisz - odrzekł Filokles. - Nie jestem gotów rozmawiać o moich obawach. Tak. Oczywiście masz rację. Boję się. Zaufaj mi jednak: to nie dotyczy ciebie. - Boję się śmierci. Przyznawszy się przed samym sobą, poczuł, że jest mu lżej. Filokles spojrzał na niego z ukosa. 323
- Jak będziesz gotów, powinieneś się tym podzielić. Jestem szpiegiem, zauważam różne rzeczy. Wiem, że widziałeś się z Kam Baksą. Myślę, że ona coś ci powiedziała. - Patrzył teraz na Kineasza przenikliwym wzrokiem. - Podejrzewam, że miała dla ciebie złe wieści. - Twarz Kineasz musiała zdradzać jego rozterki, bo Filokles uniósł dłoń i dodał: - Wybacz, po twojej minie widzę, że wstąpiłem na grząski teren. Wiem, że kochasz Rajankę. Przykro mi, jeśli ona źle cię traktuje. Kineasz pokiwał głową. - Nie jestem gotów rozmawiać o tych sprawach. - Czuł się jednak wzruszony troską okazaną przez przyjaciela. Uśmiechnął się. Z jednej strony miał perspektywę utraty kobiety, której właściwie nawet nie dotknął, z drugiej zaś - wizję zbliżającej się śmierci. Co tutaj było ważniejsze? Mężczyźni to głupcy. Jego siostry często mu to powtarzały; wtórowała im Artemida. - Widzę, że się uśmiechasz - powiedział Filokles. - Udało mi się zatem coś osiągnąć! Ruszamy do Olbii? - Gdzie jedyną przykrością będzie spotkanie z archontem? - Kineasz znów się uśmiechnął. Dał znak Nikiaszowi, by zagrał sygnał „na konie”. Kto twierdził, że wojna wszystko upraszcza? Filokles odchrząknął. - Ktoś, kto nigdy nie planował przebiegu działań wojennych. - Raz jeszcze muszę przyznać, że cię nie doceniałem, mój drogi hipparcho. - Archont był najwyraźniej zadowolony. Kineasz przyzwyczajał się już z wolna do wahań nastroju, jakim polegał olbijski tyran. Nie okazał więc zdziwienia i, nic nie mówiąc, skłonił głowę. - Przekonałeś króla rozbójników, by nas chronił! I mimo że wojna wcale jeszcze nie wybuchła, możemy już negocjować warunki pokoju! Cudownie! A kiedy Zopyrion ruszy na równiny, będzie się zmagać z bandami nękających go barbarzyńców... - Archont, który do tej pory drapał się po podbródku, nagle klasnął w dłonie. - Och, będzie musiał z nami negocjować, to pewne. Hipparcho, mianuję cię wodzem naczelnym. Składam w twoje dłonie wszystkie siły naszego państwa. I proszę cię, uczyń wszystko, byś nie musiał ich używać. 324
Kineasz stwierdził, że cieszy się z tej nominacji. Spodziewał się wprawdzie, że zostanie wodzem naczelnym - Memnon, choć starszy, miał mniejsze doświadczenie bojowe - lecz takie sprawy rządziły się własną polityczną logiką i były często nieprzewidywalne. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, archoncie - powiedział. - Znakomicie. - Tyran kazał nubijskiemu niewolnikowi przynieść wino i trzy kielichy. Kineasz spojrzał na Memnona, którego mroczne oblicze poczerwieniało ze wściekłości. - Nie cieszysz się? - spytał go archont. - Bardzo się cieszę - odparł Memnon bezbarwnym głosem. Głos tyrana był pełen słodyczy. - Nie słychać tego po tobie. Czyżbyś czuł się upokorzony? Może to ciebie winienem mianować wodzem? Memnon spojrzał na Kineasza. Wzruszył ramionami. - Być może. - Zawahał się. W końcu gniew wziął w nim górę. - Chcę wbić włócznię w Macedonię, a nie kryć się za murami, by potem udawać kapitulację! Cóż to za plan? Archont oparł brodę na dłoni, odchylając palec wskazujący, tak że był skierowany pionowo w niebo. Fryzurę miał zgodną z najnowszą modą: spod złocącego się wieńca spływał dokoła głowy krąg regularnych pukli. - To plan realisty, Memnonie. Najelegantsze w nim jest to, że Macedończycy mogą wydać mnóstwo pieniędzy i ponieść wiele ofiar, a my pod koniec konfliktu będziemy mieć dalej pełen wachlarz możliwości. Będziemy mogli, jeśli się nam zachce, ocalić biednego Zopyriona, zapewniając mu żywność i bazy operacyjne, by potem jego rękami wykurzyć stąd rozbójników. - Wymawiając ostatnie słowa, tyran spojrzał na Kineasza. Przez cały czas miał na twarzy złośliwy uśmieszek typowy dla chłopca, który wie, że robi coś złego, ale i tak robi to dalej. Kineasz ani drgnął. Wiedza o własnej śmierci nie tylko przepoiła go strachem, ale również spokojem. Strach malał z upływem czasu - zastępowała go akceptacja. Zostały mu dwa miesiące życia. Sztuczki archonta nań nie działały. 325
Rozmyślał o tym zbyt długo, bo w pewnym momencie tyran warknął: - No jak, hipparcho? Czemużbym nie miał pomóc Zopyrionowi? Kineasz zacisnął lewą dłoń na rękojeści swojego starego miecza. - Dlatego że pod pierwszym lepszym pretekstem Zopyrion zająłby Olbię - odrzekł, starannie ważąc słowa. Wyprostowany dotąd archont zagłębił się w krześle. - Musi być jakiś sposób, żeby go użyć przeciw tym rozbójnikom. Kineasz milczał. Zachcianki archonta mało go teraz interesowały. Tyran nagle się rozpromienił. - Musimy urządzić uroczystość - powiedział. - W świątyni. Publicznie mianuję cię wodzem naczelnym. Kineasz zaczął zdradzać zniecierpliwienie, bębniąc palcami w uchwyt miecza. - Musimy przygotować naszych obywateli. Przynajmniej hippeis muszą być już gotowi do wyjazdu na zgrupowanie. Memnon chrząknął. - Myślę, że zdążymy zorganizować uroczystość, która odbije się szerokim echem - dodał archont. Dał znak niewolnikowi, który stał za jego krzesłem. - Zajmij się tym. Mają się stawić wszyscy kapłani. Niech to też będzie oznaką mojej łaski dla ludu. Niewolnik - kolejny Pers - odezwał się po raz pierwszy: - Przygotowania zajmą trochę czasu, archoncie. Archont ściągnął brwi. - Pewnie o tym nie słyszałeś - zwrócił się do Kineasza. - Zopyrion kazał stracić Cyrusa, którego wysłałem do niego z misją dyplomatyczną, pod pretekstem, że takiej misji nie może pełnić niewolnik. A to jest Amarajan. Kineasz przyjrzał się Persowi, który miał brązową skórę, gęstą czarną brodę i nic niemówiący wyraz twarzy. - Będziemy potrzebowali pomocy Pantikapajonu - powiedział Kineasz. - Ich flota może okazać się niezbędna. Archont pokręcił głową. - Tutaj muszę się z tobą nie zgodzić. Udział floty wciągnie nas w konflikt zbyt głęboko. 326
Kineasz westchnął. - Jeśli nie zablokujemy floty Macedończyków, w połowie lata możemy się znaleźć w sytuacji bez wyjścia. Tyran podrapał się po twarzy. - No, dobrze. Poproszę ich o przysłanie statków. Kineasz pokręcił głową. - To za mało, archoncie. Pantikapajon musi patrolować wybrzeże, wypatrywać macedońskich statków i od razu je niszczyć. Poza tym dobrze by było, gdybyś zamknął swój port. - Spojrzał na Amarajana. - Bez wątpienia są tutaj szpiedzy. Wolałbym, by nie mogli komunikować się z Tomis. - Zamknięcie portu zniszczyłoby nasz handel - rzekł wolno archont, jakby się zwracał do dziecka. - Z całym szacunkiem, archoncie: to wojna. - Kineasz zmusił dłoń, by przestała się bawić uchwytem miecza. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jesienią wznowicie transport zboża. - Ateny nie będą zachwycone, jeśli przez całe lato będziemy tu przetrzymywać ich transportowce. - Tyran spojrzał na Amarajana, ten zaś pokiwał głową. - Zbiory z jesieni i tak nie spłyną rzeką - powiedział Kineasz. - Król Saków zatrzymał całe zboże dla swojej armii. - Armii? - warknął archont. - Te bandy dzikusów nie są żadną armią! Memnon stłumił śmiech. Kineasz milczał przez moment, a potem powiedział: - Archoncie, nie możesz udawać, że sytuacja jest normalna. Zopyrion chce zająć Olbię. A Ateny wolałby stracić jedną dostawę zbóż, niż stracić Olbię na rzecz Macedonii. Na zawsze. Amarajan pochylił się i szepnął coś archontowi. Tyran pokiwał głową. - Pomyślę o tym - powiedział. - Możesz już iść. Poinformuj naszych obywateli, że mogą szykować się do wojny. Za pięć dni - spojrzał na Amarayana, który skinął głową - mamy wiosenne święto. Podczas uroczystości mianuję cię wodzem naczelnym sił sprzymierzonych. Potem być może zamknę port. Pięć dni. W tym czasie trzy cumujące w porcie statki odpłyną z wiadomościami, które trafią potem w te czy inne ręce. 327
Kineasz pożegnał się i wyszedł. Na dziedzińcu cytadeli, pełnym Celtów z przybocznej gwardii archonta, chwycił za ramię idącego przed nim Memnona. - Dojdzie do bitwy - powiedział. Memnon zatrzymał się. Był w zbroi i czarnym płaszczu, trzepoczącym na wietrze. Hełm trzymał pod pachą i dało się widzieć, że swoje czarne włosy, wcześniej układające się w kędziory, skrócił prawie do samej skóry. Spojrzał na Kineasza. - Masz zamiar doprowadzić do bitwy? - zapytał. Kineasz pokręcił głową. - Wolałbym, jeśli się da, uniknąć starcia z Zopyrionem. Ale bogowie... - Kineasz urwał. Nie wiedział, co może ujawnić. Potrzebował jednak Memnona, więc trzeba mu było coś powiedzieć. Kineasz nie mógł pozwolić, by wrogość między nimi trwała przez całe lato. - Bogowie zesłali mi sen. Sen bardzo żywy. Dojdzie do bitwy, Memnonie. Widziałem ją. Memnon dalej przyglądał mu się wyczekująco. - Nie do mnie gadka o bogach i snach - powiedział. - Jesteś dziwnym człowiekiem. Trudno cię rozgryźć. Ale nie jesteś kłamcą. Wygramy tę bitwę? Kineasz nie chciał ujawniać zbyt wiele z obawy, że mówiąc o przyszłości, mógłby ją zmienić. - Tak... mi się wydaje. Memnon podszedł bliżej. - Śniła ci się bitwa, ale tylko ci się wydaje, że znasz jej rezultat. Jak to możliwe? Kineasz westchnął i pokręcił głową. - Nie pytaj mnie więcej. Nie chcę już o tym mówić. Chciałem tylko powiedzieć, że mimo wszystkich wykrętów archonta na pewno dojdzie do bitwy. Nie będzie żadnej kapitulacji. - Kineasz obejrzał się przez ramię. Skąd archont wytrzasnął tego nowego Persa? Memnon uśmiechnął się, ukazując zęby, z których dwa były złamane. Splunął na bruk dziedzińca i odrzekł: 328
- Dał mu go Kleomenes. Ten Pers urodził się już jako niewolnik. Może być bardzo niebezpieczny. - Memnon popatrzył w stronę cytadeli i uśmiechnął się niewesoło. - Archont też może być groźny, jeśli się zorientuje, że nie kontroluje sytuacji. Kineasz wzruszył ramionami. - Myślę, że przebieg wypadków uwolni go od konieczności decydowania. - Zależy mi na bitwie. Nie obchodzi mnie, jak do niej dojdzie. Te wszystkie potyczki na zielonej trawce dobre są dla konnicy. Moi chłopcy potrzebują przestrzeni i walk trwających cały dzień. Nie będziemy przecież zaczepiać i nękać obozujących. Kineasz skinął głową. - Twoi ludzie to serce Olbii. Każdy ich tydzień poza miastem to dla Olbii tydzień bez kowali i rolników. - Kineasz zawahał się. Wciąż nie był pewien, czy zna wszystkie istotne liczby. - Myślę, że możesz wyruszyć za miesiąc. Dziesięć dni zajmie ci marsz do naszego obozowiska. I tak dotrzesz na miejsce dwadzieścia dni przed Zopyrionem. Memnon miętosił swoją brodę. - Dwadzieścia dni plus dziesięć dni marszu. To sporo czasu. Wystarczy, by moi ludzie stwardnieli na codziennych ćwiczeniach, choć nie na tyle, by opaść z sił. - Pokiwał głową. - A jeśli Zopyrion pokrzyżuje twoje rachuby czasowe? Kineasz ruszył w stronę bramy. Wolał, by jego myśli nie dotarły do archonta. Z drugiej strony, Celtowie raczej nie rozumieli zbyt dużo po grecku. - Nie ma wielkiego wyboru - powiedział. - Mając armię takich rozmiarów, z konnicą i piechotą, będzie poruszać się bardzo wolno. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Jeśli będzie nadmiernie zwlekał, nie zdąży dotrzeć tutaj dość szybko, by choćby zagrozić nam oblężeniem. A jeśli za bardzo się pospieszy, ludzie mu powymierają z głodu. Przeszli przez bramę cytadeli, a potem wzdłuż jej murów kierowali się ku miastu. 329
- Twoje rozumowanie jest bez zarzutu. - Memnon roześmiał się niewesoło. - Aleksander odczekałby, ile trzeba, nie licząc się z konsekwencjami. Najpóźniej pod koniec jesieni zająłby Olbię, która żywiłaby potem jego wojska. Kineasz skinął głową. - Otóż to. Kiedy znaleźli się na agorze, Memnon zatrzymał się i spojrzał na Kineasza. - Czemu więc Zopyrion nie miałby właśnie tak się zachować? Kineasz zacisnął usta i pogładził się po brodzie. - Może tak się zachowa - odparł. - I dlatego stoczymy bitwę. Memnon pokręcił głową. - Mówisz jak kapłan. A ja nie lubię kapłanów. Niezależnie od twoich snów, to będzie trudna kampania. Zapamiętaj moje słowa, bo jestem wyrocznią wojenną. - Roześmiał się. - Oto przemawia Memnon-wyrocznia: Zopyrion uczyni coś, czego nie braliśmy pod uwagę, i wszystkie twoje obliczenia okażą się nic niewarte. Kineasz czuł się urażony. Memnon zirytował go wprawdzie, lecz musiał przyznać, że jego rozumowanie nie jest pozbawione podstaw. - Może i tak - warknął. - A może nie. Jesteś zawodowym żołnierzem i znasz się na tym nie gorzej ode mnie. Możesz sobie planować, a Zopyrion wygra lub przegra o włos, że tak powiem. - Memnon mówił z taką pasją, że niemal rósł w oczach. - Cała konnica tego świata nie zatrzyma macedońskiej taxis. Gdy dojdzie do starcia, o naszych losach zadecydują moi hoplici albo posiłki, które przyśle nam Pantikapajon. - Zabrzmiało to tak, jakby ta myśl napawała go rozkoszą. - Muszę urządzić manewry dla wojsk z Pantikapajonu. Muszę poznać ich dowódcę i sprawdzić, czy jego ludzie mają twarde brzuszyska. Kineasz cieszył się, że Memnon tak bardzo zaangażował się w sprawę. Poklepał go po ramieniu. - Dobry z ciebie żołnierz - powiedział. Memnon pokiwał głową. 330
- Dobry, a jakże. Nadali mi tutaj obywatelstwo, rozumiesz? Może uda mi się jeszcze umrzeć we własnym łóżku. Przez kilka ostatnich minut Kineasz nie pamiętał, że jest istotą śmiertelną. Słowa Memnona przypomniały mu o tym. Od razu wytrzeźwiał. - Oby ci się to udało - powiedział. - E tam, ja jestem dzieckiem wojny. Moim panem jest Ares, jeśli i on, i inni bogowie w ogóle istnieją na świecie. W co wątpię. Czemuż miałbym umierać w łóżku? - Roześmiał się, machnął ręką na pożegnanie i ruszył w głąb rynku. Przez kilka kolejnych dni Pantikapajon nie opuszczał myśli Kineasza. Przez Nikiasza posłał list do tamtejszego hipparchy, w którym przedstawił wstępny plan kampanii i prosił o spotkanie w celu omówienia szczegółów. Jego hyperetes miał też rozejrzeć się po mieście i przygotować raport na temat stanu tamtejszych wojsk. Nikiasz wrócił tego samego dnia, gdy wypływały trzy ostatnie statki. Kineasz stał na miejskim murze, patrząc, jak Memnon ćwiczy swoich hoplitów. Pracowali nad otwieraniem szyku, by przepuścić jadącego na koniu Diodora. Za Kineaszem stanął Filokles. - Ateny ucieszą się z dostawy zimowej pszenicy. Kineasz chrząknął i odrzekł: - A Zopyrion ucieszy się ze szpiegowskich raportów, dzięki którym pozna nasze zamierzenia. Filokles ziewnął. - Tutaj też się ktoś cieszy. Na ostatniej pentekonterze przybyło tu dwóch macedońskich kupców. - Kineasz westchnął, a Spartanin dodał po chwili: - Nie martw się, bracie. Podjąłem już pewne kroki... Kineasz znów spojrzał na to, co działo się pod murami. Hoplici zbyt wolno rozwierali szyki, przez co oddziały Diodora narażały się na atak falangi. Podczas bitwy taki błąd mógłby prowadzić do katastrofy. Memnon i Diodor krzyczeli na siebie ochryple. Kineasz popatrzył na Spartanina. - Kroki? 331
Filokles uśmiechnął się kącikiem ust. - Pozwoliłem, by nowy faktor archonta, kolejny perfumowany Meda, otrzymał raport mówiący, że oszukałeś archonta i zamierzasz przejąć jego wojska, by ruszyć na południe z Sakami. Dowiedział się ze zdziwieniem, że opłacono syndyjskich włościan, by przygotowali teren pod bitwę przy jednej z rzek. Mają tam wykopać rowy i sporządzić wiele zasadzek. Kineasz uniósł brwi. Filokles wzruszył ramionami. - Plotki, same plotki. - Uśmiechnął się szyderczo. - Zopyrion prędzej uwierzy w plotki od szpiegów łażących po winiarniach niż w to, co widzi na własne oczy. Taką już ma naturę. Kineasz serdecznie objął przyjaciela. - Dobra robota - powiedział. Filokles wzruszył ramionami. - E, nic wielkiego. - Pochwała jednak go cieszyła. Zarumienił się nawet. - Ci macedońscy kupcy... Za kilka tygodni będą mieć lepsze informacje. - Hm... - Filokles pokiwał głową. - To prawda. Ale Nikomedes i Leon mają ich w garści. Na tym może poprzestanę i nic już więcej nie powiem. Kineasz pokręcił głową. - Nikomedes? - Widziałeś, z jaką łatwością dowodzi swoim oddziałem? Nie wierzysz już chyba w tę pozę modnisia? - Chyba wciąż muszę w nią wierzyć mimo autorytetu, jakim się cieszy. Trudno mi traktować go poważnie. Filokles pokiwał głową, jakby Kineasz potwierdził jakąś jego teorię. - Właśnie dlatego ludzie jego pokroju odnoszą takie sukcesy. Ci kupcy z Macedonii traktują go w podobny sposób. Siedzą w domu Nikomedesa, podśmiewają się z jego rzekomej zniewieściałości i uganiają się za jego niewolnicami i żoną. - Spartanin utkwił wzrok w horyzoncie. - Smutno będzie, gdy jakiś rozwścieczony wyzwoleniec zabije ich obu. Kineasz niemal zakrztusił się z wrażenia. Filokles spojrzał na niego. 332
- To twarda gra, hipparcho. Ci ludzie chcą naszej krwi nie mniej od Getów wywijających włócznią. Spokojniejszy już Kineasz znów przeniósł wzrok na ćwiczących hoplitów. Skinął głową. - Dzięki. Stokrotne dzięki. Rozumiem, że nic innego nie dało się zrobić. A ty zrobiłeś naprawdę sporo. Filokles wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie szczędzisz dziś pochwał. Zupełnie inaczej niż u nas w Sparcie. Na jego twarz wróciła powaga. - Ci dwaj kupcy będą pierwszymi ofiarami tej wojny. Która się właśnie zaczyna. - Wiem, że jesteś wrogiem wojen - powiedział Kineasz. Chciał znowu położyć dłoń na ramieniu Filoklesa, ten jednak odsunął się gwałtownie. - Skąd takie mniemanie? W wiosennym święcie Apollina brali udział wszyscy mieszkańcy Olbii i większość populacji z gospodarstw leżących pod jej murami. Ulice miasta pełne były odświętnie ubranych ludzi. Wysoka temperatura pozwoliła obywać się bez płaszczy, dzięki czemu każdy i każda mogli wyglądać najlepiej, jak tylko się dało. Hippeis w całej okazałości wypełnili hipodrom. Składało się na nią dwustu trzydziestu jeźdźców w niebieskich płaszczach, połyskujących zbrojach z brązu i ozdobach ze złota. Kineasz dostrzegał różnicę między poszczególnymi jeźdźcami: płaszcze tych, co jeździli z Sakami, były już nieco wyblakłe, a ich zbroje zdradzały wielodniowy kontakt z deszczem. Wszyscy jednak, zebrani tu razem, prezentowali się znakomicie. Jadąc na ich czele, Kineasz odczuwał dziwną nerwowość. Miał na sobie najlepszą zbroję, siedział na najokazalszym wierzchowcu i wiedział, że wygląda tak, jak powinien. A jednak coś go niepokoiło. Posiadał boski dar dowodzenia ludźmi i nigdy weń nie wątpił, lecz tego dnia czuł się jak aktor odgrywający przypisaną mu rolę, a wiwaty ze strony tłumów stojących na trasie do świątyni jedynie utwierdzały go w poczuciu nierzeczywistości. Miał niebawem przejąć dowództwo nad całym olbijskim wojskiem. Czegóż więcej - jeśli nie liczyć podobnych zaszczytów w Atenach - mógł pragnąć żołnierz? 333
Zbliżająca się śmierć i wszystko, co się z nią wiąże - utrata władzy, przyjaciół, miłości - dalej tkwiła gdzieś w jego myślach. Nie wolno mu teraz było marnować czasu na błahostki. Wiedział, że każda chwila jest ważna i że musi jak najszybciej doprowadzić swych podkomendnych do obozu przy Wielkim Zakolu, by odbyć tam swoją ostatnią kampanię. I żeby zobaczyć Rajankę - nawet jeśli nie będzie mu dane jej posiąść. Rozmyślał wprawdzie o tym wszystkim, lecz do świątyni Apollina jechał jak niecierpliwy pan młody, czekając na nominację, którą obiecał mu archont. Obok niego jechał Filokles. - Nie jesteś wolny od próżności - powiedział między kolejnymi wiwatami tłumu. Kineasz machnął w stronę grupy wskazujących nań Syndów. - Większość żołnierzy to ludzie próżni, nie sądzisz? Filokles uśmiechnął się. - Starannie ukrywasz słabość do błyskotek. Obnosisz się ze swoim ubóstwem i chodzisz w starym płaszczu, żeby tym bardziej zabłysnąć w dniu takim jak ten. - Skoro tak mówisz... - powiedział Kineasz. - Mówię, mówię... Na co dzień wolisz się tak nie stroić, żeby ktoś nie wziął cię za Nikomedesa? - Ostatnie słowa Filoklesa utonęły w kolejnej fali wiwatów. Spartanin skinął na Ataelusa. Scyta podjechał do niego i wręczył mu płócienne zawiniątko. - Ustaliliśmy, że damy ci to dopiero w święto Apollina - powiedział Filokles. Kineasz odwinął płótno. W środku był jego nowy miecz w pochwie z czerwonej skóry i z piękną złotą rękojeścią, zdobną w parę szybujących Pegazów. Wieńcząca uchwyt kulka wyglądała jak głowa kobiety. Pierwszy szwadron zaczął śpiewać pean. Podczas pierwszej krótkiej przerwy w śpiewach Kineasz powiedział: - To piękny dar. Ale nie chciałem żadnych prezentów od króla. - Król jednak kazał ci to przysłać - powiedział Filokles z bezbarwnym uśmiechem. - Rzuć okiem na kulkę. Dostrzegasz podobieństwo? 334
Kineasz zacisnął dłoń na uchwycie. - Jesteś jak natrętna mucha. Opędzam się od ciebie, a ty wciąż wracasz, by dalej mnie kąsać. - Chciał wprawdzie, by jego słowa zabrzmiały karcąco, lecz zniszczył efekt szerokim uśmiechem. Rękojeść naprawdę była przepiękna. Pasowała do jego dłoni. A główka ze złotym wizerunkiem Rajanki kojarzyła mu się z Medeą. - Król naprawdę kazał to przysłać? Filokles wyszczerzył zęby. - Naprawdę. - Pokręcił głową. - I przestań się tak uśmiechać, bo sobie naciągniesz mięśnie twarzy. - Oderwał się od kolumny i wrócił na swoje poprzednie miejsce. Kineasz dalej się uśmiechał. Król Assagetów dał mu coś do zrozumienia. A raczej rzucił mu wyzwanie. Uroczystość trwała długo, lecz nie nużyła, tętniąc muzyką i feerią barw. Natchnęła optymizmem hoplitów, hippeis i właściwie całą Olbię. Gdy archont przewiesił przez zbroję Kineasza fioletowo-czerwoną szarfę, również nowo mianowany dowódca poczuł dreszcz radości. Po ostatnim objeździe miasta Kineasz wrócił ze swoją konnicą do hipodromu, by wygłosiwszy pochwały i słowa podzięki, kazać wszystkim zebrać się znowu za dwa dni. Gdy odjeżdżali, starał się dosłyszeć urywki rozmów: wszystkie plotki, narzekania, złośliwe uwagi. Morale było nie najgorsze. Miejscowi kawalerzyści rozeszli się po rozświetlonym świątecznymi pochodniami mieście, a starsi żołnierze - najemnicy, którzy przybyli do Olbii przed ośmioma miesiącami - zgromadzili się w koszarach. Stawili się wszyscy: Antygon, Kojnos, Diodor, Kraks, Sitalkes, Ajas, Nikiasz (który dopiero co wrócił z Pantikapajonu), Laertes, Lykeles, Agis, Andronik, Ataelus i Filokles. Ten ostatni zjawił się w towarzystwie dwóch miejskich niewolników i przyniósł ze sobą dużą amforę z winem. Kształt amfory wskazywał, że wino pochodzi z Chios, co bardzo wszystkich uradowało. Ławki wymoszczono poduszkami i płaszczami, przekształcając je w prowizoryczne sofy, i przygotowano kielichy na wino. 335
- Przed pierwszą wyprawą wojenną powinniśmy razem uraczyć się winem - powiedział Filokles. - Póki wciąż jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Kineaszu - dodał Nikiasz, ściskając w dłoni amulet z sową. - Potem będziemy już tylko twoimi żołnierzami. Z początku wszyscy byli sztywni. Sitalkes i Kraks milczeli lub chichotali nerwowo. Ataelus, który rzadko brał udział w biesiadach, na sofie czuł się nieswojo i po chwili przeniósł się na podłogę, by siedzieć tam ze skrzyżowanymi nogami. W pewnym momencie Filokles podniósł się z miejsca i rzekł: - W Sparcie, gdy zbliża się wojna, kultywujemy dwa zwyczaje. Pierwszy to odśpiewanie hymnu dla Aresa. Drugi to ofiara wylana bogom przez każdego z żołnierzy, połączona z toastem na cześć towarzyszy broni. Uśmiechnął się szeroko. - W ten sposób można szybko się upić. - I zaczął śpiewać, bardzo fałszując, lecz wspomagali go Kineasz i Kojnos, obdarzeni lepszym słuchem: W hełmie złocistym, Aresie, siedzący na wozie, przemożny, Hardy, zbrojny spiżem i tarczą, miast opiekunie, W boju potężny, o twardej i niestrudzonej prawicy, Tarczo Olimpu i ojcze niosącej zwycięstwo Nike, Mężów najsprawiedliwszych przywódco, podporo Temidy, Berło dzierżący odwagi, co krąg płomienny wśród siedmiu Szlaków eteru zataczasz, gdzie ciebie ogniste rumaki Niosą stale po trzeciej orbicie naszego wszechświata. Usłysz mnie, ludzi stronniku, młodości dawco kwitnącej, Ześlij z niebios na nasze żywoty jasność łagodną Tudzież moc Aresową, ażebym zdołał odpędzić Klęskę nielitościwą, co ponad mą głową się zbiera, Oraz ugiął w swych piersiach zwodniczą ducha gorliwość. Serca złą siłę powstrzymaj, gdyż ona mną niecnie kieruje W bitwy zgiełkliwej zamęty. Wszak jesteś władny, o szczęsny, Sprawić, bym w prawach łagodnych zażywał miłego pokoju, Walki zaś tak nienawistnej i śmierci gwałtownej uniknął. 336
- Piękne! - wykrzyknął Andronik, zrywając się z miejsca. - Wy, Grecy, zbyt rzadko chwalicie boga wojny. Filokles pokręcił głową. - Nie przyjaźnimy się z bogiem wojny. Andronik nie miał ochoty na dyskusję. - Dobry zwyczaj! - Podszedł do amfory, zanurzył w niej kielich, wylał ofiarę na podłogę i uniósł dłoń z kielichem. - Za nas wszystkich, towarzysze. - Wymieniał kolejno ich imiona, unosił kielich i pił. Na końcu wzniósł toast za Kineasza. - Twoje zdrowie, hipparcho - powiedział i wypił wino do dna. Następnie wszyscy, jeden po drugim, poszli w jego ślady. Lykeles każde imię opatrzył jakimś żarcikiem, Filokles imitował głosy towarzyszy, Agis wygłosił kwieciste przemówienie, a Laertes wszystkich wychwalał. Sitalkes wznosił toasty w milczeniu, patrząc na każdego i pijąc jego zdrowie. Kiedy dotarł do Kineasza, uniósł kielich i powiedział: - Byłem Getą. Teraz jestem wasz. - Słowa te skwitowano aplauzem, jakiego nie doczekała się wyszukana retoryka Laertesa. Gdy przyszła kolej na Kraksa, stanął przy amforze z wojowniczym wyrazem twarzy i rzekł: - W czasie bitwy zabiję więcej wrogów niż którykolwiek z was. Z kolei Ajas, zajmując miejsce, płakał. Po chwili jednak otarł łzy i powiedział: - Każdy z tutaj obecnych zasługuje na moją miłość. O takich towarzyszach marzyłem, gdy jako dziecko leżałem oparty o ojcowskie ramię, słuchając, jak Achilles dąsa się w swoim namiocie i jak Diomedes prowadzi helleńską armię pod Troją. Ataelus prosił, by jego wina nie rozcieńczano. Przez dłuższą chwilę stał przy amforze, nic nie mówiąc. W końcu odezwał się w te słowa: - Moja greka już lepsza. Więc ja nie mam strach mówić do wam. Wy jak dobry klan: brać mnie z miasta, dać koń. Dać honor. - Uniósł kielich. Za dużo gadanie, żeby toast wszystkim. Więc za wszystkim od razu. Akindże Cradże. Klan Latającego Konia. Tak nazywają wam Sakowie. Dobre 337
imię. - Wypił. Potem zanurzał kielich, patrzył na kolejnego towarzysza, pozdrawiał go i pił jego zdrowie nierozcieńczonym winem. Wracając na swoje miejsce, wyglądał na zupełnie trzeźwego. Usiadł z gracją typową dla wszystkich Saków. W końcu przyszła kolej na Kineasza. Stając przy amforze, spojrzał na Filoklesa, który pełnił honory gospodarza biesiady. - Na wszystkich bogów - powiedział. - Dolej tu trochę wody, bo inaczej nie dotrwam do naszego zgrupowania. - Stwierdził, że uśmiecha się tak szeroko, iż może mieć kłopoty z mówieniem. Milczał więc jeszcze przez chwilę. Następnie ujął kielich czubkami palców i przechylił go lekko, by wylać ofiarę. - Bogowie nagradzają tych, co wkładają najwięcej trudu - powiedział. - Wątpię, by w ciągu ostatnich miesięcy jakakolwiek grupa ludzi na świecie pracowała ciężej od was. Proszę bogów, by mieli to na uwadze. Przybyliśmy tu jako obcy, teraz jesteśmy obywatelami. Przybyliśmy jako najemnicy, teraz większość z nas będzie walczyć o własne miasto, jak przystało na ludzi honoru. - Rozejrzał się. - Podobnie jak Ajas, kocham was wszystkich, i podobnie jak Ataelus, uważam was za członków własnego klanu. Przysięgam na bogów, że zrobię wszystko, byście cali i zdrowi wrócili z tej wyprawy. Ale muszę też zaznaczyć, że czeka nas trudna kampania. - Znów powiódł wzrokiem po towarzyszach. - Jeśli przyjdzie nam polec, przegrajmy tak, by jakiś olbijski poeta opiewał potem nasze czyny, tak jak Spartanie śpiewają o Leonidasie, a Helleni o synu Peleusowym. Rozległ się gromki aplauz. Kineasz wypił toast za wszystkich, oni zaś unieśli swoje kielichy, dalej wiwatując donośnie. Nieco później bardzo już pijany Kineasz klepnął Filoklesa po ramieniu. - Porządny z ciebie człowiek - powiedział. Spartanin uśmiechnął się. - Takie rzeczy możesz mi mówić częściej. 338
- Idę spać. O świcie będę miał głowę ciężką jak kowadło. - Kineasz ledwo stał na nogach. Pod drzwiami koszar Kraks rzygał, wydając odgłosy człowieka w ostatnim stadium agonii. Filokles wstał ciężko. - Obawiam się, że do świtu niewiele zostało - powiedział. - Miło widzieć cię w dobrym nastroju. Przechodząc przez drzwi, Kineasz trzymał się framugi. - To rzeczywiście dobry nastrój, bracie. Lepiej umrzeć w dobrym nastroju niż... - W samą porę ugryzł się w język. - Umrzeć? - Filokles jakby wytrzeźwiał. - Kto tu mówi o umieraniu? Kineasz machnął ręką. - Nieważne. Niepotrzebnie to powiedziałem. Za dużo mówię, gdy jestem pijany. Mam biegunkę słowną. Filokles chwycił go za ramiona i odwrócił ku sobie. Oparł się czołem o czoło Kineasza, a dłonią trzymał go za szyję niczym zapaśnik przed decydującym chwytem. - Umrzeć w dobrym nastroju? Tak powiedziałeś. Skąd takie myśli? - Znikąd. Tak mi się powiedziało. - Tere-fere. Nie wierzę. - Ton Filoklesa nie był żartobliwy. Kineasz wywrócił oczami. Właściwie już nie pamiętał, czemu ma kryć się z tym wszystkim przed Spartaninem. - Umrę - powiedział. - W czasie bitwy. Filokles mocniej przycisnął czoło do czoła Kineasza. Bolało. - Kto tak twierdzi? - Sen. Kam Baksa. Drzewo. - Słowa te, wymówione głośno, brzmiały dość głupio. Filokles odsunął się i wybuchnął śmiechem. - Na Aresowe przyrodzenie! Biedaku... Kam Baksa myśli, że sama polegnie w tej bitwie. I chciałaby innych zabrać ze sobą. Kineasz wzruszył ramionami. - Może. Tak czy inaczej, ona dużo wie. 339
- Wie, wie... - Filokles pokiwał głową. - Uciekaj więc. Wsiądź na statek. Płyń do Sparty. Kineasz pokręcił głową. Mity pełne były ludzi, co uciekając przed przeznaczeniem, umierali w głupi sposób. - Wzorem dla mnie jest Achilles - powiedział. Filokles wyglądał na rozzłoszczonego. - Jesteś za stary na takie bzdury. Nie jesteś Achillesem. Bogowie nie szepczą ci do ucha. Kineasz wszedł do swojego pokoju. Usiadł na stole, zrzucił sandały. - Spać - powiedział i rzucił się na łóżko. I zasnął od razu, nie słuchając kolejnych argumentów Filoklesa.
16.
N
a zgrupowanie przy Wielkim Zakolu Kineasz dotarł jako ostatni ze
swoich hippeis. Wysyłał tam szwadron za szwadronem - po jednym dziennie - podczas gdy sam negocjował z hipparchą Pantikapajonu i wypisywał szczegółowe rozkazy dla sojuszników Olbii. Pierwszą, elitarną ekipę wyprowadził z miasta Leukon już nazajutrz po święcie Apollina. Chłopcy aż rwali się do tej wyprawy. Towarzyszył im Nikiasz, który miał też za zadanie przypilnować, by dobrze wybrano miejsce na obóz i należycie go zbudowano. Drugiego dnia, po wyjeździe szwadronu Diodora, w olbijskim porcie zjawiły się trzy lekkie tryremy z Pantikapajonu - był to pierwszy znak, że władze tego miasta mają zamiar dotrzymać podjętych zobowiązań. Kineasz poszedł obejrzeć te statki i omówić strategię z głównodowodzącym floty Pantikapajonu, admirałem Demostratesem. Był to niski, gruby człowieczek ze świńskim nosem. Mimo że brzydki niczym Hefajstos, tryskał radością i humorem. Jego statki znajdowały się w dobrym stanie: począwszy od krzepkich wioślarzy - byli to sami wolni ludzie - aż po żagle, na których widniał ogromny malunek siedzącej Ateny. Demostrates natychmiast zgodził się tropić macedońskie tryremy. - Będzie ich więcej z każdym miesiącem - powiedział. - Jak najszybciej rozwalę te, które już tutaj są, to znaczy, jak tylko je dopadnę. 341
- Niech bogowie cię wspierają - odparł Kineasz. - Idzie przypływ. Nie będę cię zatrzymywać. - Dobrze jest spotkać generała, który zna morze. To prawda, że zrobili cię obywatelem? Zostaniesz w Olbii? W Pantikapajonie jesteś bardzo znaną postacią. Kineasz wzruszył ramionami. - Myślę, że tutaj zostanę - odrzekł. - To dobrze. Nie obraź się za te słowa, ale trudno jest wierzyć najemnikom. Kineasz stanął na burcie i przeskoczył na nabrzeże. - Daj znać, jak coś wytropisz. Demostrates machnął ręką. - Bawiłem się już w coś takiego. Latem mogę wystawić jeszcze trzy łajby. Jak załatwię stateczki Zopyriona, popływam sobie po Bosforze. Wyszczerzył zęby. - Moi chłopcy chętnie zajęliby się paroma kupcami. Idąc nabrzeżem, Kineasz zwrócił się do Nikomedesa, który towarzyszył mu podczas spotkania z Demostratesem. - Bardziej wygląda mi na pirata niż admirała. Nikomedes roześmiał się. - Bo on wcześniej był piratem. Pantikapajon przekazał mu dowództwo nad flotą, żeby porzucił ten niecny fach. - I roześmiał się ponownie. Kineasz uświadomił sobie, że powinien był o tym dowiedzieć się zawczasu, bo przecież mówiąc o najemnikach, gruby admirał żartował sobie z nich obu. - Jest tak kompetentny, na jakiego wygląda? Nikomedes pokiwał głową. - Idzie jak burza. Swego czasu nękał moje statki. - Jak go skłoniłeś, by przestał? Nikomedes skrzywił się i zamrugał. - Wrodzona delikatność nie pozwala mi tego wyjawić - odrzekł. Innym, bardziej rzeczowym tonem powiedział: - Jutro wyjeżdżam ze swoim szwadronem. Chciałbym z tobą pomówić o pewnej istotnej sprawie. Naprawdę istotnej. Może u mnie w domu? 342
Poszli więc razem z portu na wzgórze, gdzie mieszkał Nikomedes. Był on w Olbii znaczącym człowiekiem, po drodze więc nagabywali go rozmaici ludzie w takich czy innych sprawach. Dotarcie do domu zajęło im całą godzinę. Gdy wprowadzono go do pomieszczenia wyłożonego pięknymi mozaikami i marmurami, Kineasz położył się na sofie i delektował wręczonym mu kielichem wybornego wina. Starał się zachować cierpliwość - Nikomedes nie był po prostu jednym z jego oficerów, tylko jednym z najpotężniejszych ludzi w Olbii; pod tym względem konkurować z nim mogli jedynie archont i Klejtos. Był nadto równie bogaty jak najbogatsi Ateńczycy. - Co cię trapi? - zapytał Kineasz. Nikomedes podziwiał właśnie rękojeść jego miecza. - Coś wspaniałego! Wybacz, ale przez myśl mi nie przeszło, że będę zazdrościć ci posiadania jakiegoś przedmiotu. - Nikomedes skrzywił się. Miecze nie robią na mnie wrażenia, byle tylko były ostre i nie wypadały z ręki. Ale ten uchwyt... arcydzieło. Z Aten? Kineasz pokręcił głową. - Dzieło ateńskiego mistrza, który mieszka u Saków. - Styl na miarę najlepszych Ateńczyków. Ale te dziwne zwierzęta... I Meduza! Czy może Medea? Kineasz uśmiechnął się. - Podejrzewam, że jednak Medea. - Medea? Zabiła własne dzieci, prawda? - Nikomedes uniósł brwi. - Ta twarz... Nietrudno sobie wyobrazić, jak zabija... Piękne to, choć okrutne. Dlaczego Medea? Kineasz pokręcił głową. - Taki mały prywatny żart. O czym chciałeś ze mną rozmawiać? Jeszcze przez chwilę Nikomedes przyglądał się rękojeści. Potem wyprostował się nagle i rzekł: - Kleomenes wyłonił się z niebytu. - Na Zeusa! W Heraklei? 343
- Gorzej, w Tomis. Przeszedł na stronę Macedończyków. Dowiedziałem się o tym dziś rano. Archont jeszcze nic nie wie. Kineasz pogładził się po brodzie. Kleomenes znał ich plany, wszystkie, każdy ich szczegół. Brał udział we wszystkich naradach olbijskich notabli w końcu sam był jednym z najważniejszych ludzi w mieście. - To nam może pokrzyżować szyki. Nikomedes pokiwał głową. - Uznaję twoje dowództwo. Ale postanowiłeś, że wszyscy przywódcy zgromadzenia wyjadą z miasta. Nie zostanie tu nikt, kto mógłby przeciwstawić się archontowi i... Kleomenesowi. A ten ostatni na pewno się tutaj pojawi niebawem. Kineasz znowu pogładził się po brodzie. Zaczerpnął tchu i powiedział: - Masz rację. - Niewykluczone, że wymorduje przywódców buntu, jeśli się tacy pojawią, i zamknie miejskie bramy. - Nikomedes upił łyk wina. - Archont przez pięć lat budował tu umocnienia obronne. Wolałbym nie być na miejscu najeźdźców. Kineasz pokręcił głową. - Przejęcie miasta zajęłoby nam trzy dni. Nikomedes wyglądał na zaskoczonego, co mu się rzadko zdarzało. - Jak mielibyśmy tego dokonać? Kineasz uniósł brwi, jakby sugerował, że jego rozmówca sam się powinien domyślić. - Zdrada? - Jak tylko Nikomedes wymówił to słowo, wybuchnął gromkim śmiechem. - Oczywiście. To my jesteśmy wojskiem. Cała ludność Olbii to jej armia. Kineasz skinął głową. - Potraktujmy to jako ćwiczenie z demokracji wojskowej. Dobrze rządzone miasto może przy odrobinie szczęścia bez końca opierać się wszelkim oblężeniom. Za to miasto z niepopularnym rządem utrzyma się tylko do chwili, w której ktoś otworzy bramy. Na ogół długo to nie trwa. Tyranie... - Kineasz uśmiechnął się. - Tyranie padają dość szybko. 344
Nikomedes pochylił się na swojej sofie. - Na bogów, przecież ty sam go kusisz... Kineasz pokręcił głową. - Nie bawię się w takie rzeczy. Nasi żołnierze muszą się znaleźć w terenie, choćby tylko po to, by dowieść Sakom, że z nimi jesteśmy. A jeśli archont ulegnie pokusie i zrobi coś głupiego... - Kineasz wzruszył ramionami. - Nie odpowiadam za działania innych ludzi. Tak mnie uczono. - Ale on może naruszyć naszą własność. Może zaatakować nasze rodziny. Może nawet przekazać cytadelę Macedończykom, jeśli uzna, że tylko tak może przetrwać. Kineasz skinął głową. - Sądzę jednak, że jest racjonalny, mimo niejakiej porywczości. Ty masz o nim gorsze zdanie. - Od roku ty i Memnon sprawiacie, że zachowuje się rozsądniej. Boję się, że po twoim wyjeździe... Obawiam się wielu rzeczy. Kineasz pogładził się po brodzie. - Co miałbym zrobić? - Zostawić tutaj mój szwadron. - Nikomedes wzruszył ramionami. Przypilnuję archonta. I poradzę sobie z Kleomenesem. Kineasz pokręcił głową. - Ależ, Nikomedesie, przecież tak ciężko pracowałeś... Twój szwadron jest najlepszy. W dniu bitwy będziesz mi potrzebny. Nikomedes wzruszył ramionami. - Spodziewałem się, że to powiesz. No dobrze... Wobec tego zostaw tutaj Klejtosa. Kineasz gładził się po policzkach. - Najstarsi i najsłabsi jako jeźdźcy... Ale też mają najlepsze konie, zbroje i broń. Nikomedes pochylił się znowu i oddał Kineaszowi jego miecz. - Większość z nich jest za stara, żeby brać udział w bitwie, ale wystarczająco młoda, by groźnie paradując w zbrojach, robić wrażenie na tyranie. - Ty i Klejtos rywalizujecie ze sobą - rzekł ostrożnie Kineasz. 345
Nikomedes wstał z sofy i podszedł do stołu, na którym leżały jakieś zwoje. - Nie w tej sprawie. Wolałbym, żebyś wyznaczył mnie, bo Klejtos czuje respekt przed archontem i jest podatny na manipulacje Kleomenesa. Ale on też się nadaje. - Tym bardziej właśnie on winien tu zostać. Archont jest dalej moim mocodawcą. Zachowuje się jak autokrata, ale z tego, co widzę, nie łamie praw ustanowionych przez miasto. Sami daliście mu władzę. Wyhodowaliście sobie potwora. - Kineasz gładził się po brodzie. - Obawiam się, że ty i Kleomenes... Że to są jakieś osobiste porachunki. - To prawda - odparł gorzko Nikomedes. - Zabiję go przy pierwszej okazji. Kineasz wstał. - Gdy zgromadzenie w Atenach opowiedziało się za wojną z Macedonią, wielu było przeciwnych. Niektórzy z nich leżą teraz pod Cheroneją. Na tym polega demokracja. Nikomedes odprowadził Kineasza do drzwi. - Zostawisz tu szwadron Klejtosa? - zapytał. - Tak. Nikomedes uśmiechnął się, a Kineaszowi błysnęła myśl, że być może ktoś nim tu manipuluje. - Znakomicie. Ajas padłby na miejscu, gdyby musiał tu zostać. A ja nigdy nie widziałem wojny toczonej na lądzie. W porównaniu z bitwami morskimi może okazać się całkiem bezpieczna. Kineasz nie wiedział, czy wziąć to za żart - Nikomedes był czasem trudny do rozgryzienia. Uścisnął mu dłoń i, przeciskając się przez tłum przechodniów, wrócił do koszar. Trzeciego dnia szwadron Nikomedesa odjechał z większą ilością bagażu i niewolników niż dwa poprzednie szwadrony razem wzięte. Mimo to wyglądał na najbardziej zdyscyplinowany ze wszystkich czterech. Kineasz z ciężkim sercem patrzył, jak odjeżdżają ostatnie konie i wozy zaprzężone w muły - sam chciałby już ruszyć w drogę, lecz musiał jeszcze załatwić ostatnie sprawy z sojusznikami. 346
Towarzyszyli mu Filokles, Memnon i Klejtos. Memnon dalej wyglądał na wyższego niż w rzeczywistości. Spojrzał na Kineasza i, salutując mu bez śladu sarkazmu, powiedział: - Jeśli pozwolisz, zabiorę gdzieś swoich chłopców na godzinkę... Kineasz odsalutował i odrzekł: - Nie potrzebujesz mojego pozwolenia na przećwiczenie hoplitów, Memnonie. Memnon uśmiechnął się szeroko. - Wiem. Dzięki bogom sam też tak uważasz. - Wskazał na długie szeregi mężczyzn na ulicach miasta. - Dobrze im to zrobi. - Tych, którzy są posłuszni, inni też będą słuchać - wtrącił się Filokles. - Otóż to! - rzekł Memnon. - Sokrates? Filokles pokręcił głową. - Likurg ze Sparty. Memnon odszedł roześmiany. Hoplici z Pantikapajonu prezentowali się całkiem nieźle - tworzyli znakomitą falangę i mieli imponującą formację elitarną, epilektoi, składającą się z dwustu młodzieńców w szczytowej formie. Memnon był z nich bardzo zadowolony, choć kadra dowódcza raziła go próżnością. Zarozumiały był też hipparcha Pantikapajonu - chudy i wysoki młodzieniec o surowym obliczu i wysokim czole, znamionującym na ogół niemałą inteligencję. - Moje oddziały podlegają tylko mnie osobiście - zwrócił się do Kineasza. - Wszystkie rozkazy przekazujesz mnie. Jeżeli uznam je za rozsądne, wydam moim ludziom stosowne dyspozycje. Jesteśmy wolnymi ludźmi, a nie jakimiś najemnikami. Wiele o tobie słyszałem. Podobno zmuszasz obywateli olbijskich, żeby czyścili swoje konie. Nie pozwolę, by moich ludzi traktowano w ten sposób. Po wcześniejszej wymianie listów Kineasz wiedział już, z kim ma do czynienia. - Wszystko to omówimy później. Tymczasem chciałbym dokonać inspekcji twoich oddziałów. 347
Heron - bo tak miał na imię hipparcha wojsk sojuszniczych - uśmiechnął się słabo. - Możesz na nich rzucić okiem, jeśli wyrażasz takie życzenie. Ale tylko ja dokonuję inspekcji. Tylko ja się do nich zwracam. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. Kineasz znał ten typ człowieka: inteligencja górująca nad zdrowym rozsądkiem i arogancka poza, za którą kryje się strach przed jakimkolwiek uchybieniem, niepowodzeniem czy porażką. Typowe zjawisko w niewielkich armiach. Kineasz od samego początku wiedział, że poszczęściło mu się z Nikomedesem i Klejtosem, a Heron potwierdził jego przypuszczenia. Długie lata spędzone wśród oficerów macedońskich przyzwyczaiły go do takich aroganckich postaw i zachowań, teraz więc tylko spokojnie pokiwał głową i, nic nie mówiąc, obrócił konia i zaczął jechać wzdłuż pierwszego szeregu sojuszniczej konnicy. Kawalerzyści Pantikapajonu mieli dziesięcioletnie zapóźnienie, jeśli chodzi o ekwipunek. Podobnie jak olbijscy hoplici, korzystali ze sprzętu, jakiego używali ich dziadkowie. Były to na ogół płócienne pancerze i lekkie oszczepy. Przy siodłach nie było widać płaszczy. Ich konie również nie mogły imponować, tym bardziej że każdy był inny. Większość z siedemdziesięciu jeźdźców miała nadwagę, a co najmniej kilkunastu siedziało, opierając się o zadnią część końskiego grzbietu, co było wygodne dla niewyćwiczonych jeźdźców, lecz mało komfortowe dla koni. Kineasz uśmiechnął się na myśl, że gdyby rok wcześniej zobaczył olbijskich hippeis, wyglądaliby chyba podobnie. Ściągnął lejce i spojrzał na Herona. - Wyszkolimy was - powiedział. - Musicie zadbać o ekwipunek. Będę cię traktował jak dowódcę jednego z moich szwadronów, chyba że przestaniesz na to zasługiwać. - Podjechał bliżej do Herona. - Mam wiele lat doświadczenia w wojnach z udziałem kawalerii. Nasza kampania będzie trudna. Bądź mi posłuszny, a większość twoich ludzi przeżyje. Jeśli zamierzasz działać po swojemu, nie będziesz mi do niczego potrzebny. Przez kilka sekund Heron patrzył gdzieś w przestrzeń. 348
- Muszę to omówić z moimi ludźmi - oświadczył sztywno. Kineasz skinął głową. - Uczyń to szybko - powiedział. Następnie posłał po Klejtosa i przez kolejne pół godziny męczył się z nastawioną doń wrogo kawalerią sprzymierzonego miasta. Ludzie ci sprawiali wrażenie apatycznych i zniechęconych. Jedynym żywszym wśród nich człowiekiem był hyperetes Dion. Heron tymczasem wycofał się nieco i zajął miejsce przy bramie. W hipodromie zjawił się wreszcie szwadron Klejtosa, z nim samym na czele. Tego właśnie dnia ci z olbijskich hippeis, którzy jeszcze nie opuścili miasta, mieli tam odbyć kolejną musztrę. Pięćdziesięciu ludzi Klejtosa przedstawiało sobą wspaniały widok na tle kawalerii z Pantikapajonu. - Bogom niech będą dzięki - powiedział Kineasz. Nie wiedział, czy jest bardziej sfrustrowany czy wściekły. Takie zadania zlecał zwykle Nikiaszowi. - Możesz ich trochę przeszkolić? - zapytał Klejtosa. - Dwa tygodnie powinny wystarczyć. - Na pewno można przeszkolić ich szybciej i lepiej już na miejscu, w obozie - odparł Klejtos, rozglądając się dokoła. - Gdzie jest Heron? Zabiłeś go? - Nie. Odwagi mu nie brakuje, ale jest nadęty jak świnia. Klejtos pokręcił głową. - To syn jednego z moich rywali. Zbyt miękko go wychowano. Kineasz wzruszył ramionami. - Mnie chyba też. Słuchaj... Trzeba by ich wyposażyć w zbroje i odpowiednie wierzchowce. Ty jesteś w stanie się tym zająć, ja nie. W obozie załatwię im lepsze konie, ale ze zbrojami musimy uporać się tutaj. Klejtos podrapał się po brodzie. - Kto płaci? - Niech zgadnę. - Kineasz uśmiechnął się szeroko. - Ten cały Heron jest bogaty? - Bogaty jak Krezus. - Klejtos roześmiał się. Kineasz pokręcił głową. - Szkoda, że wszystkich moich problemów nie można rozwiązać w tak 349
prosty sposób. Powiedz mu, że jeśli pokryje wydatki, będzie mógł dalej być hipparchą. Może nawet go przeproszę. Jeżeli się na to nie zgodzi, możesz odesłać go do domu i wyznaczyć kogoś innego. Dias sprawia dobre wrażenie. Klejtos pokiwał głową. - Dion - poprawił Kineasza. - Dias to hyperetes. - Przywołał gestem swojego przyjaciela Petroklesa, który wyglądał na odmłodzonego, i wskazując na sojuszniczą konnicę, powiedział: - Czułem, że wszystko idzie nam zbyt gładko. Teraz mamy przećwiczyć to towarzystwo. Petrokles popatrzył na sojuszniczą kawalerię z pogardą typową dla weterana stykającego się z gromadą amatorów. - Zrobię, co w mojej mocy - powiedział. Przed wyjazdem Kineasz jeszcze raz widział się z archontem, który zachowywał się niepoważnie, kpiąc tylko z Macedończyków i swojego wodza naczelnego. Był pijany. Oskarżył Kineasza o zamiar przejęcia władzy w mieście i kazał mu przysiąc, że tego nie uczyni. Kineasz spełnił jego żądanie. - Czasem jesteś bardzo naiwny - powiedział Fiokles, kiedy Kineasz zrelacjonował mu ostatnie spotkanie z tyranem. Jechali wreszcie na zgrupowanie. Ataelus służył im za zwiadowcę. - Był żałosny - odrzekł Kineasz. Filokles pokręcił głową. - Zauważ, że potraktował cię jednostronnie. Skłonił cię do złożenia przysięgi, a sam do niczego się nie zobowiązał. Kineasz przez dłuższą chwilę nic nie mówił. W końcu pokręcił głową. - Masz rację. - Mam, mam - odrzekł Filokles. - Tak czy inaczej, twoja przysięga raczej nie zaszkodziła naszej sprawie. Może nawet zyskałeś w ten sposób kilka tygodni. Moi ludzie w cytadeli donoszą, że archont boi się skrytobójców. Na perskich dworach morderstwa polityczne są na porządku dziennym. Po chwili milczenia Kineasz odparł: 350
- Boję się archonta, ale też boję się o niego. - On szkodzi innym i sobie samemu. Zdradzi nas w końcu. Jesteś na to gotowy? - Będziemy mieć całą armię. Pobijemy Zopyriona, a archontem zajmiemy się później. Sam mi coś takiego podpowiadałeś, prawda? - Kineasz napił się wody i powiódł wzrokiem po trawiastej równinie. Gdzieś w oddali, również nad brzegiem Morza Czarnego, Zopyrion szykował się do wymarszu albo już maszerował ze swoim wojskiem. Dotrze tu za czterdzieści, może pięćdziesiąt dni. Każdy dzień z dala od niego to dla Kineasza kolejny dzień życia. Roześmiał się prawie, gdy o tym pomyślał. - Medea wie? - spytał Filokles. - Co? - Kineasz wzdrygnął się, wyrwany z zamyślenia. - Rajanka. Nazywamy ją Medeą. Czy ona wie o twoim śnie? Kineasz pokręcił głową. - Domyślałem się, że to wasze dzieło. To ty kazałeś wzorować na niej podobiznę na rękojeści? Filokles wyszczerzył zęby. - Nie powiem. - Dranie. Nie, ona nic nie wie. Przynajmniej ode mnie się tego nie dowiedziała. - Kineasz wlepił wzrok w horyzont. Dzień i noc marzył o Rajance. Nie było to zbyt odpowiedzialne jak na wodza naczelnego. Sięgając po bukłak z wodą, powiedział: - Kam Baksa i król zakazali nam... być razem. Filokles odwrócił głowę, najwyraźniej zakłopotany. - Wiem. - Wiesz? - Kineasz zakrztusił się wodą. - Omawialiśmy to - odrzekł Filokles, poruszając się nerwowo z pewnym zakłopotaniem. - Konsultowano się ze mną. - Na Aresa i Afrodytę! - wykrzyknął Kineasz. Filokles zwiesił głowę. - Świata poza nią nie widziałeś. - Filokles patrzył na step. - A ona nie chciała z tobą rozmawiać. Król szaleje z miłości. Wy troje... - Westchnął. Wasza miłość może pokrzyżować wszystkie plany wojenne. 351
Jak przystało na człowieka, któremu zostało jedynie czterdzieści dni życia, Kineasz nie poddał się fali wściekłości. - Może i masz rację. Filokles próbował dopatrzyć się w przyjacielu oznak gniewu. - Rozumiesz więc... ? - Chyba tak. Solon napisał kiedyś wiersz... Nie pamiętam go... Ale tam było coś o człowieku, który myślał, że ma rację, podczas gdy wszyscy inni się mylą. - Przez twarz Kineasza przemknął uśmiech. - Ty, Nikiasz, Kam Baksa... Przecież wy wszyscy nie możecie się mylić. - Teraz uśmiechnął się pogodnie. - Nawet w tej chwili mógłbym pomknąć co koń wyskoczy do jej obozu. Niedawno o tym myślałem. Filokles wyszczerzył zęby. - Widzę, że sprawa jest poważna. I chyba wiem, dlaczego. Rajanka bardziej niż inne barbarzyńskie kobiety przypomina kobiety ze Sparty. Odebrał bukłak od Kineasza. - To eros czy agape? Obcowałeś z nią? - Zachowujesz się jak pryszczaty nastolatek, który wypytuje kolegę o jego pierwsze podboje! - Nie. Jestem filozofem badającym absorbujące mnie zagadnienie. - Dziewczyna w złotych sandałach zaiste cisnęła we mnie winnym gronem miłości. - Kineasz cytował pieśń popularną w Atenach w czasach jego młodości. - Jak niby dwoje dowódców miałoby znaleźć czas na uprawianie miłości? - Lewą dłonią pogładził rękojeść swego nowego miecza. Filokles uśmiechnął się i odwrócił wzrok. - Spartanie radzą sobie z tym nieźle w czasie wojny. Nawet spartiaci. - Ale ty mówisz o samych mężczyznach. - Kineasz uniósł brwi. - Bierzecie sobie towarzysza broni i sprawa załatwiona. - A czy twoja Amazonka jest w ogóle kobietą? Jeśli pominąć budowę ciała, to taka z niej kobieta jak z Kam Baksy mężczyzna. Kineasz poczuł, że się czerwieni. - Myślę, że więcej - powiedział. - Uwijecie sobie gniazdko i będziecie chować dzieci? - spytał Filokles. - Dzięki obserwacji Sakijek lepiej rozumiem Medeę. One muszą być wolne, 352
a życie tebańskiej kobiety to właściwie niewola. Okrutne Dłonie. Wiesz, dlaczego tak ją nazywają? - Tak się nazywa jej klan. - Rajanka obcinała głowy ludziom, których pojmała. Żywcem. Nie dobijając ich wcześniej. - Filokles podrzucił bukłak. - Nie mam nic przeciwko Rajance. Ja tylko mówię, że ona nigdy nie będzie typową grecką żoną. - Czy ja chcę typowej greckiej żony? - Może i nie - odrzekł Filokles. - Ale jeśli zmienisz zdanie, ona stanie się twoim wrogiem. Strasznym wrogiem. Drugą Medeą. Kineasz odwrócił się i pomachał do Ataelusa. Z jego gardła dobył się dźwięk, który mógł oznaczać zarówno śmiech, jak i płacz. - Na szczęście - powiedział po chwili - już niedługo będę martwy. Ujrzawszy obóz, Kineasz zatrzymał się i wpatrzył w widok przed oczami. Po drugiej stronie rzeki jak okiem sięgnąć, wzdłuż całego zakola, od pagórka na północ od brodu aż hen daleko na południe, roiło się od koni. Zgodnie z naukami pobranymi za młodu Kineasz zaczerpnął tchu, kazał koniowi przyklęknąć i w myślach podzielił na kwadraty cały ten wielki obszar. Oszacował wielkość jednego takiego kwadratu i policzył znajdujące się w nim konie. Następnie pomnożył tę liczbę przez liczbę kwadratów. Kiedy po chwili kopyta jego konia rozbryzgiwały wodę w płyciźnie rzeki, Kineaszowi wirowało w głowie od niemożliwej liczby, jaka stanowiła wynik jego obliczeń. Ataelus zaprowadził go do wozu króla, który stacjonował na owym pagórku na północ od brodu. Pięćdziesiąt ciężkich wozów otaczało tam wóz króla, tworząc swoisty drewniany fort. Przed pagórkiem mrowiło się mnóstwo koni, kozłów i wołów. Kineasz pozdrowił Martaksa, który stał otoczony przez innych arystokratów. - Jak akcja? - wykrzyknął Kineasz po sakijsku. 353
Martaks zbliżył się do niego krokiem człowieka, który częściej jeździ niż chodzi. Mówił szybko - zbyt szybko, by Kineasz zdołał wszystko wychwycić. Zrozumiał jednak, że akcja się udała. - Przeprawa zniszczona - tłumaczył Ataelus. - Wszystkie łodziom spalone, miastu też spalone. Bez straty koniu. Kineasz wzdrygnął się. Mimo że ubiegłego lata nie przyjęto go dobrze w Antifilus, nie spodziewał się, że całe to miasto zostanie poświęcone na ołtarzu działań wojennych. Martaks uśmiechnął się szeroko i coś powiedział. Kineasz zrozumiał słowa „dziecko” i „sikać”. - On mówi: ja paliłem miasta, gdy ty byłeś dziecko. Kineasz zmarszczył brwi, domyślał się bowiem, co naprawdę powiedział Martaks, który zresztą dalej szczerzył zęby. Za plecami Kineasza stał Filokles. - Tyran podnosi głowę - powiedział. Kineasz spojrzał na niego, zsiadając z konia. - Tyran? Spartanin również zeskoczył ze swego wierzchowca i potarł się po udach. - Mówiłem to już wiele razy. Największym z tyranów jest wojna, a każde ustępstwo na jej rzecz jedynie zaostrza jej apetyt. Ilu ludzi zginęło w Antifilus? Kineasz westchnął. - Tak, wojna. Filokles pokiwał głową. - Owszem. A to przecież dopiero początek. Kineasz rozbawił króla, pytając, czy zebrał tu wszystkie swoje siły. - To tylko dziesiąta ich część, nie więcej - odparł Satraks. - Ja też mam pod komendą lepszych i gorszych wodzów. Mam, by tak rzec, swoją Olbię i swój Pantikapajon. Kineasz wskazał na równinę ciągnącą się pod wzgórzem. - Doliczyłem się dziesięciu tysięcy koni. Król skinął głową. 354
- Co najmniej. Tu widzisz głównie królewskie stada. Nie jestem największym z sakijskich królów, ale też nie najmniejszym. Są tutaj również konie paru klanów: Stojących Koni, Cierpliwych Wilków i Człowieka Pod Drzewem. - Powiódł wzrokiem po równinie. - W połowie lata konie wyjedzą trawę stąd aż po świątynię boga wody i będziemy musieli się przemieścić. - Wzruszył ramionami. - Ale nadchodzą już transporty zboża. Kineasz pokręcił głową. - Tyle koni... - Kineaszu - powiedział król. - Zwyczajny Sak, niebędący mistrzem polowań i herosem na polu bitwy, jest posiadaczem czterech koni. To samo tyczy się kobiet. Człowiek, który ma mniej niż cztery konie, jest źle widziany w swoim klanie, bo trudniej się z nim poluje i wędruje z miejsca na miejsce. Każdy mężczyzna i każda kobieta ma więc co najmniej cztery konie. Większość ma dziesięć. Bogaty wojownik posiada koło stu koni. Król ma ich tysiąc. Kineasz, który sam miał cztery konie, aż gwizdnął. Król spojrzał na Ataelusa. - A ty? - zapytał. - Ile masz koni? - Mam sześciu tutaj - odparł dumnie - i dwa w stajnia w Olbii. Więcej biorę Macedonii i wtedy biorę sobie żona. Satraks znów przeniósł wzrok na Kineasza. - Gdy go poznałeś, nie miał koni, prawda? Kineasz uśmiechnął się do Ataelusa. - No tak - powiedział. - Jesteś dla niego dobrym wodzem - ciągnął król. - Nie miał koni, teraz je ma. Chciwi wodzowie zatrzymują łupy dla siebie. Dobrzy wodzowie pilnują, by każdy ich człowiek dostał jakąś część łupu. Kineasz skinął głową. - U nas jest tak samo. Znasz Iliadę? - Słyszałem co nieco. Dziwna historia. Nigdy nie byłem pewien, kogo mam lubić. Achilles wydawał mi się potworem. Ale wiem, o czym mówisz, bo przecież cała ta opowieść traktuje o niesprawiedliwym podziale łupów. 355
Kineasza od dziecka uczono, że Achilles stanowi wcielenie wszystkich cnót męskich, i musiał teraz ugryźć się w język, by nie wdać się w spór z Satraksem. Mimo spodni i czapy na głowie król często zachowywał się jak Grek, ale też - nie robiąc najmniejszych błędów językowych - umiał wygłosić opinię wyraźnie sprzeczną z grecką kulturą. Król zauważył, że Kineasz się zmieszał, i wybuchnął gromkim śmiechem. - Wiem, wiem... Wy go czcicie, a to dlatego, że lubicie się złościć. Achilles jest dla was wzorcem. Po co wam tyle złości? A teraz mi powiedz, co zamierza wasz archont. - Na wszystko się zgadza, panie. Hoplici wyruszą wraz z nowiem. Diodor wyjaśnił już pewnie, dlaczego jeden szwadron musiał dłużej zostać w Olbii. - Wyjaśnił. Poza tym wybrał dla ciebie miejsce na obóz. Idź tam teraz. Później porozmawiamy. Wojna sprawiła, że król nabrał manier autokraty. Jego dwór się powiększył - był znacznie liczniejszy niż wcześniej. Kineasz był ciekaw, jakie inne zmiany może to zwiastować. Diodor uścisnął go na powitanie i wręczył kielich wina. - Mam nadzieję, że nasz obóz przypadł ci go gustu - powiedział. Obóz Olbijczyków znajdował się na skalistym wzniesieniu wcinającym się jak półwysep w głębszą partię rzeki. Rozstawione namioty tworzyły kwadrat. Konie ustawiono wzdłuż przecinającej ten kwadrat linii prostej; wzdłuż innej linii rozpalono ogniska, za nimi zaś umieszczono rząd latryn. Wyglądało to jak wyjęte wprost z podręcznika - jak ćwiczenie matematyczne przeniesione na twardy grunt rzeczywistości. Diodor wskazał na północ, gdzie widać było kolejny kwadrat, z bokami o długości stadionu, oznaczony dużymi palami. - To dla hoplitów - wyjaśnił. - Dobra robota - powiedział Kineasz. Przeszedł się potem między ogniskami, witając się ze swoimi ludźmi, ciesząc się z ich radości na jego widok. Na środku obozu stał wóz. - To prezent od króla - rzekł Diodor. 356
Wóz był cały pomalowany na niebiesko, łącznie z kołami, drewnianymi ściankami, wojłokowym dachem i jarzmem dla wołów. Wchodziło się przez wojłokową klapę, do której wiodło kilka stopni. Kineasz przekazał konia jednemu z niewolników i wszedł do środka. Wnętrze było niewielkie: o szerokości leżącego człowieka i długości dwóch takich ludzi. Stał tam niewielki stolik oraz łóżko, przyczepione do ściany i osłonięte wojłokową kotarą z wizerunkami koni, jeleni i gryfów. Podłoga wysłana była grubą warstwą sakijskich dywanów i poduszek. - Pozwoliłem sobie testować to łóżko przez kilka nocy - powiedział Diodor i uśmiechnął się szeroko. - Wolałem sprawdzić, czy działa. - I...? - Działa. Aż się nie chce z niego wychodzić. Na bogów, cieszę się, Kineaszu, że tu wreszcie dotarłeś. Myślałem, że mogę cię zastąpić, ale widzę, że byłem w błędzie. Tysiąc spraw każdego dnia... Przerwał mu Eumenes, który chwycił za rękę Kineasza i, patrząc na Diodora, powiedział: - Mieliśmy dzisiaj dostać obrok dla koni. Doczekamy się wreszcie? Diodor wskazał na Kineasza. - Witaj w Wielkim Zakolu, hipparcho - powiedział. - Przekazuję ci dowództwo. - Udał, że zdejmuje z pleców wielki ciężar i kładzie go na barki Kineasza. Eumenes, Filokles i Ataelus wybuchnęli gromkim śmiechem. Kineasz uśmiechnął się do wszystkich. - Diodorze, gdzie są te przydziały? - Nie mam pojęcia. - To idź i się dowiedz. - Kineasz dalej się uśmiechał. Diodor pokręcił głową. - Że też sam o tym nie pomyślałem. Przez pierwszy tydzień Kineasz odbywał w obozie długi ciąg ćwiczeń z pokory. Jego ludzie, zahartowani przez ciężką zimę i nieźle już wyćwiczeni, nie byli gorsi od innych greckich hippeis. Za to Sakowie byli o niebo lepsi. Kineasz widział już Saków w trakcie zawodów, wyścigów i polowań. 357
Teraz jednak po raz pierwszy zobaczył, jak stu leżących w trawie wojowników zrywa się na dźwięk gwizdka, by w ciągu kilku sekund dosiąść stojące przy nich kuce. Był to jeden z wielu przykładów ich boskich wręcz umiejętności jeździeckich. Kineasz zrozumiał, dlaczego dawni poeci uważali ich za centaurów. Drugiego dnia z polowania wróciła Rajanka wraz ze swoimi wojowniczkami. Rzuciła mu chłodne spojrzenie i spytała, czy chce się znów zmierzyć w rzucie oszczepem. - Trochę ćwiczyłam ostatnio - dodała po grecku. Poszło mu prawie tak samo jak podczas poprzednich zawodów - trafił pięć razy na sześć rzutów, w ostatnim chybiając o piędź. Rajanka uwinęła się szybciej i nie chybiła ani razu. Gdy ześliznęła się ze swej klaczy, miała w oczach błysk satysfakcji. - Co ty na to? - zapytała. „Ćwiczyłem przez pięć lat, żeby rzucać w ten sposób” - pomyślał Kineasz. Starał się jednak ukryć frustrację i pogratulował jej zwycięstwa. Uśmiechnęła się do niego i rzekła: - Przegrany dać zwycięzcy podarunek. Kineasz poszedł do wozu i wyłonił się po chwili ze swoim pierwszym mieczem, łupem z Ektabany, wielokrotnie już naprawianym. Podał go jej. Obracając broń w dłoniach, Rajanka przez moment rozmawiała o czymś z Ataelusem. Potem powiedziała po grecku: - Dajesz jak wódz. Jak król. Ja śnić o tobie, Kineaks. - A ja o tobie. Zawsze noszę przy sobie dar, jaki dostałem od ciebie odrzekł Kineasz, wskazując otrzymany od niej bat. - Dobrze! - Rajanka dała znak swym towarzyszkom, które szybko dosiadły koni, by wraz ze swą dowódczynią odjechać, krzycząc i pohukując. - Niezła żonka - powiedział Filokles. - Dlaczego sam nie wpadłem na pomysł, by w ramach zalotów dać kobiecie swój miecz? - rzekł Nikomedes tonem filozofa. - Macie tu chyba sporo do zrobienia - zauważył Kineasz. * 358
Czwartego dnia w obozie pojawił się klan Czarnego Konia - tysiąc wojowników i osiem tysięcy zwierząt. Kineasz ujrzał wtedy po raz pierwszy sakijskich arystokratów w strojach wojennych. Pierwszych stu jeźdźców - przybocznych wodza - miało na sobie sięgające kolan łuskowe pancerze i ciężkie skórzane płaszcze z brązowymi i żelaznymi łuskami, które przypominały ułożone na dachu dachówki. Konie najbogatszych notabli również były odziane w łuskowe pancerze, a oni sami mieli na głowach typowo greckie hełmy z ogromnymi kitami. Każdy z tych ludzi siedział na dorodnym czarnym wierzchowcu, którego urodę można było porównać jedynie z najpiękniejszymi końmi Persji, i każdy z nich miał łuk tkwiący w gorytos oraz kilka oszczepów, przytroczonych do siodła. - Na Hadesa, do czegóż my im jesteśmy potrzebni? - zapytał Nikiasz z goryczą. Rajanka niecierpliwie czekała na resztę swojego klanu, który miał przybyć z zachodnich pastwisk. Okrutne Dłonie spóźniały się, a każdy dzień zwłoki oznaczał dla niej utratę części prestiżu. Zjawiły się w końcu szóstego dnia, nie robiąc zresztą wielkiego wrażenia. Liczbowo nie przeważały nad innymi klanami, za to ich wojownicy wyglądali na zmęczonych. Ciągnęli ze sobą specjalne sanie z rannymi mężczyznami i kobietami. Przez godzinę Rajanka krzątała się wśród nowo przybyłych, potem zaś król wezwał wszystkich wodzów do swego obozu na wzgórzu. - Zopyrion posłał Getów, by spalili osady syndyjskie - tłumaczyła Rajanka spóźnienie Okrutnych Dłoni. - Moi ludzie musieli ich zatrzymać. Ale później Kairaks uznał, że lepiej przybyć tutaj niż toczyć bitwę samotnie. Król ponuro pokiwał głową. - Kairaks dobrze się spisał, lecz twoi ludzie są zmęczeni. Macie też wielu rannych. Rajanka zmarszczyła brwi. - Wieczorem możemy tam wrócić. Martaks pokręcił głową. 359
- Gdyby twój klan stawił się tutaj na czas, nie wiedzielibyśmy o działaniach Getów. A tak twoi ludzie przyjęli na siebie ostrze ataku, lecz dzięki temu zostaliśmy ostrzeżeni. - Eumenes tłumaczył słowa Martaksa, jednak po tygodniu w obozie i kolejnych snach z drzewem Kineasz zrozumiał Martaksa, zanim Eumenes skończył tłumaczyć. Bariera językowa kruszyła się z wolna. - Musimy dać im odpór - powiedziała Rajanka. Poparli ją wszyscy Sakowie, nawet król. Gdy głosy ucichły, Kineasz uznał, że czas na niego. - Zopyrion posłużył się Getami, by poznać stan waszych wojsk - powiedział. - Chce zarazem się przekonać, czy nie zrobicie jakiegoś głupstwa, czy można was przestraszyć na tyle, byście rozbili swoją armię, aby bronić swoich rolników. - Przeklęci Getowie - rzekł Ataelus. Tego nikt nie musiał tłumaczyć. - Przeklęci, prawda - potwierdził Kineasz, ignorując niechętne spojrzenie Rajanki. - Wiedzą, gdzie znaleźć waszych włościan. Wiedzą, jak zadać wam straty, tak? A jeśli wysłał ich Zopyrion, to ruszą pewnie na wasze miasto wszystkimi swoimi siłami. Ilu waszych wodzów zostanie u siebie, by z nimi walczyć, zamiast stawić się na zgrupowanie? Poza tym dla Zopyriona nie są żadnym obciążeniem, bo przecież nie musi ich karmić, gdy oni osłaniają jego armię przed waszymi atakami. - Kineasz urwał. - To dobra strategia - dodał po chwili. W głębi ducha wiedział, że jest to strategia człowieka, który świetnie zna plany Saków, a poznał je od Kleomenesa. Satraks drapał się po skroniach. - Dlaczegośmy tego nie przewidzieli? - zapytał, patrząc na Kam Baksę. Szamanka pokręciła głową. - Sam wiesz, że więcej jest przede mną ukryte niż odsłonięte. - Co w takim fazie powinniśmy zrobić? - spytał król. Rajanka i Martaks odezwali się równocześnie: - Walczyć. - Zgadzasz się z tym? - Król spojrzał na Kineasza. 360
Kineasz milczał przez chwilę, głęboko zamyślony. Utkwiło mu w głowie zdanie wypowiedziane przez Kam Baksę. Z tego zdania zrodził się pewien pomysł. - Zgadzam się - odparł. - Walczmy. - Zaczerpnął tchu. - Jeśli będziemy działać szybko i zdecydowanie, to będziemy potem mogli wrócić do naszych pierwotnych planów. Zopyrion jest śmiały, ale robi też błędy. Szybko wyrzucając z siebie słowa, zarysował swój plan. - Hm... - mruknął Martaks. - On lubi plan - przetłumaczył Ataelus. Plan Kineasza zyskał aprobatę, nie podobało mu się jednak wahanie króla i jego poszeptywanie z Rajanką. Przez kilkanaście kolejnych dni zastanawiał się często, co też owe szepty mogą znaczyć.
Część IV
NIEZIEMSKA MGŁA „Piesi mord szerzyli wśród pieszych, gnających w popłochu. Rycerze na wozach wśród wrogów na wozach - i wzniosła się z ziemi Spod grzmiących kopyt rumaków kurzawa. Szał broni spiżowej Wszystkich w boju ogarnął”. Iliada, Księga XI
17.
Z
mienić konie! - wykrzyknął Kineasz, zjeżdżając kłusem ze stromego
zbocza, na które przed chwilą wjechał. Troje zwiadowców z Okrutnych Dłoni pozostało na wzniesieniu, by dalej obserwować wioskę. Z sześciu drewnianych domów cztery płonęły. Były to ziemie Rajanki, osiemset stadiów na północny zachód od obozu przy Wielkim Zakolu. Przesuwając się wolno na wschód, Getowie podpalali wioskę za wioską, znacząc ogniem swój szlak. Jak tylko Kineasz wydał rozkaz, ludzie z jego kolumny zaczęli zmieniać konie. Większość z nich była już w zbrojach. Od dwóch dni znajdowali się blisko wroga i, chcąc uniknąć wykrycia, musieli zachować najwyższą ostrożność. Kineasz zatrzymał się przy Nikiaszu, Leukonie i Nikomedesie, którzy jechali na czele kolumny. Uniósł wyprostowaną dłoń i zaczął szybko wydawać rozkazy: - Leukonie, zabierz swój oddział na południe. Objedź wzniesienie. Pędź niczym Pegaz. Zajedź osadę od wschodu, a potem przesuń się na północ. - Ilustrował to wszystko, rysując palcem prawej dłoni na dłoni lewej. Tutaj jest wioska, a tu nasze wzniesienie. Mój kciuk to rzeka, widzisz? Wskazał na dłoni, którędy Leukon ma się przemieszczać. - Odetniesz im odwrót. Uderzymy w ich najsilniejszy punkt i damy garstce z nich uciec na północ. Rozumiesz, Leukonie? To zależy od ciebie. 365
- Chyba... Chyba tak. - Wahał się. Nie rozumiał. Kineasz pozwolił, by przez chwilę niedoświadczony dowódca oswajał się ze strachem. Znał jego myśli: Zabłądzę, nie znam terenu, nie znajdę wioski, nie zdążę. Kineasz pochylił się do przodu. - Wjedź na szczyt, tam, gdzie stoją konie Saków, i rozejrzyj się szybko. Nikomedesie, pojedziesz z nim. I żeby was nikt nie zauważył! Jazda! Nie było ich bardzo długo. Kiedy Kineasz stał na szczycie wzniesienia, widział, jak w osadzie ktoś gwałci kobietę. Niedoświadczenie Leukona mogło kosztować ją życie, jednak Kineasz musiał poświęcić tę nieznaną sobie istotę, by jego oficerowie zapoznali się z zadaniami - dzięki temu przeżyją inni. - Na Zeusa, mogliby się pospieszyć - mruknął pod nosem. Nikiasz nie zareagował, znał bowiem od dawna ten nastrój swojego dowódcy, i zajął się sprawdzaniem porządku w kolumnie. Po chwili dołączył do niego Kineasz. Większość żołnierzy wyglądała na zdenerwowanych. - Zaufajcie swoim koniom - zwrócił się Nikiasz do młodych podkomendnych Leukona. - To jest jak polowanie - powiedział Kineasz do ludzi ustawionych za Eumenesem. - Chwytacie oszczep i do przodu! - Nawet Eumenes był blady. Nikomedes i Leukon pędem zjechali ze wzniesienia i zatrzymali się przy czole kolumny, gdzie czekał już na nich Kineasz. - Teraz już wiecie, o co chodzi? - zapytał. Leukon był bledszy od Eumenesa. - Chyba... Chyba tak. Objechać wzniesienie od południa, potem, kryjąc się, wzdłuż rzeki, a później od tyłu prosto na osadę, by odciąć im odwrót i przełamać opór. Kineasz położył dłoń na ramieniu młodzieńca. - Mniej więcej. - Chciał już działać, lecz uznał, że trzeba jeszcze coś dopowiedzieć. - Ten plan może się jednak nie udać. Możecie się natknąć na rów irygacyjny, którego nie da się przeskoczyć. A po drodze możecie się nadziać na getyjskich zwiadowców. - Wzruszył ramionami, co nie przyszło 366
mu łatwo ze względu na ciężar zbroi. - Dobrze, zostawiam was samych. Jak będzie, tak będzie. A będzie dobrze. Jeżeli słowa Kineasza odniosły dobry skutek, był on zupełnie niedostrzegalny. Leukon wyglądał na sparaliżowanego. - W drogę, Leukonie - rzucił oschle Kineasz. Leukon zasalutował, kładąc rękę na piersi, i pomachał do Eumenesa. Jego oddział oddalił się kłusem, odprowadzany wzrokiem i okrzykami przez starszych o pokolenie ludzi Nikomedesa, wśród których byli zresztą ojcowie odjeżdżających. - Pierwsza akcja - powiedział Kineasz, również swoiście podekscytowany. - Nieźle, jak na takich paniczyków - stwierdził Nikiasz, grzebiąc w zębach jakimś twardszym źdźbłem trawy. - Mogłeś uraczyć ich mówką: coś o bogach i mieście... - To nie było potrzebne - odparł Kineasz. Skierował konia ku wzniesieniu, a za nim ruszyli Nikiasz i Nikomedes. - Przytrzymaj konie - rzekł do Nikiasza, po czym wraz z Nikomedesem wczołgał się na szczyt wzgórza, gdzie Sakowie zrobili sobie kryjówkę z gałęzi wyrwanych z krzaków. Z góry rozciągał się widok na dziesięć stadiów w każdym kierunku. Getowie zrobili błąd, nie stawiając tam straży, ale byli w końcu barbarzyńcami, którzy sądzą, że mogą do woli plądrować niebroniony przez nikogo teren. Na południu było widać kolumnę Leukona, przesuwającą się dwójkami niczym niebiesko-złota gąsienica. Leukon przemieszczał się jednak dość szybko. Dopiero wtedy Kineasz uświadomił sobie ze zgrozą, że ma bardzo mało czasu. Getowie w wiosce dobierali się do ostatniego budynku. Płonęło już pięć domów. Ciało gwałconej wcześniej kobiety leżało na ziemi nagie i nieruchome. Napastników było mniej więcej dwustu. Większość rozlała się po osadzie, plądrując płonące domy i podpalając ostatni z nich. Kilku oddaliło się na północ w pogoni za kozłami, a kilkunastu innych odbiło nieco na południe. 367
- Niech to licho - powiedział Kineasz. Zerwał się na nogi i wskoczył na konia. Nikomedes od razu uczynił to samo. - Lada moment zauważą Leukona. Musimy jechać. Nikomedes patrzył na niego, jakby nic nie rozumiał, lecz nie zadawał żadnych pytań. Podniósł się również Nikiasz, który wyglądał na zdziwionego. Kineasz podjechał na czoło kolumny i wskazał dłonią na prawo. - Okrążymy wzgórze kolumną. Na polu się przegrupujemy. A potem prosto na osadę. Zabijamy wszystkich. Staramy się nie rozbijać szyku, nawet jeśli trzeba okrążyć budynki. To nie są manewry, panowie. Zabijamy wszystkich Getów, jacy wpadną nam w ręce. Getowie to ci z tatuażami. Nikt się nie roześmiał. Weterani wybuchnęliby śmiechem. - Stępa! - rozkazał Kineasz. Nikiasz trzymał w dłoni trąbkę, ale nie zadął w nią tym razem. Może jednak uda się ich zaskoczyć. - Nie rozumiem - odezwał się Nikomedes. Kineasz odwrócił się na koniu. - Kłus! - krzyknął, po czym wyjaśnił Nikomedesowi: - Na południe od osady są jacyś Getowie. Zauważą Leukona i wezwą posiłki. Wtedy wszystko rozegra się nad rzeką, więc jeśli się nie pospieszymy, możemy stracić wielu ludzi. Nikomedes pokręcił głową. - I ty widzisz to wszystko? Przez większą cześć swojej żołnierskiej kariery Kineasz nie umiał nikomu wyjaśnić, że pole bitwy widzi zawsze jasno i wyraźnie. - Widzę - odrzekł. Czoło kolumny było już po drugiej stronie wzgórza, skąd dało się widzieć całą osadę. - Formuj szyk! - krzyknął Kineasz. Teraz dopiero okazało się, jak skuteczny był trening, który jego żołnierze przeszli zimą. Mimo obaw natychmiast wykonywali rozkazy i nawet fragment granicznego żywopłotu, który utrudniał stworzenie szyku, nie stanął im na przeszkodzie. 368
- Ajas! Weź cztery ostatnie szeregi i trzymaj je w rezerwie. Pojedziecie za główną linią ataku. Ajas od razu przystąpił do wykonania rozkazu. Kineasz ujął w dłoń oszczep i uniósł go tak, by mniej doświadczeni zrozumieli, że czas gotować się do ataku. Nikomedes również chwycił za oszczep. Wyglądał na skupionego i starszego niż w rzeczywistości. - Jeszcze nas nie dostrzegli - powiedział Kineasz. - Ale to się zaraz zmieni. Musimy oderwać ich uwagę od Leukona. Nikomedes wzruszył ramionami. - Ty jesteś dowódcą mojego szwadronu, ja tylko żołnierzem - rzekł Nikomedes bez śladu goryczy w głosie. - Możesz mi rozkazywać. Kineasz czuł się poniekąd winny za przejęcie dowództwa od Nikomedesa, lecz chciał, by wszystko poszło, jak trzeba. Od tej akcji będzie zależeć morale jego ludzi w przyszłości. Zwycięstwo da im pewność siebie. Porażka zupełnie ich zdruzgocze. Na skraju osady pojawił się jakiś jeździec w czerwonym płaszczu. Odwrócił się i krzyknął. Został im jeszcze jeden stadion. - Może teraz? - krzyknął Nikomedes. - Za daleko.- rzekł Nikiasz. - Na początku wszystko zawsze wydaje się bliższe niż jest naprawdę. Kineasz puścił gazy. Poczuł, że ręce mu się trzęsą. Jeździec w czerwonym płaszczu wskazał ich ręką; inni podjechali do niego. Kineasz nie rozumiał, jak człowiek wiedzący, że umrze za kilka tygodni, może tak bardzo się bać. Z ogromnym wysiłkiem odwrócił głowę i spojrzał na północ i południe, by sprawdzić, czy za chwilę nie wpadnie w pułapkę. - Teraz! - rzekł do Nikiasza. Hyperetes uniósł trąbkę, w której odbiły się oślepiające promienie słońca. Przytknął ją do ust i zadął donośnie. Nikomedes zaś śpiewał: Przyjdź, Apollo, właśnie teraz! W nimbie chwały, o nasz władco 369
Panie światła i światłości Daj zwycięstwo swoim sługom Przy trzecim słowie śpiewali już wszyscy, dając tą pieśnią upust swoim obawom. Pean wznosił się ku niebu niczym dym ze zniszczonych osad, a kopyta rumaków biły w ziemię jak nadciągający huragan zemsty. Kineasz przytknął głowę do szyi swego siwego ogiera i spiął go piętami, ażeby jechał jeszcze szybciej. Cisnął oszczepem w człowieka w czerwonym płaszczu, trafiając go prosto w usta - jego głowa jakby zapadła się w siebie. Kineasz szybko go minął, wywijając drugim oszczepem jak sierpem, by przedrzeć się przez kordon barbarzyńców. Ale Nikiasz też zabił jednego z nich i obaj znaleźli się po chwili na uliczkach płonącej osady. Niektórzy Getowie dogorywali już pod drewnianymi ścianami budynków, w błocie na środku drogi lub pod kopytami koni. I nagle ludzie Kineasza byli już po drugiej stronie osady. Od południa Nikomedes okrążył osadę prawym skrzydłem - wszystko tam było w porządku - lecz na północy panował chaos: wokół stodoły toczyły się walki i ktoś się szamotał przy żywopłocie; nie było tam ani jednego oficera. - Ajas! - krzyknął Kineasz. - Zajmij się tym. - Wskazał mieczem stodołę. Gdzie się podział jego drugi oszczep? I dlaczego wyjął miecz z pochwy? Z połową swoich ludzi ruszył teraz w dół ku rzece, skąd dobiegały go odgłosy walki. - Formuj szyk! - krzyknął. Mimo że nie zwolnił tempa, pozostali sprawili się doskonale: każdy zajął miejsce w szyku, który wskutek ubytków był jednak niepełny. Koń Kineasza dyszał ciężko - był bardzo zmęczony. Inne konie wcale nie miały się lepiej. Za późno, nie czas o tym myśleć w tej chwili. Kierował się tam, gdzie - jak sądził - toczyły się walki, czyli tuż za niewysokim wałem wznoszącym się wzdłuż rzeki. Odczekał chwilę, aż szyk się wyrówna, i uniósł miecz. Nikiasz przyłożył trąbkę do ust, zagrał sygnał i wszyscy szybko przejechali wał, trafiając na tyły Getów. Ci ostatni, podzieleni na grupki, bili się z mniej od nich licznym oddziałem Leukona. 370
Kineasz nie miał oszczepu. Wjechał w jedną z getyjskich grupek, tnąc na prawo i lewo swoim egipskim mieczem. Jego koń stanął dęba, spłoszony przez jakiegoś trupa. Kineasz poczuł uderzenie w plecy i ogień na ramieniu. Instynktownie uderzył za siebie i poczuł, jak ostrze trafia w ciało. Swoją ofiarę ujrzał dopiero wtedy, gdy jej dłoń odpadła od nadgarstka. Jego koń znowu zatańczył. Kineasz zaciął ponownie, z całej siły, i uciął głowę pozbawionemu już dłoni Gecie. Głowa najpierw zawisła w powietrzu, po czym upadła. Krew tryskała z kikuta i szyi. Koń był przerażony. Kineasz ściągnął wodze i zatoczył w miejscu koło, rozglądając się za kolejnym przeciwnikiem. Eumenes walczył wręcz z getyjskim wojownikiem; w jednej chwili obydwaj spadli z koni - Eumenes wylądował na wierzchu, przyduszając Getę, by po chwili rozwalić mu głowę znalezionym w pobliżu kamieniem. Kilka kroków dalej Nikomedes zabijał dokładnie, metodycznie, kłując swoim oszczepem po twarzach i szyjach Getów. Walczył jak hoplita na koniu - Kineasz nigdy wcześniej nie widział, by ktoś posługiwał się oszczepem jak mieczem niezwykłej długości. Za ostatnią grupką broniących się wciąż Getów Kineasz znalazł Leukona, nadal nieco oddalonego od sceny, na której odbywała się rzeź. Pobici i spanikowani Getowie starali się uciec z pola bitwy, lecz Olbijczycy nie ułatwiali im tego. Przedarli się w końcu przez osadę i toczyli swą pierwszą bitwę, a cały ich strach zamienił się w złość. - Stwierdziłem, że ja i kilku ludzi powinniśmy zostać na tyłach krzyknął Leukon. - Dobra robota - odkrzyknął Kineasz. Jego rumak zatrzymał się nagle i zamarł, po czym padł nieżywy. Z rany w szyi trysnęła mu krew. Getów udało się rozbić z zaskoczenia, a jedyną ofiarą po stronie olbijskiej był perski rumak Kineasza. Kiedy walki się skończyły, nie żyło już stu Getów, a ci, którzy byli najciężej ranni, zostali dobici z rozkazu Nikiasza. Niewielu z nich zginęło, walcząc - wielu poległo od ciosów miecza i oszczepu, a jeszcze więcej utonęło w rzece, próbując przepłynąć na drugi brzeg. 371
- Nie bierzemy jeńców - tłumaczył Nikiasz gromadce zaczerwienionych Olbijczyków. - Poza tym żaden przyzwoity żołnierz nie pozwala, by człowiek zdychał w ten sposób. - Nie był jednak do końca bezwzględny. Jeśli są w stanie iść, niech sobie idą - dodał, po czym zwrócił się do Kineasza: - Co zrobimy z trupami? Nasi bogaci młodzieńcy nie będą raczej chcieli ich grzebać. - Mimo że łupienie nieboszczyków nie stanowi dla nich problemu. . odrzekł Kineasz. Wszyscy bowiem, nawet najwięksi wielbiciele Achillesa, odcinali teraz złote i srebrne pierścienie z dłoni martwych Getów. - A myślisz, że skąd się wzięło ich bogactwo? - spytał Nikiasz szyderczym tonem. - Umarłych zostawmy sępom - powiedział Kineasz. - Jak najszybciej ruszamy w drogę. Trzeba przekonać tego syndyjskiego chłopa i jego ludzi... - Spojrzał na Ataelusa. Scyta nie brał udziału w akcji, ale na zwiadzie na północ od osady udało mu się zdobyć cztery nowe konie. - Ataelusie, przekonaj go. Oni muszą jechać z nami. - Grupa uchodźców spowolni nasz przejazd - powiedział Nikiasz. Kineasz uśmiechnął się ponuro. - Może chcę, żeby spowolniła. Ataelus pokręcił głową. - Oni zostają, żeby pochować - powiedział. - Zaprowadź mnie do niego - rzekł Kineasz. Musiał iść pieszo, bo jego rumak - najwspanialszy koń, jakiego posiadał - stracił życie podczas walk nad rzeką, a drugi koń kulał. - Znajdź mi dwa albo trzy dobre konie - zwrócił się do Nikiasza. Nikiasz pokręcił głową. - Głupio, że siwek nie żyje. Będę za nim tęsknić. Był jak stary przyjaciel. - Koń jest lepszy od wielu ludzi - stwierdził Kineasz, któremu siwek towarzyszył przez trzy długie lata. Poszedł za Sakami do grupy Syndów; byli to krępi mężczyźni o szerokich twarzach i rudych włosach. Grzebali teraz swoich umarłych, między innymi kobietę, którą zgwałcono i zabito. 372
Kineasz starał się na nią nie patrzeć, dręczony myślą, że mógł ją ocalić szybkim atakiem na osadę. W końcu jednak spojrzał na nią. Była młoda i zmarła straszną śmiercią. Kineasz zrobił kilka wdechów i wydechów. Obok niej leżała starsza, może czterdziestoletnia kobieta z długimi blond warkoczami i nożem wbitym w gardło. - Powiedz im, że wszystkich zabiorę ze sobą - rzekł Kineasz do Ataelusa. Scyta zwrócił się do najsolidniej zbudowanego mężczyzny, najpewniej kowala. Kineasz rozumiał wszystkie słowa. Mężczyzna pokręcił głową i wskazał szpadlem na rząd dziecięcych ciałek i zwłoki blondynki. Wszyscy Syndowie płakali. Ataelus spojrzał na Kineasza. - Bardzo niedobrze. Kiedy domy płonąć, matka zabiła dziecku. A potem siebie nożem. Odwaga. A mężczyźni przysięgali walczyć na śmierć. A potem my tutaj. Więc żona, dzieci martwi. Mężczyźni chcą śmierć. - Ateno, miej nas w opiece - rzekł przerażony Kineasz. - Matka zabiła własne dzieci? Ataelus patrzył na niego jak na przybysza z innego świata. - Żaden Sak, ani na koniu, ani na roli, nie jest niewolniku. Matka dzielna. Dzielna dzielna. - Ataelus sięgnął do woreczka przy pasie i wyjął z niego garść nasion - takich samych, jak te, które swego czasu Kam Baksa dorzuciła do kotła. Cisnął te nasiona do grobu. Z buta wyjął niewielki nóż, ażeby również go tam wrzucić. - Szacunek. Ona dzielna. Kineaszowi serce podeszło wysoko pod gardło - myślał, że się udławi. Oczy piekły go nieznośnie. Odwrócił się i podszedł do Ajasa i Eumenesa, którzy opowiadali o swoich wyczynach. Nikomedes i Nikiasz przysłuchiwali się im z pewnym rozbawieniem. - Trzydziestu ludzi ma natychmiast pomóc przy kopaniu grobów. To rozkaz. - Kineasz mówił łamiącym się głosem. Odwrócił się, by jego oficerowie nie widzieli go w stanie takiego wzruszenia. Był weteranem, widział już wiele martwych dzieci, jednak te tutaj poruszyły go tak bardzo, że trząsł się na całym ciele. 373
Pomyślał o Medei, która pod koniec spektaklu zabija swoje dzieci. Zastanawiał się, jakie fakty pominął autor w swej sztuce. I co tak naprawdę wiedział. Olbijczycy, świadomi stanu, w jakim jest ich dowódca, od razu zabrali się do kopania. W ciągu godziny dzieci i obie kobiety były już pochowane. Mężczyźni zebrali kwiaty i położyli je na grobach. Kineasz rzucił broszę na grób tragicznej matki, a w ślad za nim poszło wielu jego żołnierzy, tak że na grobie kobiety pełno było przedmiotów, które za życia uczyniłby z niej szczęśliwą posiadaczkę skarbów. Gdy na ostatnim dziecięcym grobie złożono ostatni już kwiat, Kineasz wysłuchał Ataelusa, który chciał mu zdać relację ze zwiadu na południu i północy. Potem Syndowie załadowali się do swego wozu; niektórzy z nich wsiedli na konie po Getach. Wszyscy syndyjscy mężczyźni mieli takie same łuki, jak Sakowie. Poza tym każdy z nich posiadał ciężki topór i dyszał żądzą zemsty. - Jedziemy na północny wschód - powiedział Kineasz. - Prosto na Getów. Ataelus uśmiechnął się ponuro. Trzy dni później Kineaszowi towarzyszyło już stu syndyjskich uchodźców - mężczyzn, kobiet i dzieci - a jego kolumna przemieszczała się w tempie idącego człowieka. Poza tym zauważyli ich Getowie. Kineasz trzykrotnie odpierał ich ataki i trzykrotnie rozbił ich oddziały, sam je atakując. Na tym etapie każdy z Olbijczyków miał już na swoim koncie życie innego człowieka. Nie obyło się jednak bez strat własnych. Młody Kyros, świetny oszczepnik, zginął z getyjskim nożem w szyi; Teo, wspólnik Nikomedesa, umierał na wozie z przebitym płucem; z kolei Sofokles, który podczas pierwszej wyprawy do Saków wyrażał pogardę dla reguł wojennych, raniony w ramię wykrwawił się, nim towarzysze zdążyli mu pomóc. Reszta przeżyła dzięki szczęściu, dobrym zbrojom i brakowi dyscypliny, jakim 374
odznaczali się barbarzyńcy. Wszyscy byli jednak zmęczeni ciałem i duchem, wielu zaś było rannych - nie były to rany groźne, lecz ujmowały im sił i ochoty do dalszej walki. Kineasz i Nikiasz z żelazną konsekwencją egzekwowali ścisłą dyscyplinę. Nie tolerowali najmniejszej niesubordynacji. Jednego poranka Nikiasz musiał uderzyć dwóch młodych żołnierzy. Kineasz zastanawiał się często, co pomyślałaby o tym Rajanka i co by w takiej sytuacji zrobiła. Tak to milcząca, ponura kolumna sunęła czwartego dnia w porannej mżawce z pospuszczanymi głowami i łbami. Nikiasz i Nikomedes wyjechali na zwiad - obecność oficerów na zwiadzie była teraz konieczna. Kineasz błogosławił obecność Saków, którzy wykonywali większość niezbędnych prac. Towarzyszyli mu Ajas i Eumenes. Obydwaj spoglądali na niego niekiedy, lecz żaden się nie odzywał. W południe ze zwiadu powrócił Ataelus. - Cholerne Getowie w gromadą za nami - powiedział. - Trzy dużych grupy. Wieczorem im widzimy, jeśli bijemy obóz. Kineasz rzucił jakieś przekleństwo i otarł wodę z twarzy. - Nie chcę ich stracić, ale też nie chcę, by w nocy zaatakowali nasz obóz - powiedział. - Ilu ich jest? Ataelus wzruszył ramionami. - Dużo, dużo. Dziesięć rąk i dziesięć rąk i dziesięć rąk i dziesięć rąk w każda grupa. I więcej. Za dużo, żeby walka. Kineasz skinął głową i przywołał gestem zwiadowcę z Okrutnych Dłoni. Podobnie jak Ataelus, nie wyglądał on na zmęczonego czy przygnębionego. Kineasz żałował, że nie ma przy sobie więcej weteranów. Wprawdzie olbijscy kawalerzyści za jakiś czas wydobrzeją i dzięki tej akcji będą w przyszłości lepszymi żołnierzami, ale korzyści będą widoczne dopiero za kilka dni. - Możesz znaleźć króla? - spytał Kineasz. Sakijski zwiadowca skinął głową. - To go poszukaj. Powiedz mu, że to będzie jutro, tuż po świcie. Ruszę pod wielkie wzgórze. 375
Sak zawrócił konia i przytknął do czoła swój bat. - Ty dobry wódz - powiedział po grecku. Pomachał do Ataelusa, krzyknął „jip” w stronę ludzi ze swego klanu i odjechał galopem. Kineasz patrzył na niego przez moment, ciekaw, czy król zechce się spotkać. Coraz mniej ufał królowi. Nieufność to chyba zbyt mocne słowo, pomyślał. Ale król, mimo że bardzo jeszcze młody, chciał mieć Rajankę. Pozostała część dnia nie okazała się lepsza. Kineasz prowadził kolumnę, w razie potrzeby miotając groźbami i uciekając się czasem do użycia siły. Straszył kobiety, wyrywał matkom małe dzieci, by umieścić je na wozach i bił batem najbardziej gnuśne woły. Pod wieczór natknęli się na jakiś strumień. Kineasz pamiętał go z pierwszej akcji. Wtedy udało im się bez trudu go przekroczyć, teraz jednak był wezbrany od padającego cały dzień deszczu. - Ateno, miej nas w opiece - powiedział Kineasz i podjechał do swoich oficerów. - Znajdźcie wszystkich weteranów i przyślijcie ich do mnie. - Osłabisz oddziały - odparł Nikiasz. - Na razie nie myślę o walce. Musimy przetrwać najbliższą godzinę. Kineasz próbował dojrzeć przez strugi deszczu ostatnie z widocznych wzgórz, skąd jego zwiadowcy powinni mieć widok na całą kolumnę. Nikiasz pokręcił głową. - Nie rób tego. Dzień sprawowania absolutnej władzy miał swoje koszta. - To rozkaz! - rzekł Kineasz z naciskiem. Leukon również kręcił głową. - Są gotowi do walki, hipparcho - powiedział stanowczo. - Musisz tylko do nich przemówić. Oni się boją. Na Aresa, ja też się boję. Myślałem, że... odpoczniemy. Kineasz opanował swój gniew. Spojrzał na Nikiasza. - Powiedz, co myślisz, hyperetesie. - Zostaw weteranów w oddziałach. Przemów do nich, popraw im humor. Pokaż, że ich szanujesz, a wtedy wszyscy będą walczyć jak prawdziwi herosi. 376
Kineasz podrapał się po brodzie. Opodal zanurzeni do pasa w błocie mężczyźni ciągnęli jeden z wózków. - Sądzisz, że to zadziała? - Na ciebie to kiedyś działało - odparł Nikiasz. - Jeśli wyciągniesz weteranów z oddziałów, stwierdzą, że im nie ufasz. Po raz pierwszy tego dnia Kineasz się uśmiechnął. - Spróbuję - powiedział. - Sygnał: formuj szyk! Mimo zmęczenia i deszczu obydwa szwadrony stworzyły szyk. Niektórzy żołnierze przesuwali się na swych wyczerpanych koniach, nie unosząc głowy. Kineasz stanął przed gotową już formacją i rozpoczął przemówienie: - Jestem zmęczony. Wy pewnie też. Przećwiczyłem was jak trener przygotowujący sportowców, a wy każdego dnia spisywaliście się na medal. Teraz stoimy nad tym przeklętym potokiem i muszę was prosić o więcej. - Wskazał drogę, którą przebyli. - Za nami są dwa tysiące Getów, jakąś godzinę marszu stąd. - Batem, który dostał od Rajanki, wskazał inny kierunek. - A dzień marszu stąd jest król Saków. - Oby tak było. - Jeszcze jedna bitwa i jeden dzień w drodze, i będziecie mogli odpocząć. Nie załamujcie się, panowie. W ciągu trzech dni odbyliście aż trzy akcje. Nie jesteście już niedoświadczonymi chłopcami. Wiecie już, jak wygląda prawdziwa bestia. Każdy mężczyzna godny swojego ojca potrafi przez godzinę utrzymać stanowisko, stojąc na otwartym polu w piękny słoneczny dzień. Za to prawdziwy żołnierz musi to robić dzień w dzień, w deszczu, na pustyni, gdy jest zmęczony i obolały i kiedy obiad spływa mu po nogach. Albo gdy nie miał nic w ustach. - Kineasz zdjął hełm i zbliżył się jeszcze do Olbijczyków. - Przejdziemy ten strumień i spotkamy się z królem. Jeśli wystarczy wam hartu ducha... Ajas uniósł swój miecz. - Apollo! - krzyknął. Zebrani powtórzyli okrzyk trzykrotnie - ani ogłuszająco, ani też żałośnie cicho. Kineasz wezwał oficerów. 377
- Niech wszyscy staną przy swoich koniach. Większość młodzieży ma pomóc przy wozach. Do roboty! - Powiedział to innym tonem, niż ten, którego używał przez cały dzień - zwracał się do nich teraz jak oficer rozkazujący weteranom. Spojrzał na Nikiasza. - Miałeś rację. Nikiasz wzruszył ramionami. - Zdarza się - odparł hyperetes. Patrzył teraz, jak młody Klio poucza dwóch innych młodzieńców, jak mają pomagać przy jednym z wozów. Wszyscy trzej stali po pas w lodowatej w wodzie. - Nie wyglądają już na paniczyków. Dwadzieścia minut później ostatni wóz był już na drugim brzegu. Ataelus wrócił galopem i doniósł, że pierwsza grupa Getów jest już w polu widzenia. Kineasz spojrzał na niebo - dalej padało - i na strumień. - Myślę, że nam się uda - zwrócił się do Nikiasza, który kulił się w swoim płaszczu. - Czyżbyś w to wątpił, hipparcho? Kineasz pokręcił głową. - Wątpiłem. - Zamachał do Leukona. - Przepraw swoich ludzi. Nikomedesie, osłaniaj ich. Getowie są blisko. - Poczuł, że ktoś ciągnie go za nogę. Był to kowal ze spalonej osady. - Co? - zapytał po sakijsku. Kowal wskazał na kępę niewielkich drzew przy wezbranej rzece. - Umrzeć tutaj - powiedział, wskazując na siebie. - Wy dalej. Kineasz otarł twarz z wody. - Nie. Nikt tutaj nie umrze. Za dużo deszczu. Przeprawisz się. - Umrzeć tutaj. - Kowal był niewzruszony. Kineasz pokręcił głową. Wezwał Ataelusa. - Powiedz mu, że pada. Powiedz mu, że cięciwy są mokre i że będzie miał szczęście, jeśli zabije choćby jednego Getę. Zresztą to i tak nic nie da, bo Getowie nie będą nas dzisiaj ścigać. Robi się już ciemno. Ataelus szybko przetłumaczył, gestykulując więcej, niż miał w zwyczaju. Wyglądał na bardzo przejętego. Widocznie bardzo cenił kowala. Ten ostatni w końcu skinął głową. Przełożył przez ramię swój topór i otoczony przyjaciółmi przeszedł brodem na drugą stronę ciągle wzbierającego strumienia. 378
Kineasz podjechał do Nikomedesa. Getowie byli jeszcze na tyle daleko, że można się było spokojnie przeprawić. - Idź - powiedział. Uśmiech Nikomedesa świadczył o wielkim zmęczeniu. - Nie będziesz mi musiał dwa razy powtarzać. Z północy i południa nadjechali zwiadowcy z Okrutnych Dłoni, którzy regularnie odjeżdżali i wracali. Na ich widok Ataelus krzyknął „jip” i wyjechał im na spotkanie. Nikomedes pokręcił głową. - Zmieniamy plany? - zapytał. - Nie - odrzekł Kineasz. - Przepraw się na drugą stronę. Siedział w deszczu, patrząc, jak trójka Saków próbuje spowolnić nadciągających Getów. Napastnicy mieli mało łuków, poza tym nadawały się już one do strzelania w deszczu. Cięciwy Saków też wkrótce przemokły, mimo że próbowali je osłaniać, ale udało im się zastrzelić dwóch albo trzech Getów i dzięki temu obóz Kineasza zyskał kilka cennych minut. Wszyscy trzej Sakowie bez szwanku dojechali do brodu. Getowie tymczasem byli już dwa stadia od strumienia - świetnie widoczni mimo gęstniejącego deszczu i mroku. Kineasz na czele swych towarzyszy wjechał do wezbranej wody. Po dziesięciu krokach uczepił się szyi konia i pozwolił, by reszta ciała płynęła, ciągnięta przez silnego getyjskiego wierzchowca, który wdrapawszy się po chwili na brzeg, jak pies otrząsnął się z błota. Wykręcając przemoczony płaszcz, Kineasz patrzył, jak Syndowie strugają kołki czy pale i wbijają je w miękką ziemię przy strumieniu. Niebawem dostępu do brodu strzegły słupy zaostrzone na wysokości końskiej piersi. Kineasz podjechał do oficerów. - Getowie są wściekli. I mogą jednak zaatakować. Jeśli tego teraz nie zrobią, rzucą się na nas, jak tylko przestanie padać. Przytrzymamy ich tutaj. Lepszego terenu nie znajdziemy. - Spojrzał na kowala. - Powiedz ludziom w wozach, że wyjeżdżamy przed świtem. Wozy zostawiamy tutaj. Każdy 379
mężczyzna i kobieta będzie jechać na koniu. Bagaże zostaną na wozach. Odchodząc, nie gasimy ognisk. - Przeniósł wzrok na Ataelusa. - Getowie są zdolni do walki nocą? Ataelus wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekceważąco, jakby przesądy Getów nie zasługiwały na jego uwagę. Kineasz rozejrzał się dokoła. - Zwiadowcy niech się przejadą dziesięć stadiów w górę i w dół strumienia. Trzeba znaleźć następny bród. Jeśli znajdą, ruszamy się stąd od razu. Dwugodzinne warty. Podczas każdej połowa oddziału nie śpi. Niech wszyscy zjedzą coś ciepłego, a potem się prześpimy. - W błocie? - zapytał Eumenes. - W błocie. Jeśli nie jesteś dość zmęczony, by zasnąć w błocie, to wcale nie jesteś zmęczony. Chłopcy Leukona wiedzą, jak się ogrzać ciało przy ciele. Powiedz im, by nauczyli tego ojców. Dobrze.. Wyruszamy przed świtem. Jakieś pytania? Pytań nie było. Nikomedes niemalże zasnął w siodle. Niewolnicy i Syndowie, którzy gotowali szybciej i lepiej niż Olbijczycy, przygotowali gorące potrawy. Była to cienka zupa z mięsem i dziewięciodniowym chlebem, smakująca jednak jak ambrozja po tak ciężkim dniu. Najadłszy się, Kineasz podał Nikiaszowi pustą miskę. - Obudź mnie, jeśli przestanie padać - powiedział i położył się obok Eumenesa i Leukona. Rozmokły grunt przyjął go lodowatym objęciem. Z początku było to nieprzyjemne, potem już tylko niewygodne, a później przyszedł sen. Śniło mu się, że jest uwięziony w zalanej jaskini, gdy zbudził się, nic nie widząc. Na głowie miał płaszcz Leukona. Odrzucił go i sięgnął po miecz. Nikiasz, który stał przy płonącym wysoko ognisku, odskoczył szybko i powiedział: - Przestało padać. Rozjaśnia się. - Wskazał w górę i dodał, żując w ustach kawałek chleba: - Gwiazdy. Kineasz trząsł się i był cały obolały. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Palce miał obrzmiałe, stawy płonęły. Rana, którą odniósł w lewe ramię, była jeszcze świeża i bardzo wrażliwa. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, potem jednak świadomość wróciła. 380
- Obudźcie wszystkich - powiedział. - Co robią Getowie? - Siedzą przy swoich ogniskach - odparł Nikiasz. - Sporo ich się tam zebrało. Te ogniska ciągną się aż do wzgórz. Kineasz myślał coraz jaśniej. Podszedł z trudem do ognia, którego żar szybko zaczął go rozgrzewać. - Wszyscy na konie - powiedział. Jakaś Syndyjka wcisnęła mu w rękę coś gorącego - był to gliniany kubek z herbatą. Była gorzka, ale przynajmniej ciepła. Wypił całą zawartość, parząc sobie język. Rana w ramieniu bolała. - Wsadźcie Syndów na wolne konie i zostawcie wszystkie wozy brzmiał kolejny rozkaz. - Słuchałem cię wczoraj uważnie - odrzekł Nikiasz. - Gotowe. Uchodźców musiałem przekonać kijem, bo nie chcą porzucać swojego marnego dobytku. - Uśmiechnął się niewesoło. - Zająłem się wszystkim. - Hipparcho, na tarczę Ateny - odezwał się Eumenes z drugiej strony ogniska. - Mogliśmy to zrobić dwa dni temu i zwiać przed Getami już wtedy. - Mogliśmy - przyznał Kineasz. - Nie wydałem jednak takiego rozkazu. Wydaję go teraz. Eumenes uniósł dłonie jak bokser osłaniający się przed ciosem. - Szybciej mówię niż myślę - powiedział. Kineasz zignorował go i zwrócił się do Nikomedesa: - Będziecie w tylnej straży. Poganiaj maruderów, a w razie potrzeby zostaw ich i jedź dalej. Nie daj się wciągnąć w walkę. Jeżeli się zatrzymamy, będziemy mieć wszystkich na głowie. Rozumiesz? Nikomedes łyknął herbaty i skinął głową. Miał podkrążone oczy i wyglądał na sześćdziesięciolatka. Za jego plecami stał jak zwykle piękny Ajas. - Jeśli nie mamy walczyć, to po co mamy być tylną strażą? - zapytał. Kineasz pokręcił głową. - Nie gadaj głupstw... Jeśli trzeba, poświęcę was, żeby ocalić innych. Ale nic bez mojego rozkazu. Jeżeli zobaczycie, że oddział Leukona ustawia się w szyk, dołączcie do niego i też się ustawcie zgodnie z ustaleniami. 381
- Na honorowo przegraną bitwę? - spytał Ajas. - Na to, co wam rozkażę. - Kineasz wziął głęboki oddech, dopił resztę herbaty, ukłonił się Sakijce i oddał jej kubek. Następnie uśmiechnął się do swoich ludzi. - Ufajcie mi - powiedział. Ale czy on mógł zaufać królowi? Getowie, jak przystało na barbarzyńców, budzili się wolno. Gdy wreszcie wstali, skrzydlaty rydwan Heliosa już od dwóch godzin wspinał się na niebo, a Sakowie jeździli po okolicy z łukami na kolanach, czekając, aż słońce wysuszy cięciwy. Godzinę później było już gorąco, a rozciągające się dokoła morze trawy wydawało się zupełnie suche. Kilka stadiów na wschód nad równiną wznosił się łańcuch wysokich wzgórz. Dziesięć dni wcześniej Kineasz wypatrzył go na jednej z wypraw zwiadowczych. Getowie byli mniej niż trzy stadia za nimi. Ich oddziały na skrzydłach wysforowały się nieco do przodu, porozumiewając się wzajemnie głośnymi okrzykami. Niczym dobrzy myśliwi chcieli otoczyć kolumnę Kineasza. Ścigali go coraz szybciej, pewni zdobyczy i zapewne nieco sfrustrowani porażkami, jakie ponieśli w ciągu kilku minionych dni. Kineasz jechał na czele kolumny. - Prosto na wzgórza! - rozkazał. - Galopem! Kolumna już z wolna traciła spoistość, ponieważ zmęczeni jeźdźcy niezupełnie panowali nad końmi. Przejście w galop przywróciło im energię. Większość Syndów w środkowej części kolumny dobrze radziła sobie na koniach, niektórzy jednak jechali za wolno. Kineasz i Ajas podjechali do nich i przesadzili kobiety z dziećmi na swoje konie, zachęcając mężczyzn, by uczynili to samo. Widząc, jak wzgórza rosną między brzydkimi uszami jego rumaka, Kineasz pomodlił się do Zeusa. Obejrzał się za siebie. Getowie byli dwa stadia za nimi - tworzyli już szyk. Po prawej i lewej, w odległości zaledwie jednego stadionu, widać było ich skrzydła, które jednak zwolniły i jechały teraz miarowym krokiem. Getowie dalej pokrzykiwali do siebie głośno i przenikliwie. 382
Wjeżdżając na pochyłość, koń sapnął z wysiłku i zmęczenia. Kineasz trzymał w ramionach trzyletnią może dziewczynkę o blond włosach i niebieskich oczach. Wpatrywała się w niego z zaciekawieniem. - Koń zmęczony - powiedziała z uśmiechem. - Ty też? - Tak - odparł. - Jak masz na imię? Kompania Leukona była już na szczycie i ustawiała się tam w szyk bojowy - może nie idealny, ale całkiem przyzwoity. Kineasz mógł być z nich dumny. - Aljet. Mam trzy latka. - Dziewczynka uniosła trzy palce, rozstawiając je szeroko. - Umrzemy? - spytała z typowo dziecięcą naiwnością. Mama mówi, że możemy umrzeć. - Nie - odrzekł Kineasz. Pokonał już trzy czwarte drogi na szczyt. Jego koń bardzo się męczył, pozwolił mu więc iść bokiem, co okazało się dobrym rozwiązaniem. Oddział Leukona dalej stał w szyku, a ludzie Nikomedesa wymijali syndyjskich uchodźców, by ustawić się obok kompanii Leukona. Tymczasem Getowie nie zwlekali. Znajdowali się już tak blisko, że Kineasz widział dekoracyjne tabliczki na uprzężach ich koni i wzory na płaszczach jeźdźców. Skrzydła zamykały się z wolna, gotowe do szybkiego ataku. Na szczycie wzgórza Kineasz podjechał go grupki Syndów i oddał dziewczynkę matce. Pamiętając o tym, co się stało w ich wiosce, i z obawy, że ludzie ci teraz wpadną w panikę, pogłaskał dziewczynkę po głowie, uniósł dłoń i rzekł po sakijsku: - Teraz wygramy. Spojrzało na niego sto wątpiących twarzy. Uśmiechnął się, bo widok ze wzgórza przywrócił mu pogodę ducha. - Patrzcie - powiedział i odjechał do swoich ludzi. Getowie byli już u stóp wzgórza. Nawoływali się głośno. Co odważniejsi ruszyli już w górę. W oddali, na zielonym morzu, za ostatnimi grupami Getów, z trawy wznosiły się długie szeregi Saków - szeregi o długości jednego stadionu. Wyłaniali się z trawy setkami jak wojownicy wyrastający ze smoczych zębów. 383
Zza wzgórza po lewej wyłonił się król wraz ze swoją szlachtą. Wszyscy jechali swobodnie na wypoczętych koniach, tworząc zwarty szyk. Druga kompania Saków ukazała się po prawej. Olbijczycy i Syndowie wznieśli wiwat, a Sakowie przebywszy wzgórze, rzucili się na Getów jak grom ciśnięty przez Zeusa. Król przybył! Kineasz czuł, jak ciężar spada mu z barków. Zaczęła się rzeź. Olbijczycy nie brali w niej udziału. Obserwowali zemstę Saków z satysfakcją typową dla ludzi, którzy sami już swoje zrobili i teraz mogą odpocząć. Zanim padł ostatni Geta z kręgu notabli zgromadzonych wokół wodza, Kineasz zmierzał już ze swoją kolumną w stronę króla. Jego obóz rozbito nad inną rzeką, gdzie dokoła kilku tysięcy koni stały niezliczone wozy, a wszystko to strzeżone przez Saków, którzy w walce nie byli potrzebni. Olbijczyków powitano jak bohaterów. Kineasz stwierdził, że mimo zmęczenia chętnie słucha wszelakich pochwał. Jeździł od grupki do grupki, przyglądając się twarzom swoich ludzi, którzy jeszcze przed chwilą wyczerpani, nagle znaleźli w sobie energię, by przy ognisku z kielichem wina przechwalać się swymi czynami. Wkrótce dołączyli do nich pierwsi Sakowie wracający z pogromu Getów. Wielu z nich miało przy siodłach wytatuowane głowy pokonanych, które później starannie oskrobywali. Inni przywieźli łup: trochę złota, sporo srebra i wiele koni. Ataelus wrócił tuż przed zmrokiem wraz z klanem Okrutnych Dłoni. Rajanka była cała zakrwawiona, lecz nim Kineasz zdążył się zaniepokoić, zamachała do niego, on zaś odkiwnął jej od razu z szerokim uśmiechem na twarzy. Zauważył, że sam jest spocony, brudny i zabłocony, a na rękach ma ślady krwi. Nie kąpał się od tygodnia. Ataelus podjechał na swoim kucyku, dumny jak król. - Ja wziął dziesięć koni - powiedział. - Ty wielki wódz. Wszyscy wojownicy tak mówią. - Spojrzał na Rajankę, która wydawała rozkazy swoim przybocznym. - Ona mówi, że ty bohater. Że ty airyanām. Kineasz wyszczerzył zęby w uśmiechu. 384
Gdy Ataelus tak go wychwalał, do obozu wjechał król w złotej zbroi, która lśniła w promieniach zachodzącego słońca. Rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł Kineasza i podjechał do niego. - Udało się, Kineaszu - powiedział. Odczepił rzemień przy swym pozłacanym korynckim hełmie i zdjął go. Włosy ściśle przylegały mu do głowy, a z nosa ciekła strużka krwi. - Na bogów, Getowie będą to pamiętać przez dziesięć pokoleń! - Mieliśmy szczęście - odrzekł Kineasz. - Gdyśmy jechali, myślałem o wszystkim, co się mogło nie udać. Plan był niemądry i nazbyt ambitny. Uśmiechnął się ze zmęczeniem. - Z tego, co pamiętam, ty wcale nie miałeś uczestniczyć w tej bitwie. Kam Baksa chyba kazała ci to przysiąc. - Lecz przyjechałeś, chciał dodać. - Mówiłem, że nie zamierzam narażać życia. - Król uśmiechnął się. - I nie naraziłem. Kiedy zjeżdżałem ze wzgórza, Getowie byli już rozbici. Zsiadł z konia i, nie zdejmując ciężkiej zbroi, uścisnął się z Kineaszem. Och, daliśmy im do wiwatu! Okrutne Dłonie dobrze się zaczaiły, a ich zwiadowcy niepostrzeżenie wjechali na terytorium wroga. Ja sam zabiłem sześciu Getów. - Król wypuścił Kineasza z uścisku. - Czuję się brudny i zmęczony. To moja pierwsza duża bitwa i moje pierwsze zwycięstwo w roli króla. Zawdzięczam je tobie. Nie zapomnę. - Mówiąc, Satraks odpinał zbroję. Teraz walczył z rzemieniami na łuskowym zarękawiu. - Martaks powiada, że nie powinienem stawać do bezpośredniej walki. Ale gdybym nie stanął na placu boju, przestałbym być królem. Jesteśmy Sakami, nie Grekami. - Uśmiechnął się typowym uśmiechem wodza odprężonego po wygranej bitwie. - Czasem myślę, że Martaks chciałby całą chwałę zachować dla siebie. Albo że sam chce zostać królem. - Chwycił podany mu kielich wina i wypił całą jego zawartość. Kineasz podszedł bliżej i zajął się drugim rzemieniem. Parę osób poszło w jego ślady, tak że po chwili rozbrajanie króla przeistoczyło się w swoistą uroczystość. Wszyscy byli wciąż podekscytowani zwycięstwem i w ogóle radzi, że przeżyli. Kiedy zdjęto z niego napierśnik, król ponownie objął Kineasza. 385
- Uśmiechaj się - powiedział. - Śmiej się. Żyjemy! Teraz wierzę, że pokonamy Zopyriona. Myślę, że moglibyśmy nawet pokonać Aleksandra. Młody król poklepał go jeszcze po ramionach. Kineasz uśmiechnął się do wszystkich i nagle poczuł, że chce się uwolnić od tych objęć i pochwał i że podobnie jak król pragnie zdjąć z siebie zbroję. Podszedł do ogniska, przy którym rozsiedli się Olbijczycy; powitano go wiwatami. Gdy Ajas pomógł mu zdjąć napierśnik, Kineasz poczuł się lżejszy, może nawet młodszy. Zbliżył się do nich Nikomedes, który również odmłodniał i znowu wyglądał na czterdziestolatka. Objąwszy ramieniem Ajasa, zwrócił się do Kineasza: - Chwała ci, hipparcho. Dotychczas słyszeliśmy tylko o twoich wyczynach. Teraz ujrzeliśmy je na własne oczy. Kineasz spojrzał na swoje ubłocone nogi i ręce, na których krew mieszała się z brudem. Deszcz wszystko to jeszcze rozmazał. Miał nadto przemoczoną tunikę, swędziało go w boku, a lewe ramię bardzo spuchło. - Jeśli kogoś cytujesz, nic o tym nie wiem - odrzekł Kineasz. - Jestem człowiekiem majętnym - powiedział Nikomedes. - Widziałem już przy pracy wielu wspaniałych artystów i rzemieślników. Zawsze wygląda to tak samo: kiedy się widzi, jak pracują, ujawnia się cały ich geniusz i od razu wiadomo, z kim człowiek ma do czynienia. Ajas wybuchnął śmiechem. - Wątpię, przyjacielu, czy Kineasz chciałby, by zaliczono go do tej kategorii. Kineasz uśmiechnął się słabo. - Dziękuję... chyba. - Ściągnął tunikę. - Czy jakiś niewolnik mógłby przynieść tu moje rzeczy? Muszę się przebrać. A tymczasem idę wykąpać się w rzece. Nikomedes demonstracyjnie powąchał swój zmięty płaszcz. - Świetny pomysł. Ajas i Nikiasz wyciągnęli skrobaczki. 386
- Mam olejek - rzekł Nikiasz. Ajas wydał z siebie przesadny okrzyk radości. Gdy szli nad rzekę, odległą o jeden stadion, dołączyli do nich Leukon, Eumenes i kilku młodszych Olbijczyków. Kineasz czuł się szczęśliwy, przynajmniej jak na kogoś, kto wie o zbliżającej się śmierci. W czasie walk stracił czterech ludzi. Było mu ich bardzo żal, ale wiedział, że postąpił należycie, i przez kilka kolejnych godzin nie zamierzał kłopotać się niczym prócz bólów w mięśniach i odniesionej rany. Śmierć wydawała się czymś odległym. Słuchał, jak młodzi gwarzą ze sobą. Wyprzedził ich trochę, rozebrał się i przerzucił brudną tunikę przez ramię. Nagle usłyszał tętent kopyt i odwrócił się szybko. Tuż za nim stała Rajanka z paroma swoimi przybocznymi. Wszyscy siedzieli na koniach nadzy i bardzo ubłoceni. Kiedy dostrzegli się wzajemnie, podjechała do niego, a gdy go mijała, oboje uważnie się sobie przyjrzeli. Potem spięła konia do galopu i odwróciwszy się, pomachała do Kineasza. W jego oczach wyglądała przepięknie, mimo całego brudu i krwi. Jej rozpuszczone czarne włosy unosiły się w powietrzu. Gdy była już blisko brzegu, wyprostowała się i skoczyła prosto do rzeki, rozbryzgując wodę niczym wyskakujący wieloryb. W ślady Rajanki poszli wszyscy jej wojownicy. Olbijczycy nagrodzili ich gromkim aplauzem. - Zupełnie jak Artemida i jej nimfy - orzekł zaskoczony Nikomedes. Zaczerpnął tchu i dodał: - Któżby takiego dnia jak dzisiejszy spodziewał się równie pięknego widoku? Chciałbym, by jakiś malarz lub rzeźbiarz spróbował to oddać w swym dziele. - Mam ochotę na kąpiel - rzucił Nikiasz. - Biegniemy - rozkazał Kineasz i Olbijczycy ruszyli pędem ku rzece. Biegli jak olimpijczycy, tracąc ostatki sił w ostatnich promieniach słońca. Zeskakując z brzegu do chłodnej wody, wszyscy donośnie krzyczeli. Kineasz przepłynął rzekę w najszerszym miejscu. Woda była głęboka, lecz zmącona przez konie i pełna szlamu. Nie przeszkadzało mu to - mimo chłodu na skórze czuł ulgę. Płynął z tuniką w zębach, rozglądając się za Rajanką w zapadającym wolno zmroku. 387
Dostrzegł ją w końcu na płyciźnie pod wysokim drzewem, gdzie czyściła swojego rumaka - nabierała w dłonie piasek z brzegu i szorowała nim zakrwawione nogi zwierzęcia. Uśmiechnęła się do niego. - On gryzie - powiedziała po grecku. - Nie za blisko. Kineasz zatrzymał się w głębszej partii rzeki. Był człowiekiem praktycznym - wystarczała mu sama jej obecność, możliwość podziwiania jej ciała. Przez chwilę próbował prać swoją tunikę. Potem wyszedł na brzeg opodal Rajanki, również nabrał w dłoń piasku i zaczął pocierać nim zaschłą skorupę na ramieniu. Z wody dobiegały go pokrzykiwania Olbijczyków, którzy coraz liczniej wskakiwali do wody. Towarzyszyło im coraz więcej Saków. - Ty airyanām - rzekła Rajanka, oglądając się za siebie. Odgarnęła pasmo włosów za prawe ramię. Spojrzała w dół rzeki, potem znowu na niego. Kineasz podszedł do niej, a ona wtuliła się w jego ramiona ruchem tak oczywistym, jakby ćwiczyli to wcześniej setki razy. Jej usta rozchyliły się przed jego ustami równie łatwo, jakby chodziło o uścisk dłoni. Zatopili się w sobie... - Proszę, proszę! - usłyszeli i nagle ujrzeli wokół siebie Okrutne Dłonie i Olbijczyków. Wszyscy oni śmiali się sarkastycznie. Padło kilka niedwuznacznych sugestii. Kineasz zanurzył się głębiej, nie chcąc, by ich insynuacje znalazły widome potwierdzenie. Rajanką zostawiła swojego wierzchowca i popłynęli razem, i pływali tak długo, aż poczuli, że zmyli z siebie brud. Wytarli się nago na trawiastym brzegu, w ciepłym wieczornym powietrzu. Agis, Megaran i Ajas odśpiewali fragmenty Iliady. Grecy drapali się skrobaczkami i nacierali olejem z oliwek, wywołując tym rozbawienie Saków. Potem Martaks z Rajanką zaśpiewali długą balladę o miłości i zemście; przyniesiono w tym czasie suche tuniki i jedzenie. Kiedy Kineasz dostrzegł króla, przysiadł się do niego, a gdy Rajanka skończyła śpiewać, usiadła, już ubrana, opierając się o plecy Kineasza, jakby byli starymi towarzyszami broni. Dała mu jasną tunikę wyszywaną we wzory podobne do tych, które miała na swojej. Kineasz włożył na siebie ten barbarzyński strój. 388
Król siedział z nimi sztywno. Gdy Kineasz wkładał tunikę, odwrócił się, wyraźnie rozzłoszczony. A kiedy później Rajanka pocałowała Kineasza, niby to mimochodem, sięgając po wino, król wstał i powiedział coś po sakijsku, szybko i gniewnie. Rajanka rozpuściła schnące włosy, spojrzała krótko na Kineasza i skinęła głową królowi. - Mój umysł wie - powiedziała wyraźnie. - A mój umysł rządzi moim ciałem. Król odwrócił się i odszedł, znikając w ciemności. Dalej siedzieli tak samo, stykając się plecami. Stwardniała dłoń Rajanki miękła w dłoni Kineasza i był on znowu szczęśliwy - na tyle, na ile może być człowiek mający przed sobą jedynie kilka tygodni życia. Nazajutrz rano wszyscy zbudzili się otępiali i chorzy po wypitym wieczorem winie. Byli w takim stanie, że garstka Getów pobiłaby ich bez trudu. Kineasz wiedział, że po zwycięstwie wojsko nigdy nie wygląda inaczej, i zastanawiał się, czy wzmocnić straże. Ramię było już mniej spuchnięte i nie piekło jak wcześniej, jakby duch rzeki wyssał z niego truciznę. Wstał jako jeden z pierwszych, napił się syndyjskiej herbaty i włożył skórzaną tunikę od Rajanki. Wyglądała dziwacznie, ale przynajmniej była czysta. Jego bitewna tunika dalej była wilgotna i mimo wymoczenia jej w rzece - wciąż brudna. Reszta jego rzeczy zniknęła gdzieś w drodze, najpewniej została w ostatnim obozowisku. Król podjechał do Kineasza, gdy ten oglądał pojmane przez Olbijczyków getyjskie konie, chcąc wybrać dla siebie przyzwoitego wierzchowca. Wszystkie były za małe. - Czas już chyba porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną - powiedział Satraks tonem pełnym godności. - Zapewniłeś mi wielkie zwycięstwo. Nie chcę być niewdzięczny. Kineasz westchnął i spojrzał na króla. - Do usług, panie. - Wlepił wzrok w ziemię, nienawykły do takich rozmów. Po chwili uniósł oczy i zapytał: - Rozmawiamy o Rajance? Król nie patrzył mu w oczy. 389
- Czy po pokonaniu Zopyriona masz zamiar... ożenić się z nią? Kineasz wzruszył ramionami. - Oczywiście - odparł, bo coś musiał powiedzieć. Oczywiście, jeśli przeżyję. Król pochylił się do przodu. - Może wcale cię to tak bardzo nie pociąga. W końcu jest dzika i nieokrzesana. Poza tym nie jest Greczynką. Ale na pewno nie zgodzi się na status nałożnicy. Jest przecież przywódczynią plemienia, nie jakąś ladacznicą. Może zresztą nie możesz się z nią ożenić. Może już jesteś żonaty, a przynajmniej zaręczony? W tonie króla nie czuło się już monarszej godności. - Małżeństwo z nią uznałbym za ogromny zaszczyt - odrzekł Kineasz. Wymawiając te słowa, uświadomił sobie, że naprawdę tak myśli. Satraks wyprostował się w siodle. - Naprawdę? - Był chyba zaskoczony. - Ona nigdy nie zamieszka w mieście. To by ją zabiło. - Spojrzał w oczy Kineaszowi. - Sam mieszkałem w greckim mieście. I znam Rajankę. Ona jest wolną wojowniczką. W mieście udusiłaby się po prostu. Kineasz puścił wodze fantazji: - Kupiłbym gospodarstwo na północ od Olbii. Mogłaby mnie tam odwiedzać. - Mówiąc to, wybuchnął śmiechem. Król pokręcił głową. - Lubię cię, Kineaszu. Lubię cię od samego początku. Ale odbierasz mi szczęście. Sprowadziłeś tu wojnę, a teraz odbierasz mi moją kuzynkę. Staram się mówić do ciebie jak mężczyzna, nie jak zagniewany młokos. Chcę ją mieć tylko dla siebie, ale ona woli ciebie. Tylko ciebie. Muszę pogodzić się z utratą kobiety, której pragnąłem, odkąd w ogóle mogłem pragnąć. Muszę też znosić fakt, że moi najlepsi wojownicy mówią o tobie airyanām. Gdybyś się z nią ożenił, stałbyś się dla mnie potężnym sojusznikiem... Albo śmiertelnym wrogiem. Zapytuję sam siebie: czy tego właśnie pragniesz? Czy pozwolisz, by twoi ludzie swobodnie rozjechali się po równinach? Czy może stworzysz z nich nowy klan? 390
Kineasz podrapał się po brodzie. Poczuł się nagle bardzo staro. - Będę ci służyć, panie. W rzeczy samej, nie myślałem o żadnej z tych spraw. A widzę, że one bardzo cię dręczą. Ale... - Kineasz szukał właściwych słów. - Dla mnie sama osoba Rajanki jest najważniejsza. - Jak będziesz żyć? - spytał król. - Rozstaniesz się z Nikiaszem i Diodorem, by zostać mężem barbarzynki? - Powiódł wzrokiem po trawiastych równinach. - A może to ona miałaby opuścić Okrutne Dłonie, żeby mleć zboże i tkać jak przykładna Greczynka? Może nawet by na to przystała, ale potem znienawidziłaby ciebie albo popadła w obłęd. Kineasz kiwał głową, bo sam miał podobne myśli. Nie musiał jednak podejmować decyzji - w końcu miał wkrótce umrzeć. Z drugiej strony gdzieś w głębi serca czuł, że znajdzie się jakiś sposób i wszystko w końcu się uda. A może skończy jak Jazon, a ona - jak Medea? Co miał powiedzieć? Niedługo umrę, więc to wszystko nie ma żadnego znaczenia? - Myślę, że... znajdzie się jakiś sposób - odrzekł ostrożnie. Król dalej patrzył na równinę. Wyprostował się. - Postaram się nie stać między wami - powiedział z wyraźnym wysiłkiem. - Kam Baksa twierdzi, że muszę tak się zachować. Kineasz był ciekaw, jak to jest: dysponować taką władzą, mając ledwie osiemnaście lat. - To szlachetne z twojej strony. Niezależnie od tego, co ci radziła Kam Baksa. Satraks wzruszył ramionami. Znów przybrał pozę i ton, mające znamionować królewski majestat. - Słyszałem, że straciłeś swojego wierzchowca - powiedział. - Dzięki temu zyskuję sposobność, by ci okazać, jak wysoko cię cenię. - Wyciągnął rękę, zachęcając, by Kineasz usiadł za nim na jego koniu. Kineasz spełnił prośbę króla. - Będą się śmiać - powiedział. 391
- To mało prawdopodobne - odparł monarcha. Ruszyli stępa, by po chwili przejść w kłus. Jechali przez królewskie stada, a raczej tę skromną ich część, którą Satraks wziął ze sobą na wyprawę przeciw Getom. - Moi wodzowie uważają, że byłbyś doskonałą partią dla Rajanki odezwał się nagle król. - Ona miałaby męża, a Okrutne Dłonie dorobiły by się godnych następców. Jesteś w końcu cenionym oficerem. - Przez chwilę znowu jechali w milczeniu. - Mówią mi, że powinienem sobie znaleźć dziewczynę w moim wieku i z biodrami, które się lepiej nadają do rodzenia dzieci. Najlepiej jakąś Sarmatkę. - Kineasz siłą rzeczy trzymał się pleców króla, Satraks zaś był sztywny ze złości. Najwyraźniej gniewało go to, że był zmuszony czynić zadość życzeniom swoich notabli. Potem jednak rozluźnił się nieco i wskazując dłonią, rzucił: - O, tam! Był to ogier nie tyle siwy, ile raczej srebrny, ciemnosrebrzysty, barwy polerowanego żelaza lub stali, wysoki, o bladej grzywie i takimż ogonie. Przez jego grzbiet biegła gruba czarna linia - Kineasz widział ją tylko u sakijskich koni. Sprawiał wrażenie dobrze wytresowanego i przypominał rumaka, na którym jechał w tej chwili król. Może był nawet jego bratem bliźniakiem. - Nie jest tak zdyscyplinowany jak twój pers - powiedział król, który na podobieństwo wszystkich wielkich ludzi musiał wytknąć jakąś skazę na swoim wspaniałym darze. - Ale też świetnie porusza się w uprzęży. Od teraz należy do ciebie. Dam ci również kilka zwykłych koni. Przekaże ci je Martaks. Kineasz obszedł wierzchowca, podziwiając jego wspaniały zad. Miał wprawdzie dość krótki łeb, nadto o rysach mniej szlachetnych niż utracony pers, lecz był pokaźnych rozmiarów i rzadko spotykanej maści: - Dziękuję ci, panie. To doprawdy królewski dar. Król uśmiechnął się szeroko. Kiedy popadał w zakłopotanie, wyglądał naprawdę bardzo młodo. 392
- O tak. - Satraks uśmiechnął się. Wracał mu dobry humor. - Posiadanie dziesięciu tysięcy koni ma swoje plusy - dodał po chwili. - Przykro mi - powiedział Kineasz. Tylko to przyszło mu do głowy. Król skrzywił się. - Królowie muszą twardo rozumować. Jeśli zostaniesz jej mężem, będziesz miał wielką władzę wśród mego ludu. Jesteś przy tym wielkim wojownikiem i masz sojuszników w Grecji. Możesz stać się moim rywalem. Spojrzał na konia. - Podobnie jak Martaks. - Przeniósł wzrok na trawiastą równinę. - Chyba przemawia przeze mnie zawiść. - Jesteś bardzo bezpośredni - powiedział Kineasz. - Myślisz jak król. - Muszę. - Satraks wskazał na konia. - Wypróbuj go. Kineasz ujął w dłoń grzywę wierzchowca i z niejaką trudnością wskoczył na jego wysoki grzbiet. Dziękował bogom, że zwierzę zachowywało się spokojnie. Satraks z trudem stłumił śmiech. Cieszył się, że jego grecki przyjaciel nie od razu poradził sobie z koniem. Kineasz wprawił wierzchowca w ruch. - Co za chód! - wykrzyknął. Rumak zdawał się nie jechać, lecz płynąć. Kineaszowi coś to przypominało. Spiął kolana i ustawił się obok króla. Obydwa konie obwąchiwały się jak zwierzęta z tej samej stajni. Były tej samej maści. - Ta sama matka? - zapytał Kineasz. Satraks wyszczerzył zęby. - Ta sama klacz i ogier - powiedział. - To bracia. Kineasz pochylił głowę. - Jestem zaszczycony. - Poklepał konia po łopatce. Przypomniała mu się rozmowa z Filoklesem. - Przysięgam, że żadnym ze swoich czynów nie uchybię twojej królewskiej godności. I nie ożenię się z Rajanką, i nie oświadczę się jej, bez twojego pozwolenia. - Klepnął konia. - Wspaniały dar - podkreślił raz jeszcze. - Znakomicie - odrzekł król, kiwając głową. Najwyraźniej czuł pewną ulgę, choć dalej dręczyła go zazdrość. - Znakomicie. Ruszmy wreszcie nasze armie. 393
Dopiero po kilku godzinach Kineasz, który z godziny na godzinę coraz bardziej zakochiwał się w swoim wierzchowcu, zrozumiał, dlaczego chód nowego rumaka wydawał mu się tak bardzo znajomy. Srebrny koń był bowiem tym samym, którego dosiadał w snach o śmierci.
18.
S
zybko przemierzali równinę z zachodu na wschód. Sakowie narzucili
swoje tempo, do którego Olbijczycy, już na świeżych koniach, musieli się dostosować. Według szacunków Kineasza pokonywali sto stadiów dziennie. Konie poili w rzekach, które co pewien czas przecinały równinę, a obozy rozbijali tam, gdzie znaleźli świeżą trawę na popas i zdatne na opał drewno. Jak na barbarzyńców Sakowie odznaczali się znakomitą organizacją. Ale Kineasz nie myślał już o nich jak o barbarzyńcach. Nigdy wcześniej nie widział pięciotysięcznej armii, która przemieszczałaby się w takim tempie. Jeżeli Zopyrion przesuwał się ze swym wojskiem tak szybko, jak Aleksander, to robił sześćdziesiąt stadiów w ciągu dnia. Szybsze z pewnością były patrole. Ale Kineasz podejrzewał, że Sakowie są w stanie pędzić jeszcze szybciej. Obozy rozbijano często w cieniu wysokich, pokrytych darnią wzgórz wyrastających z równiny, które na ogół stanowiły najwyższy punkt w okolicy. Czwartego wieczora Kineasz, wciąż obolały, lecz już wymyty, siedział oparty plecami o plecy Nikiasza, nacierając łojem skórzaną uprzęż. Następnie zabrał się za uździenicę, w której zaczęły już pękać szwy. Nowy koń miał naprawdę duży łeb. 395
Potem zjawiła się Rajanka w towarzystwie Parsztewalta i swojej trębaczki, Hirene. Zbliżyła się do Kineasza bez uprzedniej nieśmiałości czy powściągliwości. - Chodź na spacer, Kineaks - powiedziała. Kineasz przebił szydłem jeszcze dwie dziurki w wysłużonej uździenicy. Wiedział, że będzie musiała mu służyć, aż dotrą na zgrupowanie przy Wielkim Zakolu. - Za moment - odparł. Rajanka usiadła przy nim i, spoglądając na Hirene, wskazała uździenicę Kineasza. Trębaczka zmarszczyła brwi. Siedzący obok Nikiasz przecinał właśnie getyjski płaszcz, by zrobić zeń derkę na konia. Hirene powiedziała coś szybko po sakijsku. Uśmiechnęła się, a może skrzywiła. Rajanka wybuchnęła śmiechem i z gracją usiadła na kocu Kineasza. - Hirene mówi: mimo wszystko możesz przydać się - powiedziała. Wielki dowódca szyje skórę! Kineasz przeciągnął nić przez dziurkę, potem kolejną, i jeszcze jedną, a później odgryzł nić tuż przy skórze. Pogładził dłonią uździenicę i położył ją starannie wśród swoich rzeczy. Parsztewalt uklęknął obok i przyjrzał się uprzęży. - Nie dobra jak nasza - powiedział. - Ale dobra. - Jego greka, podobnie jak sakijski Olbijczyków, była z dnia na dzień coraz lepsza. Nikiasz odrzucił gotową derkę i pomachał do siedzącego po drugiej stronie ogniska Ataelusa, chcąc, by ten tłumaczył jego słowa. - No to mi pokaż, kolego - powiedział Parsztewalta, I mrugnął do Kineasza. Hirene wyglądała na rozdartą - najchętniej towarzyszyłaby swojej pani. Rajanka jednak pokręciła głową, a patrząc na Kineasza, powiedziała: - Weź miecz. Kineasz pomyślał, że są to najdziwniejsze zaloty od czasu, gdy Parys poznał Helenę. Wyjął z koca swój miecz. Rajanka chwyciła go za rękę i oboje oddalili się od ogniska, znikając w czerwonym świetle wieczoru. Najpierw szli po krótkiej jasnozielonej trawie 396
przy obozowisku, by potem znaleźć się pośród pagórków, porośniętych bardzo wysoką trawą. Śmiali się wspólnie, gdy chcąc dalej kroczyć ze splecionymi dłońmi, płacili za to utratą równowagi. Kineasz obejrzał się przez ramię i stwierdził, że widać stamtąd cały obóz, ciągnący się z północy na południe wzdłuż strumienia, i że niejedna głowa zwraca się z ciekawością w ich stronę. Odczytując jego myśli, Rajanka rzekła: - Niech patrzę. To wzgórze to grób mojemu ojcu. My tutaj zabili dwieście koni i wysłali ghanam. Ja tutaj baksa. Zbliżyli się do wzgórza, o którym mówiła Rajanka. Z bliska było widać, że jest to kopiec usypany przez ludzi. Otaczał go niewidoczny z daleka głęboki rów, okolony kamienną barierą, a na szczyt wiodły stopnie, wyłożone kawałkami darniny. Obeszli nieco rów przed kopcem, po czym przeszli przez bramę porośniętą dzikimi różami. Gdy wspinali się po stopniach, Rajanka zaczęła coś cicho śpiewać. Zachodzące słońce spoczęło na horyzoncie, zalewając zieloną darń czerwonym, pomarańczowym i złotym blaskiem, przez co kurhan wyglądał teraz jak stopiony z trawy, złota i krwi. Rajanka śpiewała coraz głośniej. - Szybko! - rzuciła, pociągnęła Kineasza za rękę i wbiegli na szczyt kopca. Stał tam lekko pochylony kamień, w którym tkwił podłużny kawałek zardzewiałego żelaza. Po chwili okazało się, że to fragment klingi miecza, zwieńczonej złotą rękojeścią. Ogromna kula słońca skryła się już częściowo za horyzontem. - Wyciągnij swój miecz - powiedziała Rajanka. Kineasz spełnił jej prośbę, a ona z namaszczeniem ujęła rączkę zardzewiałego miecza i wysunęła ją z kamienia. Następnie zabrała Kineaszowi jego miecz i w ostatnich promieniach słońca zatopiła jego ostrze w kamieniu, zanurzając je nawet głębiej. Słońce z wolna znikało, nadając niebu na horyzoncie zabarwienie intensywnie czerwone i bladoróżowe. Druga strona nieboskłonu była już ciemnofioletowa lub granatowa. Rajanka uklękła przed kamieniem. 397
Kineasz stał przy niej, zakłopotany nieznajomością jej obyczajów i zakresem jej barbarzyństwa. Pamiętał jednak, że jest kapłanką, a Grecy nie mają w zwyczaju wyśmiewać cudzych bogów, toteż uklęknął obok niej w wilgotnym zagłębieniu. Czuł zapach mchu na kamieniu, oliwy na swym egipskim mieczu i dymu drzewnego we włosach Rajanki. Klęczeli tam, aż rozbolały ich kolana, a i kręgosłup Kineasza dał znać o sobie. Zrobiło się zupełnie ciemno. Równina przestała być widoczna i mieli przed sobą jedynie niebo i kamień. Potem rozległo się huczenie sowy, a potem... leciał nad trawiastą równiną, szukając ofiary, widząc wszystko ostro w słabym świetle niezliczonych gwiazd. Uniósł się wyżej i jął zataczać leniwe kręgi, a kiedy dostrzegł krąg ognisk - dziesięć, sto takich kręgów - obniżył lot i, wpatrując się w obóz, zaczął opadać spiralą... Rajanka wstała równie szybko, jak klękła, odpięła od pasa woreczek z jakimiś ziarnami i rozsypała je dokoła. Parę ziaren rzuciła na kamień. Kineasz podniósł się nie bez trudu, bo zdrętwiała mu stopa. Umysł miał jednak jasny; jakaś jego część unosiła się dalej na ciemnym niebie. - Jesteś baksą - powiedziała Rajanka. - Twój sen to mocny sen? Kineasz powiódł dłonią po twarzy. W ustach czuł coś lepkiego, jakby miał w nich żywicę. - Tak, miałem sen - odrzekł po grecku. Teraz ona położyła dłoń na jego twarzy. - Muszę siedzieć... - urwała, szukając właściwych słów - …w namiocie z dymu, nawet tutaj, pod guriamą mojego ojca. - Pogładziła go czule po policzkach. - Twoje sny swobodne. Kineasz ciągle znajdował się pod wpływem swojego snu, toteż Rajanka chwyciła go za rękę i zaczęła sprowadzać z kopca. W połowie drogi Kineasz odzyskał pełną świadomość. - Mój miecz! - wykrzyknął. Rajanka uśmiechnęła się i, korzystając z tego, że znajdowała się wyżej, pochyliła się i pocałowała Kineasza. 398
Był to długi pocałunek. Kineasz zauważył, że jego dłoń w sposób zupełnie naturalny spoczęła na jej piersi. Rajanka ugryzła go w język i cofnęła się, roześmiana. - Miecz tutaj - powiedziała, chwytając go mocno za krocze. - Rano pójdziesz po miecz. To sprawa baksy, tak? - Chcesz przelać w mój miecz moc miecza twojego ojca? - zapytał niepewnie Kineasz. Przyglądała mu się przez chwilę jak matka na dziecko zadające trudne pytanie - takie, na które lepiej nie odpowiadać. - Ożenisz się ze mną? - spytała. Kineaszowi zaparło dech w piersiach. Nie zawahał się jednak. - Tak. Skinęła głową, jakby takiej odpowiedzi oczekiwała. - Jedziemy razem, tak? A może... - Wyglądała teraz jak kapłanka w trakcie obrzędu. Kineasz bał się, gdy tak na niego patrzyła. - Może rządzimy razem? Kineasz cofnął się o krok. - Rządzi tylko król - powiedział. Rajanka wzruszyła ramionami. - Królowie umierają. Kineasz pomyślał: Stawiasz, najdroższa, na złego konia. To ja mam umrzeć. Rozpostarł ramiona, a ona podeszła do niego i dała się objąć. Kiedy jej głowa spoczęła na jego ramieniu, powiedział: - Rajanko, ja... Zakryła mu usta dłonią. - Cśśś... Nie mów nic. Duchy chodzą. Nie mów nic. Kineasz dalej ją obejmował, ona zaś dalej opierała głowę na jego ramieniu, obejmując go w pasie. Stali tak długo, a gdy w końcu schodząc z kurhanu, dotarli do miejsca, w którym trawa była już krótsza, chcieli się rozejść, każde do swego obozu, lecz ich dłonie pozostały ze sobą sczepione i znowu niemal się przewrócili. Roześmieli się, rozpletli palce i każde poszło w swoją stronę. 399
Przyszła po niego jeszcze przed świtem, ubrana w białe skóry, pokryte złotymi płytkami i wyszywane złotą nicią. Miała na sobie również złote nakrycie głowy. Towarzyszyli jej król i Martaks oraz dwudziestu innych wodzów i wojowników. Kineasz przywołał gestem Leukona i Nikomedesa, a potem wszyscy razem wyprawili się na kopiec. Gdy dotarli na szczyt, Sakowie zaczęli śpiewać. Śpiewał też sam król. Pierwszy promień słońca liznął od spodu ciemną linię na skraju świata niczym płomień strzelający ze świeżo rozpalonego ogniska. Słońce uwydatniło główkę Gorgony - głowę Medei i Rajanki zarazem - widniejącą na rękojeści machairy Kineasza. Promienie wschodzącego słońca ożywiły ją kolorami i przesuwały się dalej wzdłuż ostrza, coraz szybciej i szybciej, aż po chwili wyglądało to tak, jakby miecz wciągał w kamień padające nań światło. Sakowie wznieśli okrzyk. Rajanka chwyciła za rękojeść, wydała z siebie wysoki śpiewny dźwięk i drugą ręką przywołała do siebie Kineasza, ten zaś ujął prawicą uchwyt miecza, który przez moment zdawał się wciągać go w kamień. Rajanka zwolniła uścisk i wtedy dłoń Kineasza strzeliła w górę wraz z mieczem. Kineasza tak bardzo wciągnęła ta ceremonia, że przez chwilę spodziewał się czegoś nadzwyczajnego: nagłego przypływu energii albo przesłania od któregoś z bogów. Zamiast tego ujrzał króla, który nawet nie krył swojej zazdrości i zawiści. Gdy ich spojrzenia się zetknęły, Satraks aż się wzdrygnął. Martaks zmarszczył brwi i poklepał Kineasza po plecach. - Dobry miecz - powiedział. I wszyscy zaczęli schodzić z kurhanu. - O co tu chodziło? - spytał Nikomedes. - Piękny efekt świetlny. Kineasz wzruszył ramionami. - To kopiec ojca Rajanki - wyjaśnił cichym głosem. Leukon i Nikomedes skinęli głowami. Kiedy wjechali na krótszą trawę i Martaks zaczął wykrzykiwać rozkazy, Kineasz chwycił króla za ramię i rzekł: - Na tym kopcu miałem wizję. 400
Król odsunął się od niego gwałtownie. - I tak być powinno - odparł po chwili. - Ujrzałem armię Zopyriona we wspaniałym obozie. Jakieś dwieście stadiów na południe stąd, może więcej. Satraks skrzywił się i pogładził po brodzie. - Szybko idzie - powiedział. - Czy tej wizji można zaufać? - Myślał o różnych szczegółach: o spętanych koniach, strażach, kręgach ognisk. Król spojrzał na niego i rzekł: - Kam Baksa nic nie widzi. Zamyka swój umysł na wszelkie wizje, bo przedstawiają wyłącznie jej własną śmierć. Muszę zatem polegać na twoich. Wyślę zwiadowców. W ten sposób się przekonamy. - Jeśli ta wizja mówi prawdę... - Kineaszowi zadrżał głos. Chciał, by to była wizja fałszywa. Wolałby, żeby zwiadowcy zastali Zopyriona dwieście stadiów na zachód. Okazałoby się wtedy, że ci barbarzyńcy, mimo że ich pokochał, żywią typowo barbarzyńskie przesądy, a on sam za kilka tygodni nie straci życia, przeprawiając się przez rzekę. Zaczerpnął tchu i wypuścił powietrze. - Jeśli ta wizja mówi prawdę, to czas już rozpocząć działania zaczepne. Jeden z towarzyszy króla zbliżył się z kubkiem herbaty. Król wypił ją z niekłamaną ochotą. - Nasze konie są gotowe. - Skinął głową. - Jeżeli zwiadowcy potwierdzą twój sen, to owszem, przystąpimy do dzieła. Król wysłał na zwiad dwudziestu jeźdźców, wśród których był Ataelus. Powrócili trzy dni później, gdy wojsko znajdowało się już tylko kilka godzin od obozu w Wielkim Zakolu. Król wezwał wszystkich wodzów i oficerów i powiadomił ich, że wizja Kineasza okazała się prawdziwa. Ataelus osobno zwrócił się do Greków: - Armia Zopyriona nie jest tak dużą, jak pogłoskom mówią. Ma dużo, dużo, dużo ludzi, nie tak bardzo dużo koniom. - Ataelus wyszczerzył zęby. - Posłać Getowie. Getowie nie wrócą. Kineasz poczuł, jak mu się ściska żołądek, a krew krąży w żyłach jak oszalała. Zostało mu nie więcej niż dwa tygodnie życia. 401
- Teraz my go zaczepiamy - powiedziała po sakijsku Rajanka. Patrzyła na Kineasza tak samo jak wtedy, gdy zbliżył się do niej owego pamiętnego wieczoru po zwycięstwie nad Getami. I wtedy kiedy rozsnuła przed nim wizję wspólnych rządów. Satraks starannie dobierał słowa: - Dzisiaj jadę do obozu. Martaks poprowadzi kolumnę. Pozostali, zarówno Sakowie, jak Olbijczycy, powinni pojechać ze mną. Sprawdzimy, które klany stawiły się na zgrupowanie i czy pogłoski o naszym zwycięstwie przyciągnęły więcej ochotników. Sprawdzimy, czy przybyli Sarmaci i reszta Greków. - Rozejrzał się. - A potem sprawimy, że Zopyrion poczuje, jak ciężkie są kopyta naszych koni. W grupie króla znalazła się większość oficerów i arystokratów zjednoczonych armii: dwudziestu wodzów klanowych, składająca się z synów notabli przyboczna straż króla, a także Kineasz, Nikomedes, Leukon i Nikiasz. Wyruszyli wieczorem i przemieszczali się bardzo szybko, nieobciążeni stadami i wozami. Kineasz i król jechali obok siebie, lecz prawie ze sobą nie rozmawiali. Kineasz czuł, że wciąż istnieje między nimi bariera. Kto był jej twórcą: on sam czy Satraks? Na takie pytanie mógł odpowiedzieć chyba tylko Filokles. Gdy ciemność niemal całkiem pokryła już stepy, w powietrzu dało się czuć lekką wilgoć, a daleko na wschodzie ukazało się Wielkie Zakole, za którym widniały tysiące ognistych punkcików. Po chwili do nadjeżdżających dotarła woń płonącego drewna. Wszystkie wierzchowce zarżały. Zawtórowały im konie zgromadzone w obozowisku. Król zatrzymał się i odwrócił głowę, by spojrzeć na ostatnie rdzawe promienie słońca na zachodzie. Następnie znowu utkwił wzrok w ogniskach płonących za Wielką Rzeką. - W dzieciństwie - powiedział do Kineasza - lubiłem łodzie. Każdej wiosny wsiadałem na łodzie kupców płynących rzeką do Olbii. Pamiętam, jak jeden z najmądrzejszych kupców, stary Synda imieniem Bion, mówił mi o wiosennym wezbraniu wód. Trzeba wtedy robić częste postoje, bo, jak twierdził, kiedy rzeka wyleje ponad miarę, żaden człowiek nie zdoła przybić 402
do brzegu, a łódź albo popłynie wraz z prądem, albo nadzieje się na jakąś skałę czy kłodę. - Król wskazał na obozowisko. Kineasz skinął głową. - Podobnie jest na morzu, panie. Do pewnego momentu człowiek ma władzę nad łodzią, ale kiedy Posejdon sobie tego zażyczy, trzeba zdać się na ciemne fale i poddać ich woli lub zginąć. Uśmiech króla był równie mroczny, jak zapadająca dokoła ciemność. - Chodziło mi o coś innego, Kineaszu. Na rzece Bion robił postoje. Po to, by odpocząć, by dowieść sobie, że może się jeszcze zatrzymać, lub żeby opóźnić chwilę, w której będzie musiał zupełnie zdać się na łaskę rzeki. Wzruszył ramionami. - Za godzinę wydam rozkaz i moi ludzie zaatakują Zopyriona. W tym momencie wpłynę na rozpędzoną rzekę. Kineasz podjechał bliżej do króla i położył dłoń na jego dłoni. - Miałbyś ochotę na taki postój? - zapytał. Król położył drugą dłoń na dłoni Kineasza. - Ty też jesteś dowódcą. Ty również znasz strach... Brzemię, jakim obciążają dowódcę obawy i nadzieje jego podkomendnych. Chciałbym się zatrzymać. Ale też żeby już było po wszystkim. - Wiem. - Mówiąc to, Kineasz dał wyraz własnym obawom. Jeszcze przez kilka sekund siedzieli nieruchomo, wpatrzeni w zapadający zmrok. Przynajmniej tego wieczoru byli przyjaciółmi. - No, dobrze - powiedział król. - Czas wsiąść do łodzi. Nim się rozstali król wyznaczył godzinę i miejsce narady wojennej, która miała się odbyć w jego obozie godzinę po wschodzie słońca. Następnie Kineasz, Nikomedes, Leukon i Nikiasz jadąc wzdłuż rzeki, dotarli do obozowiska Greków, wypełnionego namiotami i wozami. Czekali tam na nich Filokles i Diodor wraz z kilkoma obcymi. - Mam gratulować? - zapytał Diodor, ściskając dłoń Kineasza, gdy ten zsunął się ze swego wierzchowca. Nikiasz roześmiał się i przesądnie sięgnął po swój amulet. - Przegapiłeś parę niezłych potyczek - powiedział z szerokim uśmiechem na ustach. - Nie gorszych niż walki z Medami. Getowie nie znają naszych sztuczek. Było naprawdę wspaniale. 403
Filokles stał nieco z boku, choć wszystkich przybyłych witał ze zwykłą sobie serdecznością. - Brakowało mi ciebie - powiedział Kineasz, ściskając dłoń Spartanina. - A mnie brakowało ciebie - odrzekł Filokles. Rzuciwszy okiem na olbijskich oficerów, dodał: - Mam wieści, raczej niedobre. Kineasz zaczerpnął tchu. - Zamieniam się w słuch - powiedział. - Na osobności - odparł Filokles. - Nikt w obozie o tym nie wie. - Hoplici dotarli? - spytał Kineasz. - Są jakieś dwa, może trzy dni marszu stąd. Szybkiego marszu. Ale jest tu konnica Pantikapajonu. Są też Sarmaci. - Król się ucieszy - orzekł Kineasz. - A te złe wieści? Z ciemności wyłaniały się inne postacie. Do Kineasza podszedł Antygon i, obejmując go, powiedział: - Dotarły do nas wieści o twoim zwycięstwie. Nikiasz zabawiał już krąg słuchaczy opowieściami o wojnach. Pojawiły się bukłaki z mocnym wiejskim winem o smaku żywicy. Kineasz, Leukon i Nikomedes opowiadali o odbytej kampanii, a w ich słowa wsłuchiwała się większość żołnierzy z obozu greckiego. - Zatem Getów rozbito - stwierdził Filokles. - Król uznał, że nie podniosą się z tej klęski przez całe pokolenie, a może dłużej - powiedział Leukon. Filokles wzdrygnął się i spojrzał na Sitalkesa, który śmiał się wraz z resztą obecnych. Kineasz chwycił go pod ramię i obydwaj oddalili się nieco od grupy. - Zachowujesz się jak furia podczas biesiady - powiedział. Filokles rozejrzał się dokoła. - W moim namiocie jest pewien człowiek - powiedział ściszonym głosem. - Pelagiusz z Pantikapajonu. Przypłynął tu łodzią z ich floty. Wie, jak się miały sprawy w Olbii ledwie pięć dni temu. Kineasz skinął głową. - Zdaniem Pelagiusza - ciągnął Filokles - trzydzieści dni temu Demostrates znalazł flotę Macedończyków i spalił dwa statki. Następnie wyprawił 404
posłańców, którzy mieli nam o tym donieść, a sam ruszył na południe, nad Bosfor, by dalej nękać macedońską flotę. Kineasz znowu pokiwał głową. - Zapowiadał to już na samym początku - powiedział. - Pelagiusz dopłynął do Olbii w niewielkiej łodzi z małą załogą. Chciał dotrzeć do archonta i opowiedzieć mu o wypadkach na morzu, ale to, co zobaczył, sprawiło, że szybko ruszył w górę rzeki. - A co zobaczył? - spytał Kineasz. - W cytadeli stacjonuje macedoński garnizon - odparł Filokles. - Tak było pięć dni temu. Pelagiusz dotarł tu dzisiaj i powiedział mi o tym. Kineasz pokręcił głową. - Na Hadesa! Mamy niemały problem! - Czuł się, jakby koń go kopnął. Ledwo łapał oddech. - Na Hadesa... Czy on się aby nie myli? - Gdyby miał wątpliwości, nie pędziłby tutaj na złamanie karku. - Jeżeli Demostrates spalił macedońskie tryremy, to jak, na Hadesa, mogło do tego dojść? - Kineasz zacisnął pięść. Wszystkie jego plany rozwiewały się jak dym nad ofiarnym ołtarzem. - Mogę się tylko domyślać. Statek handlowy z ładownią pełną żołnierzy? Archont od dawna we wszystko wtajemniczony? - Filokles gniewnie pokręcił głową. - Nie mam pojęcia. Kineasz zwiesił głowę. - Na Aresa! Możemy się na tym sparzyć. Musimy wiedzieć, co się dzieje. - Spojrzał na tłumek przy ognisku. Wszyscy patrzyli na niego. - Nie utrzymamy tego w tajemnicy. Lepiej od razu powiem oficerom. Filokles pogładził brodę. - Wiesz, co to może oznaczać? Twoi ludzie... wszyscy twoi ludzie… będą mogli wrócić w swoje strony. Będziesz w stanie ich zatrzymać, jeżeli archont nakaże im powrót do domu? - Czy właśnie archont jest głosem miasta? Filokles skrzyżował ramiona. - Memnon i jego hoplici są dwa dni drogi stąd. Kineasz skinął głową. 405
- W takim razie całe zgromadzenie jest tutaj. - Przewidziałeś to. Kineasz wpatrywał się w ciemność, myśląc o królu i łodzi znoszonej przez rzekę. - Tak - odparł. - Przewidziałem, że archont nas zdradzi. - Wykonał gest rzucania kości na ziemię. - Gra już się toczy, przyjacielu. Za późno na odwrót i ratowanie płaszczy przed zabrudzeniem. Filokles roześmiał się gorzko. - Odnoszę wrażenie, że tym jednym ruchem archont zwyciężył w tej rozgrywce - powiedział. - W końcu Olbia należy do niego. Kiedy godzinę później o sytuacji dowiedział się Nikomedes, wydawał się podzielać opinię Spartanina. Jego ogorzała twarz w jednej chwili zrobiła się blada. Podobnie miały się sprawy z Leukonem, tyle że on na dodatek wykrzyknął: „Mój ojciec!”. Eumenes przyjął wieści milcząco, z zaciśniętymi zębami. Wszyscy Olbijczycy byli poruszeni. Niektórzy płakali. Nieco wcześniej Filokles zaprowadził Kineasza do Pelagiusza. Był to człowiek dobrze urodzony, obywatel Pantikapajonu i wytrawny handlowiec, znający się nieźle na polityce i układzie sił w regionie. Jego relacja brzmiała wiarygodnie. Potem Kineasz kazał Nikiaszowi zgromadzić wszystkich Olbijczyków, a Filoklesa posłał po króla. Następnie stanął na dyszlu jednego z wozów, gotów rozpocząć przemówienie. Tuż obok stał Nikomedes. - Czyżby archont nakazał nam powrót do domu? - zapytał głosem łamiącym się od emocji. Zamiast mu odpowiedzieć, Kineasz donośnym głosem zwrócił się do wszystkich zebranych: - Decyzję o rozpoczęciu tej wojny podjęło zgromadzenie obywateli Olbii. Samego archonta, wraz z jego uprawnieniami, również powołało to zgromadzenie. - Urwał. Milczenie słuchaczy świadczyło o ich aprobacie dla mówiącego. - Za dwa dni dotrą tu hoplici. Proponuję zwołać zgromadzenie tu, w naszym obozie. Być może postanowimy zatwierdzić działania archonta. A może... - jeszcze bardziej podniósł głos i przyjął ton władczy może uznamy, że archont zdradził Olbię. 406
- Archont ma władzę nad miastem - odezwał się Leukon beznamiętnym głosem. Kineasz nic na to nie odpowiedział. Kazał wszystkim iść spać. Rozeszli się, niezadowoleni. Kiedy zniknęli, przy Kineaszu stanął Filokles. - Zadziwiający z ciebie człowiek. Gdybyś nie został kawalerzystą, zrobiłbyś pewnie karierę w sądach. Masz zamiar utrzymywać, że to wojsko, nie archont, jest głosem Olbii? - Taki mam zamiar - odrzekł Kineasz. - Skłamałbym, mówiąc, że wszystko to przewidziałem, lecz, na Zeusa, obawiałem się takiego rozwoju wypadków i dużo o tym myślałem. A teraz pozostaje mi tylko wzywać ich, by zachowywali się jak mężczyźni. W końcu są mężczyznami. Filokles wzruszył ramionami. - W Sparcie nie mamy żadnych murów - powiedział. Rano wszyscy byli spokojni i posłuszni. Na więcej Kineasz liczyć nie mógł. Wraz ze swoimi oficerami zgłosił się na radę zwołaną przez króla. Gdy go wywołano, wstał i zwrócił się do zebranych: - Królu Satraksie, szlachetni Sakowie, obywatele Pantikapajonu. Chcąc uprzedzić plotki, powiem o wszystkim otwarcie. Doszły nas słuchy, że archont zgodził się, by w olbijskiej cytadeli stacjonował macedoński garnizon. Rozległy się szmery - najpierw wśród oficerów Pantikapajonu, potem wśród Saków. Kineasz podniósł głos. - Nie można wykluczyć, że archont rozkazał olbijskiej armii powrót do miasta. I że ten rozkaz lada chwila tu dotrze. - Przypadkiem spojrzał na Rajankę, która patrzyła na niego ze ściągniętymi brwiami. Król trzasnął batem. - A co wtedy zrobią olbijscy żołnierze? - Musimy mieć kilka dni na podjęcie decyzji - odrzekł Kineasz, kłaniając się królowi. Wcześniej tłumaczył już wszystko Satraksowi i Rajance, lecz żadne z nich nie obdarzyło go najmniejszym uśmiechem. Również teraz atmosfera była ciężka i chłodna. W radzie uczestniczyło wielu nowych 407
ludzi: przywódcy zachodnich klanów oraz Sarmaci ze wschodu - wysocy przystojni mężczyźni oraz kobiety o zaciętych obliczach, wszyscy w pełnym rynsztunku bojowym. Kam Baksa starannie dobierała słowa. Miała szeroko otwarte oczy i bardzo rozszerzone źrenice, jakby ktoś ją uderzył w głowę albo dopiero co się zbudziła. Jej ciałem co chwilę wstrząsały dreszcze, jak gdyby tkwił w niej ogromny wąż. Słowa szamanki wpadały w głuchą ciszę, panującą dokoła. - Czy uważasz, że Sakowie powinni pozwolić wam odjechać, jeżeli archont pragnie wojny z nami? - Jej głowa opadła na pierś i nagle znów się podniosła, a wzrok skierował się na króla. - Czegoś takiego nie było w mojej wizji. Oficerowie olbijscy zaszemrali gniewnie, wyczuwając groźbę w słowach Kam Baksy. - Proszę o trochę czasu, byśmy mogli rozwiązać ten kryzys we własnym zakresie - powiedział Kineasz. - Groźby, obietnice, upomnienia. . Taka postawa nie pomoże Olbijczykom uporać się z poczuciem, że zostali zdradzeni, i nie uśmierzy ich obaw o los miasta. Proszę króla i jego radę, by wykrzesała z siebie cierpliwość. W przeciwnym razie nasz jak dotąd zwycięski sojusz może się niestety rozpaść. Król chciał od razu zaprotestować, lecz nim się odezwał, ze swego miejsca zerwał się najlepiej uzbrojony z Sarmatów. Mówił szybko po sakijsku, z wyraźnym obcym akcentem. Kineasz zrozumiał jedynie tyle, że ten człowiek jest bardzo wzburzony. Wysłuchawszy Sarmaty uważnie, król zwrócił się do zgromadzonych: - Książę Lot przemawia w imieniu Sarmatów. Mówi, że przybyli z daleka... Że oddalili się od swoich namiotów na wielkim trawiastym morzu. Że są daleko od królowej Massagetów, która również oczekiwała od nich wsparcia w Baktrii. Mówi, że widzą tutaj garstkę obcych sojuszników, którzy chcą przejść na stronę Macedonii, i nie jest pewien, czy jako król jestem dość silny. 408
Satraks wstał. Kampania przeciwko Getom nadała mu twardość, jakiej wcześniej nie posiadał. Nie było już w nim młodzieńczego gniewu, tylko chłodna koncentracja. Mówił po sakijsku - Kineasz prawie wszystko rozumiał - by potem znowu przejść na grekę. - A ja jestem naprawdę silnym królem. Zmiażdżyłem Getów, którzy przez pokolenia napadali na mój lud. Zwyciężyłem dzięki pomocy Olbijczyków i nie mam zamiaru lekceważyć zawartego z nimi sojuszu. - Spojrzał na Kineasza, który w oczach króla wyczytał jasny przekaz: Satraks stawia swoją królewską godność ponad miłość do Rajanki. - Daję Olbijczykom pięć dni na podjęcie decyzji - kontynuował. - Potem znowu zbierze się rada. Tymczasem należy rozpocząć działania zaczepne wobec armii macedońskiej. Zopyrion znajduje się dwieście stadiów stąd. Do Wielkiej Rzeki dotrze nie prędzej niż za tydzień. Do tego czasu wszystkie kwestie tyczące się Olbii i archonta zostaną definitywnie rozstrzygnięte. Król usiadł. Nigdy wcześniej nie wyglądał mniej młodzieńczo i bardziej królewsko zarazem. Rajanka uśmiechnęła się do niego, a Kineasz poczuł ukłucie w żołądku. Po raz pierwszy zastanawiał się, co Rajance imponowało w mężczyznach. Może władza? Ta myśl przepoiła go zazdrością. Wstydził się jej, ale nie umiał wyrwać jej z serca. Armia Martaksa wróciła wraz z resztą Olbijczyków i pozostałymi weteranami kampanii przeciwko Getom. Okrutne Dłonie, którym przewodziła Rajanka, wjechały do obozu, pohukując radośnie. Kineasz dojrzał ich z oddali. Widział, jak Rajanka wita się z Parsztewaltem, a potem król z Martaksem. Widział, jaka radość zapanowała wśród Saków. A jednak po raz pierwszy tego lata czuł jakąś odrębność i dystans; odnosił wrażenie, że nie jest tam mile widziany. Świętujący zresztą niebawem się rozjechali. Trzeciego dnia po ich powrocie Kineasz patrzył, jak Rajanka odjeżdża na czele Okrutnych Dłoni. Zbliżyła się do niego na chwilę. Od wielu już dni jej nie dotykał i nie zamienił z nią słowa - nie licząc udziału w naradzie wojennej. Wskazała teraz swoim batem na Olbijczyków zgromadzonych przy ogniskach. 409
- Zrób coś z tym - rzuciła. - To sprawa między nami. Kineasz próbował chwycić ją za rękę. Zmarszczyła brwi, pokręciła głową, zawróciła konia i pogalopowała na czoło kolumny, on zaś, tak brutalnie odrzucony, poczuł, że ogarnia go wściekłość. Uczestnicy starcia z Getami istotnie opowiadali niewtajemniczonym towarzyszom o bliskości, jaka łączyła Rajankę z ich dowódcą. Rozgniewany Kineasz skarcił ich ostro i wymierzył wiele surowych kar. Kiedy na wschodnim brzegu rzeki zjawili się żołnierze Memnona, pozostali w obozie Sakowie i Grecy z niecierpliwością czekali na wieści, jakie mogą od nich usłyszeć. Memnon jechał na czele falangi Pantikapajonu; falanga olbijska jechała kilka stadiów za nim. Kineasz wyjechał mu na spotkanie. Już po pierwszych słowach było wiadomo, że Memnon nie miał najnowszych wiadomości - kiedy opuszczał Olbię, miasto szykowało się do wojny. Jak tylko nadarzyła się sposobność, Kineasz wziął Memnona na stronę, podał mu kielich wina i kazał usiąść na stołku. - Mamy powody wierzyć - powiedział - że dzień lub dwa po twoim wyjeździe archont sprzedał Olbię Macedończykom. Memnon łyknął wina, splunął w ogień i upił kolejny łyk. - Łajdak. Nikczemnik. Eunuch. - Znów łyknął wina. - No tośmy już przegrali. Teraz wszyscy porozjeżdżają się do siebie. Kineasz pokręcił głową. - Dzisiaj wszyscy się o tym dowiedzą. A jutro obywatele olbijscy zbiorą się na zgromadzeniu. - Na Aresa, będzie niezły bałagan. I zdarzą się dezercje. Przykro mi to mówić, ale ja tych łotrów naprawdę dobrze znam. - Memnon pokręcił głową. - Łajdak. Drań. Czekał, aż odjedziemy, by potem przekazać cytadelę Zopyrionowi. Kineasz uniósł brwi. - Spodziewałeś się czegoś innego? Ja nie. Teraz przekonamy się, co z tego wyniknie. - Słuchaj no, towarzyszu - odrzekł Memnon. - Starzy z nas żołnierze: najemnicy, wygnańcy... Wiemy, że utrata miasta to rzecz bardzo przykra, 410
lecz w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia. Miasto to tylko miasto, prawda? A oni tego nie wiedzą. Będą się czuć, jakby zmarli ich bogowie. I popełzną do archonta, by przyrzec mu, co tylko zechce. Zrobią wszystko, żeby odzyskać miasto. Kineasz patrzył na maszerujących żołnierzy. - Dobrze się prezentują - powiedział. - Bo są dobrzy! - W głosie Memnona czuło się gniew i dumę zarazem. - Ćwiczyli przez całą zimę, a szli tutaj jak prawdziwi spartiaci. Zrzucili trochę tłuszczu i są z tego zadowoleni. Większość z nich to mężczyźni w średnim wieku, którzy chcą przeżyć ostatnie lato swojej młodości. Będą walczyć jak herosi. Jeśli w ogóle zechcą walczyć. Kineasz klepnął Memnona po ramieniu. - Tak chyba być powinno, prawda? - powiedział. - Ludzie powinni walczyć jedynie wtedy, gdy tego chcą. - Za dużo zadajesz się z tym cholernym Spartaninem - odrzekł Memnon ponurym głosem. - Jeżeli ktoś mi za to płaci, walczę, i już. Nie zadaję niepotrzebnych pytań. Kineasz spojrzał mu w oczy. - W ten sposób obydwaj zaciągnęliśmy się na służbę u archonta - powiedział. - Od teraz będę chyba zadawał więcej pytań. W nocy do obozu wrócił niewolnik Nikomedesa, Leon. Biegł przez całą dobę i miał najnowsze wiadomości. Kineasz, zbudzony ze snu pełnego dymu i potworów, był jeszcze nieco zamroczony, gdy zjawił się w namiocie Nikomedesa. Leon był cały oblepiony błotem i wydawał z siebie przykry zapach. Nikomedes podał Kineaszowi i Filoklesowi po kielichu wina. - Nie jest dobrze - powiedział. - Leonie, przekaż im wszystko. Leon łyknął wina i rozpoczął relację: - Kleomenes kazał Celtom zamordować Klejtosa. - Pocierał twarz niczym człowiek, który walczy z sennością. Opadały z niego płaty zaschniętego błota, jakby dosłownie rozpadał się na kawałki. - I przejął władzę nad resztą hippeis. 411
Kineasz uderzył prawą pięścią w lewą dłoń. - Na Zeusa! Bardziej nikczemnie nie mógł postąpić... - Łyknął wina. A co z archontem? - Obrazy i myśli kotłowały mu się w głowie. Mimo wszystko zdrada archonta bardzo go zaskoczyła. Leon pokręcił głową. Nikomedes dolał mu niezmieszanego z wodą wina. - Jest gorzej niż można się było spodziewać - powiedział. - Nikt nie wie, co się dzieje z archontem. Kleomenes przejął władzę, a cytadelę przekazał garnizonowi z Tracji. - W cytadeli rządzi Amarajan - rzekł Leon, wznawiając swoją relację. - Od dziesięciu dni nikt nie widział archonta. Garnizon przybył wielkim statkiem handlowym i zanim Klejtos zdołał zwołać hippeis, Macedończycy opanowali już cytadelę. - Ilu ich jest? - spytał Kineasz. - Koło dwustu - odparł Leon. - Trudno powiedzieć. Nie pojawili się w mieście. W gruncie rzeczy widać ich tylko przy bramach cytadeli - nie patrolują jej murów. - Leon zwiesił głowę. - Klejtos chciał ich stamtąd wykurzyć za pomocą hippeis i paru obywateli, którzy zostali w mieście. To właśnie wtedy Kleomenes kazał zabić Klejtosa. - Spojrzał na Nikomedesa. Zostałeś skazany na banicję, a Kineasz i Memnon zostali pozbawieni obywatelstwa. Armii kazano wrócić do Olbii. - A jakim cudem tobie udało się stamtąd wydostać? - zapytał Kineasz. Zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał, lecz był teraz usposobiony nieufnie. Leon spojrzał mu w oczy. - Jestem niewolnikiem - odrzekł. - Przeszedłem przez bramę razem z tłumem handlarzy, wziąłem wierzchowca z gospodarstwa Gameliosa, a potem pędziłem co koń wyskoczy. - Wzruszył ramionami. - A gdy dojrzałem Macedończyków, zjechałem do koryta rzeki i dalej szedłem już pieszo. Nikomedes położył mu dłoń na karku. - Jesteś wolnym człowiekiem - powiedział. Leon uniósł wzrok, zaskoczony. - Możesz sobie pozwolić na obdarzenie mnie wolnością? - zapytał. Mam w końcu dużą wartość. - Roześmiał się. - Na bogów... Mówisz poważnie, panie? 412
Nikomedes zrzucił z pleców płaszcz i powiódł dłonią po brodzie. - Czemu nie? Byłem kiedyś najbogatszym człowiekiem w Olbii. Prześpij się może... - Spojrzał na Kineasza. - Stwierdziłem, że ty powinieneś usłyszeć to jako pierwszy. Kineasz milcząco uniósł kielich, by dolano mu nierozcieńczonego wina. Filokles pokręcił głową. - Myślałem, że to będzie archont - mruknął. - Albo... Albo ty, Nikomedesie. Nikomedes wzruszył ramionami. Wyglądał na bardzo zbolałego. - To mogłem być ja... Po naszym starciu z Zopyrionem. Filokles pokiwał głową. - Jest niewesoło - powiedział. - Kleomenes wie, jak nas zranić. Kineasz również pokiwał głową. - Otóż to - potwierdził i pogłaskał brodę jak bokser, który otrzymał bolesny cios.
19.
N
azajutrz o świcie niebo mieniło się czerwienią, zapowiadając zmianę
pogody. Kineasz zebrał wszystkich Olbijczyków w dużym półkolu, odtwarzającym układ, w jakim znaleźliby się na zgromadzeniu, gdyby odbyło się ono w ich mieście. Wraz z Nikomedesem zadbał wcześniej, by czuli się oni jak u siebie. Było to jednak zgromadzenie nader osobliwe, ponieważ z jakiegoś powodu wszyscy - zarówno hoplici, jak i hippeis - przyszli ze swoimi włóczniami i stali, opierając się o nie. Wyglądało to niczym las włóczni połyskujących w czerwonawym świetle porannego słońca. Jako pierwszy wystąpił kapłan Apollina Heladiusz, który uroczyście złożył ofiarę swojemu bogu i zapowiedział, że dzień będzie pomyślny. To samo uczyniłby w Olbii. Para unosząca się znad zarżniętego jagnięcia zdawała się wznosić prosto do bogów. Po Heladiuszu na środek wystąpił Nikomedes, który tym razem nie wyglądał na lalusia, i wspierając się jak pozostali o włócznię, wygłosił swoją przemowę. Streścił dotychczasowe dzieje wojny, od jej początków aż po żądania stawiane przez Zopyriona. Przypomniał wyniki wcześniejszych głosowań: przyznanie obywatelstwa najemnikom i przydzielenie funduszy archontowi na zakup broni, zbroi, koni i opłacenie kolejnych najemników. Przypomniał 414
o traktacie zawartym z królem Saków i o sojuszu z Pantikapajonem. Jeśli ta mowa kogoś znudziła lub uznał ją za bezbarwną, to nie dał tego po sobie poznać. Wszyscy wciąż stali oparci o włócznie, mrucząc niechętnie, gdy im się coś nie podobało, lub pokrzykując: „racja” albo „otóż to”, gdy coś im się spodobało. Kiedy Nikomedes poinformował o nowym garnizonie w cytadeli, dał się słyszeć jęk zawodu, a włócznie poruszyły się jak źdźbła trawy na wietrze. A kiedy powiedział o groźbie wygnania, musiał przerwać, bo zrobiło się tak głośno, że jego głos nie mógł się przebić przez ogólny rozgwar. Spojrzał na Kineasza i wrócił na swoje miejsce. Kineasz dał znak Nikiaszowi, ten zaś zaczerpnął tchu i zagrał sygnał swoją trąbką. Tuż potem Kineasz wyszedł na środek, tam, gdzie przed chwilą stał Nikomedes. Jego obecność powitano niechętnym szemraniem. Nikomedes był tu na swoim miejscu - zawsze przemawiał przed zgromadzeniem - natomiast Kineasz był ledwie najemnikiem, cudzoziemcem z Aten, któremu nadano obywatelstwo. Pełnił jednak funkcję hipparchy, dowodził finansową i towarzyską elitą Olbii, cieszył się nadto reputacją znakomitego żołnierza, dzięki czemu szemranie szybko ustało i dały się słyszeć jedynie nieliczne skargi, przekleństwa i odgłosy urywanych rozmów. - Obywatele Olbii! - zaczął Kineasz. - Staję przed wami jako człowiek niemalże obcy, któremu jednak powierzono dowództwo w tej wojnie. Na waszym zgromadzeniu byłem ledwie kilka razy, ale mam teraz śmiałość zwracać się do was jak obywatel z dziada pradziada, tak jakbym był Klejtosem, Nikomedesem lub innym człowiekiem znanym wam od dawna. A zdaniem tyrana Olbii nie jestem już obywatelem tego miasta. - Wskazał na obozowisko, konie, wozy i stada należące do Saków. - Uczmy się od Scyty Anarchizesa. To wy jesteście miastem. Wy, obywatele, jesteście Olbią. Miejskie mury i cytadela są niczym. One nie mają głosu na zgromadzeniu. Ani jeden kamień nie przemówi w obronie archonta czy Kleomenesa. Żaden dom nie ogłosi go królem lub tyranem. Żaden dach na niego nie zagłosuje. Żaden pomnik nie będzie go bronić. Nie bądźcie niewolnikami swoich 415
murów! To wy, obywatele Olbii, jesteście Olbia. Czy opowiecie się za dokończeniem tego, cośmy zaczęli? Tak, to wy, nie archont, macie władzę nad miastem. To wy możecie wypowiedzieć wojnę lub zawrzeć pokój. Obecność obcego garnizonu w naszej cytadeli można porównać do obecności złodzieja w waszym sklepie albo szczurów w waszym spichlerzu. Jest to problem, z którym po wojnie będziemy się musieli uporać. Zapadła głucha cisza. Słychać było nawet rżenie koni z królewskiego stada. - Nikomedes przypomniał wam, jak zgromadzenie decydowało o każdym kroku w bieżącej kampanii - ciągnął Kineasz. - To nie wy jesteście agresorami. To nie wy ogniem i mieczem zamierzacie spustoszyć Macedonię, nie wy wysyłacie potężną flotę, by nękać macedońskie wybrzeża i brać macedońskie kobiety! - Ten żartobliwie homerycki ton i absurdalna wizja Olbii napadającej na Macedonię wywołały śmiech słuchaczy. - Waszym celem był pokój, a decyzję o wojnie zatwierdziliście dopiero wtedy, gdy Zopyrion wyraźnie dał do zrozumienia, że pokój go nie interesuje. Kineasz urwał, by chwilę odetchnąć. Gdy podjął wątek, mówił już ciszej, ale z nie mniejszą pewnością siebie. - Zopyrion przegra tę wojnę. - Uczestnicy wojny z Getami przyjęli te słowa gromkim okrzykiem. Kineasz uniósł dłoń, by ich uciszyć. - Wielu z was mogłoby tu opowiedzieć o naszym zwycięstwie nad barbarzyńskimi sojusznikami Zopyriona. Ale były też inne starcia. Obywatele Pantikapajonu również starli się z Macedończykami i zdołali ich pokonać. Także teraz krążą po Hellesponcie, atakując każdy macedoński statek mający śmiałość oddalić się na północ od Bizancjum. Tymczasem nasi sojusznicy Sakowie nękają nocami posuwającego się ku nam Zopyriona, likwidując jego furażerów, obsypując strzałami jego obozowiska i zabijając wszystkich, którzy odejdą od ogniska, by się wysikać. Zopyrion ma swoje garnizony w kilku fortach między naszym obozowiskiem a Tomis. Podzielił swoje siły, by przedrzeć się przez trawiaste morze. Teraz, gdy jego klęska jest bliska, a kopyta sakijskich koni dręczą go w nocnych koszmarach, tyran Olbii oświadcza, że powinniśmy położyć włócznie na ramionach i spokojnie wrócić do naszych domów albo pogodzić się z losem wygnańca. Tyran nas 416
zdradził. Podobnie jak wszystkim tyranom na świecie, wydaje mu się, że może władać wolą innych ludzi. I w sposób typowy dla tyranów podejmuje decyzje, nie konsultując się z wami. Kineasz nie był pewien, jak przyjmowane są jego słowa. Wodził wzrokiem po znajomych twarzach. Ajas, Leukon i pozostali młodzieńcy, stojący najbliżej, wydawali się w pełni z nim zgadzać. Ale jaka była reakcja starszego pokolenia? Dostrzegł Eumenesa, który mimo swojej urody i dzielności stał sam, bez przyjaciół, z czerwonymi oczami. O nim trzeba pomyśleć później. - Dzisiaj to my jesteśmy Olbią - ciągnął Kineasz. - Archont, Kleomenes czy ktokolwiek dzierży dziś władzę w mieście, dowiódł, że jest tyranem. - Uniósł rękę i krzyknął: - Jest tyranem! - Odpowiedziały mu krzyki pełne aprobaty. Czuł, że już ich sobie zdobył. - Jego prawa nie obowiązują! Jego decyzje są bezwartościowe! Tyran Olbii może siedzieć w cytadeli ze swym macedońskim garnizonem i ogłosić się Wielkim Królem Medów lub władcą księżyca. To tu, właśnie tutaj, znajduje się prawdziwa Olbia! Razem z Sakami możemy pokonać Zopyriona, by potem wrócić do Olbii i uporać się ze szczurami grasującymi w naszych spichlerzach. Możemy też złożyć broń i powlec się do domów już teraz, jak niewolnicy. Sami zadecydujcie - jesteście wolnymi ludźmi. Znowu zapadła cisza. Po chwili przez tłum zaczął przeciskać się Eumenes, podpierając się na włóczni jak starzec. Inni rozstępowali się przed nim, jakby był dotknięty zarazą. Kineasz ustąpił mu miejsca. - Mój ojciec jest zdrajcą - rzekł Eumenes donośnym głosem. - Zdrajcą jest archont. A ja, niezależnie od waszych głosów, zostanę tutaj, by walczyć u boku Saków. Odwrócił się. Kineasz wyciągnął ręce w jego stronę, on jednak zniknął w tłumie, starając się ukryć twarz. Kineasz był rad, widząc, że idzie za nim Ajas. Potem wypowiadali się inni. Nikt bezpośrednio nie wziął w obronę archonta, lecz było kilka głosów kwestionujących legalność zgromadzenia, żałosnych zresztą, bo słabo uzasadnionych od strony prawnej. Jeszcze inni, liczniejsi od tych ostatnich, opowiedzieli się za natychmiastowym powrotem do Olbii i próbą odbicia miasta z rąk archonta. 417
Kineasz stał z dłonią zaciśniętą na brązowej skuwce włóczni. Czuł w powietrzu nadciągający deszcz, czuł pulsowanie zbliżającej się burzy. Przestał słuchać mówiących do niego, bo... był teraz sową lecącą nad trawiastym morzem, lecącą od słońca ku chmurom, które wznosiły się niczym kolumny nad zastępami posuwających się Macedończyków, ci zaś wzbijali tuman kurzu, tworzący następną kolumnę, brązową i brzydką. U stóp tego kurzowego monstrum przemieszczali się gromadkami Sakowie. Kineasz wypatrywał Rajanki, lecz z tak wysokiej perspektywy jeźdźcy byli jedynie punktami na zielonym morzu. Mimo to byli blisko, a burza właśnie się zaczynała. Wiwaty sprowadziły go na ziemię. Nikomedes gratulował mu, obejmując go i ściskając obie dłonie. Leukon, Ajas i ludzie, których nie rozpoznawał, tłoczyli się wokół niego. Wielu z nich wyglądało na głęboko poruszonych - jeden wysoki mężczyzna otwarcie płakał, inni tłumili łzy. Jeszcze inni ochrypli od ciągłego krzyku. Nawet Memnon był wzruszony, chociaż starał się to ukryć. Kineasza i Nikomedesa otaczało ponad tysiąc ludzi, pragnących przyłączyć się do gratulacji. - Chyba się udało - powiedział Kineasz. Rozglądając się dokoła, czuł, jak emocje innych udzielają się również jemu: miał ściśnięte gardło i piekły go oczy. - Mój drogi hipparcho - rzekł Nikomedes. - Może i umiesz urządzić zasadzkę i poprowadzić szarżę kawalerii, lecz nie potrafisz poradzić sobie że zgromadzeniem. Gdybyś przemawiał jako ostatni, wiedziałbyś, o co chodzi... - Nikomedes wzruszył ramionami. - Tylko raz ogarnął mnie niepokój. - W którym momencie? - spytał Kineasz, starając się przekrzyczeć zgiełk. - W trakcie ofiary - odkrzyknął Nikomedes. - Heladiusza nie można przekupić. Jakikolwiek zły omen mógł nas pogrążyć do reszty. Ale poza tym wszystko poszło, jak trzeba. Dobrze zrobiłeś, mówiąc im to już teraz. Gdyby zdrada ich zaskoczyła... aż strach pomyśleć. Mają jednak trochę 418
czasu, żeby posarkać i napić się wina... Można na nich liczyć. - Bogom niech będą dzięki - powiedział Kineasz. - Muszę teraz iść do króla. Nikomedes skinął głową. - Oczywiście. Ale... Kineaszu... Czy mogę ci coś doradzić? Po tej wojnie nasz świat bardzo się zmieni. Tyrana trzeba będzie obalić. I przyjąć nowe metody postępowania. To, w jaki sposób obchodzisz się z królem, ustanowi wzór dla kolejnego pokolenia władców w tym regionie. Nie pędź do niego, jakby był naszym zwierzchnikiem. Zachowuj się jak równy mu rangą, a nie jak gorliwy petent. Przekaż mu przez pośrednika, że ma nasze pełne wsparcie. Przekaż, że zgromadzenie się udało. Uspokój go. Ale uczyń to przez posłańca, tak by Olbijczycy widzieli, że nie tańczymy, jak nam zagrają. Jesteśmy ich sojusznikami, nie poddanymi. Kineasz patrzył na niego nieufnie, pełen obaw, że taka postawa mogłaby nadwerężyć sojusz. Nikomedes pokręcił głową. - A patrz sobie wilkiem, jeśli chcesz. Pełnoprawne zgromadzenie, które właśnie obaliło tyranię, jest potężnym i niebezpiecznym zwierzęciem. Kineasz skrzywił się. - Nie podoba mi się to - powiedział. Zbyt wiele się wydarzyło między mną a królem. Ale przywołał gestem Ajasa. Ajas poszedł do króla i wrócił. Do obozu wjechała grupka Cierpliwych Wilków z pustymi siodłami i wieloma rannymi, a gromadka sarmackiej starszyzny, uzbrój na od stóp do głów, odjechała gdzieś na zachód. Kineasz stał przy wejściu do swego wozu, patrząc na obóz króla i marząc o tym, by monarcha posłał po niego. Był ciekaw najnowszych wieści. Jego sen - sen na jawie - powiedział mu, że niebezpieczeństwo jest już blisko. Podszedł do niego Filokles, wycierając dłonie o kawałek płótna. Miał umyte włosy, a jego skóra lśniła od oliwy. 419
- Złożyłem ofiarę bogom - powiedział. Kineasz skinął głową. - To dobry dzień na kontakt z bogami - odrzekł, ciągle wpatrzony w obóz króla. - Diodor pewnie też składa ofiarę? Filokles usiadł na stopniu wozu i zaczął niewielkim nożykiem wydłubywać zza paznokci krew ze złożonej ofiary. Na wzmiankę o Diodorze pokiwał tylko głową, a następnie zapytał: - A ta twoja bitwa? Kineasz nie zrozumiał pytania. - W czasie bitwy będzie inaczej - odrzekł. - Sakowie mają ciężką konnicę i są zaskakująco dobrze uzbrojeni. Poza tym sam widziałeś Sarmatów, którzy są jak piece na koniach. Za to my umiemy lepiej manewrować. Spojrzał na Filoklesa i uświadomił sobie, że Spartaninowi wcale nie o to chodziło. - Pytałeś jednak o coś innego... - powiedział zakłopotany. Filokles pokręcił głową. - Tak, to ciekawe, ale rzeczywiście... Gdzie masz umrzeć? I czy mógłbym jakoś temu zapobiec? Kineasz zmarszczył brwi, a potem się uśmiechnął. - Chyba już pogodziłem się z tą myślą. Śmierć stała się najważniejszym faktem w moim życiu. Wiem, kiedy nastąpi, wiem, że będzie to chwila naszego triumfu. Odnoszę wrażenie, że taka transakcja jest opłacalna. Wzruszył ramionami, bo trudno było o tym mówić - wyjaśnić cały ogarniający go fatalizm. - Nie martwię się już tak bardzo jak kiedyś - dodał, licząc, że te słowa zabrzmią jak żart. Filokles poczerwieniał na całej twarzy, a oczy mu zabłyszczały. Uderzył pięścią w pryczę, aż cały wóz zadrżał. - Bzdura, hipparcho! Nie musisz umierać. Mam wielki szacunek dla Kam Baksy. Ale trans, w który wpada, jest wywoływany przez wyziewy z tych jej ziaren. Powtórzę raz jeszcze: przewidziała własną śmierć i ten fakt wpłynął na wszystkie jej sny. - Westchnął ciężko. - Gdzie masz umrzeć? 420
Kineasz również westchnął. Wskazał na bród. - Nie tutaj. Ale w miejscu podobnym do tego. Na drugim brzegu powinno być duże drzewo i mokre kłody, duże, ogromne... Tyle pamiętam. Wzruszył ramionami. - Nie przyglądałem się uważnie. Filokles wyglądał jak wściekły lub sfrustrowany byk. Oddychał ciężko przez nos. - Nie przyglądałeś się. Myślisz, że ta bitwa odbędzie się tutaj? Patrząc na zewnątrz przez klapę w wejściu do wozu, Kineasz widział Eumenesa, Nikiasza i stojącego z nimi masywnego mężczyznę. Był to kowal ze spalonej syndyjskiej osady. Kineasz napełnił winem swój kielich. Spojrzał pytająco na Filoklesa, który potwierdził ruchem głowy, nalał więc i jemu. - Myślę, że tak, to będzie tutaj - powiedział. - Trakt prowadzi do tego brodu, a jest to najlepszy bród w okolicy, na przestrzeni dziesiątek, może nawet setek stadiów. Tak przynajmniej twierdzi król. - Wymawiając te słowa, Kineasz uświadomił sobie, że wierzy królowi na słowo. Powinien sam to sprawdzić. Sakowie byli świetnymi jeźdźcami, lecz nie byli to zawodowi żołnierze. Zdążył już zauważyć różnicę między ich znakomitym zmysłem obserwacji a kiepskimi umiejętnościami zwiadowczymi. Poczucie fatalizmu nie powinno w nim wygrać z żołnierską fachowością. Filokles łyknął wina. - I co dalej? Zopyrion podejdzie do rzeki, zobaczy nasze obozowisko i spróbuje przeprawić się na drugą stronę? Kineasz widział, jak Nikiasz i kowal idą w stronę wozu. - To już zależy od tego, jak zniesie kolejny tydzień. Od ducha bojowego w jego armii. Myślę, że zbliży się do brodu i postawi tam swoich ludzi, by go zablokować. Dzięki temu nie będzie już narażony na nocne ataki zaczepne i jego ludzie będą mogli się wyspać. Po tygodniu sakijskich zaczepek taki sen może być bardzo cenny. Dzień lub dwa jego ludzie będą więc wypoczywać, a potem Zopyrion przystąpi do działania. - Przeprawi się przez bród? - zapytał Filokles. 421
- Aleksander, a raczej Parmenion, radził sobie z taką sytuacją na dwa sposoby. W pierwszym wypadku zaczynał od kawalerii, która potem osłaniała przeprawiającą się taxis. - Kineasz uśmiechnął się. - W starciu z Sakami ten sposób jest nieskuteczny. Jeżeli Zopyrion zdecyduje się na to, zostanie szybko pokonany. Zastosuje raczej drugą metodę: najpierw wyśle taxis ze sczepionymi tarczami, a gdy ta się przeprawi, pośle kawalerię, która będzie miała już wtedy osłonę w postaci włóczni. - Kineasz pokiwał głową. - Widziałem, jak to się robi. Ma to ten dodatkowy plus, że bardzo osłabia przeciwnika, bo każda jednostka, którą uda się umieścić po drugiej stronie rzeki i ustawić w szyku, źle działa na morale wroga. Filokles dopił wino. - Zatem wszystko będzie zależeć od tego, czy Memnon nad rzeką zatrzyma taxis? Kineasz pokręcił głową. - Nie. Jeśli będziemy realizować mój plan, to pozwolimy im przebyć rzekę bez najmniejszego oporu z naszej strony. Pozwolimy im zająć teren naszego obozu. Filokles wolno kiwał głową. - W głębi serca jesteś chyba bardziej Sakiem niż Grekiem. Czy utrata obozu nie stanowi największego upokorzenia? Kineasz pokręcił głową. - Największym upokorzeniem jest przegrana i utrata wolności. Ale istotnie pod tym względem jestem bardziej Sakiem niż Grekiem. Filokles patrzył na trzech zbliżających się mężczyzn. - Słuchaj... Chcę walczyć z piechotą, z falangą. Na siodle jestem do niczego. A jeśli ty pragniesz poświęcić się dla wiecznej chwały, ja nie chcę na to patrzeć. - Jego głos pulsował emocjami. Na chwilę odwrócił wzrok i spokojniejszym już tonem dodał: - Memnon uważa, że mogę mu pomóc w dyscyplinowaniu młodych. Kineasz podejrzewał, że była to zwykła trema przed bitwą. Nawet Spartanie jej podlegali. Położył dłoń na twardym jak żelazo ramieniu Filoklesa. - Walcz, gdzie chcesz. Przysięgam, że nie składam siebie w ofierze. Wolałbym żyć. - Przypomniał mu się koń ze snów i same te sny, coraz 422
częstsze w ostatnim okresie. Te sny mówiły prawdę. Nie chciał jednak zdradzać szczegółów Spartaninowi. - Takie myśli to prawie hybris. - Filokles ostrożnie odstawił kielich. Powiadam ci: jeśli będę w stanie coś zrobić, by zadać kłam przepowiedni z twoich snów, to na pewno to uczynię. - Chwycił za pręt podtrzymujący płócienne ściany i dach wozu, podciągnął się i wstał. Wychodząc, minął się z Nikiaszem. - Pamiętasz naszego Hefajstosa? - spytał Kineasza jego hyperetes, wskazując na syndyjskiego kowala. Kineasz, który wstał, gdy wychodził Spartanin, rzucił okiem na obóz króla - dojrzał tam zsiadającego z konia jeźdźca, który wyglądał na bardzo ożywionego. Szybko jednak się odwrócił i nalał wina najpierw Nikiaszowi, a potem Eumenesowi, który w ciągu ostatniego dnia postarzał się chyba o dziesięć lat. Na końcu poczęstował kowala, który przyjął od niego kielich i starannie postawił go na ziemi. - Jestem teraz jeden z was - powiedział. Kineasz zacisnął usta i pokręcił głową. - Opowiedz - rzekł po sakijsku. Kowal skinął głową. - Moja wieś zniszczona. Nie mam rodziny. Przysięgnę wam gutyramas. Kineasz spojrzał na Eumenesa. - Nie znam tego słowa - powiedział. Eumenes pokręcił głową. - Niektórzy gospodarzący na wsi dostają ziemię na zasadzie gutyramas. To coś więcej niż dzierżawa, raczej coś w rodzaju wejścia w rodzinę. Oznacza to powstanie więzów lojalności, a nie tylko transakcję handlową. Eumenes wzruszył ramionami. - Rolnicy związani w ten sposób lepiej pracują, ale są też bardziej wymagający. Procesy, spadki, posagi... Taki ktoś czuje się członkiem rodziny, jakby go adoptowano... Kineasz rozłożył ręce. - Nie mam ziemi, nic ci nie mogę dać, kowalu. Kowal pogładził się po karku. 423
- My biedni ludzie - powiedział, wskazując na innych syndyjskich uchodźców z północy. - Paru nas Okrutne Dłonie przyjąć. Innych nikt nie przyjąć. Bez rodziny, bez ziemi. Wszystko z dymem. - Uniósł wzrok. Patrzył w oczy Kineaszowi. - Oni biorą mnie na przywódcę, tak? Ja nie mam nic. Daję to, daję ich tobie. Ja szukam śmierć, ale dla nich szukam życia. Ty mnie rozumiesz? Kineasz skinął głową. Żałował, że nie ma przy nim Ataelusa, który wraz z Okrutnymi Dłońmi i Rajanką próbował właśnie zrealizować swoje marzenie o posiadaniu stada koni. - Damy radę ich wyżywić? - Z tym pytaniem Kineasz zwrócił się do Nikiasza. - Pięćdziesięciu ludzi? Myślę, że tak. Ale co my z nimi poczniemy? Służących mamy pod dostatkiem. - Nikiasz uniósł brwi. Kineasz pokiwał głową. - Jak masz na imię? - zwrócił się do kowala. - Temeriks - odrzekł Synda. - To syndyjski odpowiednik Hefajstosa - wtrącił się Eumenes. - Chodź ze mną - powiedział Kineasz. Nareszcie znalazł pretekst, by udać się do króla. Towarzyszyli mu Temeriks i Nikiasz. Przy wejściu do królewskiego obozu nikt ich nie zatrzymał, sam zaś król siedział na dyszlu swojego wozu i wraz z Martaksem prostował strzały. Obok, na trawie, siedziała Kam Baksa w swoich skórzanych spódnicach i popijała herbatę. - Witaj, Kineaszu! - Król zerwał się na nogi. Jego radość nie była udawana. Kineasz zatrzymał się i zasalutował. Potem wypchnął przed siebie kowala i w kilku słowach wyjaśnił sytuację. Król uważnie patrzył i słuchał, by zadać później kowalowi kilka krótkich pytań po syndyjsku. Kowal odpowiadał pojedynczymi słowami. Król zwrócił się do Kineasza. - Jeśli się na to zdecydujesz, ryzykujesz konflikt z Okrutnymi Dłońmi, bo to są ich ludzie. Ten człowiek twierdzi, że ocaliłeś jego klan i chce ci złożyć przysięgę lojalności. - Król nie skrywał swego niezadowolenia. Jeśli na to pozwolę, staniesz się jego panem. Chyba nie jestem na to gotowy. 424
Poza tym moja kuzynka poczułaby się urażona. Rajanka nie wybaczyłaby ani mnie, ani tobie. Czy mając świadomość tego wszystkiego, przyjmiesz od niego przysięgę i staniesz się jego panem? Kineasz pokręcił głową. - Nie chcę być niczyim panem. Król był wyraźnie zaskoczony. - Już mi się wydawało, że znam Greków - powiedział - a ty mnie znowu wprawiasz w zdumienie. Rozumiem już, że chcąc prowadzić wojnę, musicie to przegłosować. Teraz dowiaduję się, że możesz posiadać niewolnika i nie przyjmować od niego przysięgi. Kineasz wytrzymał wzrok króla. - Nie będę jego panem - powiedział. - Przyjmę go i jego ludzi na służbę jako psiloi, będę im płacił żołd i zadbam o ich wyżywienie. A kiedy wróci Rajanka, ci, którzy będą ją chcieli za panią, będą mogli przysiąc jej lojalność. Król skinął głową i podrapał się po podbródku. Znowu powiedział coś po syndyjsku, a kowal przytaknął ruchem głowy, podał dłoń Kineaszowi, ten zaś ją uścisnął. Następnie Nikiasz wyprowadził kowala - miał dlań znaleźć jakieś miejsce na nocleg, bowiem Synda ze swoimi ziomkami od wielu dni skrywał się na wilgotnym brzegu rzeki. - Co nowego się wydarzyło? - spytał Kineasz, gdy tamci odeszli. Król spojrzał na Martaksa, potem na Kam Baksę. Wszyscy troje popatrywali na siebie, unikając wzroku Kineasza, by potem nagle zwrócić się jednocześnie w jego stronę. - Zastanawialiśmy się, jak długo potrwa twoja nieobecność - powiedział król. Kineasz wziął jedną ze strzał króla i uniósł ją ku słońcu. Grot miał trzy ostrza z brązu, najeżone groźnymi wypustkami. - Muszę pełnić funkcję hipparchy - rzekł w końcu. - W ramach zgromadzenia udało się nam uzyskać coś, czego efekty będą trwać bardzo długo. W gruncie rzeczy obaliliśmy archonta. - Który być może już nie żyje - rzuciła Kam Baksa swą osobliwą jońską greką. 425
- Widziałaś to? - Widzę tylko potwora na trawiastym morzu. Ale ludzie opowiadają mi różne rzeczy. Król pokiwał głową. Kineasz poczuł, że znowu pojawił się dystans, jaki dzielił ich w trakcie powrotu z walk przeciw Getom. Teraz ten dystans był nawet głębszy. W oczach króla dostrzegało się ból. - Ja również muszę pełnić swoją funkcję - powiedział. - Mam tu dzisiaj wielu zmarłych, wielu poległych, zbyt wielu. Jak słusznie przewidziałeś, Zopyrion szybko się uczy. Tesalska kawaleria zmiażdżyła Cierpliwe Wilki. Zastawiła na nich pułapkę. I mam teraz sto pustych siodeł i rozwścieczony klan. Kineasz pochylił głowę. - Tych ludzi zabił wasz tyran - ciągnął król. - Gdybyś był tutaj i mógł służyć nam radą, nie odważyliby się na taką szarżę. - Może jednak by się odważyli - wtrącił się Martaks, wzruszając ramionami. - Nie przywiązywałbym do tego takiej wagi, panie. Zadaliśmy im dotkliwe rany, a oni ledwie nas ukłuli. Król spojrzał na Kineasza. - Tak, Zopyrion szybko się uczy. Teraz już moja łódź płynie z prądem, prawda? I muszę nią płynąć tak długo, aż dotrę do punku przeznaczenia albo rozbiję się o skały. Wielka bitwa jest coraz bliżej, prawda? - Spojrzał na obu rozmówców. - Jestem gotów ją stoczyć. Kineasz stał nieruchomo. Patrzył na Kam Baksę, która wlepiła wzrok w fusy na dnie kubka z herbatą. Czuł w powietrzu zapach żywicy i sosny, dobywający się z kotła u jej stóp. Szamanka uniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały. Miała ogromne brązowe oczy i gdzieś głęboko w tych oczach... widział kolumnę sunącą przez trawiaste morze, podczas gdy on obniżał lot. Widział też oddziały Saków otaczające kolumnę ze wszystkich stron w promieniu wielu stadiów. Ta macedońska kolumna wyglądała jak obuta stopa próbująca rozgrzebać mrowisko, lecz mrówki zbliżały się do niej odważnie, śmielej od prawdziwych mrówek, i każda z nich umiała zadać ranę. Nagle wizja się zmieniła i macedońska kolumna stała się wężem z ogromnym łbem albo ogromną larwą pożerającą wszystko na swojej drodze i poprzez ogon wyrzucającą z siebie odchody - przeżuwającą Saków i 426
Olbijczyków na tryremach i miejskich murach, by potem wydalić z siebie jako ekskrement spalone domy, ścierniska, świeże groby i niepochowane ciała. Kam Baksa patrzyła na niego z męskim grymasem na swej umalowanej twarzy. - Nic innego nie widzę - powiedziała. W jej głosie nie czuło się bólu. Ty też? - Tak - odrzekł Kineasz. - Teraz mam takie wizje na jawie. Kam Baksa skinęła głową. - Będą pojawiać się coraz częściej. Umiesz śnić, jesteś w tym dobry. Ponownie utkwiła wzrok w fusach od herbaty. - Po raz pierwszy zaczynam liczyć na śmierć, bo nie mogę patrzeć, jak ten plugawy potwór, ten tyran, przemierza nasze równiny. Wszystko, czego się tknie, jest splugawione, obnażone, umarłe. Niebawem też taka będę. - Zmrużyła oczy. - Moje ciało będzie nawozem dla tego potwora - dodała szeptem. Kineasz spojrzał najpierw na króla, potem na Martaksa. Ten ostatni udawał, że nic nie usłyszał. Król odwrócił się, zakłopotany lub zasmucony. - Nic innego nie widzę - powtórzyła Kam Baksa. - Król nie ma ze mnie żadnego pożytku. Boję się mówić mu cokolwiek, by nie przyspieszyć bitwy. Ożywiłam duchy, które pomogą nam w walce. Zrobiłam, co mogłam. Teraz mogę jedynie siedzieć, pić herbatę i czekać na klęskę. Kineasz pokiwał głową. - Bitwa jest coraz bliżej - powiedział. Mimo wszystko chciał ją jakoś pocieszyć. Szamanka patrzyła na niego znad kubka z herbatą. Ponownie zmrużyła oczy, a on odwrócił wzrok, bo nie chciał znowu poddawać się wizji. Zapach z jej kotła był przytłaczający. - Kineaszu... - powiedziała Kam Baksa. - To wszystko balansuje na ostrzu noża. Król zignorował ją i pomachał w stronę stepu. - Nie spowolniliśmy marszu Zopyriona tak bardzo, jak byśmy chcieli. Jego straż przednia będzie tu już jutro, najpóźniej pojutrze. Kineasz skinął głową. 427
Król wzruszył ramionami. - Od czasu, gdyśmy zaczęli go nękać - powiedział - Zopyrion posuwa się szybciej. Jak mówił Martaks, zadajemy mu rany, dotkliwe rany. Im szybciej się przemieszcza, tym więcej jest maruderów, a żaden maruder nie jest w stanie dożyć kolejnego świtu. Mimo to Zopyrion zbliża się coraz szybciej. Jeszcze dzień, może dwa... Jest w stanie poświęcić wszystko, byle tylko zyskać na tempie. Kineasz znowu pokiwał głową. - Najlepiej zwołaj już wszystkie klany. Lepiej mieć całą armię po tej stronie, zanim Zopyrion zablokuje bród. Król posłał Kineaszowi gniewne spojrzenie. - Robię, co w mojej mocy, hipparcho. Kineasz pochylił się do przodu. - Ja tylko próbuję ci pomóc. Bitwa była coraz bliżej - miała się odbyć tydzień wcześniej niż przewidywał to plan Kineasza. Tydzień mniej życia. Kiedy wcześniej pozwalał sobie o tym myśleć, nie rozważał wszystkich aspektów swej wizji czy snu. Pole bitwy, na przykład. Jeśli ten sen dokładnie przepowiadał przyszłość, to bitwa nie odbędzie się przy Wielkim Zakolu. Już wcześniej zaświtała mu ta myśl, ale dopiero teraz, tuż po spotkaniu z królem, Kineasz postanowił zadziałać. A czas naglił. Od bitwy dzieliły go nie więcej niż dwa dni. Przez godzinę próbował sobie wyobrazić przebieg batalii. Filokles podważył wszystkie jego pewniki - i Filokles miał rację. Przywołał Nikiasza i kazał mu przyprowadzić Herona, hipparchę Pantikapajonu. Heron zdążył już nauczyć się paru rzeczy od Klejtosa. Jeżeli te trzy tygodnie nie przekształciły go w Hektora, jeśli nie nabrał kultury, ogłady i umiejętności zawodowego żołnierza, to na pewno nauczył się milczeć. Na każdym spotkaniu dowódców stał razem z Grekami, choć trzymał się nieco z boku i niezbyt pewnie przyłączał się do wspólnego śmiechu lub komentował cokolwiek. Był nadto człowiekiem wysokim, milczącym i ponurym. Kineasz chciał dać mu szansę na nowy początek i podnieść w nim poczucie własnej wartości. 428
- Witaj, Heronie - powiedział na jego widok. - Witaj, hipparcho - odrzekł Heron i zasalutował. Jego wzrost sprawiał, że wyglądał niezgrabnie, a mając bardzo długie nogi, nie mógł prezentować się dobrze na koniu. Posępne usposobienie należało pewnie przypisać temu, że od zawsze był bardzo brzydki. Skrzyżował teraz swoje długie ramiona, nie z nerwów, tylko dlatego że musiał coś z nimi zrobić. Kineasz, który był zbyt niski, by uchodzić za przystojnego, poczuł dla niego swoiste współczucie. Po Heronie było widać, że w razie niebezpieczeństwa stanie na wysokości zadania i że można na nim polegać. Kineasz poczęstował go winem i od razu przeszedł do konkretów. - Trzeba przeprowadzić zwiad wzdłuż rzeki, na północ i na południe. Sakowie twierdzą, że w odległości stu stadiów nie ma żadnego brodu. Wolałbym sam się o tym przekonać. Przydzielę ci najlepszych zwiadowców ze wszystkich oddziałów. Zacznij od kierunku południowego. Mielibyśmy się z pyszna, gdyby nas teraz Zopyrion oddzielił od Olbii. - Kineasz wzdrygnął się na samą tę myśl. Gdyby Zopyrion po zdradzie archonta zdołał przecisnąć się na południe, mógłby oprzeć swą armię na Olbii, skorzystać z jej pomocy i potem swobodnie przesuwać się w górę rzeki. Zopyrion mógł też wkroczyć do Olbii, przeprawiając się przez rzekę u jej ujścia. Na taką ewentualność Kineasz nie był przygotowany. Powiódł dłonią po czole i nosie, westchnął i spojrzał na milczącego Herona. - Od południa musisz przejrzeć wszystko, aż do pierwszych drzew powiedział. - Niech twoi ludzie badają rzekę. Nie możemy sobie pozwolić na żadną niespodziankę. Jak tylko uporasz się z tamtym odcinkiem, wróć tutaj i jedź na północ. Heron wyprostował się. - Rozumiem. - Zasalutował niezręcznie. - Widzę, że wolisz mnie mieć poza obozem. Gdzie znajdę zwiadowców? Kineasz przywołał gestem Nikiasza. - Sprowadź Kraksa, Sitalkesa i Antygona - zwrócił się do niego. - Dobierz jeszcze dwudziestu według własnego uznania. Może jeszcze Lykeles. A Laertes niech będzie hyperetesem. Nikiasz nieznacznie zmarszczył brwi. 429
- Tak jest, hipparcho - powiedział. W jego głosie czuło się lekkie napięcie. - Heronie... Powierzam ci bardzo ważne zadanie. Wykonaj je dobrze. Słuchaj Lykelesa i Laertesa. Pędź jak wiatr. Jutro o zmierzchu muszę już mieć świadomość, że od tej strony jesteśmy bezpieczni. Heron zasalutował. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który czuje się zaszczycony powierzoną mu misją, ale też nie okazał śladu niesubordynacji. Odszedł sztywnym krokiem. Nikiasz pokręcił głową. - Pozwolę sobie zauważyć, że do tej roboty lepiej nadawałby się Diodor. Kineasz podniósł swój płaszcz, leżący dotąd przy ognisku, i narzucił go na ramiona. - Diodor będzie mi tutaj potrzebny - odrzekł. - Niewykluczone, że jutro wieczorem będziemy już walczyć. - Wzruszył ramionami. - Może i postępuję nieroztropnie, ale coś mi mówi, że młody Heron dobrze wykona zadanie. A bez niego mogę się tutaj obejść. - Zadrżał. Zapadał już zmrok. Brzemię ciążących na nim obowiązków przeszkadzało mu w racjonalnym myśleniu. W którym miejscu Zopyrion podejmie próbę przeprawy przez rzekę? Czy ruszy do Olbii? Czy Olbijczycy podejmą walkę? Czy odkryta właśnie przez nich demokracja przetrwa chłodną noc przed bitwą, czy może jednak duch z nich opadnie? Prowiant, pożywienie dla koni, liczba kulejących wierzchowców... Rajanka jest wciąż po drugiej stronie rzeki - podobnie jak połowa sakijskich koni i większość klanowych wodzów. Rajanka... Kineasz próbował stłumić każdą myśl na jej temat. - Zeusie, prowadź mnie - szepnął. Nikiasz wcisnął mu w dłonie kubek gorącej herbaty. Kineasz zadrżał, kiedy gorący napój przepłynął mu przez gardło. - Dzięki - powiedział. - A teraz przyprowadź wszystkich greckich oficerów, łącznie z Memnonem. Czas już omówić taktykę. Jako pierwszy stawił się Diodor. Kineasz rad był, widząc, jak gładko przyszło Diodorowi przejęcie obowiązków dowódcy. I pomyśleć, że ten człowiek przez cztery lata był tylko zwykłym żołnierzem, choć z tych dobrze urodzonych, narzekającym na nocną wartę czy ciężar oszczepów. 430
Wydawał się teraz wyższy, a jego wspaniały napierśnik i hełm, nawet jego postawa - rozstawione lekko nogi i dłoń na biodrze - miały w sobie coś władczego. Również cienie pod oczami świadczyły o zmianie roli. - Mało cię ostatnio widuję - powiedział Kineasz, ściskając mu dłoń. Diodor przejął dowództwo nad strażami wokół obozu tuż po przejęciu przez Kineasza władzy nad wojskiem olbijskim. Odwzajemnił teraz uścisk dłoni i od jednego z Syndów, siedzących przy ognisku, przyjął kubek gorącego wina. - Kleomenes - rzekł cicho. - Łajdak. Zachował się gorzej niż nasi... Kineasz uniósł brwi. Wiedział, że Diodor ma na myśli trzydziestu tyranów w Atenach. - Wszystko będzie dobrze - odparł Kineasz. Diodor pokręcił głową. - Wiedziałem, że tak się stanie. Filokles też to przeczuwał. Wszyscy wiedzieliśmy, że tak będzie, i nie mogliśmy temu zapobiec. - Łyknął wina i spojrzał na Eumenesa, który wraz z Ajasem stał przy sąsiednim ognisku. - I pomyśleć, że ojciec tego chłopca zabił starego Klejtosa! Tak, tu jest gorzej niż w Atenach! A teraz Zopyrion ruszy na południe i zrobi tam sobie bazę. Kineasz kiwał głową, patrząc na czarny płaszcz Memnona, który zbliżał się do ogniska. - Biorę to pod uwagę - powiedział. - On teraz może nas minąć i przeprawić się przez rzekę. - Diodor próbował nakreślić mapkę na ziemi przy ognisku. Kineasz uniósł ręce, jakby przyzywał bogów. - Raczej tego nie zrobi. Obraz samego siebie, jaki na pewno ma w głowie, sprawi, że podejdzie do nas i podejmie walkę. - Zmarszczył brwi. Kleomenes, który, jak sądzę, rządzi teraz Olbią, podniósł stawkę. Za swoją władzę przehandlował naszą przyszłość. Jeżeli przegramy, Zopyrion przejmie miasto. Tym bardziej będzie chciał stoczyć bitwę. Rozumuje zapewne w ten sposób: jedna wielka bitwa i całe to morze trawy jest moje: wszystkie miasta nad Morzem Śródziemnym, całe scytyjskie złoto, wszystko. 431
Tymczasem gromadzili się inni wezwani. Niebo było już całkiem ciemne i naradzie Diodora i Kineasza przysłuchiwał się teraz krąg bladych i mrocznych twarzy. Memnon stał razem ze swym porucznikiem, Likurgiem, i dowódcą falangi Pantikapajonu, Klejstenesem. Nikomedes z kolei stał obok Ajasa, a Leukon obok Eumenesa i Nikiasza. Kineasz powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych. - Okres czekania dobiegł końca - powiedział. - Zopyrion nieźle sobie radzi. Zdaniem króla w ciągu minionego tygodnia porzucił on wszystkich maruderów, aby przemieszczać się szybciej, i teraz jest już bardzo blisko. Jutro król zwoła wszystkie klany, które dotąd nękały Zopyriona. O świcie zajmujemy pozycje. Falanga olbijska ustawi się na północ od brodu, o tutaj, u stóp tego wzgórza. Falanga Pantikapajonu ustawi się na południe od brodu. Jak tylko wszyscy zajmą miejsca, będzie można przećwiczyć blokowanie przeprawy. Falanga olbijska przećwiczy zwieranie szeregów i przemarsz po lewej. - Wskazał na czarną ziemię. - Falanga Pantikapajonu przećwiczy przemarsz po prawej. Sami się przekonacie, że pozwoli nam to zablokować bród szybko i bez paniki. Wszyscy oficerowie kiwali głowami. Jedynie Memnon wyraził sprzeciw. - Nie musimy ćwiczyć takiego przemarszu, hipparcho - powiedział. Wytrzymał wzrok Kineasza, ale przestąpił z nogi na nogę. - No, dobrze. Trochę sobie pochodzimy. - Nawet jeśli takie ćwiczenia są niepotrzebne - rzekł Kineasz - dzięki nim Sakowie przekonają się o naszej sile. - Słusznie - odparł Memnon. - A co w tym czasie będą robić twoi pięknisie na koniach? Kineasz wskazał na zachód. - O świcie Diodor i Nikomedes przeprawią swoich ludzi na drugi brzeg. Ustawią straże na linii odległej o pięć stadiów od brodu. Dowództwo powierzyłem Diodorowi. On już się postara, by nas nie zaskoczono. Każdemu z powracających klanów przydzieli człowieka, który pomoże mu przebyć bród. Leukon ze swymi ludźmi zostanie tutaj jako rezerwa. W razie 432
potrzeby będą mi służyć za posłańców. Obywatele Pantikapajonu będą podlegać właśnie Leukonowi aż do powrotu ich hipparchy. Wszystko jasne? Dopóki nie wróci armia króla, musimy zabezpieczać przeprawę. Utrata brodu mogłaby okazać się katastrofalna w skutkach. Ajas uniósł rękę. - Czy są jakieś inne brody? Kineasz pogładził twarz prawą dłonią. - Sakowie mówią, że nie ma. Heron z Pantikapajonu zrobi przegląd rzeki na sto stadiów w obie strony. Na wszelki wypadek. - Skrzywił się. Trzeba to było zrobić trzy dni temu. Teraz musimy się spieszyć. Inne pytania? - A jeśli ruszą w stronę naszego brodu? - odezwał się Memnon. - Co wtedy? Kineasz uniósł głos. - Jeżeli jutro zaatakują, musimy zewrzeć szyki i ich zatrzymać. Co prawda nie takiej bitwy pragnę, ale nie wolno nam oddać im brodu do czasu, gdy wróci nasza armia. To nasz jedyny plan na jutro: utrzymać pozycje. Memnon skinął głową. - Lubię proste plany. To będzie duża bitwa? Jak ta pod Issos? Kineasz przypomniał sobie słowa króla i wizję, jaką uraczyła go Kam Baksa. - Owszem - odparł. - Jak ta pod Issos. Memnon wskazał kciukiem gromadkę Syndów siedzących przy sąsiednim ognisku. - Jak chcesz ich wykorzystać? - zapytał. Kineasz pokręcił głową. - Jeszcze o tym nie myślałem - odparł. Zrobiło mu się głupio. Memnon umiał zadawać konkretne pytania. - Psiloi nie wygrają bitwy - rzekł Memnon z uśmiechem - ale mogą zmienić jej przebieg. Ustawię ich przy drzewach nad samym brodem. Tam jest dobry widok i będą mogli ostrzelać nieosłoniętą stronę taxis. Zdaj się na mnie. 433
- Przećwicz ich zatem wraz z hoplitami - odrzekł Kineasz. - Coś jeszcze? Do przodu wysunął się Nikomedes. - Jakie są szanse na zwycięstwo? - zapytał. Kineasz uśmiechnął się słabo. - Zapytaj mnie jutro, jak już zobaczę ich przednią straż. Teraz możemy wróżyć z fusów. W żołądku mi się kotłuje jak fletnistce pod koniec sympozjonu. Patrząc na księżyc, myślę o dziesięciu kolejnych rzeczach, które powinienem był zrobić, a których nie zrobiłem. - Kineasz uznał, że to dobry czas na szczerość. - Jeżeli Zopyrion zechce łaskawie zbliżyć się tutaj, rozbić obóz po drugiej stronie rzeki i stoczyć z nami bitwę... Wtedy, z pomocą bogów, mamy duże szanse na zwycięstwo. - Wzruszył ramionami i znowu pomyślał, że Wielkie Zakole nie było miejscem, w którym odbyła się bitwa z jego snów. Oczy Eumenesa jaśniały uwielbieniem. - Pobijesz ich - powiedział. - Niech twoje słowa usłyszą bogowie - odparł Kineasz, zrażony nieco entuzjazmem Eumenesa. Gdy wylewał na ziemię ofiarę z wina, ręką mu się zatrzęsła i wino wylało mu się na dłoń. Przypominało ciemną krew.
20.
O
świcie ziemią zatrzęsły gromy, których dźwięk zlewał się z odgło-
sami powracających galopem Saków. Słońce kryło się za mgłą, zasnuwającą też cały brzeg, przez co nie widziało się dalej niż na długość włóczni. Poza tym każdy powracający Sak stanowił źródło niepokoju. Dziesięć koni wydawało odgłos całej setki, a setka brzmiała jak dziesięć tysięcy. Gdy mgła opadła, nerwy Greków były napięte do granic wytrzymałości. Mimo to skutecznie pomagali wracającym klanom przeprawiać się przez bród. Król przyjechał na zwykłym koniu, niedużym kasztanie. Jechał sam, bez zbroi. Zatrzymał się obok Kineasza i trwał przez chwilę w milczeniu, podczas gdy Memnon i wraz ze swymi oficerami nadzorował przemarsz dwóch falang na płaskim odcinku ziemi przy brodzie. - Mam nadzieję, że aprobujesz moje decyzje - powiedział Kineasz. - Naprawdę uważasz, że Zopyrion spróbuje zaatakować bród? - zapytał król. Kineasz podrapał się po brodzie rękojeścią bata. - Nie - odparł. - Ale gdyby jednak spróbował, ładnie byśmy wyglądali, nie będąc na to gotowi. Obok króla pojawił się Martaks. Siedział na swoim koniu bojowym, bez zbroi, za to z przywiązanym do pleców gorytos i krótkim mieczem u pasa. Wskazał na rzekę. 435
- Deszcz dzisiaj. Więcej deszcz dzisiaj - powiedział. Wszyscy trzej zdawali sobie sprawę, że deszcz sprzyja Zopyrionowi. Z każdą godziną ze wschodu nadciągały kolejne chmury i niebo robiło się coraz ciemniejsze. Również z każdą godziną z zachodu nadciągali kolejni Sakowie, jedni triumfujący, inni przygnębieni. Wiele było pustych siodeł i ciał przerzuconych przez końskie grzbiety. Nad samą rzeką jakaś półnaga kobieta na koniu pokazywała głowy pobitych wrogów, a przed królem zatrzymał się oddział wyczerpanych Sarmatów, by pokazać mu swoje trofea: włosy, hełm, kilka mieczy. Król jeździł między nimi wszystkimi, winszując zwycięzcom, pocieszając pokonanych, chwaląc jednych, ganiąc drugich. Kineasz zeskoczył z konia, by napić się wody i rozprostować kości, po czym znowu dosiadł swego wierzchowca. Po południu grzmoty przybrały na sile, a na rzekę opadła ciemność, zwiastująca poniekąd nadejście Macedończyków. Zaczęło padać. Od rana co godzinę zjawiali się kolejni posłańcy, będący jak gdyby świadectwem upływającego czasu. Później, gdy rozpadało się na dobre, wzrosła też liczba posłańców. Król podjechał do brodu, a tuż potem dołączyła doń jego świta. Gdy zsiadł z konia, dwóch ludzi pomogło mu zdjąć zbroję. Kineasz zjechał ze wzgórza z kilkoma swoimi ludźmi. Rozpoznał Ataelusa, który wyłonił się właśnie ze ściany deszczu na zachodzie. Scycie towarzyszyła Rajanka. Kineaszowi serce waliło jak młotem. Przecisnął się między ludźmi króla. Na jego widok Ataelus uśmiechnął się uśmiechem człowieka wyczerpanego. - Za bardzo zmęczony, żeby walczyć - powiedział. - Za dużo walki. - Rajanka osłania ostatnią grupę - odezwał się król. - Robi, co może. Ataelus położył dłoń na ramieniu Kineasza. - Duża bitwa... Okrutne Dłonie i Stojące Konie i trochę Cierpliwe Wilki. My oszukują, oni oszukują, my oszukują... Walka jak... - Pokręcił dłonią niczym człowiek mieszkający w garnku. - Strzelamy do ostatnia strzała. Brązowe Czapy walczą do ostatni koń. Potem cofają, a Rajanka rusza 436
z Cierpliwe Wilki. A potem z Głodne Wilki. O, tam. Oni jadą. A po nich Okrutne Dłonie. Kineasz wpatrywał się w ciemność. - Po drugiej stronie mam dwa oddziały, dwieście koni - powiedział. Pomogę jej. Martaks pokiwał głową. - Dobrze. Weź greckie konie. I Sarmatów. - Niemal siłą powstrzymał króla. - Siedź i czekaj - zwrócił się do monarchy, a do Kineasza wykrzyknął: - Pamiętaj, bracie, to nie ta bitwa! Król włożył zbroję. Bardzo szybko, tonem nieznoszącym sprzeciwu, powiedział po sakijsku Martaksowi, że to on sam miał pomóc Rajance - on i paru z jego świty. Kineasz zawrócił konia. - Panie, nie wolno ci! - powiedział. Dbałość o sojuszników i własny interes tym razem szły w parze, mówił więc pewnie i przekonaniem. - Nie możemy sobie pozwolić na takie ryzyko! Słuchając go, król stał prosto, z zaciśniętymi ustami. - Czy to ja tutaj dowodzę? - zapytał. Martaks chwycił za uzdę królewskiego konia. - Nie! - powiedział, do Kineasza zaś krzyknął: - Jedź! Bez chwili wahania Kineasz zawrócił konia i ruszył przed siebie. Tuż za nim jechał Nikiasz. - Zagraj sygnał na zbiórkę - rzucił do hyperetesa. A do Sitalkesa wykrzyknął: - Mój wierzchowiec! Dźwięk trąbki poniósł się dziwnym echem w wilgotnym powietrzu. Kineasz pomachał do Leukona, który mógł jeszcze go dostrzec. Sitalkes zjawił się z Tanatosem i Kineasz szybko się przesiadł na swego czarnego wysokiego wierzchowca i wjechał nim do rzeki. W strugach deszczu bród wydawał się bardzo rozległy i Kineasz odnosił wrażenie, że brnie bardzo wolno - jakby wraz ze swoimi ludźmi przedzierał się przez płynący miód, nie wodę. - Mamy wrócić? - wykrzyknął Nikomedes z odległego brzegu. Kineasz spiął konia kolanami i wyprostował się. 437
- Nie! Ustawcie się w szyk na brzegu! I zróbcie miejsce dla Leukona! Nikomedes odkrzyknął, że zrozumiał. Dało się słyszeć, jak przestawia swoich ludzi. Od południa dobiegały inne głosy. Deszcz przybrał na sile i spływał teraz po hełmach, moczył włosy i zbroje. Tanatos wjechał wreszcie na żwir, potem na trawę - przeprawa przez bród dobiegła końca. Kineasz kazał mu jechać kłusem, kierując się w stronę, z której dobiegał głos Nikomedesa. Dalej towarzyszył mu Nikiasz, wciąż odtrąbujący sygnał zbiórki. Trudno było cokolwiek wypatrzyć w tak gęstym deszczu, ale Kineasz w końcu rozpoznał Nikomedesa po charakterystycznym płaszczu. Jego ludzie stali już w zwartym szyku. Tymczasem pół stadionu na południe Diodor gromadził straże, aby je również ustawić w szyk. Kineasz zatrzymał się i zwrócił do Nikiasza: - Leukon tam. - Wskazał na północ od oddziału Nikomedesa. Ludzie Leukona i żołnierze z Pantikapajonu wciąż jeszcze przekraczali rzekę. Za nimi widać było brnących w wodzie ciężko uzbrojonych Sarmatów na utrudzonych wierzchowcach. Do Kineasza podjechał Ataelus. - Muszę wiedzieć, gdzie jest Rajanka - powiedział Kineasz, kładąc dłoń na ramieniu Scyty. - Możesz jakoś urządzić, żebyśmy się spotkali? Ataelus uśmiechnął się szeroko. Wydmuchał nos w dłoń, zeskoczył z konia i wsiadł na innego wierzchowca, który przybiegł wraz z nim, przywiązany sznurem. - Jasne - powiedział Scyta, pomachał i zniknął w deszczu. Kineasz podjechał do Leukona. - Potrzebuję Eumenesa - powiedział. Leukon skinął głową. - A wy tutaj trzymajcie szyk. Niech wszyscy zostaną na swoich miejscach. Jak usłyszycie sygnał, zacznijcie się wycofywać w równym ordynku. Jeśli wszystko się zawali, wracacie przez bród. Nie chcemy dziś bitwy, zrozumiano? Leukon zasalutował. - Sformować szyk. Cofać się w równym ordynku. Nie doprowadzać do walnego starcia. 438
Kineasz odsalutował. - Będzie z ciebie generał. - Spojrzał na Eumenesa. - Zostaw swój oddział i jedź do Sarmatów. Zostań z nimi. Przekaż im moje rozkazy. Na razie będą moją rezerwą. Postaraj się im wyjaśnić, co to takiego rezerwa. Eumenes pokiwał głową i odjechał przygarbiony. Leukon nic jeszcze nie powiedział o morderstwie popełnionym na jego ojcu. Zresztą w ogóle od trzech dni nie odzywał się nawet do swojego hyperetesa, nie licząc wydawania rozkazów. Kineasz wrócił do Nikiasza. Szyk był gotowy: trzy zbite bloki ludzi, za nimi zaś luźniej ustawieni Sarmaci. - Sygnał: do przodu - rzucił Kineasz do Nikiasza. Wszyscy ruszyli przed siebie. Po przejściu czterdziestu kroków nie mogli już widzieć wzgórz przy brodzie. Z deszczu wyłoniła się grupa rozpędzonych Saków. W pierwszej chwili wzbudzili niepokój, potem jednak ich rozpoznano - były to Cierpliwe Wilki. Przejeżdżając, pokazywali puste gorytos i gestami dawali do zrozumienia, że wróg jest już blisko. Zajaśniała błyskawica, rzucając światło na twarze. W tej krótkiej chwili Kineasz uświadomił sobie, że to mogło nastąpić już teraz. To. Bitwa. I jego śmierć. Głupia myśl - mogła się przecież odnosić do każdego z obecnych tu ludzi. Kineasz jechał na przedzie, za bardzo już teraz zajęty, by rozmyślać nad śmiertelnością. Kazał wszystkim trzem oddziałom wysunąć boczne szeregi, żeby uniknąć niespodzianki. Minęli kolejną grupkę Cierpliwych Wilków i pierwszą gromadę Okrutnych Dłoni - tych ostatnich łatwo było rozpoznać, ponieważ każdy koń miał na zadzie wymalowaną dłoń. Mijali ich coraz więcej - całe setki. Nie tyle zgnębionych porażką, ile wyczerpanych, wycieńczonych. Znowu pojawił się Ataelus. - Ona teraz tuż przed - powiedział. - Brązowe Czapy nie tak blisko. Ostrożni, od kiedy słyszą trąbami. - Wskazał wymownie na Nikiasza. Deszcz zacinał prosto w twarze. 439
- Stać! - krzyknął Kineasz. Nikiasz zagrał stosowny sygnał. Siedzieli dalej na koniach w strugach deszczu, który zagłuszał dobiegające z równiny dźwięki, nawet odgłosy walk, jeśli takowe się toczyły. Kineasz słyszał tylko uderzenia kropel w swój hełm. Zdjął go i wetknął pod ramię. Odwrócił się do Nikiasza, chciał mu coś powiedzieć, lecz ten wskazał milcząco przed siebie. Była naprzeciw niego, na odległość kilku koni. Jadąc, oglądała się przez ramię. Kineasz klepnął swojego rumaka i pogalopował w jej stronę. Odgłosy kopyt ostrzegły ją i zdążyła się odwrócić. Posłała mu zmęczony uśmiech. Po raz pierwszy od dawna uśmiechnęła się do niego, choć był to jedynie uśmiech dowódcy do dowódcy. - Prawie mnie pobili - powiedziała. Przez chwilę szukała w gorytos strzały, żadnej jednak nie znalazła. - Przeprowadź swoich ludzi - rzekł Kineasz bezmyślnie. Tych ludzi było nie więcej niż tuzin. Mimowolnie przytknął dłoń do jej twarzy i szybko ją cofnął. - Będę cię osłaniał. - Tymi słowami nie tyle ją informował, ile dokonywał podziału wojennych ról. - To Okrutne Dłonie osłaniają. Zawsze. - Rajanka uniosła brwi nad błyszczącymi mimo wszystko oczami. - Łuki mokre. Brakuje strzał. Długi dzień. Kineasz patrzył, jak z mroku wyłania się coraz więcej Okrutnych Dłoni. Robiło się jeszcze ciemniej - powoli nadciągał wieczór. Rajanka przytknęła do ust kawałek kości i dmuchnęła. Rozległ się gwizd. Po chwili podjechała do niej trębaczka Hirene. Miała owinięte płótnem ramię, a jej siodło było zakrwawione. Uniosła trąbkę i zagrała dwudźwiękowy barbarzyński sygnał, który dziwnie zabrzmiał w deszczu, by po chwili wsiąknąć w trawę. Z deszczu wyłaniały się kolejne Okrutne Dłonie, pędzące galopem na wyczerpanych koniach lub zmieniające je szybko na świeże. Najbardziej wycieńczone rumaki porzucano bez żalu. Od wszystkich tych jeźdźców biło ogromne zmęczenie, widać też było, że odnieśli wiele ran. Kineasz patrzył, jak ostatni z nich mijają go, by zniknąć w przesmykach między jego oddziałami. 440
- Przez bród na drugą stronę! - rzucił rozkazującym tonem. Rajanka uniosła brwi, machnęła batem, spięła piętami swego konia i pogalopowała przed siebie, wyprostowana, z uniesioną wysoko głową. Gdy odjeżdżała, Kineasz myślał o tym, co mógł jej powiedzieć - zamiast krzykiem wydawać rozkazy. Spojrzał na Ataelusa. - Jak daleko? - zapytał. - Jak daleko od nas jest wróg? Scyta wyjął łuk ze swego gorytos, naciągnął strzałę i wystrzelił ją prawie pionowo w niebo. Wszystko to uczynił jednym płynnym ruchem. Strzała zniknęła w mroku. Dało się słyszeć rżenie konia. - Tam - odrzekł Ataelus. - Na Zeusa, ojca wszechrzeczy... Na Posejdona, władcę koni... - Kineasz spojrzał na Nikiasza. - Sygnał: naprzód! Nikiasz zatrąbił. - Myślałem, że mamy unikać walnego starcia - powiedział. - Sygnał: kłusem! - krzyknął Kineasz. Czuł, jak wszystkie trzy formacje posuwają się za nim, czuł to w odgłosach kopyt i w drżeniu ziemi. Wiedział, że mogą się znaleźć w pułapce. Przełożył oszczep do prawej ręki i odwrócił się trochę, by dać sygnał do ataku. Nagle ujrzał niemal tuż przed sobą w deszczu hełm z pióropuszem, a potem całego jeźdźca. - Do ataku! - krzyknął. To byli Tesalczycy - w żółto-fioletowych płaszczach narzuconych na świetne zbroje, siedzący na pokaźnych wierzchowcach. Rumak Kineasza w dwóch krokach przeszedł w galop, a oszczep utkwił w koniu nieprzyjaciela. Tesalczycy byli dobrze ustawieni: tworzyli solidne i zwarte szyki. Ale od razu dało się dostrzec, jak bardzo są zmęczeni. Kineasz przecisnął się obok rannego konia, a potem między dwoma kolejnymi. Jego wierzchowiec, z wyszczerzonymi zębami, bezwzględnie torował sobie drogę, siejąc popłoch w oddziale wroga, podczas gdy Kineasz wymachiwał drugim oszczepem na prawo i lewo, zrzucając jeźdźców z koni. Nagle zjawili się przy nim Olbijczycy, a wrogie oddziały szybko się rozproszyły. Ich dowódca z pewnością nie spodziewał się szarży kawalerii, wyłaniającej się niespodziewanie z gęstego deszczu. 441
Uciekali z godną podziwu sprawnością, zostawiając za sobą jedynie leżące na ziemi ciała. Kineasz wyprostował się i krzyknął: - Nikiasz! - Miał wrażenie, że pękają mu płuca. - Tutaj! - odkrzyknął hyperetes. - Tu jestem! - Sygnał: powrót! - Kineasz wydostał się spomiędzy tłoczących się Olbijczyków. Niektórzy z jego ludzi okazali się na tyle niedoświadczeni, że pomknęli w deszczu za Tesalczykami. Cofał się tak długo, aż dojrzał połyskujące słabo sylwetki Sarmatów. - Eumenesie! - zawołał. - Cofamy się. Biliśmy się trochę, trudno powiedzieć z kim. Zbiórka przy brodzie. Osłaniaj nas. - Odwrócił się i znowu podjechał do swoich ludzi, którzy na dźwięk trąbki próbowali się jakoś ustawić. Był to dość niebezpieczny manewr, bo przecież przeciwnik mógł kryć się gdzieś w pobliżu. Trwało to bardzo, bardzo długo. Kineasz dostrzegł jakiś ruch po prawej: jaskrawsze barwy, czerwone płaszcze... Konnica nieprzyjaciela. Oddział Nikomedesa znajdował się pół stadionu za nimi i był już dobrze uformowany. Głos Ajasa napominał, by żołnierze trzymali się swoich miejsc. Diodor zniknął gdzieś w deszczu, a Leukon próbował uporać się z mieszaniną ludzi, jacy znaleźli się pod jego dowództwem. - Teraz, Leukonie! - krzyknął Kineasz. Leukon pokręcił głową. Żołnierze z Pantikapajonu z trudem zajmowali miejsca w szyku. Nikiasz wskazał ich ręką. - Za duży bałagan - powiedział. - Wszystko zaraz pęknie. Musimy stąd zwiewać. Kineasz czuł, jak wroga kawaleria gromadzi się opodal. Usłyszał dźwięk trąbki. - Leukonie! - krzyknął. - Odwrót! W stronę brodu! Leukon nasunął głębiej hełm na głowę i otworzył usta, by wydać rozkaz. W tym momencie oszczep przebił mu szyję, a z gardła wylała się krew. Po chwili leżał już na ziemi, a Tesalczycy nacierali na jego oddział. Koń Kineasza bezwstydnie wysforował się na sam przód, pędząc co tchu w stronę brodu. Tam było bezpiecznie. Kineasz obejrzał się w poszukiwaniu Nikiasza, który jechał tuż za nim. 442
W słabnącym deszczu zobaczył, jak Sarmaci atakują Tesalczyków, przedzierając się przez złamany szyk Leukona. Wydawali z siebie odgłosy, jakie robiłoby stu ludzi uderzających łyżkami w miedziane kotły. Tesalczycy wyglądali na zaskoczonych. Ludzie Leukona byli najmłodsi i najlepsi ze wszystkich olbijskich hippeis. Jak tylko ujrzeli Sarmatów, przestali się cofać. Czerwonym płaszczom przeciwstawiły się teraz równe im siły. Poleciały oszczepy, ciała spadały z koni. W ciągu kilku zaledwie chwil obydwa szyki wcięły się w siebie jak czółenka na krośnie, by zakotłować się potem, tworząc jeden wielki chaos. Czas naglił - wszystko toczyło się bardzo szybko. Rozpoczęło się starcie, którego Kineasz wolał uniknąć. Na dodatek brała w nim udział aż połowa jego podkomendnych. Jeżeli Zopyrion był w stanie rzucić do boju następne szwadrony kawalerii, to jeszcze przed zmierzchem mógł wygrać całą tę bitwę. Kineasz skierował się w prawo, w stronę Diodora, którego żołnierze przegrupowali się już i przesunęli nieco w lewo. - Za mną! - krzyknął i zawrócił konia. Jego wierzchowiec był doprawdy wspaniałym zwierzęciem, a już na pewno najlepszym koniem bojowym, jakiego Kineasz w życiu posiadał. Przeprowadził oddział Diodora wzdłuż prawej flanki wroga. Położenie nieprzyjaciela zgadywał dzięki rozmaitym odgłosom i własnej intuicji. Na jego widok czerwone płaszcze wpadły w panikę, lecz tym razem nie mogły pierzchnąć bez większych strat, bo ich przednie oddziały brały już udział w walce. Nieprzyjaciele ginęli zatem całymi tuzinami na swoich zmęczonych koniach, atakowani od tyłu, brnący w błocie... Widać było, że Olbijczycy mają większy zapas świeżych sił. Potem rozległy się inne odgłosy - to Ajas z oddziałem Nikomedesa zamykał odwrót czerwonym płaszczom. Mimo ciemności Kineasz dostrzegł Eumenesa, który krzykiem dodawał animuszu grupie młodszych Olbijczyków. Czując, że zwycięstwo jest blisko, Kineasz dołączył do nich. Zrzucił z konia jednego z nieprzyjaciół, a innemu odciął rękę. Tuż potem zabił trębacza z wrogiego obozu. W świetle błyskawicy ujrzał dowódcę czerwonych płaszczy, ubranego w ozdobną pozłacaną zbroję. Od razu go rozpoznał i 443
zaatakował, tamten jednak uchylił się od walki i odgalopował na tyły. Jego koń był widocznie mniej zmęczony od pozostałych. Filip Kontos, pomyślał Kineasz. Człowiek, którego darzył szacunkiem, a którego teraz miał zabić. Kineasz ścigał go przez pół stadionu, po czym zatrzymał się i wlepił wzrok w ciemność. Był sam. Uświadomił sobie, że zajechał dalej, niż zamierzał, i że zgubił swojego hyperetesa. - Zbiórka! - krzyknął ochrypłym głosem. I powtórzył to jeszcze dwa razy. Podjechał do niego jeden z Sarmatów i wskazał w stronę brodu, jakby był niedoświadczonym żołnierzem, czekającym na wskazówki. Z deszczu wyłonił się Ataelus, chwycił za uzdę konia Kineasza i, pokazując na ścianę deszczu, wykrzyknął: - Ludzie z włócznie! Kineasz zmrużył oczy i dojrzał - znajdującą się stanowczo za blisko kolumnę ciężkiej piechoty. Zawrócił konia. Opodal rozległ się dźwięk trąbki Nikiasza. Kineasz zapuścił się za daleko - był to czyn nieroztropny. Poniosło go w czasie ataku. Pochylił się i przytknął głowę do łba swego wierzchowca - Macedończycy mogli mieć łuczników. Znajdował się na terenie opanowanym przez wroga. Niezbyt daleko byli włócznicy. Zatrzymał się przy pierwszej większej grupce własnych ludzi i ochrypłym krzykiem wydał rozkaz odwrotu. Tymczasem włócznicy - pełna taxis - formowali się w szyk bojowy. Za pośrednictwem gestów i znaków dawanych mieczem, jak również dzięki pomocy tłumaczącego na sakijski Ataelusa, Kineasz zdołał cofnąć swych podkomendnych: najpierw na linię pierwszego ataku, potem zaś tam, skąd Nikiasz grał sygnał odwrotu. Hyperetes był bowiem tam, gdzie być powinien. Miał ranę na lewym ramieniu i stracił hełm. Mimo to dalej dął w trąbkę. Kiedy zobaczył Kineasza, wyglądał jak ojciec witający syna marnotrawnego - na jego twarzy miłość i poczucie ulgi mieszały się ze złością i gniewem. Nikiasz zatknął trąbkę u biodra i wlepił wściekły wzrok w Kineasza. 444
- Gdzieś ty się, u licha, podziewał? - krzyknął. - Bawiłem się w Achillesa - odkrzyknął Kineasz. Jego ludzie znów ustawiali się w szyk. Mógł być z nich dumny: trudno jest się ustawić po wygranej walce, tym bardziej po dwóch. A przecież żołnierze Leukona zostali zdziesiątkowani, stracili dowódcę, teraz zaś czekało ich trzecie starcie. Żaden z nich nie miał już oszczepu, a konie były wycieńczone. Kineasz dziwił się, że wcale nie zrobiło się ciemniej, tak jakby od pierwszej potyczki minęła zaledwie chwila. Gdzieś w deszczu i niskiej mgle zabrzmiała macedońska trąbka. Potem kolejna. Kilka stadiów na południe rozległy się krzyki. Nikiasz milczał przez moment, zadyszany. - Wygrywamy czy przegrywamy? - spytał. I nagle uśmiechnął się szeroko. - Czy ty przypadkiem nie starałeś się uniknąć walnego starcia? Kineasz wzruszył ramionami, wpatrzony w ustawiających się żołnierzy. - Przyznaję ci rację, staruszku. Ruszajmy na drugą stronę rzeki. Gdzie są Sarmaci? Nikiasz wskazał na środek szyku. - Eumenes ich zatrzymał, ale nie wszystkich. Kineasz podjechał do Eumenesa. - Przejmujesz dowodzenie nad swoim oddziałem - powiedział. - Leukon nie żyje. Twarz Eumenesa jakby zapadła się w siebie. Usta otwarły się i zamknęły błyskawicznie. Nie padło z nich żadne słowo. Kineasz znów wskazał na oddział Eumenesa. - Przejmujesz dowodzenie - powtórzył ledwo słyszalnym głosem. Dopiero po przebyciu brodu, które dokonało się sprawnie mimo deszczu i wielu rannych, trudy bitwy dały im się mocno we znaki. Wszyscy byli zziębnięci, przemoczeni i zmęczeni - zbyt zmęczeni, by gotować lub czesać konie - przez co oficerowie musieli okazywać stanowczość. Nikomedes i Ajas okazali się równie brutalni jak Kineasz, gdy trzeba było zwymyślać ludzi, którzy nie zajęli się swymi końmi albo bezładnie rzucali broń na ziemię. 445
Nikiasz odciągnął jednego z młodzików od ogniska i powalił go na ziemię. Można już było powiedzieć, że dyscyplina została przywrócona. Kilka minut później napięcie wreszcie ustąpiło. Kineasz dziękował bogom za Syndów, którzy teraz rozpalali ogniska, opatrywali rany i gotowali. Z innych obozów przybywali żołnierze i wojownicy: olbijscy hoplici, grupka z klanu Stojące Konie, gromadka Cierpliwych Wilków. Wyłaniali się z deszczu z garnkiem pełnym miodu, bukłakiem wina albo kawałem ugotowanego mięsa. Ogień buchał coraz wyżej, jakby chciał wepchnąć deszcz z powrotem do nieba. Ludzie jedli, pili wino i miód, zaczęli rozmawiać. Nagle każdy chciał opowiedzieć swoją historię. Kineasz, bez płaszcza, lecz w zbroi i z hełmem pod pachą, wypatrywał jakiegokolwiek przejawu nieposłuszeństwa, przygnieciony kolejną falą trosk i niepokoju. Filokles nie brał udziału w bitwie, ale czekanie też może znużyć. Był teraz na pół pijany i dotknął zbroi Kineasza, jakby chciał ją zeń zdjąć. - Nie irytuj mnie! - warknął Kineasz. - Chcę mieć ją jeszcze na sobie. - Kto tu kogo irytuje? - odrzekł Filokles. - To nie ja wtargnąłem za linię Macedończyków... Ajas twierdzi, że przypominałeś jakiegoś boga. Ty naprawdę szukasz śmierci? A może po prostu jesteś głupcem? Kineasz pokręcił głową. - Jestem tylko biednym generałem. Jak zacznę walczyć, zatracam się, ślepnę. Koncentruję się na człowieku, którego widzę tuż przed sobą, potem na następnym... - Wzruszył ramionami. Nagle sam poczuł się ogromnie zmęczony. - Natknąłem się na starego... rywala. - Zabiłeś go? - spytał Filokles. - Uciekł. Filokles próbował wyjąć Kineaszowi hełm spod pachy. - Pozwól sobie na chwilę wytchnienia, bracie. Pożyj trochę. Na ten wieczór zapomnij o istnieniu naszego tyrana. Idź, pocałuj Medeę... Jeśli ja nie umiem przemówić ci do rozsądku, to może jej się to uda! 446
Kineasz wypuścił hełm. - Jesteś pijany, bracie - powiedział. - Oczywiście, że jestem pijany. Ty też powinieneś się upić. Greckie wino zsyła sny od greckich bogów, a nie jakieś sny o śmierci. - Kto śni o śmierci? - spytał Diodor. Był nagi i wycierał sobie włosy tuniką. - W życiu nie brałem udziału w trudniejszej akcji. Za jego plecami stanął Ajas. Był cały zaczerwieniony. - Rzeczywiście, lekko nie poszło - powiedział. Kineasz objął go ramieniem, uścisnął i odrzekł: - Świetnie się spisałeś. - Kineaszowi śni się śmierć - powiedział Filokles, gdy inni zamilkli, lecz szybko się spostrzegł i nic więcej nie dodał. - Zaskoczyliśmy ich? - spytał Diodor. - Czy oni nas? Nie wiem nawet, kto wygrał... - Spojrzał na Filoklesa, potem na Kineasza. - Śniła ci się własna śmierć? Kineasz bawił się szarfą przewieszoną przez zbroję. - Filokles jest pijany - powiedział. Diodor wyjął z ręki Spartanina kielich z winem i wypił całą zawartość. - W tym jest jakiś sens. Sny o śmierci są chyba wpisane w naturę rzeczy. Mnie zawsze przed akcją śni się, że ginę. Śniło mi się to wczoraj, a pewnie i dzisiaj się przyśni. Filokles wpatrywał się w swój pusty kielich. - To będzie jutro? - zapytał cichym głosem. Nagle przestał wyglądać na pijanego. Kineasz odwiązał szarfę i mógł już odczepić napierśnik od naplecznika. - Być może. Nie wiem. - Rozejrzał się dokoła. - Gdzie jest Heron? Z deszczu wyłonił się Nikiasz wraz z Arnim, niewolnikiem Ajasa. Arni zdjął z Kineasza mokrą tunikę i nałożył na niego czystą i suchą. Nikiasz pokręcił głową. - Heron nie wrócił. Ani on, ani jego ludzie. - Cholera - rzucił Kineasz. - Gdzie jest Ataelus? Nikiasz wzruszył ramionami. 447
- Pod koniec bitwy udało mu się zdobyć kilka koni - odparł. - A teraz zaleca się chyba do jakiejś panny z Okrutnych Dłoni. Kineasz narzucił mokry płaszcz na suchą tunikę. - Znajdę go - powiedział. Nie miał ochoty się z nimi rozstawać. Znajdowali się w tym radosnym stanie, w jaki żołnierze wpadają po udanej akcji. Oddalając się od nich, odchodził w przestrzeń czarnych myśli. Jedna z nich nie dawała mu spokoju. Heron. Gdy przechodził przez wzgórze, za którym mieścił się obóz Okrutnych Dłoni, ludzie przy mijanych ogniskach poklepywali go po plecach i częstowali winem i przyprawioną herbatą w dużych kubkach. Kineasz raczył się tym poczęstunkiem, wypytując wszędzie o Ataelusa. Szybko znalazł wóz Rajanki. Gdy usłyszał jej śmiech, oparł się ręką o koło. Od czasu pamiętnej nocy nad rzeką, nie starał się do niej dotrzeć, teraz zaś czuł się głupio, niczym zalotnik czekający na deszczu. Przez filcową klapę dobiegła kolejna salwa śmiechu - tym razem śmiał się Parsztewalt. Kineasz wszedł na stopień wozu i wykrzyknął greckie pozdrowienie. Klapę uchylił właśnie Parsztewalt. W środku stał rozpalony kocioł, z którego dobywał się dym woniejący nasionami i korzeniami. Sosnowy zapach wypłynął teraz na zewnątrz. - O, proszę! - wykrzyknął Parsztewalt. Objął Kineasza, wciągnął go do środka i powiódł ku długiej ławce, służącej w dzień do siedzenia, a w nocy do spania. Wóz był pełen ludzi; prócz dymu czuć było zapach wilgotnej wełny. Jakieś dłonie usadziły Kineasza między dwoma ciepłymi ciałami. Jedno z nich należało do Rajanki. Jeszcze nim zdążył usiąść, jej dłoń wsunęła się pod jego tunikę, a usta przylgnęły do jego ust. Całowali się tak namiętnie, że ich oddechy tworzyły jedność. Kineasz miał wrażenie, że skóra mu płonie. W wozie było zresztą ciemno - czerwone węgielki w kotle prawie nie oświetlały wnętrza - i mimo że po lewej miał Hirene, Kineasz czuł się, jakby byli tam sami. Jego żądza wzmagała się z każdym oddechem. 448
- Jesteś - powiedziała Rajanka między pocałunkami, jakby jeszcze w ten fakt nie wierzyła. A przecież Kineasz zjawił się tu w innym celu. Jego dłoń przesuwała się pod jej tuniką, wodząc po miękkiej skórze piersi aż do soczystego sutka, ona zaś wpiła zęby w jego ramię, a on westchnął głęboko, wciągając do płuc dym z kotła... Robak był coraz bliżej, pożerał wszystko, co napotkał po drodze, teraz wyżerał skórę z czaszki Leukona... - Ataelus! - krzyknął Kineasz. Odepchnął Rajankę. Miał wrażenie, że traci zmysły. Kiedy chwyciła go za rękę, próbował się jej oprzeć, lecz okazała się silna - i ciągnęła go, pchała, a w końcu zepchnęła. Wylądował w błocie przy kole wozu. - Na ciebie dym łatwo działa - powiedziała, stając nad nim na mokrej trawie. Karcąco pokiwała nań palcem. - Oddychaj głęboko. Wejdź pod wóz i oddychaj. - Zostań ze mną - rzekł Kineasz, ale Rajanka pokręciła głową. - Za dużo, za szybko. Oddychaj. Ja znajdę Ataelusa. On jest z Samahe. - Co powiedziawszy, zniknęła. Kiedy wróciła z Ataelusem, Kineasz mógł już zebrać myśli. - Rano wysłałem w dół rzeki Herona, hipparchę Pantikapajonu. Miał zrobić zwiad i poszukać innych brodów. - Tam nie ma brodów - odrzekł Ataelus. Towarzyszył mu jakiś człowiek, a właściwie kobieta. Miała ręce skrzyżowane na piersi i wyglądała na rozgniewaną. - To jest Samahe... Żona dla mnie. - Wyszczerzył zęby. Żona i dwadzieścia koni! Kineasz pogratulował mu uściskiem dłoni, choć wiedział, że jest to gest absurdalny. - Muszę wiedzieć, gdzie jest Heron i czego zdołał się dowiedzieć. Ataelus zmarszczył brwi i spojrzał na niego spode łba. - Każesz mi jechać w deszcz? Teraz? Dla tego Heron? - Tak - odrzekł Kineasz. 449
Ataelus zaczerpnął tchu. - Dla ciebie? - Dla mnie - odrzekł Kineasz. Nie był w stanie wyjaśnić, dlaczego tak bardzo martwi się o nieobecnego hipparchę. Gdy Ataelus odszedł, żegnany przez wielosłowne zawodzenie Samahe, Kineasz usiadł na suchej ziemi pod wozem. Rajanka również spoczęła, opierając się o jego plecy. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Ona odezwała się jako pierwsza: - Jeśli zwyciężymy... Kiedy zwyciężymy... Dasz mi dwadzieścia koni? - To twoja cena? - zapytał Kineasz. Roześmiała się niskim, głębokim śmiechem. - Na mnie nie ma ceny - odparła po sakijsku i odwróciła się, by na niego spojrzeć. - Pragnę cię tak, jak klacz pragnie ogiera. I poszłabym z tobą nawet za źdźbło trawy. Taką jestem kobietą. - Odrzuciła głowę do tyłu i jej profil odcinał się teraz wyraźnie na tle najbliższego ogniska. - Ale jestem ghan Okrutnych Dłoni i nie można mnie kupić za żadną cenę. Wzruszyła ramionami. - Król chciałby mnie uczynić królową. Okrutne Dłonie stałyby się wtedy bogate. Ale jestem i ghan, i kobietą. - Spojrzała na niego. W jej oczach odbijał się blask ognisk. - Ale jeśli zwyciężymy... Jeśli będziemy wolni od sastar baksy... Poprosisz mnie o rękę? - Jeśli przeżyjemy - odparł - to poproszę cię o rękę. - Całując ją, czuł, jak jej rzęsy muskają mu policzki. - Wiem, co znaczy baksa. A co to jest sastar? Drgnęła w jego ramionach. - Jak się nazywa... gdy człowiek rządzi innymi i ich nie słucha? Gdy rządzi sam? Gdy tylko jego głos się liczy? - Tyran - odrzekł Kineasz po chwili milczenia. - Tyran - powtórzyła za nim. - Sastar jest jak tyran. A sastar baksa to baksa, który nikogo nie słucha. - Odwróciła się i założyła ręce za głowę. Ani Greków, ani Saków. Kineasz czuł, że śmierć oddala się od niego i wszystko jest znowu możliwe. 450
- Ożenię się z tobą - powiedział. Gdy ją znowu całował, uśmiechnęła się nagle i cofnęła nieco. - Naprawdę? - Pocałowała go i odepchnęła od razu. - Moją ceną jest głowa Zopyriona. - Zerwała się na nogi. Kineasz również wstał, wciąż trzymając ją za rękę. Dalej patrzyli sobie w oczy. Rajanka ścisnęła mu dłoń i cofnęła się znowu. Deszcz szybko go otrzeźwił i już po chwili wszystko wróciło: bitwa, plany, zmartwienia. Gdzie, na Hadesa, jest Heron? To szaleństwo, przecież niedługo zginę. Zmusił się jednak do śmiechu i powiedział: - To bardzo wysoka cena. - Pasujemy do piosenki - rzekła z uśmiechem. - Wiesz, że już o nas śpiewają? Kineasz nie wiedział. - Naprawdę? - krzyknął za wchodzącą do wozu Rajanką. Zatrzymała się na stopniu. - W pieśni będziemy żyć wiecznie - odparła i weszła do środka. Zaszedł jeszcze na krótko do obozu króla, a potem wrócił do swoich ludzi, by wydać im ostatnie rozkazy. Gdy wchodził do swego wozu, noc była już na półmetku. Wystarczyło mu siły, by zdjąć tunikę i powiesić na belce mokry płaszcz. Potem legł na łóżku i przez pewien czas leżał z otwartymi oczami. Znowu się zastanawiał, czy aby bogowie nie zesłali na niego szaleństwa. Nie chciał zamykać oczu. W końcu jednak je zamknął. Robak sunął przed siebie. Tysiące odnóży niosło odrażające cielsko po mokrej trawie w stronę rzeki. Tysiąc odrażających paszcz żarło wszystko po drodze: martwe konie, martwych ludzi, trawę. Kineasz krążył nad robakiem, widząc go na dwa sposoby: jako monstrualnego owada i jako stwór składający się z ludzi, koni i wozów - tak jakby czytał zwój, rozumiejąc cały tekst jednocześnie, albo widział każdy kamień w mozaice, dostrzegając zarazem wzór, w jaki układają się kamienie. Pokierował snem tak, żeby sowa, którą był, oderwała wzrok od robaka i poleciała na północ. Po raz pierwszy miał kontrolę nad snem. Sowa trzepotała skrzydłami, a teren przesuwał się w dole przez wiele stadiów - szary i niewyraźny we wciąż padającym deszczu. Kineasz dojrzał jednak jeźdźców, 451
zgrupowanych w dziesięć oddziałów i sunących na południe po zachodnim brzegu rzeki. Potem pozwolił swojemu sennemu „ja”, by powróciło do robaka na trawiastym morzu. Był to znów widok straszny, ale znajomy zarazem, ponieważ on sam był nogami i ustami robaka. Rozpoznawał też jego zapach. Senne „ja” Kineasza zwróciło się teraz na wschód i poleciało ponad rzeką, połyskującą słabo w wyśnionym deszczu. Potem znowu opadał i znowu zobaczył drzewo. Nie była to już jednak zielono-czarna majestatyczna wieża, albowiem drzewo umierało. Liście opadły zeń jak sierść z chorego zwierzęcia, odsłaniając zgniłą korę, cała zaś korona zupełnie się rozpadła. Kineasz wylądował na jednej z solidniejszych gałęzi, ta wszakże od razu pękła, a on spadał... z konia, miał w gardle strzałę, dławił się, dusił, czuł potworny ból i przepływ strumieni krwi, a w ustach smak miedzi i soli. W ostatnich chwilach życia próbował coś dojrzeć, chciał sobie przypomnieć, czy bitwa została wygrana, lecz wszystko umykało przed jego wzrokiem, a on słyszał tylko jej głos, jej śpiew, i nie mógł sobie przypomnieć jej imienia - słuchał jej... - Już świta - odezwał się jakiś głos i czyjaś dłoń ścisnęła mu ramię. Mam dla ciebie dobre wieści. Wstawaj. - Co? - Kineasz czuł się jak zbity pies. - Świta. Eumenes jest gotów do drogi. Twoje rozkazy... Obudziłeś się już? - Był to Filokles - nagi i mokry. - Jest tutaj Laertes. Przyprowadził ze sobą jeńca. Kineasz usiadł na łóżku. Tunika, którą zdjął przed snem, była równie mokra jak wtedy, gdy kładł się spać. Płaszcz również. Narzucił go jednak na siebie i chwiejnym krokiem wyszedł z wozu. Filokles podążył za nim. - Nie jest zimno - powiedział. - Nie wszyscy jesteśmy Spartanami - odrzekł Kineasz. W rzeczywistości jak zwykle chodziło o to, że wolał nie pokazywać się nago. Nawet tuż przed bitwą. Uśmiechnął się na myśl o własnej próżności. Przy ognisku siedzieli Ataelus, Laertes, Kraks i Sitalkes. I jakaś wojowniczka. U stóp Laertesa leżał człowiek o kręconych blond włosach, z obnażonymi nogami, przykryty ciemnoczerwonym płaszczem. To był zapewne 452
ów jeniec. Żywy lub martwy. Pozostali podawali sobie parujący rogowy kielich, który trafił teraz do rąk Kineasza. - Witajcie - powiedział. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, jakie znaczenie może mieć obecność Ataelusa. Położył dłoń na ramieniu Kraksa i spytał: - Gdzie jest Heron? - A potem wskazał na obcego mężczyznę pod płaszczem. - Kto to taki? Kraks uśmiechnął się szeroko. - To głupiec. Pojmałem go. - Lekko kopnął leżącego. - Sitalkes trochę zbyt surowo się z nim obszedł. Kineasz przeciągnął się. - Wolałbym usłyszeć wszystko od początku. Laertes z uśmiechem wziął od niego kielich. - Heron jest dokładny, hipparcho, trzeba mu to oddać. Przebyliśmy sześćdziesiąt, może osiemdziesiąt stadiów, wtykając włócznie w każdy brzeg tej diabelskiej rzeki. Sitalkes już się rozpędzał z przemową, pokazując skalp na swej włóczni, ale przerwał mu Laertes, który wskazując na Ataelusa, powiedział: - Dzięki bogom zdecydowałeś się go wysłać. Wszystkie dopływy są pełne, trudno je przebyć. Błądziliśmy w ciemności, gdy Ataelus nas znalazł. - Wskazał na Sitalkesa. - Wdaliśmy się w parę potyczek z wrogimi patrolami, ale żaden z nich nie dał rady przebyć rzeki. Ten idiota - Laertes zmierzwił włosy Sitalkesa - zabił oszczepem jednego z nich, a potem popłynął po jego skalp. Barbarzyńca. Kineasz czuł, jak gorąca herbata rozlewa się po jego żołądku. - A więc na południe jest jakaś przeprawa? Laertes wzruszył ramionami i spojrzał na Ataelusa. - Jest ich nawet kilkanaście... Jeśli się chce zmusić konia do pływania. Albo gdy można przeprawiać się gęsiego. Ale nic zdatnego dla całej armii. Nawet dla zwykłego patrolu. Kineasz potarł powieki. - A z tymi jak się zetknęliście? - zapytał, wskazując na jeńca. - Pewnie mieli jakieś łodzie - odrzekł Laertes. - Heron kazał nam ich szukać, ale nic żeśmy nie znaleźli. Zajęło nam to sporo czasu. A potem 453
zabłądziliśmy w tym deszczu. - Wzruszył ramionami. Ataelus uśmiechnął się do siedzącej obok niego wojowniczki. Kineasz rozpoznał w niej jego żonę, Samahe. Odpowiedziała mężowi kwaśnym uśmiechem. - Ja znaleźć grecki koń - powiedziała. - Widzieć w ciemność. Ataelus nalał jej herbaty. - Dobra żona - powiedział. - Znalazła greckiego konia... znalazła Kraksa... znalazła wroga. - Gdzie jest Heron? - spytał Kineasz i znowu spojrzał na jeńca, który kogoś mu przypominał, może zresztą nie sam jeniec, tylko jego płaszcz. Laertes wyciągnął rękę z rogowym kielichem i jeden z niewolników od razu go napełnił. - Śpi jak zabity. Chce, byśmy po odpoczynku pojechali na północ. Kineasz skinął głową. - Podziękujcie mu ode mnie. Zasługujecie na odpoczynek. Wszyscy uśmiechnęli się, zadowoleni z siebie i z usłyszanej pochwały. Kineasz również poczuł się lepiej. Filokles wziął kielich i wypił do dna jego zawartość. - Eumenes czeka - powiedział sucho i otarł usta. - Jadę z nim. - Odstawił kielich na ziemię. - A kiedy wrócę, zobaczę, co można wydobyć z naszego jeńca. Gdy wraz z Filoklesem schodził ze wzgórza, Kineasz myślał o macedońskich patrolach na południe od brodu. Jego domysły się sprawdziły. Nagle uświadomił sobie, co powiedział Spartanin, który przecież rzadko brał udział w akcjach wojskowych. - Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego z nim jedziesz? Znowu był przemoczony, a nieprzycinana broda ciążyła mu jak obcy element na twarzy. Miał ochotę się ogolić. Zbyt wiele dni spędził w siodle. Filokles wzruszył ramionami. - Nastał czas walki - powiedział. Eumenes stał na czele oddziału Leukona. Był na koniu, podobnie jak wszyscy hippeis z Pantikapajonu. Za konnicą widać było w deszczu połowę 454
falangi tego miasta - prawie wszyscy żołnierze byli nadzy, a w dłoniach dzierżyli tarcze i ciężkie włócznie. W tle dało się zauważyć kilka sakijskich wozów. Kineasz podszedł do Eumenesa. - Przed siebie! Odzyskać ciała i wrócić! Eumenes wpatrywał się w bród. - Nie zawiedziemy cię - oświadczył stanowczo. - Nie będzie tak jak wczoraj. Kineasz podszedł bliżej. - To, co zdarzyło się wczoraj, mogło przytrafić się każdemu - powiedział. - Jesteśmy na wojnie, Eumenesie. Wróć tu z ciałami i nie odgrywaj herosa. Eumenes zasalutował. Jeden z ludzi Temeriksa podjechał do Filoklesa i wręczył mu hełm, który Spartanin od razu nasunął na tył głowy. Dał mu również czarną włócznię - ciężką, twardą i dłuższą od pozostałych, o grubości męskiego nadgarstka oraz brązową tarczę, którą Filokles przewiesił przez ramię. - Jedziesz z nim? - zapytał znowu wciąż zdezorientowany Kineasz. Filokles uśmiechnął się ponuro. - Memnon powierzył mi dowództwo nad tymi dwiema setkami - odparł. Uniósł brwi. - Spartańskie wychowanie ma swoje plusy. Odwrócił się na pięcie, a jego stary czerwony płaszcz zafalował za jego plecami. Ruchem głowy opuścił hełm, tak że zakrywał mu teraz całą twarz. Zza tej zasłony dobiegł nieludzki głos, niepodobny do głosu Filoklesa: - Przez całą drogę będziemy pędzić co tchu. Maruderów zostawimy sępom. Żołnierze uderzyli włóczniami w tarcze. Patrząc, jak zwartym szykiem oddalają się w stronę brodu, Kineasz wrócił do swoich rozmyślań. Wyprawa na drugą stronę, której celem było przeniesienie zwłok poległych w czasie bitwy, nie spotkała się prawie z żadnym oporem wroga. Kineasz utrzymywał falangę w stanie gotowości i kontrolował olbijską konnicę, by po godzinie samemu przeprawić się przez rzekę i osobiście 455
zapoznać z sytuacją. Godzinę później wrócili ludzie z Pantikapajonu, śpiewając pean na cześć swego miasta. Poprzedzały ich wozy wypełnione ponurym ładunkiem, uzupełnionym o kilku rannych, którym udało się przeżyć na deszczu tę noc. Jako ostatni pojawił się Eumenes ze swoim oddziałem i kolejnym jeńcem. Zaraportował, że widział w oddali grupkę Macedończyków. Kineasz zebrał swoich oficerów przy ognisku płonącym obok jego wozu. - Nie podoba mi się to wszystko - powiedział. - Idę do króla. Zopyrion powinien podjąć próbę zamknięcia brodu. Eumenes nie zgodził się z nim. - Jestem nowicjuszem na wojnie, ale wydaje mi się, że oni wczoraj mogli się czuć pokonani. I wycofali się z obawy przed dużą bitwą, której i my się przecież boimy. Nikiasz uśmiechnął się do niego. - To brzmi sensownie - przyznał. Kineasz pokiwał głową. - Tak, to możliwe. Ale ja muszę brać pod uwagę wszystkie możliwości. Daj swoim ludziom odpocząć. Zmień warty i zajmij się końmi. Przez tę pogodę stracimy więcej koni niż w walce. Diodorze, odpowiadasz za wartowników. Czy ktoś widział Herona? - Już pojechał - odrzekł Diodor. - Próbował cię znaleźć, gdy byłeś po drugiej stronie, ale potem powiedział, że twoje rozkazy nie mogą czekać i rusza na północ ze zwiadowcami. Miałem wrażenie, że wie, co robi. Wysłałem z nim Ataelusa. Kineasz mimowolnie się uśmiechnął. - Powinien wiedzieć, co robi. Ma w końcu naszych najlepszych ludzi. Jak tylko wróci, niech zgłosi się do mnie. Ja idę do króla. Filokles splunął przez otwór w hełmie. - Ja się zajmę jeńcami - powiedział. - Nikiasz trzyma ich osobno. Zobaczymy, co nam mają do zakomunikowania. Kineasz skinął głową. - Eumenesie... Jeśli dasz radę nie zasnąć, będę cię potrzebował. 456
Eumenes pokiwał głową. Widać było, że jest zmęczony. Pozostałym Kineasz kazał się rozejść. Ze wzgórza było znacznie lepiej widać. Idąc po mokrej trawie, Kineasz widział stada po północnej stronie i obozy każdego z klanów. Co prawda deszcz osłabiał obydwie armie, ale Sakowie, mający ogromne stada koni i suche wozy na nocleg, stracą na niepogodzie mniej od pozostałych. Niebo się rozjaśniało, chmury się oddalały, chociaż niektóre z nich, wiszące nisko nad ziemią, wciąż zasłaniały widok. Mimo to dało się widzieć na pięć stadiów lub więcej, deszcz zaś padał wprawdzie równomiernie, ale już nie tak gwałtownie jak wcześniej. W Atenach taki deszcz kończył się przed nastaniem wieczoru. Od strony zachodniej było widać rząd niewielkich ognisk, dymiących czarnym dymem. Kończy im się drewno na opał, pomyślał Kineasz. Kończą się wozy, kończy prowiant. Dwukrotnie starł się z Zopyrionem w tym deszczu i mimo wyniku obu potyczek miał swoiste współczucie dla żołnierzy wrogiej armii. Ci ludzie byli zdesperowani. Kineaszowi błąkała się po głowie myśl tak piękna, że uznał ją za groźną. Wolał się sam do niej nie przyznawać, a tym bardziej wyjawiać jej innym. Bał się, że nazywając ją i wymawiając, mógłby jakoś zmienić rzeczywistość. Wracała jednak uporczywie, a jej treść była następująca: Zopyrion jeszcze nie wie, że Kleomenes zdradził Olbię.
21.
K
ról zwoływał właśnie klanowych wodzów. Mieszkał w dużym filco-
wym namiocie, ustawionym w pustym miejscu na środku obozu. Kineasz wciąż miał na sobie zbroję i płaszcz. Wraz z wodzami pojawiła się Rajanka, która od razu usiadła na kocu obok niego. Po jego drugiej stronie spoczął Martaks. Król usiadł na składanym taborecie i jął własnoręcznie serwować wino w ciężkich złotych kielichach. Posłał Rajance spojrzenie pełne dezaprobaty, po czym szybko odwrócił wzrok. Przybywali kolejni wodzowie. Zjawiło się też paru Sarmatów, a na końcu przyszła Kam Baksa, która skłoniła się przed królem i przysiadła u jego boku z taką ulgą, jakby nie miała siły już stać. Król wskazał batem na Kineasza. - Wyrazy wdzięczności dla naszych sojuszników. Gdyby nie wasza akcja nad rzeką, mielibyśmy teraz wiele pustych siodeł. Kineasz wstał i wskazał Sarmatów. - To oni zmienili los bitwy - powiedział. - Bez nich najpewniej by nas pobito. A ja, mimo zwycięstwa, straciłem młodego Leukona, który był jednym z moich oficerów. Jeden z dwu Sarmatów, o bardzo jasnych włosach, podniósł się i ukłonił. Mówił coś szybko, zwracając się do króla, ten zaś z przyjemnością tłumaczył jego słowa: 458
- Książę Lot mówi, że podważał waszą wartość jako sojuszników, ale teraz niczego już nie podważa i liczy, że tamtą obrazę zmazało braterstwo na polu walki. Kineasz uśmiechnął się do blondyna. Król pokiwał głową. - Dobrze, że razem walczymy. I dobrze, że zadaliśmy cios Zopyrionowi. Martaksie? Wezwany podniósł się z miejsca. Strzelił palcami i rozłożył ramiona. - To dobrze - powiedział po grecku. Kontynuował już w swoim języku, jego słowa przekładał Eumenes, chociaż Kineasz rozumiał prawie każde słowo. - Zopyrion uchylił się od walki. Moim zdaniem przestraszył się tego, co zaczęło się w ciemności i deszczu. I po prostu uciekł. Zgromadzeni wodzowie wznieśli okrzyk wyrażający aprobatę. Kineasz wyczuwał, że w ciągu tej nocy zmieniło się ich morale. Byli entuzjastyczni, pełni wigoru, a król wyglądał na szczęśliwego. Jedynie Kam Baksa miała cienie pod oczami i bardzo blade policzki. Kineasz uniósł dłoń i powiedział: - Zwiadowcy, których posłałem na południe, dojrzeli wrogie patrole i wzięli jeńca. Zopyrion szuka brodu. Jego zwiad też jest dobry: wczoraj wieczorem jego ludzie wiedzieli, gdzie na nas czekać, i to mimo deszczu. - Ci Tesalczycy to twardzi dranie - odezwała się siedząca obok niego Rajanka. - A ich towarzysze wcale nie są gorsi - zauważył jeden z wodzów, popijający wino po drugiej stronie namiotu. Kineasz skinął głową. - Tak jak mówiliśmy na samym początku: Zopyrion nie ma dużego wyboru. Musi albo rozbić naszą armię, albo przeprawić się gdzieś na południu i dotrzeć do Olbii. - Kineasz wzruszył ramionami. I z niejakim wahaniem ujawnił swoją najskrytszą myśl: - Nawet jeśli Zopyrion wie o zdradzie Kleomenesa... A to, cośmy do tej pory widzieli, raczej o tym nie świadczy. - Skrzywił się na samą myśl o tej paradoksalnej sytuacji: Zopyrion może nie wiedzieć o swojej największej przewadze. W taki to sposób 459
bogowie zwykli karać pychę. Kineasz wykonał gest odpędzania hybris, którego nauczyła go przesądna niania, i dodał: - Dzisiaj powinien ruszyć w stronę brodu. Jeśli tego nie uczyni, trzeba znowu go trochę pomęczyć wysłać żołnierzy na drugą stronę rzeki. Martaks pogładził się po wąsach i wypił trochę wina. - Dziś jest już późno. A deszcz wszystko przemoczył. Król pokiwał głową. - Obóz też jest trochę zalany. A tam, gdzie są Macedończycy, jest zapewne jeszcze gorzej. Rajanka rozejrzała się po zebranych. - Nie chcę dzisiaj walczyć - rzuciła. Pozostali wodzowie pokiwali głowami na znak zgody. Gaomavant, wódz Cierpliwych Wilków, podniósł się i powiedział: - Musimy odpocząć, panie. Konie są zmęczone, a wojownicy... zbyt wielu jest rannych. Deszcz też nam nie sprzyja. Sarmata Lot wzruszył ramionami, mimo że miał na sobie ciężką zbroję. Jego słowa tłumaczył król, naśladując też jego gesty. - My nie jesteśmy zmęczeni. Dajcie nam Brązowe Czapy, a my je zetniemy. Deszcz nie ima się grotów naszych lanc. Jeśli wy jesteście zmęczeni, pomyślcie, jak się dziś czują Brązowe Czapy. Kineasz pokręcił głową. - Taxis nie jest zmęczona. Oni są w stanie iść w deszczu przez sto dni. - Spojrzał na króla i znowu pokręcił głową. - Nie jesteśmy tak przemoczeni, jak Macedończycy. I jesteśmy tu bezpieczniejsi. Łatwiej nam będzie odpocząć. Mamy więcej koni na zmianę. Nie chciałbym okazać hybris i obrazić tym bogów, ale z pewnym wahaniem mogę powiedzieć, że nic, absolutnie nic nie wskazuje na to, iż Zopyrion ma wiedzę o sytuacji w Olbii. Jeżeli mogę coś doradzić, to sugeruję, by najmniej zmęczone klany przeprawiły się przez rzekę i odcięły Zopyriona od strony południowej. W ten sposób nie będzie miał dostępu do żadnych informacji. Trzeba uderzyć w jego straże na południu i nękać je, ile tylko się da. Kilkuset jeźdźców powinno wystarczyć. Jeżeli Zopyrion ich odetnie, ruszając ku przeprawie, będą mogli zaatakować jego tyły albo po prostu uciec na step. 460
Król pogładził się po brodzie. Spojrzał na Martaksa. - Co ty na to? - zapytał. Martaks wzruszył ramionami. - O co nam chodzi, panie? - rzucił oschle. - Wszystko sprowadza się do tego pytania. Czy chcemy uniknąć bitwy? Czy może chcemy wymusić bitwę i całkowicie zniszczyć wroga, ryzykując, że sami ulegniemy zniszczeniu? Czy już na samym początku nie uznaliśmy, że bierzemy na siebie takie ryzyko? Już wiosną mogliśmy odjechać na step i teraz bylibyśmy razem z Massagetami. A jesteśmy tutaj. Dość już tego radzenia. Odetnijmy Zopyriona od południa, tak, to ma sens. A potem zmuśmy go do walki. Niech rano przeprawi się przez rzekę. - Martaks posłał czułe niemalże spojrzenie Kam Baksa. - Zostaniemy użądleni, lecz całkowicie zniszczymy gniazdo szerszeni. Takie jest moje zdanie. Król rozejrzał się po zebranych. Było widać, że wodzowie podzielają opinię Martaksa. Jedynie król się wahał. - Przypominam wam - powiedział - że na samym początku rozważaliśmy podjęcie rokowań z wrogiem właśnie na obecnym etapie kampanii. Mieliśmy niby się poddać. Wodzowie warknęli. Siedząca przy Kineaszu Rajanka zesztywniała, a jej twarz przybrała surowy wyraz. Król spojrzał na nich. Wskazał na Kineasza i rzekł z nieskrywaną goryczą: - Twój spartański przyjaciel powiada, że wojna jest tyranem. Smak krwi wprawił cię w podniecenie. Chcesz postawić na szali wszystko i doszczętnie zdruzgotać wroga lub sprawić, że będą nas wspominać w pieśniach. - Spojrzał na Rajankę. - A przynajmniej wyrównać dawne rachunki. Król obracał w dłoni swój bat. W namiocie było cicho, nikt nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Z zewnątrz dobiegał odgłos końskich kopyt. Król spojrzał na Kam Baksę, ona jednak odwróciła twarz i uniosła dłoń, jakby oczy Satraksa mogły ją spalić. Odgłos kopyt zbliżył się i ustał. W tej nienaturalnej ciszy było słychać, jak jeździec zeskakuje z konia. 461
Król drgnął, widząc reakcję Kam Baksy, ale potem szybko się wyprostował. Kineasz, który wiedział, jaki ciężkim brzemieniem jest obowiązek wydawania rozkazów, niemalże widział ciężar spoczywający na barkach króla. Kiedy Satraks uniósł bat i wskazał nim wodza Trawiastych Kotów, z drzwi namiotu dobiegł donośny głos: - Król! Muszę widzieć się z królem! Był to młody człowiek. Miał na sobie tylko spodnie i buty. Na górnej części ciała widać było jedynie gorytos. Stanął teraz tuż przed królem. - Panie - powiedział. - Przy brodzie jest posłaniec, który żąda naszej kapitulacji. To posłaniec od Brązowych Czap. Jak tylko Kineasz zobaczył Kleomenesa, który siedział obok Zopyriona na wysokiej klaczy, wiedział, że stało się najgorsze. Niebo z wolna się przejaśniało. Chmury wciąż przesuwały się wzdłuż doliny oddzielającej obie armie, lecz słońce coraz częściej przebijało się przez tę zasłonę. Kineasz uniósł wzrok i po prawej, na północy, ujrzał orła albo sokoła. Uznał to za dobry znak. Niżej, na ziemi, pół stadionu na zachód, ustawił się liczący stu jeźdźców szwadron macedońskiej kawalerii. Przy brodzie stała setka ludzi króla. Między nimi zaś znajdowały się dwa półkola, które tworzyli król Saków, Martaks i Rajanka, Lot i Kineasz. Opodal, za pasem trawy, widać było Zopyriona, przy którym stali Kleomenes, jakiś macedoński oficer i herold. Dobry znak na niebie nie mógł zatrzeć złego wrażenia, jakie zrobiła na Kineaszu obecność Kleomenesa. Herold odczytał warunki, jakie postawił Zopyrion: kapitulacja Saków, danina z dwudziestu tysięcy koni oraz natychmiastowe odprawienie wojsk Olbii i Pantikapajonu. Kineasz przyglądał się Kleomenesowi, który pochwycił jego spojrzenie i skwitował je uśmiechem. Gdy herold skończył mówić, Zopyrion wysunął się nieco do przodu. Zamiast hełmu miał na głowie wpięty w białe włosy diadem. 462
- Olbię mam już w garści - powiedział aroganckim tonem, niezgodnym z wyrazem jego twarzy, na której widać było zmęczenie i liczne troski. - Mając w Olbii swoją bazę, mogę atakować wasze miasta. Przez całą jesień będę palić wasze plony. Oszczędźcie mi czasu. Poddajcie się. Żaden z Saków nawet nie drgnął. Kleomenes zwrócił się do Kineasza: - Mądrze postąpiłeś, najemniku, nie sprowadzając na te rokowania żadnego Olbijczyka. Ale moi ludzie znajdą ich i wszystko im przekażą. Wtedy Olbijczycy opuszczą cię i polegniesz z tymi tutaj. Zdrajco. Żałosny najmito. Mój pan, Zopyrion, nie będzie miał dla ciebie litości. Kineasz wysłuchał tych słów beznamiętnie. Spojrzał na króla, który dotąd siedział przygarbiony - chcąc się odprężyć lub ze zmęczenia. Teraz monarcha nagle się wyprostował i najczystszą greką odrzekł: - Kiedy nadeszła wieść o przybyciu herolda, naradzałem się z moją starszyzną, która zawsze skłania mnie do wojny, podczas gdy ja zawsze się waham. A to dlatego że każda bitwa oznacza igranie z losem i śmiercią. Zopyrionie, oczyściłeś powietrze wokół mnie, tak jak słońce wypala w końcu mgłę. Dobrze znasz Herodota? Zopyrion spochmurniał. - Nie naigrawaj się ze mnie. Poddaj się albo staw czoło konsekwencjom odmowy. Widać było, że Zopyrion się spieszy. Mimo że miał już w garści Olbię, odległą o ledwie trzysta stadiów, dalej zachowywał się jak człowiek ogarnięty desperacją. Kineasz poczuł, że wraca doń nikła nadzieja. Król wyciągnął rękę do siedzącej obok Rajanki i wziął od niej wiklinowy koszyk. - Oto twoje symbole, Zopyrionie. - Wzruszył ramionami. Wyglądał teraz na człowieka w swoim wieku. - Nie wystarczyło mi czasu, by złapać ptaka. Wprawił w ruch swojego konia. Wszyscy Macedończycy drgnęli, lecz król podał koszyk heroldowi i zatrzymał się tuż przed koniem Zopyriona, tak że nosy obu zwierząt niemal stykały się ze sobą. 463
Zopyrion poruszył się niespokojnie. Herold zdjął z koszyka służący za pokrywkę kawałek płótna, a wtedy ze środka wyskoczyła żaba. Zaskoczony herold upuścił koszyk. Spojrzał na swego pana. - Plugastwo! - powiedział. - Myszy i żaby! Król sięgnął po swoje gorytos i wyjął kilka lekkich strzał. Rzucił je na ziemię, tak że wylądowały przed Zopyrionem. - Jestem królem Saków - oświadczył. - Oto odpowiedź Saków. Moi sojusznicy wypowiedzą się sami. - Król spojrzał na Kineasza, wyprostował się, zawrócił konia i odjechał na poprzednie miejsce. Kleomenes był czerwony niczym płaszcz Spartanina. Koń herolda płoszył się na widok myszy przy jego kopytach. Kineasz pochylił się do przodu i zacisnął dłonie. - Wyjaśnię ci, Zopyrionie, znaczenie tych symboli - powiedział donośnym głosem. - Jeśli nie będziesz w stanie pływać jak żaba, ryć w ziemi jak mysz i latać jak ptak, zniszczymy cię naszymi strzałami. Gniewna reakcja Zopyriona potwierdziła podejrzenia Kineasza - jego przeciwnik był naprawdę zdesperowany. - Poselstwo skończone, najemniku! Oddal się, zanim każę cię zabić. Kineasz wysunął się do przodu. Wspomnienie snu dodawało mu animuszu. - Spróbuj, Zopyrionie - powiedział. - Spróbuj mnie zabić. Zopyrion zawrócił konia. - Oszalałeś. Władza cię oszołomiła. Kineasz roześmiał się szorstkim, nieco wymuszonym śmiechem. - Czy Aleksander wie, że nosisz diadem? - zapytał. - Może masz jeszcze krzesło z kości słoniowej do kompletu? - Widział, że strzał okazał się celny. Zopyrion znowu zawrócił konia. Trzymał dłoń na rękojeści miecza. Kineasz siedział nieruchomo. Nie ruszał się też jego wierzchowiec. Kleomenes pochylił się do przodu, opierając się o szyję konia. - Jesteś groźnym człowiekiem - powiedział. - I za chwilę umrzesz. Kineasz nie ruszył się z miejsca. Był rad, że udało mu się dobyć z siebie ten szyderczy śmiech. Chciał drażnić Zopyriona. Chciał doprowadzić go do ostateczności. 464
- Twoje konie zdychają z głodu - wykrzyknął. - Twoi ludzie wyglądają jak trupy. Palisz wozy, bo brakuje ci drewna na opał. Zopyrion znajdował się o dwie długości konia od Kineasza. Jego dłoń dalej spoczywała na rękojeści miecza, a twarz była rozedrgana. Kineasz wskazał strzały rzucone przez króla. - Kleomenesie - powiedział kpiącym tonem. - Dokonałeś nieroztropnego wyboru. - Mówiąc to, patrzył mu w oczy. - Jesteś głupcem. Ta armia nigdy nie dotrze do Olbii. Kleomenes ani drgnął. - Żądam wydania mojego syna - powiedział - i wszystkich ludzi lojalnych względem archonta. Kineasz pokręcił głową. - Gdybym posłał tu Eumenesa - odrzekł - zabiłby cię własnoręcznie. Spojrzał na Zopyriona. - Olbia jest po naszej stronie rzeki. Twoi zwiadowcy powiadomili cię pewnie, że na południe stąd nie ma żadnego brodu. Jeśli uznasz, że możesz przedrzeć się przez nasz bród, będziesz musiał stoczyć z nami walkę. Chyba że twoje konie wcześniej zdechną z głodu. Kineasz zawrócił i odjechał, zostawiając za sobą rozwścieczonego Zopyriona. Przy brodzie zbliżył się do króla. - Nie możemy pozwolić, by się przemieścił na zachód - powiedział. Martaks pokiwał głową. - Wiemy - odrzekł. - Niech Trawiaste Koty przekroczą rzekę, jak tylko będzie gotowy ich wódz, Varo - powiedział król. - Pokażmy im ich przyszłość. Kineasz zauważył, że przygląda mu się Kam Baksa. Jej spojrzenie było puste. Kineasz był ciekaw, czy podobna pustka wyziera z jego oczu. * Trawiaste Koty przeprawiły się przez rzekę wczesnym popołudniem, gdy deszcz padał już rzadziej, w nieregularnych odstępach. Niebo rozjaśniało się coraz bardziej i jakby robiło się lżejsze. 465
Kineasz kazał Diodorowi przeprawić się na drugi brzeg i przeprowadzić zwiad w obozie przeciwnika, a raczej na linii wrogich patroli. Najchętniej sam by się tym zajął, lecz czuł, że powinien się przespać. Tym razem nic mu się nie śniło, choć miał wrażenie, że jest inaczej, gdy dłoń i głos Filoklesa wyrwały go ze snu. - Co takiego? - zapytał. - Ten twój jeniec - powiedział Filokles. - Pojmany przez Laertesa. Jest Celtem. Z gwardii przybocznej archonta. - Ateno, opiekunko nasza, tarczo naszych ojców. O, bogowie. - Po chwili Kineasz był już na zewnątrz, w słabym świetle późnego popołudnia, pod bladym niebem i słońcem zbyt słabym, by cokolwiek mogło rzucać cień. Ruszył za Filoklesem w stronę ogniska, tam zaś obaj zastali więźnia, który siedział na kamieniu, pilnowany przez trzech przyjaciół kowala. Trzymał się dłońmi za opuchniętą głowę. - Spójrz na mnie - rzucił Filokles rozkazującym tonem. Jeniec uniósł głowę i, mimo siniaka nad okiem, Kineasz od razu go rozpoznał. - W takim razie to nie hybris - powiedział Kineasz. - Bogowie nam sprzyjają. Chyba że ktoś jeszcze przemknął się niepostrzeżenie. Filokles pokręcił głową. - Tuzin Celtów, kilku Macedończyków i Kleomenes wspólnie opuścili miasto. Żona Ataelusa dostrzegła ich w ciemności i wskazała ich ludziom Herona. Ten tutaj myśli, że wszyscy nie żyją. Kineasz pogładził się po brodzie. To wszystko balansuje na ostrzu noża. Gdyby on i Rajanka... Gdyby ona nie znalazła Ataelusa... Gdyby Ataelus nie miał nowej żony... Nic się jeszcze nie skończyło. Kineasz opłukał twarz zimną wodą. - Kleomenes dotarł do Zopyriona - powiedział. - O jeden dzień za późno, jak sądzę. To znaczy, taką mam nadzieję. - Wzruszył ramionami. Marzę o ciepłej wodzie, goleniu i skrobaczce. Jutro odbędzie się bitwa. 466
Filokles skinął głową. - To ja się uczeszę - powiedział. Późnym popołudniem Martaks przeprawił na drugi brzeg kolejne szwadrony swojej lekkiej kawalerii. Jego zadaniem było sianie chaosu wśród Macedończyków. Przez kilka następnych godzin trwały nieustanne potyczki z wrogiem. Sakowie wracali, by zmienić konie, uzupełnić zapas strzał lub opatrzyć rany. Kineasz wysłał im Diodora, który miał ich wesprzeć, a przy okazji zebrać jak najwięcej informacji. Do zmierzchu została jeszcze godzina, gdy Kineasz dostrzegł jakieś poruszenie przy brodzie. Pomachał do Memnona, który natychmiast do niego podbiegł. Olbijscy jeźdźcy w pośpiechu przeprawiali się przez rzekę. Jakiś sakijski posłaniec pędził na wzgórze do obozu króla. Inny Sak galopował z północy, przedzierając się przez stada. Nadto od strony brodu pędził w stronę Kineasza jakiś Grek. Był to Diodor. - Przesuwają się - wysapał. Kineasz pogładził się po świeżo przyciętej brodzie. - Chcą teraz walczyć? Diodor próbował złapać oddech. - Kierują się na północ. Pertraktacje były tylko przykrywką. Cała armia jest w ruchu. Osłania ją kawaleria. Mieliśmy szczęście. A oni są zmęczeni. To widać gołym okiem. Kineasz wyprostował się na koniu, jakby w ten sposób mógł więcej dojrzeć. Deszcz przesunął się już na południe, ale widoczność wciąż była słaba, a w odległości kilku stadiów wszystko się zamazywało. - Na północ? - zapytał. Galopujący Sak zbliżał się do nich. Kineasz rozpoznał w nim Ataelusa. Serce zabiło mu szybciej. Wiedział - tak jak wiedział w swych snach - że Ataelus przybywa od Herona. Heron miał dokonać zwiadu na północy. A Diodor powiedział, że Macedończycy przemieszczają się na północ. 467
Kineasz już rozumiał. Zrozpaczony odyniec zabija królów. Ataelus nawet nie zsiadł z ociekającego potem konia. - Heron znalazł bród - powiedział. - Na północ. Macedończykom też znaleźli. Kineasz czuł, jak spada nań brzemię niedającej się uniknąć przyszłości. Kolejny bród - a obok na pewno mokre kłody i obumarłe drzewo. Bród znajdował się nieco na północ od stad koni, tuż przy świątyni boga rzeki. Ataelus twierdził, że ma szerokość czterech wozów, a woda sięga tam do kolan. Mówił, że po drugiej stronie widać Macedończyków, na razie niewielu, ale z każdą chwilą więcej, i że Heron jest gotów bronić przeprawy tak długo, jak tylko się da. Kineasz nie chciał już tego słuchać. Spojrzał na Memnona. - Idę do króla. Weź falangę i ruszaj bez zwłoki. Musisz poradzić sobie z taxis. Co prawda mają czasową przewagę, lecz ty masz krótszą drogę do przebycia. Memnon skinął głową. - Dzisiaj wieczorem się nie przeprawią - powiedział. Kineasz pokręcił głową. - Ale będą próbować. Jedź! Spojrzał na swoich oficerów. - Eumenesie, twoi ludzie są najbardziej wypoczęci. Niech każdy weźmie po dwa wierzchowce. Wsadź na konie wszystkich Syndów. Pędźcie, jakbyście dosiadali samego Pegaza. Nikomedesie, rusz za nim, jak tylko twoi ludzie będą w stanie jechać. Popędzę niewolników, żebyście dostali spóźnioną kolację. Trzydzieści stadiów? - zwrócił się do Ataelusa. Scyta wzruszył ramionami. - Godzina drogi - odparł. - Diodorze, wycofaj swoich ludzi znad brodu. Odpocznijcie. Za godzinę ruszycie wraz ze mną. - Wszyscy skinęli głowami. - Nadciąga bitwa. Zopyrion nas zaskoczył. A wiemy, że umie przemieszczać się szybko. Teraz musimy pokazać, na co nas stać. Filokles położył mu dłoń na ramieniu. 468
- Wystarczy już tych rozkazów - powiedział. - Zobaczymy się przy brodzie. Informacje przekazane królowi przez Kineasza potwierdziły jedynie to, co Satraksowi doniesiono już wcześniej. - Może i jest tam bród - rzucił Martaks oschłym tonem. - A może nie ma. Nie możemy mu pozwolić, by ruszył na południe i dotarł do Olbii. Król wyglądał na starszego o dobre pięć lat. - Przeprawimy Saków przez rzekę - powiedział. - Ruszymy za nim, rozbijemy tylną straż i spowolnimy marsz. Kineasz zaczerpnął tchu. - Będzie miał trzy godziny przewagi. Jego przemarsz może trwać całą noc. Dogonicie go dopiero rano. Ale jeśli to ja mam rację, Zopyrion ma zamiar się przeprawić. - Kineasz powiódł dłonią po włosach. - Dysponujemy mniejszą armią i jeszcze mamy ją podzielić? Król pokręcił głową. - Nasza armia jest szybsza. Będziemy go obserwować, a przed bitwą połączymy wszystkie siły. Kineasz pokręcił głową. - Może was zmusić do walki na trawiastym morzu. A ja będę daleko i nie będę mógł wam pomóc. Twarz Martaksa ani drgnęła. Mówił szybko, a król tłumaczył jego słowa. - Nie mamy wyboru. Jeśli Zopyrion przed nami dotrze do Olbii, będzie już po nas. Kineasz widział, że decyzja została podjęta. Satraks i Martaks byli zmęczeni - wszyscy byli już męczeni, a na dyskusję brakło czasu. Pomyślał o polu bitwy ze swego snu. Pomyślał o królu, swoim rywalu i przyjacielu zarazem. Który za chwilę miał odjechać i zostawić go tutaj. Wiedział, co teraz jest najważniejsze. Po chwili wahania powiedział: - Zostawcie mi jeden klan. Nie utrzymam brodu, mając tu tylko samych Greków. - Najbardziej bał się reakcji Olbijczyków, gdy się dowiedzą, że muszą sami stawić czoła macedońskiej nawale. 469
Król zmarszczył brwi, za to Martaks skinął głową. - Trawiaste Koty. Stojące Konie. Te dwa klany dla Ciebie. Znasz wodzów. Trawiaste Koty walczą długo. Zmęczone. I w nocy nie na koniu. Stojące Konie walczą wczoraj dużo. - Posłał Ataelusa po obu wodzów i już za pośrednictwem króla jako tłumacza dodał: - Myślę, że Zopyrion uderzy na bród. Dopadniemy go, jak sądzę, dwie godziny po świcie. Ty go zatrzymasz. My go dopadniemy. Wodzowie, którzy jeszcze nie przeprawili się przez rzekę, spiesznie wjeżdżali na wzgórza. Kineasz dostrzegł Rajankę, która siedząc na koniu, wydawała rozkazy swoim przybocznym oficerom. Obok niej przejeżdżał Filokles na czele dwustu lekkozbrojnych. Patrząc na Rajankę, uniósł włócznię, ona zaś odpowiedziała mu okrzykiem wojennym, podjętym po chwili przez cały jej klan. Oddział Eumenesa znikał gdzieś w ciemności, ludzie Nikomedesa byli w większości uzbrojeni, a niewolnicy załadowali już dwa wozy. Cała kolumna była w ruchu; zamykała ją ciężkozbrojna falanga Memnona. Kineasz był dumny z nich wszystkich. Jako pierwszy pojawił się Kaliaks z klanu Stojące Konie. Był ranny w ramię i bardzo blady, lecz zgodził się służyć pod dowództwem Kineasza. Lepiej prezentował się Varo, wódz Trawiastych Kotów - mówił szybko, wciąż przepojony duchem walki. Opowiadał po sakijsku o całodziennych potyczkach po drugiej stronie, o nękaniu osłaniającej wroga kawalerii, o odkryciu, że Macedończycy zwijają obóz. Kineasz starał się zachować cierpliwość, sercem jednak był z Olbijczykami, sunącymi szybko w górę rzeki. Już za godzinę mogli znaleźć się w wirze walki. Kineasz chciał tam być. Jego rozkazy wypełnią wszyscy Grecy, nawet Memnon. Pomyślał, że może tego dnia umrzeć - właśnie tego wieczora, jeśli walki od razu się rozpoczną. Czuł ścisk w żołądku; serce biło mu jak młotem. To właśnie tutaj. Właśnie teraz. Zapragnął ponownie ujrzeć Rajankę. Po raz ostatni. Wiedział, że jest u podnóża niedalekiego wzgórza. 470
Powstrzymał się jednak i zwrócił do Varo i Kaliaksa: - Po zmierzchu odbędzie się bitwa przy świątyni boga rzeki. To godzina jazdy stąd. Jak szybko możecie się tam stawić? Kaliaks zgiął zranioną rękę. - O zmierzchu - odrzekł. Varo skinął głową. - Cześć moich Kotów jest jeszcze po drugiej stronie. Będziemy potrzebowali świeżych koni. I żywności. Tak, o zmierzchu. Kineasz ponuro pokiwał głową. Na nic więcej nie liczył. - Wasze miejsce będzie na mojej prawej flance - powiedział. Przez chwilę gorączkowo szukał odpowiednich słów, aż w końcu zsunął się z konia, podszedł do ogniska i chwycił jakiś osmalony kij oraz kawałek płótna przykrywający jeden z garnków. Nie słuchając protestów siedzącej przy ogniu Syndyjki, położył płótno na kolanach i narysował linię. - Rzeka - wytłumaczył. Potem nakreślił dwie linie stykające się pod kątem prostym. - Bród i świątynia - powiedział. Obydwaj wodzowie skinęli głowami. Narysował prostokąt. - Grecy - wyjaśnił. I drugi prostokąt po drugiej stronie rzeki. - Macedończycy. Wodzowie kiwali głowami. Zwęglona część kija skończyła się i Kineasz podszedł do ogniska po następną gałąź. Najpierw nakreślił linię, a potem szeroką, wygiętą strzałę. - Jedziecie na północ - powiedział. - Odbijacie na wschód, oddalając się od rzeki wzdłuż gór. Wodzowie znów pokiwali głowami. - O zmierzchu - powtórzył Varo. - Niech bogowie będą z wami - rzucił Kineasz na pożegnanie. Czuł, jak wszystko się przetacza - cały bieg zdarzeń poprzedzających bitwę przesuwał mu się przed oczami jak rzeka w opowiadaniu króla. Miał ochotę założyć już zbroję i dosiąść bojowego wierzchowca. Chciał się upewnić, czy niewolnicy mają wystarczająco dużo prowiantu na ciepłe posiłki dla wszystkich sojuszników. Chciał zobaczyć Rajankę. Nie miał czasu na rozmowę z Rajanką. 471
Najpewniej nigdy już jej nie zobaczy. Wsiadł na konia, rzucił okiem na olbijską kolumnę znikającą w wysokiej trawie, która rosła wzdłuż rzeki, i objechał południową część wzgórza, by znaleźć się przy Rajance. Uśmiechnęła się na jego widok. Jedną dłoń trzymała na biodrze, w drugiej miała swój bat. - Teraz zobaczysz, jak walczymy - powiedziała. Kineasz był za bardzo zmęczony, żeby rozmawiać. Chciał się jedynie pożegnać, ale w niej było tyle życia, tak bardzo przypominała boginię... Poeta często powiada, że w swoich najlepszych chwilach mężczyźni i kobiety są jak bogowie. Ona w tej chwili właśnie taka była. Nie chciał umierać. Chciał być z nią zawsze. Milczenie Kineasza i coś w jego oczach poruszyło w niej jakąś strunę. Pochyliła się, objęła go ramionami, przycisnęła policzek do jego policzka, tak że poczuł ciepło jej ciała, a na szyi chłód jej złotego naszyjnika. - Jutro - powiedziała. - Znajdę cię. Albo ty mnie znajdziesz. I nie będzie już sastar baksy. Myślał o wszystkim, co chciałby jej powiedzieć. Pragnął, by była szczęśliwa. Uzmysłowił sobie, że największym dla niej darem będzie teraz jego milczenie - przemilczenie treści snu. Dzięki temu będzie mogła jechać na bitwę z nie mniejszą nadzieją niż do tej pory. Przycisnął ją do siebie. Konie, na których siedzieli, chciały ich rozdzielić. - Ogoliłeś się - powiedziała, gładząc go po policzku. - Przed bitwą trzeba wyglądać najlepiej, jak tylko się da - odrzekł. Taka jest grecka tradycja. - Powiedział to żartem, lecz ona z powagą skinęła głową. I wtedy się rozjechali, każde w swoją stronę. Oboje byli dowódcami każde miało swoją funkcję i rolę. Kineasz spojrzał na nią raz jeszcze, a ona spojrzała na niego, by potem się szybko odwrócić i wydać krzykiem jakiś rozkaz. Kineasz zaczerpnął tchu i ruszył w stronę konnicy.
22
N
iewolnikami dowodził Arni. Wozy już jechały, szły też konie na
zmianę, lecz Arni, mimo innych obowiązków, przygotował dla Kineasza jego bojowego wierzchowca i stał teraz przy nim. - Mój pan mi kazał - powiedział, uśmiechając się krzywo. - Koce i sprzęt z bagażem. Oto twoje najlepsze oszczepy... i twoja zbroja. Czysta tunika... Ajas mówi, że najlepsza. Jeśli tak mówi, to tak jest. Kineasz uśmiechnął się szeroko. Po spotkaniu z Rajanką był w bardzo dobrym nastroju. Poza tym jakaś część jego istoty nie wierzyła w przepowiedzianą śmierć, a na tę bitwę, niezależnie od jej przebiegu, szykował się przez całe lato. Ześliznął się z konia. Czuł, że zbyt wiele czasu zajmuje mu zmiana tuniki i włożenie wygodnych długich butów kawalerzysty; zbyt długo dopinał też zbroję i zawiązywał szarfę. W końcu tam, w górnym biegu rzeki, mogli już ginąć ludzie. Włożył na głowę pozłacany hełm i narzucił na plecy najlepszy ze swoich płaszczy - niebieski jak oczy Rajanki. - Jak tylko dotrzecie na miejsce, rozpalcie ogniska - zwrócił się do Arniego. - Miejsce na obóz wybierz sam. Widziałeś już często, jak to się robi. Staw się tam jak najszybciej, żebyście mogli nas nakarmić. Jeśli tego dokonasz, będziesz wolnym człowiekiem. Powiedz to swoim ludziom: jeżeli zwyciężymy, każdy z nich zostanie uwolniony. 473
- Mój pan mówił to samo - odparł Arni z wyraźną satysfakcją. Zbliżył się Diodor w hełmie na głowie. - Gotowe - powiedział, uśmiechając się słabo. Był wyczerpany. Jego ludzie też pewnie ledwo stali na nogach. Ale zmęczenie Macedończyków musi być jeszcze większe - przypomniał sobie Kineasz. Podał Arniemu lejce konia, na którym jechał wcześniej, a sam dosiadł Tanatosa. - Znajdź dobre miejsce na obóz - powiedział i ruszył przed siebie. Łatwo było jechać za armią. W wysokiej trawie żołnierze wydeptali drogę o szerokości Memnonowej falangi. Przez kilka stadiów droga ta biegła wzdłuż rzeki, by potem, gdy rzeka tworzyła łuk, iść liną prostą, niczym cięciwa względem łuku. Kineasza niecierpliwiło tempo, w jakim jechał oddział Diodora. Wiedział, że są zmęczeni, lecz ich obecność na miejscu bitwy była po prostu nieodzowna. Wypuścił się nieco do przodu, po czym zawrócił, znalazł Diodora i, kręcąc głową, wykrzyknął: - Wybacz, stary druhu. Ja muszę pędzić. Diodor machnął ręką na znak, że rozumie, a Kineasz wskazał batem na Nikiasza i po chwili wraz ze swym hyperetesem pędził już galopem na północ. Falangę dogonił na szczycie łańcucha wzgórz, górujących nad doliną rzeki. Pomachał do Memnona i ruszył dalej. Memnon z pewnością nie liczył na pogawędkę. Zjeżdżając ze wzgórza, Kineasz minął pierwsze wysłane przez Arniego wozy, które ugrzęzły w rozmokłej ziemi. Niewolnicy odcinali z krzewów gałęzie, wiązali je w pęki i kładli pod kołami. Następnie Kineasz minął falangę Pantikapajonu, która przebyła już mokradła, i teraz na rozkaz oficerów zacieśniała rozluźnione szyki. Żołnierze zdejmowali tarcze z pleców i kładli je na ramionach. Bitwa była coraz bliżej. Będąc już prawie u stóp wzgórza, Kineasz widział, że przy brodzie toczą się już walki. Z obu stron strzelali łucznicy, a na ziemi leżały ciała. 474
Widział, że jego kawaleria ustawiła się przy samym brodzie i że dobija do niej piechota - najpewniej oddział Filoklesa - a w tyle majaczą maruderzy. Mało kto był w stanie przebiec trzydzieści stadiów bez choćby krótkiego postoju, nawet po wieloletnich ćwiczeniach. Ci ludzi byli już tak zmęczeni, że w walce mogli okazać się do niczego - ale byli tam, dotarli na czas. Za Kineaszem stanął Nikiasz. - Rozkazy? - wykrzyknął pytającym tonem. Wyglądał na spokojnego, lecz jedną dłonią uderzał w trąbkę, drugą zaś gładził zawieszoną na szyi sowę. Jego koń stał ze spuszczonym łbem i ciężko dyszał. Za to wierzchowiec Kineasza patrzył czujnie przed siebie - wyglądał jak po krótkiej przejażdżce. Kineasz poklepał go po szyi. - Jesteś mistrzem nad mistrzami, mój przyjacielu - powiedział. Spojrzał na brnące z trudem wozy i ciągnącą za nimi falangę Memnona. Pokręcił głową i zwrócił się do Nikiasza: - Przekaż Memnonowi, żeby zostawił przy wozach kilka swoich szeregów, a sam jechał dalej. Widział teraz wyraźnie całe pole bitwy. Świątynią boga rzeki był kopiec usypany na krótkim przesmyku, który z kształtu przypominał kciuk i wcinał się w strumień opodal brodu. Ów kciuk i jego okolice tam, gdzie stykał się z brzegiem, był zarośnięty dużymi starymi dębami i wierzbami. Patrząc w górę rzeki, na północ od tego przesmyku, w świetle zachodzącego słońca widać było bród. Co prawda stali tam procarze, lecz pod nimi płynęła woda, a obok leżały pnie drzew i piętrzyła się duża skała. Na wschód od brodu ciągnął się przez całe stadia obszar podtapiany przez rzekę - trawa była tam krótka, a ziemia płaska i grząska. Bród miał pół stadionu szerokości i po obu stronach był tak samo płaski; ani tu, ani tam nie rosły drzewa. Wymarzona sytuacja dla taxis. Mimo dobrej widoczności, sięgającej dziesięciu stadiów, nie dało się dostrzec głównych sił uderzeniowych macedońskiej armii. Kineasz widział jedynie kawalerię, nielicznych peltastów oraz żołnierzy w płaszczach, w których domyślał się Traków. Rzucił okiem raz jeszcze i zjechał ze wzniesienia. Tanatos musiał teraz brnąć przez trzciny, które rosły na skraju mokradeł obejmujących południową część terenu podtapianego przez rzekę. Solidniejszy grunt znajdował 475
się przy samej rzece, gdzie teren lekko się podnosił. Jadąc, Kineasz patrzył na ziemię. Tanatos posuwał się ciężkim kłusem, ale kroki stawiał śmiało i zdecydowanie. Jutro nie będzie tu już tak mokro. Przejeżdżając obok dwustu żołnierzy Filoklesa, zasalutował im, a oni pozdrowili go gromkim okrzykiem. Następnie zbliżył się do Nikomedesa, który wraz z Ajasem znajdował się na czele szyku. Nikomedes prezentował się znakomicie - elegancki, schludny, spokojny - lecz sposób, w jaki ścisnął dłoń Kineasza, zdradzał pewną nerwowość. - Na wszystkich bogów, Kineaszu... Nigdy wcześniej widok żadnego człowieka nie wprawił mnie w taką radość. - Wyszczerzył zęby. - Władza nad armią? Chętnie ją odstąpię. Dowodziłem wojskiem przez godzinę i postarzałem się o cały rok. Ajas przesunął hełm na tył głowy. - Zachował ostrożność - powiedział złośliwym tonem. Do oficerów podjechał teraz Heron. Gdy zasalutował Kineaszowi, ten zbliżył się do niego i rzekł: - Dobra robota. Naprawdę dobra robota. Heron wpatrywał się w swoje dłonie. Kiedy spojrzał na Kineasza, jego oczy wręcz promieniały. - Zrobiłem, co w mojej mocy - powiedział. - Właściwie słuchałem tylko twoich weteranów. Nikiasz roześmiał się. - Świat jest pełen ludzi, którzy nie daliby temu rady - rzucił szorstko. Przyjmij pochwałę hipparchy. Zasłużyłeś na nią. Kineasz klepnął go po plecach. Rozległ się metaliczny dźwięk uderzonej zbroi. - Dobra robota - powtórzył i spojrzał na Nikomedesa, który wskazując na bród, powiedział: - Oparłem się pokusie walki w wodzie. Jeżeli ich procarze pragną zetrzeć się z naszymi Syndami, proszę uprzejmie. Syndom bardzo to odpowiada, a nikomu z naszych nie stanie się krzywda. Kineasz kiwnął głową. 476
- Miałeś rację. Musimy tylko utrzymać bród. Sądzę, że jeszcze przed zmierzchem możemy spodziewać się kolejnego ataku. - Spojrzał na ustawionych w szyku żołnierzy. Wielu ludzi Filoklesa klęczało lub słaniało się ze zmęczenia, lecz jeszcze więcej stało w pozycji wyprostowanej, opierając o stopy swe tarcze, z włóczniami w dłoniach. Kineasz przywołał gestem Eumenesa. - Kogo mianowałeś swoim hyperetesem? - zapytał. - Kliomenedesa - odparł Eumenes. Istotnie, chłopak o tym imieniu stał tuż za nim. Był najmłodszy ze wszystkich uczestników zimowej wyprawy i pewnie najmłodszy w olbijskim wojsku. Kineasz pamiętał, jak Kliomenedes walczył z Getami, i wiedział, że ten chłopiec nie jest już chłopcem. - Znakomicie. Ustaw swoich ludzi na południe od Filoklesa i osłaniaj jego lewą flankę. Jeśli odepchną nas od rzeki, wycofujemy się na południe. Wtedy robicie w tył zwrot. Nikomedesie... Gdzie są Syndowie? Przy świątyni? - Tak. Zniknęli między drzewami. Teraz docierają do nas stamtąd jedynie strzały. - Nikomedes roześmiał się nerwowo. Kineasz skinął głową. - Zostawmy ich tam. Na południu i wchodzie szukał teraz wzrokiem kolumny Memnona. Ta zaś sunęła wolno przez grzęzawiska. Kineasz wskazał batem Filoklesa i ruszył na czele swych oficerów w jego stronę. Patrząc na drugi brzeg, podrapał się po brodzie i poczuł, że serce bije mu szybciej. Ściągnął wodze tuż przy miejscu, w którym stał Spartanin. - Za kilka minut nas zaatakują - powiedział. - Filoklesie, to są Trakowie. Peltaści z dużymi mieczami, osłaniani przez kawalerię. Ich atak będzie błyskawiczny. Filokles swój duży koryncki hełm zsunął na tył głowy. Wyglądał jak zwykle - na rosłego sympatycznego człowieka. Na filozofa. Ale tym razem mówił jak Ares: - Zatrzymamy ich tutaj. Sam nigdy z nimi nie walczyłem, ale znam ich ze słyszenia. Jedynie pierwszy ich atak jest cokolwiek wart. - Uśmiechnął się sarkastycznie. - Chyba damy im radę. 477
Kineasz pochwycił spojrzenie jednego ze swych oficerów i wskazał na niewielką wyniosłość terenu od strony południowej. - Jeśli nas rozbiją, ruszamy na południe. Traków zatrzyma Filokles. Kiedy ich kawaleria przeprawi się przez rzekę, będzie raczej bezładnie sformowana. Trzeba ją więc zaatakować, zanim zdąży się ustawić. Ja wydam rozkaz, kiedy to zrobić, ale nie bójcie się samodzielnych decyzji. Będę jechał z piechotą. Dziwnie się czuł, siedząc na koniu i wydając rozkazy daleko od linii frontu. Na tym wszelako polegała obecnie jego praca. Wrócił wraz z Filoklesem do jego niewielkiej falangi, właściwie gromadki peltastów. Spartanin pożegnał go szerokim uśmiechem, przesunął hełm na przód twarzy i podbiegł do swoich ludzi. Gdy wskazał na rzekę, dwustu żołnierzy wydało z siebie bojowy okrzyk, jaki mógłby dobyć się z gardeł tysiąca ludzi. Słysząc to, Kineasz poczuł w sobie falę energii, przeszywającej go niczym dobroczynna błyskawica. Na drugim brzegu cofali się macedońscy procarze. Za nimi, w coraz słabszym świetle dnia, dało się widzieć Traków i kawalerię. A z tyłu majaczyło coś jeszcze. Trudno było oszacować dystans i określić rodzaj przemieszczających się tam formacji - ale coś tam było na pewno. Może taxis. Trakowie wnieśli okrzyk bojowy, potem następny, i unieśli tarcze. Było ich tam całkiem sporo. Swymi dużymi mieczami uderzali o tarcze i nucili jakąś pieśń. W pewnym momencie wkroczyli do rzeki, nie zachowując jednak żadnego porządku. W wodzie ich szyk z każdą chwilą stawał się coraz luźniejszy. Wcześniej Kineasz lekceważył gromadkę Syndów - tych od kowala - teraz jednak widział, że nienarażeni na atak Traków, odważnie ostrzeliwali z przesmyku przeprawiających się agresorów. Trakowie trzymali się z dala od „kciuka”, tłocząc się po północnej stronie brodu, na brzeg wychodzili zbyt wolno, przez co ich atak wytracił impet. Jeden z trackich wodzów zgromadził ponad setkę na brzegu i poprowadził ich do natarcia. Uderzyli w ludzi Filoklesa, wszczynając hałas, który kojarzył się z dźwiękiem walenia w kowadła przez dziesiątki kowali. Wódz Traków zeskoczył z wierzchowca prosto na ścianę greckich tarczy; spadając, odciął głowę jednemu 478
z Greków, ale jeszcze nim spoczął na ziemi, jego ciało przebiły cztery włócznie, a stworzona przezeń luka w szeregu wypełniła się szybko trupami z obu wrogich obozów. Z drugiego szeregu wysunęli się wtedy epilektoi i, jak tylko ustawili tarcze, rana zadana falandze była już zagojona. Na brzeg wychodzili kolejni Trakowie. Wydawało się, że każdy z nich samodzielnie podejmuje decyzję: biec do nasady „kciuka”, by położyć kres ostrzałowi łuczników, czy może rzucić się przed siebie w wir toczącej się walki. Kineasz przeniósł wzrok na nieprzyjacielską kawalerię, która utknąwszy w brodzie, ginęła od strzał, do przodu zaś się posuwać nie mogła, blokowana przez Traków. Opodal, na końcu pierwszego greckiego szeregu, zamajaczyła kita Filoklesa, a od jego krzyku zadrżało powietrze. Kineasz patrzył, jak wielka czarna włócznia unosi się i opada - tam i z powrotem - poruszana przez Spartanina niczym pozbawiona ciężaru maszyna do zabijania ludzi. W okamgnieniu zabił on pięciu przeciwników, wbijając włócznię w nos, w usta, w miękki podbródek, nigdy zbyt głęboko. Jego dłoń była czarna, wyżej zaś ociekała czerwienią. Czerwony był też jego nagi bok, po którym spływała krew zabitych. Grecki szyk błyskawicznie się skonsolidował, a kolejnym okrzykiem Filokles poprowadził swych ludzi do ataku. Trakowie padali teraz na kolana, czasem od razu na ziemię, i już po chwili tratowała ich grecka falanga, której opadające i wznoszące się włócznie pracowały jak warsztat tkacki - tkający śmierć. Ofensywa Traków została złamana. Padali licznie przed okrągłymi tarczami, pozbawieni zapału, ogarnięci strachem. Uciekali do rzeki, blokowani przez maruderów i własną osłonę kawaleryjską. Kineasz podjechał do Filoklesa, który dalej nacierał na czele swych ludzi. Śpiewali tak głośno, że Kineasz musiał krzyczeć, by go Spartanin w ogóle dosłyszał. - Stać! - Stopką włóczni uderzył w hełm Filoklesa. - Stójcie! Włócznia zawirowała i stopka zatrzymała się tuż przy twarzy Spartanina. Filokles patrzył na Kineasza nieprzytomnym wzrokiem, jakby go ledwo poznawał. Teraz on coś wykrzyknął i zwycięscy żołnierze z Pantikapajonu 479
przerwali natarcie. Kineasz zawrócił konia, wpiął pięty w boki wierzchowca i popędził ku Eumenesowi. - Teraz! - wrzasnął. - Do brodu! Eumenes nie był jeszcze gotowy. Do tej pory - zgodnie z prognozą Kineasza - czekał, aż bitwa rozgorzeje na dobre. Wypadki potoczyły się jednak inaczej. Kineasz zakładał, że Trakowie odepchną nieco Filoklesa i dzięki temu powstanie przestrzeń, gdzie da się ich uwięzić niczym w pułapce. Spartanin za szybko ich pokonał. - Teraz! - powtórzył Kineasz. Eumenes pomachał do Klio. - Sygnał: do ataku! - krzyknął. Oddalając się, Kineasz żałował, że nie ma przy nim Nikiasza. Pułapka już nie mogła się udać. Ludzie z Pantikapajonu okazali się zbyt dobrymi żołnierzami, a Trakowie zbyt szybko im ustąpili. Pomachał do ledwo widocznego Nikomedesa, ten zaś ruszył w stronę brodu, ale zatrzymał się, nim Kineasz zdążył doń podjechać. Dwa oddziały obok siebie nie mogły się tutaj zmieścić. Ludzie Eumenesa przegalopowali opodal i wjechali do rzeki z wielkim pluskiem. - Przegrupuj szyk! - krzyknął Kineasz, wymachując mieczem. Nikomedes cofnął nieco swoją konnicę. Podkomendni Filoklesa również się cofali. Ruchu wstecz nie musiał wykonać Heron, którego oddział nie ruszył się z miejsca; był zresztą zbyt daleko wysunięty na skrzydło, by móc choćby widzieć walki przy brodzie. Do Kineasza podjechał Nikiasz. - Za godzinę obóz będzie gotowy - powiedział. Wskazał na bród. - Co się tam dzieje? Kineasz pokręcił głową. - Nie udało się zastawić pułapki - odparł. - Zatrąb na odwrót. Na drugim brzegu ustawiła się już nieprzyjacielska kawaleria, a w samej rzece ludzie Eumenesa zabijali uciekających Traków. Po sygnale karnie zawrócili, zostawiając za sobą mnóstwo trupów. Mimo to straty zadane 480
wrogowi wcale nie były dotkliwe. Kineasz starał się ogarnąć wzrokiem niknący w mroku drugi brzeg. Czuł, że ustawia się tam również taxis, lecz nie miał na to żadnego dowodu. Za nim, na jednym ze wzgórz, zamigotało ognisko. Potem następne. Kolumna Memnona wkroczyła na pas suchej ziemi i zaczęła ustawiać się w szyk. Obserwując bród, Kineasz chwalił mijających go żołnierzy. Pomógł Memnonowi ustawić się na środku, frontem do brodu. Po prawej stała główna falanga Pantikapajonu, a po lewej epilektoi dowodzeni przez Filoklesa, z kawalerią osłaniającą flankę. Gdy wszyscy byli już ustawieni, drugi brzeg tonął w nieprzeniknionej ciemności, a na wzgórzach po greckiej stronie paliło się wiele ognisk. Kineasz ponownie zgromadził swych oficerów, a Nikiasza posłał po syndyjskiego kowala, kryjącego się w drzewiastej fortecy. Kiedy wszyscy stali już przed nim, zasalutował i rzekł: - Zatrzymaliśmy nieprzyjaciół. Wygraliśmy tę część batalii. Zadaliśmy im straty, a teraz musimy ich przytrzymać aż do przyjazdu króla. - Rozejrzał się po słabo widocznych twarzach, wśród których były oblicza dawno mu znane i prawie zupełnie dlań nowe. Gdy jego wzrok padł na Filoklesa, wzdrygnął się lekko, bo po raz pierwszy widział w nim człowieka zdolnego zabijać innych. - Oto mój plan - rzekł po przerwie. - Cała armia wycofa się na wzgórza, żeby posilić się i odpocząć. Bród utrzymamy, stawiając tam rotacyjne straże. Każda z czterech zmian składać się będzie zarówno z konnicy, jak i z piechoty. Ale... Rozejrzał się, by się upewnić, że wszyscy go słuchają. - Gdy zaatakują, oddamy im bród. Myślę, że uderzą o świcie, od razu całą taxis. Pozwolimy im na to. - Wskazał na Temeriksa, który stał nieco z boku. - Wystarczy wam strzał? - zapytał po sakijsku. Kowal roześmiał się. - Przez cały dzień tniemy strzały - odparł. - Jesteście w stanie utrzymać świątynię? - zapytał Kineasz. - Przez całą noc? 481
Kowal wzruszył ramionami. - Jestem waszym człowiekiem - odrzekł. - Jestem tu, żeby umrzeć. Świątynia boga rzeki to dobre miejsce, by umrzeć. Kineasz pokręcił głową. Był zbyt zmęczony, by spierać się o najdogodniejsze miejsce śmierci. - Nie umieraj - powiedział. - Utrzymajcie świątynię do chwili, w której wróg znajdzie się na naszym brzegu, a potem pędem wracajcie do nas. Ponownie powiódł wzrokiem po zebranych. - Pozostali... Ustawicie się tak jak teraz, tyle że tutaj, na granicy mokradeł. Niewielka wyniosłość wzdłuż rzeki to nasza linia bojowa. - Z jedną flanką na rzece - odezwał się Filokles. - A drugą w powietrzu. Kineasz pokręcił głową i wskazał na wzgórza. Mimo zmroku widać tam było sylwetki jeźdźców. - Nasi przyjaciele z klanów Trawiaste Koty i Stojące Konie zajmą się otwartą flanką - powiedział. - Pozwolimy Zopyrionowi, jeśli on tam w ogóle jest, przeprawić się na nasz brzeg. Znajdzie się pod kątem prostym w stosunku do naszego szyku. To fatalna pozycja na początek bitwy. Przegrupowanie zajmie mu dużo czasu. Poza tym nie bierze tego w rachubę i na tym też straci czas. Ruszamy na moje hasło. Przyszpilimy go do rzeki. Uśmiechnął się. - A gdy przeprawią drugą taxis, rozpoczniemy odwrót. Obejrzał się przez ramię. - Musimy im oddać spory kawałek ziemi, panowie, około trzydziestu stadiów. Trzymajcie się razem, pilnujcie ustawień i nie dajcie się wpędzić w popłoch. Cofać się możemy nawet przez cały dzień. Chcę na początku nieco go zranić, by potem cofać się aż do nadejścia króla. To wszystko. A teraz najedzcie się i wyśpijcie. Wszyscy kiwali głowami. Dały się słyszeć słabe śmiechy. Nastrój był dobry; Kineasz ponownie dosiadł Tanatosa i raz jeszcze spojrzał na bród, który ginął już w mroku. Po drugiej stronie widać było macedońskie ogniska. Następnie spiął konia i pojechał do obozu. * 482
Wszyscy o niego dbali: Syndowie, niewolnicy, dawni towarzysze broni. Jego rzeczy były wypakowane, a namiot - jedyny w obozie hippeis - czekał już na niego pod rozgwieżdżonym letnim niebem. Płaszcz i zbroja zniknęły, jak tylko Kineasz je zdjął, a w jego dłoniach zjawiła się miska z mięsem, serem i chlebem. Do ogniska podszedł Filokles, który zmył już z siebie krew i miał na sobie świeżą tunikę. Przyniósł spartański puchar z mocnym nierozcieńczonym winem i postawił go przy Kineaszu. W oddali Arni i Sitalkes obmywali oblepionego błotem Tanatosa i czyścili brudny i przepocony płaszcz dowódcy. W tyle, za Tanatosem, strzelały w górę dziesiątki dymiących płomieni, trawiących drewno starannie zebrane zarówno przez niewolników, jak i wolnych ludzi. Przy każdym ognisku wpatrzeni w płomienie kawalerzyści i hoplici spożywali gorące potrawy, rozmyślając o tym, co może przynieść kolejny dzień. Stara gwardia - rozsiani po różnych oddziałach Lykeles, Laertes, Kojnos i pozostali - dołączyła do Kineasza i rozsiadła się w kręgu, zostawiając jednak miejsce dla nowych towarzyszy broni. Wśród tych ostatnich byli Eumenes, Ajas i Nikomedes. Klio niepewnie trzymał się na uboczu, aż w końcu Kojnos, który przez całą zimę szkolił młodzieńca w sztuce wojennej, przywołał go gestem do ogniska. Przez pewien czas wszyscy milczeli. Kineasz bez słowa jadł i pił, wpatrzony w płomienie. Kiedy Sitalkes wyczyścił już Tanatosa, przekazał go Arniemu, który odprowadził go w pobliże stanowisk wartowniczych, sam zaś - już nie jako getyjski chłopiec, tylko nowo narodzony mężczyzna podszedł do reszty i usiadł obok Ajasa. W tym momencie Agis wstał z miejsca, odchrząknął i zanucił pieśń, śpiewaną w Olbii na agorze. Następnie pochylił głowę, uniósł ją i zaczął recytować: Jak gdy potworna pożoga szaleje w głębokich parowach Góry słońcem spieczonej i leśne gorzeją bezmiary, Wichrem zaś zewsząd miotane wirują dziko płomienie, Tak - niczym bóstwo złowrogie - Achilles szalał, ścigając Z włócznią ofiary swe, krwią zaś spłynęła ziemia ściemniała. 483
Jak gdy ktoś w jarzmo zaprzęgnie buhaje o czołach szerokich, By białe młóciły jęczmiona na twardo ubitym klepisku, Ziarno zaś łuszczy się szybko pod ich kopytami wśród ryku, Tak też i rumaki o tęgich kopytach dumnego Achilla Trupy deptały po równi i tarcze. Posoką splamione Były tam całe osie u kół i brzegi rydwanu, Bowiem spod kopyt końskich i kół obręczy pryskały Krople krwi. A Pelida się rwał, by sławą się okryć, Niezwyciężone swe dłonie nurzając w ludzkiej posoce. I tak recytował przez pewien czas, by zakończyć fragmentem: Spojrzał Pelida w szerokie niebiosa i z jękiem zawołał: „Dzeusie rodzicu! Żaden więc bóg mnie przed wrogą tą rzeką Nie uratuje z litości? Bo potem, co chce, niech się dzieje! Z boskich nieba mieszkańców nikogo tak bardzo nie winię, Jak moją matkę miłą, co mnie zwodziła kłamstwami, Przepowiadając mi śmierć pod murami Ilionu w rozprawie Z pancernymi Trojany od chyżych strzał Apollona. Bodajby Hektor był ubił mnie, ten najprzedniejszy wśród wrogów! Wtedy by mąż znamienity legł z ręki znamienitego. Tak zaś śmiercią nikczemną mi przyjdzie zginąć, bo oto Wielka rzeka złapała mnie w potrzask, niczym świniarka, Uniesionego przez potok wezbrany, gdy chciał go przekroczyć”. Tak powiedział, a zaraz Posejdon i Pallas Atene W ludzkich postaciach zbliżyli się doń, u boku stanęli, Dłoń jego wzięli w swe ręce, otuchy mu jęli dodawać, A Ziemiotrzęsca Posejdon tak pierwszy do niego przemówił: „Synu Peleja, odwagi! Niech lęk nie przenika twej duszy! Nie byle jakich masz przecie obrońców między bogami, Mnie i Pallas Atenę, za Dzeusa wiedzą i zgodą. Nie jest tobie sądzona zagłada za sprawą tej rzeki; 484
Wrychle cię ona poniecha i sam to łacno zobaczysz. Ale oto co możemy ci dobrze poradzić - daj posłuch: Nie zaprzestawaj walki, co wszystkich po równi doświadcza, Póki nie wpędzisz w przesławne Ilionu mury tych wszystkich Trojan, co rąk twoich umkną; na statki zaś wtedy dopiero Wróć, gdy zgładzisz Hektora. My damy ci okryć się chwałą”. W tym miejscu urwał - tuż przed śmiercią Hektora, bo przytaczanie owego ustępu miało przynosić pecha. Kiedy znowu pochylił głowę na znak, że już skończył, za kręgiem siedzących przy ogniu czarno było od ludzi, którzy przyszli, by go posłuchać. Zapadła cisza, gęsta i czarna jak noc, tak jakby trwając w milczeniu słuchacze mogli wydobyć zeń więcej słów. Agis jednak znowu pochylił głowę i wrócił na swoje miejsce. Z tyłu dało się słyszeć westchnienie, które zabrzmiało jak szelest wiatru w wysokich drzewach. Kineasz wstał i ze spartańskiego kielicha wylał ofiarę dla bogów, po czym donośnym głosem zaśpiewał: - Śpiewać zaczynam o Posejdonie, bogu potężnym... - Wtedy wszyscy, którzy mogli słyszeć te słowa, zawtórowali dowódcy: .. który potrafi wstrząsać i ziemią i morską pustynią, O władcy mórz, co posiadł Helikon i Ajgi rozległe. Ziemiowstrząśco, podwójną cię władzą uczcili bogowie, Jako żeś statków wybawcą, a także pogromcą rumaków. Bądź pozdrowiony, o Posejdonie ziemię dzierżący, Ciemnowłosy i szczęsny, jeźdźcom sprzyjaj łaskawie. U stóp Kineasza leżał wieniec z dębowych liści, upleciony przy ognisku przez Ajasa i Eumenesa. Gdy hymn dobiegł końca, Kineasz podniósł wieniec, podszedł do Filoklesa i bez słowa położył mu go na głowie. W tym momencie wszyscy wydali z siebie przeciągły dźwięk, by potem siedzieć znów w milczeniu, czując bliskość bogów i śmierci. Ciszę przerwał Nikiasz, który podszedł do Agisa i, kładąc mu dłoń na ramieniu, powiedział: 485
- Lepiej niż pod Gaugamelą. Agis wzruszył ramionami. Sprawiał wrażenie wyczerpanego. - To jest tak - odparł - jakby przemawiał przeze mnie jakiś duch albo bóg. Nie jestem aktorem i czasem sam się sobie dziwię, że pamiętam cały ustęp. Weterani, którzy znali go od lat, zgodnie pokiwali głowami. Nawet Kineasz uważał, że ten Megaryjczyk posiada dar zesłany przez bogów. Uśmiechnął się tylko Ajas. W czasie bitwy nie wyglądał na chłopca, lecz teraz, w świetle ogniska, był znowu pięknym młodzieńcem, który przedkładał wojnę nad bezpieczne życie w ojcowskim domu. - Uwielbiam słuchać słów Poety - powiedział. - To jest jak... hymn. Słuchać tego w taką noc, tuż przed bitwą. Nikomedes wywrócił oczami, a Filokles prychnął jak osioł. Urażony Ajas spuścił głowę. - Poeta znał wojnę - rzekł Spartanin - ale wojny nie kochał. Opowiedział wspaniałą historię, historię o wściekłości pewnego człowieka, i przez tę wściekłość ukazał nam wojnę. Ajasie, nie jesteś już niewinnym chłopcem. - Rozległy się niegrzeczne śmiechy. - Wojna to szaleństwo, takie jak szał Achillesa. Ajas uniósł głowę, a jego głos brzmiał donośnie. - Każdy z nas brał dziś udział w wojnie - powiedział. - Ty, Filoklesie, stałeś się bohaterem na podobieństwo tych, których Poeta opiewa w swych wierszach. Filokles wstał. Na głowie miał wieniec, symbol męstwa, mieniący się złotem i czerwienią. Wyglądał na najwyższego mężczyznę w obozie. - Wojna przemienia ludzi w zwierzęta - oznajmił. - Walczyłem jak mądra i przebiegła bestia. Jak drapieżnik. Zabiłem dzisiaj dziewięciu ludzi. Może dziesięciu. - Wzruszył ramionami i nagle jakby zmalał. - Czymś takim może pochwalić się wilk. A wilk przestaje zabijać, gdy już nasyci swój głód. Jedynie człowiek zabija bez potrzeby. Ajas był wyraźnie urażony. 486
- Jeśli tak nienawidzisz wojny, wcale nie musisz walczyć - powiedział. Filokles pokręcił głową. W świetle ognia jego ciało było czerwonozłote, lecz pod oczami miał czarne kręgi, a gdy się teraz szeroko uśmiechnął, Kineasz poczuł gęsią skórkę. - Nienawidzę? - wysyczał. - Nienawidzę? Ja wojnę kocham, tak jak opój kocha wino. I podobnie jak opój plotę od rzeczy, gdy jestem trzeźwy. - Odwrócił się, przecisnął między siedzącymi i zniknął w ciemności. Kineasz ruszył za nim. Minął dwa ogniska olbijskich hoplitów, po czym przez pewien czas schodził ze wzgórza, potykając się w ciemności na nierównej ziemi, aż w końcu zobaczył, jak niewyraźny kontur Filoklesa zatrzymuje się i obniża, by spocząć. Spartanin siedział na wielkiej skale, wystającej z ziemi jak ostatni ząb zgrzybiałego starca. Kineasz usiadł obok przyjaciela. - Osioł ze mnie - powiedział Spartanin. Kineasz już wiele razy widział, jak żołnierz potrafi się zachowywać przed bitwą, teraz więc klepnął towarzysza w ramię i odrzekł: - Owszem. - On zamyka oczy na całą tę potworność - rzekł cicho Spartanin. Chce, żeby wojna była jak poemat. Nie widzi, jak często ludzie padają na ziemię zmiażdżeni, trzymając się własnych wnętrzności. Łatwo jest zabić człowieka lub zniszczyć miasto, prawda? - Zbyt łatwo - odparł Kineasz. Filokles pokiwał głową. Mówił chyba bardziej do siebie niż do swego rozmówcy. - Jeśli przez całe życie szkolisz się na wojownika, nie ofiarując bogom nic innego, nie ucząc się żadnych wierszy, nie ucząc się nawet czytać i pisać, to... może być z ciebie znakomity zabójca, nieprawdaż? Kineasz skinął głową. Nie był pewien, do czego zmierza Filokles. - Możesz stać się najwaleczniejszym człowiekiem na świecie i rozsiewać śmierć mieczem, włócznią, z konia lub pieszo, zabijać kamieniem, pałką, czymkolwiek. I wszystkie swoje pieniądze możesz wydać na ekwipunek: na zbroję, tarcze, miecze, wszystko w najlepszym gatunku, prawda? 487
- Jestem pewien, że coś mi chcesz w ten sposób przekazać - powiedział Kineasz. Nie udało mu się zmniejszyć ciężaru rozmowy, bo Filokles chwycił go za ramiona i rzekł: - Wszystko to po to, byś mógł się bronić. Zginąć jest przecież tak łatwo. Jesteś w stanie wyobrazić sobie każde niebezpieczeństwo, każdego człowieka, który cię pragnie ograbić, ukraść ci konia lub zbroję. Możesz żyć na odludziu i nawet tam wyczuć, że wróg jest blisko. Możesz też walczyć o władzę, by to inni cię potem chronili. - Jak tyran - rzucił Kineasz, który odnosił wrażenie, że zaczyna rozumieć. - Być może - odparł Filokles zdawkowym tonem. - Chodzi mi o to, że możesz żyć w ten sposób... Możesz przez całe życie dbać tylko o bezpieczeństwo, własne lub miasta. A w każdej chwili może cię zabić pierwsze lepsze dziecko z procą. I tak właśnie kończysz, jako trup, nie zdobywszy ani jednej cnoty, może z wyjątkiem odwagi. Jesteś niepiśmiennym prostakiem, martwym na dodatek. Kineasz już chyba rozumiał. - Albo? Filokles utkwił wzrok w rzece. - Albo żyjesz życiem cnotliwym, tak że ludzie sami chcą cię chronić, dorównać ci lub po prostu ci towarzyszyć. - A jednak zabiliśmy Sokratesa - powiedział Kineasz po chwili zastanowienia. Filokles spojrzał na niego błyszczącymi oczami. - Sokrates wolał sam się zabić niż wyrzec się cnoty. - Wykonał. gest retora, zwracającego się do dużego audytorium. - Cnota jest jedyną zbroją. A przemocy możemy używać jedynie w obronie cnoty. Wtedy, jeśli przyjdzie nam umrzeć, umieramy jako ludzie cnotliwi. Kineasz pozwolił sobie na słaby uśmiech. - Teraz już chyba wiem, dlaczego nigdy nie słyszałem o innych spartańskich filozofach - powiedział. Filokles skinął głową. 488
- Porywczy z nas ludzie. A zawsze jest łatwiej umrzeć w obronie cnoty niż po prostu żyć cnotliwie. Kineasz słyszał już wiele wywodów filozoficznych w godzinach poprzedzających bitwę, ale w tym, co mówił Filokles, tkwiło znacznie więcej sensu. Chwycił przyjaciela za rękę i rzekł: - Myślę, że ty i Ajas macie ze sobą więcej wspólnego, niż byłbyś skłonny się przyznać. On też jest osłem. - Filokles chrząknął, a Kineasz zmienił ton na lżejszy i zrobił gest, który zdarzał mu się bardzo rzadko: objął przyjaciela ramieniem. - Słuchaj no, bracie... Mam do ciebie prośbę. - Tak? - W noc poprzedzającą bitwę lubię słuchać Agisa i głosów moich przyjaciół. Oczywiście masz rację, ale... tej nocy nie jesteśmy zwierzętami. Jesteśmy ludźmi. Chodź! Wracajmy do obozu. Filokles miał w oczach łzy, które w świetle księżyca błyszczały niczym szlachetne kamienie. Kiedy ocierał łzy, jego dłoń zetknęła się z wieńcem we włosach. - Dlaczego mi to dałeś? - zapytał. - Nie jestem bohaterem. Kiedy wspinali się na wzgórze, ich kroki dudniły na twardej ziemi, toteż Filokles mógł nie dosłyszeć niegłośnych słów Kineasza: - Ależ jesteś. Jesteś.
23.
N
awet późnym wieczorem nie mogli zaprzestać rozmów. Ajas upo-
rczywie wracał do swego tematu. Kineasz od wielu już lat był dowódcą i wiedział, że Ajas pragnie tuż przed bitwą usprawiedliwić śmierć, której już o świcie spojrzy w oczy i którą sam będzie zadawał. Przez długą godzinę siedział w milczeniu, podczas gdy inni rozmawiali i śpiewali, a Lykeles odtańczył nawet spartański taniec wojenny, zaskakując tym Filoklesa. - Jeżeli jesteśmy zwierzętami - odezwał się w końcu - to dlaczego tak starannie wszystko planujemy? Kineasz spojrzał na Filoklesa. Miał nadzieję, że nie dojdzie do katastrofy. - Który z moich planów przetrwał choćby jedną bitwę? - zapytał. Nikiasz i inni weterani wybuchnęli gromkim śmiechem. Nikomedes popatrzył na Ajasa, jakby chciał skarcić przyjaciela za naganne maniery, i istotnie - kopnął go w kostkę. Ajas pokręcił głową. - Robimy plany... - zaczął, lecz wtedy w Kineaszu coś pękło. - To jest po prostu jatka! - powiedział donośnym głosem, wygaszając pozostałe rozmowy. - To szał! To chaos! - Wskazał Ajasa. - Sam wiesz o 490
tym najlepiej! Przez całe miesiące, dzień i noc, widziałeś to rozszalałe zwierzę. Człowiek ulega ogromnym złudzeniom, jeśli wierzy, że na wojnie panuje jakikolwiek porządek. Filokles położył dłoń na ramieniu Kineasza. Ajas skulił się, jakby się bał, że dowódca go uderzy. - Robimy plany - powiedział Filokles - by choćby trochę okiełznać chaos. Ćwiczymy, by nasze mięśnie poruszały się w określony sposób, kiedy umysły panikują i stajemy się jak zwierzęta. W Sparcie doskonalimy metodę przekształcania ludzi w automaty. Nikomedes wstał, by wziąć w obronę swojego przyjaciela. - Trupa tancerzy robi to samo, podobnie jak chór... Ćwiczą i ćwiczą, aż w końcu automatycznie robią, co trzeba. Ale nie stają się zwierzętami. Ajas niemalże błagał o pomoc. - Wy wszyscy... - powiedział, wskazując na Nikiasza, Antygona, Lykelesa, Kojnosa, Andronika i pozostałych weteranów. - Wszyscy jesteście ludźmi wojny. Naprawdę jej nienawidzicie? Filokles chciał wstać, lecz ubiegł go Antygon, który nigdy nie wypowiadał się publicznie, świadom, że słabo mówi po grecku. Był to człowiek pokaźnych rozmiarów, cały pokryty bliznami. Przez całe życie był żołnierzem - jego wygląd dawał temu nader wymowne świadectwo. Antygon lubił Ajasa, ba, kochał go jak wszyscy, i posłał mu teraz serdeczny uśmiech. - Gdzieś tam na świecie - powiedział swoją kulawą greką - można pewnie znaleźć człowieka, który tuż przed bitwą deklaruje miłość do wojny. - Uśmiechnął się smutno. - Ja za bardzo się boję śmierci, by kochać wojnę. Ale kocham moich przyjaciół, więc się nie cofam. Nic innego dać im nie mogę, a oni o więcej nie mogą prosić. - Uniósł bukłak i potrząsnął nim, tak że dało się słyszeć plusk wina w środku. - Z gadania o wojnie nic nam nie przyjdzie. Mam tu wino. Pijmy zatem. 491
Memnon, który najczęściej ze wszystkich mówił o swej miłości do wojny, uśmiechnął się, upił łyk wina, lecz nic nie powiedział. Później Kineasz, który nie chciał swojej ostatniej nocy mieć na sumieniu złych emocji, podszedł do Ajasa i usiadł obok niego na ziemi. - Warknąłem na ciebie - powiedział - bo sam zbyt często boję się śmierci, a ty chyba wcale się jej nie boisz. Ajas objął dowódcę. - Jak możesz mówić takie rzeczy? - zapytał. - Tym bardziej że oni wszyscy są jak herosi... Oczy Kineasza nagle wypełnił się gorącymi łzami. - Oni są lepsi od herosów, których opisywał Poeta - odrzekł. - Poza tym mówią prawdę. Wino, śpiew i towarzystwo przyjaciół sprawiły, że przez ten czas Kineasz nie myślał o śmierci i nieobecnej Rajance. Przeszedł się jeszcze między ogniskami, by zamienić kilka słów z ludźmi, którzy przy nich czuwali, a potem, zupełnie już wyczerpany, udał się do swojego namiotu. Nie spał w nim sam. Rzucił swój płaszcz obok Filoklesa; po drugiej stronie zastał Ajasa. Tak jakby z ich życia zniknął cały rok i znów przemierzali razem równiny na północ od Tomis. Uśmiechnął się, czując ciepło bijące od ciał towarzyszy, i zasnął, nim zdołał pomyśleć o śmierci. Śmierć jednak dopadła go szybko - we śnie. Był mokry od krwi, a pod nim płynęła wypełniona krwią rzeka, cuchnąca jak ropiejąca rana, zła i grożąca zakażeniem. Piął się w górę, by wydobyć się z tej wstrętnej cieczy. Dłońmi trzymał się drzewa, stopy nie dotykały już korzeni, i piął się, marząc, by stać się sową i wzlecieć w powietrze. Przeszkadzała mu w tym krew, mógł więc tylko wdrapywać się dalej po drzewie. Pomyślał, że jeśli się znajdzie wystarczająco wysoko, to dojrzy drugi brzeg rzeki, policzy ogniska w obozie wroga lub zobaczy robaka i się dowie... Nie pamiętał, czego miał się dowiedzieć. Wspinał się dalej jak odurzony, a krew z dłoni spływała po ramionach, potem po bokach, parząc w każdym nowym miejscu, jak oparzelina w zetknięciu ze słoną wodą. 492
Parzyła go twarz, w oczach miał sól, a jego dłonie zanurzały się w grzywie wielkiego rumaka. Nogi grzęzły w wodzie, a ciężka zbroja ciągnęła go w dół, gdy tylko próbował dosiąść konia. Coś uderzyło w jego hełm, który obrócił się, oślepiając Kineasza. Jakieś ostrze przejechało po prawym ramieniu, przesunęło się po brązowym pancerzu i wpiło w lewe ramię. Siwek spłoszył się, dał susa przed siebie i wyciągnął go z rzeki prosto na brzeg. Wisiał teraz na końskiej grzywie, więc przestraszony wierzchowiec jął machać swym wielkim łbem. Łut szczęścia i siła zwierzęcej szyi sprawiły, że Kineaszowi udało się w końcu przerzucić nogę przez szeroki grzbiet rumaka. Rozejrzał się dokoła. Wojownicy za jego plecami wyglądali dziwnie: byli to wyłącznie Sakowie we wspaniałych zbrojach. On sam miał na ręce naramiennik z kutego złota, który widział przez szczelinę w hełmie. Zupełnie suchy, siedział prosto na koniu barwy ciemnego metalu. Bitwa była wygrana, przeciwnik był pokonany, a niedobitki zbierały się teraz przy mokrych kłodach i samotnym obumarłym drzewie, dającym jedyną osłonę przed strzałami. Kineasz uniósł bat od Rajanki, poruszył nim trzykrotnie i wtedy wszyscy ruszyli na rzekę. Gdy trafiła weń strzała, był na nią gotowy, przyjął ją jak coś dobrze znanego, bo istotnie znał ją dobrze. Potem był w wodzie i chwytały go jakieś dłonie... Obudził się, bo Ajas potrząsał nim mocno. - To tylko zły sen - powiedział chłopak. Śpiąc, Kineasz zrzucił z siebie koc i było mu teraz zimno. Filokles odsunął się nieco, widocznie przeszkadzał mu niespokojny towarzysz. Rzut okiem na gwiazdy i księżyc przekonał Kineasza, że spał raczej długo - za godzinę będzie świtać. Wstał. Wraz z nim podniósł się Ajas. - Możesz spać, masz jeszcze godzinę - powiedział Kineasz. Ajas zwiesił głowę. - Nie mogę spać - odparł. Kineasz kazał mu się położyć i okrył młodzieńca swym starym płaszczem. 493
- To płaszcz magiczny - powiedział. - Teraz zaśniesz. Ognisko płonęło jasno. Wokół niego leżało kilkanaście Trawiastych Kotów, a dwóch niewolników podgrzewało wodę w brązowym kotle. Jeden z nich podał miskę Kineaszowi, ten zaś opróżnił ją chciwie - to dziwne: jak ciało egzekwuje swoje potrzeby nawet wówczas, gdy do przeżycia zostało ledwie kilka godzin. Kineasz narzucił płaszcz i podniósł jakiś nienależący do niego oszczep. Czuł, jak pulsuje w nim życie. Czuł się wysoki i silny, wolny. Nawet strach - strach przed śmiercią, strach przed porażką, strach przed miłością zniknął gdzieś, przepadł. Podszedł do koni i złapał Tanatosa. Rumak był niespokojny, toteż Kineasz nakarmił go łagodnie, poszeptując do ucha. Następnie dosiadł go na oklep i zjechał ze wzgórza w stronę mokradeł. Powitała go garstka Trawiastych Kotów. Byli bardzo ożywieni i wskazywali na drugi brzeg. W ciemności wyczuwało się poruszenie, słychać było szereg monotonnych dźwięków. Takie odgłosy wydaje armia. Kineasz z Trawiastymi Kotami zjechał nad samą rzekę. Nie było słychać gwizdu strzał. Nie świtało jeszcze co prawda, ale z wolna robiło się coraz jaśniej. Musiał koniecznie się dowiedzieć, czy po drugiej stronie jest Zopyrion. Podejrzewał, że w chwili ustawiania kolumny we wrogim obozie panuje chaos. Wjechał do rzeki. Jeden z Trawiastych Kotów roześmiał się - w tym śmiechu strach mieszał się z radością - i wszyscy wjechali do wody, której plusk zagłuszyła kakofonia dobiegająca z drugiego brzegu. Gdy byli na środku rzeki, przeciwnik ich jeszcze nie widział. Kineasz czuł, że wstępuje w niego duch walki - jakby to jeden z bogów zesłał nań śmiałość - i spiął konia, który wzniósł się w wodzie niby syn samego Posejdona i błyskawicznie przeszedł w galop. W ciemności rozległ się gardłowy macedoński okrzyk: - Kto tam, u licha? - Zwiadowcy! - odkrzyknął Kineasz, wjeżdżając na twardy grunt. Widział już czoło kolumny: mężczyzn z tarczami opartymi na nogach i ich ogromne sarissy, wbite pionowo w ziemię. Widział też ludzi z pochodniami. 494
Poczuł ogromną ulgę. Wygra czy przegra - nie mylił się. Była tam taxis. Był tam Zopyrion. Podjechał galopem do czoła falangi. Żołnierze patrzyli na niego z obawą, lecz bez paniki. Wbił swój oszczep w człowieka, który wyglądał na oficera, i szybko zawrócił Tanatosa. Widział, jak wszystkie Trawiaste Koty strzelają ze swoich łuków: napinają cięciwy i je puszczają, napinają i puszczają, sprawnie zadając rany wrogowi. Wtedy ponownie wjechał do rzeki. Za sobą słyszał śmiech Kotów. Dokoła świstały setki strzał, miotanych z obydwu brzegów. Jechał nisko pochylony. W pewnym momencie coś przeleciało mu przy samej twarzy. Wjeżdżając na brzeg, Tanatos zawahał się nieco, lecz już po chwili wjechał na górę. Wszyscy byli bezpieczni. W ramieniu jednego z Trawiastych Kotów tkwiła strzała. Wojowniczka z jego plemienia błyskawicznie odcięła grot i wyciągnęła pręt z rany. Zrobiła to, nie zsiadając z konia, nawet się nie zatrzymując. Kineasz musiał lekko uderzyć Tanatosa, by ten się raczył obrócić, koń bowiem zrobił się nagle ospały. Gdy się zatrzymał u nasady „kciuka”, przyzwał krzykiem Temeriksa, który po chwili wyłonił się z ciemnego listowia. - Wytrzymaj tu jak najdłużej - rozkazał Kineasz. - Atak nastąpi za pół godziny. A potem wracaj biegiem na południe, zanim odetną ci odwrót, rozumiesz? Temeriks oparł się na swoim toporze. Jego oczy kryły się w cieniu. - Tak, panie - odrzekł. Kineasz już jechał. - Nie jestem twoim panem - krzyknął przez ramię. Przemknęło ma przez myśl, że nie przedstawił Rajance tych syndyjskich uchodźców. Jeszcze jedno niewykonane zadanie. Rumak wdrapywał się na wzgórze z takim trudem, że Kineasz zeskoczył na ziemię i sprawdził, czy w kopytach nie ma kamieni. Nie było, lecz koń patrzył błędnym wzrokiem i Kineasz, kładąc mu dłoń na szyi, powiedział: - To już dzisiaj. - Po czym dosiadł go znowu i wjechał na wzgórze. 495
Od razu poszedł do swojego ogniska, gdzie zebrała się już większość oficerów. Było już na tyle jasno, że dało się widzieć groty macedońskich sariss na drugim brzegu. Jak tylko Kineasz zsiadł z konia, Memnon klepnął go po plecach i rzekł: - Jesteś strategiem czy chłystkiem? Na Aresa, toż to była głupota! Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Ale rzecz jasna, skoro przeżyłeś i wszyscy widzieli, czegoś dokonał, będziesz teraz uważany za boga. Kineasz był czerwony na twarzy. Nie potrafił wyjaśnić, co go skłoniło do wypadu za rzekę. Nikiasz pokręcił głową i rzekł: - Myślałem, że czegoś cię nauczyłem. Ajasowi błyszczały oczy. Filokles patrzył ponuro. Nagle zbliżył się Ataelus i, wskazując na południe i wschód, powiedział: - Kam Baksa. Z przyjaciółmi. - Pochylił się ze swego siodła. - Trawiaste Koty mówią, że jesteś airyanām. Nikiasz dotknął amuletu i wysączył nieco herbaty. - Trawiaste Koty też są głupie. Kam Baksa wjechała na wzgórze przybrana w insygnia kapłańskie. Na głowie miała złoty hełm, zwieńczony fantastycznym skrzydlatym stworem. Złoty był także jej naszyjnik i łuskowy pancerz, pod którym widniał płaszcz z białej skóry. Jechała na jabłkowitej klaczy, a towarzyszyła jej Amazonka równie bogato ubrana, która trzymała w dłoniach wysoką żerdź zdobną w końskie ogony oraz wykute z brązu ptaki. Żerdź była nadto pokryta dzwonkami, które przy każdym poruszeniu pobrzękiwały dziwnie i niespokojnie. Za nimi obiema ciągnęło się pięć dziesiątek mężczyzn i kobiet, również świetnie uzbrojonych. Każdy koń miał bogato przyozdobiony łeb, przez co wyglądał jak stwór nie z tej ziemi - do skóry przyczepione było włosie i rogi. Nadto wszystkie zwierzęta pomalowano na czerwono, a w ich grzywy wsmarowano błoto, które po wyschnięciu je usztywniło. Większość koni miała łuskowe zbroje z brązu i złota - takie jak dosiadający ich jeźdźcy - i kojarzyć się mogła z mitycznymi gryfami i smokami. 496
Kineasz nigdy wcześniej nie widział czegoś równie barbarzyńskiego. Potem zjawił się Petrokles i ostatni oddział olbijskiej konnicy. Kineasz tymczasem wydawał rozkazy, a raczej sprawdzał, czy są wykonywane. Widział, jak na skraju mokradeł Likurg formuje grecką falangę, a główne siły Pantikapajonu zjeżdżają ze wzgórza, mijają mokradła i ustawiają się na twardym gruncie. Po prawej stanął Petrokles. Pod daszkiem z dłoni spojrzał na rzekę, po czym zasalutował i zmęczonym głosem powiedział: - Zdążyliśmy. - Spóźniony gość nie przestaje być gościem - odrzekł Kineasz i uścisnął dłoń nowo przybyłemu. - Próbowaliśmy dogonić Kleomenesa - rzekł Petrokles, wzruszając ramionami. - A on dogonił Zopyriona - odparł Kineasz. - Wiem. Ruszyliśmy zatem tutaj. Kineasz pochylił się i objął Petroklesa. - Witaj. - Poczuł, jak coś mu ściska żołądek. Zmusił się jednak i powiedział: - Leukon nie żyje. Petrokles zesztywniał w jego ramionach. Gdy się cofnął, był cały blady. Należał wszakże do starej dobrej szkoły. Wyprostował się i spytał: - Zmarł dobrą śmiercią? - Poległ, ratując swój oddział. Petrokles westchnął. - Ród Klejtosa jest skazany na wymarcie. Leukon był jego ostatnim potomkiem. Jego majątek przejmie archont. - Nie przejmie - powiedział Kineasz. - Gdy uporamy się z tymi tutaj, ty i Eumenes wyrównacie rachunki w Olbii. - Syn tego łotra dalej chodzi po ziemi? - Petrokles splunął. - Nie obwiniaj Eumenesa o zdradę, której dopuścił się jego ojciec napomniał go Kineasz. Petrokles odwrócił wzrok i znowu splunął. 497
Po lewej zjawiła się Kam Baksa z twarzą pomalowaną na biało. Farba i złoto na całym ciele sprawiały, że wyglądała nieludzko. - Myślałem, że będziesz towarzyszyć królowi - powiedział Kineasz. - To tutaj trzeba zatrzymać potwora - odparła. - Więc tutaj umrę. Jestem gotowa. - Nieludzka twarz zwracała się teraz do niego. - Jesteś gotowy? Jej głębokie oczy tchnęły spokojem, a w kącikach ust błąkał się uśmiech. - Widzę wszystko do samego końca - powiedziała. - I wszystko to dalej balansuje na ostrzu noża. Właściwie na grocie strzały. - Jestem gotowy - rzekł Kineasz. Miał na sobie zbroję ze wszystkimi ozdobami. Mimo dwóch dni spędzonych na koniu prezentował się znakomicie. - A król? - zapytał. - Wyjechał na trawiaste morze - odparła szamanka. - Przybędzie na czas? - Nie dla mnie. Kineasz skinął głową. Przywołał gestem Sitalkesa, który - podobnie jak wszyscy w jego oddziale - czekał cierpliwie, aż przyjdzie mu zjechać ze wzgórza. - Zostaniesz przy mnie - powiedział Kineasz. - Będziesz trzymać moje włócznie. Młody Geta zasalutował jak prawdziwy Grek i wziął od dowódcy jego włócznie. Kineasz przecisnął się między oficerskimi końmi do oddziału niewolników, przy którym stał Tanatos. Wierzchowiec trząsł się cały. Kineasz dosiadł go, a wtedy koń prychnał, pochylił się - i upadł. Kineaszowi udało się nie ubrudzić płaszcza. - Co, u licha? - Wskazał na niewolnika. - Przyprowadź innego konia. W piersi Tanatosa tkwiła strzała - jak na ironię była to strzała syndyjska. Widać było jedynie wieńczące ją pióra. Biedne zwierzę. Tego nie było we śnie. - Nadchodzą - powiedział Klejtos. 498
Kineasz podbiegł do niego. Istotnie, taxis wyłaniała się z rzeki. Jej szeregi były dość luźne i dryfowały ku północnej stronie brodu. Widocznie była to mniej doświadczona z dwóch taxis, które Kineasz widział wcześniej. Odwrócił się do swoich oficerów. - Ruszamy - rzucił. Serce waliło mu jak młotem, a ręce drżały jak liście na wietrze. - Znacie plan. - W jego napiętym głosie czuło się strach. Filokles miał na sobie jedynie hełm zsunięty na tył głowy i pas od miecza przewieszony przez ramię. Poza tym był zupełnie nagi. W dłoni trzymał czarną włócznię, którą podał teraz Kam Baksie, po czym podszedł do Kineasza i objął go. - Niechaj bogowie ci towarzyszą - powiedział. Następnie odebrał włócznię szamance i ścisnął jej dłoń. - Niechaj bogowie będą też z tobą rzekł do niej. Ludzie Filoklesa stali już w szyku na lewo od olbijskiej falangi. Spartanin nasunął hełm na swoje naoliwione, pięknie uczesane włosy, podrzucił włócznię i zbiegł ze wzgórza na oślep tak szybko, że był już przy swoich ludziach, zanim Arni przyprowadził Kineaszowi nowego konia. Spartanina przywitał gromki wiwat. Nikiasz podał Kineaszowi jabłko. Wyglądało na smaczne, mimo że niezbyt świeże. - Kam Baksa przywiozła całą torbę jabłek - wyjaśnił hyperetes. Kineasz ugryzł kęs i od razu począł zapach, który skojarzył mu się z Ektabaną i Persepolis, z Aleksandrem i Artemidą. W dole niedoświadczona macedońska taxis próbowała na nowo ustawić się w szyku. Ludzie kowala bezlitośnie ją ostrzeliwali, obsypując strzałami niechronioną tarczami flankę. Ginęło tylu żołnierzy, że Macedończycy instynktownie odsuwali się od „kciuka”, jak wcześniej podczas przeprawy przez rzekę. Musieli znosić ten ostrzał do chwili, gdy nadciągnęli ich psiloi i oczyścili przesmyk. Musieli poza tym przekręcić się w prawo, by ustawić się czołem do linii Memnona - nawet w zwyczajnych warunkach, bez syndyjskiego ostrzału, byłby to manewr bardzo trudny. 499
Za pierwszą taxis ciągnęli weterani, którzy przebywszy rzekę w idealnym porządku, ustawiali się teraz w szyk na lewo od młodszych kolegów. Pierwsza taxis miała trzymać się rzeki, weterani zaś otrzymali zadanie trudniejsze - powinni zająć otwartą przestrzeń po lewej, na którą wjeżdżali już strzelający z łuków Sakowie. Kineasz widział, że do przeprawy szykuje się już kawaleria. Zopyrion grał o pełną stawkę. - Popełnił błąd - powiedział półgłosem Kineasz i ugryzł kolejny kęs jabłka. - Taki błąd, że marny nasz los - odrzekł Nikiasz kpiącym tonem. Zatoczył ręką łuk, wskazując cały teren przed nimi. - Jak długo twoim zdaniem nasi olbijscy hoplici będą w stanie ich tam trzymać? I gdzie, u licha, podziewa się król? Kineasz ugryzł jeszcze jeden kęs. Przeżuwał wolno i z uwagą, bo to koiło jego nerwy i dawało jakiś pokarm kurczącemu się żołądkowi. - Bardzo zasadne pytanie - powiedział. Nikiasz skinął głową. - Twoja zabawa w herosa kosztowała go trochę czasu, hipparcho. Spojrzał na swego dowódcę. - Czy on pozwoli ci tutaj umrzeć, żeby zachować dla siebie Rajankę? Z prawej nadciągali hetajrowie w czerwonych płaszczach, aby ustawić się na skrzydle bardziej doświadczonej falangi. Za nimi sunęły kolejne szwadrony jazdy: hetajrowie i Tessalczycy. Zapewne jest wśród nich Kontos, który ustawia teraz swoich ludzi... Ludzi na słaniających się koniach. Kineasz podjął decyzję. Sztubackim gestem jak najdalej odrzucił ogryzek i dosiadł świeżego wierzchowca, którym był duży sakijski wałach. Duży, ale gdzie mu do Tanatosa... - Petroklesie, zostań tutaj. Ustaw się na prawo od Saków. - Ściągnął lejce, by koń poznał kierunek. - Za mną - rzucił do Nikiasza i ruszył w dół po ścieżce na zboczu. Przejechał po podmokłym gruncie, suchszym już jednak niż poprzedniego dnia, a potem wzdłuż szyku, w jaki ustawił się szwadron Eumenesa. - Czekaj na moje rozkazy - rzucił do niego Kineasz. Eumenes zasalutował. 500
Kineasz podjechał do Memnona, który ani na moment nie oderwał wzroku od Macedończyków, znajdujących się już pół stadionu od nich. - Atakujemy. Teraz - powiedział Kineasz. - Musisz tę młodą taxis zepchnąć na prawo. Liczy się każdy krok. Niech zajdą najdalej, jak to uznasz za bezpieczne, a potem zacznij spychać ich na prawo. Memnon wciąż podtrzymywał tarczę stopą, a hełm miał odchylony na tył głowy. Na chwilę oderwał wzrok od Macedończyków, by uraczyć Kineasza triumfalnym uśmiechem. - Nie mówiłem ci, że tak się stanie? Napór włóczniami? - Znów wlepił oczy w szeregi wroga. - Lepiej się odsuń, hipparcho. Tutaj zaraz będzie gorąco. - Jak tyko Kineasz wprawił w ruch swego konia, Memnon wykrzyknął: - Włócznie i tarcze! Gdy Kineasz przejeżdżał przed czołem olbijskiej formacji, wszyscy żołnierze nasuwali hełmy i unosili tarcze. Kineasz wyciągnął miecz i wzniósł go w geście salutu. Rozległ się gromki wiwat. - Cisza! - ryknął Memnon. - Wiwaty są dla amatorów. Wszyscy zamilkli. Po prawej falanga Pantikapajonu naśladowała każdy ich ruch. Obie formacje ściśle do siebie przylegały. Kineasz podjechał do Filoklesa, który stał jako pierwszy od prawej na czele swojego oddziału, i schyliwszy się, ujrzał w hełmie oczy nieludzkie, zwierzęce, dzikie. - Kiedy uderzysz, przyj na prawo - wrzasnął. - Liczy się każdy krok! Wskazał na nadchodzących Macedończyków, odległych o ledwie sto kroków od nich. Falanga weteranów maszerowała jak na paradzie; druga, młodsza, wciąż borykała się z syndyjskim ostrzałem, a w jej szeregach przy samej rzece ciągle panował chaos. Żołnierze ci wpatrywali się w okoliczne dęby, spośród których wylatywały serie strzał, i co jakiś czas jeden z nich z krzykiem padał na ziemię. Pierwszy szereg wygiął się w łuk, szeregi w środku były dość luźne i właściwie cała ta macedońska falanga instynktownie odsuwała się od nękających ją Syndów. Wskutek tego między brzegiem a pierwszym szykiem po prawej otwarła się pusta przestrzeń o długości pięćdziesięciu kroków. 501
- Widzę! - rzucił Filokles Aresowym tonem. Kineasz wyprostował się na swym koniu. - Niechaj bogowie będą z tobą - powiedział. Podjechał do stanowiska Eumenesa, który wskazywał na pustą przestrzeń. - Nie wskazuj! - upomniał go Kineasz. Z takiej odległości nawet jeden gest mógł zaalarmować przeciwnika i narazić ich na niebezpieczeństwo. Memnon kazał ruszyć swoim ludziom. Szli teraz z opuszczonymi włóczniami i podniesionymi tarczami, maszerując jak jeden mąż. Widać już było uniesione sarissy Macedończyków, za którymi ciężka konnica sunęła ku prawej flance wojsk Kineasza. Czas na Trawiaste Koty i Stojące Konie. Czas na Nikomedesa i Herona. Oni jednak musieli decydować sami. Kineasz był zbyt daleko. Rozległ się ryk żołnierzy olbijskich. Albo tych z Pantikapajonu. Albo jednych i drugich. Odpowiedział im ryk Macedończyków. Na prawo od Kineasza podkomendni Filoklesa przyspieszyli i biegli już truchtem. Macedońskie sarissy były dłuższe od tradycyjnych włóczni hoplickich. Trzeba było dużej odwagi, by rzucić się całym ciałem na ścianę wieńczących takie sarissy grotów. A ludzie Filoklesa byli odważni, jak tego dowiedli już poprzedniego dnia. Bez wahania wstąpili teraz w żelazny las, dalej biegnąc tym samym truchtem. Spartanin krzyknął: „Teraz!”, a wtedy doszło do zwarcia, tarcza przy tarczy i przeciw tarczy. Kineasz widział przekrzywioną kitę na hełmie Spartanina, widział jatkę, jaką urządził on wrogom, słyszał nieludzki hałas czyniony przez wszystkich epilektoi. A Macedończycy, których czoło było już doskonale ustawione, ruszyli przed siebie. Epilektoi uderzyli i dwa kroki później do gry wkroczyły olbijskie włócznie, popędzane słyszalnym nawet z oddali krzykiem Memnona. Młodsza falanga macedońska skurczyła się, a jej żołnierze tracili równowagę i upadali. Wtedy kita Filoklesa przesunęła się do przodu o trzy kroki, potem jeszcze dwa. Macedończycy starali się przywrócić porządek w swoich szeregach, ale wielu z nich ginęło. Kineasz podjechał na czoło oddziału Eumenesa i ustawił się przodem do żołnierzy. 502
- Ruszymy wzdłuż brzegu falangi - powiedział. - Na mój rozkaz obracamy się i atakujemy. Będzie bardzo mało miejsca. I bardzo mało czasu. Rzeka czeka na tych, którzy za szybko wyrwą się na lewo, a włócznie na tych, co się wysuną za daleko na prawo. Dzięki atakowi Filoklesa zyskali kolejne pięć kroków. Między macedońską flanką i rzeką ciągnął się teraz pas o długości sześćdziesięciu kroków. Kineasz starał się mówić tak, jakby się zwracał do każdego z osobna. - Obrócimy się jednocześnie, tak jak na placu manewrowym. Musimy zrobić to dobrze, rozumiecie? To tu się okaże, czy jesteście przygotowani. Czas płynął coraz szybciej. Kineasz wziął swoje włócznie od Sitalkesa, nic jednak nie powiedział liczyła się każda chwila. Spojrzał na Nikiasza, ten zaś skinął głową, trzymając się za amulet i modląc się szeptem do Ateny. - Jedziemy! - rozkazał Kineasz, a jak tylko pięćdziesięciu kawalerzystów ruszyło się z miejsca, krzyknął: - Kłusem! - Po prawej epilektoi chwiali się już. Mimo utraty kilku kroków Macedończycy dalej mieli przewagę, wciąż byli silniejsi. I napierali coraz mocniej. A jednak przekrzywiona kita dalej zbierała krwawe żniwo. Ludzie Memnona znaleźli się w potrzasku. Dalej po prawej słychać było rżenie ginących koni. Niemal u swoich stóp Kineasz ujrzał przerażone oczy ostatniego żołnierza w pierwszym szeregu, lecz szybko go minął i przejechał pustą teraz przestrzenią, z której młoda taxis umknęła przed syndyjskim obstrzałem. Im głębiej zajedzie, tym większe straty poniesie wróg. W prawym szeregu uniosły się sarissy. Kineasz nie sądził, by jeden szereg mógł go powstrzymać, lecz nie chciał tracić ludzi. - W prawo zwrot! - krzyknął. Od flanki najeżonej sarissami dzieliło go dziesięć kroków. Śmieszny dystans. Żołnierze za flanką już przegrywali. Serce Kineasza napełniło się mroczną radością. - Do ataku! - krzyknął. 503
Było ich tylko pięćdziesięciu, ale taxis nie mogła już odeprzeć tego ataku, tym bardziej że członkowie falangi wpadają w panikę, czując, że wróg jest za ich plecami. Kineasz cisnął oszczepem w nieosłonięty bok jednego z Macedończyków i po chwili był już między nimi. Trzymając oburącz cięższy z oszczepów, kłuł nim wrogich żołnierzy, podczas gdy jego wierzchowiec przewracał ich i tratował. Nieraz uderzał na oślep, bo bardziej niż na zabijaniu zależało mu na sianiu chaosu w szeregach wroga. Kiedy stracił ciężki oszczep, wbijając go w czaszkę niezupełnie zakrytą hełmem, wyciągnął swój egipski miecz. Macedończycy mieli na torsach twarde płócienne kaftany, z przodu odporne na niedokładne ciosy, łatwo ich jednak było powalić od tyłu. Padali szereg za szeregiem. Jak na ironię, klęska przyrzecznej taxis nastąpiła wtedy, kiedy atak Olbijczyków wytracił już impet i zostało jedynie bezwzględne napieranie na wroga. Tylne szeregi Macedończyków najpierw się rozluźniły, po czym cała ich masa, niemal trzy tysiące ludzi, rozpoczęła gorączkowy odwrót. Olbijską konnica nie ścigała ich jednak. Kawalerzyści nie mieli już siły, a było ich tylko pół setki. Kiedy Nikiasz zadął w trąbkę, Grecy ustawiali się opieszale - flanka starszej taxis była otwarta, ale zmęczeni Olbijczycy ruszali się wolno, a macedońscy weterani, którzy zorientowali się już w sytuacji, opuścili swoje sarissy i dokonali zręcznego zwrotu. Tymczasem główne ich siły parły przed siebie, odpychając krok po kroku olbijską falangę i lekkozbrojnych żołnierzy z Pantikapajonu. Kineasza niepokoiły odgłosy dobiegające go z lewej strony. Spojrzał na słońce - mimo że było wcześnie rano, odnosił wrażenie, że walczył przez cały dzień. Zatrzymał konia przy Eumenesie, który stał z gołą głową, bez hełmu. - Przekazuję ci ten teren. - Kineasz wskazał na pustą przestrzeń, tworzącą drogę wiodącą do brodu. - Postaraj się im zaszkodzić. Eumenes powiódł wzrokiem po drodze i swoich zmęczonych ludziach. - Zwyciężamy? - zapytał. Kineasz wzruszył ramionami. - Złamałeś właśnie macedońską taxis - odparł. - Czegóż chcieć więcej? 504
- Gdzie jest król? - spytał Eumenes. Dobre pytanie, pomyślał Kineasz, kierując się w stronę prawej flanki. Gdy wjeżdżał na wzgórze, towarzyszyli mu Nikiasz i Sitalkes. Musiał to wszystko zobaczyć z góry. Klęska przyrzecznej falangi wyrównała układ sił, lecz tylko tyle, bo weterani wciąż blokowali ludzi Memnona, a nawet spychali ich do tyłu. Na prawo od włóczników kotłowała się kawaleria: hetajrowie i Tesalczycy, Olbijczycy i Sakowie. Zamęt panował od prawej flanki Memnona aż do wzgórz najdalej wysuniętych na północ - były to trzy długie stadia umierających ludzi i koni. W Persji zawsze się kurzyło - i ta kurzawa była dobroczynna, skrywała bowiem pod swoim całunem największe okropieństwa wojny. Poeta nazywał ją „nieziemską mgłą”. Wilgotny grunt na morzu trawy nie był już tak korzystny, toteż Kineasz widział wszystko bez owej zasłony z kurzu. Widział, że na oddział Nikomedesa i klan Trawiastych Kotów spadła niczym kowalski młot zbrojna masa Macedończyków i że Kaliaks ze Stojących Koni, ukrywszy się wcześniej w wysokiej trawie na północny wschód od łańcucha wzgórz, uderzył we flankę Macedończyków i zdołał w ten sposób powstrzymać ich napór. Jak dotąd walka była wyrównana, lecz równowaga miała niebawem się zachwiać, ponieważ kolejni Macedończycy przeprawiali się już przez bród. Musieli przepychać się przez rozbitą taxis, która jednak lada moment mogła skupić się ponownie. Wszystko balansuje na grocie strzały, pomyślał Kineasz. Ale tylko do chwili, gdy świeża macedońska konnica zaatakuje Saków po prawej, a Tesalczycy uderzą na flankę Memnonowej piechoty. Dopiero wtedy rozpęta się walka. - Gdzie jest król? - zwrócił się Kineasz do bogów. Widział, jak Sakowie z bliska ostrzeliwują Macedończyków, ci zaś ciskają swoim lancami. Walczono też na włócznie, miecze i noże, a czasem gołymi rękami. Kineasz próbował zdusić w sobie potrzebę działania. Trudno mu było po prostu siedzieć i patrzyć. 505
Miał bardzo małe rezerwy. Nic nie wyszło z planu, by najpierw uderzyć w armię Zopyriona, a potem szybko się wycofać. Na to nie można już było liczyć. Niczym dwaj zapaśnicy, armie mogły jedynie walczyć ze sobą tak długo, aż jedna ulegnie drugiej. Kineasz odniósł wrażenie, że widzi Zopyriona. Na brzeg przy brodzie wjechał bowiem jakiś potężnie zbudowany Macedończyk w fioletowym płaszczu, by potem wskazać na kawalerię i coś krzyknąć. Towarzyszący mu jeździec po chwili spadł z konia, ugodzony strzałą. Syndowie na „kciuku” dalej zatem walczyli, dalej utrudniali Macedończykom przeprawę na drugi brzeg. Przy Kineaszu zjawiła się nagle Kam Baksa. W dłoni trzymała żerdź z końskim włosiem, służącą teraz za proporzec, i powiedziała: - Przeklinam ich i umierają. Trawa zwija się wokół nóg ich koni. Robaki tworzą dziury na kopyta. Kineasz napił się wody z wydrążonej dyni, podanej mu przez jednego z niewolników. - Konie Zopyriona są wyczerpane - odparł. - Mimo przewagi liczebnej jego sytuacja jest niewesoła. - Skrzywił się. - Głupio zrobiłem, atakując. Teraz nie da się tego przerwać. A król jest już bardzo spóźniony. - Spojrzał w oczy Kam Baksie. - Musisz ruszyć do boju. - Tak, ruszę - odrzekła. - Zatrzymam go. - Uśmiechnęła się przymilnie niczym młoda dziewczyna słysząca pochwałę. - Jestem gotowa na śmierć. To już czas. Na mnie. Kineasz pokręcił głową. - A na mnie? - Chyba jeszcze nie - odpowiedziała. - Bywaj, baksa. Może to cię nauczy pokory, której ja się nigdy nauczyć nie mogłam. Machnęła batem i od razu wyrosła przy niej eskorta. Wojownicy obojga płci ustawili się w trójkąt; na jego szczycie stała Kam Baksa, trzymając w górze swój sztywny bat. Kineasz miał ochotę zabronić im, by zjeżdżali ze wzgórza na przełaj, lecz znał już Saków i wiedział, że to nic nie da. Kam Baksa uśmiechnęła się doń po raz ostatni. - Do ataku! - krzyknęła męskim głosem. 506
Ruszyli w dół niczym lawina i wbili się w Macedończyków jak topór rzeźniczy w mięso. Ludzie padali dziesiątkami. Uchroniono przed zgubą osaczony oddział Nikomedesa - ci, co się uratowali, oddalili się szybko, zsiedli z koni i natychmiast ugasili pragnienie. Ryzykowna akcja Kam Baksy pozwoliła jej wciąć się w sam środek kotłowaniny. Jej oddział, liczący pięćdziesiąt wojowników, przypominał złotą strzałę mknącą przez błoto i mgłę. Kineasz, przy którym siedział Sitalkes, dalej obserwował przebieg akcji. Kam Baksa atakowała z takim impetem, że kłębiąca się masa ludzi i koni odsunęła się nieco od krawędzi mokradeł. Jednocześnie macedońska kawaleria, znajdująca się w samym jej centrum, cofnęła się przed ludźmi Memnona. Kineasz oderwał wzrok od sakijskiej szamanki. Macedońscy weterani z drugiej taxis nie napierali już od tyłu na Memnona, bo młodzi epilektoi Filoklesa atakowali ich od flanki. Kineasz patrzył z wysoka na kitę Filoklesa, i słyszał, jak Spartanin miota się w szale walki. W pewnym momencie Filokles przechylił swoją ogromną tarczę, walnął nią w kolejnego wroga, wyrwał mu tarczę i brutalnym ruchem zanurzył włócznię w jego nieosłoniętym gardle. Stojący za zabitym żołnierze poruszyli się niespokojnie. Dalej na zachód, między porośniętym dębami „kciukiem” i flanką weteranów, trawiasty teren wypełniał się peltastami i Trakami. Płaszcze tych ostatnich było już widać pośród drzew, gdzie kryli się Syndowie, którzy aż do samego końca trwali na posterunku, ostrzeliwując nieprzyjaciela. Eumenes zaatakuje Traków i zwycięży lub polegnie. Tak czy inaczej, lewa strona się utrzyma. Filokles i Memnon walczyli zaciekle z najlepszymi siłami macedońskimi. Jakikolwiek miał być rezultat tych starć, Kineasz nie miał już na to żadnego wpływu. Przy wysuniętych na północ wzgórzach pozbawieni dowództwa Olbijczycy wraz z Trawiastymi Kotami poruszali się bezładnie przy kotłującej się masie ludzi. Złota strzała wbiła się bardzo głęboko, raniąc macedońską bestię, ale Sakowie teraz padali. Kineasz nie widział już Zopyriona, lecz czytał w jego 507
myślach. Otóż Zopyrion myśli zapewne, że złota strzała jest strzałem ostatnim - że na jej czele stoi sam król Saków. Na zachodzie, za rzeką, na morzu trawy też zabłyszczało złoto. Kineasz poczuł, że serce bije mu szybciej. Król. Potrzebna mu była godzina. Musiał coś zrobić, by zyskać na czasie i ocalić życie swoim ludziom. Jeżeli utrzyma się prawa strona, to utrzyma się również środek. Wtedy król zastanie Olbijczyków przy życiu. A jeśli prawa strona się załamie, to król będzie mógł tylko złożyć hołd poległym. Chyba że król spóźnił się umyślnie... Kineasz spojrzał na Petroklesa, który wyglądał na więcej niż swoje pięćdziesiąt lat. - Za mną - rzucił. Bez słowa zjechał ze wzgórza po jego północnym zboczu. Będąc już prawie na dole, wciąż widział bat Kam Baksy, głęboko na polu walki. Ciekawe - pomyślał - co by było, gdybym nie poddał się losowi i uciekł. Roześmiał się na tę myśl. Dał znak ludziom Nikomedesa, którzy odpoczywali, pijąc wodę - natychmiast wskoczyli na konie i ruszyli za nim, zwiększając liczebność jego oddziału. Na wschodzie Trawiaste Koty przesiadły się na świeże wierzchowce, dając też kilkanaście wypoczętych rumaków ludziom z oddziału Diodora, a także jemu samemu. - Ci panowie dali nam świeże konie - rzekł Diodor do Kineasza. Na głowie nie miał hełmu, a jego rude włosy w słońcu wyglądały na płowe. Był ciężko ranny w ramię, a jeden z rzemieni na jego pancerzu zerwał się i zwisał. - Gorąco tu się zrobiło. Myślałem, że mamy się cofać. Kineasz wzruszył ramionami. - Za późno - odrzekł. Gdy Diodor zaczął grzebać przy swoim pancerzu, Sitalkes podał mu kawałek rzemienia. Wspólnymi siłami spięli obie części. Nikiasz tymczasem organizował ocalałych w jeden oddział. - Gdzie jest król? - spytał Diodor. Kineasz wskazał batem na zachód. 508
- Król nadjeżdża - odparł. Wszyscy zamarli, by go dosłyszeć, toteż Kineasz wykrzyknął te słowa, które poniosły się wśród kurzu i zgiełku. Król nadjeżdża! - Wieść ta niosła się po równinach z szybkością pożaru. Diodor uśmiechnął się nieco cynicznie. - Nadjeżdża, to oczywiste - powiedział i klepnął Kineasza po plecach. Wyjedźmy mu na spotkanie. Kineasz dał znak swoim batem i Olbijczycy ruszyli za nim. Trawiaste Koty, w luźnej grupce, towarzyszyły im po prawej. Po drodze przyłączali się do nich ranni oraz żołnierze zmęczeni walką, którzy nagle odzyskali siły. Kineasz przyjmował ich, nic nie mówiąc, znowu wpatrzony w sztywny bat z końskim włosiem. Tam również kierowali wzrok wszyscy Sakowie i Macedończycy. Gdy tak jechali, kotłująca się masa zmieniła swój środek ciężkości. Kineasz wyciągał z niej kogo tylko się dało, nie zatrzymując się jednak - dalej jadąc na północ. Grunt był coraz mniej wilgotny, a kurz tworzący nieziemską mgłę zaczął się wreszcie rozwiewać. Kineasz wciąż jechał i patrzył na walczących. Macedońskie konie były wyczerpane - nie tą bitwą, tylko całą kampanią - i nie miały już siły ścigać uciekających. Dzięki temu Kineasz mógł wyciągać z bitewnego zamętu jednego człowieka za drugim, a Macedończycy biernie na to patrzyli. Zbyt wiele wtedy zobaczył. Widział ciało Nikomedesa pod koniem Ajasa i leżące opodal zmasakrowane szczątki zdrajcy Kleomenesa. Widział Lykelesa, którego na wylot przebiła lanca, i łagodnego jak kapłan Agisa, który nie miał już nigdy odśpiewać słów Poety, bo jego twarz i szyję przeciął miecz wroga. Olbijska kawaleria przyjęła na siebie ostrze ataku Macedończyków - i słono za to zapłaciła. Varo z Trawiastych Kotów był otoczony przez swoją świtę i krąg martwych wrogów, przez co wyglądał jak oblegany fort. Pozostali ludzie z jego klanu gromadzili się pod komendą córki Varo, Urvary. Varo poprowadził ich potem wszystkich na północ, korzystając z tego, że wróg koncentrował się na proporcu z końskiego włosia. I wtedy proporzec upadł. 509
Wszyscy Sakowie ryknęli donośnie. Mimo zgiełku tysiąca głosów Kineasz rozpoznał wykrzyczane słowo: „Baksa!”. Miał już prawie dwie setki ludzi: Olbijczyków, żołnierzy z Pantikapajonu, Diodora, Andronika, Kojnosa, Ataelusa, Herona, Laertesa z dłonią obwiązaną kawałkiem płótna, dwa tuziny Trawiastych Kotów i garstkę okrwawionych Stojących Koni, a także Nikiasza i Petroklesa z jego oddziałem. Na dalsze przemieszczanie się wzdłuż flanki nie miał już czasu. Modlił się, żeby jego dwustu ludzi zdołało - jak wcześniej Kam Baksa - odciągnąć uwagę Zopyriona na kilka kolejnych minut. Słońce było już wysoko na niebie. Wskazał na miejsce, w którym upadł proporzec. - Tam jest Zopyrion! - krzyknął donośnie, patrząc na przyjaciół, i wziął oszczep od Sitalkesa. Na drugim brzegu nie rosło żadne drzewo. Poza tym nie było tu brodu, a on siedział na niewłaściwym wierzchowcu. Szaleństwo! Mimo to przeczucie zwycięstwa było to samo - wiedział, że nadeszła odpowiednia chwila. Chciał wszystko doprowadzić do końca. - Ceną Rajanki jest głowa Zopyriona! - zawołał. Wszyscy się roześmiali: Hellenowie razem z Sakami. Był to śmiech straszny. - Do ataku! - krzyknął po raz ostatni. Macedońskie konie słaniały się już ze zmęczenia i wielu kawalerzystów Zopyriona walczyło teraz na własnych nogach. Dwustu ludzi Kineasza wyłoniło się z kurzu i uderzyło z zaskoczenia w hetajrów w czerwonych płaszczach. Wielu Macedończyków od razu zginęło, jeszcze więcej broniło się rozpaczliwie. W nieziemskiej mgle Kineasz rozpoznał Filipa Kontosa, gdy jego koń stanął dęba i ukazał się w pełnej krasie jego cudowny płaszcz. Kineasz krzyknął. Kontos też go od razu rozpoznał i obaj zwarli się w walce, koń przy koniu, zbroja przy zbroi, pierś przy piersi. Kontos był godnym przeciwnikiem, odpowiadał ciosem na cios, a konia miał nawet lepszego. Wszelako zabrakło mu szczęścia, nie zdołał się osłonić przed jednym ze słabszych uderzeń Kineasza, wypuścił z ręki miecz i wpierw padł na grzywę 510
swojego wierzchowca, potem zaś runął na ziemię. Przez chwilę Kineasz krążył wokół niego, chciał bowiem przejąć po nim konia i oszczepy. Kontos spoglądał na niego wzrokiem, w którym nie było już żądzy walki, lecz zanim Kineasz zdołał pomyśleć o akcie litości, leżący pożegnał się z życiem, rażony strzałą Ataelusa. Kineasz zawrócił konia i rozejrzał się dokoła. Bitwa jakby się przesunęła, omijając go. Z przodu Kojnos zbierał z ziemi oszczepy, a Sitalkes dobijał przeciwnika. Opodal przecisnął się Ataelus, by oddać kolejny strzał. Przy każdym napięciu łuku stawiał konia na tylnych nogach, by mieć lepszy widok - każdy jego strzał oznaczał kolejne puste siodło. Kiedy Kineasz ruszył przed siebie, Diodor zaatakował swym ciężkim oszczepem jednego z macedońskich oficerów, a wtedy w naplecznik trafiła go jakaś tesalska lanca, zrzucając go na ziemię. Kineasz spiął konia, który posłusznie pomknął przed siebie. Przejechał mieczem po hełmie Tesalczyka na wysokości oczu i nosa, lecz poczuł zarazem jego lancę na swoim hełmie. Kiedy przeciwnik szykował się do następnego uderzenia, Kineasz dojrzał Ataelusa szykującego się do strzału, sam zaś przesunął ostrze po udzie Tesalczyka, w którym po chwili tkwiła już strzała Ataelusa. Pomógł wstać Diodorowi i dosiąść znów swego konia, podczas gdy Scyta raził z łuku kolejnych Macedończyków. Nie jestem już generałem, pomyślał Kineasz. Dostrzegł konia Kontosa, podjechał do niego, ten jednak spłoszył się, ale tuż potem Ataelus schwycił go na lasso. Diodor zsunął się ze swojego wałacha i wskoczył na bezpańskiego teraz wierzchowca. - Na Apollina, toż to gigant! - krzyknął. Byli niemalże sami - wir bitwy przesunął się nieco na południe. Ziemia już wyschła i kurz wznosił się szybciej. Poza odległość rzutu oszczepem nie było nic widać, a znajdujące się bliżej postaci poruszały się w kurzu jak widma. Kineasz zaczerpnął tchu, rozejrzał się, spiął swego wałacha. Pozwolił sobie przez chwilę odczuć zadowolenie, po czym wniknął na powrót w szaleńczą kotłowaninę. 511
Coś się zmieniło. Zgiełk jakby zmienił naturę, a masa walczących przesuwała się na zachód, jak gdyby niósł ją silny prąd rzeczny. Kineasz przesuwał się wraz z nią. W kolejnym starciu jego miecz utkwił w kości jakiegoś Macedończyka, który zniknął gdzieś w bitewnym zamęcie. Kineasz nie miał czasu, by odczuć żal za straconą bronią - posiadał wszak jeszcze sztylet i bat. Kolejnego nieprzyjaciela smagnął więc batem po twarzy, by sprawę dokończyć pchnięciem sztyletu. Przez cały ten czas mocno zaciskał kolana na swoim wierzchowcu w obawie, że się z niego ześliźnie. W pewnym momencie poczuł ostry ból w biodrze, który po chwili zupełnie ustał. Między nogą i końskim grzbietem tkwił oszczep. Kineasz chwycił go i wyciągnął, wtedy jednak pękł popręg i Kineasz wylądował na ziemi. Otaczały go końskie kopyta, słyszał rżenie i prychnięcia. Nie mógł wstać - stracił czucie w prawej nodze. W ustach miał kurz, który zatykał mu gardło. Jakiś koń nadepnął na niego, lecz szybko się cofnął, nie sprawdzając wytrzymałości greckiego pancerza. Kineasz ledwo oddychał. Kurz, kopyta, jakiś oszczep... - Kineaszu! - krzyczał Kojnos, wymachując oszczepem. Trzymał go oburącz, jak tracki miecz, i za jego pomocą starał się oczyścić teren dla swojego dowódcy. Był tam również Sitalkes, który cisnął mocno oszczepem, zabijając człowieka na prawo od Kineasza, by potem zwalić z konia następnego Macedończyka i zniknąć w gęstej kurzawie. Kojnos i Nikiasz chwycili Kineasza za ręce i dźwignęli go z ziemi. Ataelus przyprowadził nowego konia. Jego niebieskie oczy błyszczały, a na czarnej od brudu twarzy widniał szeroki uśmiech. Ktoś za jego plecami krzyknął z wigorem „Apollo” i Scyta od razu sięgnął po gorytos, by szybko odjechać w kłębach kurzu. Kineasz czuł pieczenie w prawym biodrze i dalej nie miał władzy nad nogą. Siedział już na nowym koniu, lecz nie mógł go ścisnąć kolanami, a kiedy jechał, bolały go jądra. Rozglądając się dokoła, widział tylko nieziemską mgłę i cieniste postacie. Z lewej strony dobiegł go pean na cześć 512
Apollina; słyszał też, jak Olbijczycy atakują. Nie musiał już nic widzieć wiedział, że starzy Macedończycy ustępują pola Grekom. Gdzieś w oddali, w tumanach kurzu, w bitwie brał wreszcie udział król. Innego wyjaśnienia nie było. Zwyciężyli. Kineasz rozpoznał to uczucie - uczucie znane ze snu. Pewność zwycięstwa. Popatrzył na swoich przyjaciół, po czym bez słowa skierował konia w bitewny wir. Mimo że ranny, czuł w sobie siłę boga, która w czasie burzliwej walki wznosi człowieka nad niego samego. Wiedział, że to już jego ostatnie chwile, i zamierzał wypełnić swój los do końca. Jechał za Sitalkesem, który zabijając wroga za wrogiem, zagłębiał się w chmurze pyłu. Tam była reszta jego przyjaciół. Tam była Rajanka. Wciąż rozlegały się prychnięcia, rżenie i okrzyki, lecz ton całości się zmienił - wszystko to brzmiało jak hymn na część zwycięskich Greków. Znad brodu dobiegały odgłosy wiwatowania. Z lewej słychać było „Apollo!”, z prawej - „Atena!”. Armia Macedończyków dogorywała. Chyba tylko bogowie wiedzieli, jak w jego rękach znalazł się oszczep. Był za długi i zbyt ciężki, ale Kineasz cisnął nim w twarz jakiegoś Macedończyka, który od razu spadł z konia, zabierając oszczep ze sobą. Jego wierzchowiec stał teraz nad zmasakrowanym ciałem Kam Baksy, na którym więcej było kurzu niż złota. Nagle spod ziemi wyrósł kolejny czerwony płaszcz - Sitalkes zmiótł go z siodła. Kurzawa gęstniała. Albo to słońce mocniej świeciło. Zrzucony z konia Macedończyk ściskał w pięści proporzec z końskiego włosia. Kineasz smagnął go batem raz i drugi, wywrzaskując okrzyk wojenny prosto w twarz przerażonego żołnierza. I zabił go z pomocą Sitalkesa, który wcześniej wyrwał ofierze proporzec i uniósł go wysoko nad głową. Rozległy się wiwaty Saków. Byli już bardzo blisko. Kolejni Macedończycy - skąd się oni wzięli? Coś mocno uderzyło go w głowę, przez chwilę nic zupełnie nie widział, lecz wciąż był jak w transie: jego bat unosił się i opadał. I nagle zyskał swobodę, niczym statek, który się zerwał z kotwicy. Trzymaj w dłoniach lejce, a wałach był mu posłuszny. Kiedy zakręcił batem, poczuł, że rękę ma nieco zdrętwiałą. Włosie bata 513
wplątało się w hełm jakiegoś Macedończyka. Jak tylko Kineasz je wyrwał, zobaczył... Sitalkes zrzucił kogoś z konia i sam spadł, gdy zrzucony jął go okładać mieczem po zbroi. Wraz z Sitalkesem upadł proporzec. Po chwili Macedończyka zabił Kojnos, a proporcem zajął się Ataelus. Kineasz widział przed sobą Zopyriona. Nie czuł się zaskoczony - macedoński dowódca był tam, gdzie być powinien: w samym sercu wielkiej bitwy. Przez dłuższy moment wpatrywali się w siebie - w oczach Zopyriona Kineasz widział poczucie klęski. I wściekłość. Zaatakował go batem. Trafił za drugim uderzeniem - część włosia zaczepiła się w pozłacanym hełmie przeciwnika i zasłoniła mu jedno oko. Zopyrion jednak szybkim ruchem miecza odciął włosie u nasady bata, tak że Kineaszowi została w ręce sama złota rękojeść. Kineasz oparł się o szyję wałacha i ustawił go bokiem do roślejszego odeń wierzchowca. Zwierzęta kąsały się przez krótką chwilę. Jednocześnie uniosła się dłoń, w której Zopyrion trzymał swój miecz - Kineasz chwycił ją lewą i przytrzymał prawą ręką. Wykorzystując opór wroga i siłę, jaką sam miał w lewej nodze, ściągnął Macedończyka na ziemię i sam spadł na niego. Otaczały ich teraz tumany kurzu i kopyta drobiących w miejscu koni. Ich brązowe zbroje brzęczały i utrudniały ruchy. Kiedy spróbował zacisnąć ramię na szyi Zopyriona, przez chwilę stykali się nosami. Macedoński wódz miał nieświeży oddech, jak z ropiejącej rany, i patrzył jak zraniony odyniec. Umyślnie albo przypadkiem naparł na prawą nogę Greka, który aż zawył z bólu, po czym gałką przy rękojeści walnął dwukrotnie w jego hełm. Kineasz poczuł dzwonienie w uszach, a w oczach mu pociemniało. Kineasz miał tylko jedną sprawną nogę, lecz miał też trzydziestoletnią zaprawę w walce zapaśniczej. Wytężając wszystkie siły i krzycząc na cały głos, złamał wrogowi lewą rękę, która pękła z trzaskiem, słyszalnym chyba wszędzie dokoła. Mimo to ból, wściekłość i siła zrodzona z desperacji pozwoliły Zopyrionowi odczołgać się nieco, uklęknąć i zamierzyć się mieczem do ostatniego sztychu. Kineasz sięgnął po drugi sztylet, tkwiący gdzieś pod zranioną nogą. Zbyt wolno. 514
Pierwsza strzała trafiła Zopyriona tam, gdzie szyja wyrasta z pancerza. Potem, jakby za sprawą czarodziejskiej sztuczki, zaczął w tym miejscu obrastać strzałami. Jedna, dwie, trzy, cztery... Kineasz klęczał na lewym kolanie. Nie był w stanie zebrać myśli. Gdy uniósł głowę, ujrzał wysokiego wierzchowca, a nad nim niebieskie oczy. Jeszcze wyżej kurz kłębił się i unosił jak pył nad stosem pogrzebowym. Gdy tak na nią patrzył, zasłona z kurzu rozwiała się nieco, odsłaniając kawałek nieba. Niebo nad chmurą kurzu było błękitne. W oddali, ponad równiną, chmury bielały najbielszym odcieniem bieli. Wysoko, w eterze, panował niezmącony spokój. Po prawej orzeł, szczęśliwy omen, leniwie zatoczył koło. Ptaki, które krążyły bliżej, nie zwiastowały powodzenia. Chwyciła go jakaś dłoń, od wewnątrz twarda jak z żelaza, od zewnątrz miękka jak wyprawiona skóra. Czuł to, gdy powiódł po niej kciukiem. I ogarnęła go ciemność. Siedział na koniu na środku rzeki, płytkiej, o kamienistym dnie i różowej wodzie. Bród - znajdował się bowiem w brodzie - był pełen ciał. Ciał ludzi i zwierząt. Martwych. Woda płynąca nad kamieniami czerwieniła się od krwi. Rzeka była ogromna. Kineasz uniósł głowę i ujrzał w oddali brzeg, na którym leżały mokre kłody, zupełnie jak na morskim wybrzeżu. Nad czerwonymi skałami stało samotne obumarłe drzewo. Za jego plecami i wszędzie dokoła roiło się od ludzi. Wszyscy oni śpiewali, a on dalej siedział na nieznanym mu wysokim rumaku i czuł ciężar nieznanej mu zbroi. - Znasz tę rzekę? - spytała Kam Baksa kpiarskim tonem. - Nie - przyznał z pokorą typową dla ucznia, którego odpytuje nauczyciel. - Ludzka hybris i ludzka próżność doprawdy nie znają granic. - Kam Baksa wybuchnęła śmiechem, a on przyjrzał się jej uważnie. Pod białą farbą skóra na jej policzkach była już w dużej części przegniła. - Nie żyjesz! - powiedział. - Moje ciało nie żyje - odparła. 515
- A moje? - zapytał, a jednocześnie spojrzał w dół. Skóra na jego ramionach była mocna i twarda, poznaczona wszystkimi bliznami, jakie dotychczas zadało mu życie. Kam Baksa znowu się roześmiała. - Wracaj - powiedziała. - Twój czas jeszcze nie nadszedł. Wszystkie trzy siedziały na gałęziach obumarłego drzewa, jedna bardziej odrażająca od drugiej. Ta na najniższej gałęzi uniosła rękę i wzięła coś od wiedźmy siedzącej wyżej. Gdy na niego spojrzała, miała tylko jedno oko, błyszczące jak u młodej dziewczyny. Wyciągnęła dłoń, z której zwisał kawałek nitki albo włos dziecka, połyskujący własnym złotym światłem, choć krótszy od szerokości ludzkiego palca. - Niewiele zostało - zarechotała. - Ale lepsze to niż nic, prawda? - Wystarczy by spłodzić parę dzieciątek - rozchichotała się z góry jej wstrętna siostrzyca. - Wystarczy, by pokonać boga - krzyknęła wiedźma z najwyższej gałęzi. - Ale musisz się pospieszyć!
Spis treści
Podziękowania Słowniczek 333 rok przed Chrystusem Część I Tarcza Achillesa Część II Koniczyna i nać pietruszki Część III Smak grotu Część IV Nieziemska mgła
7 9 11 23 151 261 363