Jacqueline Carey
Santa OliviaSanta Olivia
Przekład
Jakub Steczko
Jeden
Mówili, że figura Matki Boskiej Bolesnej zapłakała krwawym łzami w dniu, gdy
za...
15 downloads
12 Views
2MB Size
Jacqueline Carey
Santa Olivia Santa Olivia
Przekład Jakub Steczko
Jeden Mówili, że figura Matki Boskiej Bolesnej zapłakała krwawym łzami w dniu, gdy zaraza zawitała do Santa Olivia. Mówili, że Bóg odwrócił twarz od rodzaju ludzkiego. Mówili też, że święci pamiętają to, o czym Bóg zdążył zapomnieć, jeśli chodzi o ludzkie cierpienie. Oczywiście, mówili tak w wielu miejscach w tamtych latach. Przez długi czas była tylko śmierć i pieprzenie. Mnóstwo śmierci i mnóstwo pieprzenia, i jeszcze więcej śmierci. Pojawiły się plotki o siłach El Segundo, przypuszczających rajdy wzdłuż całego muru; Santa Anna el Segundo, zbuntowany meksykański generał. Jeśli nawet działo się tak w istocie, nigdy nie widziano ich w pobliżu Santa Olivia. Czego mieliby tu szukać? Nie było tu szpitala. Po drugiej fali zarazy nie było nawet prawdziwego lekarza. Jednak plotki musiały być prawdziwe, ponieważ żołnierze nadeszli. W dniu ich przybycia łzy stojącej w sanktuarium figury wyschły, zmieniając się w rdzawe plamy. Megafony wywrzaskiwały ogłoszenia o murze na północy. Nowym murze, mającym zapewnić dodatkową ochronę w połączeniu z murem na południu. O kordonie, mającym powstrzymać rajdy i zabezpieczyć granicę. Ludziom pozwolono zostać lub odejść. W pozostałych miejscach, które znalazły się wewnątrz kordonu, wyglądało to inaczej, przeprowadzono masową ewakuację i wypłacono odszkodowania. Mieszkańcom Santa Olivia, którzy zdecydowali się wyjechać, nie udzielono żadnego wsparcia. Niektórzy wyjechali. Większość została. Zostali, ponieważ byli chorzy i umierający, ponieważ straciwszy bliskich, czuli się osamotnieni i zagubieni. Zostali, bo tu był ich dom i nie mieli dokąd pójść, a zaraza i tak była wszędzie. Zostali, bo żołnierze, tak naprawdę, wcale nie chcieli, by wszyscy odeszli, nie chcieli zostać całkiem sami na gorącej, wypalonej ziemi obszaru buforowego rozdzielającego dwa kraje. Ale to nie był już dom, nie tak jak wcześniej. Gdy zbiornik wodny został zabezpieczony, pole golfowe zaanektowane w celach rekreacyjnych, gdy buldożery i spycharki przeżuły i wyrównały ziemię, a betoniarki wylały fundamenty i złożony z płyt mur zaczął rosnąć, żołnierze wyjaśnili im sytuację. Spotkanie zorganizowano na rynku. Odbyło się wieczorem. Potężne reflektory zasilano z generatorów,
bo sieć elektryczna od dawna nie funkcjonowała w tej części Teksasu. Generał Argyle był na miejscu, mężczyzna w średnim wieku o twarzy jak zaciśnięta pięść. Jego rzecznik wyjaśnił sytuację, krzycząc przez megafon. – Jesteśmy w stanie wojny! – To nie jest już część Teksasu ani część Stanów Zjednoczonych Ameryki. Znajdujecie się w strefie buforowej. Nie jesteście już obywatelami Stanów Zjednoczonych. Decydując się zostać, wyraziliście na to zgodę. Miasto Santa Olivia przestaje istnieć. Przebywacie na obszarze należącym do Posterunku Numer 12! Nikt nie wiedział, co dokładnie miało to oznaczać. Potem usłyszeli coś o zarazie i coś o pladze na południe od starego muru, ale wokół było zbyt wiele śmierci, by ktokolwiek się tym przejmował. Jeśli żołnierze mieli pieniądze, żywność i lekarstwa, a także lekarza, który sam nie umierał, to dobrze. Tak czy inaczej, to miejsce zawsze należało do odosobnionych. Santa Olivia; Santa Olvidada, reszta świata wkrótce zapomniała o niewielkim miasteczku. Posterunek Numer 12. Buczenie generatorów i światło, właśnie to Carmen Garron zapamiętała najlepiej z tej nocy. Miała trzynaście lat, a przez ostatnich sześć bardzo rzadko widywała światło po zapadnięciu zmroku. W miasteczku brakowało prądnic, paliwo oszczędzano, by zasilać chłodnie i inne, naprawdę ważne urządzenia. A teraz i tutaj! Światło jasne i gorące, używane tak beztrosko, rzucało wokół ostre cienie. Podkreślało twarde rysy twarzy generała. Igrało z oznakami choroby widocznymi na twarzach jej wuja i ciotki, na twarzach sąsiadów. Rozświetlało dojrzałe oblicze jej kuzynki Inez, płonęło na policzkach Carmen. A żołnierze… amerykańscy żołnierze, wyglądali na tak silnych i zdrowych. Żołnierze podobali się Carmen Garron. Gdy ukończono baraki i budynki gospodarcze, przybyło ich jeszcze więcej. Ponieważ nie chcieli zawracać sobie głowy problemami mieszkańców miasteczka, poczyniono pewne ustalenia. Z błogosławieństwem armii Dan Garza ogłosił się burmistrzem, a jego ludzie zajęli się kwestią bezpieczeństwa. Spacerowali dumnie po zakurzonych ulicach, nie odpowiadając przed nikim, kto nie nosił munduru. Nie pozwolono im paradować z bronią, na terenie Posterunku mogli posiadać ją wyłącznie żołnierze. Mieli za to metalowe rurki i nie mieli żadnych skrupułów, by rozwalić nimi komuś głowę, jeśli tylko naszła ich taka fantazja. Ludzie szemrali, ale co mogli zrobić? Jak długo utrzymywali porządek, generał się nie wtrącał. Stary Hektor Salamanka, potentat na lokalnym rynku nieruchomości, również dobił
targu. Był cwanym, starym sukinsynem, zbyt kościstym i upartym, by ulec zarazie. Umowa, którą zawarł z wojskowym kwatermistrzem, dotyczyła alkoholu, żywności, generatorów i paliwa. Jego interesy rozkwitły. Mieszczące się w piwniczkach winiarnie zamieniono na bary i burdele, w jego sklepach ludzie mogli kupić najniezbędniejsze artykuły. Jak długo pomagało to utrzymać spokój i sprawiało, że żołnierze byli zadowoleni, generał się nie wtrącał. Siostra Marta Stearns i ojciec Ramon Perez także zawarli z wojskiem umowę. Siostra Marta była drobną blondynką o przenikliwym spojrzeniu i poczuciu celu, niemającym nic wspólnego z boskim powołaniem. Choć nosiła strój zakonnicy, w rzeczywistości była wychowaną w kościele sierotą i nigdy nie złożyła ślubów. Przystojny ojciec Ramon doskonale o tym wiedział. Sam był zaledwie nowicjuszem noszącym kapłańską koloratkę. Nawzajem dochowywali swoich sekretów. To nie była ich wina. Ojciec Gabriel, ostatni prawdziwy ksiądz w Santa Olivia, zachorował; powiesił się na dzwonnicy, zanim zaraza zdążyła go zabrać. – Naprzód, cudzołożnicy! – krzyczał, stojąc na krawędzi wąskiego szybu, z pętlą wokół szyi. – Naprzód, póki możecie. Cieszcie się każdą chwilą. Pieprzcie swoje matki, braci, siostry i ojców; pieprzcie się na ulicach jak psy, wy sodomici i kurwy! Czemu nie? Śmierć triumfuje! Bóg odwrócił twarz! Potem skoczył. To wyjaśnia, po części, całe to pieprzenie. Siostrze Marcie i ojcu Ramowi udało się wytargować opiekę medyczną. Raz w tygodniu lekarz z bazy odwiedzał zorganizowaną w zabytkowych murach kościoła bezpłatną klinikę i każdy mógł do niego przyjść. Nauczył siostrę Martę dość, by w pozostałe dni mogła sama zajmować się lżejszymi przypadkami. Zawarli tę umowę z armijnym kapelanem, szczerym koleżką, niemającym zielonego pojęcia, że żadne z nich, tak naprawdę, nie należy do kościoła. Jak długo nie miało to wpływu na opiekę, jaką otoczeni byli jego żołnierze, generał się nie wtrącał. Generała Argyle’a obchodziły tylko trzy rzeczy. Obchodzili go jego ludzie, a byli to sami mężczyźni, wyłącznie mężczyźni. Mówiono, że w armii służyły kiedyś także kobiety, podobno nawet w randze oficerów, ale były to tylko plotki. Obchodziło go patrolowanie południowego muru i utrzymywanie porządku na powierzonym mu odcinku. Obchodził go również boks. Generał – którego pełne imię brzmiało William Peter Argyle – naprawdę kochał boks. Po prostu kochał! Plotka głosiła, że w młodości był obiecującym bokserem w wadze juniorciężkiej i być może nawet była to prawda. Tak czy inaczej, uwielbiał boks i nigdy nie
miał go dość. Żołnierze organizowali więc mecze bokserskie w bazie. W trzecią sobotę każdego miesiąca mecz odbywał się na rynku. Przez pierwszy rok rozgrywano głównie spotkania pokazowe: żołnierze walczyli z żołnierzami. Gdy generała zaczęło to nudzić, zaoferował nagrodę. Wyższa stawka czyniła widowisko bardziej interesującym. Jeśli komuś z miejscowych udałoby się pokonać jednego z jego czempionów, mógł wygrać niezłą sumkę oraz wolne przejście na północ dla siebie i osoby towarzyszącej. Poza kordon, na wolne terytorium Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wielu próbowało. Żaden nie miał nawet najmniejszych szans, ale mimo wszystko próbowali. Starali się z całych sił, wkładając w to własne serce, pot i krew, walcząc, dopóki nie powalono ich tak, że nie będąc w stanie się podnieść, leżeli, dysząc ciężko, na pokrytych płótnem deskach ringu. To niezwykle cieszyło generała. – Mężczyźni powinni walczyć i sięgać po to, co jest poza ich zasięgiem – powiedział pewnego razu. – To właśnie czyni ich mężczyznami. Co sądził o kobietach, nie wiedział nikt. W armii nie było kobiet. Nie było ich również w bazie, poza kilkoma miejscowymi, zatrudnionymi w ekipie sprzątającej, ale nawet im nie wolno było przebywać na terenie po zapadnięciu zmroku. Żonaci mężczyźni musieli zostawić swoje żony, gdy dostawali przydział w strefie. Ci, którzy mieli dziewczyny lub kochanki, musieli je opuścić, godząc się na rozłąkę, póki ich zmiana nie dobiegnie końca. Samotni zmuszeni byli pogodzić się z faktem, że nie uda im się stworzyć trwałego związku przed końcem tury. Personelowi wojskowemu zabroniono żenić się z mieszkankami Posterunku. – Dlaczego? – zapytała swojego pierwszego żołnierza-kochanka Carmen Garron. Mając siedemnaście lat, wyglądała na dziewiętnaście i tyle właśnie powiedziała mu, że ma. Jej ciotka i wuj odeszli, zabrani przez zarazę; kuzynka Inez załatwiła jej posadę kelnerki w barze często odwiedzanym przez żołnierzy. Zarobki nie wystarczały nawet na przypadającą na nią połowę opłat za apartament, który dzieliły. Jej pierwszym kochankiem był inteligentny chłopak skądś ze wschodu, z brązowymi włosami, w okularach, o żylastym ciele zapaśnika. – Ponieważ… – Przesunął dłonią po jej rozgrzanej, śliskiej od potu skórze. Jego twarz bez okularów wydawała się naga, ale spojrzenie miał ostre i szczere. – …nie chcą, by ludzie dowiedzieli się, że istniejecie. Nie, by mieli pewność. Nie chcą, by ktokolwiek wiedział. Rozumiesz, prawda? To, że kiedyś ten teren był częścią Ameryki? Carmen wzruszyła ramionami. – Tak mi się wydaje.
Pogłaskał ją po brzuchu. – Wierz mi, nie chcą, by ktoś wiedział. – Dlaczego? – zapytała. – Bo powiedzieli wszystkim, że w strefie nie pozostali już żadni cywile. – Jego dłoń zsunęła się niżej. – Wszystko, co tu się dzieje, utajniono. Nie wolno nam o tym mówić. A wam nie wolno stąd wyjechać. Spojrzała na czubek jego głowy, gdy pochylił się, by podążyć ustami za dłonią. – A co z ofertą generała? Boksem? Roześmiał się, unosząc wzrok. – Nikomu nigdy nie uda się zwyciężyć. Poza tym generał Argyle jest nieco szalony. – Dobrze – powiedziała niepewnie Carmen. Kochanek spojrzał na nią uważnie. – Więc rozumiesz? Malutki ptaszek w jej sercu wydal pojedynczy trel, po czym umarł. – Tak – powiedziała smutno do swojego pierwszego kochanka Carmen Garron. – Rozumiem. Wyjechał, gdy jego zmiana dobiegła końca. Po nim był kolejny, który mówił mniej więcej to samo. Nie był aż tak bystry, za to potrafił ją rozśmieszyć. Życie nabrało pewnego rytmu. W dzień praca w barze, w nocy – przez większość nocy – żołnierz. Dawał jej pieniądze, dzięki którym mogła zapłacić swoją część czynszu. Raz w tygodniu odwiedzała klinikę w kościele. Armijny doktor wystawiał jej świadectwo zdrowia i wydawał tygodniowy zapas prezerwatyw. Nie był upoważniony, by zaoferować miejscowym kobietom jakąkolwiek inną formę kontroli urodzeń, bez względu na to, jak bardzo siostra Marta wykłócała się o to. Trzeci żołnierz był inny. Był bokserem; właśnie tam ujrzała go po raz pierwszy. Walczy! na umieszczonym na środku rynku ringu, w trzecią sobotę miesiąca, przeciwko miejscowemu o imieniu Ricky Canton. Carmen powinna, jak wszyscy, kibicować miejscowemu pretendentowi, choć nikt nie wierzył w jego zwycięstwo. Zamiast tego nie mogła oderwać wzroku od żołnierza. Był wysokim chłopakiem, pochodzącym z jakiejś farmy w Minnesocie, z sympatycznym, niewymuszonym uśmiechem i zadawanym jakby od niechcenia lewym sierpowym, który wydawał się znacznie wolniejszy, niż był w rzeczywistości. Wykorzystywał go, by ciskać Rickym Cantonem po całym ringu. – No, idź! – Inez szturchnęła kuzynkę. W przerwie między czwartą a piątą rundą Carmen Garron prześlizgnęła się poprzez
tłum w okolicę narożnika żołnierza. Dostrzegł ją kątem oka. – Cześć. – Przełożył muskularną, lśniącą od potu rękę między linami ringu, dotykając jej dłoni rękawicą. Ptaszek w jej sercu zaćwierkał. – Cześć – wyszeptała Carmen. Zajęło to trzy kolejne rundy, ale w końcu Ricky Canton padł na deski i nie zdołał się podnieść. Chłopak z farmy w Minnesocie stanął na środku ringu, pochylając skromnie głowę, gdy sędzia uniósł jego rękę w geście zwycięstwa. Potem wrócił do swojego narożnika i oparł się na linach, nachylając się w stronę Carmen. – Czy mogę postawić ci drinka? – zapytał. – U Salamanki? Zarumieniła się. – Oczywiście. Miała dwadzieścia lat, była nadal młoda i świeża, a on był jej pierwszym kochankiem – pierwszym prawdziwym kochankiem. Nazywał się Tom Almquist i w samotne noce Carmen szeptała jego imię, powtarzając je niczym słowa modlitwy. Jak jej pierwszy kochanek, był szczery; jak drugi, potrafił ją rozśmieszyć, choć miał spokojne poczucie humoru innego rodzaju. Poza tym był inny. – Ożenię się z tobą – wyszeptał, przyciskając usta do jej skroni, gdy pękła prezerwatywa. – Nie martw się, znajdę sposób i zrobię to. – Nie wolno ci! – szepnęła w odpowiedzi Carmen. Jego szerokie ramiona uniosły się i opadły. – Nie obchodzi mnie to. Pobierzemy się. – Uśmiechnął się do niej spokojnie, pocieszająco. – Założę się, że schwytamy El Segundo w ciągu pół roku i to wszystko się skończy. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. Gdyby tak się nie stało, zapewne dotrzymałby słowa. Tom Almquist był zdecydowanym młodym człowiekiem. Kiedy dowiedział się, że Carmen zaszła w ciążę, tylko utwierdził się w swoim postanowieniu. Rozmawiał nawet na ten temat z przełożonym. Ale w dwa tygodnie po tym, jak zyskali pewność, Tom Almquist zginął. Jego oddział wysłano, by zbadał prawdziwość raportów donoszących o wyłomie w murze, dokonanym przez siły El Segundo, jakieś dwadzieścia mil za miasteczkiem. Wyłom rzeczywiście tam był, choć niewielki. Była także prymitywna pułapka, a w niej bomba. Ptaszek w sercu Carmen Garron zamilkł na długi czas.
Dwa Nazwała chłopca Tom. Był dobrym dzieckiem, silnym i spokojnym, rzadko grymasił. Jeszcze zanim skończył sześć miesięcy, stało się jasne, że wdał się w ojca; blondwłosy i niebieskooki, prawdopodobnie wyrośnie na postawnego mężczyznę. Nie było już żołnierzy gotowych pomóc jej opłacić czynsz, ale nadal miała posadę kelnerki. Kościół zaoferował wsparcie z funduszu zapomogowego dla wdów i sierot, sięgając po resztki zasobów z dna świecącej pustkami szkatuły. – Nie jestem wdową – mruknęła Carmen do siostry Marty Stearns. – I jestem za stara, by być sierotą. Siostra Marta spojrzała na nią z politowaniem. – Kochanie, wszystkie jesteśmy sierotami Boga, pieprzonymi wdowami po Chrystusie. Weź te pieniądze. Figura Matki Boskiej Bolesnej z twarzą poznaczoną śladami łez zdawała się przytakiwać. W niszy obok niewielka statua świętej Oliwii z koszykiem na ramieniu przyglądała się temu szeroko otwartymi, ciemnymi oczami. – W porządku – powiedziała Carmen. Smutek nigdy do końca nie zniknął, ale po jakimś czasie nieco przyblakł. Życie toczyło się dalej. Gdy kuzynka Inez poprosiła ją, by się wyprowadziła – obecność dziecka w niewielkim mieszkaniu nie działała pobudzająco na żołnierzy, z którymi Inez się spotykała – Carmen przeniosła się do małego pokoiku nad barem, w którym pracowała. Żona właściciela, kobieta o imieniu Sonia, dobrym sercu i powykręcanych artretyzmem stawach, zaoferowała się pilnować Toma w czasie, gdy Carmen będzie w pracy. Czas płynął, Tom podrósł, zmieniając się w radosnego, raczkującego szkraba ze słodkim uśmiechem swego ojca. Po dwóch latach Carmen ponownie zaczęła się umawiać, choć nie z żołnierzami. Spotykała się wyłącznie z miejscowymi chłopcami. Danny Garza, dumny syn mianowanego-dożywotnio-burmistrza, miał do niej słabość. Był przystojnym młodym twardzielem i potrafił być czarujący, jeśli tylko mu na tym zależało, a przez jakiś czas tak właśnie było. Niemniej wpadł w gniew, gdy nie zgodziła się pójść z nim, by obejrzeć sobotnią walkę. Nie oglądała żadnej, odkąd chłopak z Minnesoty pokonał Ricky’ego Cantona. – Nie – powiedziała Carmen. – Nigdy.
– To nie była prośba. – W jego głosie zabrzmiało coś niepokojącego. Carmen wzruszyła ramionami. – Nie. Kobiety nigdy nie odmawiały Danny’emu Garzie. Gdy Carmen uparcie powtarzała: nie, uderzył ją, wystarczająco mocno, by podbić oko i sprawić, że lewa strona twarzy spuchła, choć nie na tyle mocno, by złamać Carmen kość. Rozpłakała się, jej chłopczyk krzyknął głośno ze strachu. – Pasujecie do siebie – wysyczał Danny. – Tak czy inaczej, miałem lepsze. Opuchlizna zeszła, siniec zblakł i zniknął. Danny Garza nie pojawił się więcej, Carmen Garron przestała się umawiać. Lata mijały powoli. W popękanym lustrze nad obskurną umywalką w ciasnej łazience obserwowała, jak jej młodość pomału przemija. Kuzynka Inez zbeształa ją. – Powinnaś się umawiać – powiedziała. – Znajdź sobie mężczyznę. – Nie chcę mężczyzny – odparła Carmen. – Więc znajdź sobie kobietę. – Inez wzruszyła ramionami. – Wszystko jedno. Inaczej zwiędniesz i umrzesz samotnie. – Mam mężczyznę. Małego mężczyznę, który należy tylko do mnie. – Carmen wzięła Toma na ręce i posadziwszy go sobie na kolanie, zaczęła kołysać. Mając sześć lat, był już na to niemal za ciężki. Chłopiec zacisnął pięści i uniósł je w powietrze niczym zwycięski bokser. Inez spojrzała na nią. – Jesteś szalona, mija1. – Nie – odpowiedziała Carmen. – Tylko smutna. Tym, czego nie powiedziała, było: czemu się tym przejmować? Kto nas ochroni? Kto będzie miał dość odwagi, by zmierzyć się z siłami, które zawładnęły naszym życiem? Kto może pokonać powracającą falami zabójczą chorobę? Kto zwalczy zagrożenie prześlizgujące się przez mur od południa, by zastawiać wypełnione bombami pułapki? Kto przeciwstawi się rządowi na północy, który uznał, że nie jesteśmy już obywatelami tego kraju. To było jak mecze bokserskie. Nie było żadnej różnicy, nie można było wygrać. Czując odległe ukłucie żalu, pomyślała o swoim pierwszym kochanku, mądrym chłopcu o brązowych włosach, pochodzącym skądś ze wschodu. Nikomu nigdy nie uda się zwyciężyć.
1
Skrót hiszpańskich słów „mi hija” (dosłownie moja córka) – pieszczotliwe określenie małej dziewczynki; w odniesieniu do chłopców „mijo” („mi hijo” – mój syn), w obu przypadkach używane, także w odniesieniu do dorosłych, jako czuły, pieszczotliwy zwrot o znaczeniu: kochanie, słodziutka(i) [przyp. tłum.].
– To bez znaczenia – powiedziała niepewnie Inez. – Musimy przetrwać. Dwa tygodnie później Carmen Garron spotkała mężczyznę. Czekał na ulicy, gdy otwierała drzwi baru, niewyraźna postać w rozmytym świetle wczesnego poranka. Żołnierz, podobny do innych, czarnoskóry, w pustynnym mundurze polowym, z rondem kapelusza opuszczonym nisko i twarzą skrytą w jego cieniu. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak wszyscy, a jednak było w nim coś odmiennego. Czekał cierpliwie, aż skończy odwracać tabliczkę w drzwiach z Zamknięte na Otwarte, a jego bezruch był tym, czym prawdziwy bezruch być powinien. Obserwowała kątem oka, jak wchodzi za nią do środka i wślizguje się do porysowanego boksu. Ruchy miał pewne i oszczędne, nacechowane niezwykłą ekonomią. – Dzień dobry – powiedział, nie unosząc wzroku. – Co macie? Carmen wskazała tablicę. – Na ścianie. Mogła powiedzieć mu, co podają – zazwyczaj opłacało się być miłą – ale poczuła dziwną potrzebę, nieoczekiwane pragnienie, by spojrzeć na jego twarz. Uniósł głowę, zerkając na nią spod ronda kapelusza niezwykle zmęczonym i całkowicie pozbawionym strachu wzrokiem. Żaden ptaszek nie zaćwierkał, mimo to jej puls gwałtownie przyspieszył. – Jajecznica z kiełbasą – zamówił, patrząc na umieszczone na ścianie menu. – Duża porcja. Przyniosła kopiasty talerz. Obserwowała go, gdy jadł, spokojnie i metodycznie. Poza nim w barze nie było nikogo. – Głodny, co? – zapytała po chwili. – Długi patrol? Rzucił jej krótkie spojrzenie. – Tak. To było… co? Coś w jego oczach. Mrocznych i nieruchomych, jak oczy posągu świętej Oliwii, nieustraszonej świętej-dziecka, która ponad sto lat temu ruszyła na pole bitwy, niosąc koszyk z posiłkiem dla taty-żołnierza i sprawiła, że wojna zamarła. Przynajmniej tak głosiła legenda. – Właśnie – powiedziała Carmen. – Słyszałam, jak chłopaki narzekają po powrocie z pościgu za duchem. Jajka z proszku, w bazie, nie zaspokoją takiego głodu. Nasze są prawdziwe, składane przez kury, jak Bóg przykazał. Jezu, zaczynała paplać. Iskierka rozbawienia przemknęła po jego twarzy, przynajmniej tak jej się zdawało. Nie była do końca pewna. – Pościgu za duchem?
– Santa Anna – powiedziała. – El Segundo. Tak to nazywacie? – Ach. – Coś ponownie przemknęło po jego twarzy i tym razem nie było to rozbawienie. – Tak. – Odsunął pusty talerz. – Czy mogę dostać dokładkę? – Jasne. – Ich palce musnęły się przelotnie, gdy zabierała nakrycie. Dotyk, zaledwie muśnięcie, mimo to Carmen zadrżała. – Jesteś naprawdę głodny. – Tak. Grady, właściciel i kucharz w jednej osobie, rozbił kolejną porcję jajek i gderając pod nosem, zabrał się za krojenie kiełbasy. Obserwowała żołnierza. Gdy z bazy zaczęli napływać do środka kolejni goście, rozochoceni i nadal lekko pijani po nocnej hulance, pochylił głowę, starając się nie przyciągać uwagi. Carmen postawiła przed nim talerz z dokładką. – Proszę. – Dziękuję. – Jadł mechanicznie, nieco szybciej niż poprzednio, posługując się widelcem tak zręcznie, że nie upuścił nawet najmniejszego okruszka. Pomyślała o tym, jak niewymownie zmęczone wydawały się jego oczy, o tym, że nie wiedział, jak nazywano patrole mające sprawdzać raporty o pojawieniu się sił El Segundo. O tym, jak jego mundur zdawał się nie do końca na niego pasować, jeśli tylko przyjrzało mu się uważnie. Gdy jego talerz był pusty, zatrzymała się przed boksem, w którym siedział, delikatnie kładąc dłoń na jego ramieniu. – Jezu! Wyczuła prężące się pod palcami mięśnie. Wydawały się twardsze, pełniejsze i bardziej elastyczne, niż mięśnie mają prawo być. Po raz pierwszy od czasu śmierci Toma Almquista poczuła narastające między nogami pożądanie, gwałtowne i nieoczekiwane. Twarz ją paliła, zacisnęła bezwiednie palce, pragnąc poczuć więcej. Żołnierz, zaskoczony, uniósł wzrok, szeroko otwarte oczy wypełniało zdumienie. – Czy ty… – Instynktownie zniżyła głos, aż stał się ledwie słyszalny. – Czy masz się gdzie zatrzymać? Zaprzeczył niemal niedostrzegalnym ruchem głowy. Carmen skinęła w odpowiedzi. – Wróć o piątej. Wrócił. Nie była pewna, czy wróci, jednak przyszedł. Dzwonek zabrzęczał, on stał w drzwiach, opierając się o framugę, z pochyloną głową i twarzą skrytą w cieniu kapelusza, w dziwny sposób wypełniając przestrzeń, bardziej niż wydawało się to naturalne. Carmen rozwiązała fartuch i ruszyła mu na spotkanie, chrząknęła. Grady obrzucił ich znudzonym spojrzeniem i na powrót skupił się na swoim grillu.
– Nie jestem dziwką – powiedziała Carmen. – Nie pomyślałem, że jesteś – odpowiedział żołnierz-który-nie-był– żołnierzem. – To tylko miejsce na nocleg – dodała. – Mam syna. Kiwnięciem głowy dał jej znać, że przyjmuje to do wiadomości. – Jesteś wdową? Gorzki śmiech zamarł jej w gardle. – Czyż nie jesteśmy nimi wszystkie? Nie poruszył się. – Tak. Stał w całkowitym bezruchu. Carmen wyciągnęła rękę. Przyjął ją, ich palce splotły się. Silnie, a zarazem delikatnie. Zbyt silnie; zbyt delikatnie. To było jak obietnica wybawienia, będąca równocześnie zwiastunem smutku. Oczy zapiekły ją, wypełniając się łzami. Obrzucił ją tym samym zmęczonym, pozbawionym strachu spojrzeniem, które wcześniej zwróciło jej uwagę. Poczuła jego zapach, przywodzący na myśl rozgrzaną, spieczoną słońcem ziemię. Serce biło jej szybko, krew pulsowała w żyłach. – Dlaczego ja to robię? – wyszeptała. Potrząsnął głową. – Nie wiem. Nie musisz. Spojrzała na ich splecione dłonie. – Jak masz na imię? – Martin. – Wypowiedział je z dziwną intonacją. – Tylko Martin? – spytała. Pokiwał głową. Uśmiechnęła się smutno. – Jestem Carmen. Carmen Garron. Zaprowadziła go na górę. Pokój był skromnie urządzony; stały w nim jej łóżko i niewielkie łóżeczko Toma, stół, para krzeseł i służąca do gotowania płyta, rzadko używana. Przeważnie przynosiła jedzenie z baru. Niemniej miała własną łazienkę i było tu czysto. Martin zdjął kapelusz i ostrożnie powiesił go na oparciu krzesła. Wydawał się bez niego młodszy, jeśli tylko nie patrzyło mu się w oczy. – Gdzie twój chłopak? – Na końcu korytarza, z Sonią. Opiekuje się nim, gdy jestem w pracy. Powinnam po niego pójść. – Zawahała się. – Czuj się, jak u siebie w domu. Możesz skorzystać z prysznica, jeśli tylko masz ochotę. Kąciki jego ust wygięły się ku górze. – Zrozumiałem aluzję.
Zarumieniła się. – Nie to miałam na myśli. – Carmen? – zapytał, gdy stała już w drzwiach. – Czy twój syn będzie wystraszony? Zatrzymała się i zastanowiła. Żaden mężczyzna nie odwiedził jej pokoju od czasu, gdy Danny Garza ją pobił. – Możliwe. Martin skinął głową. – W takim razie zaczekam. Poszła odebrać Toma. Czytał książkę z obrazkami pod czujnym spojrzeniem Soni, siedzącej z sękatymi dłońmi opartymi na kolanach; a przynajmniej obracał strony, opowiadając sobie przedstawioną na ilustracjach historię. Gdy weszła do pokoju, uniósł wzrok, spoglądając na nią radośnie. – Witaj mamo. – Witaj, mijo. – Pocałowała go w policzek. – Jakieś postępy? Sonia potrząsnęła głową. Usiłowała nauczyć go czytać, choć jak podejrzewała, cierpiał na jakieś utrudniające naukę zaburzenie. – Wiem, że są odpowiednie metody, ale obawiam się, że to przekracza moje możliwości. Pan Ketterling powinien je znać. Carmen jeszcze raz pocałowała policzek syna. – Ketterling to tchórz i pijak. Gapi się lubieżnie na dziewczynki i bije chłopców. Nie zamierzam posyłać Toma do szkoły, póki nie będzie wystarczająco duży, by o siebie zadbać. Chyba że sprawia ci kłopoty? – Nigdy – odpowiedziała z uśmiechem starsza kobieta. – Strasznie bym za nim tęskniła. – Idź pocałować ciocię Sonię na do widzenia – poleciła Carmen. – Mamy dziś specjalnego gościa, który chciałby cię poznać. – Dobrze. – Żadnego strachu, tylko radosne posłuszeństwo. Jezu, pomyślała, gdy szli korytarzem. Co ja sobie wyobrażałam? Jest takim dobrym dzieckiem; nie powinien widzieć tego, co zobaczył z Dannym. Dlaczego zapytałam obcego – jakiegoś pieprzonego dezertera, sądząc po wyglądzie – czy ma się gdzie zatrzymać? W drzwiach niemal zmieniła zdanie. Tom trzymał ją za rękę, spoglądając na nią z wyrazem bezbrzeżnego zaufania na twarzy. Carmen nacisnęła klamkę. – To jest Martin – oznajmiła. – Zostanie z nami jakiś czas. Przywitaj się. – Cześć – powiedział Tom.
Martin, żołnierz-który-nie-był– żołnierzem, przykucnął, z rękami luźno opuszczonymi między kolana. – Witaj, mały kolego. – Przyglądali się sobie przez chwilę, mężczyzna i chłopiec. Nieoczekiwany uśmiech rozjaśnił twarz Toma, wypełniając ją zadowoleniem. Zachichotał gardłowo, wydając dźwięk przywodzący na myśl zrywające się do lotu stado ptaków. Martin się roześmiał. Wstał, potrząsając głową. – Cóż, wygląda na to, że wszystko w porządku. – Wydaje mi się, że tak – zgodziła się Carmen.
Trzy - Cholera! – Carmen zaklęła z pasją. Martin wyszedł spod prysznica owinięty w pasie białym ręcznikiem. Jej ręcznikiem. Wilgotna skóra lśniła, na ciele nie miał nawet grama tłuszczu. – Przepraszam. – Poparł słowa gestem. – Moje ubranie… – Tak, tak. – Machnęła dłonią. – Wypiorę je. Przysunął się o krok, poruszając się z tą dziwną, niedbałą płynnością. – Nie musisz tego robić. Zacisnęła dłoń, wbijając paznokcie w ciało. – Nie mam nic przeciw temu. Och, słodki Jezu, tak bardzo chciała go dotknąć. Pragnęła przesunąć dłońmi po jego śliskiej od kąpieli skórze, poczuć te mięśnie, prężące się pod jej dotykiem. Poczuć go na sobie, pod sobą, wewnątrz siebie. – Dziękuję. – Dotknął jej przedramienia. – Jesteś bardzo miła. Obawiam się, że nie wytrzymam już długo. Gapiła się na niego bezmyślnie. – Sen – wyjaśnił. – Ostatnio bardzo mi go brakowało. Carmen się zarumieniła. – Jasne. Znalazła stare spodnie od pidżamy, należące jeszcze do ojca Toma, i podała mu je. Potem posłała syna na dół, do kuchni, a sama zajęła się praniem munduru; standardowego pustynnego munduru polowego, odpowiedniego do pościgu za duchem. Powiesiła go na rozciągniętej nad wąskim balkonikiem lince, cały czas boleśnie świadoma obecności Martina, jego cholernej o b e c n o ś c i. Na schodach zatupotały kroki. Tommy wrócił, trzymając w dłoni przesiąkniętą tłuszczem papierową torbę z hamburgerami. – Jedzmy – powiedziała krótko. Matka i syn obserwowali zdumieni, jak dwa burgery znikają w rekordowym tempie. – Przepraszam. – Martin zgniótł zatłuszczony papier i ziewnął szeroko. – Jestem wykończony. – Wskazał na podłogę. – Mogę się tu przespać? – Łóżko jest w porządku, jeśli nie masz nic przeciw temu, by je dzielić. – Udało jej się nie zarumienić, wypowiadając te słowa. Jezu, przecież wcale nie zamierzała go przelecieć, nie
z Tommym śpiącym w tym samym pokoju! Martin przyglądał się jej dłuższą chwilę. – Jesteś pewna? – Tak. – Dobrze – odparł. – Dziękuję. Pięć minut później spał, zajmując jedną stronę łóżka. Gdy Tommy wspiął się na nie, by mu się przyjrzeć, błyskawicznie otworzył oczy, ale kiedy zobaczył chłopca, uśmiechnął się tylko, zaskakująco słodko, i zamknął je na powrót. Tommy nie poruszył się, obserwując śpiącego mężczyznę, jakby był jakimś egzotycznym zwierzątkiem, które jego mama sprowadziła do domu. A kim on, do cholery, był, tak naprawdę? Żołnierzem, dezerterem. Tak, zapewne. Być może. Ale kto dezerteruje z bazy leżącej w samym środku pustkowia? Kordon miał pięćdziesiąt mil szerokości, pięćdziesiąt mil pustyni. Może był na patrolu i po prostu miał już dość. Uciekł, wracając do miasta, bo to było jedyne miejsce, do którego mógł się udać. Może obawiał się, że inni żołnierze mogliby go zadenuncjować. Dlaczego więc nie wyglądał, jakby się bał? Dlaczego jego mundur zdawał się nie do końca na niego pasować? Dlaczego wydawał się tak straszliwie zmęczony i czemu jego mięśnie, prężąc się, skręcały się pod skórą niczym węże. I czemu, o czemu, zaprosiła go do swojego mieszkania? – Kurwa – mruknęła z niesmakiem Carmen. Spojrzała na Tommy’ego. – Przepraszam, kochanie. Wieczór nie przyniósł żadnych odpowiedzi. Martin spał w niemal całkowitym bezruchu. Tom położył się do swojego łóżeczka bez słowa protestu. W łazience Carmen umyła twarz i spojrzała w lustro. W wieku dwudziestu sześciu lat wyglądała na zniszczoną życiem, ale nadal piękną kobietę. – Co ty wyprawiasz? – zapytała swojego odbicia. – Co, do cholery, wydaje ci się, że robisz? Odbicie milczało. Umyła zęby, założyła nocną koszulę, wróciła do pokoju i wczołgała się na łóżko obok Martina-zagadki. Obudził się i odwrócił twarzą do niej. W zapadającym zmroku jego oczy błyszczały, ciemne i spokojne. Carmen położyła dłoń na jego nagiej piersi. Skórę miał gładką i chłodną. Przesunął się, by zrobić jej miejsce. Oparła głowę na jego ramieniu. Objął ją jedną ręką. Ciężka, Jezu, jaka ona była ciężka! Ale było to przyjemne uczucie. Poczuła się bezpieczna.
Zasnęła. Gdy obudziła się rano, łóżko po jego stronie było puste. W jednej chwili otrząsnęła się z oparów snu, czując nagłe ukłucie straty. Usiadła gwałtownie, ale nie; Martin nadal tu był, siedział przy stole z Tommym, ucząc go jakiejś gry w karty. – Mamusiu. – Twarz Tommy’ego tryskała entuzjazmem. – Martin uczy mnie grać w pokera. – Wspaniale – powiedziała. – Rekin karciany. – To mądry chłopak. – Martin pozbierał karty. Złożył talię. – Zatrzymaj je, Tomie. Prezent na pożegnanie. Twarz chłopca stężała. – Odchodzisz? Spojrzał z ukosa na Carmen. – Byłaś niezwykle miła, ale nie mogę zostać. – Nie? – Poczuła wzbierający gniew. – A dokąd się wybierasz? – Machnęła dłonią. – Umówiłeś się na gorącą randkę gdzieś na pustyni? Sądzisz, że uda ci się przedostać na północ? Bez żywności i wody? Myślisz, że zdołasz doczołgać się do muru, a potem się na niego wspiąć? Coś mignęło w oczach Martina. – Nie. – Więc co? – Carmen wstała z łóżka, oparła dłonie na biodrach. – Południe? – zapytała z niedowierzaniem. – Chcesz iść na południe? Jesteś jakimś szpiegiem, czy co? Choć przed chwilą był po przeciwnej stronie pokoju, nagle znalazł się tuż przy niej, z jedną dłonią na tyle jej głowy, drugą zakrywając jej usta. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że mógłby jednym szybkim ruchem skręcić jej kark. – Nie. Cicho. Tommy wydał stłumiony dźwięk, brzmiący jakby się dusił. Carmen milczała. Martin westchnął, opuścił ręce. – Lepiej, żebyś nie wiedziała. Uwierz mi. Nabrała głęboko tchu. – Czy ktoś cię szuka? Zawahał się. – Nie. Raczej nie. Nie tutaj, jeszcze nie.
– Więc zostań. – Carmen spojrzała na syna. To było to, czego pragnął, pomimo tego, czego przed chwilą był świadkiem. Nie chciał, by Martin odchodził. Miał to wypisane na twarzy. – Zostań kilka dni. Jesteś zmęczony i głodny, i dokądkolwiek zmierzasz, nie masz żadnych zapasów, które pozwoliłyby ci tam dotrzeć. Ja jestem samotna, a Tommy cię lubi. Zostań na jakiś czas. – Zamilkła na chwilę, potem go przycisnęła. – Chyba że się boisz? Danny Garza uderzyłby ją za te słowa. Martin-bez-nazwiska tylko się uśmiechnął, smutnym, pełnym zadumy uśmiechem. – Bać się? Nie. – Westchnął, przetarł oczy. – Nigdy. – Wyciągnął rękę, czubkami palców delikatnie musnął jej policzek. – Dobrze. Kilka dni. Jego dotyk zdawał się parzyć. – W porządku. Tommy zachichotał. Myślała o tym przez cały dzień. Myślała o nim. Czas zdawał się płynąć tak cholernie wolno. Kiedy minęła pora lunchu i ruch w barze zmalał, wyszła, by odwiedzić Inez. Zapytała ją, czy może wziąć Tommy’ego na noc. Inez uniosła brwi. – Umówiłaś się z kimś? – Coś w tym guście. – Carmen poczuła, że się rumieni. – Cholera, dziewczyno! – Inez się roześmiała. – A już cię skreśliłam. Jaki on jest? To było dobre pytanie. – Nie wiem. – Carmen wzruszyła ramionami. – Raczej spokojny. Miły – dodała po chwili, nie będąc pewna, czy jest to kłamstwo, czy też nie. – Uhm? – Inez przyjrzała się jej uważnie. – Cóż, całe szczęście. Wróciła dokończyć swoją zmianę. Tommy nie był specjalnie uszczęśliwiony, ale posłuchał. Był dobrym chłopcem i nie miał tendencji do narzekania. Odprowadziła go, obiecała mu, że następnego dnia zobaczy się z Martinem. Potem wróciła do swojego pokoju nad barem, gdzie zastała Martina czekającego przy stole. Na blacie stał posiłek, składający się z tortas2 z grillowaną wieprzowiną i dwu butelek dobrze schłodzonego piwa. Musiał kupić je w sklepiku na rogu. – Cholera. – Łzy wezbrały jej w oczach. – Jasna cholera, Martin! Zamrugał, jeden, jedyny raz, powoli. 2
Tortas jest hiszpańskim słowem o dość szerokim znaczeniu kulinarnym, zmieniającym się w zależności od kraju, a nawet regionu. W Meksyku oznacza najczęściej podawaną na ciepło kanapkę z mięsem i najróżniejszymi dodatkami, w bułce z mąki kukurydzianej. Często określa się tak również wszelkiego rodzaju placki z mięsem zapiekanym w cieście [przyp.tłum].
– Pomyślałem, że możesz być głodna. – Tak. Nie. – Wytarła oczy. – Wezmę prysznic, dobrze? – W porządku. Gdy wyszła z łazienki, stał przy oknie, wpatrując się w ulicę na dole. Odwrócił nieznacznie głowę w jej kierunku, promienie zachodzącego słońca podkreślały kontury jego twarzy. Przeszła przez pokój, bosa, ubrana tylko w wytarty szlafrok i objęła go od tylu, w pasie, opierając policzek na jego plecach. – Kochaj się ze mną – wyszeptała. – Proszę. Odwrócił się powoli w jej objęciach. – Jesteś pewna, że tego chcesz? Zaczęła rozpinać jego świeżo wypraną bluzę. – Tak. Było tak jak z innymi mężczyznami, a zarazem zupełnie inaczej. Sam akt był taki sam, ale on był zupełnie inny. Przesunęła ustami po jego szyi, smakując go. Jego skóra smakowała jak każda inna, ale ciało pod nią było twardsze, bardziej napięte. Pocałował ją, usta miał miękkie, ale język zdawał się prężyć od mięśni. To podnieciło ją poza wszelką granicę. – Jezu! – Przywarła do niego. Uniósł brwi. – Podobało ci się? – Tak. – Szarpała się z jego bluzą. – Tak! Był delikatny. Gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego mężczyznę, powiedziałaby, że zbyt delikatny. Ale w nim, ślizgającym się po jej ciele, w poczuciu jego fizycznej obecności, nie było nic delikatnego; jakby lśniący, śmiertelnie niebezpieczny rekin ocierał się o nią w ciemnej wodzie. Objęła go, przywarła, gdy poruszał się wewnątrz niej, a fale rozkoszy napływały jedna po drugiej. Jego chłodna skóra stała się gorąca. Jego penis poruszał się w niej, jak gdyby został obdarzony własnym życiem. Szczytowała raz za razem, łkając, wtulona w jego ramię, aż zadrżał i znieruchomiał. Przez chwilę, gdy się rozluźnił, poczuła na sobie niezwykły ciężar jego ciała. Potem westchnął i zsunął się na bok. Carmen leżała, usiłując odzyskać oddech. – Martin? – Tak? – Czym ty, kurwa, jesteś? – zapytała. Nie odpowiedział. – Pytam poważnie. – Wpatrywała się w niego, oparta na łokciu. – Kim jesteś? Czym jesteś? Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. – Co masz na myśli, mówiąc, nie wiem? – Gwałtownie wypuściła powietrze. – Dobrze. Cholera. Właśnie się pieprzyliśmy. Właśnie wypieprzyłam cię bez prezerwatywy. Cholera. Pozwoliłam ci dojść w środku. A nie znam nawet twojego nazwiska. – Ach. – Uśmiechnął się kwaśno. – Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczna. – Bezpieczna przed czym? Przesunął kciukiem po jej wardze. Oparła się narastającej pokusie, by chwycić jego ciemną, muskularną dłoń i possać palec. – Przede mną. – Jesteś zdrowy? – zapytała Carmen. – Cóż, to dobrze. Ja też. Ale to nie jest jedyne ryzyko. Nie stać mnie na kolejne dziecko. – Potrząsnęła głową, czując wzbierające w oczach łzy. – Zresztą nie chodzi nawet o to, wiesz? Po prostu… kim ty, kurwa, jesteś? Dlaczego ja to robię? Jezu! Powiedz coś. Cokolwiek. Spraw, żebym poczuła się lepiej. Skąd pochodzisz i dokąd zmierzasz? Gdzie się urodziłeś. Bo wiem, że nie w Ameryce, słyszę to w twoim głosie. Słyszałam tysiące różnych akcentów, a twój nie jest podobny do żadnego z nich. – Cicho. – Objął ją i przytulił, pozwalając jej się wypłakać. – Przykro mi. Załkała głośniej. – Nieprawda. Wcale nie jest ci przykro. – Jest – odparł. – Nawet nie wiesz… Uniosła głowę, spoglądając na niego poprzez łzy. – Czego nie wiem? – Nie wiesz, jakim darem jesteś dla mnie – powiedział miękko. – Nie wiesz, jaka jesteś piękna. Jakim darem jest twoje pożądanie. Carmen pociągnęła nosem, wciągając smarki i łzy. – Cóż, nic na to, kurwa, nie poradzę! – Carmen. – Martin ujął jej twarz w silne dłonie, spoglądając na nią spokojnymi, nieulękłymi oczami. – W porządku. Zrobiłaś to, bo miałaś na to ochotę, i jest to dar, którego nigdy wcześniej nie otrzymałem. Mam nadzieję, że przyjąłem go godnie. Ponieważ tym właśnie było to dla mnie, niezwykłym darem. Nie potrafię odpowiedzieć na większość twoich pytań, bo po prostu nie znam odpowiedzi. Rozumiesz? – Tak mi się wydaje – wymruczała. – Powiem ci, co wiem. – Pogłaskał ją po policzku, jego dotyk działał kojąco, jednocześnie podniecał. – Nic ci nie będzie. Moglibyśmy pieprzyć się cały dzień, a i tak nie zaszłabyś w ciążę. Jestem sterylny. Jak muł. Więc nie masz się czego bać. Wiem też, gdzie się
urodziłem. – Tak? – Carmen pociągnęła cieknącym nosem. – Tak. – Uśmiechnął się. – Na wyspie. Małej, jałowej wyspie. Wydaje się pasować, co? Spojrzała na niego podejrzliwie. – Jakiej wyspie? – La Gonâve – odpowiedział. – Gdzie to jest? Wzruszył ramionami. – Należy do Haiti. – Och, jasna cholera! – Carmen usiadła gwałtownie, otwierając szeroko oczy i podciągając wilgotne prześcieradło do piersi. – Jesteś jednym z pieprzonych Zagubionych Chłopców!
Cztery Wyciągnęła z szafy stos pożółkłych brukowców i pokazała mu artykuł. Jedli zimne tortas, popijając je ciepłym piwem. Martin roześmiał się na widok mającego wyglądać przerażająco fotomontażu przedstawiającego wilkołaka o sterczących uszach i zaciśniętym do warknięcia pysku, ale nie śmiał się już, gdy czytał. – Skąd to masz? – zapytał, gdy skończył. – Od Bena – powiedziała Carmen. – Był żołnierzem, umawiałam się z nim dawno temu, jeszcze zanim spotkałam ojca Tommy’ego. – Wzruszyła ramionami. – Jego matka miała świra na punkcie tych gazet. Sądzę, że była lekko stuknięta. W bazie żołnierze nie powinni mieć dostępu do prasy z zewnątrz, ale jej jakoś zawsze udawało się mu ją przesyłać. Mówiła, że brukowce drukują masę bzdur, ale opozycjoniści wykorzystują je, by upubliczniać przecieki i inne prawdziwe historie. Jakby to był rodzaj kodu. – Zamilkła na chwilę. – Może wcale nie była tak szalona, jak się wydawało, co? – Nie wiem – mruknął Martin. – Ale to prawda? – zapytała. – To, co napisali o Zagubionych Chłopcach? – Był taki ośrodek na La Gonâve – powiedział powoli. – Założony przez Chińczyków. Tak. Haiti to bardzo biedny kraj. Za odpowiednią sumę gotowi byli zgodzić się na rzeczy, które byłyby nie do pomyślenia nawet w Chinach. – Jak stworzenie… – Carmen przeleciała artykuł wzrokiem, szukając odpowiedniego zwrotu, po czym wymówiła go dokładnie. – Ludzkich, genetycznie zmodyfikowanych hybryd. – Tak. – Sztuczne wilkołaki, wykreowane w genetycznych laboratoriach – czytała na głos. – Armia trawionych łaknieniem ludzi-wilków, czatująca pod tylnymi drzwiami Ameryki. – Zmarszczyła brwi. – Trawionych łaknieniem? – Wygłodniałych – mruknął Martin. Popatrzyła na stojący przed nim pusty talerz. – Tak, to by się zgadzało. – Nie jestem cholernym wilkołakiem – powiedział łagodnie. Spojrzała na niego.
– Tak, jasne. Spokojnie wytrzymał jej wzrok. – Przeprowadzali wiele eksperymentów. Próbowali różnych rzeczy. Gdy Amerykanie dowiedzieli się o ośrodku i zaatakowali go, naukowcy zniszczyli wszystkie zapiski. Nie wiem, czym dokładnie jestem. Nikt z nas nigdy się nie dowiedział. – Nas. – Chrząknęła. – Masz na myśli Zagubionych Chłopców? Pokiwał głową. – Było nas dwudziestu. Mieliśmy mniej więcej po osiem lat, gdy Amerykanie nas zabrali. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Doprawdy, trawiona łaknieniem armia. – Co z wami zrobili? – zapytała Carmen. – Badali nas. – Wzruszył ramionami. – A przynajmniej zaczęli. Potem uderzyła pierwsza duża fala grypy i wszystko szlag trafił. Ważni naukowcy zostali przeniesieni do prac nad lekarstwem lub szczepionką. – Zamilkł na moment. – Dorastaliśmy w laboratorium – podjął po chwili. – Nie robili już więcej testów genetycznych i nikt nigdy nam nie powiedział, czego dowiedzieli się z tych wcześniejszych. Przydzielili nam mniej ważnych naukowców, przeprowadzających mniej ważne badania. Siła, wytrzymałość, szybkość, metabolizm. Ile jedzenia potrzebujemy – dodał, widząc malujące się na jej twarzy pytania. – Jak długo możemy się bez niego obejść. Jak długo potrafimy wytrzymać bez snu. Czasami rozmawiali o tym przy nas. Stąd wiem, że jestem sterylny. Tak właśnie dowiedzieliśmy się, czym jest strach. Carmen zamrugała niepewnie. – Jak to dowiedzieliście się? – Nie odczuwamy go – powiedział. – Więc jesteście jakby superodważni? – zapytała. – Wielcy bohaterowie? – Nie – odparł cierpliwie. – Po prostu nie odczuwamy strachu. Nie możesz być odważna, jeśli nigdy się nie boisz. Henri to rozgryzł. Był najstarszy z nas; był kimś w rodzaju naszego przywódcy. Strach jest mechanizmem służącym przetrwaniu. Powinniśmy bać się tego, co stanowi zagrożenie. Henri domyślił się, że czegoś nam brakuje. Zrozumiał, że oznacza to, że musimy być wyjątkowo ostrożni. Musimy nauczyć się myśleć o tym, czego powinniśmy się bać. – Dobrze. – Czuła się przytłoczona tym wszystkim. Wstała od stołu i spacerując po pokoju, ciaśniej owinęła się szlafrokiem. – W porządku. – Carmen. Uniosła dłoń. – Daj mi minutę.
Czekał. Oddychała powoli i głęboko. – W porządku. Już wiem wystarczająco wiele, żebyś miał przerąbane, jeśli komuś o tym powiem. Ja z kolei mam przerąbane, jeśli zdecydujesz się być wyjątkowo ostrożny i postanowisz mnie uciszyć. Więc równie dobrze możesz opowiedzieć mi całą resztę. Skąd się tutaj wziąłeś? Nawiałeś z laboratorium? Gdzie jest twój koleżka Henri i cała reszta? – Naprawdę chcesz wiedzieć? – zapytał. Carmen rozważała to przez chwilę. – Tak, chcę. Opowiedział jej. Opowiedział jej, jak rząd zdecydował, że równie dobrze może ich do czegoś wykorzystać, skoro już trafili mu się tak niezwykli uchodźcy, i zaczął szkolić ich do tego, do czego zostali stworzeni. Mieli wtedy po osiemnaście lat. Szkolono ich na żołnierzy. Stworzono z nich elitarny oddział. Opowiedział jej, czym się zajmowali. – Byliśmy bardzo dobrzy – stwierdził sucho. – Zbyt dobrzy. Zaczęły pojawiać się plotki. Ludzie zrobili się nerwowi. – Kiwnął głową w stronę leżącej na stole gazety. – Nikt nie powinien wiedzieć o naszym istnieniu. – Więc zdezerterowałeś? – próbowała zgadnąć. Potrząsnął głową. – Nie od razu. Postanowili rozwiązać oddział. Rozdzielić nas. – Skrzywił się. – Henri to przeczuwał. Powiedział, że jeśli do tego dojdzie, powinniśmy uciekać. Było tam kilku dobrych ludzi, próbujących nam pomóc, ale byliśmy dla siebie jedyną rodziną. – Zagubieni Chłopcy – mruknęła Carmen. – Więc doszło do tego, że postanowili was rozdzielić? – Tak. – Dlaczego uciekłeś tutaj? Martin uśmiechnął się nieznacznie znad na wpół opróżnionej butelki piwa. – Jedyna droga prowadziła w to miejsce. Kręciłem się po kordonie od kilku dni. Jakkolwiek mnie zmodyfikowano, zapomniano o wyczuciu kierunku. Potrzebowałem jedzenia i odpoczynku. – Meksyk – powiedziała. – Zmierzasz do pieprzonego Meksyku. – Tak bardzo go nienawidzisz? – zapytał z ciekawością. – Połowa miejscowych musi stamtąd pochodzić.
– Tak. – Carmen usiadła. – Viva la Raza!3 Wygadywaliśmy podobne gówniane slogany często, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Wiesz, mieliśmy nawet takie naklejki na zderzaki. Ale to było przed wojną. Przed El Segundo. – Zadrżała. – On zabił ojca Tommy’ego. Zabił mnóstwo ludzi. – Ktoś zabił – zgodził się Martin. Gapiła się na niego. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nie sądzę, by on naprawdę istniał – powiedział miękko. – Myślę, że rzeczywiście jest duchem. Czymś, co rząd stworzył jako usprawiedliwienie, by zamknąć granicę i odciąć pomoc dla kraju, który ucierpiał z powodu epidemii jeszcze bardziej niż Ameryka. – Kto w takim razie podkłada bomby? – zapytała. Martin nie odpowiedział. – Och, cholera. – Potrząsnęła głową. – Nie. Nie. – Nie wiem na pewno. – Nadal mówił łagodnym tonem. – Taka była teoria Henriego. Był najmądrzejszy z nas. – Dlatego chcecie się tam dostać? – To jeden z powodów. Przede wszystkim nie możemy pozostać tutaj. Nigdy na nic nie narzekaliśmy, dopóki nie postanowili nas rozdzielić. Wtedy zaczęliśmy protestować. W odpowiedzi rząd Stanów Zjednoczonych ogłosił nas swoją własnością. Łupy wojenne. Bo widzisz, nie jesteśmy do końca ludźmi. – Człowiek-wilk – wymruczała Carmen. – Możliwe. – Roześmiał się nieoczekiwanie. – A może nie. Kto to może wiedzieć? Henri mówił, że jeśli zależało im głównie na sile, będziemy bardziej mrówkami niż wilkami. Może powinni nazwać nas Myrmidonami4. – Jak możesz z tego żartować? – zapytała żałośnie. Martin wzruszył ramionami. Milczeli, siedząc w przeciągającej się ciszy. – Chciałabym, żebyś nigdy się tu nie pojawił – powiedziała po chwili Carmen, nie patrząc na niego. – Niepotrzebne mi to całe gówno. Ani trochę. – Chcesz, żebym odszedł? – zapytał. 3
Po hiszpańsku dosłownie: „Niech żyją ludzie” (w sensie „Niech żyje naród meksykański”) – używane jako slogan w znaczeniu: „Niech żyje Meksyk”. Upowszechnił go, zmarły w 2005 roku, popularny wrestler Eddie Guerrero [przyp. tłum.]. 4 Myrmidonowie – antyczne greckie plemię, słynące z odważnych i wyszkolonych wojowników, niezwykle lojalnych, gotowych wykonać każdy rozkaz. W Iliadzie Homera przewodził im Achilles. W klasycznej grece jego nazwę można przetłumaczyć jako „ludzie-mrówki”. Jeśli traktować siłę jako zależność między możliwym do udźwignięcia ciężarem a masą ciała, mrówki, mogące unieść 10-20-krotność własnej wagi, są prawdopodobnie najsilniejszymi stworzeniami na ziemi [przyp. tłum.].
Uniosła głowę i przyjrzała mu się. Mimo wszystko nie chciała. – Zabiłeś jakiegoś biednego żołnierzyka, żeby zdobyć ten mundur? – Nie – odparł spokojnie. – Ukradłem go. Nikogo nie zabijałem. Westchnęła. – W porządku. Kim byli Myrmidonowie? Uśmiechnął się, potem jej opowiedział.
Pięć W końcu został dłużej, niż pierwotnie zamierzał. Stało się tak z powodu pożądania płonącego pomiędzy nimi, gwałtownego, trudnego do zaspokojenia. To, czego się dowiedziała, nie miało znaczenia. Człowiek-wilk, człowiekmrówka; czymkolwiek Martin był, pragnęła go. Nic nie mogła poradzić na nagłe pulsowanie krwi wywołane jego dotykiem, nie mogła nic poradzić, że jej ciało go pragnęło. Nic, kurwa, nie mogła z tym zrobić. Dla niego było to coś, czego nie doświadczył nigdy z nikim innym. – Z nikim? – wyszeptała późno w nocy, leżąc z piersiami przyciśniętymi do jego twardego torsu, skórą przylegającą do jego skóry. Potrząsnął głową. – Z nikim. Carmen jęknęła, wbijając paznokcie w jego pośladki. – Ach, kurwa! Zwlekał więc z odejściem z tego powodu. Dni zmieniły się w tygodnie; tygodnie w miesiące. Prócz Inez, tylko Grady i Sonia wiedzieli, że nadal u niej mieszka, a o ich dyskrecję nie musiała się martwić. Nikt go nie szukał. Martin starał się nie przyciągać uwagi, rzadko wychodził, zadowolony z takiego stanu rzeczy, zabijał czas, ucząc Tommy’ego gry w karty. Tommy uwielbiaj go do tego stopnia, że nie protestował, nawet jeśli musiał spędzić noc u Inez. Ostatecznie Martin został wystarczająco długo, by przekonać się, jak bardzo mylił się w pewnej niezwykle ważnej kwestii. – Jestem w ciąży – powiedziała Carmen. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. – To niemożliwe. Wzruszyła ramionami. – Cóż, może nie powinni przydzielać wam gównianych naukowców, a może to cholerny cud. Odwiedziłam dziś klinikę i wykonałam test, a nie byłam z nikim innym. Martin roześmiał się krótko, zdumiony. Carmen spojrzała na niego gniewnie.
– To nie jest śmieszne. Nie przeprowadzają tu aborcji, Martin. To wbrew przepisom. – Zostanę z tobą – powiedział bez wahania. Łzy zalśniły w jej oczach. – Jesteś pewien? Uśmiechnął się tym swoim zaskakująco słodkim uśmiechem, sprawiając, że serce zabiło jej mocniej. – Tak. Znalezienie pracy stanowiło problem. Nie mogli żyć tylko z jej mizernych zarobków. Martin miał nieco gotówki, lecz wiedzieli, że nie wystarczy jej na długo. Praca, w której miałby ciągłą styczność z żołnierzami, nie wchodziła w rachubę, a dotyczyło to niemal każdego zajęcia w miasteczku. – Pogadaj z Salamanką – doradziła Inez. Carmen powiedziała jej, że Martin jest dezerterem, nie wspomniała jednak o tym, że nie do końca jest człowiekiem. – Zawsze szuka ludzi wystarczająco zdesperowanych, by podjąć się wywożenia śmieci. Było to najgorsze zajęcie w miasteczku. Zbieranie i wywożenie na ręcznie ciągniętych wózkach odpadów, które należało następnie zakopać lub spalić. Niemniej śmieciarze wypełniali swoje obowiązki bladym świtem i nikt nie zwracał na nich uwagi. Istniało pewne ryzyko. Gdy się spotkali, Hektor Salamanka przyjrzał się Martinowi zwężonymi oczami. – Przed czym się ukrywasz, synu? – Zadumał się. – Bo jakoś nie wydaje mi się, żebyś pochodził stąd. Przestraszyłeś się El Segundo i postanowiłeś zdezerterować? – Tak – zgodził się Martin. – Czy to stanowi jakiś problem? Stary Salamanka oblizał gadzie usta. – Połowa płacy. Jeśli cię złapią, ja o niczym nie wiem. Martin skinął głową. – W porządku. Przez dwa miesiące sprawy układały się dobrze. Przez dwa miesiące stanowili coś na kształt rodziny. Martin radził sobie ze śmieciami lepiej niż ktokolwiek inny. Nikt nie zwracał na niego uwagi, monotonia ciężkiej pracy zdawała mu się nie przeszkadzać. Carmen obsługiwała żołnierzy w barze, zastanawiając się, co, do diabła, rośnie w jej brzuchu, zadowolona, że cokolwiek to jest, zostało poczęte w akcie czegoś, coraz bardziej przypominającego prawdziwą miłość. Tommy był po prostu szczęśliwy. Wszystko zmieniło się tej nocy, gdy odbyła się kolejna walka. Tommy bardzo chciał ją obejrzeć. Ostatnio zaczęła opowiadać mu o rzeczach, o
których mówienie sprawiało jej wcześniej zbyt wiele bólu. O tym, jak poznała jego ojca. Chciał zobaczyć, jak wygląda boks. Błagał i błagał, aż w końcu ustąpiła, zgadzając się pójść, pierwszy raz od czasu śmierci swojego pierwszego prawdziwego kochanka. W dalszym ciągu była to najlepsza rozrywka w mieście i nadal było darmowe piwo. Stali wśród wiwatującego tłumu, obserwując, jak dysponujący mocnym ciosem, należący do wagi średniej żołnierz, zgrabnie radzi sobie ze zwinnym miejscowym chłopakiem o przezwisku Rączy Ortiz. Tommy siedział na ramionach Martina. W piątej rundzie Rączy popełnił błąd i po ciosie w szczękę padł sztywno na deski; miejscowi jęknęli. Z trybun żołnierzy rozległy się wiwaty. Gdy sędzia skończył już liczyć, Rączy wstał o własnych siłach. Lekko chwiał się na nogach, ale jego twarz miała wyzywający wyraz. Miejscowi krzyknęli radośnie. Generał pokiwał głową w geście aprobaty. Tłum zaczął się rozchodzić, światła przygasły, wyłączono generatory. Martin postawił Tommy’ego na ziemi. – Martin! – Tommy patrzył na niego z podziwem. – Mógłbyś pokonać tego gościa, prawda? – Tamtego? – Martin uśmiechnął się. – Tak mi się wydaje, Tomie Garron. – Każdego! – upierał się Tommy. – Mógłbyś, prawda? Martin wzruszył ramionami. – Wielu. Większość. – Doprawdy? – zapytał znajomy głos. Carmen poczuła, jak żołądek kurczy jej się gwałtownie, lewa strona twarzy zapłonęła zapamiętanym bólem. Uniosła głowę, by napotkać spojrzenie Danny’ego Garzy. Nadal był przystojny, choć zaczynał tyć. Na czole miał przecinającą brew bliznę, której nie pamiętała. Jego oczy patrzyły zimno. Towarzyszył mu młodszy brat, wyrośnięty jak na swój wiek, dwunastoletni Miguel. – Kim jest twój nowy, niepokonany przyjaciel, Carmen? – Martin – mruknęła. – Martin – powtórzył Danny. Położył dłoń na głowie Miguela. – Mój brat zamierza zostać bokserem, gdy dorośnie. Chce wygrać główną nagrodę, bilet do wolnego kraju. Ma cios niczym kopnięcie osła, prawda, Mig? Pokaż mu. Miguel chrząknął, po czym uderzył Martina w brzuch. – Auu! Martin uniósł jedną brew. – Cholera! – Miguel cofnął się o krok, potrząsając dłonią. – Coś jest nie tak, Danny. – Rzeczywiście – powiedział zamyślony Danny. – Coś tu nie gra. To był początek strachu.
Martin nie potrafił go odczuwać, Tommy był zbyt młody, więc Carmen bała się za nich wszystkich. Odczuwała go z przerażającą pewnością przez cztery dni, aż w końcu Danny Garza przyszedł do baru. Wślizgnął się do wolnego boksu, a towarzyszyło mu kilku mięśniaków. – Wiesz, że jest zdrajcą? – Danny powiedział to takim tonem, jakby rozpoczynał pogawędkę. Spięła się. – Czego chcesz, Danny? Chwycił ją za rękę. – Wiesz, komu generał ufa w tym mieście? Mojemu ojcu. I powiedział mu coś niezwykle interesującego. Na terenie innego posterunku złapali faceta próbującego prześlizgnąć się przez kordon. General powiedział, że mogą pojawić się kolejni. Więc popytałem w okolicy. Ten twój nowy chłopak nie jest z bazy. Mówią, że pracuje przy śmieciach u Salamanki. – Danny uśmiechnął się, jego paznokcie wbijały się w jej skórę. – Jest nagroda. Strząsnęła jego dłoń. – Czego chcesz, Danny? Oblizał palce i mrugnął do niej. – Pozwól, że się nad tym zastanowię i odpowiem ci za kilka dni. Tej nocy Carmen wysłała Tommy’ego do Inez, potem opowiedziała Martinowi o tym, co wydarzyło się w barze. – Nie możesz tu zostać – powiedziała na koniec. Wpatrywał się w nią bez mrugnięcia, tym swoim nieruchomym, nieustraszonym spojrzeniem. – Martin, nie możesz. – Mógłbym go zabić – powiedział spokojnie. – To niczego by nie rozwiązało. – Zadrżała. – On wie. Jego ojciec wie. Faceci, którzy z nim łażą, wiedzą. Salamanka wie, a jeśli Garza słyszeli o nagrodzie, on także wkrótce się o niej dowie. Chcesz listę współpracujących z armią osób, oto ona. Nie możesz zabić ich wszystkich. Wcześniej czy później jeden z nich cię wyda. Martin milczał. Wzięła go za ręce i przycisnęła do policzków jego silne dłonie, mocząc je łzami. – Nie możesz tu zostać! – Co będzie z tobą? Z tobą, Tommym i dzieckiem? Carmen westchnęła. – Jakoś sobie poradzimy.
– Nie podoba mi się to. – Mnie również – odparła. – Ale oni uważają cię za zdrajcę. Już zdecydowali, że nie masz żadnych praw. Jeśli dasz się złapać, zamkną cię w miejscu, w którym nigdy więcej nie zobaczysz słońca. – Uśmiechnęła się smutno. – Wiem, że to cię nie przeraża. Ale musisz postąpić tak, jak uczył cię twój kumpel Henri. Musisz pomyśleć o zagrożeniu i musisz uciekać. Zmarszczył brwi. – Myślę. A jeśli to pułapka? Dlaczego miałby dawać nam czas na zastanowienie się? Dawać mi czas na ucieczkę? – Ponieważ Danny Garza jest głupim, pieprzonym mięśniakiem, a oni właśnie tak postępują. – Pozwoliła mu poruszyć dłońmi, otrzeć jej łzy. – Lubią mieć władzę nad ludźmi. Lubią czuć strach swoich ofiar. Jestem przerażona bardziej, niż mogę to wyrazić, a on się tym napawa. – Nie rozumiem. – Tak, ty nie potrafisz tego pojąć. – Carmen uśmiechnęła się smutno. – Sądzę, że tak naprawdę, w głębi duszy, wszyscy ci brutale boją się dokładnie tak samo jak my. Danny nie był kiedyś taki zły. Boi się, by ludzie nie pomyśleli, że nie jest równie twardy i bezwzględny, jak jego ojciec. Zachowuje się więc jak kutas i to sprawia, że czuje się lepiej. Martin przyglądał się jej uważnie. – Henri zapewne powiedziałby coś podobnego. Sądzę, że by cię polubił. – Myślisz, że to właśnie jego złapali? – zapytała po chwili wahania. – Nie. – Potrząsnął głową. – Jest za mądry, by dać się złapać. – Ty także musisz być mądry. Obiecujesz? Milczał przez dłuższą chwilę, dłużej niż zazwyczaj. – Jest takie miejsce w Meksyku, które Henri dla nas wybrał. Czytał o nim w jakimś starym przewodniku. Miejsce o śmiesznej nazwie, nad oceanem pełnym ryb. Huatulco. Uważał, że brzmi miło. Zapiszę to dla ciebie. Jeśli to się kiedyś skończy, jeśli otworzą granicę, mam nadzieję, że przyjedziesz i mnie odszukasz. – Dziękuję – powiedziała Carmen poprzez łzy. Następny dzień był dniem długiego pożegnania. Martin porozmawiał z Tommym o tym, co miało dopiero nastąpić. Kiedy chłopiec pokonał już pierwszą falę smutku, słuchał uważnie. – Wiesz, że będziesz miał małą siostrę lub brata, prawda? – zapytał go Martin. Tommy pokiwał głową. – Twoja mama będzie potrzebować pomocy, a ty będziesz musiał być
najlepszym starszym bratem na świecie. – Będę – obiecał poważnie chłopiec. – Wiesz, że jestem inny, prawda? Kolejne poważne skinienie głową. – Jesteś najsilniejszym człowiekiem na świecie i nie boisz się niczego. – Może nie na świecie. – Martin uśmiechnął się nieznacznie. – Ale masz rację, jeśli chodzi o niebanie się niczego. O to właśnie chodzi, Tomie Garron. Nie bać się niczego to rodzaj głupoty. Rozumiesz? Chłopiec potrząsnął głową. – Dobrze. – Martin oparł łokcie na stole. – Czy pogłaskałbyś grzechotnika? – Oczywiście, że nie. – Twój mały braciszek, jeśli wda się we mnie, może wpaść na taki pomysł, ponieważ nie będzie odczuwał obawy przed ukąszeniem. Będzie musiał nauczyć się tych wszystkich rzeczy, o których normalni ludzie po prostu wiedzą. – A co, jeśli to będzie dziewczynka? – zapytał Tommy. – Bez różnicy. Jeśli będzie taka jak ja, musisz pomóc mamie nauczyć ją, jak być niezwykle ostrożną. Zwłaszcza gdy będzie mała. Musisz nauczyć ją rozpoznawać niebezpieczeństwo, dobrze? Trzymać się z dala od grzechotników i pędzących ulicą ciężarówek, nigdy nie wdawać się w walkę, o której z góry wiadomo, że się ją przegra. – Ty nigdy nie przegrałbyś żadnej walki. – Przegrałem jedną wczoraj, synu. – Martin pogłaskał go po policzku. – Ale dopiero twoja matka mi to uświadomiła. Czasami jedynym rozsądnym wyjściem jest odpuścić. Właśnie tego będziesz musiał nauczyć swojego malutkiego brata lub siostrę. Możesz zrobić to dla mnie? – Tak. – Dobry chłopiec. Tommy słuchał uważnie, gdy Martin mówił Carmen o innych rzeczach, o których powinna wiedzieć. O tym, czym dziecko, które nosi, może różnić się od innych dzieci. O odżywianiu. O potrzebie snu. O sile i szybkości. O zasobach energii, które organizm może zmagazynować, by wykorzystać je w chwili potrzeby, i o tym, jak je potem uzupełnić. Spokojnym i cichym tonem wyjaśnił kilka kwestii, których chłopiec nie potrafił do końca zrozumieć z powodu swojego wieku. Aż w końcu nie zostało już nic więcej do powiedzenia. Ostatni raz zjedli razem kolację. Carmen wyszła, by przynieść ją z baru. Wróciła,
wchodząc po schodach zmęczonym krokiem. Położyła na stole przesiąkniętą tłuszczem, wypełnioną hamburgerami torbę. – Żadnych śladów Danny’ego Garzy? – zapytał Martin. Potrząsnęła głową. – To dobrze. Jedli w milczeniu. Tommy siedział pochylony, jasne włosy opadały mu na czoło niczym kurtyna, zasłaniając twarz. Naśladował Martina, jedząc ze spokojną, metodyczną precyzją. Potem zagrali kilka partii pokera. Za oknem powoli zapadał zmierzch. Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy nocnych zabaw. – Czas iść spać – powiedziała synowi Carmen. – Martin? – Tommy uniósł głowę. – Czy będziesz tu jeszcze rano? – Nie – odpowiedział łagodnie Martin. Gdy Tommy leżał już w swoim łóżeczku, Martin pogłaskał go po włosach i pocałował w czoło, ofiarowując mu miłość, której nie będzie miał możliwości okazać rosnącemu w łonie Carmen dziecku. Tommy westchnął, zamknął oczy, i choć bardzo starał się nie zasypiać, zapadł w głęboki sen. Carmen zadrżała. – Obejmiesz mnie? – Tak. Przytuliła się do niego, czerpiąc otuchę z obejmujących ją silnych ramion. Leżąc na łóżku, wspólnie obserwowali, jak zmierzch pomału zmienia się w noc. Gdy dźwięki nocnych hulanek zaczęły milknąć, Carmen westchnęła. – Powinieneś iść. – Wiem – powiedział cicho. – Czy wyświadczysz mi uprzejmość? – Jaką? – Bez względu na to, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka nazwij dziecko Loup. L-O-U-P. – Błysnął białymi zębami w nieoczekiwanym uśmiechu. – Wiesz, jak nazywają wilkołaka na Haiti? Loup-garou. Loup Garron. – Lou – mruknęła Carmen. – Tak, ale pisane tak, jak ci powiedziałem. – Tak zrobię – obiecała. Wstał jednym szybkim ruchem, ciemna postać w ciemnym pokoju. Podniosła się i obejmując go mocno, pocałowała ten ostatni raz. Potem odsunęła się i pchnęła go lekko. Wyszedł przez balkon. Jeśli Danny Garza nie był kompletnym idiotą, prawdopodobnie
zostawił kogoś na straży, by pilnował drzwi, ale raczej nie spodziewał się, by ktokolwiek wyskoczył na ulicę z drugiego piętra. Martin zawisł na rękach, zakołysał się i opadł w ciemność. Wylądował z cichym, przytłumionym tupnięciem, w przysiadzie. Wyprostował się i spojrzał w górę. Pomachała mu na pożegnanie gestem pełnym smutku. Odwzajemnił go, potem ruszył przed siebie szybko i cicho. Po chwili zniknął w ciemności. Odszedł.
Sześć - To jak będzie, Carmen? – Danny Garza uśmiechnął się radośnie. – Zaproponuj mi coś. Nalała mu kawy. – Odszedł. Jego uśmiech zamarł. – Jak to odszedł? – Wrócił do bazy, postanowił zgłosić się dobrowolnie. – Spojrzała na niego. – A co sobie wyobrażałeś, Danny? Był po prostu facetem, który zmęczył się ściganiem ducha. Ta historia o nagrodzie to brednie, mające nakłonić cię do wydania dezertera. – Położyła dłoń na brzuchu. – Wystraszyłeś go, ja jestem w ciąży, on prawdopodobnie wylądował w więzieniu. Dzięki. Danny zmrużył oczy. – Nie wierzę ci. Wzruszyła ramionami. – Jak sobie chcesz. Wstał, chwycił ją za rękę i ścisnął mocno. – Nie okłamuj mnie, dziewczyno. – Hej! – Grady wychylił się zza grilla, celując w Danny’ego łopatką do mięsa. – Płacę twojemu ojcu za ochronę. Jesteś zobowiązany przestrzegać tego układu. Danny Garza nie bał się Grady’ego, ale bał się własnego ojca. Puścił Carmen. – Jeśli dowiem się, że mnie okłamałaś… – Wzruszył ramionami, bo w rzeczywistości niewiele mógł w takiej sytuacji zrobić. – Ale jeśli mówiłaś prawdę, masz teraz przerąbane, co? – Tak – powiedziała smutno Carmen. – Na to wygląda. Coś, co mogło być poczuciem winy, przemknęło szybko po jego twarzy i zniknęło. Odwrócił się. – Tak. Cóż… Do zobaczenia. – Hej, Danny – zawołała za nim wiedziona impulsem. – Rozważałeś kiedykolwiek możliwość, że to wszystko bzdury? Może nie bez powodu nazywają to pościgiem za duchem.
Może El Segundo tak naprawdę wcale nie istnieje, a my utkwiliśmy tu tylko po to, by kłamstwo nie wyszło na jaw? Kilku żołnierzy uniosło głowy. W barze nagle zapadła cisza. Danny Garza zamarł. – Nie powinnaś mówić takich rzeczy, Carmen – powiedział, nie odwracając się. – Nie powinnaś dawać wrogowi satysfakcji. Ten pieprzony dezerter namieszał ci w głowie. – Wyszedł, a towarzyszący mu mięśniacy podążyli za nim. Było po wszystkim. Reszta tygodnia minęła wypełniona strachem, w oczekiwaniu na wiadomość o schwytaniu Martina. Nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego, wydarzyło się coś znacznie bardziej przerażającego, coś zupełnie bez precedensu. Przypuszczono atak rakietowy na Posterunek. Nastąpił w biały dzień, pod bezchmurnym niebem, w porze lunchu i wzmożonego ruchu w barze, gdy Carmen ze wszystkich sił starała się nadążyć z zamówieniami, usiłując być miła dla żołnierzy, ignorując kłucie w sercu i poranne nudności, które nie chciały ustąpić do późna. Zaczął się głębokim, basowym dźwiękiem, od którego rozdzwoniły się naczynia. Po chwili dołączyły do niego wyjące głośno syreny. Zszokowani ludzie rozglądali się, wytrzeszczając oczy. – Zostaliśmy zaatakowani! – Mężczyzna z insygniami sierżanta i słabością do flaczków gwizdnął przeraźliwie, wkładając palce w usta. – Wracać natychmiast do bazy, ludzie! Cywile, kryć się! – Kryć się? Gdzie? – zapytała oszołomiona Carmen. Żołnierze przeciskali się koło niej, chwytali za broń i wylewali się na ulicę. Silniki wojskowych samochodów z rykiem budziły się do życia. Syreny nie przestawały wyć. – Do chłodni. – Grady’emu udało się przekrzyczeć hałas. Wskazał grubym palcem w kierunku sufitu. – Bierz chłopca, ja pójdę po Sonię. Tak zrobili. Tłoczyli się w chłodni, w ciemności, między hamburgerami i pętami kiełbasy, gdy rakiety spadały na bazę. Tommy przywarł do matki, przyciskając twarz do jej szyi. Carmen ze wszystkich siła starała się go uspokoić. – Wszystko będzie dobrze, mijo – szeptała. – Nie bój się. – Chciałbym, żeby Martin tu był – zakwilił. Pocałowała go. – Ja także.
– Martin. – Bezcielesny głos Grady’ego dobiegał ich gdzieś z ciemności. – To był osobliwy gość, co? Ten jego sposób patrzenia na ludzi, bez jednego mrugnięcia. – Zamilkł na chwilę. – O czym to mówił Danny Garza? Że był jakimś zdrajcą? Może powiązanym z El Segundo? – Nie – zaprzeczyła odruchowo Carmen. – Cicho, Grady – mruknęła Sonia. W ciemności i chłodzie Grady wzruszył ramionami. – To bardzo dziwne. Cały ten Martin znika, a tydzień później zostajemy zaatakowani. To po prostu cholernie dziwna sprawa, tylko to chciałem powiedzieć. Carmen mocniej objęła Tommy’ego. – Proszę, przestań już to powtarzać. Po chwili dobiegające z oddali dźwięki i wstrząsy ucichły. Syreny zamilkły. Opuścili chłodnię i wyszli na ulicę, by wraz z setkami innych przyjrzeć się zniszczeniom. Jedna z rakiet trafiła w miasteczko. – Och, cholera! – powiedziała Carmen, patrząc na ruiny budynku, w którym niegdyś dzieliła apartament z Inez. I w którym Inez nadal mieszkała. Oczy zaczęły ją piec. – Och, cholera! Zapłonęły reflektory, odezwały się megafony: – Cofnijcie się ludzie – powiedział czyjś wzmocniony głos. – To strefa działań wojennych. Dla waszego bezpieczeństwa ogłaszamy godzinę policyjną. Udajcie się do domów i pozostańcie w nich! – Mamusiu? – Tommy spojrzał na nią, ściskając jej rękę. – Czy Martin to zrobił? – Nie, kochanie. – Musiała w to wierzyć. – Nie. Oszołomieni gapie, wcześniej tylko rozglądający się wokół, zaczęli przeszukiwać ruiny, ignorując żołnierzy. Natrafiwszy na rękaw, z którego wystawała bezwładna dłoń, gorączkowo rzucili się, by odgarniać gruz. – Drużyna ratownicza jest już w drodze. Udajcie się do domów i pozostańcie w nich! Nikt nie posłuchał. Zorganizowali się szybko. Znaleziono dwa ciała: Marka Zaltana i jego babci Esmeraldy, najstarszej żyjącej w miasteczku kobiety. Starsza pani nadal siedziała w swoim fotelu inwalidzkim, a Mark owinął się wokół niego, usiłując ją osłonić. Carmen obserwowała to przerażona, ściskając Tommy’ego. Rozległy się krzyki: – On jeszcze żyje, wyczuwam puls! – A ona?
– Nie! – Och, Boże – wyszeptała Carmen. – Inez. Powietrze rozdarł huk wystrzału. – Polecono wam się rozejść. Idźcie do domów! – On potrzebuje cholernego lekarza! – Kopcie dalej, tam są inni! W tym momencie pojawił się ojciec Ramon. Nadszedł szybkim krokiem, a sutanna wirowała wokół jego stóp. Stawił czoło dowodzącemu oddziałem. Oczy błyszczały mu, jakby odbijał się w nich gniew samego Boga. Był wspaniały, kiedy tak krzyczał na żołnierzy. Przestali wywrzaskiwać w kółko swoje rozkazy i zaczęli pracować ramię w ramię z ludźmi na ulicy. Z bazy przybyła wyposażona w ciężki sprzęt pomoc i ekipa medyczna. Carmen przekazała Tommy’ego pod opiekę Soni, sama ruszyła pomagać. Odgarniała gruz, aż rozbolały ją plecy, a dłonie pokryły rany. Jeśli wysiłek spowoduje poronienie, niech tak będzie. Nie spowodował. W szarym świetle poranka odnaleziono jedenaście ciał i dwoje ocalałych: Marka Zaltana i noworodka, którego nikt nie potrafił zidentyfikować. Dziecko płakało. – Dziecko-cud – mruknął ojciec Ramon, z twarzą poszarzałą z wysiłku i od unoszącego się w powietrzu pyłu. – Zajmiemy się nim. Inez nie żyła. Odnalazł ją pracujący bez wytchnienia, mimo ogromnego brzuszyska, Grady. Spocony, bez koszuli, podszedł do Carmen i delikatnie położył jej dłoń na ramieniu. – Znalazłem twoją kuzynkę. Przykro mi, Spojrzała za jego plecy. Ciało było poskręcane, twarz zakryta koszulą, ale rozpoznała ją po sukience. Głos uwiązł jej w gardle. – Dziękuję. Grady poklepał ją po ramieniu. – To, co mówiłem wcześniej… Zapomnij o tym. To bez znaczenia. Musimy trzymać się razem. Kiwnęła głową. – Dobrze. Żołnierze, z szacunkiem, zaoferowali się przetransportować ciała do kościoła. Ale coś się zmieniło. Równowaga została zachwiana, przekroczono niewidzialną linię. Mieszkańcy odmówili. Pomoc dla żywych była akceptowana, Marka Zaltana ze zmiażdżonymi żebrami przewieziono do bazy, gdzie miał zająć się nim wojskowy lekarz. Martwi należeli do
Posterunku, zajmą się nimi jego mieszkańcy. Carmen Garron pomogła przenieść do kościoła ciało kuzynki. To nie był pierwszy raz, gdy była świadkiem śmierci, ale pierwszy raz widziała kogoś zabitego w następstwie aktu przemocy – pozornie zupełnie bezsensownej, przypadkowej przemocy. Czuła żal po Inez i innych, którzy odeszli tego dnia. Ich ciała oczekiwały na złożenie w trumnach i szybki pogrzeb. Pomyślała o tym, co powiedział jej Grady. Nie potrafiąc zapomnieć. Syreny milczały. Pomyślała też o tym, co powiedział Martin. Żałowała, że kiedykolwiek usłyszała te słowa. Żałowała, że je powtórzyła. Myśl, że być może sprowokowała to, co się stało, akt agresji, który zabił Inez, przeraziła ją do szpiku kości. Niemniej wątpliwości pozostały. Jeśli atak naprawdę przeprowadziły siły El Segundo, skąd wojsko wiedziało tak szybko, że już się zakończył?
Siedem Smutek i strach. Te uczucia zdominowały wspomnienia Carmen Garron z czasu, gdy była w ciąży, nosząc dziecko Martina po jego zniknięciu. Smutek i strach wypełniły całe miesiące. Do bazy napływały posiłki. Potrojone patrole przeczesywały kordon. Żołnierze zapuścili się za mur; twierdzili, że udało im się pojmać jednego z najważniejszych ludzi El Segundo. Mówili, że znaleźli ukryte magazyny pełne broni. Mieszkańców Posterunku to nie cieszyło. Panował ponury nastrój, ludzie zdali sobie sprawę, że są uwięzieni, że nigdy nie staliby się celem, gdyby nie znajdująca się w pobliżu baza. Że żołnierze mogą w każdej chwili odejść, a oni nie. Wszystko to sprawiało, że odczuwali jednakową niechęć do obu stron konfliktu. Ale tylko Carmen wątpiła w oficjalne doniesienia. Jej brzuch pęczniał, a wraz z nim narastały smutek i strach, pogłębiały się wątpliwości. Odwiedziła kościół i opowiedziała o wszystkim ojcu Ramonowi: o Zagubionych Chłopcach, Martinie-bez-nazwiska, jego odejściu, rakietach. O tym, że rosnące w jej łonie dziecko może nie do końca być człowiekiem. To nie była prawdziwa spowiedź, po prostu rozmawiali. Ojciec Ramon wysłuchał jej, paląc papierosa, mrużąc ciemne, przenikliwe oczy. – A co ty o tym sądzisz? – zapytał, gdy skończyła. – Mów z głębi serca. – Myślę, że Martin powiedział prawdę – wyszeptała. – I to przeraża mnie bardziej, niż gdyby kłamał. Ksiądz-który-nie-był-księdzem, zamyślony, wydmuchał smugę dymu. – To wyjaśniałoby cholernie wiele. Niemniej sądzę, że najlepiej będzie, jeśli zostanie to między tobą, mną i Bogiem, który, tak czy inaczej, nie wydaje się słuchać. Nie mów więcej głośno o swoich wątpliwościach. Ojciec Ramon zgasił papierosa i wstał z niedbałym wdziękiem, w geście błogosławieństwa kładąc dłoń na jej głowie. Pochylił się i pocałował ją w czoło, w jego oddechu dało się wyczuć nikotynę. – Jakakolwiek jest prawda, postaraj się pokochać dziecko. Miłosierdzie i współczucie to wszystko, co nam pozostało.
– Dobrze – odpowiedziała Carmen. – Postaram się. Urodziła w czasie festynu ku czci świętej Oliwii. Choć w zapomnianym przez świat miasteczku zarzucono wiele tradycji, zwyczaj czczenia dnia jego patronki przetrwał. Sieroty znajdujące się pod opieką kościoła wyniosły figurę świętej Oliwii na środek rynku i postawiły ostrożnie na przygotowanym wcześniej podium. Ludzie, niosący koszyki z żywnością, co miało naśladować świętą-dziecko, przybyli, by urządzić piknik. Niegdyś festynowi towarzyszyłyby flagi, proporce i fajerwerki, ale te pierwsze były za drogie, a ostatnie zostały zakazane. Były za to jedzenie i muzyka, i przez jeden dzień w Santa Olivia pamiętano, jak wyglądało niegdyś życie. Wody odeszły jej bez ostrzeżenia, wczesnym popołudniem. Skurcze, mocne i częste, pojawiły się zaraz potem. Zbyt szybko. Carmen stała oniemiała i mokra, Tommy szarpał ją za ramię. Wokół niej zapanowało zamieszanie. – Carmen. – Czyjeś dłonie spoczęły na jej ramionach; siostra Marta wpatrywała się w nią intensywnie, niebieskoszarymi oczami. – Dasz radę dojść do kliniki? – Nie. – Kolejna fala skurczów zgięła ją w pół. – Zaczyna się. Może Bogu lub matce naturze została jeszcze odrobina miłosierdzia, ponieważ po wszystkim Carmen nie pamiętała prawie nic prócz bólu i tego, jak szybko nastąpił poród. Nie pamiętała narastającej fali przerażenia, którą udawało jej się trzymać na dystans od czasu rozmowy z ojcem Ramonem. Nie pamiętała upokorzenia związanego z porodem, do którego doszło na środku rynku. Strachu o to, gdzie jest Tommy, ogarniającego ją między kolejnymi falami skurczów. Zapamiętała tylko ból, narastający i narastający, i głos siostry Marty nakazujący jej przeć, teraz, zaraz, natychmiast. I nagle było po wszystkim. Carmen leżała zdyszana, z głową na kolanach nieznajomej dziewczynki, jednej z kościelnych sierot. Pozostałe dzieci stały w kręgu, plecami do niej, trzymając tłum na dystans. Rozległ się jeden, słaby, pełny gniewu krzyk, potem zapadła cisza. Z wysiłkiem uniosła głowę. – Czy to… – Och, tak. – Czyjeś dłonie pomogły jej usiąść, podtrzymały ją. Siostra Marta umieściła dziecko w jej ramionach. – Nigdy nie widziałam tak szybkiego porodu. Może mimo wszystko to dar świętej. Powinnaś dać jej na imię Oliwia. Dziewczynka. To była dziewczynka. – Nie mogę – wyszeptała Carmen. – Obiecałam.
Z początku niemal nic nie wskazywało na to, że Loup różni się od innych noworodków. Płakała tylko wtedy, gdy była głodna, ale Tommy jako dziecko też nie był hałaśliwy. Jadła wiele i spała długo, podobnie jak Tommy w jej wieku. – Pobłogosławiono cię łatwymi dziećmi – zauważyła Sonia. Zaoferowała się pilnować Loup wraz z Tommym, gdy Carmen wróciła do pracy. Carmen spojrzała na niemowlę. – Tak sądzę. Dziewczynka była śliczna, z karmelową skórą, strzechą ciemnych włosów i ciemnymi oczami swego ojca. Z początku jej oczy były po prostu wielkie i zdziwione, jak oczy każdego noworodka, ale gdy jej spojrzenie zaczęło się skupiać, gdy Carmen spojrzała w nie głęboko, wiedziała. Te oczy w okrągłej, ślicznej buzi patrzyły spokojnie i bez lęku, jak oczy posągu świętej Oliwii – świętej-dziecka. Jak oczy jej ojca. – Loup Garron – wymruczała Carmen, głaszcząc ją po policzku jednym palcem. – Co z ciebie wyrośnie, wilcze szczenię? Dziecko uśmiechnęło się do niej słodko. Tommy uwielbiał swoją małą siostrę, bez żadnych zastrzeżeń i zazdrości. Wydawał się dorosły ponad swój wiek, odgrywając ze śmiertelną powagą rolę, którą przeznaczył mu Martin. Całe szczęście. Mając sześć miesięcy, Loup zaczęła raczkować z niezwykłym wigorem. Tommy radził sobie z pilnowaniem jej o wiele lepiej niż biedna, powykręcana artretyzmem Sonia. – Dziecko, nie! – powiedział, łapiąc ją, gdy niemal spadła z wąskich, prowadzących w dół, do baru, schodów. – Musisz być ostrożna. Nie była. Jeśli tylko dano jej cień szansy, spadała ze schodów, wypadała z łóżeczka, waliła głową w nogę od stołu, parzyła sobie palce o coś gorącego. Gdy tylko zaczęła chodzić, a miała wtedy mniej niż rok, było jeszcze gorzej. Ale Loup nigdy nie płakała ani nie narzekała, gdy robiła sobie krzywdę, marszczyła tylko brwi ze zdziwieniem i konsternacją. A ponieważ Carmen zaharowywała się na śmierć, usiłując ich wszystkich utrzymać, to Tommy powtarzał jej w kółko, raz za razem, że musi być ostrożna. Loup słuchała go, wpatrując się z zaufaniem, szeroko otwartymi, poważnymi oczami w swojego starszego brata. Mając półtora roku, zaczęła mówić. Życie w miasteczku toczyło się swoim torem. Atak rakietowy nie powtórzył się więcej, plotki o działaniach El Segundo nie ucichły. Żołnierze wychodzili na patrole, z których wracali zmęczeni i spragnieni. Czasami znajdowali zawierające bomby pułapki takie
jak ta, która zabiła Toma Almquista. Czasami udawało im się dostrzec je na czas. Czasami nie. Ale przynajmniej nie spadały już żadne rakiety. Carmen Garron nigdy nie wyrażała na głos swoich wątpliwości. Nim Loup skończyła pięć lat, różnice między nią a innymi dziećmi stały się bardziej widoczne. Była zmyślnym, zręcznym dzieckiem ciekawym świata i pozbawionym lęku; a jeśli zamierała w bezruchu, był to bezruch zupełnie niepasujący do dziecka. – Opowiedz mi o moim tacie, Tommy – prosiła. Tommy potrafił w nieskończoność mówić o Martinie. – Był najsilniejszym człowiekiem na świecie. – Wyprostował rękę, zaciskając dłoń w pięść. – Pozwalał mi uwiesić się na swoim ramieniu. Ani drgnęło. Loup rozstawiła nogi i zawisła na ramieniu brata. Jego ręka zadrżała i opadła. Mając dwanaście lat, był dużym chłopcem, ale Loup była nadnaturalnie silna i ważyła więcej, niż można by sądzić, oceniając po jej wyglądzie. Tommy uśmiechnął się, opadł na kolana i zmierzwił jej bujne, czarne włosy. – Jesteś taka jak on, loup-garou – wyszeptał. To była prawda. Napawało to Carmen skrywaną dumą i tajonym strachem. Uwielbiała swojego odpowiedzialnego syna i swoją dziwną, nieulękłą córkę, kochając ich całym sercem. Cieszyła się z ich bliskiej więzi, a po trochu jej zazdrościła. Była też przerażona, że ludzie mogliby się dowiedzieć. Zorientować się, że urodziła dziecko mężczyźnie nie do końca będącemu człowiekiem. Mężczyźnie, którego rząd pragnął złapać. Bała się, że ojciec Ramon, Grady lub Sonia mogą wyjawić jej sekret, że skrywający urazę Danny Garza odkopie dawne sprawy i domyśli się prawdy. Bała się, że pewnego dnia przyjdą żołnierze, staną na progu ich domu, by zabrać jej małą dziewczynkę do laboratorium. Nikt nie przyszedł. Zamiast tego nowa fala zarazy przetoczyła się przez Posterunek niczym anioł o skrwawionych skrzydłach. Choć raz litościwie obeszła się z dziećmi, zabijając starców oraz garstkę zdrowych dorosłych, wielu innych pozostawiając z osłabionymi płucami i szarpiącym kaszlem. Carmen należała do tych ostatnich. Sonia do tych pierwszych. – Mijo. – Carmen zmierzwiła włosy syna. – Wiesz, że Tia5 Sonia odeszła? – Poważnie pokiwał głową. Westchnęła. – Myślę, że czas, byś poszedł do szkoły, mijo. Ty i twoja siostra.
5
Po hiszpańsku „ciocia” [przyp. tłum.].
Tommy ukląkł obok jej łóżka. Pochylił się w jej stronę, podpierając się na ugiętych rękach. – Pozwól mi pójść do pracy. Mogę pracować przy zbiorniku. Mogę zajmować się śmieciami jak Martin. Wszystko jedno. Nie musiałabyś wtedy pracować tak ciężko. – Nie! – Carmen zakaszlała i splunęła krwią. – Mamo… – Nie. Poszli więc do szkoły, siostra i brat. Kiedyś była to dobra szkoła, a w każdym razie przyzwoita. Teraz korytarze świeciły pustkami, klasy, w większości opuszczone, pokrywał kurz. Stare, pożółkłe plakaty zwisały ze ścian, głosząc sławę Jaguarów z Santa Olivia. Uczących się tu obecnie dzieci nie starczyłoby, by stworzyć jakąkolwiek drużynę. Z kim zresztą miałyby grać, nawet gdyby im się to udało? Wszystkie, bez względu na wiek, uczyły się w jednej dużej klasie. Jedynym pozostałym przy życiu nauczycielem był pan Ketterling, zgorzkniały pijak, który z wiekiem robił się coraz bardziej nieprzyjemny. Pierwszego dnia wydrwił trzynastoletniego Tommy’ego z powodu jego kiepskiej umiejętności czytania. – Staram się – powiedział spokojnie Tommy. Linijka z trzaskiem spadła na jego ramię. – Postaraj się bardziej. – Nie rób tego. – Sześcioletnia Loup wstała z krzesła i stanęła na ławce. Wyrwała linijkę z dłoni Ketterlinga. Trzymała ją oburącz w zaciśniętych piąstkach, jej ciemne oczy błyszczały. – Nie bij mojego brata. Ketterling zadrżał, cofnął się o krok. – Loup – powiedział Tommy. – Nie. – Jasna cholera – rzucił ktoś gwałtownie. Ketterling sięgnął, by wyrwać jej linijkę. Loup odchyliła się do tyłu, minimalnie, tylko na tyle, by uniknąć jego dłoni. Nauczyciel stracił równowagę i zamachał rozpaczliwie rękami. Czterdzieścioro kilkoro dzieci parsknęło śmiechem. Jego twarz przybrała czerwoną barwę, rzucił się w jej stronę. Loup odskoczyła do tyłu i wylądowawszy lekko na podłodze, przyglądała mu się z zaciekawieniem. – Loup. – Tommy stanął między nimi. – Oddaj mi linijkę. – Jej twarz stężała na chwilę w buntowniczym wyrazie; potem mu ją oddała. Tommy odwrócił się i podał ją Ketterlingowi. – Przepraszam pana. Mężczyzna dygotał z gniewu. – Wynoś się! – Jego głos był nienaturalnie piskliwy i napięty. Trzęsącą się dłonią
wskazał drzwi. – Zabieraj swoją dziwaczną siostrę, wynoś się i nigdy nie wracaj. – To się więcej… – zaczął Tommy. – Wynoś się! – wrzasnął. Wyszli. Na zewnątrz panowała senna atmosfera gorącego, wczesnego popołudnia. Brat i siostra usiedli na schodach. – Przepraszam, Tommy. – Loup oparła podbródek na dłoniach. – Nie chciałam, by wyrzucili cię ze szkoły. – Wszystko w porządku. – Zmierzwił jej włosy. – Tak naprawdę wcale nie chciałem do niej chodzić. – Ja też nie. Siedzieli przez chwilę obok siebie, aż w końcu Tommy się otrząsnął. – Chcesz pójść do pewnego bardzo specjalnego miejsca? Miejsca, które zawsze chciałem zobaczyć? Loup uniosła głowę. – Jasne.
Osiem Na wyblakłym szyldzie widniała nazwa nieistniejącego klubu fitness. Dwadzieścia kilka lat temu było tu rodzinne centrum rekreacyjne. Mężczyźni prężyli w nim dumnie mięśnie, podnosząc ciężary, kobiety pociły się, ćwicząc na różnego rodzaju maszynach, odbywały się nawet specjalne zajęcia dla dzieci w wieku poniżej dwunastu lat. Na ścianach zachowały się freski w nieciekawym fioletowozielonym kolorze, przedstawiające stylizowane sylwetki atletów. Za życia Tommy’ego i Loup mieścił się tu klub bokserski. Wielkie tafle szyb pozostały nietknięte; nikt nigdy nie odważył się zdewastować tego miejsca. Dzieci Carmen Garron stały na zewnątrz, przyglądając się mężczyznom sparującym na ringu, ćwiczącym walkę z cieniem, uderzającym w worki. – To on! – Tommy wskazał kogoś w środku. Zniżył głos. – Grady mówi, że uczył generała boksu. Mógłby stąd wyjechać, gdyby tylko chciał, jest jedyną taką osobą w miasteczku. – Hę? – Loup przycisnęła twarz do szyby. – W takim razie, dlaczego teraz uczy nas? – Cofnij się! – Tommy chwycił ją za ramię. – Nie wiem. Generał go poprosił. Wyślizgnęła się z jego uchwytu. – Wejdźmy do środka! – Usiłował ją powstrzymać, ale nie zdążył, jej dłoń spoczywała już na klamce. Loup, jeśli tylko chciała, potrafiła poruszać się naprawdę bardzo szybko, ale nawet jej zwykłe ruchy były szybsze i płynniejsze, niż się zdawały. Dzwonek zabrzęczał, prześlizgnęła się przez uchylone drzwi. Uznając, że już za późno, Tommy podążył za nią. W pierwszej chwili nikt nie zwrócił na nich uwagi. Wnętrze rozbrzmiewało głuchymi odgłosami uderzeń. Tommy głęboko zaczerpnął powietrza. Zapach potu i pleśni mieszał się z ostrą wonią środka odkażającego. Chłopiec obserwował mężczyzn obijających worki, podnoszących ciężary i wiedział, że chce zostać jednym z nich. Poczuł, że tu przynależy. Poczuł, że tu jest jego miejsce. – Hej! – Jeden ze sparujących na pobliskim ringu młodych mężczyzn wyrwał się z klinczu, podszedł do lin i nachylił się w ich stronę. Rysy skrytej pod ochronnym kaskiem,
szerokiej twarzy zniekształcał dodatkowo ochraniacz na zęby. – Wynocha, gnojki. – Miguel Garza – wyszeptał Tommy. Loup pokiwała głową ze zrozumieniem. – Floyd! – Przeciwnik Garzy wypluł ochraniacz. – Jakieś bachory przyszły się pogapić. Tommy wiedział, że powinni wyjść, ale desperacko pragnął zostać. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, stało się dla niego niezwykle ważne, by mu na to pozwolono. Trener zmierzał w ich kierunku wolnym krokiem. Nazywał się Floyd Roberts, wysoki i szczupły, z białymi włosami, bladą skórą i wyblakłymi, wodnistymi oczami wydawał się pozbawiony kolorów. – Czy pozwoliłem wam zrobić sobie przerwę? – zapytał spokojnie, gestem dłoni polecając im wracać do ćwiczeń. – Kontynuujcie. – Skrzywili się, ale posłuchali. Floyd Roberts, zadumany, pochylił się w stronę Tommy’ego i Loup. Ponownie machnął dłonią. – Uciekajcie, dzieciaki. Serce Tommy’ego skurczyło się gwałtownie. Położył dłoń na ramieniu Loup, czerpiąc odwagę z kryjącej się w niej siły. – Chciałbym zostać, proszę pana. Białe brwi powędrowały do góry. – A po co? Wziął kolejny, głęboki oddech, smakując powietrze w pomieszczeniu. – Żeby się uczyć. – Wyprostował ramiona. – Będę wykonywał dowolną pracę w zamian za naukę. Będę wynosił śmieci, sprzątał łazienkę, cokolwiek pan każe. Wyblakłe oczy zamrugały. – Ile masz lat? – Szesnaście – skłamał Tommy. Floyd Roberts parsknął. – Zastanów się dobrze, chłopcze. Nie pracuję z kłamcami. – Czternaście – skłamał. – Pokaż mi, co potrafisz. – Uniósł dłonie. Tommy zamachnął się, by uderzyć w nie kombinacją prostych, starając się naśladować ćwiczących wokół mężczyzn. Rozstawił nogi zbyt szeroko. Stary trener parsknął, zaczął opuszczać ręce. Czując, że traci swoją szansę, Tommy instynktownie uderzył z lewej, po łuku, trafiając w ostatniej chwili. Floyd Roberts zamrugał, zamyślony. – Masz śmieszny lewy sierpowy, chłopcze. Znałem kiedyś zawodnika bijącego w podobny sposób.
– Toma Almquista? Trener zmarszczył wyblakłe brwi. – Właśnie jego miałem na myśli. Serce Tommy’ego urosło. – Był moim ojcem. – Ach, tak. – Wodniste oczy wpatrywały się w niego. Długie silne palce sprawdziły jego mięśnie. – Jesteś nieźle zbudowany jak na czternastolatka. Mówisz, że będziesz sprzątał łazienkę? – Co tylko pan zechce! – powiedział jednym tchem Tommy. – I zostawisz tę maleńką w domu? – naciskał Floyd. Tommy spojrzał na Loup, serce skurczyło mu się gwałtownie. – Nie mogę, proszę pana. Jestem za nią odpowiedzialny. – Ach. – Floyd pochylił się i przyjrzał się uważnie Loup. Popatrzyła na niego w odpowiedzi tym swoim dziwnym, nieulękłym spojrzeniem. – Dlaczego to dziecko nie jest w szkole? Jest opóźniona? – Nie! – zaprzeczył gwałtownie Tommy, broniąc siostry. Potem zniżył głos. – Została wyrzucona. Kolejne powolne mrugnięcie. – Taka kruszyna? Za co? Tommy otworzył usta, zamierzając skłamać, ale coś w spojrzeniu starego mężczyzny powiedziało mu, by tego nie robił. Raz mu się udało. Nie sądził, by upiekło mu się ponownie. – Pan Ketterling uderzył mnie linijką, Loup mu ją wyrwała. Potem zaczął ją gonić i wściekł się, nie mogąc jej złapać. Jest naprawdę szybka. Wąskie, pomarszczone wargi trenera wygięły się ku górze, jak u jaszczurki. – Och, doprawdy? – Nie będzie sprawiać żadnych kłopotów, proszę pana – przekonywał desperacko Tommy. Potrząsnął Loup, chwytając ją za ramię, a przynajmniej próbował nią potrząsnąć. Niemal nie drgnęła. – Prawda, Loup? – Nie będę, Tommy – powiedziała zgodnie. – Widzi pan. – Tommy wstrzymał oddech. Na ringu przeciwnik Miguela Garzy poprosił o przerwę, nos krwawił mu po pechowym ciosie. – Przyłóż lód – powiedział krótko Floyd Roberts.
Miguel przechylił się przez liny. – Floyd, nie rób tego, człowieku! Nie obchodzi mnie, jeśli chcesz zatrudnić dzieciaka, ale nie chcemy, żeby jakiś cudaczny bachor snuł się po sali. Trener zwrócił wyblakłe spojrzenie na Miguela i przyglądał mu się dłuższą chwilę. – Młody człowiek, w trakcie naszej rozmowy trzykrotnie użył zwrotu proszę pana, panie Garza – powiedział powoli. – Podobają mi się jego maniery. Jeśli mówi, że dziewczynka nie będzie sprawiać kłopotów, zaufam mu w tej kwestii. Miguel wzruszył ramionami. – Jak chcesz. – Wróć jutro – powiedział do Tommy’ego Floyd. – Przygotuj się na ciężką pracę. Wezmę cię na miesiąc, na próbę. Jeśli wytrzymasz, zacznę cię uczyć. Jeśli nie będziesz pracował tak ciężko, jak obiecałeś, jeśli dziewczynka będzie sprawiać kłopoty… – Wzruszył ramionami. – Wróć, jak skończysz szesnaście lat. – Tak jest, proszę pana! – powiedział uszczęśliwiony Tommy. – Dobrze. – Stary człowiek wskazał drzwi. – Jutro. Na zewnątrz Tommy głęboko zaczerpnął tchu, serce waliło mu w piersi. Loup spojrzała na brata. – Mama będzie zła – powiedziała rzeczowym tonem. – Tak. – Przełknął ślinę. Uspokoił się, emocje nieco opadły. – Loup… a co, jeśli jej nie powiemy? Będzie myślała, że codziennie chodzimy do szkoły i nie będzie się martwić. Nie chcemy jej martwić, prawda? – Spojrzał na nią, starając się wyczytać odpowiedź z jej twarzy. – Dobrze? Wzruszyła ramionami. – W porządku. To był początek nowego życia dla nich obojga. Carmen nie wiedziała. Tommy ubłagał Grady’ego, by pożyczył mu książki Soni, po czym schował je w szafce, w klubie. Codziennie wychodzili niby do szkoły, każde z książką w ręce. Zmieniali je co kilka dni. Wykończona po pracy Carmen nigdy się nie zorientowała. – Jak było w szkole, mijo? – pytała. – Dobrze – kłamał. Tommy miał lepszą wyobraźnię, za to Loup była lepszym kłamcą, ponieważ nie obawiała się, że zostanie przyłapana. Razem wymyślali historyjki o tym, co wydarzyło się w szkole, i choć to Tommy był zawsze autorem tych najlepszych, opowiadała je Loup. Tommy tymczasem pracował.
Czyścił toalety i prysznice,
nie przejmując się drwiącymi komentarzami
korzystających z nich młodych mężczyzn. Sumiennie i wytrwale czyścił i polerował mokre od potu ciężary i sprzęt treningowy. Posypywał krwawe plamy na płótnie ringu specjalnym pudrem, który Floyd Roberts dostał od wojska, a następnie zeskrobywał je do czysta. Biegał i podawał, cokolwiek trener sobie zażyczył: taśmy do owijania dłoni, wazelinę do smarowania twarzy, posiłek z baru. Loup pomagała mu we wszystkim, prócz sprzątania pryszniców i szatni. Była cicha i dyskretna. Po tygodniu trenujący w klubie bokserzy przestali narzekać i zaczęli ignorować ich oboje. Dzieci tymczasem poznawały klub. Były w nim dwa przeznaczone do ćwiczeń ringi, a na przywilej walki na nich trzeba było sobie zapracować. Wpuszczano tam tylko poważnych zawodników. Były cztery ciężkie worki i sześć wyrabiających szybkość gruszek, ciężary i ławeczki do wyciskania. Trener wymagał, by wszystko lśniło czystością. Było też kilka maszyn z dawnych czasów, pozwalających pracować nad mięśniami, których nie dało się wyćwiczyć przy użyciu wolnych ciężarów, oraz bieżnie, zazwyczaj niedziałające z powodu problemów z zasilaniem. To był osobny świat ze swoją własną hierarchią i systemem kastowym. Miguel Garza i garstka jego przyjaciół znajdowali się na samym szczycie. Tylko trzech z nich tak naprawdę trenowało. Pozostali snuli się wokół, przychodząc i wychodząc o dowolnych godzinach, obstawiając zakłady i robiąc okrutne żarty. Floyd Roberts tolerował ich, ponieważ polityka Posterunku tego wymagała. Oni zaś, choć niechętnie, okazywali mu szacunek. Po części dlatego, że był człowiekiem generała i stał za nim autorytet wojskowych władz, po części zaś dlatego, że był trenerem. Bez względu na powody, trener wymagał, by go szanowano. Na drugim miejscu znajdowali się ci, których Tommy nazywał Prawdziwymi Ludźmi. Byli starsi, tuż przed trzydziestką lub czterdziestką – pracujący mężczyźni z rodzinami. Pracowali przy zbiorniku, opiekowali się polem golfowym lub wykonywali inną fizyczną pracę. Przychodzili popołudniami i w milczeniu trenowali ze wszystkich sił. Trenowali od lat i właśnie spośród nich wywodzili się zawodnicy, walczący w sobotnich meczach przeciwko bokserom generała. Żaden, oczywiście, nigdy nie wygrał. Próbowali raz za razem, ponieważ to się opłacało; generał hojnie nagradzał także przegranych. Ale dawało się wyczuć, że dawno już porzucili nadzieję na zwycięstwo i możliwość opuszczenia miasteczka. Trenowali ze wszystkich sił, by nie dać pobić się bardziej, niż to konieczne. Znosili w milczeniu ból połamanych nosów i obitych uszu, brali pieniądze i wracali do domu. Kiedy Floyd Roberts
uważał, że któryś zbliża się do granicy, za którą może otrzymać o jeden cios za dużo, odsyłał go delikatnie. Była jeszcze trzecia grupa, młodych, niezależnych i ambitnych, zbyt biednych lub zbyt dumnych, by dołączyć do gangu Garzy. W oczach mieli głód i nadzieję. Dwóch czy trzech zapowiadało się obiecująco i Floyd przygotowywał ich powoli. Tommy wiedział o tym, bo gdy próbny miesiąc dobiegł końca, stary trener podzielił się z nim pierwszymi okruchami swojej wiedzy. – Widzisz to? – Kiwnął głową w stronę Kevina McArdle’a, krępego rudzielca o bladej, piegowatej cerze. McArdle ćwiczył ze skakanką. Skakał tak szybko, że sznur rozmywał się w oczach, a jego stopy zdawały nie odrywać się od podłoża. – Naucz się tego. To twoja pierwsza lekcja. – Tak jest, proszę pana. – Tommy się zawahał. Trener zmarszczył usta. – Chciałbyś nauczyć się uderzać. – Tak jest, proszę pana. Spojrzenie Floyda prześlizgnęło się na Miguela Garzę. – Jak oni wszyscy. Praca nóg i odruchy to podstawa. To klucz. – Spojrzał ponownie na Tommy’ego. – Musiałem przygotować pierwsze pokolenie zbyt szybko. Bill chciał zawodników. Cóż, dostał ich. Ale nie zamierzam spieszyć się z resztą. Z tobą także nie. – Tak jest, proszę pana – odpowiedział Tommy. Trener skinął głową w stronę Loup, będącej milczącym cieniem brata. – Założę się, że ta mała może cię tego nauczyć. Lubisz skakać na skakance, panienko? – Nie wiem, proszę pana – odpowiedziała zamyślona. – Nigdy nie miałam skakanki. Coś błysnęło w wodnistych oczach starego człowieka. Zamruczał pod nosem, po czym wskazał za siebie kciukiem. – W składziku – powiedział do Tommy’ego. – Znajdź sobie skakankę i drugą, krótszą, dla dziewczynki. Gdzieś z tyłu powinien być stary sprzęt dla dzieci. Tommy pobiegł wykonać polecenie. Loup obserwowała uważnie Kevina McArdle’a. Uśmiechnął się do niej, zmieniając rytm, przyspieszając. Linka skakanki przelatywała teraz pod jego stopami dwa razy przy każdym podskoku. Na obu stopach, na jednej stopie, naprzemiennie. Potem wykonał bardziej skomplikowany, krzyżowy układ. Rozmyty sznur śpiewał, przecinając powietrze. Loup przekrzywiła głowę. – Trzymaj! – Tommy wrócił zdyszany i wręczył jej skakankę. Floyd pokiwał głową.
– Na macie. Zacznijcie powoli. McArdle przestał podskakiwać i skinął na nich. Należał do tych nielicznych, którzy zawsze byli dla nich mili. – W ten sposób. – Zakręcił powoli linką, przeskakując nad nią. – Jeden, dwa, trzy. Naśladowali go. – Teraz nieco przyspieszymy. – Podskakiwał rytmicznie, nadal niezbyt szybko. – Dobrze, teraz bieg w miejscu. Tommy zaplątał się w sznurze. Loup podskakiwała dalej. – Tak? – Kevin McArdle uniósł miedziane brwi. – Dobrze, spróbuj tak. Sznur śpiewał. Dwa obroty na jeden skok, na jednej nodze, na obu nogach, na krzyż, cały czas płynnie i z gracją. Loup naśladowała go bezbłędnie. Przyspieszał i przyspieszał, aż w końcu się zatrzymał. Na jego skórze lśniła warstewka potu. – W porządku – powiedział dobrodusznie. – Wykończyłaś mnie, dzieciaku. Kim ty jesteś, miejscowym mistrzem w skakaniu na skakance? Loup potrząsnęła głową. – Nie. – Loup. – Tommy chrząknął zaniepokojony. Rzuciła mu długie ukośne spojrzenie. – To była niezła sztuczka. Udało ci się wszystkich nabrać. Sądzisz, że możesz mnie tego nauczyć? Pokiwała głową. – Więc kłamałaś? – zapytał miękko Floyd Roberts. – Robiłaś to już wcześniej? – Nie, proszę pana. – Loup potrafiła dobrze kłamać, ale nie wiedząc, kiedy jest to konieczne, miała zdecydowanie skłonność do mówienia prawdy. – Tak, proszę pana! – powiedział pospiesznie Tommy. Zabrał skakankę z dłoni siostry. – Przepraszam. Powinienem panu powiedzieć. Czy mam ją odłożyć? Stary trener, zamyślony, przyglądał się Loup. Odwzajemniła jego spojrzenie, bez mrugnięcia. – Nie – powiedział powoli Floyd. Machnął dłonią. – Zatrzymaj je, Tomie Garron. To była twoja pierwsza lekcja i znalazłeś swojego pierwszego nauczyciela. Idź do domu. Naucz się skakać. Niech twoja mała siostra cię nauczy. – Tak jest, proszę pana. Ruszyli do wyjścia. W drzwiach zastąpił im drogę Miguel Garza. Wysoki, o
szerokich, umięśnionych ramionach wyglądał na starszego niż dziewiętnaście lat. Na ringu poruszał się ciężko, ale uderzał mocniej niż ktokolwiek inny. Tommy słyszał kiedyś, jak w trakcie prywatnej rozmowy trener powiedział, że Miguel ma większy potencjał niż jakikolwiek inny zawodnik, którego kiedykolwiek trenował, lecz jest leniwy. – Właśnie sobie przypomniałem – powiedział Miguel swobodnym tonem. – Garron. Mój brat, Danny, umawiał się kiedyś z twoją mamą. – Dawno temu – mruknął Tommy. – Tak. – Miguel wycelował w niego gruby palec, dźgnął nim powietrze. – Rzuciła go dla jakiegoś chango6, jakiegoś pieprzonego dezertera. Widziałem go kiedyś. – Tak? – Tommy oblizał wargi. – Właśnie. – Miguel pokiwał głową. – Uderzyłem go. Miałem wrażenie, jakbym uderzył w skałę. – Niespodziewanie, szybkim ruchem sięgnął nad ramieniem Tommy’ego, by chwycić Loup za włosy. Przynajmniej usiłował to zrobić. Odskoczyła poza jego zasięg, równocześnie jej szczupła ręka mignęła w powietrzu, odtrącając jego dłoń. – Kurwa! – Miguel rozmasował nadgarstek. – Miguel – wtrącił się Floyd suchym głosem. – Poćwicz z workiem. – Już idę, trenerze. – Miguel wrogo spojrzał na trzymającą się w bezpiecznej odległości Loup. Tommy wziął ją za rękę, popychając w kierunku drzwi. Wyszła bez słowa protestu. – Pst! Tommy obejrzał się przez ramię. Miguel przyłożył palec do prawego policzka. Ściągnął w dół dolną powiekę, odsłaniając białko. – Mam cię na oku, chłopcze – wyszeptał. – Ciebie i tę cudaczną gówniarę, twoją siostrę, bo coś tu jest nie w porządku. Na zewnątrz Tommy puścił się biegiem. Loup, biegnąc równym tempem, dotrzymywała mu kroku. Zatrzymał się na zakurzonym, rozgrzanym słońcem rynku. Dyszał ciężko. Loup posłusznie zatrzymała się obok niego. Żołnierze, wałęsający się wokół grupkami, nie zwracali na nich uwagi. – Nie możesz tego robić. – Tommy rzucił na ziemię skakanki i przykucnął przed swoją małą siostrą. Położył dłonie na jej ramionach, zaciskając palce na nienaturalnie twardym ciele. – Nie możesz pokazywać im, kim jesteś. Do czego jesteś zdolna. Po prostu nie możesz, loup-garou. Ktoś zacznie gadać. I wtedy przyjdą i cię zabiorą. Rozumiesz?
6
Po hiszpańsku „małpa” – obraźliwy zwrot o rasistowskim wydźwięku [przyp. tłum.].
– Boisz się – zauważyła Loup. Potrząsnął jej prostymi, sztywnymi ramionami. – O ciebie. Pomyśl Loup. Chcesz, żeby cię zabrali? Chcesz zranić mnie w ten sposób? Zranić mamę? – Nie – wymruczała. – Już dobrze. – Puścił ją i westchnął. – W takim razie udawaj dla mnie. Loup przysiadła na piętach. Jej ciało wygięło się bez wysiłku, jak gdyby było pozbawione kości. Pochyliła głowę, przesuwając palcem po zwiniętym sznurze skakanki. – Szkoda. Podobałoby mi się to. Walka. Tak jak tobie. Ale zrobię, jak mówisz, Tommy. – Uniosła głowę, ciemne włosy opadły, zakrywając błyszczące, nieruchome oczy. – Czy nadal mogę nauczyć cię skakać na skakance? – Tak – odpowiedział. – Oczywiście. Trener tak powiedział. Wyprostowała się. – W porządku. Poszukajmy czegoś do jedzenia.
Dziewięć Dla Tommy’ego kolejne lata były rajem. Dla Loup był to czyściec. Lubiła klub. Lubiła unoszący się wewnątrz zapach potu i środków odkażających. Lubiła melodię różnorodnych odgłosów wypełniających jego wnętrze – głuchy dźwięk uderzeń w worki, szybki terkot gruszek, szczęk odkładanych ciężarów, szuranie stóp przesuwających się po macie, równomierny stuk kroków na bieżni. Te dźwięki uspakajały ją, pomagając znieść monotonię. Monotonię ciężką do wytrzymania. Lubiła słuchać, jak Floyd udziela wskazówek, powtarzając raz za razem, że boks to nauka, że mądry zawodnik, dysponujący odpowiednimi narzędziami, zawsze pokona kogoś gorzej wyszkolonego. Niektórzy mu wierzyli. Niektórzy nie. Miguel Garza nie wierzył i to był problem, ponieważ Miguel był naprawdę dobry. Trener odmówił dania mu szansy w sobotnim meczu, dopóki nie zacznie poważnie podchodzić do treningu. – Zjedzą cię żywcem, chłopcze – powiedział. – Wiesz, jakich bokserów Bill wystawia do tych walk? – Stuknął Miguela w pierś. – Mistrzów olimpijskich. Wiesz, co to oznacza? – Nie – powiedział ponuro Miguel. Floyd zamilkł na chwilę. – To znaczy, że pokonali najlepszych amatorów na świecie – dokończył spokojniejszym tonem. – I jeśli myślisz, że możesz ich pobić, nie trenując wcześniej do upadłego, ogromnie się mylisz, chłopcze. Ale Miguel nadal nie robił wszystkiego, o co trener go prosił, nie przykładał się wystarczająco mocno. Nie musiał się wysilać, by sprostać innym trenującym w klubie zawodnikom, więc tego nie robił. To z kolei zniechęcało tych, którzy starali się ze wszystkich sił. Miguel nie zapomniał o swoich groźbach i miał Loup na oku. Ona z kolei dotrzymała danej Tommy’emu obietnicy, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Pamiętała o tym, by poruszać się ostrożnie i wolno. Ostrożnie, zawsze ostrożnie.
Minął rok. Tommy skończył czternaście lat i zaczął szybko dorastać. Był wysokim, szczupłym młodzieńcem i nikt nie potrafił dorównać mu w skakaniu na skakance. Trener nauczył go walki z cieniem. – Trenerze! – poprosił Tommy. – Pozwól mi przynajmniej poćwiczyć z workiem. – Widzisz to? – Floyd chwycił nadgarstek Tommy’ego i uniósł jego prawą rękę, wskazując wystające guzy kostek. – Nadal rośniesz, chłopcze. Zacznij walić w worek, przesadzać z ciężarami, a sprawisz, że twoje kości staną się kruche. Pewny sposób na zmarnowanie zawodnika. – Puścił rękę Tommy’ego. – Poczekaj jeszcze rok. Szesnaście to wystarczająco wcześnie. Tak więc przez rok Tommy nie ćwiczył niczego poza walką z cieniem. Nawet tu szkolenie szło wolno. Przez pełne trzy miesiące trener nie pozwolił mu zadawać innych ciosów niż proste, każąc koncentrować się na pracy nóg i utrzymaniu gardy. Krok do przodu, cios. Krok do tyłu, cios. Obrót w lewo, obrót w prawo. Blok i zwód. Tommy walczył z nieistniejącym przeciwnikiem, pocieszając się wiedzą, że za rok, w wieku piętnastu lat, i tak wyprzedzi grafik trenera. Prócz sprzątania łazienki, Loup przejęła większość jego obowiązków. To pomagało jej zabić czas. Gdy nie było już nic do zrobienia, siadała w jakimś odosobnionym miejscu i obserwowała, jak Tommy trenuje. Obserwowała, jak powtarzane dzień po dniu ćwiczenia kształtują jego ciało. Jak wpajane odruchy zaczynają stawać się naturalnymi reakcjami. Patrząc na twarz Floyda, potrafiła powiedzieć, w którym momencie podejmował decyzję, by dołożyć do treningu Tommy’ego nowy element. Uderzenia krzyżowe, haki, sierpowe – włącznie z lewym, wychodzącym mu tak naturalnie. Element po elemencie, repertuar ciosów rósł. Pod koniec roku trener zaczął uczyć go kombinacji. Patrzyła, jak Tommy, dorastając, zaczyna się od niej oddalać. Nie chciał tego, ale panująca w klubie atmosfera szorstkiego koleżeństwa pochłaniała go coraz bardziej. Tommy pracował ciężko i trenował ostro. To zapewniło mu szacunek trenera. Słuchał poleceń i nigdy nie narzekał. Poważni zawodnicy, tacy jak Kevin McArdle, szanowali go za to. Prawdziwi Ludzie szanowali go za ciężką pracę przy czyszczeniu toalet i sprzętu, wykonywaną bez słowa protestu. Miguel go nie szanował, ale to było do przewidzenia. Przynajmniej szanował trenera w wystarczającym stopniu, by nie sprawiać żadnych kłopotów. Tommy skończył piętnaście lat, a szesnaście w oczach Floyda. Zaczął podnosić ciężary i ćwiczyć z workiem. Nadal rósł, ale jego wydłużające się kości pokryły się twardymi
mięśniami. Choć musiał o to długo prosić, Carmen, popatrzywszy w końcu na swojego niemal dorosłego syna, pozwoliła mu pójść obejrzeć sobotnią walkę. Zgodziła się też, by zabrał ze sobą Loup. – Sądzę, że masz to we krwi, prawda, mijo? – powiedziała smutno. Tommy wił się pod jej spojrzeniem. – Tak sądzę. – Stanęła na palcach, by pocałować go w czoło, potem pochyliła się i pocałowała Loup. – Bądźcie ostrożni. Dla Loup było to niezapomniane widowisko. Zatłoczony rynek oświetlały reflektory, snopy światła skupiały się na ringu. Wokół kłębili się żołnierze. Cześć z nich przychodziła, by przypodobać się generałowi, cześć była naprawdę zainteresowana walką. Mieszkańcy miasteczka przybyli licznie. Niektórzy przyszli, by kibicować miejscowemu pretendentowi, innych przyciągnęło darmowe piwo. Ludzie Salamanki krążyli wśród tłumu, przyjmując zakłady. Nie obstawiano zwycięzcy, zakładano się wyłącznie o to, jak długo potrwa walka. Loup przekrzywiła głowę, przyglądając się zawodnikom. Posterunek reprezentował Roberto Hernandez. Był jednym z Prawdziwych Ludzi. Miał trzydzieści trzy lata i pracował na polu golfowym. W palących promieniach słońca nosił, nierzadko po dziesięć godzin dziennie, wypełnione kijami torby za zabijającymi czas grą mundurowymi. Po pracy przychodził do klubu i godzinami trenował. Miał żonę i trójkę dzieci. Stojąc pewnie na nogach, w czarnych spodenkach bez żadnych zdobień, wysoki i żylasty, cierpliwie czekał na gong. Wojsko miało w tym roku nowego mistrza wagi średniej. Był o kilka cali niższy od swojego rywala. Na krępym ciele rysowały się doskonale widoczne węzły mięśni. Podskakiwał w miejscu, potrząsając ogoloną głową. Miał spodenki w czerwono-białe pasy. Gorące pustynne powietrze sprawiało, że już zaczynał się pocić. Jego ciemna skóra błyszczała, potężne mięśnie klatki piersiowej unosiły się i opadały w rytm głębokich oddechów. Loup trąciła Tommy’ego łokciem. – Masz jakieś pieniądze? Spojrzał na nią. Odkąd skończył „szesnaście” lat, Floyd zaczął wypłacać mu za jego pracę niewielkie wynagrodzenie. – Niewiele.
Loup kiwnęła głową w stronę ringu. – Roberto wytrzyma do końca. – Jesteś pewna? – Tommy zadzwonił drobnymi w kieszeni. Uśmiechnęła się. – Tak. Zabrzmiał gong i rozpoczęła się pierwsza runda. Zawodnicy nie reprezentowali tego samego poziomu i było to od początku jasne, ale Roberto nie chciał się poddać. Stał na nogach i zbierał potężne lanie, przyjmując cios za ciosem, klinczując, gdy tylko nadarzyła się okazja. Chwiał się, ale nie padał. W połowie walki Loup spojrzała w stronę trybun z ławeczkami dla VIP-ów. Pierwszy raz widziała generała. Siedział pochylony, poruszając szczęką, jakby coś przeżuwał. W dziesiątej rundzie Roberto nieco się pozbierał. Krwawił z rozcięcia pod okiem i przyjął mnóstwo ciosów w korpus, ale wojskowy champion pomału tracił siły i oddychał już ciężko. Roberto zaczął go naciskać. Champion skoncentrował się na obronie i trzymał się tego przez ostatnie trzy rundy, zadowalając się zwycięstwem na punkty. Loup przyglądała się, jak generał schodzi z trybuny, by od niechcenia pogratulować zwycięzcy. Poklepał Roberto po ramieniu w geście uznania dla jego wysiłku. Białe włosy generała lśniły w świetle reflektorów. W pewnej chwili spojrzał w jej stronę. Opuściła głowę, wbijając wzrok w ziemię. – Skąd wiedziałaś? – W głosie Tommy’ego dźwięczała ciekawość. – Gość z armii za bardzo się pocił – odparła. – Hmm. Tommy wyciągnął kupon i stanął w kolejce, by odebrać wygraną. Najstarsza córka Salamanki, Rosa, wypłacała pieniądze boleśnie powoli, ojciec patrzył jej przez ramię. Garstka ludzi Garzy stała wokół, zapewniając ochronę w zamian za udział w zyskach. – Hej, dzieciaku! – Miguel Garza udał, że wyprowadza cios w kierunku jego głowy. Ręce Tommy’ego automatycznie skoczyły do gardy. Miguel roześmiał się i zmierzwił mu włosy. – Żartuję tylko. – Spojrzał na kupon Tommy’ego i gwizdnął. – Obstawiłeś, że Roberto wytrzyma do końca? – Loup obstawiła – wyrwało mu się, zanim zdążył pomyśleć. – Och, Loup obstawiła. – Miguel zatrzymał się przed nią. Odwróciła wzrok. – Szczęśliwa, szczęśliwa, mała szczęściara. – Czuć go było piwem. – Wcześniej czy później,
ten stary pierdziel Floyd będzie musiał wystawić mnie do walki – powiedział zaczepnym tonem. – Pomału kończą mu się zawodnicy. Zamierzasz wtedy postawić na mnie, Szczęśliwa Loup? – Gdy nie odpowiedziała od razu, ujął ją pod brodę, zmuszając, by na niego spojrzała. – Hę? Coś błysnęło w jej oczach. – Loup – mruknął Tommy. Uśmiechnęła się niezwykle słodko. – Oczywiście. To zaskoczyło Miguela. Puścił ją i cofnął się o krok. – Tak? W takim razie w porządku. – Strzelił palcami na córkę Salamanki. Odebrał z jej rąk wygraną Tommy’ego, odliczył z niej kilka dolarów, po czym podał mu resztę. – Opłata za ochronę. – Kolejny raz potargał mu włosy. – Spadajcie, dzieciaki. Odeszli. Loup dreptała za Tommym, wpatrując się w jego spięte, przygarbione ramiona. – Tommy? – Odwrócił się w jej stronę. – Co? Wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Westchnął i zaprowadził ją w opuszczony kąt placu. – Jestem zły, Loup, rozumiesz? Ponieważ Miguel to dupek, a ja nie jestem wystarczająco duży, by mu się postawić. Chciałbym być, ale nie jestem. W każdym razie jeszcze nie. Loup mrugnęła, patrząc na niego. – Ale to nie twoja wina. – Nie. – Tommy przyjrzał się jej ze smutkiem w oczach. – Tak naprawdę, nie rozumiesz tego, prawda, loup-garou? Jak to jest być równocześnie wściekłym i przestraszonym? – Potrząsnęła głową. – Już w porządku. – Przytulił ją. – Hej! Co zrobimy z tymi wszystkimi pieniędzmi? Masz może ochotę na lody? Loup rozejrzała się po placu. Wskazała ulicznego sprzedawcę, który wyłożył towar na rozpostartym, zgrzebnym kocu. Obok kręciło się zaledwie kilku żołnierzy, targujących się o podarki dla swoich miejscowych kochanek. Jej wzrok przyciągnęła czarna, plastikowa spinka do włosów ozdobiona kwiatem z czerwonego materiału. – Kupmy mamie prezent.
– Coś ładnego? – zapytał Tommy. – Tak. – Potwierdziła skinieniem. – Dobrze. – Zawahał się. – Loup? – Spojrzała na niego, przekrzywiając głowę. – Nigdy nie postawisz na Miguela, prawda? Obiecujesz? Loup się uśmiechnęła. – Obiecuję. Tommy westchnął. – Dzięki.
Dziesięć Trzy lata później pochowano Carmen Garron z czarną, plastikową spinką we włosach. Nigdy nie doszła w pełni do siebie po ostatniej fali grypy. Zimą, gdy Loup skończyła dziesięć lat, a Tommy siedemnaście, choroba w końcu zrobiła swoje. Zaczęło się od głębokiego kaszlu, który stale się pogarszał. – Zapalenie płuc – stwierdził lekarz z kościelnej kliniki. Przepisał jej lekarstwa, ale to nie wystarczyło. Mając trzydzieści osiem lat, Carmen widziała wielu umierających ludzi. Gdy śmierć wyczytała jej imię, potrafiła rozpoznać jej głos. Porozmawiała na osobności z Gradym i wielki człowiek opuścił jej pokój z oczami mokrymi od łez. Posłała po ojca Ramona i siostrę Martę. On udzielił jej ostatniego namaszczenia, ona złożyła obietnicę. Gdy było po wszystkim, wezwała Tommy’ego. – Mijo. – Carmen spojrzała na swojego wysokiego, blondwłosego, niebieskookiego syna. – Wkrótce zostaniesz sam. Klęknął przy jej łóżku. – Nie mów tak! – Kiedy to prawda. – Zamknęła na chwilę oczy. – Nie martw się, dziecino. Ja się nie boję. – Uniosła powieki i uśmiechnęła się od niego. – Może spotkam twojego ojca. Wiesz, naprawdę sądzę, że kochałam tego chłopaka. Jego i Martina, ich obu. To byli dobrzy ludzie. – Przesunęła dłonią po jego jasnych włosach. – Wiem, co robisz, mijo. Dowiedziałam się kilka lat temu. Zarumienił się gwałtownie. – Wszystko w porządku. – Carmen uśmiechnęła się kolejny raz. – Uważałeś na Loup. Jesteś dobrym chłopcem. Myślę jednak, że nie powinna dorastać w klubie bokserskim. Więc gdy odejdę, zaopiekuje się nią kościół. – Nie – wyszeptał Tommy. – Tak. – Atak szarpiącego kaszlu wstrząsnął Carmen. – To dobrzy ludzie. A ty nie poradzisz sobie z tym wszystkim sam, Tommy. – Poradzę sobie – załkał. – Znajdę drugą pracę… – Nie. – Carmen potrząsnęła głową. – To nie wystarczy. Zaufaj mi, wiem to. Nie
będziesz mógł być stale przy niej. Grady słyszał plotki, mówią, że jesteś naprawdę dobry, że za cztery, pięć lat możesz być tym, któremu uda się stąd wyrwać. Musisz żyć własnym życiem, Tommy. – Nie – powtórzył. – Tommy. – Carmen ujęła jego dłoń. – Nie będziesz mógł tu zostać. Grady nie może sobie na to pozwolić. Nie wtedy, gdy mnie zabraknie. To łamie mu serce, ale taka jest prawda. Ojciec Ramon wie o Martinie, powiedziałam mu dawno temu. Siostra Marta także wie. Była przy narodzinach Loup. Będą o nią dbać. Obiecaj mi, że im pozwolisz. Pochylił głowę. – Nie chcę, żebyś umarła, mamo. Zmierzwiła mu włosy. – Ja też nie, ale życie bywa gówniane, mijo. W końcu jej obiecał. Carmen posłała po córkę. Loup usiadła na jej łóżku, krzyżując nogi i wpatrując się w nią bez mrugnięcia dużymi, ciemnymi oczami. – Wiesz, prawda, kochanie? – zapytała miękko Carmen. Loup pokiwała głową. – Tommy mi powiedział. – Powiedział ci o kościele? – Loup ponownie skinęła głową. – Jesteś na mnie zła? – Nie – odpowiedziała po prostu Loup. – Rzadko bywasz zła, prawda, mija? – Carmen uśmiechnęła się smutno. – Cholernie bym chciała móc zapewnić wam lepsze życie, tobie i Tommy’emu. I cholernie chciałabym zostać na tym świecie wystarczająco długo, by zobaczyć, jak dorastasz. Oczy Loup wezbrały łzami, ale łzy nie spłynęły po policzkach. Nawet gdy była dzieckiem, płaczowi nigdy nie towarzyszyły łzy. Było coś dziwnego i czystego w tym pozbawionym łez smutku. Coś dziwnego, czystego i dziwnie pocieszającego, jakby świętadziecko lub jakaś nieulękła, dzika istota czuwały przy łóżku umierającej. Carmen uniosła dłoń i pogłaskała ją po policzku. – Mija – wyszeptała. – Wiesz, że jesteś niezwykła, prawda? Loup pokiwała głową. – Niezwykła i cudowna. Nie pozwól, by życie cię złamało. – Carmen zamknęła oczy. – Nie zawsze było takie jak teraz. – A jakie było? – zapytała Loup. – Gdy byłaś mała? – Och. – Carmen uśmiechnęła się, nie otwierając oczu. – Nigdy byś mi nie uwierzyła,
kochanie. Wszystko było ładne. Jeździłam do szkoły autobusem, razem z Inez. Był wielki i żółty, a kierowca znał wszystkich po imieniu. Czasami na nas trąbił. Każdego dnia, po szkole, szłyśmy do domu Inez, gdzie Tia Lucia robiła nam kanapki z dżemem i masłem orzechowym. Starsza siostra Inez, Julia, jeszcze wtedy żyła. O tej porze oglądała zawsze operę mydlaną, którą nagrywała, taką o lekarzach. Wtedy działały jeszcze wszystkie telewizory. Za każdym razem, gdy chłopak pocałował dziewczynę, Inez i ja, piszcząc, zwijałyśmy się ze śmiechu na podłodze, a Julia krzyczała na nas, żebyśmy były cicho… Mówiła spokojnym, cichym głosem. Przez długi czas opowiadała o świecie, który wydawał się odległy i niewyobrażalny, w którym wszyscy mieli domy, samochody, telewizory i odtwarzacze. W którym nie było żołnierzy, a dzieci marzyły, że gdy dorosną, zostaną lekarzami, prawnikami lub astronautami. W końcu jej głos ucichł. Loup pogłaskała ją po włosach. – To odeszło tak szybko. – Carmen otworzyła oczy. – A my po prostu pozwoliliśmy, by tak się stało. Tommy wślizgnął się do pokoju, delikatnie zamykając za sobą drzwi. – Nie bądźcie tacy jak my. – Carmen przeniosła wzrok ze swojej cichej córki na wysokiego, jasnowłosego syna. Zamknęła oczy, pozwalając pomarszczonym powiekom opaść. – Nie bądźcie. Tommy pocałował jej pokryte bruzdami czoło. – Dobrze, mamusiu. Carmen uśmiechnęła się i usnęła. Dwa dni później zmarła. Pogrzeb odbył się w kościele. Ojciec Ramon odmówił modlitwę i powiedział nad trumną kilka słów. Przyszła tylko garstka ludzi. Jednym z nich był, wyglądający poważnie i statecznie w trzyczęściowym garniturze, Danny Garza. Niedawno przejął większą część interesów swojego ojca. Obok niego stał zwalisty, mocno zbudowany Miguel. W minionych latach uczestnictwo we wszystkich, choćby niezbyt znaczących wydarzeniach odbywających się w miasteczku stało się dla Garzów kwestią dumy. Floyd Roberts także przyszedł. Przywiodło go poczucie obowiązku. Stał obok Tommy’ego, wyblakły i wyprostowany, z dłonią spoczywającą na ramieniu młodzieńca. Gdy ceremonia dobiegła końca, ponieśli trumnę na przykościelny cmentarz, mijając stare mogiły, mijając rzędy świeżych grobów. Te ostatnie nie miały tabliczek, jedynymi oznaczeniami były leżące na nich, rozpadające się przedmioty, zazwyczaj osobiste drobiazgi:
zestaw do herbaty, pluszowy miś, statek w butelce. – Wszystko w porządku. – Siostra Marta zatrzymała się obok Loup. – W kościele jest rejestr. Wiemy dokładnie, kto gdzie został pochowany. Nikt nie jest zagubiony. Loup pokiwała głową. Wbiła wzrok w szerokie plecy Tommy’ego. Niósł trumnę wraz z ojcem Ramonem, Floydem, Gradym i dwoma chłopcami, których nie znała – wychowywanymi przez kościół sierotami. Jeden z chłopców, szczupły i przystojny, wyglądał na czternaście lat. Drugi, młodszy, miał twarde, szare oczy i zaciśnięte w wąską linię usta. Chciała pomóc nieść trumnę, ale Tommy obawiał się, że mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Gdy będzie już po wszystkim, Tommy odejdzie. Wróci do klubu z Floydem Robertsem i zamieszka w pokoju pełniącym niegdyś funkcję biura. Będzie żył, pracował i trenował w klubie. Floyd będzie płacił mu wystarczająco wiele, by zdołał się utrzymać. Ta myśl sprawiła, że Loup poczuła się niezwykle samotna. To nie było do końca złe uczucie, nie było też dobre. Prawdopodobnie oznaczało, że gdyby Loup była normalna, bałaby się. Tymczasem ona była po prostu smutna. Obok świeżo wykopanego dołu piętrzyła się sterta ziemi, w pobliżu leżała lina. Mężczyźni opuścili trumnę, pozwalając jej ześlizgnąć się w głąb grobu. – Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. – Ojciec Ramon się przeżegnał. – Niech łaska boska ci towarzyszy. Tommy sięgnął po jedną z wbitych obok zwykłych ogrodniczych łopat i sypnął na trumnę szuflę ziemi. Przetarł oczy rękawem koszuli, potem podał łopatę Loup. W proch się obrócisz – pomyślała. Grudki ziemi zabębniły o wieko drewnianej trumny. Ktoś wyjął łopatę z jej rąk. Loup uniosła głowę, spoglądając w jaskrawoniebieskie niebo. – Nic ci nie jest? – zapytał chłopiec o szarych oczach. Miał zaskakująco głęboki głos, a jego twarz przecinała cienka, biała blizna. – Tak sądzę. – Poradzisz sobie. – Położył dłoń na jej ramieniu i ścisnął je lekko, po czym, zaskoczony, zmarszczył brwi. Loup odsunęła się o krok. – Mack. – Siostra Marta zbliżyła się szybko. – Dokończysz razem z Diego? Ujął łopatę. – Oczywiście, siostrzyczko. Było po wszystkim. Odwrócili się i odeszli, pozostawiając chłopcom zasypanie grobu, w którym spoczęła Carmen Garron. Na dziedzińcu Danny Garza potrząsnął dłonią
Tommy’ego, składając mu kondolencje. Miguel skinął głową. Traktowali go jak dorosłego mężczyznę. Pomyślała, że od dziś nim jest. – Żegnaj, maleńka – powiedział szorstkim głosem Grady. Zatrzymał się i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku. Pachniał potem i tłuszczem. – Bądź grzeczna. W barze zawsze możesz liczyć na posiłek. Loup objęła go ostrożnie. – Dziękuję, Grady. – Loup? – Siostra Marta pojawiła się obok niej w towarzystwie pięknej, młodej kobiety o długich, lśniących, czarnych włosach. – To jest Anna. Pomoże ci się urządzić. Anna uśmiechnęła się do niej czarująco. – Nie pamiętasz mnie, ale byłam przy twoich narodzinach, Loup. Bardzo mi przykro z powodu twojej mamy. – Dziękuję. Anna wyciągnęła do niej dłoń. – Chcesz zobaczyć swój pokój? Twój brat i pan Grady przenieśli do niego twoje rzeczy. Loup rozejrzała się wokół. – Tommy? Podszedł natychmiast, na jego twarzy malował się żal. – Przepraszam! – Przyklęknął na rozgrzanych płytach dziedzińca, wziął ją za ręce. – To tylko na jakiś czas loup-garou – powiedział cicho. – Dopóki Floyd nie wystawi mnie do walki. Wtedy zacznę wygrywać pieniądze, nawet jeśli z początku przegram. Będę mógł wynająć dla nas mieszkanie. – Wiem – powiedziała Loup. Tommy ścisnął jej dłonie. – Potem wygram dla nas bilety na północ, dobrze? – Tak. – Uśmiechnęła się do niego. – Wszystko w porządku. Mama tak chciała. Wiem, że obiecałeś. Wstał. – Będę odwiedzał cię w weekendy. Możesz też przyjść do klubu, kiedy tylko zechcesz. Floyd się zgodził. O każdej porze. Loup pokiwała głową. – W porządku. – Zaopiekujecie się nią dobrze? – zapytał Tommy, spoglądając na siostrę Martę.
Zakonnica-która-nie-była-zakonnicą posłała mu długie, poważne spojrzenie. – Zrobimy, co w naszej mocy. – W porządku. – Przycisnął na chwilę dłonie do oczu. – Dobrze. Loup kiwnęła głową. – Idź. Tommy odszedł.
Jedenaście - Jesteśmy na miejscu – powiedziała pogodnie, głosem pełnym otuchy Anna. Loup przekrzywiła głowę, omiatając wzrokiem rzędy posłań. Większość była pusta, niezasłana, zaledwie gołe materace. Tylko kilka obleczono w koce i prześcieradła. Na jednym z nich leżała chuda blondynka czytająca książkę. Na innym spoczywał worek z ubraniami, który rozpoznała z klubu. – To twoje łóżko. – Anna wskazała stojące w rzędzie szafki. – Możesz włożyć ubrania do dowolnej, która jest pusta. – Dziękuję. – Loup usiadła na łóżku. Blondynka na sąsiednim posłaniu obróciła się w jej stronę, oparła się na łokciu. – Jestem Jane. – Loup – odpowiedziała Loup. – To skrót od Louise? Luisa? Loup potrząsnęła głową. – L-O… – Wróciła myślami do lekcji, na których Sonia uczyła ją jak kreślonymi niepewnie literami napisać własne imię. – L-O-U-P. To po francusku znaczy wilk. – Wilk! – powiedziała Jane, parskając. – Po francusku, co? – Bądź miła, Jane. – Anna miała melodyjny głos. – To dla niej ciężki dzień. – Zmarszczyła brwi, po czym zwróciła się do Loup: – Mogę coś dla ciebie zrobić, kochanie? Oprowadzić cię po kościele? Masz może ochotę na colę? Loup zaprzeczyła ruchem głowy. – Nie, dziękuję. – Dobrze. – Anna ociągała się z odejściem. – W porządku. Obiad jest o szóstej. Gdybyś chciała porozmawiać, po prostu mnie odszukaj. Jeśli nie, Jane pokaże ci drogę, prawda? – Tak, jasne. – Jane niedbale machnęła dłonią. Gdy Anna wyszła, mruknęła pod nosem: – Zdzira. – Czytała jeszcze przez chwilę, potem spojrzała na Loup znad krawędzi okładki. – Wiesz, że jest zdzirą, prawda? Wiesz, co się tutaj dzieje? – Nie – odpowiedziała Loup.
– Jasna cholera! – Jane gwałtownie usiadła, zamknęła książkę. – Ojciec Ramon? Nie jest prawdziwym księdzem. Siostra Marta? Tak samo. Cholera, rżną się od dawna, odkąd skończyła szesnaście lat. Wiesz, co to jest rżnięcie, prawda? – Tak jakby – powiedziała Loup. – Nie wiesz! – wykrzyknęła Jane. Loup wzruszyła ramionami. – Więc mi powiedz. Powiedziała. Loup słuchała. – W porządku. Co z tego? – Co z… cholera! – Jane wytrzeszczyła na nią oczy. – Nie powinni tego robić, rozumiesz? Wiem o tym. Czytałam. Ty nie czytasz zbyt wiele, co? – Gdy Loup kiwnęła głową, Jane ponownie krzyknęła: – Wiedziałam! – Co z tego? – powtórzyła spokojnie Loup. – Jesteś jakaś opóźniona? – zapytała Jane. – Tępa? – Ściszyła głos. – Anna sypia z nimi obojgiem, rozumiesz? Obojgiem. Dlatego właśnie jest zdzirą. Loup rozejrzała się po pokoju. – Ktoś tu jeszcze mieszka, czy tylko my? – Ach, pieprz się! – Jane na powrót zagłębiła się w lekturze. – Hej. – W drzwiach pojawiła się chłopięca głowa z kręconymi włosami, brązowe oczy błyszczały zainteresowaniem. – Szalona Jane – powiedział na przywitanie. – To jest ta nowa dziewczyna? – Pieprz się, T.Y. – Jane zgarbiła ramiona. Loup wstała. – Jestem tu nowa. – Hej. – Uśmiechnął się. – Jestem T.Y. – Loup. – Jane praktycznie wypluła jej imię, nie unosząc wzroku. – L-O-U-P. Loup. Po francusku wilk. Musiałam wytłumaczyć jej, co to jest rżnięcie. Jej mama właśnie zmarła, Anna chce, żebyśmy byli dla niej mili. Pojąłeś? – Pojąłem – odpowiedział uprzejmie T.Y. – Chcesz zobaczyć okolicę, Loup? Oprowadzę cię. Skinęła głową. – Dobrze. T.Y. pokazał jej wszystkie, najlepsze miejsca: świetlicę w piwnicy, kuchnię i
prowadzące do niej przejście, wewnętrzny i zewnętrzny dziedziniec. Na wewnętrznym dziedzińcu znajdowała się zasilana wodą ze zbiornika fontanna, która, o dziwo, działała. – Chcesz zobaczyć coś fajnego? – Rozejrzał się, po czym zniżył głos, wskazując rosnące w rogu, koło poddasza, drzewo hurmy7. – Szybko. – Wspiął się na nie zwinnie, Loup podążyła za nim. Na górze pokazał jej, jak przeczołgać się na pokryty obłymi, czerwonymi dachówkami spadzisty dach. Usiadł okrakiem na jego szczycie, wskazując znajdujące się po przeciwnej stronie okno. – To sypialnia ojca Ramona i siostry Marty. – Tak? – Loup spojrzała nad jego głową. – Anny też? T.Y. zerknął na nią przez ramię i gwałtownie pobladł. – Jezu, kurwa, Chryste! Oszalałaś? Siadaj! Balansując na kalenicy dachu, Loup przeniosła spojrzenie z jego pozbawionej koloru twarzy na leżący poniżej dziedziniec. – Przepraszam. – Usiadła ostrożnie okrakiem tak jak on. Gapił się na nią, oddychając szybko. – Nie pomyślałam. – Spojrzała poza krawędź, oceniając dystans dzielący ją od ziemi. – Nie jest aż tak wysoko. – Oszalałaś? – powtórzył T.Y. – Nie. – Wzruszyła ramionami. – Moja mama właśnie zmarła. To go ostudziło. – Tak. Przepraszam. Przestraszyłaś mnie, wiesz? – Przepraszam. – Loup przekrzywiła głowę. – A co z tobą? – Chodzi ci o moich rodziców? – Dłubał w pękniętej dachówce, unikając jej wzroku. – Nie wiem. Jestem cudownym dzieckiem. – Wydobył okruch wypalonej, czerwonej gliny i wyrzucił go. – Słyszałaś o tej nocy, gdy spadły rakiety? Dawno temu? – Kiwnęła głową. Wszyscy znali tę historię. – Jestem dzieckiem bomby. Tym, które znaleźli. Nikt się po mnie nie zgłosił. – Więc mieszkasz tu całe życie? – Tak. – Nie odrywając pośladków od dachówek, odwrócił się twarzą do niej. – Nie jest tak źle. Nie słuchaj Szalonej Jane. – Uważasz, że wszyscy są szaleni? – zapytała Loup. – Nie. – Roześmiał się. – To przezwisko. Ojciec Ramon nadał je Jane, bo strasznie daje mu w kość. Mówi, że jest ironiczne. – Ostrożnie wymówił ostatnie słowo. – Zdaje się, że
7
Drzewo owocowe pochodzące z Azji, obecnie uprawiane również w krajach śródziemnomorskich i w Ameryce, nazywane także persymoną, kaki lub śliwodaktylem [przyp. tłum.].
to z jakiegoś starego wiersza8, nie wiem dokładnie. – Ona nie lubi Anny – zauważyła Loup. – Ach, Jane jest po prostu wkurzona. – T.Y. wzruszył ramionami. – Anna jest naszą nauczycielką, pomijając dni takie jak dziś, gdy musi zająć się sprawami kościoła. Jane uważa się za mądrzejszą od wszystkich, łącznie z Anną. W zasadzie pewnie nawet ma rację, jeśli nie liczyć Jaimego. Oboje są niezwykle inteligentni. Dodatko wo Anna jest ładna. Ojciec Ramon ją lubi, siostra Marta również. Nie sądzę, by Jane była równie piękna, gdy dorośnie. – Pochylił głowę, kolory pomału wracały na jego twarz. – Nie, w przeciwieństwie do ciebie. – Tak? – Uśmiechnęła się. T.Y. gapił się na nią, szczerząc zęby. – Tak. – Dzięki. Chrząknął. – Lepiej zejdźmy na dół. Wpadniemy w kłopoty, jeśli nas tu złapią. Wrócili na drzewo i zeszli po nim na ziemię. T.Y. zszedł pierwszy. Loup zawisła na nisko rosnącej gałęzi i zeskoczyła lekko na dziedziniec. Sięgnął, by ją podtrzymać, jego dłonie przesunęły się po jej żebrach. – Łał. – Zamrugał zaskoczony. Cofnęła się szybko o krok. – Hej. Nie rób tak. Uniósł ręce. – Przepraszam. Po prostu… Jego słowa zdawały się dobiegać gdzieś z oddali. Loup wpatrywała się w niebo, obserwując poprzez gałęzie obniżające się słońce. Pomyślała o swojej dopiero co pochowanej mamie. Pomyślała o Tommym. Pomyślała o byciu samotną i zrozumiała, że nie uda jej się udawać przez cały czas. Zbyt łatwo było zapomnieć o ostrożności, zbyt trudno unikać każdego dotyku. Poza tym nie chciała być kimś, kto nigdy go nie zazna. Spojrzała na T.Y. Na jego twarzy niepewność mieszała się z nadzieją, brązowe oczy lśniły pod grzywką kręconych włosów. – Potrafisz dochować tajemnicy? Przeżegnał się. – Aż do śmierci. Loup podała mu rękę. 8
Chodzi o wiersz Williama Yeats’a, prawdopodobnie o „Crazy Jane and the Bishop” lub „Crazy Jane Talks with the Bishop” (mimo podobieństwa tytułów są to dwa różne wiersze) [przyp. tłum.].
– Chodź. Sypialnia była pusta, Jane gdzieś wyszła. Pogrzebała w worku zawierającym jej skromny dobytek i pokazała T.Y. swój najcenniejszy skarb – pomiętą i pożółkłą stronę starej gazety z artykułem opisującym historię Zagubionych Chłopców. Nie potrafiła go przeczytać, ale znała na pamięć jego treść. Na marginesie zanotowano nazwę miasteczka w Meksyku, do którego zmierzał jej ojciec. – Jestem córką jednego z nich. T.Y. czytał z wypiekami na twarzy, przeskakując wzrokiem po tekście. – Jasna cholera! – Wypuścił gwałtownie powietrze. Uniósł głowę, oczy miał szeroko otwarte. – Jesteś superbohaterem! – Niby kim? – spytała Loup. Tym razem to on wziął ją za rękę. – Chodź, pokażę ci. Zaprowadził ją na dół, do świetlicy. Był w niej stół do ping-pon-ga, telewizor, kolekcja piszczących przy odtwarzaniu kaset wideo, na których obraz dawno zrobił się ziarnisty, i porysowane, zacinające się płyty DVD. Wszystko to, tak czy inaczej, wydawało jej się cudowne. Minął półki z książkami i wydobył z dna szafy stos wielokrotnie czytanych komiksów. – Trzymaj – powiedział z czcią. – Uważaj, są bardzo stare. Usiedli na podłodze. Loup przewracała wyblakłe, zniszczone kartki, studiując kolorowe panele. Na ilustracjach odziane w dziwaczne kostiumy postacie, mężczyźni i kobiety, robiły różne szalone rzeczy. Strzelały promieniami z oczu, zmieniały kształty, wysuwały pazury i fruwały w powietrzu. – To mutanci – wyjaśnił T.Y. – Są jak nowa rasa. – Przysunął się bliżej, wskazując palcem. – To Wolverine. Mój ulubieniec. Ma kości z adamantium i niesamowite pazury, doskonale walczy i błyskawicznie wraca do zdrowia. Jest, jakby po części, zwierzęciem, sądzę, że ma też supersłuch i superwęch. Ty też masz? – Nie – powiedziała nieobecnym głosem Loup – Dobry, jak sądzę. Nie super. – Och. – Wydawał się rozczarowany. – Myślałem, że może… – Nie. – Oddała mu komiks. – Przykro mi. Ociągając się, wziął go od niej. – Nie chcesz go przeczytać? – Tak jakby, zapomniałam jak – przyznała Loup. – Może przeczytam go później. Czy Anna jest dobrą nauczycielką?
Gapił się na nią. – Nie potrafisz czytać? – Potrafię. Trochę. Tia Sonia uczyła mnie, zanim zmarła. Potrafię przeliterować swoje imię. Ale zaraz potem wyrzucili mnie ze szkoły, a Tommy dostał pracę w klubie. – Loup wzruszyła ramionami. – Więc pewnie będę musiała zacząć naukę od nowa. – Nie mów o tym nikomu! – wyszeptał gwałtownie T.Y. – Zwłaszcza Jane. Będzie się z ciebie nabijać. Loup przekrzywiła głową. – Dlaczego? – Bo pomyślą, że jesteś głupia. – Wcale nie jestem – powiedziała cierpliwie. – W każdym razie nie w ten sposób. Podniósł głos. – Ale oni tak pomyślą! – I co z tego? – Zastanowiła się, marszcząc czoło. – To powinno mnie przestraszyć, prawda? To, że pomyślą, że jestem głupia, mimo że wcale nie jestem? – Cóż, nie… cholera, tak! Pokiwała głową. – Dzięki. T.Y. spojrzał na nią i zamrugał. – Co masz na myśli, mówiąc: dzięki? Nigdy nie musiała wyjaśniać nikomu tego, co Tommy i mama wytłumaczyli jej dawno temu. – Nie potrafię się bać – powiedziała powoli. – To trochę tak, jakby być głupim w pewien bardzo szczególny sposób. To znaczy, że muszę myśleć dodatkowo, być ostrożna. Jednak czasami zapominam. A czasem nie rozumiem, co czują inni ludzie i co powinnam odczuwać ja, ponieważ po prostu tego nie wiem. To, co powiedziałeś, pomogło mi zrozumieć. Dlatego powiedziałam: dziękuję. – Jaja sobie robisz? – zapytał niepewnie T.Y. – Nie. – W porządku. Udowodnij to! – rzucił jej wyzwanie. – Chcesz, żebym rozmyślnie zrobiła coś głupiego? – Loup potrząsnęła głową. – Nie ma mowy. Obiecałam. – Myślę, że kłamiesz.
– T.Y. – Loup westchnęła, bardziej zmęczona i smutna niż kiedykolwiek w swoim życiu. – Myśl sobie, co chcesz. Tylko obiecaj mi, że nikomu nie powiesz. Chyba nie powinnam była ci mówić. Ale zawsze miałam Tommy’ego, ostrzegającego mnie, na co muszę uważać, a przez jakiś czas nie będzie go przy mnie. Spartoliłam to na samym początku, co? Po prostu pomyślałam, że miło byłoby mieć przyjaciela. Zarumienił się, czując się winny. – Tommy to twój brat? – Tak. – To także moje prawdziwe imię. – T.Y. bezwiednie bawił się trzymanym w dłoni komiksem. – Thomas Yorke. Nikt nie wiedział, jak nazwali mnie rodzice, więc siostra Marta nadała mi imię po swoim dziadku. Potem uznała, że czuje się dziwnie, zwracając się do mnie w ten sposób. – Uniósł wzrok. – Czy oni wiedzą? – Siostra Marta i ojciec Ramon? – Loup pokiwała głową. – Tak. Wypuścił gwałtownie powietrze. – Cholera. – Gdzieś z oddali dobiegł dźwięk dzwonka. – Lepiej się pospieszmy na obiad. – Wstał i wyciągnął rękę. – Przepraszam. Przyjaciele? Loup uśmiechnęła się. – Tak. T.Y. poderwał ją na nogi, stękając, zaskoczony wysiłkiem, jakiego to wymagało. – W porządku. Rany. – Zamilkł. – Tam na dachu… mówiłaś, że nie pomyślałaś. O to ci właśnie chodziło, prawda? Bo to było cholernie głupie, stać tam w taki sposób. Mogłaś się poślizgnąć i… plaaask! – Nie poślizgnęłabym się – powiedziała Loup. – Ale tak. Spojrzał na nią. – Naprawdę potrzebujesz przyjaciela.
Dwanaście Z początku czuła się dziwnie, mieszkając w kościele. To był inny świat, rządzący się swoimi własnymi zasadami. Loup przywykła do czegoś prostszego. Wcześniej jej domem były bar Grady’ego i apartament, dzielony z mamą i Tommym. Był także klub z jego własną hierarchią, ale nie miała ona tak naprawdę znaczenia, ponieważ Loup nie stanowiła jej części. To było miejsce Tommy’ego, i była tam tylko jego małą siostrą. Jak długo milczała i nie wchodziła nikomu w drogę, nie zwracano na nią uwagi. Z czasem nawet Miguel nauczył się ją ignorować. W kościele było inaczej. Był ojciec Ramon, siostra Marta i Anna, wszyscy troje niezwykle zainteresowani jej samopoczuciem. Były też inne dzieci. Kiedyś było ich więcej, dziesiątki. Niektóre zabiła ostatnia fala choroby, inne wyprowadziły się, gdy dorosły. Obecnie pozostało tylko ośmioro. To dobrze, jak zrozumiała. To oznaczało, że mniej ludzi umiera. Siostra Marta mówiła, że stopa śmiertelności spadła, a w populacji wykształcił się system immunologiczny, zaczynający stawiać czoło chorobie. Niemniej Loup wydawało się, że ośmioro to całkiem duża grupa. Przeważali chłopcy. Prócz T.Y. byli Diego i Mack, właśnie oni pomagali nieść trumnę i zasypać grób podczas pogrzebu jej matki. Dalej zapalczywy C.C. Rider, z przydomkiem wziętym od tytułu piosenki9, którą uwielbiał jako dziecko; kołysał się do jej taktu w noce, gdy po wyłączeniu generatorów siostra Marta puszczała stare, porysowane płyty na zabytkowej, nakręcanej korbką maszynie. Byli też mądry, noszący okulary Jaime i mały Dondi, najmłodszy ze wszystkich. Dondi tak naprawdę wcale nie nazywał się Dondi. Ksywka wzięła się z publikowanego niegdyś w gazetach, niezrozumiałego i nudnego komiksu 10, którego bohaterem był chłopiec o wielkich, czarnych oczach i odstających uszach. 9
„C.C. Rider” (pisane czasami „See See Rider”) – piosenka, która stała się popularna około roku 1925, zyskując miano bluesowego standardu. W rożnych wersjach, na przestrzeni dziesięcioleci, wykonywało ją wielu znanych muzyków, między innymi Elvis Presley i Janis Joplin [przyp. tłum.]. 10 Dondi – popularny komiks publikowany w wielu amerykańskich gazetach w latach 1955-1986. Jego bohaterem był będący sierotą chłopiec, przygarnięty w czasie II wojny światowej przez żołnierzy [przyp. tłum.].
Z dziewczynek uwagę zwracała Jane o bystrym umyśle i ciętym języku – Szalona Jane, jej przezwisko brzmiało jak ponury żart, którego Loup nie rozumiała. Była też słodka, cicha Maria, zakochana w Diego. I jeszcze Kotch, władcza Katya, już teraz zapowiadająca się na niezwykłą, wysoką blond piękność. – Kotch to suka – poinformował Loup T.Y. w czasie pierwszego obiadu. – Nie pozwól jej się narzucać. Katya uderzyła go łyżeczką po palcach. – Zamknij się, robalu! – Auu! – Dzieci. – Głęboki głos ojca Ramona zaprowadził porządek. Loup zorientowała się, że imię Macka również było przezwiskiem. Mackie Majcher. – To także tytuł starej piosenki11 – wyszeptał do niej T.Y. – Ale nie od niej ma przydomek. Zadźgał własnego ojca. – Dlaczego? – zapytała szeptem. – Bił jego mamę. – Szept T.Y. był jeszcze cichszy. – Zabił ją. Przyjęli Loup z ostrożną ciekawością. Jej strata czyniła ją jedną z nich. Niektórzy, zwłaszcza Maria, szczerze jej współczuli. Ale Loup była inna i w towarzystwie rówieśników po raz pierwszy przekonała się, że dzieci mają niezwykły instynkt, zdolność rozpoznawania tego, kto się różni. Dni płynęły w ustalonym rytmie. Rano odbywały się, trwające od ósmej do południa, lekcje z Anną. W południe pomagali wydawać, składające się zazwyczaj z ryżu i fasoli, darmowe posiłki dla potrzebujących. Gdy pozmywali już naczynia, mieli najczęściej wolne aż do obiadu. Niektóre dzieci pomagały także w inny sposób. Mack potrafił naprawić najróżniejsze rzeczy. Mądra, zorganizowana Jane pomagała utrzymywać ambulatorium w czystości. Jaimego fascynowały komputery. Kościół miał ich kilka, w różnym stadium rozkładu. Nie nadawały się praktycznie do niczego, ale Jaime bez przerwy w nich grzebał i potrafił mówić o nich tak długo, jak tylko ktoś gotów był go słuchać. – Kiedyś mogły się ze sobą komunikować – wyjaśnił Loup, gładząc plastikową obudowę. – Były zdolne do najróżniejszych rzeczy. – Jego oczy rozbłysły za szkłami okularów. – Czytałem o tym. Stare instrukcje i gazety. Pisząc na komputerze, można było 11
W oryginale „Mack the Knife” – angielski tytuł piosenki Kurta Weila („Die Moritat von Mackie Messer”) z „Opery za 3 grosze”. Piosenka szybko stała się popowym standardem. W USA spopularyzował ją Louis Armstrong, wykonywało ją wielu artystów, w tym Frank Sinatra i The Doors. W Polsce „Straszną pieśń o Mackiem Majchrze” śpiewał, między innymi, Kazik Staszewski [przyp. tłum.].
rozmawiać z kimś w Chinach, jakby był w tym samym pokoju, tuż obok ciebie. – Loup spojrzała z niedowierzaniem na wyblakły plastik obudowy. – Jak? – Kable światłowodowe – powiedział pełnym czci tonem Jaime, ściszając głos, podobnie jak robił to T.Y., gdy mówił o komiksach. – Dostęp bezprzewodowy. Te słowa nic dla niej nie znaczyły, ale lubiła słuchać, jak mówi. Według jej doświadczenia komputer nadawał się jedynie do uruchomienia prostego programu edukacyjnego, mającego pomóc jej lepiej opanować sztukę czytania. Najczęściej zawieszał się po kilku minutach. – System jest w rozsypce – ciągnął Jaime. – Zarówno sam sprzęt, jak i oprogramowanie, wszystko. – W porządku – zgodziła się Loup. – Ale założę się, że nie wszędzie tak jest. – Zapatrzył się w dal. – Tam, na zewnątrz, pewnie nadal działają. Lubiła Jaimego, ponieważ nie traktował jej z góry i zastanawiał się nad rzeczami leżącymi poza Posterunkiem. – Sprawdzę to dla ciebie – powiedziała. – Kiedy Tommy wygra walkę. Jaime zgarbił się, jego szczupłe ramiona opadły. – Nikt nigdy nie wygra żadnej z tych walk, Loup. Są ustawione. – Tommy wygra – odpowiedziała. – I zabierze mnie ze sobą. – Tak? – Jaime spojrzał na nią z nadzieją. – Wróć koniecznie i mi opowiedz. – Tak zrobię. Roześmiał się krótko, szczekliwie. – Jak już tam będziesz, powiedz reszcie świata, że tu jesteśmy, gnijemy na pustyni. Bo z tego, co się orientuję, oni, kurwa, najprawdopodobniej zapomnieli, że kiedykolwiek istnieliśmy. – Dobrze – powiedziała spokojnie Loup. Jaime potrząsnął głową. – Dziwny z ciebie dzieciak. W sobotę Tommy przyszedł ją odwiedzić. Siostra Marta zgodziła się, by poszła z nim obejrzeć walkę. Już teraz, choć minął zaledwie tydzień, wydawał się Loup wyższy i starszy, niż zapamiętała. Smutek uczynił go mężczyzną. Na dziedzińcu zatrzymał się i pochylił. – Radzisz sobie jakoś, loup-garou? Wzruszyła ramionami.
– Nic mi nie jest. Ale tęsknię za mamą. – Mnie także jej brakuje. – Tommy objął siostrę, zamykając w silnym, pełnym uczucia uścisku, który mogła odwzajemnić, nie martwiąc się o bycie ostrożną. To było dobre uczucie. Wyprostował się i uśmiechnął do niej. – Chodź. Trener po raz pierwszy wystawił do walki Kevina. Kevin walczył o to z Miguelem i wygrał. Mig jest strasznie wkurwiony, czeka już tak długo. Ale to był uczciwy pojedynek. Sądzę, że Kevin ma szansę. Jest w wadze juniorciężkiej, tej samej, w której ja prawdopodobnie będę walczył. Tym razem mieli dobre miejsca, blisko narożnika pretendenta. Floyd przywitał Loup serdecznym skinieniem. Kevin McArdle, kiwając się na palcach, kręcił głową, usiłując rozluźnić mięśnie. Przechylił się przez liny, dotknął rękawicą pięści Tommy’ego i uśmiechnął się do Loup. Odwzajemniła uśmiech, ciesząc się ze spotkania. Ring jarzył się, skąpany w świetle reflektorów. Tegoroczny wojskowy champion zrzucił szlafrok, ukazując umięśniony tors. Poruszył kilka razy ramionami, podskoczył w miejscu, opuścił ręce i potrząsnął nimi. Wyprowadził w powietrze szybką serię ciosów, po czym stanął nieruchomo, czekając. Jasne włosy miał obcięte na krótkiego jeżyka. W ostrym świetle reflektorów wydawał się niemal łysy, spokojny i zrelaksowany. Tommy spojrzał na Loup. Potrząsnęła głową. – Jesteś pewna? – Tak – powiedziała miękko. – Cztery rundy, może pięć. – Nie. – Tak. – Nie zamierzam stawiać na jego przegraną. Pierwsze trzy rundy były wyrównane. Kevin poruszał się zręcznie w ringu, tańcząc wokół przeciwnika. Udało mu się zadać kilka mocnych uderzeń w korpus. Jego piegowata skóra lśniła. Unikał ciosów rywala lub zbijał je, zdobywając punkt za punktem. Armijny mistrz cierpliwie czekał na okazję. W czwartej rundzie trafił wysokim prawym krzyżowym, popartym masą całego ciała. Głowa Kevina odskoczyła do tyłu, cios otworzył głębokie rozcięcie nad lewą brwią. Żołnierze wiwatowali. Sędzia przerwał walkę, Floyd zajął się raną. Ścisnął jej brzegi i przyłożył lód, następnie posmarował ją tamującym krwawienie koagulantem. Gdy runda dobiegła końca, oko Kevina było zapuchnięte. Potem walka nie trwała już długo. W piątej rundzie Kevin był w widoczny sposób
wolniejszy, jego przeciwnik dopiero się rozgrzewał. Pracował bezlitośnie nad rozciętą brwią, seriami szybkich ciosów w korpus zmuszając Kevina do opuszczania gardy, by nagle uderzyć w odsłoniętą głowę. Rana otwarła się szeroko, zaczęła obficie krwawić. Kevin potrząsnął głową, przetarł policzek rękawicą. Strumyczek krwi spływał mu po twarzy. Champion trafił go w ucho mocnym prawym sierpowym, powalając go na deski. Kevin wstał, nim liczenie dobiegło końca, ale sędzia zdecydował się zakończyć walkę. – TKO12 – mruknął Tommy. Generał zszedł z trybuny. Loup obserwowała go zmrużonymi oczami. Wydawał się szczerze zadowolony z postawy obu zawodników. Kevin McArdle uśmiechnął się, jego twarz przypominała krwawą maskę. – To będzie wymagać kilku szwów, młodzieńcze – powiedział generał. – Ale pokazałeś, że masz jaja. – Skinął głową trenerowi. – Floyd. – Bill – odpowiedział Floyd. Było po wszystkim. Tommy wyprowadził Loup spod ringu i kupił im obojgu lody. Usiedli na otaczającym rynek niskim murku, obserwując kolejkę oczekujących, by odebrać wypłatę z zakładów. Mieszkańcy miasteczka odchodzili potem, znikając w mroku, przynajmniej mężczyźni. Żołnierze zmierzali do baru Salamanki, by świętować wygraną lub utopić w kieliszku smutek porażki. Wielu towarzyszyły kobiety. Gdzieś z wnętrza klubu, który rozrósł się, zajmując kolejne budynki wzdłuż niemal całej krawędzi placu, dobiegały dźwięki muzyki. – Mój ojciec zabrał tam naszą mamę w noc, gdy się poznali – powiedział Tommy. Loup polizała cieknące lody. – Byłeś kiedykolwiek w środku? – Nie. – Potrząsnął głową. – To miejsce dla żołnierzy i kobiet. Nawet chłopcy Garzy przebywają tam wyłącznie w roli ochrony. – Spojrzał na nią. – Skąd wiedziałaś tym razem? Naprawdę sądziłem, że Kevin ma szansę. Rozważyła pytanie, dojadając lody. – Wiedziałam, że ten facet będzie bił naprawdę mocno. – Zanim zadał choćby jeden cios? – zapytał Tommy. – Zadał kilka na rozgrzewkę.
12
Skrót od „technical knockout” – nokaut techniczny, ogłaszany, gdy sędzia, trener lub lekarz uzna zawodnika za niezdolnego do dalszej walki, krórej kontynuowanie mogłoby zagrażać jego zdrowiu [przyp. tłum.].
– Tak, ale… – Tommy urwał w pół słowa. Loup próbowała, ale nie zawsze udawało jej się wyjaśnić, skąd wiedziała coś, co dla niej było oczywiste. Jak na przykład to, jak mocno będzie uderzał zawodnik, nim zadał choćby jeden cios w walce. – Nie wydaje mi się, by uderzał mocniej niż Miguel, a Kevin pokonał Miguela – dokończył Tommy. – Miguel jest leniwy i niecierpliwy. – Loup zlizała resztki lodów z drewnianego patyczka. – Ten facet taki nie był. Założę się, że Kevinowi pójdzie lepiej następnym razem, jeśli tylko przegrana nie pozbawi go woli walki. – Sądzisz, że Kevin mógłby go pokonać? Rzuciła patyczkiem, bezbłędnie trafiając w sam środek kosza. – Na punkty? Być może. Jeśli miałby szczęście i wytrzymał do końca. Ale raczej nie. – A ja? – zapytał Tommy. Loup spojrzała na niego, przekrzywiając głowę. – Nie. Jeszcze nie. – Och, daj spokój. – Tommy, masz dopiero siedemnaście lat. – Zniżyła głos. – Wiem, że Floyd myśli, że jesteś o rok starszy, ale nie jesteś, rozumiesz? Słyszałeś, co mówił o przyspieszaniu treningu i zmarnowanych zawodnikach. Będziesz najlepszy. Ale jeśli spróbujesz zbyt szybko, przegrasz. I może stać ci się krzywda, poważna krzywda. – Ciebie by to nie odstraszyło – zauważył Tommy. – Nie. – Loup uśmiechnęła się. – Ale powinno. Sam mnie tego nauczyłeś, prawda? – Zeskoczyła zgrabnie z murku. – Powinniśmy już iść. Wkrótce zaczyna się godzina policyjna. Poprowadził siostrę przez rzednący tłum, trzymając dłoń na jej ramieniu. Gdy dotarli do kościoła, brama była już zamknięta. Tommy zadzwonił i Diego wyszedł, by im otworzyć. – Cześć, dzieciaku – przywitał Loup. – Wchodź szybko, nikomu nie powiem. – Dzięki. – Zobaczymy się wkrótce. Pójdziemy na hamburgery do Grady’ego. – Tommy przyklęknął, by ją objąć. – Wszystko tu z tobą w porządku? Na pewno? – Tak. – Kiwnęła głową. – Nie jest tak źle. Znów uczę się czytać. Uczę się też innych rzeczy. Myślę, że może właśnie o to martwiła się mama. – Tak. – Zarumienił się. – Klub bokserski pewnie nie był dla ciebie wymarzonym miejscem, co? Loup wzruszyła ramionami. – Nauczyłam się tam paru rzeczy. – Rzeczy, których nie możesz wykorzystać – powiedział. – W przeciwieństwie do
tego, czego uczysz się tutaj. – Prawda – przyznała z namysłem. – W tym tygodniu dowiedziałam się, co to jest rżnięcie. To znaczy, tak jakby wiedziałam wcześniej. Słyszałam, jak chłopaki o tym rozmawiają, ale nie byłam do końca pewna. – Co? – Głos Tommy’ego załamał się gwałtownie. – Pst! – syknął cicho Diego, zamykając bramę. – Jest późno. – Cholera – wymamrotał Tommy, patrząc jak odchodzą. – Może klub był jednak lepszym miejscem niż kościół.
Trzynaście T.Y. udało się utrzymać w tajemnicy jej sekret nieco ponad tydzień. Zorientowała się, że się wygadał, gdy C.C. Rider podszedł do niej w świetlicy i zapytał: – Co byś zrobiła, gdybym oświadczył, że zaraz spuszczę ci solidne lanie? Loup wpatrywała się w niego zaskoczona. – Co? – Co byś zrobiła, gdybym oświadczył, że zaraz spuszczę ci solidne lanie? – powtórzył z ciekawością, radosnym tonem. Mackie Majcher uniósł głowę znad komiksu. Katya i Maria przestały grać w ping-ponga i gapiły się na C.C. Był przystojnym chłopcem o jasnych włosach i zielonych oczach. Miał jakieś dwanaście lat i jak dotąd był dla niej zawsze miły. Nawet teraz jego głos brzmiał przyjacielsko. – Zwariowałeś – powiedziała stanowczo Loup. – Przygotuj się. – C.C. zamierzył się, markując cios. Mrugnęła, patrząc na niego. Nie poruszyła się. – Ostrzegłeś ją! – oskarżył T.Y., który wbiegł właśnie do pokoju. – C.C…… – wysapał zdyszany T.Y. – Teraz naprawdę – ostrzegł ją C.C. Ten cios rzeczywiście nie był udawany. Odchyliła się nieznacznie w prawo i gdy jego pięść o centymetry minęła jej głowę, trafiła go szybkim, krótkim ciosem w żołądek. C.C. jęknął, wypuszczając powietrze. Klapnął ciężko na podłogę z otwartymi ustami, nie mogąc złapać tchu. Jego pierś unosiła się i opadała gwałtownie w bezskutecznej walce o oddech. Zacharczał. – Jezu! – Katya odłożyła rakietkę i rzuciła się w jego stronę. – Co mu zrobiłaś, wybryku natury? Maria, zawołaj siostrę Martę. – Zaczekaj! – poprosił T.Y. – Nic mu nie będzie – powiedział spokojnie Mack. – Rozluźnij się – zwrócił się do C.C. – Zaparło ci dech, to za chwilę minie. C.C. pokiwał głową, nie mogąc wykrztusić nawet słowa. Loup odwróciła się do T.Y. – Powiedziałeś mu.
Zwiesił głowę. – Przepraszam. Mack podszedł do Loup. – Co mu powiedział? Wszyscy wokół przysłuchiwali się ich rozmowie. C.C. udało się tymczasem usiąść. Wciągnął ze świstem powietrze, gdy skurcz mięśni zaczął mijać. Loup przyjrzała się Mackowi z jego przeciętą blizną, nieładną twarzą i zbyt dojrzałym głosem. Szare oczy patrzyły na nią spokojnie, było w nich coś znajomego, coś, co potrafiła rozpoznać. Mackie Majcher bywał w miejscach poza strachem. – Przepraszam! – powtórzył T.Y. – W porządku. – Loup wzruszyła ramionami. – Pewnie i tak by się wydało, wcześniej czy później. Poszła po starą stronę z gazety, swoją jedyną pamiątkę po ojcu. Gdy wróciła, w świetlicy zdążyły zebrać się wszystkie mieszkające w kościele dzieci. Przyglądały się jej. Cokolwiek T.Y. powiedział C.C., ten najwyraźniej zdążył już powtórzyć to reszcie. Mack bez słowa przeczytał artykuł, potem podał go dalej. Niemal wszyscy czytali go w milczeniu. Jane parsknęła pogardliwie. Don di literował na głos trudniejsze słowa. Loup przysiadła na poręczy podniszczonej, wypłowiałej kanapy i czekała. – Jaime? – zapytał Mack, gdy wszyscy zapoznali się już z treścią artykułu. – Cóż… w większości to oczywiście bzdury. – Jaime poprawił okulary. – Sensacyjne bzdury. To nie jest prawdziwa gazeta, niczego podobnego nie opublikowano by w rzetelnej prasie. Ale to nie znaczy, że nie ma w tym ziarna prawdy. Jezu, zobacz, co rząd zrobił z nami! – Spojrzał na Loup. – Znałaś swojego ojca? – Nie. – Potrząsnęła głową. – Tommy go znał. Światło odbijało się od szkieł okularów Jaimego. – I on zostawił mu instrukcje, jak mówisz? – Tak – powiedziała miękko. – Jemu i mojej mamie. – Och, prooooszę… – Szalona Jane przeciągała słowa z niesmakiem. Zwinęła pożółkły artykuł, niedbale uderzając nim o dłoń. – Chyba nie sądzicie, że uwierzę… – Nie rób tego. – Cichy głos Macka osadził ją w miejscu. Zabrał pożółkłą kartkę z jej ręki i oddał ją Loup. – Nie wiem, ile z tego jest prawdą. Ale jeśli cokolwiek nią jest, wojsko będzie chciało ją dostać, tak? – zapytał Jaimego. – By przeprowadzać na niej eksperymenty i tym podobne gówno. – Z pewnością – zgodził się Jaime.
– Dlatego trzymałaś to w tajemnicy? – zapytał Mack. Loup pokiwała głową. – Tak. – W takim razie my im nie powiemy. – Mack obrzucił zgromadzonych twardym spojrzeniem szarych oczu. – Musimy być lojalni względem siebie. Nie mamy nikogo innego. Jeśli ktokolwiek się wygada. – Zamilkł na chwilę. – Lepiej, by tego nie robił. Słowa zawisły w powietrzu. Loup zdecydowała, że lubi Mackie Majchra. – Będziemy na ciebie uważać – dodał Mack. – Zrobimy tak, jak obiecał T.Y. – Rozejrzał się wokół. Wszyscy pokiwali głowami. T.Y. wydawał się zawstydzony. – Dostosuję się, ale nie wierzę w te bzdury. – Jane splotła ręce na piesiach. – Sądzę, że robicie to, by Loup poczuła się lepiej, bo nie potrafi nawet czytać i pisać. Albo może ty i T.Y. chcecie się jej przypodobać. – Tak, jasne – wysapał C.C. – Na ochotnika zgodziłem się, by dostać cios w brzuch. – Jeśli chodzi o ciebie, wszystko jest możliwe! – odparła. – Nie, ale równie dobrze mógłby to zrobić – powiedział sucho Mack. – Nawet jeśli nic z tego nie jest prawdą, to głupotą jest próbować uderzyć w ten sposób kogoś, kto wychował się w klubie bokserskim. – Jest tylko dzieckiem! – Ty też. – Mack spojrzał na Loup. – Jak silna jesteś naprawdę? – W podnoszeniu ciężarów? – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem. W klubie Tommy nigdy nie pozwolił mi spróbować. Bał się, że ktoś zauważy. – Przekonajmy się. – Mack podwinął rękaw koszuli, obnażając szczupłe, żylaste ramię. Wyciągnął dłoń, rozstawiając stopy niczym szykujący się do zadania ciosu bokser. – Indiańskie zapasy. – Hę?! – Daj mi rękę i ustaw stopy naprzeciw moich. – Mack kiwnął głową. – Tak, właśnie tak. – Rzucił jej krótki, zacięty uśmiech, jego dłoń zacisnęła się na jej dłoni. – Na trzy, próbujemy równocześnie pociągnąć, by wybić przeciwnika z równowagi. Rozumiesz? Loup odpowiedziała uśmiechem. – Tak. – Raz… Dwa… Odnotowała minimalne zmiany w jego pozycji, w sile jego uścisku i wiedziała, że nie zamierza czekać do końca odliczania. Spięła się, jej ciało ledwie drgnęło, gdy szarpnął
niespodziewanie. – Trzy – dokończyła za niego. Mack stęknął, odchylając się do tyłu, ciągnąc ze wszystkich sił. Pozwoliła mu na to przez chwilę, utrzymując tylko pozycję, nie próbując pociągnąć w drugą stronę. Pod bladą skórą jego ramienia zarysowały się napięte mięśnie. – Ma niżej położony środek ciężkości – zauważył Jaime. – Pieprzyć to! – Twarz Macka przybrała czerwony kolor. – Nie wysilasz się specjalnie jak na razie, prawda? – Jeszcze nie – zgodziła się Loup. Wzmocnił uścisk. – No, dawaj! – Pociągnęła do siebie, najpierw powoli, zmuszając Macka, by przeniósł ciężar ciała na przednią nogę, potem nagle, płynnym ruchem, mocno. Stracił równowagę, przeleciał obok niej, wymachując rękami. Loup odwróciła się na pięcie, złapała go za ramię i podtrzymała, zanim uderzył czołem w dywan. – Oszust – powiedziała bez złości. – Tak naprawdę nie miało to znaczenia, co? – Roześmiał się nieoczekiwanie, oczy mu lśniły. To odmieniło jego twarz. – Cholera, jesteś też szybka. To była niezła zabawa, prawda? – Prawda. – Uśmiechnęła się. – Och, świetnie – mruknęła Jane. – Nasz miejscowy psychopata odnalazł pokrewną duszę. Radość zniknęła z twarzy Macka, jego rysy na powrót stwardniały, nadając mu przeczący wiekowi wygląd. – Jeśli chcesz zrobić dobry użytek z tego wielkiego mózgu, Jane, dlaczego nie poszperasz i nie sprawdzisz, jakiego rodzaju eksperymenty genetyczne przeprowadzano trzydzieści czy czterdzieści lat temu? W ambulatorium powinny być chyba jakieś książki medyczne? – Czasopisma – mruknął Jaime. – To będzie raczej w czasopismach. – Wszystko jedno – powiedział Mack. – Może uda wam się znaleźć coś, co pomogłoby nam to rozgryźć. – Rozgryźć co? – Katya niedbale machnęła dłonią w stronę Loup. – Dziewczyna-wilk jest wybrykiem natury. To już przecież wiemy. – Hej – powiedział łagodnie Diego. – Pax Olivia. – Był to zwrot, którego używał ojciec Ramon, przerywając bójki i kłótnie wśród kościelnych sierot. Teraz także sprawił, że
zamilkli. Diego nie był urodzonym przywódcą jak Mack, ale mając czternaście lat, był wśród nich najstarszy i cieszył się pewnym autorytetem. – Przepraszam, Mack – powiedziała cicho Jane. – Nie chciałam. – W porządku. – Skinął sztywno głową. – Chłopaki? – powiedziała zamyślona Maria – A co, jeśli to jakiś znak? – Niby jaki? – zapytał Diego. Maria rozejrzała się nieśmiało. – Urodziłaś się w Dniu Świętej Oliwii? – zapytała. Loup przytaknęła. – Słyszałam, jak siostra Marta i Anna o tym rozmawiały. Na środku rynku, w cieniu patrzącej na to figury. – Fuj! – powiedział T.Y. – Tak, ale… – Maria się przeżegnała. Została wychowana w wierze i nic, czego dowiedziała się o wątpliwych referencjach miejscowego kleru, nie mogło zachwiać jej przekonaniami. – Co, jeśli to jest znak? Znak od samej świętej Oliwii? Była zaledwie dzieckiem, prawda? Popatrzcie tylko na nią. – Wskazała Loup. – Czy nie jest do niej trochę podobna? Wszyscy spojrzeli na Loup. – Tak – przyznał C.C. – W każdym razie trochę. – Właśnie! – Maria klasnęła w dłonie. – Jako dziecko święta Oliwia przyniosła pokój, rozdzielając walczące armie. – Jej oczy lśniły. – Co, jeśli wróciła? Katya parsknęła. – Do dupy z takim pokojem – mruknął Mack. – Nawet Jezus, we własnej osobie, powiedział, że przychodzi, by przynieść nie pokój a wojnę. – Jaime uniósł głowę, refleksy światła zatańczyły na soczewkach okularów. – Żeby nakłonić synów, by sprzeciwili się ojcom i córki, by sprzeciwiły się matkom. Może właśnie tego potrzebujemy, by odzyskać nasze miejsce w świecie. Może nadszedł nasz czas, by odzyskać to, co należne nam z urodzenia, a co nasi rodzice oddali tak beztrosko. Może przybycie Loup nie oznacza wyciągnięcia koszyka pokoju świętej Oliwii, ale jej miecza wojny. – Chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz – zadrwiła Jane. Jaime pochylił głowę w jej stronę. – Wierzę w siłę symboliki. – Nie żartuj. – Pax Olivia – mruknął Diego.
Po wysiłku Loup zaczynało burczeć w brzuchu, słuchała ich rozmowy jednym uchem. Miała nadzieję, że wszyscy się w końcu zamkną. – Chłopaki? Dziewczyny? Ile jeszcze zostało do obiadu? – zapytała żałośnie.
Czternaście Następnego roku Posterunek stał się strefą działań wojennych, niemających nic wspólnego ani z legendarnym El Segundo, ani z obecnością Loup. Wojna wybuchła, ponieważ stary, chciwy Hektor Salamanka w końcu umarł, odchodząc z uśmiechem na twarzy, w łóżku, z rozhisteryzowaną dziewiętnastoletnią kochanką u boku. Hektor Salamanka miał dobrą śmierć. Danny Garza, zastępując swojego schorowanego ojca, wykonał szybki i gładki ruch, przedstawiając najstarszej córce Hektora, Rosie, w imieniu klanu Garzów, zmienione warunki dotychczas obowiązującego porozumienia. Oferta dotyczyła przejęcia kontroli nad interesami, które dziedziczyła w zamian za pozostawienie jej udziału w zyskach. Zbyt późno zorientował się, że Rosa od dawna przygotowywała się na taką ewentualność, wykorzystując zyski z nielegalnej działalności, by tuż pod jego nosem podkupić sporą część jego ludzi. Rozpoczęła się wojna o terytoria. Armia z początku udawała, że tego nie dostrzega. Gdyby choć jednemu żołnierzowi stała się krzywda, pojawiliby się żandarmi w opancerzonych samochodach, z gumowymi pałkami lub z pistole tami w dłoniach. Gdy tak się działo, zdarzało się, że ludzie znikali. Ale jak długo miejscowi walczyli z miejscowymi, wojsko pozostawiało sprawy ich własnemu biegowi. Utworzyły się frakcje. Kościół od zawsze stanowił naturalne terytorium. Teraz także, choć z wielkim trudem, udało mu się zachować ten status. Ojciec Ramon przeklinał jak szewc, nie zdołał jednak zawrzeć żadnego porozumienia, zapewniającego bezpieczeństwo komukolwiek poza jego bramą. Pobliskie ulice, na których mieszkające w kościele sieroty grywały w stickball 13, stały się ziemią niczyją. Tylko w piątki, gdy darmową klinikę w kościele odwiedzał wojskowy lekarz, dawało się wyjść na nie bezpiecznie. Walki trwały przez większą część roku i nikt nie miał nad nimi kontroli. Resztki pozorów szorstkiej sprawiedliwości, jaką wymierzali dawniej Garza, zniknęły. Na ulicach stronnicy Danny’ego i Rosy zastawiali na siebie pułapki, śledzili spotkania sympatyków 13
Gra uliczna, popularna w dużych miastach. Jej reguły, bazujące na baseballu, są lekko zmodyfikowane, by pasowały do sytuacji [przyp. tłum.].
opozycyjnej frakcji i przeprowadzali na nie rajdy, napastując nawzajem swoje kobiety. Dla kościoła oznaczało to długą kolejkę oczekujących przed kliniką na założenie szwów lub nastawienie połamanych kości. Ambulatorium pracowało do późnych godzin siedem dni w tygodniu. Większością pacjentów zajmowała się, wykończona nadmiarem pracy, siostra Marta. Pogrzeby odbywały się znacznie częściej, a lekcje tylko od przypadku do przypadku. Wszystkie dzieci starały się pomagać, jak tylko mogły. Tak jak Loup nie wyróżniała się w niczym innym, tak była przynajmniej dobra w kopaniu grobów. Wspólna praca zbliżyła ich do siebie. Tym bardziej, że stali się także obiektem niechęci wszystkich, zmuszonych poprzeć którąś z frakcji. Niechęć wynikała z faktu, że kościół pozostał neutralny, a jego mieszkańcy cieszyli się bezpieczeństwem. Nie musieli dokonywać wyborów i opowiadać się po którejś ze stron w niekończącej się, bezsensownej wojnie o terytoria. Miejska szkoła została zamknięta. Grupy pozbawionych celu i zajęcia nastolatków krążyły ulicami przed kościołem, wykrzykując obelgi. – Hej, santitos!14 Zmoczyliście ze strachu spodnie? Bandy w większości składały się z chłopców, choć trafiały się wśród nich też dziewczyny – uszczypliwe, o ostrych językach. Stronnicy Garzów nosili ciemne chusty w maskujących kolorach, pochodzące z jakichś starych zapasów. Zdobyli je w drodze wymiany od wojskowego intendenta. Wiązali je na głowie, wokół nadgarstków lub na ramieniu. Zwolennicy Rosy Salamanki przywdziali kamizelki – ich rolę pełniły zazwyczaj koszule o oderwanych rękawach, z surowo stylizowaną salamandrą na plecach. Bandy walczyły ze sobą i napastowały parafian, nerwowo oczekujących w kolejce po darmowy posiłek lub do ambulatorium. Wyglądało jednak na to, że panowało między nimi niepisane porozumienie, na mocy którego ulice przed kościołem stały się strefą neutralną, przeznaczoną do wykrzykiwania obelg pod adresem małych świętoszków z Santa Olivia. Ich zachowanie dręczyło Loup bardziej niż cokolwiek innego od czasu śmierci jej matki, ponieważ nie potrafiła go zrozumieć. – Dlaczego to robią? – zapytała siostrę Martę. – My tylko pomagamy ojcu Ramonowi i tobie, wy z kolei pomagacie wszystkim potrzebującym. – Kochanie, to trudne pytanie. – Siostra Marta westchnęła. – W większości ludzi jest nieco dobra, wystarczająco wiele, by sprawić, że gdy postępują źle, gdzieś głęboko w środku wiedzą o tym i czują się winni. To jest jak wbity w ich serce cierń. Widok ludzi robiących coś
14
Po hiszpańsku „świętoszki” [przyp. tłum.].
dobrego wbija ten cierń odrobinę głębiej. To sprawia im ból i powoduje, że się złoszczą. – Ale to nie nasza wina – zaprotestowała Loup. – Nie, oczywiście, że nie. – Siostra Marta pogłaskała ją po policzku. – Ale o wiele łatwiej jest winić kogoś innego niż samemu przyznać się do własnej słabości i porażek. Nie osądzaj ich zbyt surowo. Są młodzi, a tam, na zewnątrz, nie jest w tej chwili łatwo. Widzą was, mających jedyną rzecz, której oni nie mogą mieć – bezpieczeństwo, ochronę. Mają o to do was pretensje. Czy to, co powiedziałam, ma dla ciebie jakiś sens? – Tak sądzę. – Loup milczała przez chwilę. – Czy to prawda, o tobie i ojcu Ramonie? Siostra Marta uśmiechnęła się kwaśno. – Która część? – Że nie jesteście tym, kim udajecie, że jesteście. – Tak – odpowiedziała bez wahania. – Tak naprawdę nigdy nie było to tajemnicą. Udawaliśmy, że jesteśmy tym, czym Santa Olivia potrzebowała, byśmy byli. – Dlaczego? – zapytała Loup. – Ponieważ nie było nikogo innego – odpowiedziała zakonnica-która-nie-byłazakonnicą. Rozpięła prostą, szarą kurtkę, którą nosiła na habicie, i poluzowała na szyi białą koloratkę. Błękitne oczy wpatrywały się w przeszłość. – Miałam czternaście lat, kiedy wszystko się zawaliło. Gdy uderzyła pierwsza fala zarazy, byłam tu na wakacjach, razem z rodzicami. Mój ojciec lubił grać w golfa. Oboje zmarli. – I trafiłaś tutaj? – Tak. – Spojrzenie siostry Marty odzyskało ostrość. – Razem z setkami innych. Byłam jedną z tych, którym udało się przeżyć. Gdy dorosłam, czułam, że moim obowiązkiem jest pomagać ludziom. Tak spotkałam Ramona. Sytuacja była bardzo zła, Loup. Gorsza, niż możesz sobie wyobrazić. Wielu umarło. Potem przyszli żołnierze i pod pewnymi względami życie się poprawiło, ale było jeszcze gorzej, choć w inny sposób. – To odeszło tak szybko – wymruczała Loup, przypominając sobie słowa matki. – A wszyscy po prostu pozwolili, by tak się stało. – Większość tak – zgodziła się siostra Marta. – Inni, jak Garza i Salamanka, sięgnęli po jak największe kawałki tego, co zostało. Jeszcze inni, jak biedny ojciec Gabriel, postradali zmysły. – Rozprostowała palce i spojrzała na swoje spracowane dłonie. – Ludzie potrzebowali symbolu, nadziei. Po śmierci ojca Gabriela Ramon i ja usiłowaliśmy im ją dać. – I nadal dajecie – powiedziała Loup. – Ale dlaczego nie wszystkim? – Och, kochanie! – Wyraz jej twarzy złagodniał. – To jedna z wielkich cholernych
tajemnic Boga, prawda? I jeśli kiedykolwiek spotkam sukinsyna, na pewno o to zapytam. – Prostując się, poklepała Loup po policzku. – Muszę iść napisać do kapelana list z prośbą o większą ilość materiałów opatrunkowych i łubków. Poradzisz sobie jakoś z tym wszystkim? Loup zastanowiła się nad tym. – Tak. Jeśli było jakiekolwiek inne miejsce, prócz kościoła, w którym panował spokój i nie toczyły się żadne walki, był nim klub bokserski. Nawet gdy przebywał w nim Miguel Garza, z początku niewidzialna tarcza protekcji generała sprawiała, że ludzie Rosy Salamanki trzymali się od niego z dala. Zmieniło się to po dziewięciu miesiącach wojny, gdy pół tuzina mężczyzn, uzbrojonych w metalowe rurki i łańcuchy, naskoczyło na wychodzącego Miguela, któremu towarzyszyła zaledwie garstka jego chłopców. – Szkoda, że tego nie widziałaś, Loup! – W głosie Tommy’ego brzmiał podziw. – Kilku z nas, ja, Kevin i Javier zamierzało mu pomóc… Wiem, że Mig to świnia, ale to jakby nasza świnia, rozumiesz? Wtedy trener powiedział: trzymajcie się od tego z dala, chłopcy. I wyszedł na zewnątrz ze strzelbą… – Rozłożył ręce. – Taką wielką. Wyszedł na zewnątrz, lodowato spokojny, i strzelił w powietrze. Potem wycelował w faceta bijącego właśnie Miguela i powiedział mu, że ma trzy sekundy, by stamtąd zniknąć. Loup otworzyła szeroko oczy. – Niemożliwe! – Och, tak. – Tommy z uśmiechem pokiwał głową. – Powinienem się domyślić, że trener będzie jedyną osobą w miasteczku, której wolno będzie posiadać broń. Gwizdnęła. – Uciekli? – Żebyś wiedziała. To wydarzenie okazało się punktem zwrotnym. Pogłoski, których nawet Tommy nie potrafił potwierdzić, mówiły, że Floyd Roberts udał się do generała Argyle’a i powiedział mu, że jeśli nie zrobi czegoś z tą sytuacją, nie będzie więcej meczy bokserskich. Mecze rzeczywiście zostały zawieszone na trzy miesiące i generał wykorzystał ten czas, by zapewnić bezpieczeństwo na ulicach. Nagle wprowadzono nową, zaostrzoną godzinę policyjną. Powstało biuro, w którym każdy chcący przebywać na ulicach po jej ogłoszeniu musiał ubiegać się o przepustkę. Pojawiły się uzbrojone patrole, przemierzające ulice w dzień i w nocy. Wprowadzono nowe, ostrzejsze prawo dotyczące zakłócania porządku w miejscu publicznym.
To wystarczało, przeważnie. Spora grupa tych, którzy złamali zaostrzone przepisy, trafiła do wojskowego aresztu. Kilkoro z nich nigdy go nie opuściło. Po niemal trzech miesiącach wojny na wyczerpanie, w ciągu których żadnej ze stron nie udało się zdobyć przewagi, Danny Garza i Rosa Salamanka spotkali się pod nadzorem znudzonego porucznika. W trakcie spotkania ustalili warunki rozejmu, niewiele różniącego się od umowy, jaką ich ojcowie zawarli między sobą ponad dwadzieścia lat wcześniej. Przemoc i niechęć nie zniknęły, niemniej zeszły głęboko do podziemia. Comiesięczne mecze bokserskie powróciły. Godzina policyjna nie została odwołana, zaostrzonego prawa nie złagodzono, żołnierze nadal patrolowali ulice.
Piętnaście - Dokręcają śrubę – powiedział gorzko Jaime, garbiąc ramiona. – Jezu! Pieprzona armia robi, co chce. Nie czujecie tego? – Tak. – Głos Macka brzmiał rzeczowo, pozbawiony emocji. – Ale oczekujesz, żebyśmy w związku z tym coś zrobili, człowieku? Jesteśmy tylko dziećmi. Jaime wpatrywał się w niego. – Nie wiem. – Hej, dajcie już spokój. – C.C. zakołysał się, wspinając się na place. – Pax Olivia, co? Jesteśmy dziećmi, więc bądźmy dziećmi. – Potrząsnął kijem do baseballa. – Obowiązki wypełnione, a ulica jest pusta – powiedział kusząco. – Obiad będzie najwcześniej za godzinę. – Ja zagram – zaoferowała Loup. – Ale nie wybijasz – ostrzegł ją C.C. Mieli całkiem spory zapas starych piłeczek tenisowych. Jakaś przedsiębiorcza dusza ukradła je z ośrodka rekreacyjnego, jeszcze zanim zajęło go wojsko. Ale na długo przed tym, nim zaczęła się wojna o terytoria, przekonali się, że wręczenie kija Loup jest równoznaczne z gwałtownym uszczupleniem zapasów. – Zagram w polu i będę trzymać straż – zgodziła się. – Świetnie. Gangi wydzierających się nastolatków pojawiały się rzadziej, odkąd żołnierze zaczęli patrolować ulice, ale czasem jeszcze przychodziły. Ojciec Ramon surowo zakazał wdawania się z nimi w bójki, co oznaczało, że musieli uciekać, jeśli któryś akurat pojawił się w pobliżu. Ale dziś ulica była pusta. Loup zajęła stanowisko przy jej północnym końcu, na rogu między niewielką winiarnią a opuszczoną od dawna pocztą. Każda piłka, która ją minie, będzie uznana za wybitą. Każda, która wyląduje na dachu, po którejkolwiek stronie ulicy, również. T.Y., Jaime i Jane zajęli pozycje pomiędzy nią a C.C., wyznaczając pierwszą, drugą i trzecią bazę. Wszyscy, bez względu na to, czy brali udział w grze, czy nie, wyszli na ulicę. Przebywanie na niej nadal było rzadkim luksusem. Diego i Maria usiedli na krawężniku, szepcząc coś do siebie i trzymając się za ręce. Katya, ze znudzoną miną, usiadła obok. Mack majsterkował przy starej deskorolce, Dondi niecierpliwie czekał, aż skończy.
– Gramy! – zawołał C.C., podrzucając piłeczkę w powietrze. Zamachnął się i uderzył w nią mocno. Jane, stojąca na drugiej bazie, podskoczyła, by ją złapać i chybiła. Piłeczka odbiła się od ziemi, T.Y. chwycił ją, nim zdążyła odbić się ponownie i odrzucił z powrotem. – Druga baza! – zawołał C.C. – Zabieram ją do domu! Tym razem piłeczka poleciała prosto w Jaimego, który parsknął zaskoczony, niemniej udało mu się ją złapać. – Wypadasz! – krzyknął. Zamienili się miejscami, Loup pozostała na swojej pozycji. Jaime zamachnął się kijem i nie trafił, co wywołało lawinę gwizdów i przyjacielskich drwin. Jane zdobyła pierwszą bazę, potem wypadła po zepsutym zagraniu, wyeliminowana z gry przez C.C. Na krawężniku Mack odłożył śrubokręt i wręczył deskorolkę Dondiemu, który uszczęśliwiony odjechał. T.Y. udało się dobrze trafić, piłka odbiła się pod ostrym kątem od betonowego muru koło winiarni. To było jedno z tych wybić, które Loup uwielbiała. W tej samej chwili, gdy kij uderzał, mogła powiedzieć, jak silne było uderzenie. Natychmiast po tym, gdy piłeczka zaczynała swój lot, wiedziała, gdzie poleci. O ile nie została wybita wysoko w górę, łapała ją z łatwością. Lubiła rykoszety, ponieważ musiała zgadywać, w którą stronę się odbije, i biec tam z wyprzedzeniem. Najczęściej, choć nie zawsze, udawało jej się odgadnąć prawidłowo. Tym razem zgadła, przebiegła koło winiarni i chwyciła piłeczkę w powietrzu. Stojący na głównej bazie T.Y. jęknął. Loup roześmiała się i odrzuciła ją do niego. Kątem oka dostrzegła szczupłą sylwetkę przykucniętą w ukryciu kawałek dalej. – Cholera. – Gwizdnęła głośno. – Czujka! – Tylko jeden? – zawołał T.Y. – Tak! Samotny zwiadowca na końcu drogi miał zapewne wypatrywać patroli. To oznaczało, że gang nadejdzie z przeciwnej strony. T.Y. potruchtał w kierunku południowego rogu ulicy, rozejrzał się i okręciwszy się na pięcie, wrócił biegiem. – Salamandry! Pozbierali szybko piłeczki i narzekając, wycofali się za bramę z kutego żelaza. Salamandry nadbiegły i stłoczyły się pod nią, gwiżdżąc, urągając i grzechocząc o pręty. – Hej, santitos! Co z wami? Boicie się zagrać? Było ich tylko sześciu, żaden nie miał więcej niż szesnaście lat. Loup, bez mrugnięcia, przypatrywała się przez kraty stojącemu najbliżej. Miał ogoloną głowę i krzywy nos. Wyszczerzył do niej zęby, wydając naśladujący pocałunek dźwięk. – Podoba ci się to, co widzisz, mija? Przyjdź mnie odwiedzić, jak podrośniesz.
– Nie odpowiadajcie im – powiedział cicho Diego. – O co chodzi, duży chłopczyku? – Ogolona Głowa się roześmiał. – Wyglądasz na zbyt starego, by niańczyć dzieci. Jesteś pedałem, co? Chciałbyś possać mojego fiuta? – Chodźcie. – Diego odwrócił się plecami do Salamander, machnął ręką w stronę kościoła. – Zwijamy się stąd. – Diego! – Maria kurczowo chwyciła go za ramię, wskazując coś na ulicy. Daleko, na samym jej końcu, stał Dondi z deskorolką pod pachą, mały i zagubiony, nadal dziecko mające zaledwie dziewięć lat. Salamandry z wrzaskiem rzuciły ku niemu, dopadły go w ciągu paru sekund. – W porządku – powiedział radośnie Ogolona Głowa. – Teraz się zabawimy, santitos! – Maria! – powiedział Diego. – Idź po ojca Ramona. Salamandry wyciągnęły Dondiego na środek ulicy. Któryś wyrwał mu deskorolkę, wskoczył na nią i zaczął jeździć wokół. Dwoje innych ściągnęło mu spodnie, potem, by poniżyć go jeszcze bardziej, złapali go za kostki i przytrzymali wiszącego głową w dół. Dondi wił się i wrzeszczał. Ogolona Głowa zaczął rozpinać pasek. – Hej, santitos! – krzyknął. – Spuścimy waszemu małemu koleżce lanie. Nikt z was nie ma nic do powiedzenia na ten temat? Jesteście wszyscy tchórzliwymi cipkami, czy co? Loup poczuła narastającą furię, ogarniającą ją niczym płomień. Nie myśląc, sięgnęła, by otworzyć bramę. – Nie. – Mack chwycił ją za nadgarstek. Na ulicy zabrzmiał odgłos pierwszego uderzenia. Dondi krzyknął głośno z bólu i ze strachu. Salamandry się roześmiały. Ten, który ukradł jego deskorolkę, usiłował wykonać na niej prosty trik, wskakując na krawężnik. – Mack. – Loup zmusiła się, by wymówić jego imię, walcząc z uczuciem dziwnej lekkości, narastającym w sercu. Pas ponownie przeciął powietrze, Dondi wrzasnął. Mack spojrzał jej w oczy i kiwnął głową. – Pilnuj moich pleców. Spróbuj się nie wychylać. – Nie czekając na odpowiedź, wyrwał kij z dłoni T.Y. i odblokował zasuwę bramy. Ruszył biegiem w stronę ulicy, Loup deptała mu po piętach. Zamachnął się kijem, opuszczając go na sam środek czaszki Ogolonej Głowy. Ogolona Głowa padł niczym rzucony na ziemię worek ziemniaków. Salamandry upuściły Dondiego i okrążyły wymachującego kijem na wszystkie strony Macka. Loup wybrała najbliższego, stojącego plecami do niej. Pochyliła głowę i z rozpędu uderzyła go
barkiem. Upadł, uderzając twarzą o chodnik. Uklękła na nim, chwyciła go za włosy i wyrżnęła jego czołem w beton. Rozległy się krzyki i wrzaski, gdy pozostałe sieroty wybiegły na ulicę. Ktoś kopnął ją w żebra, próbując oderwać ją od jej ofiary. Ból eksplodował, wypełniając żyły ogniem. Zmrużyła oczy, obserwując stopę w tenisówce zmierzającą po łuku w jej stronę, by zadać następne uderzenie. Odsunęła się z jej trajektorii, złapała za nią i pociągnęła mocno. Chłopak usiłujący ją kopnąć upadł na plecy, jego ręce rozpaczliwie zatrzepotały w powietrzu. C.C. Rider dopadł go, wskoczył na niego i zaczął okładać go pięściami, śmiejąc się jak opętany. Loup zerwała się na nogi. Troje spośród Salamander leżało na ziemi. Mack trzymał w szachu kolejną dwójkę. Ten na deskorolce zmierzał w ich kierunku, a wyglądał na wściekłego. Loup ustawiła się na jego drodze. Zlekceważył ją, nawet na nią nie spojrzał. Gwałtownie nadepnęła na przód deski, poszybował w powietrzu. – Dupek! – Gdy wylądował na ziemi, Szalona Jane kopnęła go w skroń, potem siadła mu na plecach. Diego skoczył w sam środek zadymy, by zająć się Dondim. Jeden z przeciwników Macka odwrócił się, chcąc mu w tym przeszkodzić. Jaime wskoczył mu na plecy i zaczął go dusić. Salamandra zatoczył się, usiłując oswobodzić się z jego uchwytu. – Hej! – T.Y. trącił Loup łokciem. Czujka z północnego końca ulicy pędził ku nim. – Zajmiemy się nim razem? – Wypiął pierś. – Musisz być ostrożna, ja pierwszy. Loup spojrzała na Macka. Powalił właśnie na ziemię ostatniego przeciwnika, postawił mu stopę na piersi, opierając koniuszek kija na jego gardle. – Zrób to – zgodziła się, przesuwając się w bok. Czujka nabiegł, zwolnił na ich widok. – Z drogi, małe gnidy. T.Y. uderzył go w żołądek. – Kurwa! – Czujka uderzył T.Y. w nos, potem zaskowyczał, kopnięty w plecy przez Loup, która zaszła go od tyłu. – Cholera! – Odwrócił się do niej. Loup cofnęła się, kiwając na niego głową. Ponad jego ramieniem widziała zmierzającego w ich stronę i unoszącego kij do ciosu Macka. Posłała Salamandrze całusa. Kij opadł. Kolejny powalony. – Uwaga! Patrol! – Salamandra, najwyraźniej pilnujący ulicy od południa, biegł ku nim pędem, stopy w tenisówkach mlaskały o chodnik. Wyhamował gwałtownie, rozglądając
się, zaskoczony. – Chłopaki, musimy stąd spadać! Mack oparł kij na ramieniu. Szare oczy patrzyły zimno, niezwykle zimno. – Pomóż im i wynoście się. Salamandry pozbierały się szybko. Zdarzało im się już wcześniej przegrywać bojki, choć nigdy dotąd z małymi świętymi z Santa Olivia. Pozbierali swoich rannych, a w przypadku Ogolonej Głowy nieprzytomnych, i błyskawicznie zniknęli za rogiem. Gdy pojawili się żołnierze, nie było już po nich żadnego śladu. Sieroty z Santa Olivia odwróciły się, by wycofać się za bramę. Stał w niej ojciec Ramon z ramionami splecionymi na piersi, kiwając ostrzegawczo głową. – Cholera – wymruczał T.Y. Żołnierze nadeszli ulicą. Zatrzymali się z rękami na biodrach, przyglądając się uważnie niezwykłej zbieraninie. T.Y. miał rozbity nos, krew kapała mu na koszulkę. Okulary Jaime były przekrzywione. Mack, z sińcem na policzku, usiłował ukryć kij za plecami. – Uhm. – Jeden z żołnierzy wyjął pałkę i uderzył nią w otwartą dłoń. – Wdaliście się w bójkę, dzieciaki? W pustynnym mundurze wyglądał oficjalnie, urzędowo i groźnie, ale jego twarz była młoda. Katya wysunęła się do przodu, odrzucając włosy. – To tylko głupia sprzeczka z powodu gry, w którą grali, panie oficerze. Dziecięce przepychanki, nic więcej. – Doprawdy? – Żołnierz uśmiechnął się do niej. – Jesteś pewna, że nie pobili się o ciebie, ślicznotko? Katya pociągnęła nosem. – To tylko chłopcy. – Mali chłopcy szybko dorastają. – Wyjął z kieszeni munduru paczkę gumy. – Miętówkę? Wzięła jeden listek. – Dziękuję. – Hej, padre. – Drugi z żołnierzy zauważył stojącego w bramie ojca Ramona. – To twoje dzieciaki? – W pewnym sensie. – Głos ojca Ramiona był suchy niczym pustynny pył. Żołnierz przyjrzał się Mackowi. – Co usiłujesz tam ukryć, synu? – Nic. – Mack pokazał mu kij. – Graliśmy w stickball. – Stickball, co? – Twarz złagodniała mu na chwilę, potem jej rysy stwardniały
ponownie. – To dlaczego nie widzę nigdzie żadnych piłeczek? – O to właśnie się pokłóciliśmy – wyjaśnił C.C., huśtając się na palcach. Żołnierze spojrzeli na niego. – Dlaczego on to robi? – zapytał ten z gumą do żucia. – Po prostu tak ma – odparła Katya. – To moja wina – powiedział płaczliwym tonem Jaime. Zdjął pogięte okulary i usiłował je wyprostować. – Zgubiłem ostatnią piłkę. Wybiłem ją na dach winiarni. Teraz wszyscy mnie nienawidzą. Loup, ze wszystkich sił starająca nie rzucać się w oczy, spojrzała w stronę bramy. Ojciec Ramon płynnym ruchem przesunął się nieco w bok. Dół jego sutanny zakrył leżącą na ziemi stertę brudnych piłeczek tenisowych, które zdążyli tam odłożyć, nim pojawiły się Salamandry. – Tak? – Drugi żołnierz uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Pech, dzieciaku. Wiem, jak to jest. Grywaliśmy w stickball w Bronksie. Do bani jest być tym, który zepsuł wszystkim zabawę. – Do bani – zgodził się Jaime. – W porządku. – Żołnierz zmierzwił mu włosy, z szorstkością starszego brata. – Bawcie się grzecznie, dobrze? Nie wdawajcie się w bójki. – Spojrzał na swojego kompana. – Skończyłeś już flirtować z nieletnią, Jeff? – Jeszcze chwilę – odparł przyjacielsko żołnierz o imieniu Jeff, puszczając do Katyi oko. Jego partner skinął ojcu Ramonowi głową. – Do zobaczenia, padre. Odeszli, kontynuując swoją wędrówkę w dół ulicy. T.Y., pociągając głośno rozbitym nosem, westchnął z ulgą. – Było blisko. Ojciec Ramon otworzył bramę. – Och, wierzcie mi, dzieci, to jeszcze nie koniec. Obiad opóźnił się tego dnia. Wszyscy, prócz Dondiego, którego zabrano do ambulatorium, czekali w świetlicy, wspominając detale zajścia z mieszaniną ukrytej dumy i narastającej obawy. Gdy zabrzmiał wzywający na posiłek dzwonek, na stole nie było jedzenia. Dondi nadal nie wrócił. – Siadajcie – powiedział ojciec Ramon. Usiedli.
Stał u szczytu stołu, mierząc ich wzrokiem. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Siostra Marta i Anna stanęły po jego bokach i nawet piękna twarz Anny niczego nie wyrażała. – Rozmawiałem z Dondim i rozumiem, dlaczego złamaliście mój zakaz – powiedział ojciec Ramon. – To nie z tego powodu jestem zły. Nie dlatego, że naraziliście się na niebezpieczeństwo, ani nawet nie dlatego, że naraziliście na nie kościół. Wiecie dlaczego? – Przenosił spojrzenie ciemnych oczu z jednej twarzy na drugą, gdy zmieszani potrząsali po kolei głowami. – Dzieci! – Podniósł głos. – Gdy ruszyliście na ratunek Dondiemu w taki sposób, ci niesforni chłopcy upuścili go na głowę, na samym środku ulicy. Wiecie, co mogło się stać? – Mógł skręcić kark, ojcze – wymruczał Jaime. – Mógł zostać kaleką. – Tak. – Ojciec Ramon pokiwał głową. – Właśnie o to mi chodzi. – Czy Dondiemu nic nie jest? – Głos Macka brzmiał szorstko. – Nie – odpowiedział krótko ojciec Ramon. – Nic mu nie będzie. Chodzi o to, że nawet działania, u podstaw których leżą szlachetnych pobudki, mogą doprowadzić do strasznych rezultatów, jeśli się wcześniej nie zastanowicie. – Uderzył pięścią w stół. Wszyscy prócz Loup podskoczyli. – Rozumiecie? Pokiwali głowami. – To dobrze. – Ojciec Ramon odsunął krzesło i usiadł. Siostra Marta i Anna usiadły po jego bokach. Machnął dłonią w stronę Katyi i Marii, mających tego dnia dyżur w kuchni. Pobiegły podać obiad. – Dziękujemy – powiedział ojciec Ramon, składając dłonie – za posiłek, który spożywamy i za to, że naszemu małemu przyjacielowi nic się nie stało. Dziękujemy, że flirt Katyi i tęsknota za domem, którą odczuwali żołnierze, sprawiły, że byli wyrozumiali i mogliśmy zebrać się tu w komplecie. C.C. parsknął. – Nie skończyłem jeszcze – powiedział ojciec Ramon, mierząc go wzrokiem. – W ramach pokuty wszyscy biorący udział w bójce przez miesiąc będą stać na straży, ponieważ nie mogę już słuchać, jak te łobuzy z band popierających Garzę czy Salamankę napastują was i naszych parafian. – Uniósł szklankę wody. – Pomimo że macie złą skłonność, by nie przestrzegać moich zaleceń, przynajmniej macie wolę walki i wygrywacie. I wbrew zdrowemu rozsądkowi, muszę przyznać, że to mnie cieszy. Jakieś pytania? Potrząsnęli głowami. – Nie, proszę ojca! – powiedział szorstko Mack.
– To dobrze. – Ojciec Ramon pociągnął łyk wody. – Amen.
Szesnaście Sytuacja zmieniła się, tak jak to czasami w życiu bywa. Wiadomość o tym, że sieroty z Santa Olivia pokonały gang młodych Salamander, wywołała nieco zamieszania. Salamandry poprzysięgły zemstę. Młodzi zwolennicy Garzy również postanowili spróbować szczęścia. Doszło do serii krótkich, brutalnych potyczek, w których Santitos, Małym Świętym z Santa Olivia, udało się zwyciężyć lub zremisować. Zdobyli sobie szacunek. Po ulicach rozeszła się pogłoska, że kościoła nie należy niepokoić. Włóczące się po okolicy bandy zniknęły. Loup tęskniła za nimi. Santitos zaczynali dorastać i zaczynali się od siebie oddalać. Diego i Maria byli już straceni, podobnie jak flirtująca z upodobaniem z żołnierzami Katya. C.C. i Mack mieli wkrótce dorosnąć; ich ramiona stały się szersze, głosy głębsze. Jaime i Jane wdali się w ostrożne, niepewne zaloty, w których trakcie kłócili się często i co chwilę zrywali ze sobą, by zaraz do siebie wrócić. Miguel Garza przekonał w końcu Floyda Robertsa, by dał mu, po raz pierwszy, wystąpić w sobotnim meczu. Przegrał, ale udało mu się dotrwać do końca walki. Jak można było oczekiwać, zamiast wytężyć siły i trenować ciężej, spoczął na laurach, zupełnie przestając przykładać się do treningów. Gdy sześć miesięcy później walczył w swoim drugim spotkaniu przeciwko zawodnikowi generała, poruszał się ociężale i został znokautowany w szóstej rundzie. – Teraz moja kolej – poinformował Loup Tommy, a w jego głosie dźwięczała pewność. Nie był jedynym, który tak uważał. Zaczęły krążyć plotki, że Tom Garron będzie następnym pretendentem. W klubie pracował bez wytchnienia jako prawa ręka Floyda Robertsa i nie oszczędzał się na treningach. Zdobywał podziw i szacunek niemal wszystkich, z którymi się stykał. Mimo to Floyd zwlekał z wystawieniem go do walki. Tego roku, gdy Loup skończyła trzynaście lat, Tommy dostał wreszcie swoją szansę, a kościół zyskał nową sierotę. To drugie wydarzyło się najpierw. W dniu, gdy przybyła Pilar Ecchevarria, Loup była
z T.Y. na dzwonnicy. W zasadzie wstęp tam był zakazany, odkąd ojciec Gabriel powiesił się dwie dekady temu, ale Santitos od dawna wykorzystywali ją jako miejsce schadzek i była to jedna z wielu rzeczy, na które przymykano oko. Tego dnia T.Y. uczył Loup, jak się całować. – Zamknij oczy – narzekał. – Nie mogę tego zrobić, gdy tak się na mnie gapisz. – Dobrze. – Zamknęła oczy. T.Y. pocałował ją lekko, suchymi wargami, potem wsunął język w jej usta, pocierając nim o język Loup. Odsunął się. – Dziwnie uczucie. Loup otworzyła oczy. – Co ty nie powiesz. – Nie. – Zarumienił się. – Miałem na myśli to, że z tobą jest jakoś dziwnie. – Może robisz to źle? – zasugerowała. T.Y. potrząsnął głową. – Robię to dokładnie tak, jak pokazała mi Jane. Z tobą jest jakoś dziwnie, to wszystko. – Zarumienił się jeszcze mocniej. – Przepraszam. – Może Jane zrobiła cię w balona – mruknęła Loup. – Nie wydaje mi się – powiedział żałośnie. – Chciała sprawić, by Jaime poczuł się zazdrosny. Zamieszanie na wewnętrznym dziedzińcu przerwało niezręczną ciszę, która zapadła po jego słowach. Wychylili się za krawędź wieży, by zobaczyć, co się dzieje. Solidnie zbudowana kobieta w średnim wieku maszerowała w stronę drzwi kościoła, ciągnąc za rękę znacznie od niej młodszą dziewczynę, wygłaszając przy tym długą tyradę. – Chcesz zobaczyć, co jest grane? – zapytał T.Y. weselszym tonem, wdzięczny za pretekst do zmiany tematu. Loup westchnęła. – Jasne. Kiedy zeszli z dzwonnicy, młoda dziewczyna czekała samotnie w holu, wydawała się nadąsana i znudzona. Pomijając wyraz jej twarzy, była śliczna, z brązowymi włosami przetykanymi blond pasmami i sylwetką o urokliwie kobiecych kształtach. – Cześć – przywitał ją T.Y. – Cześć – odpowiedziała pozbawionym zainteresowania tonem. Zza drzwi pomieszczenia, w którym ojciec Ramon przyjmował parafian, dobiegały podniesione głosy.
– …wolimy, by dzieci wychowywali członkowie rodziny, jeśli tylko jest to możliwe – mówił ojciec Ramon. – Ciało tego dziecka jest zabawką diabła! – zagłuszyła go postawna kobieta. – Jeśli jej nie weźmiecie… Loup spojrzała na nową. – Mówią o tobie? – Tak. – Poprawiła się na krześle. – To moja ciotka. Przyłapała wujka, jak się ze mną zabawiał. T.Y. zagwizdał. – To nie było nic wielkiego. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Zapłacił mi pięć dolców, żebym usiadła mu na kolanach i trochę się pobujała. – I zrobiłaś to? – zapytał osłupiały T.Y. Orzechowe oczy rozbłysły. – Jasne, cholera, że tak! Nie pozwolili mi iść do pracy, nie dawali mi ani grosza i oczekiwali, że będę usługiwać im i ich bachorom we wszystkim, wdzięczna za dach nad głową. Jak inaczej miałam się stamtąd kiedykolwiek wyrwać? Więc tak, zrobiłam to. T.Y. uniósł dłonie. – Dobrze, dobrze! – Zaoferował mi dychę, jeśli pozwolę mu się pobawić moimi cyckami – dodała miękko dziewczyna. – Powiedziałam, żeby się pieprzył. Ojciec Ramon otworzył drzwi, przystanął w nich, na jego twarzy malowało się zmęczenie. Stojąca za nim kobieta uśmiechała się złośliwie. – Pilar Ecchevarria – powiedział do nowej. – Witaj w Kościele Świętej Oliwii. Wstała, uśmiechając się do niego słodko. Pod zniszczoną, męską koszulą jej piersi zafalowały w interesujący sposób. – Dziękuję, ojcze. Odwrócił wzrok, zwracając się do starszej kobiety: – Ile mówiłaś, że ma lat? – Trzynaście – powiedziała kwaśno. Ojciec Ramon przeżegnał się z westchnieniem. Na dobre czy na złe, przybycie Pilar raz jeszcze zmieniło równowagę w grupie. Gdy przywykła już do kościelnej rutyny i zrozumiała, że naprawdę uwolniła się od swoich nieprzyjemnych krewnych, okazała się pogodnie usposobioną, choć leniwą dziewczyną. Ale nawet mając trzynaście lat, Pilar przyciągała chłopców jak miód muchy – dotyczyło to także
żołnierzy snujących się pod bramą kościoła, by poflirtować z Katyą, dając jej drobne prezenty. – Nie możecie trzymać jej z dala ode mnie? – Kotch trzasnęła w ramię C.C., potem Macka. Wymienili spojrzenia. C.C. uśmiechnął się szeroko. – Możemy spróbować. Santitos łączyli się w pary, zrywali ze sobą, by związać się z kimś innym, za każdym razem sprzeczając się o to, z czyjej winy nastąpiło rozstanie. Nawet T.Y. urósł o kilka cali i wyhodował sobie kilka włosków nad górną wargą. Gdy zniknęły niepokojące ich bandy, flirtowanie zastąpiło bójki i stickball jako ich nowe, ulubione zajęcie. Jedynymi pozostawionymi na uboczu byli dorastająca wolniej Loup i Dondi, który był jeszcze za młody. – Tęsknię za dawnymi czasami – powiedział smutno Dondi. Loup zwichrzyła mu włosy. – Ja też. Był niemal koniec roku, kiedy Floyd Roberts dał wreszcie Tommy’emu zielone światło. Wymagało to nieco negocjacji, ale w końcu ojciec Ramon zgodził się, by wszyscy Santitos udali się obejrzeć walkę. On sam, siostra Marta i Anna towarzyszyli im w charakterze opiekunów i przyzwoitek. Dostali doskonałe miejsca i przy mrukliwej aprobacie Floyda stłoczyli się za narożnikiem pretendenta. Reflektory rozświetlały noc. Kręgi światła skupiły się na Tommym, gdy wszedł na ring. Zrzucił szlafrok, prezentując idealnie umięśnione ciało, zbudowany niczym młody bóg. W blasku reflektorów jasne włosy zdawały się tworzyć wokół jego głowy aureolę. Tłum zaryczał. Pilar Ecchevarria nabrała głęboko powietrza. – On jest twoim bratem? – Tak – odpowiedziała z roztargnieniem Loup. Przyglądała się uważnie przeciwnikowi Tommy’ego, skupiając na nim całą uwagę. Miał z włoska brzmiące imię, był mocno zbudowany, a spokojne oczy patrzyły czujnie. On i Tommy byli dobrze dobrani, jeśli chodzi o wzrost i zasięg ramion, ale zgadywała, że ma nad jej bratem przewagę pięciu lat doświadczenia i dwudziestu funtów wagi. Dwudziestu funtów twardych mięśni. – Hej, kochanie. – Tommy przechylił się przez liny. Jego niebieskie oczy lśniły. –
Więc? – Nie jesteście w tej samej kategorii wagowej – powiedziała miękko Loup. – Ten facet powinien być w wadze ciężkiej. – Tak, wiem. – Uderzył rękawicami o siebie, podskakując na palcach. – Zgodziliśmy się na to. Jeśli chcesz walczyć, musisz się dostosować. Tak to tutaj działa, przecież wiesz. Poza tym trener nie ma nikogo w wadze ciężkiej. Więc? Co myślisz? Loup spojrzała w otwartą, szczerą twarz brata i zrozumiała, czego potrzebuje. – Dołóż mu solidnie, mijo. To była dobra walka, ale oglądała ją z dziwnym uczuciem pustki. Nigdy wcześniej nie czuła tego, oglądając mecze bokserskie. Gdy Tommy otrzymał pierwszy silny cios w głowę, Pilar pisnęła, ściskając mocno jej ramię. – Nie boisz się? – wydyszała. – Tak. – Loup uśmiechnęła się krzywo. Pilar nie do końca rozumiała, jak to z nią jest, niemniej trafiła w samo sedno. – Tak, myślę, że się boję. Mecz nie zakończył się wcześniejszym nokautem. Tommy był dobrze przygotowany, ale dawał się zauważyć jego brak doświadczenia. Loup słuchała tłumu wiwatującego za każdym razem, gdy udało mu się trafić, i posapującego, gdy otrzymywał cios. Obserwowała, jak lewe oko Tommy’ego puchnie, zachodząc krwawą czerwienią. Kiedy sędzia pozwolił mu kontynuować walkę, rzucił jej pokrzepiający uśmiech, by wiedziała, że nic mu nie jest. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, żałując że nie potrafi odczuwać tego, co normalni ludzie, gdy ktoś, kogo kochają, znajduje się w niebezpieczeństwie. I przez cały ten czas Pilar kurczowo ściskała jej ramię, sprawiając, że czuła się jeszcze osobliwiej. W końcu było po wszystkim. Champion wygrał zgodną decyzją sędziów. Uniósł na chwilę ręce w geście zwycięstwa, potem uderzył rękawicą w rękawicę Tommy’ego. – Dobra walka, dzieciaku. Tommy się rozpromienił, miał opuchnięte oko, jego twarz błyszczała, pokryta warstewką wazeliny i potu. Uczucie pustki w sercu Loup zniknęło, zastąpione przez dumę. To drugie osobliwe uczucie pozostało. – Przedstawisz mnie? – wyszeptała jej do ucha Pilar. Loup wzruszyła ramionami. – Jasne. Ale mam zamiar powiedzieć mu, ile masz lat. Pilar przewróciła oczami. – Nie mogłabyś chociaż pozwolić, by sam się domyślił?
– Domyśliłby się źle – powiedziała Loup. – O to właśnie chodzi. Santitos zebrali się w grupę. Tommy, owinięty szlafrokiem, usiadł na krawędzi ringu, machając nogami. Loup wpatrywała się w niego. Uśmiechnął się szeroko, muskając jej policzek pięścią w rękawicy. – Jak mi poszło? – zapytał. – Dobrze – odpowiedziała mu uśmiechem. – Naprawdę dobrze, Tommy.
Siedemnaście Wciągu następnego roku Tommy walczył jeszcze dwukrotnie, za każdym razem z tym samym przeciwnikiem, nazywającym się Celino Rossi. Przegrał obie walki, ale jego umiejętności rosły. Pierwszą z nich przegrał zgodną decyzją sędziów, jednak różnica punktów była niewielka. W kolejnej sędziowie byli podzieleni, jeden z nich policzył punkty na jego korzyść. Był to najlepszy wynik, jaki kiedykolwiek udało się osiągnąć miejscowemu zawodnikowi, i miasteczko kochało go za to. – Mój brat, bohater – skomentowała Loup. Roześmiał się. – Nie podoba ci się to? – Podoba. – Odpowiedziała uśmiechem. – Ludzie potrzebują symboli. To było jedno, ale tego roku wydarzyło się także coś innego. Loup skończyła czternaście lat i dojrzała równie szybko i nieoczekiwanie, jak wyślizgnęła się z łona Carmen Garron. W ciągu sześciu miesięcy jej kości wydłużyły się, a ciało nabrało gładkich krągłości, twarde, elastyczne mięśnie wypełniły się niecierpliwą energią. Lustro pokazywało jej twarz o wysokich, zaokrąglonych kościach policzkowych, pełnych ustach i ciemnych, lśniących oczach. Pewne rzeczy się zmieniły. Inne nie. – Przepraszam – wyszeptał C.C., unosząc głowę. – To uczucie jest… – Dziwne? – zasugerowała Loup. – Tak. – Pochylił się nad nią, podpierając się ramieniem. – Nie dziwne-złe, nie w tym sensie. To uczucie, jakbym całował innego faceta, tylko intensywniejsze. – Przesunął palcem po jej wardze. – Bardziej intensywne. Zbyt intensywne. – Od kiedy to całujesz facetów? – zapytała Loup. C.C. uśmiechnął się pogodnie. – Och, od zawsze. Wiesz, gdzie jest Forrest Street? Przyłażą tam żołnierze gotowi zapłacić za różne dziwne rzeczy. Czasem tam chodzę.
Tego roku, gdy Loup ukończyła czternaście lat, miały miejsce jeszcze dwa ważne wydarzenia. Pierwszym z nich była śmierć ciotki Pilar, po której jej wuj usiłował ją porwać. Miało to miejsce po odprawionym przez ojca Ramona pogrzebie, tak cynicznym, jak to tylko możliwe. Gdy było po wszystkim, wuj po prostu chwycił Pilar za rękę i pociągnął w stronę drzwi, nie zwracając uwagi na jej protesty. Ojciec Ramon rozmawiał w tym czasie z żałobnikami i nie było go w pobliżu. – Hej. – T.Y. szturchnął Loup łokciem. Prześlizgnęła się poprzez tłum, by zastąpić im drogę na schodach. – Puść ją. Spojrzał na nią, mrużąc oczy. – Z drogi, szczeniaku. Loup kopnęła go w goleń, po czym cofnęła się o krok. Ryknął i rzucił się w jej stronę, wyciągając rękę. Złapała go za nią i pociągnęła, podkładając mu równocześnie nogę. Wujek Pilar upadł jak długi. Uderzył podbródkiem w schody i przygryzł sobie język. – Co, do diabła, się tutaj dzieje? – zagrzmiał nagle ojciec Ramon, a dół jego sutanny wirował, oczy płonęły ogniem. – Nic ci nie jest? – Loup zwróciła się do Pilar. – Nie. – Pilar ją objęła. – Dziękuję, kochanie. Trzymając Loup w objęciach, pocałowała ją w policzek. Zbyt wiele razy, zbyt długo, zbyt przeciągle. Napięcie zaczęło narastać między nimi. Pilar oderwała się od niej w końcu, rumieniąc się nagle. – Dzięki – powtórzyła. Loup kręciło się w głowie. – Nie ma za co. Ojciec Ramon szturchnął wuja Pilar butem w żebra. – Wynoś się. – Zboczeniec! – warknął wujek Pilar, plując krwią. Ojciec Ramon splótł ramiona na piersi. – Wynoś się. Odszedł i nigdy nie wrócił. To było pierwsze pamiętne wydarzenie tego roku. Drugie było gorsze, o wiele gorsze. Tego roku, gdy Loup Garron skończyła czternaście lat, Katya została zgwałcona. Być może nie doszłoby do tego, gdyby Mack nie znalazł w składziku zapasowego
klucza do bramy. Ale znalazł, a Katya ubłagała go, by pozwolił jej go używać, aby mogła wymykać się wieczorami. To właśnie odgłosy jej powrotu, późno w nocy, gdy po omacku obijała się o meble, zbudziły wszystkie dziewczęta w pokoju. – Jezu! – powiedziała w ciemności Szalona Jane zirytowanym, sennym głosem. – Włącz cholerne światło i znajdź swoje cholerne łóżko. – Generator jest wyłączony na noc – odezwała się Maria. – Zapalę świecę. – Nie! – Głos Kotch brzmiał jakoś dziwnie. Ale było już za późno; Maria zdążyła zapalić zapałkę. Świeca zapłonęła ciepłym, stłumionym światłem, ukazując zwichrzone włosy i podartą bluzkę. Usta Kotch były opuchnięte, na policzku rumienił się ślad po uderzeniu. – Jezu! – powtórzyła Jane innym tonem. – Co, do cholery, ci się stało? – A jak, cholera, myślisz? – odpowiedziała martwo Katya. – Och, dziecino! – Pilar wygramoliła się z pościeli i zaprowadziła Katyę do jej łóżka. – Usiądź. Czy to jeden z tych żołnierzy? – Tak. – Drań. – Pogłaskała ją po włosach. – Maria, idź po siostrę Martę, dobrze? – Nie! – zaprotestowała Katya. – Nie chcę, żeby wiedzieli! – Dziecino, musisz im powiedzieć – odparła łagodnie Pilar. – Jest pewna granica i ten chłopak ją przekroczył. Ojciec Ramon dopilnuje, by nie uszło mu to na sucho, tak jak nie pozwolił, by mój wuj mnie zabrał. W końcu, pomimo protestów Katyi, Maria wyszła. Siostra Marta przyszła szybko, jej twarz była ponura. Nie robiła Katyi żadnych wyrzutów. Zabrała ją do ambulatorium. Następnego dnia dowiedzieli się wszystkiego. Kotch wyślizgnęła się wieczorem, by spotkać się z jednym z żołnierzy, z którymi flirtowała od roku – nie Jeffem z gumą, ale przystojnym, młodym chłopakiem o imieniu Ken Braddock. W barze Salamanki postawił jej kilka drinków i tańczył z nią, na koniec zaoferował się, że odprowadzi ją do domu. W drodze powrotnej przystanął w ciemnej alejce i zażądał, by Katya zrobiła mu loda. Gdy odmówiła, uderzył ją w twarz, przyparł do muru naprzeciw opuszczonej restauracji i zgwałcił. Atmosfera w kościele była napięta. Ojciec Ramon, wściekły, czekał na wiadomość od doradcy prawnego armii. Katya była cicha i zamknięta w sobie. Santitos chodzili podminowani, niepewni, jak najlepiej jej pomóc. – Powinniśmy po prostu dorwać tego drania – mruknął Mack. Jaime potrząsnął głową. – Stanie przed sądem wojennym. Czytałem o tym. Armia przestrzega pewnych
standardów, nawet tutaj. Jaime miał rację i mylił się zarazem. Dochodzenie trwało miesiąc. Wysoki, szczupły mężczyzna z dystynkcjami pułkownika przyszedł, by odebrać od Katyi zeznania. Obiecał im, że dotrze do prawdy. Nie dotarł. Kiedy pułkownik Stillwell wrócił, wyraził dyplomatyczne przeprosiny. Wypowiedział je w holu, tylko nieznacznie zmieszany gniewem widocznym w oczach ojca Ramona i obecnością obserwujących go uważnie Santitos, którzy zgromadzili się za jego plecami. – Jest mi ogromnie przykro, ale wygląda na to, że nikt nie może potwierdzić historii młodej damy. – W jego głosie brzmiało szczere współczucie. – Koledzy towarzyszący szeregowemu Braddockowi tamtej nocy zeznali pod przysięgą, że nigdy nie opuścił klubu. – Rozłożył ręce. – Po prostu nie ma żadnych dowodów. – Widziałam dowód! – powiedziała szorstko siostra Marta. Pułkownik pochylił głowę, patrząc na nią. – Być może młoda dama została napadnięta. Nie ma jednak żadnych dowodów, by szeregowy Braddock miał z tym cokolwiek wspólnego. – Jego koledzy kłamią – powiedziała pozbawionym życia głosem Katya. Spojrzenie pułkownika stwardniało. – Być może, młoda damo, powinnaś zastanowić się dwukrotnie, nim naraziłaś się na znalezienie się w tego typu sytuacji. Kotch odwróciła wzrok. Loup poczuła, jak krew w jej żyłach zaczyna śpiewać rzadkim, zimnym gniewem. – Więc ma pan zamiar pozwolić, by uszło mu to na sucho – powiedział ponuro ojciec Ramon. – Jak powiedziałem, nie ma żadnych dowodów. – Pułkownik Stillwell wykonał zgrabny, przepraszający gest. – Przykro mi. Być może kłamią. Być może nie. W tej sytuacji mogę opierać swój osąd wyłącznie na zeznaniach, a te oczyszczają szeregowego Braddocka z wszelkich zarzutów. – Zamilkł na chwilę. – Sugeruję, żebyś lepiej pilnował swojego stadka, ojcze. Ojciec Ramon zacisnął zęby. – Będę miał to na uwadze. Odbyła się jeszcze jedna rozmowa, mająca być tajemnicą. Danny Garza odwiedził kościół, by spotkać się z ojcem Ramonem. Loup, która miała słuch lepszy niż większość ludzi, nawet jeśli nie był to supersłuch, została wysłana, by podsłuchiwać pod drzwiami jego
gabinetu. Gdy spotkanie dobiegło końca, wróciła do czekających w świetlicy Santitos. – Garza nie zamierzają pomóc w żaden sposób – powiedziała po prostu. Spojrzała ze współczuciem na Kotch. – Nie, chyba że chcesz wejść z nimi w układ. Wtedy zapewnią ci ochronę i dopilnują, by to się więcej nie powtórzyło. – Wejść w układ? – zapytała cicho Katya. Loup skinęła głową. – Przecież wiesz. – Jako dziwka. – Tym razem głos Katyi zadrżał. – Jezu, kurwa, Chryste! Myślałam, że mnie lubi, to wszystko! – Powinnaś zrobić mu tego loda – mruknęła Pilar. Kotch rzuciła jej ostre spojrzenie. – Ty byś zrobiła! – Prawdopodobnie – przyznała Pilar. – Pax Olivia – przerwał im Mack zamyślonym tonem. Przeczesał dłonią włosy. – W porządku, zostaliśmy w takim razie tylko my. – Rozejrzał się wokół. – Wszyscy w to wchodzą? – Nie możemy dać się złapać, Mack – powiedział Jaime. – To jest granica, której my nie możemy przekroczyć. Znikniemy, jeśli tak się stanie. A jeśli wpieprzymy mu zbyt mocno, wywrócą miasto do góry nogami i ktoś za to zapłaci, nawet jeśli nie będziemy to my. – Upokórzmy go – zasugerowała Jane. – Tak. – Mack pokiwał głową. – To dobry pomysł. – Odbiło wam – powiedziała Pilar. – Dajcie spokój. To dorosły facet i ma wielu kumpli. – Tak, ale my mamy tajną broń. Taką, która zostawi go z opowieścią, w którą nikt nie uwierzy, którą być może nawet będzie wstydził się opowiedzieć. – Mack spojrzał na Loup. – Wchodzisz w to, dzieciaku? To ryzykowne. Loup wyszczerzyła zęby. – Jasne, że wchodzę. T.Y. tracił ją łokciem. – Mówiłem ci, że jesteś superbohaterem. – Musimy dopaść go, jak będzie sam – powiedział pragmatycznie Jaime. – Jeśli będzie jakiś świadek, już po Loup. – Racja – zgodził się Mack. – Potrzebujemy przynęty. – Spojrzał na Pilar. – Przynęty, której nie zdoła się oprzeć.
– Nieletniej – dodał C.C. – Ach, kurwa! – powiedziała z niechęcią Pilar. – Nie musi wiedzieć, że bierzesz w tym udział. – Mack mówił spokojnie. – Wszystko, co musisz zrobić, to zaprowadzić go w ciemną alejkę i uciec, gdy tylko pojawi się Loup. Co na to powiesz? Czy on cię kiedykolwiek widział? – Nie. – Pilar possała kciuk. – Och, dobrze! Kurwa. Zrobię to. – Dzięki – powiedziała miękko Katya.
Osiemnaście - Tak, jasne! To naprawdę odosobnione miejsce, żołnierzu! – Pilar, lekko zdyszana, zachichotała. Prowadziła za rękę Kena Braddocka w głęboki cień, pod rozstawione na rynku trybuny. Reflektory były wyłączone. Obrzeża placu rozświetlało padające z barów światło, ale jego środek tonął w mroku. – Dasz mi teraz coś słodkiego? – zapytał głębokim, pewnym siebie głosem. – Żebyś wiedział, dziecino. – Pilar otarła się o niego. – Słodko. – Złapał ją za pośladki. – Hej. – Loup wysunęła się z cienia, zawiązana na twarzy chustka przytłumiła jej głos. Kiwnęła głową w stronę Pilar. – Spadaj. Mamy interes do załatwienia. Pilar cofnęła się, przywierając plecami do znajdującego się za nią wspornika, pisnęła cicho. – Co, do diabła? – Szeregowy Braddock wydawał się szczerze rozbawiony. Oparł zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach, spoglądając z góry na Loup. – Czego chcesz, dzieciaku? Jestem zajęty. – Odejdź, dziecko – zaintonowała Loup, robiąc w kierunku Pilar tajemniczy gest, jaki wymyślił dla niej Jaime, powtarzając opracowane przez niego słowa. – Intencje tego człowieka nie są czyste. Duch świętej Oliwii daje ci szansę, by uciec. Uciekaj! Pilar uciekła. – Ach, cholera. – Braddock popatrzył za nią, potem ponownie spojrzał na Loup. – Co, do kurwy nędzy? Co to ma być? Halloween? Loup pochyliła głowę. – Przynoszę posłanie od świętej Oliwii. Czy zechcesz go wysłuchać? – Do diabła, nie! – Braddock zaczął się odwracać, by odejść. Loup uderzyła go pięścią w nerki. Stęknął, zaczął odwracać się ponownie, ból spowalniał jego ruchy. – Kurwa! Uderzyła go w szczękę lewym sierpowym. Ostrożnie, uważając, by nie złamać kości. Oczy uciekły mu w tył czaszki, zaczął osuwać się na ziemię. Loup podtrzymała go, nim upadł, potem gwizdnęła cicho. Wynurzyli się z cienia i zebrali razem, ich sylwetki rozmywały się w mroku.
– Dobra robota. – Szare oczy Macka błyszczały. – Dzięki – wyszeptała w odpowiedzi Loup. Santitos pracowali w pośpiechu. Rozebrali szeregowego Braddocka, spodnie opuścili mu do kostek, ręce i nogi związali sznurem. Narysowali mu na czole czarny krzyż i przypięli karteczkę do piersi: GWAŁCICIEL. ŚWIĘTA OLIWIA NIE ZAPOMINA. – Wystarczy? – zapytał Katyę Mack. Spojrzała na żołnierza, po czym kopnęła go w żebra. – Tak, wystarczy. Rozproszyli się, biegnąc przez miasto, unikając patroli, oszołomieni własnym sukcesem. Pilar czekała za bramą. Ojciec Ramon skonfiskował zapasowy klucz, ale zręczny Mack znalazł sposób, by otworzyć zamek. – Alleluja, święta-pieprzona-Oliwia! – wyszeptał T.Y., gdy dotarli do pogrążonego w mroku kościoła. Następnego dnia pojawiły się plotki, powrócił też pułkownik Stillwell. Odbył długą, prywatną rozmowę z ojcem Ramonem i siostrą Martą. Loup usiłowała podsłuchiwać, ale Anna ją przegoniła. – Nie sądzę, byś chciała pchać się dziś pułkownikowi przed oczy, Loup – powiedziała znacząco. – Żadne z was. Loup westchnęła. – Dobrze. Pułkownik wyszedł po godzinie. Ojciec Ramon i siostra Marta opuścili gabinet, nie nawiązując w żaden sposób do incydentu. Jeszcze raz Santitos musieli czekać do obiadu. Jeszcze raz, gdy zabrzmiał wzywający na posiłek gong, zebrali się, by zastać pusty stół i opiekunów stojących przy nim w milczeniu. Czekali w przedłużającej się ciszy. – Mamy kłopoty, proszę ojca? – zapytał w końcu Mack. Ojciec Ramon splótł ramiona na piersi. – A jest jakiś powód, dla którego moglibyście je mieć? – Nie. Znów cisza. – Wygląda na to, że młodego człowieka, który dopuścił się grzechu przemocy wobec
Katyi, spotkało coś dziwnego ostatniej nocy – powiedział po chwili ojciec Ramon. – Objawienie, można by rzec. Wygląda na to, że święta Oliwia z koszykiem pełnym smakołyków zmieniła się w zamaskowanego, kopiącego tyłki mściciela. – Jego spojrzenie prześlizgnęło się po nich, by na koniec spocząć na Loup. – Jak sądzę, żadne z was nic o tym nie wie? – Nie – odpowiedzieli chórem. Westchnął. – Boże, miej nade mną litość. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. – Jedno i drugie – powiedziała kwaśno siostra Marta. – Na szczęście, ta historia jest zupełnie niewiarygodna i udało nam się przekonać pułkownika, że młody człowiek kryje kompanów, sprawców brutalnego kawału, na który w pełni sobie zasłużył. Ponieważ jest winny jak cholera, a jego przyjaciele o tym wiedzą, wydaje się to prawdopodobne. Katya uśmiechnęła się nieznacznie. – Co nie znaczy, że taka jest prawda – dodał ojciec Ramon, wpatrując się w oczy Loup. – Mam szczerą nadzieję, że święta Oliwia nie planuje rozpocząć nowej kariery, wymierzając obywatelską sprawiedliwość. – Co to jest obywatelska sprawiedliwość? – spytała Loup. Ojciec Ramon wycelował w nią palec. – To, co, jak podejrzewam, zrobiłaś. Czy to jasne? Santitos wymienili spojrzenia. – Jasne, proszę ojca – wymruczał Mack. – Dobrze. – Ojciec Ramon odsunął krzesło i usiadł. Diego i C.C. ruszyli do kuchni, by przynieść obiad. Gdy został podany, ojciec Ramon złożył ręce. – Dziękujemy – powiedział – za żywność, którą spożywamy. Dziękujemy, że żadne z was nie dało się złapać, bo zadzieranie z Amerykańską Armią to zupełnie co innego niż przepychanki z Salamandrami, dzieci. – A-kurwa-men – dodała siostra Marta, z płynącym z głębi serca uczuciem. Mimo wszystko pojawiły się plotki. Krążyły, zataczając coraz szersze kręgi. Szeregowego Braddocka bladym świtem znaleźli żandarmi, związanego, pod trybunami. Szarpał się wściekle i bredził. Ciągnący swoje wózki, zmierzający do pracy wcześnie rano śmieciarze byli świadkami całego zajścia. – Czy to ty? – zapytał ściszonym głosem Tommy. – Powiedz mi prawdę, Loup. Nie zrobiłabyś czegoś aż tak głupiego, prawda? Spojrzała na niego i skłamała.
– Nie. Musiał to zmyślić. – Dziękuję. – Objął ją. Pachniał świeżym potem. – Wszytko u ciebie w porządku, kochanie? Loup wzruszyła ramionami. – Tak mi się wydaje. – Co jest nie tak? Rzuciła mu ukośne spojrzenie. – Jestem dziwna. To znaczy inni tak uważają. Chodzi o całowanie i tak dalej. Mówią, że to dziwne uczucie. – Wzruszyła ramionami. – To nic wielkiego. Niemniej trochę do bani, i tyle. Twarz Tommy’ego przybrał kilka różnych odcieni purpury. – Kto tak mówi? – T.Y… – powiedziała Loup. – C.C., Szalona Jane. – Jane? – powtórzył. Loup ponownie wzruszyła ramionami. – Nauczyła T.Y. jak się całować, więc poprosiłam ją, by mi pokazała. Pomyślałam, że może robił to źle, ale najwyraźniej chodzi o mnie. – Cholera. – Tommy zaczął spacerować. Loup siedziała na krawędzi ringu, machając nogami. Gdy do niej wrócił, jego twarz nadal była czerwona. – W porządku – mruknął. – Mama… zanim zmarła, powiedziała mi o kilku rzeczach, o których sądziła, że powinnaś się kiedyś dowiedzieć. Wiesz, czuję się niezręcznie, mówiąc o tym. – W porządku – zgodziła się Loup. – Więc? Chrząknął. – Cóż, w jednej z nich chodzi po części o seks. – Tak? – Tak. – Zarumienił się mocniej. – Sądzę, że dla twojego ojca było to coś zbliżonego do tego, co mi właśnie opowiedziałaś, z każdym prócz mamy. Ona była inna. Większość dziewczyn świrowała. Mama była pierwszą, która zareagowała inaczej. Więc być może nie ma na świecie całej masy ludzi, wśród których mogłabyś wybierać, Loup. Czy to ma sens? – Tak – powiedziała miękko Loup. – Czy tobie też wydaję się dziwna? Spojrzał na nią z przerażeniem. – Nie zamierzam się z tobą całować. Roześmiała się. – Nie o to mi chodziło… Po prostu… na przykład, gdy mnie obejmujesz?
Tommy zastanowił się nad tym. – Tak sądzę. Nie wiem, Loup. Jesteś po prostu sobą, wiesz? – A gdybym nie była twoją siostrą? Odwrócił wzrok. – Boże, nie wiem! Są pewne rzeczy, o które nie możesz prosić faceta, by nawet o nich myślał, rozumiesz? – W porządku – powiedziała łagodnie Loup. – Więc nie ma nikogo? – Tommy spojrzał na nią ponownie. – Nikogo, kto nie odbierałby tego inaczej? – Może Pilar. – Wzruszyła ramionami. – Ale ona leci na ciebie. Tommy uśmiechnął się nieznacznie. – Tak, cóż, jest zbyt młoda. Nawet jeśli jest chodzącą seksbombą. – Jego uśmiech znikł, twarz przybrała skrępowany wyraz. – Czy ty… umm, lubisz dziewczyny? Czy chodzi także o to? – Lubię Pilar – powiedziała szczerze Loup. – Czy to ważne? – Nie. – Milczał chwilę, potem pochylił się, by pocałować ją w policzek. – Nie. Wiesz co, loup-garou? To naprawdę zupełnie bez znaczenia. To po prostu jeszcze jedna rzecz, której się nie boisz. – Tak sądzę. – Przekrzywiła głowę. – Coś jeszcze? – Co, coś jeszcze? – Tommy się roześmiał. – Nie boisz się niczego. – Co jeszcze powiedziała ci mama, czego mi nie powiedziałeś? – zapytała Loup. Nie odpowiedział. – Tommy? – Nie chcę o tym mówić. – Wpatrywał się w swoje stopy. – Tommy. Uniósł gwałtownie głowę. – Że być może nie będziesz żyć długo. – Dlaczego? Przetarł oczy grzbietem dłoni. – Tak powiedział jej Martin. Twój ojciec. Naukowcy, którzy go badali, jego i tych pozostałych facetów, uważali, że mają… skrócony czas życia – ostrożnie wymówił ostatnie słowa. – Och – powiedziała Loup. – Jak krótko? – Trzydzieści pięć lat. Może czterdzieści. Roześmiała się.
– Och, do diabła, to masa czasu. – Nie. – Tommy chwycił ją za ramiona, próbując nią potrząsnąć. – Wcale nie, Loup. I przepraszam, że wcześniej ci tego nie powiedziałem, ale to jeden z powodów, dla których tak bardzo staram się wygrać dla nas bilety na zewnątrz. Nie chcę zestarzeć się bez ciebie. Gdzieś tam są prawdopodobnie ludzie mogący ci pomóc. Niezwiązani z wojskiem. Naukowcy. Ja nie jestem zbyt mądry, ale możemy odnaleźć ludzi, którzy są. – Ach, Tommy – powiedziała poważnie. – Po prostu przestań się o mnie martwić, dobrze? Rozluźnił uchwyt. – Jednak się martwię. – Tak – odparła. – Wiem. – Zamilkła na chwilę, marszcząc czoło i obliczając coś na palcach. – O co chodzi? – Może to nieprawda – powiedziała Loup. – Ci naukowcy mówili też, że mój ojciec nie może mieć dzieci, tak? Tommy pokiwał głową. – Tak. – Więc być może w tej kwestii również się mylili. – Wzruszyła jednym ramieniem. – Po prostu pomyślałam, że jeśli mieli rację, to znaczy, że on już nie żyje, prawda? – Prawdopodobnie – powiedział delikatnie Tommy. – Przykro mi. – Myślisz, że udało mu się przedostać do Meksyku? – zapytała Loup. – Dotrzeć do tego obfitującego w ryby miejsca o dziwnej nazwie, tego, o którym ci mówił? – Założę się, że tak. – Zawsze myślałam, że być może odnajdę go pewnego dnia, gdy dorosnę. – Zadumała się. – Po tym jak już wygrasz walkę i będziemy mogli stąd odejść, by dowiedzieć się, jak wygląda prawdziwy świat. Obiecałam Jaimemu, że wrócę i mu opowiem; pomyślałam, że mogłabym potem spróbować przedostać się przez mur. Założę się, że mogłabym to zrobić. Odnaleźć ojca i dowiedzieć się innych rzeczy. Na przykład tego, co mówił o El Segundo, że nie istnieje tak naprawdę. – Przykro mi, kochanie – powiedział ponownie. – Nie wiedziałem, że myślisz o odszukaniu go. – W porządku. – Uśmiechnęła się nieśmiało. – Ostatnio częściej się nad tym zastanawiałam, jak sądzę. Po prostu miło byłoby go poznać, poznać innych ludzi podobnych do mnie.
– Wiesz, nadal mogą tam być – powiedział. – Co, jeśli nie tylko Martin miał dziecko? Wszyscy zmierzali do tego samego miejsca, wszyscy Zagubieni Chłopcy. Martin na pewno nie był jedynym, któremu udało się tam dotrzeć. Być może po Meksyku biega teraz cała banda małych loup-garou. Oczy Loup rozbłysły. – Tak myślisz? – Jasne. – Zmierzwił jej włosy. – Musisz czasami mówić mi, co chodzi ci po tej twardej głowie, Loup. Nie chcę uszczęśliwiać cię na siłę, wpychać ci w gardło moich marzeń, rozumiesz? – Nie robisz tego. – Potrząsnęła głową. – Bardziej niż cokolwiek innego chcę zobaczyć, jak wygrywasz. To najważniejsze. Uśmiechnął się. – Jesteś pewna? – Tak – odpowiedziała. – Jestem pewna.
Dziewiętnaście Opowieść o zemście Świętej Oliwii wywołała spore poruszenie. Armia wydała oświadczenie, w którym stwierdzono, że był to tylko złośliwy kawał, jaki żołnierze zrobili jednemu ze swoich kompanów. Pomimo tego plotki nie przestawały krążyć. – Pieprzeni kłamcy – mruknął Mack w dniu, gdy ukazał się komunikat. – Denerwują się – powiedział Jaime. – Bohaterowie ludu, właśnie oni najczęściej wywołują powstania. Tak czy inaczej, powinniśmy się raczej cieszyć, że kłamią. To odsuwa od nas zagrożenie. – Jakoś wcale się nie cieszę. – W głosie Katyi kryło się zaskakująco wiele goryczy. – Od samego początku uciekali się do kłamstw. Ci faceci, kumple Braddocka, są tak samo winni jak on. Szkoda, że święta Oliwia nie może odwiedzić także ich. – Zrobię to – zaoferowała Loup. Santitos wymienili niepewne spojrzenia. – Nie – powiedział zdecydowanie, po chwili zastanowienia, Mack. – To zbyt niebezpieczne. Nie możemy ryzykować. Nigdy więcej obywatelskiej sprawiedliwości, obiecaliśmy, pamiętasz? Loup westchnęła. – Dobrze. – A co, jeśli święta Oliwia zrobiłaby na odmianę dobry uczynek? – zasugerowała Maria. Zarumieniła się, gdy wszyscy na nią spojrzeli. – Wiecie, dokonała cudu. – Umm, halo? – Jane wskazała Loup. – Ona nie jest tak naprawdę świętą, głuptasku. – Siostra Marta mówi, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. – Jaime się zadumał. – Może moglibyśmy zrobić nasz własny cud. – Szturchnął T.Y. nogą w tenisówce. – To ty przetrwałeś wybuch bomby, cudowne dziecko. Jakiś pomysł? T.Y. nawet nie uniósł wzroku znad komiksu. – Żadnego. Jane przewróciła oczami. – To niedorzeczne. – To nie musi być, tak naprawdę, cud – powiedziała uparcie Maria. – To może być po prostu dobry uczynek. No wiecie, jak wtedy gdy święta Oliwia nakarmiła żołnierzy.
– Halo? – powtórzyła Jane. – Może nie zauważyłaś, czym na co dzień się tu zajmujemy? Pomagamy cierpiącym i karmimy biednych. – Ale nie dzieciaki O’Brienów – rzuciła nieobecnym tonem Pilar, przeglądając stary, poświęcony modzie magazyn. – Kogo? Uniosła wzrok. – Dzieci Celii O’Brien. Mieszka na mojej ulicy. Nie chce przyjąć pomocy kościoła z powodu, hmm, tego całego bezbożnego cudzołóstwa, więc jej dzieci cały czas są na wpół zagłodzone. Nieraz dawałam im coś do jedzenia, przez tylne drzwi, gdy nakarmiłam już szczeniaki mojego wujka. – Więc podrzucimy im koszyk z jedzeniem? – Jaime zmarszczył czoło. – To miły gest, ale raczej nie cud. – Pieniądze – zasugerował C.C., odbijając od ściany piłeczkę tenisową. – Duże pieniądze. Jane rzuciła mu pogardliwe spojrzenie. – A skąd według ciebie mamy wziąć duże pieniądze? Odbił piłeczkę kolejny raz. – Ukradniemy Salamance. Diego potrząsnął głową. – To kiepski pomysł. – Nie, widzicie, chodzi mianowicie o to – wyjaśnił C.C… – że nie ukradniemy ich z klubu. Tam zawsze siedzą mięśniaki Garzy. Ukradniemy je Rosie Salamance. Nadzoruje cały ten interes z nielegalnym hazardem od zawsze. Nadal liczy pieniądze osobiście, każdego wieczoru, potem wkłada je do starego sejfu w swoim biurze. Nie ufa nikomu. Znam takiego faceta, którego brat dla niej pracuje. Opowiedział mi o tym. W jakiejś starej powieści detektywistycznej przeczytał, jak otworzyć taki sejf, nawet mi ją pokazał. Chciał, żebym ukradł z ambulatorium stetoskop. – Ukradłeś? – Maria wyglądała na przerażoną. – Nie. – Wyszczerzył do niej zęby. – Nie jestem aż tak głupi. Gdybyśmy wyczyścili sejf, następnego dnia Salamandry przeczesałyby całe miasto, szukając kogoś szastającego forsą. Ale gdyby zniknął tylko tysiąc dolców, a następnie objawił się w formie cudu… to byłoby coś innego, co? Założę się, że Rosa Salamanka trzymałaby gębę zamkniętą na kłódkę i nie powiedziała nikomu nawet słowa o tym, co ją spotkało. Rozważyli to w milczeniu.
– Naprawdę sądzisz, że dałbyś radę otworzyć ten sejf? – zapytał Mack. C.C. z przekonaniem pokiwał głową. – Taki stary model? Tak. Mack spojrzał na Loup. – Sądzisz, że dałabyś radę wyrwać zamek w drzwiach? Uszczęśliwiona, kiwnęła głową. – Uh-huh. – A ja mogę go potem naprawić, by wyglądało, jakby nigdy nas tam nie było. – Pewny siebie uśmiech rozjaśnił jego twarz. – Podoba mi się ten pomysł. Zróbmy to. Trzy dni później przystąpili do realizacji planu. Pilar i Maria przeprowadziły rozpoznanie, zanosząc w imieniu parafii koszyk z żywnością do domu O’Brienów. Po powrocie opowiedziały, jak Celia O’Brien przegoniła je miotłą z progu domu, gardząc podarunkiem i ubliżając kościołowi. – Nie sądzę, by wspominała mnie dobrze – skomentowała całe zdarzenie Pilar. Dzieci, jak opowiedziały, chowały się za spódnicą matki, patrząc na to wszystko rozszerzonymi, pozbawionymi nadziei oczami, osadzonymi w wychudłych twarzach. – Zdecydowanie głodne. – Maria się przeżegnała. – Biedactwa. Mack wyślizgnął się na zewnątrz i spędził noc na obserwacji biura Rosy Salamanki mieszczące się w budynku niegdyś będącym filią Banku Narodowego. Po powrocie poinformował resztę, że jest zamknięte i niestrzeżone między drugą w nocy a ósmą rano. C.C. wyłamał palce. – Zatem ruszamy? – Ruszamy – potwierdził Mack. Po cichu wymknęli się z kościoła i przekradli pogrążonymi w mroku ulicami, wystarczająco wcześnie, by obserwować, jak Rosa Salamanka zamyka biuro i odchodzi w towarzystwie kilku ochroniarzy. Niegdyś bank chroniły alarmy i kamery przemysłowe, ale sprzęt nie działał już od dziesięcioleci. Był tylko zamek w drzwiach i groźba zemsty ze strony Salamander. Loup naparła ramieniem na drzwi, testując stawiany przez zamek opór. – Postaraj się zrobić to cicho – wyszeptał Mack. Kiwnęła głową. Rozstawiła stopy i naciskała, pomału zwiększając siłę nacisku. Coś pękło z cichym trzaskiem i grzechocząc potoczyło się po podłodze. Uchyliła drzwi. – Zaczekaj. – Mack złapał ją za ramię. – Wydaje mi się, że wypchnęłaś zaczep z futryny. Daj mi chwilę, by odnaleźć części. Muszę to potem poskładać do kupy. Czekali, gdy szukał po omacku, wypatrując zbliżających się świateł lub patroli na
pogrążonej w mroku ulicy. C.C. kołysał się na palcach. – Przyszedł pan doktor – zanucił, głaszcząc zwisający z szyi stetoskop. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – skomentowała Loup. C.C. wyszczerzył zęby. – Patrz i ucz się. – Gotowe – powiedział zwięźle Mack. – Ruszamy. W środku zapalili kilka świec, ukrytych w dających przytłumione światło latarenkach, zrobionych z podziurawionych puszek po piwie. Odnaleźli sejf mieszczący się w całkiem nowocześnie wyglądającym skarbcu. Skarbiec okradziono dekady temu i prowadzące do niego wypaczone drzwi stały otworem, ale stary sejf wydawał się solidny i nienaruszony. – W porządku. – C.C. z szacunkiem opadł przed nim na kolana, wkładając w uszy słuchawki stetoskopu. – Pozwólcie panu doktorowi popracować. Mack skinął na Loup. – Chodź. Musisz przytrzymać drzwi, gdy będę naprawiał zamek. Nie dam rady zrobić tego sam, całkiem po ciemku. Stanęła przed przeszklonymi drzwiami, Mack przeklinał pod nosem, usiłując naprawić mechanizm w bladym świetle zrobionej z puszki latarenki. Nad jej głową lśniły gwiazdy, jasne i odległe. Wokoło panowała cisza, kluby już zamknięto. Wszyscy żołnierze, prócz nielicznych żandarmów, wrócili do bazy lub udali się do mieszkań kochanek, których nigdy nie poślubią. – Gotowe – powiedział cicho Mack. Zdmuchnął świecę, a Loup wsunęła się do środka. – C.C…? – zapytała. Mack potrząsnął głową. – Nie wiem, o czym myślałem, kiedy uwierzyłem, że ten pieprzony lunatyk naprawdę potrafi otworzyć sejf. Gdzieś z wnętrza banku dobiegł stłumiony trzask. – Cholera! – wydyszała Loup. Znaleźli C.C., przykucniętego na piętach, z wyrazem natchnienia na twarzy. Zapomniany stetoskop zwisał mu z uszu. Sejf był otwarty, wewnątrz piętrzyły się przewiązane banderolami paczki banknotów i weksle. C.C. uniósł wzrok, oczy mu błyszczały. – Mack, stary… moglibyśmy opróżnić go do czysta. Mack się zawahał. – Nie – powiedziała zdecydowanie Loup. – C.C. miał rację za pierwszym razem.
Chcecie na nowo rozpocząć wojnę, z kościołem w samym jej środku? To ma być cud, nie rabunek. Bierzemy tysiąc dolców w imieniu świętej Oliwii i ani centa więcej. – Dobrze, już dobrze. – C.C. westchnął, sięgając po dwie opasane banderolami paczki banknotów. Loup wsunęła je do przygotowanej przez Jane koperty, a następnie wcisnęła wszystko do tylnej kieszeni dżinsów. C.C. po raz ostatni spojrzał tęsknie, po czym zamknął drzwi sejfu. – Zmywajmy się stąd. Niewielki dom O’Brienów był w kiepskim stanie. Stał na porośniętym krzakami krańcu ulicy, gdzie nigdy nie zapuszczały się patrole. Okrążyli go od wschodniej strony. Okno sypialni, w której według opisu Pilar powinny spać dzieci, było uchylone. Loup podciągnęła się, chwytając za parapet i zajrzała do ciemnego pokoju. – Widzisz coś? – wyszeptał Mack. – Nie. Jest zbyt ciemno. – Jeśli to pokój matki, będzie się darła, jakby ją mordowali. – Ciii. – Nasłuchiwała w skupieniu. – W porządku. To sypialnia dzieci. Słyszę jak oddychają. – Skąd wiesz, czyj to oddech? – zapytał C.C. – Dzieci oddychają inaczej niż dorośli. Przytrzymajcie mnie za nogi. – Podtrzymywana przez C.C. i Macka odsunęła zasłonę. – Gotowe. – Ostrożnie – mruknął Mack. – Uh-huh. – Loup podciągnęła się na jednej ręce, drugą delikatnie otworzyła szerzej okno. Zaskrzypiało cicho. Siedząc na parapecie, naciągnęła wyżej zawiązaną na szyi chustkę, skrywając rysy twarzy. – Dobra, czas na cud. Wnętrze sypialni było ciemne i duszne. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegła śpiące sylwetki, jedną, drugą, trzecią, leżące we wspólnym łóżku. Najbliżej znajdował się chłopiec, sądząc po wyglądzie mniej więcej jedenastoletni. Obudził się i wpatrując się w nią rozszerzonymi oczami, naciągnął wyżej trzymane kurczowo w zaciśniętych piąstkach prześcieradło. – Cześć – powiedziała miękko Loup, kucając obok łóżka. – Wszystko w porządku. Nie bój się. Wiesz, kim jestem? Potrząsnął głową. – Jestem duchem świętej Oliwii. – Podała mu wyjętą z kieszeni dżinsów, wypchaną kopertę. Zerknął szybko na wypisane na niej przesłanie.
DUMA JEST GRZECHEM.
ŚWIĘTA OLIWIA NIE ZAPOMINA. Loup usiłowała przypomnieć sobie mowę, którą Jaime napisał dla niej specjalnie na wypadek, gdyby któreś z dzieci się obudziło. – Daj to swojej matce i opowiedz jej, co widziałeś. Powiedz, że święta Oliwia nalega, by przyjęła ten dar i nakarmiła swoje dzieci. Niech przyjmie go z wdzięcznością i niech… hmm… pamięta, że grzechem jest powodować cierpienie innych z powodu własnego egoizmu i dumy. Zwłaszcza cierpienie dzieci. A gdy pieniądze się skończą, powinna przyjąć wsparcie kościoła. Rozumiesz? – Tak – wyszeptał. Iskierka uwielbienia błysnęła w ogarniętych strachem oczach. – Dobry chłopiec. – Loup wstała i poklepał go po główce. – W porządku. Amen i dobranoc. – Tak – powtórzył. Maleńkie palce kurczowo ściskały wypchaną kopertę. Pozostałe dzieci zaczynały się wiercić. Loup opuściła szybko sypialnię przez okno. Podtrzymywana przez Macka, zawisła przez chwilę na jednej ręce, by zaciągnąć na powrót zasłonę. Potem wycofali się ostrożnie. Wrócili do kościoła, zanim niebo zaczęło jaśnieć. C.C. ziewnął szeroko. – To był dobry cud. Mack poklepał go po ramieniu. – Niezła robota z tym sejfem, doktorze. Nie zapomnij odłożyć stetoskopu na swoje miejsce, nim siostra Marta zauważy jego brak. – Uśmiechnął się do Loup. – Dobranoc, święta Oliwio. – Dobranoc. C.C. i Mack zniknęli w pokoju chłopców. Po chwili dosłyszała ciche, pełne emocji szepty. W pokoju dziewcząt panowała cisza, wszystkie spały. Loup usiadła na swoim kocu i ziewnęła, zręcznie zsuwając dżinsy. – Hej. – Na sąsiednim łóżku Pilar uniosła zaspaną twarz. – Wszystko poszło dobrze? – Tak, udało się. – To dobrze. – Przez chwilę wydawało się, że Pilar jeszcze coś doda. Loup siedziała, obserwując ją w przytłumionym świetle i czekała. Krew równomiernie pulsowała jej w żyłach. Ale Pilar tylko westchnęła. – To dobrze – powtórzyła po raz drugi, po czym objęła poduszkę i na powrót zapadła w sen. Jej oddech pomału zwolnił. Powietrze pachniało świeżo pranym lnem. Loup wczołgała się na posłanie.
Dwadzieścia Następnego dnia Loup odwiedziła klub, by pomóc Tommy’emu w pracy. Starając się nie rzucać w oczy, przysłuchiwała się pogawędkom trenujących mężczyzn. Do południa wieść o cudzie dokonanym ostatniej nocy przez świętą Oliwię znalazła się na ustach wszystkich. – Tysiąc dolców! – powiedział z podziwem Bob Reyes. – Po prostu tak. Znikąd. Pieprzony, cholerny cud. Wiesz, co mógłbym zrobić, mając tysiąc dolców? Miguel Garza parsknął. – Nie tak wiele, jak ci się wydaje. Tysiąc dolców to drobniaki. – Może dla ciebie. – Kevin McArdle ćwiczył, uderzając w gruszkę. – Nie dla mnie, nie dla Boba. Nie dla kogoś takiego jak Celia O’Brien. – Cipa o sztywnym karku – rzucił Miguel, jednak bez specjalnej złości. – To twoja kuzynka, nie? Kevin McArdle odwrócił się i odszedł bez słowa. Tommy spojrzał na jego plecy. Loup patrzyła na Tommy’ego. – To prawda? – zapytała niewinnie. – Jest jego kuzynką? – Tak. – Tommy obserwował, jak Floyd Roberts podchodzi do Kevina. – On także ma sztywny kark. – Trener ma takie pieniądze, prawda? – zapytała Loup. – Tak – powiedział powoli. – Wiesz, to byłoby całkiem w jego stylu. Nie powiedzieć nikomu. Wzruszyła ramionami. – Pewnie. Czemu nie? Tommy przyjrzał się jej uważnie. – Ale chłopiec powiedział, że widział dziewczynkę. Świętą Oliwię. Nic o tym nie wiesz, prawda? Loup spojrzała mu prosto w oczy. – Skąd miałabym wziąć tysiąc dolców, Tommy? To było pytanie, na które nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Zgodnie z przewidywaniami C.C., Rosa Salamanka nie wspomniała nawet słowem o tysiącu dolarów,
które zniknęły z jej sejfu. Nie potrafiła przyznać się do możliwości popełnienia błędu w rachunkach. Nie chciała uwierzyć, że w jej systemie bezpieczeństwa istnieje dziura, przez którą wyciekły pieniądze, by następnie zmaterializować się w formie cudu. Kto miałby tysiąc dolarów do podarowania? W miasteczku było zaledwie kilka takich osób. Żadna z nich nie przyznała się do tego. Żadna także nie zaprzeczyła. W czasie obiadu ojciec Ramon przyjrzał się Santitos twardym wzrokiem. – Dzieci? C.C. Rider zatrzepotał rzęsami. – Ojcze? Kąciki ust Ojca Ramona zadrgały. – Muszę wyznać, że jeśli to wasza sprawka, nie potrafię wyobrazić sobie, jak udało wam się tego dokonać. Jeśli wasze wcześniejsze działania zainspirowały innych, by wystąpić w imieniu świętej Oliwii, pomódlmy się, by dla dobra własnych dzieci Celia O’Brien wzięła sobie tę lekcję do serca i przestała odmawiać przyjęcia naszej pomocy. – Słuchajcie, słuchajcie. – Siostra Marta uniosła napełnioną wodą szklankę w geście toastu. – Niech sztywny kij egoistycznej dumy zostanie raz na zawsze wyrwany z jej spiętego tyłka. Ojciec Ramon zakaszlał. – A-kurwa-men – uzupełniła pomocnie Loup. Tego wieczoru miała dyżur w kuchni wraz z Mackiem. Gdy zmywali naczynia, opowiedziała mu o pomyśle, na jaki wpadła podczas wizyty w klubie. – Węże – mruknął Mack. Loup pokiwała głową. – Słuchałam, jak o nich rozmawiali. Bob Reyes pracuje na polu golfowym. Mówił, że znalazł gniazdo węży w krzakach, koło czwartego dołka. Ponieważ były to tylko zielone żmije, nic jadowitego, zostawił je w spokoju. A kogoś, kto kłamie, nazywa się wężem, prawda? – Myślisz o tych dupkach kryjących Braddocka? – Uh-huh. – Ponownie kiwnęła głową. – Moglibyśmy umieścić je w ich dżipie. Po prostu, by im pokazać, że nie uszło im to na sucho, nie tak do końca. Szare oczy Macka zalśniły. – Więc w sumie nie byłaby to obywatelska sprawiedliwość, huh? Po prostu
wiadomość, że święta Oliwia ma ich na oku. – Właśnie. – Posłuchajmy, co sądzi o tym Jaime i reszta. Jaime nie okazał entuzjazmu. – To niewiele więcej jak tylko złośliwy dowcip – zauważył. – Chodzi o to, że możecie zrobić go bez żadnych świadków, co ma swoje dobre strony, ale po tysiącdolarowym cudzie to raczej niezbyt imponujące. – Och. – Loup była rozczarowana. – Nawet jeśli dołączymy jedną z tych twoich wiadomości? – Nadal będzie to tylko złośliwy kawał – powiedziała lekceważąco Jane. – Mimo wszystko węże to ciekawy pomysł. – Jaime starał się pocieszyć Loup. – Bardzo ładna symbolika. Westchnęła. – Dzięki. Maria chrząknęła cicho. – A co powiecie na plagę węży? Gdyby na przykład, wiecie, spadły z nieba? – Fuj – skomentowała z odrazą Pilar. – Niemniej to byłoby niesamowicie biblijne i cudowne. – Jaime strzelił palcami. – Może moglibyśmy zbudować katapultę? – Och, proszę! – Jane skrzywiła się drwiąco. – Czy nie byłoby znacznie łatwiej po prostu rzucić je z dachu? – Jakiego dachu? – Nad nocnym klubem. – Głos Katyi był napięty, pełen emocji. – Znam doskonałe miejsce. Weranda z tyłu, wychodzą tam na skręta. Patrole nie zapuszczają się w jej okolicę, chyba że w barze wybuchnie bójka. Ken i jego kumple często się tym przechwalali. Jest zadaszona. Mack spojrzał na Loup. – Rzucimy na to okiem? Zerwała się na nogi. – Tak. W promieniach wiszącego nisko nad horyzontem słońca przyjrzeli się nocnemu klubowi Salamanki. Rozrastające się przedsięwzięcie zajęło cały kompleks zaniedbanych, stojących blisko siebie ruder. Główny budynek klubu miał lekko skośny dach, dobudowany nad jego werandą daszek był płaski, podobnie jak dachy większości otaczających go
budynków. Mack przyglądał się, jak Loup ocenia odległość pomiędzy nimi. – Myślisz, że możesz to zrobić? – Tak. Jego głos stwardniał. – Lepiej, żebyś była co do tego cholernie pewna, Loup. Spojrzała na niego zaskoczona. – Nie powiedziałabym tak, gdybym nie była. Przy końcu szpaleru domów stał stary apartamentowiec z umieszczonymi na zewnątrz schodami przeciwpożarowymi. Jego dach niemal stykał się z dachem sąsiadującej z nim opuszczonej kafejki, niewchłoniętej jeszcze przez rozrastające się imperium Salamanki. Loup kiwnęła głową w jego stronę. – To wystarczy, Mack. Mogę wejść na dach, a potem zejść bez problemu. Ale jak rozpoznam właściwych gości? Znam Braddocka, ale nie jego kumpli. Nawet gdybym wiedziała, jak wyglądają, ciężko będzie rozpoznać ich, patrząc z góry. – Mack podrapał się po brodzie. – Tak, potrzebujemy Kotch w roli czujki. Myślisz, że się zgodzi? – Żeby się odegrać? Jasne, cholera, że tak. Znaleźli nadające się na punkt obserwacyjny miejsce w wąskiej alejce, koło werandy, za zapewniającym osłonę zardzewiałym kontenerem na śmieci. Loup ukradła lornetkę z zaparkowanego obok, niestrzeżonego dżipa. – Możemy jej potrzebować – uznała. – Z tej odległości niełatwo będzie rozpoznać ich twarze. – Loup! – Mack wydawał się lekko zaniepokojony. – Co? – Wzruszyła ramionami. – Nie chcę obrzucić wężami niewłaściwych facetów. Wrócili do kościoła, nim rozpoczęła się godzina policyjna. W szarym świetle wczesnego poranka C.C. i T.Y. wyślizgnęli się za bramę i udali się na pole golfowe, na polowanie. Wrócili triumfalnie, niosąc ciężką, wypchaną poszwę od poduszki, wewnątrz której coś się ruszało. Po południu Santitos przyjrzeli się jej zawartości z mieszaniną odrazy i fascynacji. – Całkiem ładne, hę? – C.C. wyciągnął długiego, wijącego się zielonego węża. – Chcesz go pogłaskać? – O mój Boże – powiedziała Pilar jednym tchem. – Zabierz to ode mnie. – Jej głos brzmiał słabo. – Są nieszkodliwe, przysięgam. – Loup spojrzała do środka, na wijące się, splątane
zwoje. – Biedne węże. Żal mi ich. – Służą wyższemu dobru – stwierdziła lakonicznie Jane. Zakręciła trzymanym w dłoni prostym, wiklinowym koszykiem. – Zobaczcie, co znalazłam w składziku. Jest ich tam spory zapas. Jaime poprawił okulary. – Koszyk świętej Oliwii? Jane pokiwała głową. – Skoro święta Oliwia nie pojawi się tym razem osobiście, nada się doskonale, by dostarczyć jej przesłanie. Co o tym sądzisz? Uśmiechnął się do niej zgodnie. – Doskonale. Ułożyli wiadomość i przymocowali ją do rączki koszyka. KŁAMCY O ROZDWOJONYCH JĘZYKACH. ŚWIĘTA OLIWIA NIE ZAPOMINA. Osiem godzin później Loup leżała rozciągnięta płasko na dachu werandy nocnego klubu, patrząc z góry na przychodzących i wychodzących żołnierzy. Mgiełka gryzącego, tytoniowego dymu unosiła się w powietrzu. Koszyk świętej Oliwii stał obok niej, owinięty zawiązaną poszewką. Materiał wybrzuszał się miejscami, pod spodem kotłowały się węże. Czekała i czekała, od czasu do czasu zerkając w alejkę, w której przyczaili się Katya i Mack. Czekała. I czekała. Pomyślała o ojcu Tommy’ego, o tym, jak zabrał ich matkę do baru Salamanki na drinka w noc, gdy się poznali. O obietnicy małżeństwa. Wydawało się, że był jednym z tych porządnych facetów, podobnie jak jego syn. Czuła się źle, okłamując Tommy’ego, ale byłby przerażony i zły, gdyby wiedział. Krzyczałby na nią, krzyczałby, że nie jest ostrożna. I miałby, oczywiście, rację. Tommy zazwyczaj miał rację. Ale Tommy nie widział Kotch tej nocy, gdy została zgwałcona. Nie widział, jak zniszczyło to jej beztroską pewność i wiarę w siebie. Nie musiał stać obok, być bezsilnym świadkiem, gdy pułkownik Stillwell postanowił winić ofiarę. A dzieciaki O’Brienów. Loup pomyślała o iskierce nadziei i grozy w oczach chłopca, i uśmiechnęła się na to wspomnienie. Czasami warto było być nieco nieostrożną. Może Bóg zapomniał o Posterunku,
ale nie było nic złego w tym, by pozwolić ludziom wierzyć, że święta Oliwia o nich pamięta. Rozległo się pohukiwanie sowy. – Cholera – mruknęła, rozpoznając sygnał, który ustaliła z Mackiem. Wychyliła się za krawędź dachu. Po werandzie przechadzało się trzech nowych gości. Przyjrzała się z góry ich głowom. Jeden miał nieco nieregulaminowy kaczy kuper 15, włosy opadały mu na kołnierz pustynnego munduru. – W porządku – wyszeptała do węży, odwiązując poszewkę. – Przepraszam za to, naprawdę bardzo mi przykro. Żołnierze, opierając się o balustradę, rozmawiali przyciszonymi głosami i podawali sobie skręta. Gdzieś w ciemności Katya i Mack przekradali się w stronę kościoła. Loup czekała. Kolejni klienci baru pojawiali się na werandzie, inni ją opuszczali. Kumple szeregowego Braddocka nie spieszyli się, rozkoszując się wywołanym przez używkę hajem. Jeśli tej nocy udało im się poderwać jakieś dziewczyny, najwyraźniej nie zamierzali dzielić się z nimi trawką. Leżąc płasko na brzuchu, Loup zsunęła poszewkę z koszyka, odsłaniając jego wnętrze. Długi zielony wąż odnalazł drogę ku wolności i owinął się wokół jej nadgarstka, uderzając delikatnie w skórę rozdwojonym językiem, jakby chciał zadać jej jakieś pytanie. – Przestań – wyszeptała do niego. Żołnierz z kaczym kuprem zaciągnął się po raz ostatni i pstryknął niedopałkiem w ciemność. Cała grupa ruszyła wolnym krokiem wzdłuż krawędzi dachu, zmierzając w kierunku prowadzących do wnętrza drzwi. Loup zsunęła poszwę do końca i przechyliła koszyk. Węże spadły jak deszcz, wijąc się niezliczonymi splotami. Krzyki, które rozległy się zaraz potem, były niezwykle satysfakcjonujące. – Kurwa MAAAAĆ! – darł się ktoś, wznosząc się ponad zgiełk. – Pierdolone węże! Ujęła koszyk i pozwoliła mu przez chwilę kołysać się w dłoni, ogarniając rozgrywającą się na dole scenę szybkim spojrzeniem. Żołnierze z furią walili się rękami po ogolonych głowach, szarpali za bluzy mundurów, usiłując je z siebie zerwać. Na werandzie węże wiły się wszędzie, próbując znaleźć drogę ucieczki. Pozwoliła koszykowi spaść.
15
Popularna w latach pięćdziesiątych fryzura, nosił ją między innymi Elvis Presley [przyp. tłum.].
– Co do diabła? – Jeden z żołnierzy spojrzał w górę, sięgając po latarkę. Ale Loup była już w ruchu, już zmierzała z powrotem. Z płaskiego daszku werandy, poruszając się na czworakach, wspięła się na pochyły dach klubu. Przeskoczyła na drugą stronę i zerwała się na nogi. Puściła się biegiem. Gdy promień latarki zaczął szukać jej nad werandą, była już daleko. Co za uczucie! Naprawdę wspaniałe. Blade światło gwiazd ledwie pozwalało dostrzec drogę. Dotarła do krawędzi dachu i skoczyła. Powietrze i otchłań poniżej. Przeleciała na drugą stronę, lądując pewnie na dachu kolejnego budynku. Z tyłu dobiegały odgłosy zamieszania. Nie zatrzymując się, pobiegła dalej, zręcznym zwodem omijając sterczącą rurę systemu wentylacyjnego. Kolejny skok. Pewne lądowanie. Teraz, gdy nie miała ze sobą pełnego węży koszyka, było to znacznie prostsze. Dotarła do schodów przeciwpożarowych, szybko zeszła w dół i ruszyła ulicą. Zgiełk został daleko w tyle. Zanurzyła się w ciemność. Zniknęła.
Dwadzieścia jeden Petycje do świętej Oliwii zaczęły pojawiać się w kościele. Minęło
wiele
czasu,
odkąd
w
miasteczku
widziano
cokolwiek,
choćby
przypominającego kult religijny. Ojciec Ramon nadal odprawiał niedzielne msze, ludzie nadal na nie przychodzili, ale raczej z przyzwyczajenia i dla pociechy płynącej ze znanego rytuału. Niemal wszyscy wiedzieli, że nie był prawdziwym księdzem, dochodziła do tego kwestia jego relacji z siostrą Martą i Anną. Kościół trwał z powodu usług, jakie świadczył – kliniki i darmowych posiłków, troski o umierających i zmarłych, opieki nad miejscowymi sierotami. W cokolwiek ludzie jeszcze wierzyli, wszyscy wiedzieli, że ojciec Ramon i siostra Marta pracują od wielu lat, bez wytchnienia, dla dobra lokalnej społeczności. Wiara nie miała z tym wiele wspólnego. Teraz to się zmieniło. Zaraza nie zbierała już krwawego żniwa. Kościół nie przyjął żadnej nowej sieroty od czasów Pilar Ecchevarrii, a nawet ona nie całkiem kwalifikowała się do tego miana. Nawet plotki o działaniach sił El Segundo zeszły na dalszy plan. Święta Oliwia pojawiła się w miasteczku. Święta Oliwia dokonała cudów. Ludzie napływali do kościoła nieustającą strugą o każdej porze dnia, by zapalić świeczkę przed wizerunkiem świętej-dziecka, aż w końcu zapas świec się wyczerpał. Zostawiali wypisane na kawałkach papieru prośby w jej koszyku. Statua Matki Boskiej Bolesnej zdawała się patrzyć na to z aprobatą, rdzawe łzy blakły na jej obliczu. – Posłuchajcie tego. – Szalona Jane przeczytała na głos: „Święta Oliwio, mój mąż zdradza mnie z ta kurwą, Lindą Flores. Spraw, proszę, żeby usechł mu kutas.” – Nie powinnaś ich zabierać! – zaprotestowała Maria. – To świętokradztwo. – Dlaczego, do diabła, nie? Ojciec Ramon je wyrzucił. Bał się, że mogą podsunąć nam jakiś pomysł. – Jane przeczytała kolejną prośbę: „Błogosławiona święta Oliwio, dwadzieścia pięć lat temu mój ojciec zakopał biżuterię mojej mamy gdzieś na polu golfowym. Oboje zabiła zaraza. Teraz pracuję tam, doglądając trawy. Kopię i kopię, ale nie mogę jej odnaleźć. Błagam, przyjdź do mnie we śnie i pokaż mi, gdzie jest.” – Roześmiała się. – Chciwy skurwiel. Były prośby, by wyleczyć rany lub choroby, prośby o bogactwo i miłość. Ale
najwięcej było próśb o zemstę. Santitos czytali je z ponurą fascynacją. – „Stary Salamanka zrujnował moją rodzinę.” – T.Y. zerknął na karteczkę. – „Błagam, spraw, by jego córka była biedna. Sprawiedliwość to sprawiedliwość.” – „Zbiry Danny’ego Garzy zabiły mojego ojca” – czytał Mack. – „Święta Oliwio, spraw proszę, by padł trupem.” – Uniósł brwi, zerkając na Loup. – Kuszące? Potrząsnęła głową. – Żadnej obywatelskiej sprawiedliwości. Obiecaliśmy. – Mamy szczęście, że upiekło nam się z tymi wężami – zgodził się Jaime. – Sądzę, że byłoby lepiej, gdyby święta Oliwia nie wychylała się przez jakiś czas. – Och! – Siedząca na kolanie C.C. Pilar westchnęła. – Ta jest taka smutna! C.C. wyrwał karteczkę z jej dłoni. – Pokaż. – Nie! – Spojrzała na niego ostro i odebrała mu ją. – Nie chcę, żebyś się z tego śmiał. – Nie będę się śmiał – zaprotestował. Loup zaczęła się wiercić. – Przeczytaj. – „Święta Oliwio, jestem starym człowiekiem i doświadczyłem w życiu wiele” – czytała powoli Pilar. – „Straciłem wszystko, co kochałem, kawałek po kawałku. Moją żonę. Moją córkę. Moje wnuki. Wszystkim, co mi zostało.” – Wiecie, to jest dość długie. – Nie szkodzi – powiedział Mack. – Czytaj dalej. – „Wszystkim, co mi zostało w ostatnich latach życia, był mój pies, Badger” – czytała dalej Pilar. – „Był dobrym psem i dobrym towarzyszem. Czasami zapuszczał się poza podwórko, choć nigdy daleko. Co dzień rano koło mojego domu przejeżdża patrol. Wcześniej byli przyjacielscy, ale ostatnio to jakaś zła para. Kierowca zawsze skręcał gwałtownie, udając, że chce potrącić Badgera. Wczoraj to zrobił. Zabił mojego psa.” – Uniosła głowę, w oczach błyszczały jej łzy. – Czy to nie straszne? – Pieprzeni żołnierze – mruknęła Katya. – Nudzą się – powiedział rzeczowo Jaime. – Nie reprezentują całej armii. Ci źli są zawsze bardziej widoczni od tych dobrych. Kotch wzruszyła ramionami. – Wszystko jedno. – To jeszcze nie koniec. – Pilar odwróciła karteczkę. – „Ten patrol mija mój dom na
Dziesiątej Alei o szóstej lub siódmej każdego ranka. Nie znam imienia tego żołnierza, ale ma krzaczaste brwi i głęboki dołeczek w brodzie. Nie chcę, by stała mu się krzywda, ale modlę się, by pewnego dnia poczuł skruchę za to, że zniszczył ostatni okruch szczęścia starego człowieka.” Loup poczuła jak mrowi ją skóra. – Mack. – Tak. – Spojrzał jej w oczy. – To prawie jakby wiedział. Wiesz, nie tak dokładnie obiecaliśmy. Powiedzieliśmy tylko, że rozumiemy. Chcesz się temu przyjrzeć? Kiwnęła głową. – Uh-huh. – To może być pułapka – ostrzegł ich Jaime. – Mówię wam, nadużywamy szczęścia. Generałowi bardzo nie podoba się całe to zamieszanie. – A co, jeśli nią nie jest? – skontrował Mack. – Pomożesz nam, zaprzęgając ten wielki mózg do roboty i opracowując jakiś plan? – Pokaż mi kartkę. – Jaime przeczytał wiadomość jeszcze raz, w milczeniu, potem westchnął. – Cholera. Brzmi zbyt żałośnie, by było podróbką. Dobrze, jeśli to potwierdzicie, wchodzę. Potwierdzili. Jane i Dondi przeprowadzili rozpoznanie, udając że ojciec Ramon wysłał ich z prośbą o datki, mające umożliwić zakup świec. – Stary człowiek jest prawdziwy – powiedziała Jane, gdy wrócili. Wydawała się przygnębiona. – Wygląda, jakby miał sto lat. Poszedł pokręcić się po kuchni, a potem dał nam wyjętego ze słoika po ciasteczkach dolara. Zauważyłam na podłodze miskę, więc zapytałam, czy ma psa. – Zamilkła. – Usta zaczęły mu drżeć, a potem cały zaczął się trząść – dokończył za nią Dondi. – Powiedział, że kiedyś miał. Wyglądał, jak gdyby zaraz miał się rozpłakać. Mack spojrzał na Jaimego. – Masz jakiś pomysł? – Jeden. – Jaime spojrzał na Loup. – Chodźmy na dziedziniec. Pod wschodnim murem znajdował się kamienny ogródek. Było w nim kilka sporych głazów, chorowite kaktusy sterczały spomiędzy mniejszych kamyków. – Jak duży kamień dasz radę unieść i rzucić? – zapytał Jaime. Loup potrząsnęła głową. – Nie wiem.
– Przekonajmy się. Największy miał trzy stopy i leżał w samym środku kamiennej kompozycji. Loup podniosła go na próbę i od razu wiedziała, że jest zbyt ciężki, zbyt nieporęczny. Rozejrzała się wokół i wybrała inny, nieco mniejszy. Przykucnęła, chwyciła go i uniosła. – Jezu – mruknęła Pilar. Loup cofnęła się o kilka kroków i cisnęła głazem. Upadł z głośnym trzaskiem, krusząc kilka mniejszych kamieni. – To by było na tyle – powiedziała, łapiąc oddech. – Mogłabym podnieść cięższy, ale nie dałabym rady nim rzucić. – Jezu – powtórzył jak echo Mack. Podszedł do kawałka skały, którym cisnęła Loup, i spróbował go ruszyć. Udało mu się unieść go o kilka cali, twarz poczerwieniała mu z wysiłku. – To cholerstwo musi ważyć dobre dwieście funtów. – Wyprostował się. – Więc o czym myślałeś? Anna wystawiła głowę na dziedziniec. – Co wy tam, na Boga, wyprawiacie? Co to za hałas? – Nic takiego! – krzyknął w odpowiedzi T.Y. – Sprawdzałam coś w ogródku – dodała Loup. – Przepraszam! Nic nie zepsuliśmy. Anna wycofała się, kręcąc głową. Wrócili do świetlicy, gdzie Jaime wyjaśnił im swój plan. – Dobrze, posłuchajcie – powiedział. – Mają dodatkowy patrol pod nocnym klubem, więc to miejsce odpada. Nie możemy też ponownie użyć przynęty. Nie są głupi. Zorientują się i zaczną szukać tego, kto nią będzie. Więc jeśli chcemy przekonać ich, że to prawdziwy cud, święta Oliwia musi pojawić się osobiście i zrobić coś naprawdę niemożliwego, a potem zniknąć. – Rzucić kamieniem? – Mack zmarszczył brwi. – Kamieniem, którego większość dorosłych mężczyzn nie dałoby rady unieść – powiedział Jaime. – Kamieniem z wypisanym na nim przesłaniem. Przez przednią szybę ich dżipa. Loup skinęła głową. – Brzmi nieźle. Jak zniknę? – Będziemy musieli namierzyć tych żołnierzy i prześledzić trasę ich patrolu. – Jaime pochylił się, opierając łokcie na kolanach. – Wybrać miejsce, z którego będziesz mogła szybko zwiać, bo tym razem nie będziesz się kryć. Jak szybko potrafisz biegać? I mam na myśli naprawdę wszystko, na co cię stać.
– Całkiem szybko, jak sądzę. – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem dokładnie, jak szybko ani jak długo. Tommy nigdy nie pozwolił mi spróbować. Jane pociągnęła nosem. – Podoba mi się pomysł z kamieniem, Jaime, ale potrzebujesz porządnej drogi ucieczki. – Hej. – Jaime rozłożył ręce. – Na razie za mało wiemy. – Rozpracujmy najpierw ich trasę – powiedział pragmatycznie Mack. Wymagało to tygodnia dyskretnej obserwacji. Zidentyfikowanie patrolu było łatwe. Mack i Diego czekali na ulicy przed domem starego człowieka, gdy dżip minął go wczesnym rankiem. Kierowca przyhamował, by nawrzeszczeć na nich za snucie się po drodze. Zwolnił wystarczająco, by mogli dostrzec dołeczek w jego brodzie i krzaczaste brwi. Potem wystarczyło wysyłać innych Santitos na kolejne skrzyżowania, przed i za domem staruszka, by zobaczyli, w którą stronę pojechał lub skąd przyjechał patrol. Nie uszło ich uwagi, że kierowca miał zwyczaj straszyć wszystkie wałęsające się przy drodze psy. Jaime znalazł w kościelnym archiwum stary plan miasta i odcinek po odcinku zaznaczał na nim trasę patrolu. Gdy była kompletna, wystawili jeszcze kilka posterunków, by upewnić się, że jest niezmienna. – W porządku – powiedział Jaime, gdy zebrali się ponownie. – Zastanawiałem się nad drogą ucieczki. – Wskazał punkt na mapie. – Róg ulic Fisher i Juarez. Po wschodniej stronie jest budynek mieszkalny, obok biegnie wąska alejka, kończąca się drewnianym płotem wysokości mniej więcej ośmiu stóp. Myślisz, że dasz radę przedostać się tędy, Loup? Potrząsnęła głową. – Nie dam rady podskoczyć tak wysoko. Znacznie lepiej wychodzi mi skakanie w dal. – Rozumiem – powiedział z przygnębieniem Jaime. – A jeśli miałabyś linę? – spytał T.Y. Spojrzał na Jaimego. – Ten płot jest u góry płaski czy spiczasty? – Spiczasty. – Więc moglibyśmy zawiązać linę na jego szczycie. Loup mogłaby się po niej wspiąć, a potem zeskoczyć, zabierając ją ze sobą. – T.Y. wyszczerzył zęby. – Puf! Święta Oliwia znika. – To powinno się udać – zgodziła się Loup. – Nadal musi dostać się do kościoła – ostrzegła ich Jane. – Będzie dzień, ci żołnierze mają krótkofalówki. Już teraz są podminowani. Zlecą się ze wszystkich stron i otoczą okolicę
w ciągu kilku minut. – Wszystko, co musi zrobić, to przejść przez targ. – Jaime studiował plan. – Hmm. Będzie tam sporo ludzi. Targ zaczyna się wcześnie. – Loup potrzebuje przebrania. Takiego, które będzie mogła szybko zdjąć, by wtopić się w tłum. – T.Y. uderzył w otwartą dłoń jednym ze swoich ukochanych komiksów. – Halo? Superman? Clark Kent? – Święta Oliwia – powiedziała Pilar. Uniosła dłoń, wskazując w górę palcem. – Nosi śliczną niebieską sukienkę i białą chustkę na włosach. – Superbohaterowie nie noszą sukienek – zaprotestował T.Y. Katya parsknęła. – Czy ktokolwiek ma śliczną niebieską sukienkę? – Moglibyśmy taką uszyć – zaoferowała Pilar. Santitos gapili się na nią. – W porządku, ja mogę taką uszyć! – Wzruszyła ramionami. – Co? Moja pieprzona ciotka cały czas zmuszała mnie do szycia ubrań dla swoich szczeniaków. Szycia, sprzątania, gotowania. Nasiąkłam po sam tyłek tymi wszystkimi domowymi umiejętnościami. C.C. przewrócił oczami. – To będzie wyglądało głupio. – Tak – powiedział z namysłem Mack. – Będzie. Ale o to właśnie chodzi, prawda? To musi być zbyt szalone, by mogło być prawdziwe. – Uśmiechnął się. – Śliczna, mała dziewczynka w pięknej niebieskiej sukience rzuca kamieniem, którego dorosły mężczyzna nie może ruszyć, a potem znika. Kto inny mógłby to być, jeśli nie święta Oliwia we własnej osobie? – Nie jestem wcale taka mała – zauważyła Loup. – Duża też nie jesteś – odpowiedział. – Tak, cóż, będziemy potrzebować materiału. – Jane spojrzała na Pilar. – W ambulatorium jest cała masa szpitalnych ubrań, pozostałości z czasów plagi. Są też jasnoniebieskie. Wydaje mi się, że mają kolor zbliżony do koloru sukienki świętej Oliwii. Czy to się nada? Pilar skinęła głową. – Jasne. Mack energicznie klasnął w dłonie. – Do dzieła!
Dwadzieścia dwa - Nie wierć się – mruknęła z ustami pełnymi szpilek Pilar. – Gotowe. Loup przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Dziewczyna w zwierciadle odwzajemniła spojrzenie. Miała duże oczy i karmelową skórę, odziana była w piękną, niemal pozbawioną szwów niebieską sukienkę, przyozdobioną białą koronką, wykonaną z kawałka firanki. Biała chustka, wycięta z poszewki na poduszkę, zakrywała jej bujne, ciemne włosy. – Święta pieprzona Oliwia – powiedziała z satysfakcją w głosie Pilar, odkładając szpilki. Loup nabrała głęboko tchu. – Tak. – Nie jest za ciasna? – Pilar przesunęła dłońmi po jej tali. Zwlekała z zabraniem ich. – Pamiętaj, że będziesz nosić ją na innym ubraniu, a po przedostaniu się przez płot musisz ją szybko zdjąć. Loup spojrzała przez ramię. – Przepraszam. – Pilar zarumieniła się, ale nie drgnęła, nie odsunęła się. – To po prostu takie dziwne, wiesz? Nie wyglądasz wcale, jakbyś mogła ciskać głazami, dziecino. – Przesunęła jedną dłoń w górę, badając krzywiznę łopatki Loup. Jej palce musnęły odsłonięty kawałek ciała na szyi, tuż pod chustą. Badające, pożądliwe, poruszały się bezwiednie. – Ale dotyk temu przeczy. – Wiem – powiedziała miękko Loup. – Tak. – Pilar cofnęła gwałtownie dłonie, jak gdyby skóra Loup ją oparzyła. – Więc jak uważasz? Za ciasna? Loup westchnęła. – Możesz poluzować o cal? – Oczywiście. – Pilar sięgnęła po szpilki. Nie powinna tego robić. Loup wiedziała, że nie powinna. To było bardziej ryzykowne niż ich wcześniejsze działania. To było głupie, bezmyślne, było wszystkim, czego Tommy nauczył ją nie robić. A jednak było to tak pociągające pod wieloma różnymi względami. Czuła urok sprawiedliwego gniewu, jaki zapłonął w jej żyłach tej nocy, gdy powaliła
szeregowego Braddocka – zimnej, szorstkiej sprawiedliwości, wymierzonej dwoma ciosami. Ten sam gniew śpiewał do niej w imieniu starego człowieka, George’a Figueroa, którego pies został zabity. Żywa. To sprawiało, że czuła, że żyje. Było także koleżeństwo Santitos – klan, paczka. Jaime i Jane wykorzystujący swoją inteligencję, by opracować plan. Mack prowadzący ich do działania. Wszyscy pozostali angażujący się razem, wkładający w to całe serce, każdy w swoją część. Dawali ludziom nadzieję, dawali im coś, w co mogli wierzyć. To było dobre uczucie. To było uczucie, które wydawało się właściwe. I Pilar. – Kurwa – mruknęła Loup sama do siebie. Stała przy skrzyżowaniu ulic Fisher i Juarez. Ciasno zawiązana biała chusta skrywała jej niesforne włosy, druga, czarna, zasłaniała twarz. Miała na sobie piękną niebieską sukienkę i pociła się z powodu dodatkowej warstwy ubrania. Pod osłoną ciemności Mack i Diego przytargali głaz w wózku do wywożenia śmieci i ukryli w pobliżu. Wytoczyła go na środek drogi. Naprzeciwko budynku mieszkalnego znajdowała się opuszczona stacja benzynowa. Przed nieczynnymi od dawna dystrybutorami starsza kobieta sprzedawała pomidory. Spojrzała z ciekawością w stronę Loup, rozkładając swój towar. Dżip nadjechał, ciągnąc za sobą ogon pyłu. Wszystko inne przestało się liczyć. Kierowca dostrzegł kamień i ją, zahamował gwałtownie. Dżip nie miał dachu. Prowadzący go żołnierz wstał. Uniósł rękę, dłonią osłaniając oczy przed słońcem. Pod okapem hełmu dostrzegła krzaczaste brwi. W podbródku miał głęboki dołeczek. – Co robisz, suko? – wrzasnął. – Z drogi! – Przynoszę posłanie od świętej Oliwii! – Loup wykrzyczała słowa, które napisali dla niej Jane i Jaime. – Zniszczyłeś ostatni okruch szczęścia starego człowieka. Święta Oliwia pragnie, byś poczuł skruchę za swoje bezmyślne okrucieństwo! Kierowca nacisnął klakson. – Rusz dupę z drogi, cudaku! Loup dźwignęła kamień, uniosła go na ramię. Mack wypisał na nim przesłanie znalezioną w szopie białą farbą. MORDERCA PSÓW.
SANTA OLIVIA NIE ZAPOMINA. Żołnierze w dżipie gapili się na nią z otwartymi ustami. Zebrała wszystkie siły i cisnęła mocno. Celowała w kawałek wolnej przestrzeni pomiędzy nimi. Nie czekała, by usłyszeć, jak kamień uderza w szybę, robiąc w niej potężną, otoczoną pajęczyną pęknięć dziurę, a żołnierze klną, zaskoczeni. Po prostu rzuciła się do ucieczki. Pędziła pomiędzy domami w dół ulicy. To było wspaniałe uczucie. Tommy nigdy nie pozwalał jej tak biegać. Biegła szybciej niż kiedykolwiek w życiu, szybciej niż wtedy, gdy uciekała po dachach, szybciej niż ktokolwiek kiedykolwiek biegł. Fasady kolejnych mijanych domów przelatywały w tyle. Skoncentrowała się na trasie ucieczki. Płot wyrósł nagle przed nią, z góry zwisała lina. Skoczyła, nie zwalniając, i chwyciła ją w połowie wysokości. Trzymając się mocno, ze stopami opartymi niemal pionowo o deski, błyskawicznie pokonała przeszkodę. Na szczycie zatrzymała się na chwilę, by poluzować węzeł. Zeskoczyła, ponownie zrywając się do biegu, zwijając sznur już w pędzie. Po drugiej stronie ulicy znajdował się stary warsztat samochodowy, ludzie przyjeżdżali tu niegdyś naprawiać hamulce lub wymieniać tłumiki. Budynek świecił od dawna pustką, ograbiony ze wszystkiego, co mogło okazać się przydatne. Brama garażu była pogięta i zniszczona, drzwiczki ze strzaskaną szybą, prowadzące do biura, stały otworem. Loup prześlizgnęła się przez nie szybko, z biura przedostała się do garażu. Odnalazła plastikową torbę, którą zostawił dla niej Jaime, wypełnioną do połowy zniszczonymi, dziecięcymi ubrankami. Były zbyt małe, by nawet Dondi mógł je nosić, podkradli je z kościelnego magazynu. Loup odwróciła torbę do góry dnem, wysypując zawartość na pokrytą plamami starego oleju betonową podłogę. Wepchnęła zwiniętą linę na samo dno, zerwała osłaniającą twarz czarną chustę, zsunęła szybko sukienkę i rozwiązała biała chustkę na głowie. Schowała przebranie do worka. Potem przyrzuciła je dziecięcymi ubrankami. Gotowe. Jej puls zwolnił, serce biło równo i mocno. Wyślizgnęła się tylnymi drzwiami i spokojnym krokiem ruszyła w dół ulicy, zmierzając w stronę drugiej, zlikwidowanej dawno temu filii Banku Narodowego, obok której znajdował się plac targowy. Gdzieś w tyle słyszała narastający zgiełk. – Loup! – Przed bankiem, na obrzeżu parkingu, na którym odbywał się targ, czekała na nią Maria z identyczną plastikową torbą na ramieniu i stojącym obok Dondim. Była blada i
wydawała się przestraszona, niemniej ze wszystkich sił starała się odgrywać powierzoną jej rolę. Oboje zostali wybrani właśnie ze względu na swój niewinny wygląd, jako prezentujący się najbardziej niegroźnie spośród Santitos. – Co tam się dzieje? Loup potrząsnęła głową. – Nie mam zielonego pojęcia. – Zza rogu dobiegały krzyki i głuchy stuk uderzających o beton butów. Serce zaczęło znów bić jej szybciej, ale gdy się uśmiechnęła, był to uśmiech pochodzący z ukrytego głęboko miejsca, w którym czuła się spokojna i szczęśliwa. – Chodź – powiedziała do Dondiego. – Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć jakieś nowe ubranka dla ciebie. Odwzajemnił jej uśmiech. – Dziękuję, siostrzyczko. Choć było jeszcze wcześnie, na targu panował spory ruch. Handlarze, wyłożywszy swoje towary na kocach, rozsiedli się na plastikowych krzesełkach. Wszystkie najlepsze miejsca pod osłaniającym główną aleję okapem były już zajęte. Około tuzina kupujących, przeważnie kobiet z dziećmi, przeglądało wystawione dobra, szukając okazji i targując się zaciekle. Gdy pojawili się żołnierze, Loup, Maria i Dondi zdążyli już wmieszać się w tłum. Żołnierze ruszyli przez bazar, wypytując ludzi. Po chwili przybyło ich więcej, rozproszyli się, przeczesując okolicę. Atmosfera zaczęła robić się napięta, pojawiły się plotki. – Hej! – Żołnierz z dołeczkiem w brodzie zastąpił im drogę. – Szukamy dziewczynki w niebieskiej sukience. Widzieliście ją? – Nie, proszę pana. – Loup zaryzykowała szybkie spojrzenie na jego twarz, upewniając się, że wcześniej nie dostrzegł nic prócz jej oczu. – Nie mamy żadnych sukienek. Miałyśmy nadzieję, że uda nam się wymienić trochę chłopięcych ubrań dla brata. – Otworzyła torbę. – Widzi pan? Obrzucił jej zawartość pobieżnym spojrzeniem. – A ty? – zapytał Marię. – Nie, proszę pana – pisnęła nerwowo. To sprawiło, że nabrał podejrzeń i zajrzał do jej siatki. – W porządku. – Gestem podbródka z dołeczkiem pozwolił im ruszać dalej. – Idźcie do domu. Targ będzie dzisiaj zamknięty. – Uśmiechnął się nieznacznie do Dondiego. – Przykro mi, dzieciaku. – Co ona zrobiła? – zapytał niewinnie Dondi. – Dziewczynka w niebieskiej sukience? Żołnierz zmrużył powieki.
– Nic, o co musiałbyś się martwić. Zostali zatrzymani i przepytani jeszcze dwukrotnie, ale sprawdzające okolicę patrole zatrzymywały i przepytywały wszystkich. W obu przypadkach puściły ich, pozwalając im iść dalej. Maria wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. Gdy dotarli pod bramę kościoła, ugięły się pod nią kolana. – Więcej tego nie zrobię – wyszeptała. – Błagam, nie proście mnie o to nigdy więcej. – W porządku. – Loup podtrzymała ją, chwytając za łokieć. – Byłaś wspaniała. Dobra robota. – Beksa – zakpił Dondi. – Wcale nie taka wspaniała. Prawie nas przez ciebie złapali. – Zamknij się. – Maria była na granicy płaczu. Ulicą przejechał transporter opancerzony, wypełniony żołnierzami. Loup spojrzała przez ramię. Ryzyko. W głowie zabrzmiał jej głos Tommy’ego, mówiący jej, by była ostrożna. – Umm… może lepiej wejdźmy do środka. Santitos czekali na nich, drżąc ze zniecierpliwienia. Otoczyli przybyłych ciasną grupą, przepychając się na prowadzących do świetlicy schodach. – I jak? – zapytał Mack. – Udało się? – Tak. – Loup opróżniła torbę. – Udało się. – Podniosła zwiniętą linę, niebieską sukienkę i chustki. – Ale Jane miała rację. Wojsko po prostu się wyroiło. Myślę, że powinniśmy to ukryć. – Rozejrzała się wokół, zatrzymując wzrok na stosie karteczek zawierających smutne prośby. – To także powinno wrócić do koszyka świętej Oliwii. Poza jedną. – Ach, daj spokój. – C.C., z błyszczącymi oczami, kołysał się na palcach. – Czego się boisz. Udało ci się. Świętujmy! Opowiedz nam, jak było! Loup spojrzała na niego. C.C. przestał się kołysać. – Loup ma rację – powiedział Mack. – Odłożę linę do składzika na cmentarzu, skąd ją wziąłem. T.Y. – Machnął dłonią w jego stronę. – Pozbieraj ten szajs i włóż do koszyka świętej Oliwii. – Spojrzał w oczy Loup. – Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy spalili sukienkę? Loup spojrzała na Pilar. Pilar wzruszyła ramionami. – Zawsze mogę uszyć nową. – Żadnych śladów. – Jaime usiadł na wytartej kanapie i wsunął palce we włosy.
Zacisnął dłonie w pięści. – Mack ma rację. Loup ma rację. Pozbądźmy się wszystkich dowodów, Santitos. To było cholernie głupie i niebezpieczne. Nie wiem, do diabła, o czym myśleliśmy, planując tę chryję. – Uniósł głowę, światło odbijało się w szkłach okularów. – Naprawdę się udało? – Tak. – Loup uśmiechnęła się lekko. – Udało się.
Dwadzieścia trzy W miasteczku brzęczało od plotek niczym w ulu. Szerzyły się na ulicach. Rozprzestrzeniały się także w szeregach żołnierzy. Pułkownik Stillwell wrócił, by odbyć kolejną rozmowę z ojcem Ramonem. Jego ludzie przeszukali kościół. Nic nie znaleźli, ale skonfiskowali wszystkie odkryte w koszyku świętej Oliwii petycje. – Dość tego – ostrzegł pułkownik Stillwell. – Nie wiem, czy miałeś z tym cokolwiek wspólnego, padre, ale w tym miasteczku to ty przemawiasz w imieniu świętej Oliwii, zamierzam więc uczynić cię odpowiedzialnym za jej poczynania. Albo to zakończysz, albo będę zmuszony przysłać tu oddział żołnierzy, by miał oko na ciebie i twoje stadko, w każdej godzinie dnia. Jeśli znów wydarzy się cokolwiek, ty za to odpowiesz. Zamknę kościół, jeśli będę musiał. Nie wierzę w cuda. I nie wiem, co tu się, kurwa, dzieje, ale żadnych więcej petycji. Ojciec Ramon pochylił głowę. – Oczywiście. Posłał po Loup. Poprosił, by przyszła sama. Czekała, siedząc przy biurku, w jego gabinecie. Ojciec Ramon palił, zamyślony, przyglądając się jej. Strzepywał popiół do szklanej popielniczki. Wypalił dwa papierosy i zapalił trzeciego, nim się odezwał. – Dlaczego? – Loup podała mu karteczkę, tę jedyną petycję, którą zdecydowali się zatrzymać. Przeczytał ją w milczeniu. – Rozumiem. – Zagasił trzeciego papierosa i zapalił kolejnego. – Głupi nałóg – powiedział, machając dłonią. Smuga dymu podążyła za jego ręką. – Czy wiesz, że w Stanach Zjednoczonych został niemal wykorzeniony w czasach, gdy byłem chłopcem? Loup potrząsnęła głową. – Oczywiście, że nie. – Ojciec Ramon zaciągnął się głęboko. Wydmuchał obfity tuman dymu. – Skąd miałabyś to wiedzieć? Gdy przyszła zaraza i zabrała tak wielu, spora grupa tych, których oszczędziła, uznała, że drobne przyjemności są jedną z nielicznych rzeczy, dla
których warto jeszcze żyć. Więc – powtórzył gest – folgowaliśmy sobie. – Skrzywił się. –
Teraz
folgujemy
sobie
pod
tolerancyjnym
spojrzeniem
Armii
Stanów
Zjednoczonych, gotowej dostarczyć nam wszystkiego, co niezbędne, w zamian za pomoc w procesie dalszego rozkładu naszej społeczności. – Tak jest ze wszystkim – powiedziała Loup. – Tak. – Gwałtownym ruchem zgasił na wpół wypalonego papierosa, ale nie odłożył go do popielniczki. – Koniec końców to jednak nie używki nadają sens mojemu życiu. Tym, co nadaje mu sens, jest świadomość, że mimo wszystko robię dla świata coś dobrego. Rozumiesz? – Nie. – Mogą nam to zabrać, Loup. – Pochylił się w jej stronę. – Te nieistotne głupie przyjemności, jak i możliwość czynienia dobra. Wszystko, co zostało, każdą drobną rzecz. Nasz dobry pułkownik groził mi dzisiaj. Jeśli święta Oliwia znów się pojawi… – Machnął dłonią, wiszące w powietrzu smugi dymu zawirowały. – Ja będę za nią odpowiadał, a kościół zostanie zamknięty. – Dlaczego? – zapytała. – Ponieważ pułkownik Stillwell nie wierzy w cuda – powiedział sucho. – I będzie musiał kogoś ukarać. – Rozprostował zgaszonego wcześniej papierosa i przypalił go ponownie, spoglądając na nią poprzez dym. – Wiem, że nie działałaś sama. Nie jesteś naśladowcą, ale nie jesteś też liderem. Wiem jednak z pewnością, że brałaś w tym udział, święta Oliwio, czego nie mogę powiedzieć o innych. Dlatego ty tu jesteś a nie oni. Loup nie odpowiedziała. Ojciec Ramon westchnął. – Ach, Loup! Miałem swoje podejrzenia po tym incydencie z wężami, ale byłem gotów o nich zapomnieć, mając nadzieję, że był to ostatni raz. Czy nie wyraziłem się jasno, w czasie naszej poprzedniej rozmowy na ten temat? Po tym jak święta Oliwia pojawiła się po raz pierwszy? Pokiwała głową. – Tak, dość jasno. Przepraszam, ojcze. My po prostu… Pchnął karteczkę pożółkłym od nikotyny palcem. – Stary człowiek i jego pies. Boże, miej litość. Rozumiem, naprawdę rozumiem. Ale to nie jest warte ryzyka. Najwyraźniej nie wyraziłem się wystarczająco dokładnie. – Zgasił niedopałek i splótł palce. – Powiedz mi, Loup, czy zazdrościsz swojemu bratu? – Tommy’emu? – Zastanowiła się. – Sądzę, że tak.
– Ponieważ ludzie widzą w nim bohatera, którym ma szansę stać się, jeśli wygra – powiedział delikatnie ojciec Ramon. – Ponieważ daje im nadzieję. – Nie o to chodzi. – Loup przerwała mu, zaskoczona. – Tommy jest dobrym bokserem, ojcze. Naprawdę dobrym. Pracował na to bardzo ciężko, od dawna. Ludzie powinni postrzegać go w taki właśnie sposób. – Więc? – ponaglił ją. Zmarszczyła czoło. – Robi to, w czym jest dobry, a ja nie. Cieszę się, że mu się powodzi, po prostu też bym tak chciała. Chciałabym móc biegać tak szybko, jak mam ochotę, skakać tak daleko, jak potrafię, uderzać tak mocno, jak umiem, robić to, w czym jestem dobra. Chciałabym nie musieć cały czas być ostrożną. Tommy może, a ja nie mogę. To zazdrość, prawda? – Więc nie czujesz z tego powodu zawiści? – zapytał. – Dlaczego miałabym czuć? – zapytała szczerze zdziwiona. – To nie jego wina. Przyjrzał się jej uważnie. – Czasami, Loup Garron, wydaje mi się, że nie rozmawiamy w tym samym języku. Muszę przyznać się do porażki. Co pozostanie z tego uczucia, które nazywamy zazdrością, jeśli pozbawić je strachu i złej woli? Czy nadal będzie grzechem? Czy też zaledwie szczerą oceną istniejącego stanu rzeczy? – Ojcze? Ojciec Ramon nie odpowiedział. – Nieważne. Najwyraźniej zestarzałem się wystarczająco, by powracać myślami do teologicznych rozważań z czasów młodości. Pozwól, że powiem to wprost. – Jego twarz stwardniała, usta zacisnęły się w prostą linię. – Jeśli święta Oliwia znów się pojawi, będę zmuszony wygnać cię z jej kościoła. Wygnać was wszystkich. Loup otworzyła szeroko oczy. – Tak. – Pokiwał głową. – Idź i powiedz to reszcie. To była przygnębiająca wiadomość. Święta Oliwia okazała się takim wspaniałym sukcesem i naprawdę żal było im ją porzucić. Ale ojciec Ramon postawił sprawę jasno i Santitos zgodzili się, że ryzyko jest zbyt duże. – Poradziłbym sobie – powiedział spokojnie Mack. – Niektórzy z nas by sobie poradzili, ale nie wszyscy. Gdzie poszedłby Dondi? – Dałbym sobie radę! – zaprotestował Dondi. – Żebrząc lub zostając gońcem dla gangu Garzy? – Mack potrząsnął głową. – A co z dziewczynami?
Katya gniewnie zmarszczyła brwi. – Co z nami? – Skończyłabyś, puszczając się w ciągu najdalej trzech miesięcy – powiedział nieprzejednanym tonem. – Pilar też. Pilar uniosła głowę. – Hej! – Właśnie tak, chyba że wcześniej twój wuj położyłby na tobie łapę – ciągnął niewzruszonym głosem Mack. – Musimy odpuścić. Odpuścili. Ale miasteczko nie chciało zapomnieć. Cały czas pojawiały się nowe plotki. Gdy pozostawianie petycji w kościele zostało zakazane, zaczęły pojawiać się na ulicach, wypisane na murach kawałkiem węgla, kredy lub czegokolwiek innego, co przetrwało i nadawało się do pisania. Armia wynajęła kilku miejscowych. Chodząc z wiadrami białej farby, zamalowywali je szerokimi, niedbałym smugami. Niemniej, niczym duchy, stare napisy przebijały spod warstw świeżej farby, a nowe pojawiały się na górze. Tommy wiedział, że to musiała być robota Loup; po cudzie z kamieniem musiał się zorientować. Mimo to Loup nie przyznała się, gdy ją wypytywał. Powiedziała mu tylko, że ojciec Ramon obiecał, że święta Oliwia nigdy więcej się nie pojawi. Tommy, usatysfakcjonowany, pokiwał ponuro głową. Graffiti z petycjami nadal pojawiały się na murach. Loup czytała je z zadumą, wspominając. Jak to było czuć… Że się żyje. Ale czas płynął, życie toczyło się dalej. Diego skończył osiemnaście lat i zaczął pracować przy zbiorniku. Wyprowadził się, a cztery miesiące później Maria opuściła kościół, przeprowadzając się do niego. Planowali niewielkie wesele. Mack i Katya zaczęli się umawiać, co było zaskoczeniem dla nich samych, przejmując rolę najstarszej pary pomiędzy Santitos. Jaime i Jane zrywali ze sobą regularnie, by zaraz do siebie wrócić. Pilar zaczęła spotykać się z chłopakiem o imieniu Joe Torres, obsługującym bar w klubie, będącym własnością Rory’ego Salamanki, najmłodszego syna Rosy. Planowała rzucić go i poderwać Rory’ego, gdy tylko nadarzy się okazja. C.C. spędzał sporo czasu na wpadaniu w kłopoty na własną rękę. Loup i T.Y. umówili się na kilka kłopotliwych randek, po których oboje czuli się nieszczęśliwi. – Naprawdę cię lubię! – powiedział sfrustrowany T.Y. – Po prostu…
Loup westchnęła. – Wiem. W bazie Celino Rossi, wojskowy mistrz wagi juniorciężkiej, zakończył swoją zmianę i został zwolniony ze służby. Przez kilka miesięcy nie było nikogo w odpowiedniej kategorii wagowej, kogo armia mogłaby wystawić w sobotnim meczu. Potem pojawił się nowy zawodnik. – McArdle – poinformował Loup Tommy. – Pierwsza próba należy do niego. Pokiwała głową. – Kto następny? – Ja albo Mig. – Uśmiechnął się. – Jeśli McArdle przegra, trener zdecyduje. Poszła obejrzeć walkę razem z Tommym. Kevin McArdle przegrał nieznaczną liczbą punktów. McArdle wyrósł na postawnego, doświadczonego boksera, a nowy mistrz nie był tak dobry, jak wcześniejszy. Nie był zły, ale nie był też wspaniały. Był wysoki i szczupły, przy swoich stu siedemdziesięciu siedmiu funtach ledwie przekraczał dolną granicę kategorii wagowej. Miał dwadzieścia cztery lata i nazywał się Ron Johnson. Był mieszanego pochodzenia, o czekoladowej skórze, zielonych oczach i rudych włosach. Tańczył po ringu, niepotrzebnie tracąc energię. Gdy sędzia uniósł jego rękę na znak zwycięstwa, lśnił cały od potu. – Pokonasz go – mruknęła do brata Loup. – Jesteś pewna? – zapytał Tommy. Kiwnęła głową. – Tak. Dwa tygodnie później Floyd Roberts podjął decyzję. Na murach pojawiły się plakaty. Za trzy miesiące Ron Johnson i Tom Garron mieli się spotkać na ringu. Wiadomość wywołała spore poruszenie. Ponad połowa mieszkańców Posterunku widziała pojedynek pomiędzy Johnsonem i McArdlem. Boks był jedynym sportem uprawianym w mieście, ludzie wiedzieli, że Tom Garron jest wschodzącą gwiazdą. Widzieli to, co widziała Loup. To był przeciwnik, którego Tommy mógł pokonać. To rozwścieczyło Miguela Garzę. Zebrał grupę mięśniaków pracujących jako ochroniarze dla jego brata. Przyszli do klubu, uzbrojeni w metalowe rurki i kawałki łańcuchów, zamierzając nakłonić trenera do zmiany zdania. Floyd Roberts wyszedł im naprzeciw ze strzelbą w rękach. Po pięciu minutach patowej sytuacji na ulicy pojawił się transporter opancerzony pełen żołnierzy. Zatrzymał się
naprzeciw budynku mieszczącego niegdyś centrum fitness. Miguel i towarzyszący mu mięśniacy uciekli. Następnego dnia Danny Garza i Floyd Roberts spotkali się prywatnie. W trakcie spotkania Danny usiłował nakłonić trenera do zmiany decyzji siłą perswazji. – Nie udało mu się. – Tommy relacjonował Loup sytuację. – Trener powiedział, że nawet jeśli Miguel pracował na to dłużej, ja pracowałem ciężej. Nie ustąpił. Loup przemyślała to sobie. – Sądzisz, że Miguel może spróbować wziąć na tobie odwet? – Nie. – Tommy potrząsnął głową. – Trener powiedział Danny’emu, że jeśli cokolwiek mi się stanie, już nigdy nie da Migowi szansy. Danny obiecał trzymać go w ryzach. – Nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu. – To jest to Loup! Bilet, nasz bilet na zewnątrz! Zmarszczyła brwi. – Naprawdę wierzysz, że generał pozwoli nam odejść? – Tak. Wierzę. – Położył dłonie na jej ramionach. – Posłuchaj, też się nad tym zastanawiałem. Ale zapytałem trenera. Zna generała Argyle’a lepiej niż ktokolwiek inny. Powiedział, że Bill Argyle jest człowiekiem honoru, że jeśli coś obiecał, dotrzyma słowa. Być może będziemy zmuszeni coś podpisać. Zapewnienie, że nie będziemy z nikim rozmawiać o Posterunku. Być może przez jakiś czas znajdziemy się pod obserwacją, więc będziemy musieli być ostrożni. Ale jeśli pokonam tego gościa, będziemy mogli odejść. – Zawahał się, po czym spojrzał jej w oczy. – Chcesz ze mną odejść, prawda? – Tak. – Loup pomyślała o pozostawionych bez odpowiedzi modlitwach do świętej Oliwii zdobiących mury miasta. O przeprosinach T.Y. O Macku i Katyi tworzących parę i o Pilar zarzucającej sieci, by złapać jednego z bogatych synów Rosy Salamanki. Pomyślała o otwierającej się przed nią nowej przyszłości. – Chcę tego bardziej niż czegokolwiek innego, Tommy. Pocałował ją w policzek. – To właśnie moja dziewczynka.
Dwadzieścia cztery W ciągu trzech miesięcy, pomiędzy ogłoszeniem terminu a samą walką, towarzyszące jej podniecenie przerodziło się w prawdziwą gorączkę. Nadszedł Dzień Świętej Oliwii, Loup skończyła piętnaście lat. Santitos nadal mieszkający w kościele pomogli przenieść figurę świętej na rynek. Pod bacznymi spojrzeniami uzbrojonych żandarmów mieszkańcy urządzili piknik i świętowali. Nie wkładali już próśb do koszyka świętej Oliwii – ojcu Ramonowi udało się całkowicie powstrzymać tę praktykę – ale otwarcie modlili się o zwycięstwo Toma Garrona, błagając świętą-dziecko o opiekę nad nim. Świeże graffiti pojawiały się na murach szybciej, niż wynajęci do tego ludzie byli w stanie je zamalowywać. Gdziekolwiek pojawił się Tommy, życzono mu powodzenia. Loup przyglądała się idącemu przez plac bratu. Jego jasna czupryna wystawała ponad tłum, kołysząc się w rytm kroków. – Do diabła! – wymruczała jej w ucho Pilar, przysuwając się bliżej. Jej piersi otarły się o ramię Loup. – Jesteś pewna, że nie jest zainteresowany? Loup spojrzała na nią. – Jezu, Pilar! Zarumieniła się i cofnęła o krok. – Co? Loup posłała jej krzywy uśmiech. – Nic. Będzie mi cię brakować. – Tak? – Pilar rzuciła jej zagadkowe spojrzenie. – Mnie ciebie też. Masz szczęście. – Zamilkła na chwilę, potem kiwnęła głową, wskazując Tommy’ego. – To taki dobry chłopak, twój brat. Zależy mu na tobie. Nigdy nie miałam nikogo podobnego w mojej rodzinie. – Jest wspaniały – zgodziła się Loup. Festiwal ku czci świętej Oliwii dobiegł końca. Tommy ignorował pochlebstwa i trenował ze wszystkich sił. W klubie sparował z każdym, kto gotów był wejść z nim na ring. Podnosił ciężary do momentu, aż mięśnie płonęły mu ogniem, a potem, ignorując ból, podnosił je dalej. Owijał dłonie taśmą i ćwiczył z workiem. Przebiegał niekończące się pętle wokół miasteczka, bez koszuli, w palących promieniach słońca, a gorące pustynne powietrze
osuszało jego pot. Zamęczał Kevina McArdle’a o każdy detal jego pojedynku z Ronem Johnsonem. Słuchał uważnie Floyda Robertsa i stosował się do każdej rady, jakiej ten mu udzielił. Niemniej ciężar podziwu i nadziei mieszkańców miasteczka spoczął na jego szerokich ramionach i przylgnął do nich, czy sobie tego życzył, czy nie. Tej nocy, gdy miał odbyć się pojedynek, Tom Garron zdawał się lśnić. Z pozoru wszystko wyglądało jak zawsze, a jednak coś nieuchwytnego się zmieniło. Generał Argyle zasiadł na trybunach dla VIP-ów, towarzyszyło mu kilku oficerów. Pozostałe miejsca na trybunach wypełnił tłum umundurowanych żołnierzy. Mieszkańcy miasteczka tłoczyli się na placu, wypełniając każdy jego skrawek, przepychając się, by mieć lepszy widok. Reflektory rozbłysły. Tom Garron, w starym satynowym szlafroku, wszedł na ring. Gdy konferansjer go zapowiedział, tłum zagrzmiał. W geście podziękowania Tommy uniósł pięść w rękawicy. Tłum zagrzmiał ponownie, głośniej. Mężczyźni i kobiety, młodzi i kilku starszych, dzieci – obdarte resztki społeczności miasteczka znanego niegdyś jako Santa Olivia. Wszystkie ich nadzieje i marzenia spoczywały teraz na jego barkach. Niósł ten ciężar z wdziękiem. Loup wiwatowała najgłośniej ze wszystkich. – A w drugim nar. – Światła przygasły, głos konferansjera urwał się nagle, potem zabrzmiał ponownie, gdy generator po krótkiej czkawce z pomrukiem powrócił do życia. – Ważący sto siedemdziesiąt osiem funtów, broniący tytułu mistrz Ron Johnson! Setki ubranych w mundury żołnierzy zaczęło wiwatować, usiłując dorównać rykowi, jakim pozdrowiono Tommy’ego. Nie mieli najmniejszych szans. Nie speszyło to ani trochę Rona Johnsona. Wszedł na ring bez fanfar, zrzucając szlafrok, pod którym miał standardowe wojskowe szorty. Rozległy się gwizdy. Loup przekrzywiła głowę. Ron Johnson nie zadawał na rozgrzewkę ciosów w powietrze. Przeciągnął się tylko, kiwając głową z jednej strony na drugą. Zakręcił ramionami i zakołysał się, dwukrotnie wspinając się na palce. Potem stanął nieruchomo, czekając. Loup dostała gęsiej skórki. – Tommy! – Wykrzykiwała jego imię, aż w końcu do niej podszedł. – To nie jest ten sam facet. – Co? – Spojrzał przez ramię. – Oczywiście, że jest. – Nie. – Potrząsnęła głową. – Wygląda jak on, ale to ktoś inny. Jest szerszy w
ramionach i ma krótsze włosy. – A więc trenował ostro i był u fryzjera. – Popatrz. – Wskazała. – Popatrz, jak stoi; spójrz, jak ugina się pod nim płótno ringu. Tommy, to nie jest ten sam facet. – Zniżyła głos. – Myślę, że jest taki jak ja. Tommy spojrzał jeszcze raz przez ramię, potem wrócił do niej wzrokiem. – Wydaje ci się – powiedział. – Wiem, że czujesz się samotna i nie chcesz być jedyną w swoim rodzaju. Porozmawiamy o tym później, dobrze? – …wzruszający moment, gdy mała siostra młodego boksera życzy mu szczęścia! – improwizował spiker. – A co, jeśli mam rację? – zapytała Loup. – Może zrobić ci krzywdę. Poważną. – Ale nie masz – odpowiedział. – A nawet jeśli masz, mam nad nim przewagę dziesięciu funtów wagi i dwu cali wzrostu. – Tommy, to bez znaczenia! Jeśli mam rację, nie masz nad nim żadnej przewagi, jeśli chodzi o wagę, a dwa cale to tyle co nic! Nawet ja… – wyraz jego twarzy sprawił, że umilkła. – Garron! – krzyknął trener Roberts. – Mamy walkę do stoczenia, chłopcze! – Myślisz, że mogłabyś ze mną wygrać – powiedział z niedowierzaniem. – Spędziłem całe swoje życie, trenując dla tej chwili. A ty naprawdę uważasz, że mogłabyś wejść na ten ring, o połowę mniejsza ode mnie, i mnie pokonać, prawda? Loup spojrzała mu w oczy, bez mrugnięcia. – Tak. Tak sądzę. Odwrócił się do niej plecami. – Mam walkę. Trącili się rękawicami, zabrzmiał gong i pojedynek się rozpoczął. Wszędzie wokół ludzie wiwatowali głośno. Przyglądała się walce, czując się pusta w środku. Pustka wypełniała to miejsce, w którym powinien znajdować się strach. Z początku nie było to oczywiste. Tommy był lepszym bokserem. Jego praca nóg była bardziej precyzyjna, zwody ciałem działały na zasadzie wpojonych do szpiku kości odruchów. Zadawał szybkie, dobrze mierzone ciosy. Ale zbędne ruchy jego przeciwnika, trwoniące tylko energię, a widoczne w czasie walki Rona Johnsona z Kevinem McArdlem, gdzieś zniknęły. Choć nie wydawał poruszać się tak szybko, w jakiś sposób zawsze udawało mu się odsunąć wystarczająco, by złagodzić siłę uderzeń Tommy’ego, i uniknąć każdej próby klinczu. Sam nie rwał się do ataku. Widząc to, tłum zaczął buczeć. – Jest śliski – powiedział Tommy do Floyda Robertsa, gdy runda dobiegła końca. – McArdle nic o tym nie wspominał.
– Powstrzymuje się! – zawołała sfrustrowana Loup, wieszając się na linach ringu. Ignorując ją, Floyd wlał Tommy’emu w usta nieco wody. – Pozwól, by sam do ciebie przyszedł. Jest młody. Dezaprobata widowni zrobi swoje. Loup spojrzała na drugą stronę ringu. Ron Johnson siedział spokojnie w swoim narożniku, jego twarz niczego nie wyrażała. – Nie, nie przyjdzie. – Loup. – Floyd spojrzał na nią z góry. – Odejdź. Obserwowała, jak Ron Johnson wstaje, jak ring delikatnie ugina się pod jego stopami. – Proszę pana, to niemożliwe, żeby ważył sto siedemdziesiąt osiem funtów. Niech pan poprosi o nowe ważenie. Publiczne. Pan tego nie dostrzega, prawda? Trener zamrugał wyblakłymi oczami. Na jego twarz wolno wypełzł grymas niechęci. – Zwariowałaś, a nawet jeśli nie, to nie pierwszy raz, gdy przeciwnik ma kilka funtów przewagi. Dziecko, jeśli się nie uspokoisz, będę musiał cię wyrzucić. Twój brat nie potrzebuje teraz twoich bzdur. Tommy nawet na nią nie spojrzał. Druga runda przypominała pierwszą. Tłum buczał coraz głośniej. Johnson nic sobie z tego nie robił, cały czas walcząc w defensywie. – Mimo wszystko, Tommy wygrywa na punkty, prawda? – próbował pocieszyć ją T.Y., przeciskając się przez tłum, by do niej dołączyć. – To chyba dobrze? Potrząsnęła głową. – Ta walka się jeszcze nie zaczęła. Zaczęła się w trzeciej rundzie. Zaczęła się, gdy Ron Johnson się poślizgnął, a Tommy’emu udało się zadać mocny cios, który doszedł celu. Cios odziedziczony po wychowanym na farmie w Minnesocie ojcu. Zadany jakby od niechcenia i wyglądający na powolny lewy sierpowy trafił naprawdę mocno w prawe ucho Johnsona. Johnson zatrzymał się, oszołomiony. – Oooch – wydarł się konferansjer. – Johnsonowi musiało zadzwonić w głowie po tym uderzeniu! Tommy cofnął się, potrząsając ramieniem, jak gdyby nagle ścierpło. Wie, pomyślała Loup. W tej samej chwili, gdy po raz pierwszy udało mu się dobrze trafić, musiał się zorientować. – Naprzód, Garron. Przyciśnij go! – krzyknął Floyd Roberts. Ron Johnson zerknął na trybuny. Loup podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Widziała, jak generał skinął głową.
Fala się odwróciła. Tym razem, gdy Tommy na niego natarł, Ron Johnson nie cofnął się o krok. Na każdy cios odpowiadał uderzeniem. Loup się skrzywiła. – Ten gość jest lepszy, niż zapamiętałem – powiedział T.Y. – To nie jest ten sam facet – odparła głucho. Walka nie potrwała długo, a Johnson powstrzymywał się cały czas. Był ostrożny. Widziała to; mogła to powiedzieć. Niemniej pomału przyspieszał, wolno, bardzo wolno. Tommy usiłował go przycisnąć. Tommy był dobry. Poruszał się pewnie, robił uniki, zadawał kombinacje ciosów, których Johnson się nie spodziewał. Nadal zdobywał punkty, boksował doskonale. To nie miało znaczenia. Johnson odwracał role, krok po kroku. Poruszał się odrobinę szybciej, uderzał odrobinę mocniej. Zadawane przez niego ciosy w korpus pozostawiały siniaki. Po jego krótkich prostych głowa Tommy’ego odskakiwała do tyłu. – Pieprzyć go – powiedział ponuro Tommy, gdy czwarta runda dobiegła końca. Floyd Roberts milczał, smarując rozcięcie pod jego okiem koagulantem. – Padnie. – Tommy. – Loup uwiesiła się na linach. – Podłóż się. Odwrócił wzrok, by na nią spojrzeć, nadal zraniony i zły. – Pieprz się! Tommy padł na deski w siódmej rundzie. Dostał prawym krzyżowym w skroń, potem lewym hakiem w podbródek. Oczy uciekły mu w tył głowy, ukazując białka, kolana ugięły się pod nim i upadł ciężko. Tłum załkał. Żołnierze wiwatowali. Wojskowy lekarz wszedł na ring, gdy tylko sędzia skończył liczyć. Po minucie Tom Garron stał już na nogach, wbijając wzrok w ziemię. Sędzia uniósł rękę Rona Johnsona w geście zwycięstwa. – Skurwiel! – Loup schyliła się, podniosła kamyk i rzuciła. – Hej! – powiedział alarmująco T.Y. Kamień musnął policzek Rona Johnsona; spojrzał na Loup spokojnymi, zielonymi oczami. T.Y. szybko odciągnął ją do tyłu, w kłębiącą się wokół ringu ciżbę. Ojciec Ramon, siostra Marta i pozostali Santitos otoczyli ją, wyrażając swój żal. Przygnębiony tłum przepływał obok nich. Widząc brata, opuszczającego ring z pochyloną głową, skrytą pod kapturem bokserskiego szlafroka, Loup przedarła się w jego stronę. – Tommy – wyszeptała. – Przepraszam. – Jego ramiona drgnęły. – Miałaś rację. Próbowałem. Musiałem
spróbować. – To nie było uczciwe! Musimy komuś powiedzieć! Spojrzał jej w oczy. Na skrytej w cieniu kaptura twarzy nie było już niechęci i gniewu, zastąpiło je poczucie porażki. – To nie jest tego warte. Idź do domu Loup. Wróć do swoich przyjaciół. Porozmawiamy później. – Odwrócił się. – Tommy! – zaprotestowała. – Zostaw go teraz. – Floyd Roberts wsunął się pomiędzy nich. On także nie był zły, tylko smutny. – W takich chwilach mężczyźni potrzebują samotności. Przyjdzie do ciebie, gdy będzie na to gotów. – Ten facet, Johnson, nie jest normalny – powiedziała z naciskiem. Trener potrząsnął głową. – Daruj sobie, dziecko. Zostawili ją, odchodząc pomału. Rzednący tłum rozstępował się przed nimi. Żandarmi przypominali przez megafony, że skoro walka się zakończyła, dla każdego, kto nie ma pozwolenia, by przebywać na ulicach po zmroku, zaczyna się godzina policyjna. Żołnierze zmierzali w stronę barów, by świętować, choć nawet oni wydawali się przygaszeni panującym na placu nastrojem. Loup stała, patrząc jak Tommy, Floyd i trenujący w klubie zawodnicy odchodzą razem, i zastanawiała się, dlaczego nadal czuje się pusta w środku. – Loup. – Mack pojawił się obok, mówił do niej łagodnie. – Chodź. Wszyscy na ciebie czekają. Musimy wracać. Było po wszystkim.
Dwadzieścia pięć Po powrocie do kościoła Santitos przedyskutowali walkę. – Jesteś pewna? – zapytał Jaime. – Tak. – Loup pokiwała głową. – Wiedziałam w momencie, gdy wszedł na ring. Wyglądał jak on, ale poruszał się inaczej. – Bliźniaki? – zasugerował Mack. – Ale jak jeden może być normalny a drugi… – Machnął dłonią. – Taki jak Loup. – Eksperyment genetyczny – stwierdziła ponuro Jane. – Dokładnie – zgodził się Jaime. – Loup, powiedziałaś, że rząd przetrzymywał twojego ojca i jego towarzyszy, gdy byli dziećmi, prawda? I że zaczęli przeprowadzać eksperymenty z ich udziałem, zanim wybuchła epidemia? – Tak powiedziała mi matka. – Cóż, jasne jak słońce, że zachowali próbki DNA i jakiekolwiek rezultaty uzyskali – Jaime spojrzał na północną ścianę pokoju, w stronę odległej granicy, gdzieś za kordon, gdzie ziemia niczyja zmieniała się w miejsce zwane Ameryką – mogli kontynuować badania, gdy sprawy nieco wróciły do normy. Zacząć nowe eksperymenty. Być może próbowali wyhodować własną odmianę Supermenów. – Spojrzał na nich ponownie, szkła okularów błysnęły w świetle. – Identyczne bliźniaki mogły okazać się ważną częścią eksperymentu. To zapewnia grupę kontrolną dla wszelkich modyfikacji genetycznych, jakich dokonali. Pilar się skrzywiła. – Powiedz to po angielsku, Jaime. Zaczął wyjaśniać. – Pieprzyć to. – Leżący na podłodze C.C. odbijał od ściany zniszczoną piłeczkę tenisową. – Oszukiwali. – Co z tym zrobimy? – zapytała Katya. – Złożymy skargę? Loup potrząsnęła głową. – Tommy powiedział, że nie warto. – Prawdopodobnie i tak zamietliby to pod dywan – powiedział Jaime. – Wszystko, co muszą zrobić, to pokazać oryginalnego faceta. Nie mamy żadnych dowodów na to, że ma
genetycznie zmodyfikowanego bliźniaka. Wyszlibyśmy na bredzących wariatów. C.C. odbijał piłeczkę równym rytmem. – Więc mamy przerąbane? – Mógłbyś na chwilę przestać? – T.Y. przechylił się przez oparcie kanapy i wytrącił piłeczkę z jego dłoni. – Wcale nie mamy przerąbane. To tylko jedna walka. Tommy musi zażądać rewanżu, to wszystko. – Wytną wtedy ten sam gówniany numer po raz drugi – powiedziała cynicznie Katya. – Nie. – Ta myśl obudziła w Loup iskierkę nadziei. – Trener Roberts musi tylko zażądać publicznego ważenia. W ringu, tak by nie mieli czasu dokonać podmiany tuż przed walką. Wtedy będą musieli wystawić do niej prawdziwego Johnsona. – Którego Tommy może pokonać – dokończył T.Y. – Myślisz, że twój brat na to pójdzie? – zapytał Mack. – Nie wiem. – Pomyślała o tym, jak wyglądał, odchodząc – przygnębiony i pokonany. Potem o tym, jak zdawał się lśnić przed walką – jak gdyby promieniał. O tym, jak wyglądał tego dnia, gdy pierwszy raz wślizgnęli się do klubu. Jak okłamał trenera odnośnie swojego wieku i błagał go, by go uczył. Jak ciężko pracował. – Tak. Tak sądzę. Tommy łatwo się nie poddaje. Mack ze zrozumieniem pokiwał głową. – Potrzebuje czasu, by dojść do siebie po laniu, które dostał. – Ziewnął. – W porządku. Jutro jest kolejny dzień. Tak czy inaczej, będziemy o to walczyć. Dobranoc, Santitos. Rozeszli się do łóżek. Rozmowa sprawiła, że poczuli się nieco lepiej. Szokująca porażka Tommy’ego odbiła się ciężko na wszystkich. Dobrze było znać wyjaśnienie, jeszcze lepiej było mieć plan. Loup, zasypiając, marzyła o rewanżu. Wyobraziła sobie Tommy’ego walczącego z prawdziwym Ronem Johnsonem, wygrywającego rundę po rundzie. Wyobraziła sobie, jak generał schodzi z trybun, zmuszony unieść rękę jej brata w geście zwycięstwa. Jak Tommy uśmiecha się szeroko, wystarczająco szeroko, by zatrzeć wspomnienia o tym, jak smutny i pokonany wydawał się po dzisiejszej walce. Zatrzeć wspomnienia pełnego bólu i poczucia zdrady wyrazu twarzy, jaki miał wcześniej. Nie trzeba obawiać się, że zrani się kogoś, kogo się kocha, jeśli już cierpi. Niemniej wszystko było do naprawienia. Uśmiechając się, zapadła w sen. Obudziło ją światło, siostra Marta pochylała się nad nią.
– Loup. – W jej głosie było całe morze smutku. Uczucie pustki powróciło nagle, ze zdwojoną siłą. – Co się stało? – Na dole jest kilku żołnierzy – wymruczała siostra Marta. – Pan Roberts przysłał ich po ciebie. – Położyła dłoń na ramieniu Loup. – Tommy miał zapaść godzinę temu. Pan Roberts przekonał ich, by zabrali go do szpitala w bazie. Uważa, że powinnaś tam być. Loup wyskoczyła z łóżka i błyskawicznie zaczęła się ubierać. – Jezu! – wymamrotała, budząc się, Katya. – Czy tu jest jakieś tornado? – Co? – zapytała sennie Pilar z sąsiedniego posłania. – Chodzi o Tommy’ego. – Loup zmierzała już do drzwi. – Muszę iść. – Loup. – Siostra Marta złapała ją za rękę. – To są żołnierze. Zwolnij. Bądź ostrożna. – W jej głosie brzmiała przestroga. Loup strząsnęła jej dłoń. – Muszę iść. – Widok żołnierzy w przedsionku sprawił, że powróciły stare nawyki. Ostrożnie, nie pomoże w żaden sposób Tommy’emu, jeśli narazi się na zdemaskowanie. Mężczyźni stali wyprostowani, czekali na nią. Był z nimi ojciec Ramon, wydawał się stary i zmęczony. – Ty jesteś Loup? – zapytał jeden z żołnierzy. Jego twarz miała życzliwy wyraz. – Tak. – Jestem sierżant Buckland, a to szeregowy Simons. – Wyciągnął do niej rękę. – Zabierzemy cię do twojego brata. Schowała ręce za plecy. – Dobrze. Zawahał się, potem cofnął wyciągniętą dłoń. – W porządku. Tędy, kochanie. Na ulicy czekał dżip. Sierżant Buckland otworzył przed nią drzwiczki. Wsunęła się na tylne siedzenie. Silnik pracował na luzie, czuła wywoływane jego działaniem wibracje. Żołnierze usiedli z przodu, prowadził Buckland. Silnik zawarczał, wchodząc na wyższe obroty, ruszył i przyspieszył. Wibracje stały się bardziej odczuwalne. Gdzieś na krawędzi świadomości Loup pomyślała, że Mack byłby zazdrosny. Zawsze uwielbiał samochody. W kościelnym garażu stał jeden, bardzo stary, w którym lubił grzebać, zastanawiając się, jak by to było móc się nim przejechać. Żadne z nich nigdy wcześniej nie jechało samochodem. To było dziwnie uczucie. Naprawdę dziwne.
Przemknęli przez rynek. Środek placu tonął w mroku, ale bary na obrzeżach nadal były otwarte. Wewnątrz żołnierze pili, śmiali się i flirtowali. Miejscowi, posiadający specjalne zezwolenia, pracowali, obsługując ich, mieszając drinki. Przed wózkiem sprzedawcy tortas stała kolejka. Minęli granicę miasta i pojechali dalej. Przed nimi pojawiły się budynki bazy. Nie była oświetlona w nocy tak mocno, jak Loup to sobie wyobrażała. Silnie oświetlone były tylko punkty kontrolne. Pierwszy znajdował się przy umieszczonej w otaczającym cały kompleks ogrodzeniu bramie. Sierżant Buckland zahamował. Wartownik z bronią na ramieniu podszedł do samochodu. Buckland i Simmons pokazali mu identyfikatory oraz kartkę z rozkazami. Żołnierz nachylił się, zajrzał się do środka i uważnie przyjrzał się Loup. – W porządku. – Machnął dłonią. Ciemność, potem kolejny posterunek. Ta sama procedura, kolejny strażnik pozwalający im ruszać dalej, gestem dłoni kierujący do innej sekcji. Baza była ogromna, pełna masywnych budynków z żelbetonowych płyt, stojących wzdłuż nieposiadających nazw alejek. Nic dziwnego, że żołnierze starali się stąd wyrwać przy każdej nadarzającej się okazji, by spędzić nieco czasu w miasteczku. Buckland zaparkował przed jednym z budynków. Loup potrząsnęła odmownie głową, gdy wyciągnął rękę, by pomóc jej wysiąść. – Wszystko będzie dobrze, kochanie – powiedział łagodnie. – Wojsko ma świetnych lekarzy. Postawią twojego brata na nogi. Drugi żołnierz milczał. W drzwiach budynku pokazali przepustki i rozkazy kolejnemu wartownikowi, potem wprowadzili Loup do środka. Wnętrze skąpane było w ostrym, białym świetle. Wyposażenie, kanciaste i masywne, lśniło czystością. Pomijając wartownika w drzwiach, personel nosił niebieskie szpitalne ubrania, podobne do tych, z których Pilar uszyła sukienkę świętej Oliwii. Niektórzy mężczyźni wkładali dodatkowo białe kitle, niektórzy nie. –
Tędy.
Poprowadzili ją w głąb korytarza. Nawet podłoga zdawała się błyszczeć. Minęli otwartą salę pełną łóżek. Było w niej więcej sprzętu medycznego, niż Loup widziała kiedykolwiek w życiu. Choć całe to wyposażenie musiało zużywać olbrzymie ilości energii, nie słyszała szumu generatora. Kolejny korytarz, lśniący i pusty. Potem kilkoro drzwi i pokój pełen plastikowych krzeseł. Floyd Roberts rozmawiał z wysokim mężczyzną w lekarskim kitlu poznaczonym śladami krwi. Trener odwrócił głowę i spojrzał na Loup.
Pustka wewnątrz niej eksplodowała, pochłaniając wszystko. – Przykro mi. – Floyd Roberts zbliżył się, położył dłonie na jej ramionach. – Tommy odszedł. Potrząsnęła głową. – Nie. Zacisnął palce i zamrugał przekrwionymi oczami. – Zrobili dla niego wszystko, co mogli, Loup. Ja zrobiłem wszystko, co mogłem. To nie miało sensu. – Przecież nic mu nie było! – Twój brat miał wewnątrzczaszkowego krwiaka – powiedział łagodnie lekarz. – To znaczy, że krwawił w środku głowy. Czasami nie jest to widoczne od razu. Próbowaliśmy operować, ale nie udało nam się na czas powstrzymać krwotoku. Przykro mi. Eskortujący ją żołnierze zdjęli czapki w geście szacunku. – Nie – powtórzyła Loup. – Tommy się pozbierał. Nic mu nie było. – To tylko tak wyglądało – powiedział lekarz, jego głos brzmiał jeszcze delikatniej. – Naprawdę, bardzo mi przykro. – Loup. – Floyd ponownie ścisnął jej ramiona. – Pozwól im odwieźć się do domu. Zajmę się tu wszystkim. Odsunęła się. – Chcę go zobaczyć. – Nie sądzę, by to był dobry pomysł – odpowiedział trener. – Natychmiast. Doktor odciągnął Floyda na bok. Rozmawiali krótko, przyciszonymi głosami. Potem lekarz wyszedł przez znajdujące się po przeciwnej stronie pokoju drzwi. – Daj mu minutę – rzekł zmęczonym głosem Floyd. Loup czekała nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w drzwi. Po kilku minutach lekarz wrócił. Gestem dłoni wskazał jej drogę. – Chodź za mną. Zaprowadził ją do pomalowanego na biało pomieszczenia, pośrodku którego stał metalowy stół. Tommy leżał na nim, przykryty naciągniętym do piersi prześcieradłem. Oczy miał zamknięte, twarz zwiotczałą. Głowę zakrywał mu niebieski czepek, rozcięcie pod okiem zdążyło się już zamknąć. Loup zbliżyła się do stołu i dotknęła jego policzka. Tylko skóra, tylko mięśnie. Jego ciało było puste. – Tommy – wyszeptała z oczami piekącymi od łez, które nie chciały płynąć.
Pustka. Stała tak długą chwilę, z dłonią na policzku brata. Kiedy Floyd przyszedł, by ją zabrać, nie protestowała. – Musisz już iść, Loup. – Gdy nie odpowiedziała, zwrócił się do lekarza: – Chyba jest w szoku. Całkiem zesztywniała. – Dobrze. – Doktor ujął ją za rękę. – Pokaż mi na chwilę ramię, kochanie. Nadal wpatrując się w twarz Tommy’ego, pozwoliła bez słowa protestu podwinąć sobie rękaw koszuli. Potem było ukłucie, igła wniknęła pod skórę i Loup poczuła rozprzestrzeniające się ciepło. Odwróciła głowę, omiatając wzrokiem w lekarza. – To tylko coś na uspokojenie – powiedział miękko. – Powinno pomóc. Zastrzyk sprawił, że pustka zaczęła znikać. Razem z nią zniknęła jej wola. Lek odebrał jej także głos, a przynajmniej chęć, by powiedzieć cokolwiek. Nic nie wydawało się rzeczywiste, żadne słowa nie wydawały się warte wypowiedzenia. Tym razem, gdy Floyd Roberts powiedział jej, by poszła z żołnierzami, posłuchała. W milczeniu odwieźli ją do kościoła. Było późno, w miasteczku panowała cisza. Ojciec Ramon, słysząc nadjeżdżający dżip, wyszedł im na spotkanie pod bramę. Jego zapadnięte oczy wypełniał smutek. – Twój brat? – zapytał Loup. Loup nie była w stanie wykrztusić nawet słowa. – Przykro mi, nie wyszedł z tego – odpowiedział za nią sierżant Buckland. – Dziewczynka jest w szoku. Doktor dał jej zastrzyk, który pomoże jej przejść przez najgorsze. Nie powiedziała ani słowa od tego czasu. – Musnął palcami daszek czapki. – Naprawdę bardzo mi przykro, kochanie. Loup pokiwała głową. – Boże, miej litość – wymamrotał ojciec Ramon.
Dwadzieścia sześć Pogrzeb Toma Garrona odbył się następnego dnia po południu. Przyszło tyle osób, że wydawało się, iż uczestniczyła w nim połowa mieszkańców miasteczka. Płakali, gdy ojciec Ramon odprawiał ceremonię. Ci, którzy znali Tommy’ego, podchodzili do trumny, by powiedzieć kilka słów. Floyd Roberts. Kevin McArdle. Nawet Danny Garza wygłosił krótką mowę o utraconej nadziei i marzeniu, które umarło. Loup słuchała ich, oszołomiona, jej oczy były suche. Santitos otoczyli ją, oferując pociechę. Wyrwała się z ich kręgu. – Zostawcie ją – rzucił krótko Mack. Stojąc przy grobie, obserwowała jak C.C. i Mack sypią łopatami ziemię. Miguel Garza podszedł do niej. – Chciałem powiedzieć, że naprawdę mi przykro, dzieciaku. – Brzmiało to szczerze. – Twój brat i ja, były między nami różnice, ale nie chodziło o nic osobistego. Nie chciałem, by tak się to skończyło. – Zawahał się. – I tak, to mogłem być ja. Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebować, daj mi znać. Jestem coś winny Garronowi. Loup skinęła głową, nadal niezdolna wyrzec choćby słowa. Ceremonia dobiegła końca. Ojciec Ramon wbił w ziemię zrobiony przez Macka prosty krzyż, a Floyd Roberts zawiesił na nim rękawice bokserskie Tommy’ego. Po chwili ciszy tłum żałobników zaczął się rozchodzić. Loup położyła się i skuliła na pokrytej pyłem trawie. Tym razem nie było lekarza, który mógłby zrobić jej zastrzyk. Pozostała tylko skorupa pustki, otaczająca ogromne morze bólu. Zwinęła się w kłębek wokół niego. Bolało, gdy umarła jej mama, ale teraz było gorzej, znacznie gorzej. To powinna być chwila triumfu Tommy’ego, spełnienie jego nadziei i marzeń. Zamiast tego po prostu odszedł. Bez ostrzeżenia. Bez czasu, by się pożegnać. Ktoś coś do niej mówił, ktoś ciągnął ją za rękę. Siostra Marta. Anna. Santitos. Ojciec Ramon. Ich przytłumione głosy zdawały się dobiegać gdzieś z oddali. Zignorowała je. Chciała tylko, by zostawili ją w spokoju, pozwolili leżeć skulonej, w bezruchu, wiążącej ból w jednym miejscu, bo czuła się tak, jakby miał eksplodować milionem odłamków, jeśli tego
nie zrobi. – …po prostu jej tak zostawić! – protestowała Pilar. – Widziałaś kiedyś rannego psa? – zapytał Mack. – Tak właśnie się zachowują. Wczołgują się gdzieś i czekają, czy rany się zaleczą, czy uda im się przeżyć. Traktowaliśmy zawsze Loup, jakby była taka jak my. Ale nie jest. – Dajmy jej czas – zabrzmiał głęboki głos ojca Ramona. – Tylko lepiej niech ktoś z nią zostanie. Nie chcę, by nasza święta Oliwia zrobiła coś głupiego. – Ja zostanę – zgłosił się na ochotnika T.Y. – Będziemy się zmieniać – zgodził się Mack. Słońce przemierzyło horyzont i zniknęło za jego zachodnią krawędzią. Przychodzili i odchodzili. Loup zachowała niejasną świadomość ich obecności, niektórych bardziej niż innych. T.Y. mówił coś, próbując ją pocieszyć. Jane próbowała przemówić jej do rozsądku, na przemian przymilając się i wściekając. C.C. paplał bezustannie, co powodowało, że jeszcze głębiej zapadała się w sobie. Dondi prosił. Dzień zmienił się w noc. Jaime siedział ze skrzyżowanymi nogami, czytając w świetle lampy naftowej książkę; potem zmienił go Mack, również, na szczęście, milczący. Godziny mijały wolno. Mack nie odezwał się nawet słowem, dopóki nie przyszła otulona wełnianym kocem Pilar, by go zmienić. – Hej. – Hej. Nic jej nie jest? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Wszyscy inni zostawili ją w spokoju, co najwyżej do niej mówili. Pilar usiadła obok na ziemi i przytuliła ją do siebie. – Jezu. Jesteś całkiem zesztywniała. Nie jest ci zimno? – Pociągnęła stanowczo za ramiona Loup, kładąc sobie jej głowę na kolanach. – Chodź tu, dziecino. Skorupa pustki pękła przebita promieniem irytacji. – Pilar. – Loup otworzyła oczy, wpatrując się w mrok. Odezwała się po raz pierwszy, odkąd zobaczyła ciało Tommy’ego. – Nie pogrywaj ze mną. Nie dziś – rzekła cichym, schrypniętym głosem. – Ciii. – Pilar pogłaskała ją po włosach. – Nic nie mów. Nie powiedziała nic więcej. Gładziła ją delikatnie, jakby pocieszała dziecko lub głaskała kota, a zarazem inaczej. Równomiernie, spokojnie, pocieszająco. I choć Loup bardzo
chciała się temu oprzeć, jej mięśnie z wolna zaczęły się rozluźniać, skorupa pustki otaczająca morze bólu zaczęła pękać. Nie było żadnej gwałtownej eksplozji. Po prostu bolało. – Tak lepiej – powiedziała Pilar, głaszcząc ją po policzku. – Nie potrafisz płakać jak zwykli ludzie, prawda? – Nie – mruknęła Loup. – Tommy mówił, że płakałam, będąc dzieckiem, ale nawet wtedy nigdy nie było łez. – Możesz wziąć moje. – Pilar przesunęła delikatnie palcem po jej czole, śledząc krzywiznę brwi. – Płakałam całe popołudnie. – Nie o to chodzi. – Powiedz mi. Loup wpatrywała się w ciemność. – Powinnam przerwać walkę. Tommy wiedział. Gdy po raz pierwszy udało mu się trafić porządnie tego faceta, musiał się zorientować. Powiedziałam mu, by udał, że pada, ale był zbyt wściekły, ponieważ wcześniej powiedziałam, że mogłabym go pokonać. Nie powinnam była tego mówić, tylko po prostu przerwać walkę. – Próbowałaś, prawda? – powiedziała miękko Pilar. – Nie powinnam próbować. Powinnam po prostu ją przerwać. – Uniosła głowę. – Wszystko, co musiałam zrobić, to wejść na ring. Mogłam zmusić tego faceta, Johnsona, by pokazał, czym jest naprawdę. Nie zrobiłam tego. Dłonie Pilar zamarły na chwilę, potem znów zaczęły się poruszać, oferując ciepło i pocieszenie. – Tak, ale wtedy zabraliby cię, dziecino. Tommy zrobiłby wszystko, by do tego nie doszło. Przysięgam na Boga, że twój brat wolałby raczej umrzeć, niż stracić cię w ten sposób. – I umarł – wyszeptała Loup. – Mówiłam ci, że ten chłopak kochał cię ponad wszystko. – Pilar przeczesała jej włosy. – Wiesz, to zabawne. Nie byliście ani trochę podobni. Ale nikt na świecie, widząc, jak jego twarz rozjaśniała się zawsze na twój widok, gdy przychodził w odwiedziny, nie wątpiłby ani przez chwilę, że jest twoim starszym bratem. – Naprawdę? – Naprawdę. Poczucie straty i ból wsączyły się w jej duszę i osiadły w niej głęboko. Loup westchnęła. – Och, Boże, to niesprawiedliwe. – Tak – powiedziała pełnym smutku głosem Pilar. – To niesprawiedliwe.
– Słuchałam Tommy’ego całe życie! Dlaczego on nie mógł posłuchać mnie ten jeden, jedyny raz, gdy to ja powiedziałam mu, by był ostrożny? – Nie wiem, dziecino. – Jej dłonie poruszały się równomiernie. – Żałuję, że tego nie zrobił. Loup przymknęła piekące oczy. – Ja też. Zapadła cisza. To wystarczyło na jakiś czas. Milczały. Gwiazdy przesuwały się po pustynnym niebie. Lampa naftowa paliła się równym płomieniem. – Kochanie? – Pilar poruszyła się, w jej głosie zabrzmiała przepraszająca nuta. – Myślisz, że może jesteś już gotowa, by wrócić ze mną do środka? Zaczynają drętwieć mi nogi, a jeśli zostaniesz tu dłużej, przyjdzie Katya. Ustaliliśmy zmiany, by czuwać przy tobie. – Tak. – Loup wstała i wyciągnęła do niej rękę. – Dobrze. – W porządku. – Pilar, odrętwiała, z kocem nadal narzuconym na ramiona, podniosła się z ziemi. Stały przez chwilę obok siebie, ich dłonie nadal były splecione. – To w porządku być smutną, dziecino. W porządku. Wszystkim nam jest strasznie przykro. – Tak? – zapytała Loup. – Tak. – Pilar pocałowała ją. Najpierw w policzek, potem w usta. Jej język wślizgnął się między wargi Loup, poruszając się z początku szybko i niepewnie, potem wolniej. To było bardzo przyjemne i zupełnie nierzeczywiste. – Umm. – Położyła dwa palce na wargach Loup. – Powiedzmy, że ta część nam się śniła, dobrze? – Jezu, Pilar – wymamrotała Loup przez jej palce. – Chodź. Pozwoliła Pilar zaprowadzić się do kościoła, bez sprzeciwu. Nie miała siły. Cokolwiek było między nimi, mogło zaczekać. Ojciec Ramon, siostra Marta, starsi spośród Santitos czekali w jadalni, siedząc wokół stołu. Spojrzeli na nią pytająco. – Nic mi nie jest – powiedziała. – Chcę się tylko przespać. Ich spięte twarze rozluźniły się nieco. Nie mówiąc nic, nie narzucając się, pozwolili jej wspiąć się po schodach. W ciemności wspólnego pokoju dziewcząt Loup wczołgała się do łóżka, nie kłopocząc się zdejmowaniem ubrania. Zamknęła oczy i zapadła w sen, zabierając ze sobą swój smutek i żal.
Dwadzieścia siedem Loup spała dwanaście godzin. Gdy się obudziła, było późne popołudnie. Tommy nie żył. Siedziała przez chwilę na łóżku, czując głęboki ból straty. Obserwowała, jak drobinki kurzu skrzą się w promieniach słońca. Podjęła decyzję. Na dole kościelne życie toczyło się swoim zwykłym torem. T.Y. zmywał naczynia po posiłku wydanym kilku tuzinom potrzebujących, pomagała mu Katya. Uśmiechnęli się niepewnie na widok wchodzącej do kuchni Loup. – Dzisiaj była moja kolej – powiedziała, przypominając sobie. Katya potrząsnęła głową. – Nie dziś. Do kuchni weszła Anna, niosąc napełnioną do połowy wazę zupy. – Jesteś głodna, kochanie? – zapytała z nadzieją. – Jest jeszcze ciepła. – Dziękuję. – Jedząc, czuła na sobie ich wzrok. Skończyła szybko. – Mam zamiar iść do klubu. Byłam nieuprzejma dla pana Robertsa, a on naprawdę starał się uratować Tommy’ego. Muszę mu podziękować. Wymienili powątpiewające spojrzenia. – Wrócę na obiad – dodała. – Obiecuję. – Pójdę z tobą – stwierdził T.Y., wycierając ręce. Potrząsnęła głową. – Wolałabym iść sama. – Przysięgasz, że to wszystko, co zamierzasz zrobić? – Anna zmarszczyła brwi. – Naprawdę? – Naprawdę – odparła poważnie Loup. – Zamierzam tylko porozmawiać z panem Robertsem i wrócę na obiad. Anna westchnęła. – W takim razie, dobrze. Miasteczko zdawało się wyglądać jakoś inaczej, gdy szła ulicami. Mniejsze, wyludnione. Bardziej ponure. Śmierć Tommy’ego zgasiła kolejną iskierkę jego ducha. Klub
był zamknięty. Wielkie okna, przez które Tommy z takim podziwem zaglądał do środka wiele lat temu, zamalowano od wewnątrz na czarno. Z zewnątrz ktoś napisał na szkle woskową świecą: ŚWIĘTA OLIWIO, CZEMU NAS OPUŚCIŁAŚ? Loup zaczęła dobijać się do drzwi. Trwało długo, nim Floyd Roberts odpowiedział, ale była cierpliwa i nie męczyła się szybko. Waliła w drzwi powoli i rytmicznie, i nie przestawała, dopóki Floyd nie zszedł, by jej otworzyć. Jego oczy nadal były przekrwione. W jednej dłoni trzymał flaszkę whisky, w drugiej strzelbę. Na jej widok wyraz jego twarz uległ zmianie. – Loup? – Czy mogę z panem porozmawiać, proszę pana? Zawahał się, potem gestem dłoni zaprosił ją do środka. – Możesz wejść. Jesteś prawdopodobnie jedyną osobą, której towarzystwo mogę znieść w tej chwili. Przestąpiła próg i podążyła za nim. Zamalowane okna sprawiały, że wnętrze było ciemne i ponure, ale pod oparami farby wyczuła znajomy zapach potu i pleśni. Floyd pociągnął z butelki długi łyk. – Nawet nie wiesz, jak cholernie mi przykro z powodu twojego brata, prawda? – Tak, proszę pana. – Loup skinęła głową. – Dziękuję. – Kochałem tego chłopaka jak rodzonego syna. – Machnął ręką, w butelce zachlupotało. – Oczywiście, nigdy mu tego nie powiedziałem. To nie byłoby w moim stylu. Ale on zawsze był taki pogodny. Pracował jak koń i nigdy nie narzekał. I, o mój Boże, kochał boks. – Pociągnął kolejny łyk. – To był niefart. Po prostu cholerny niefart. – Co to jest niefart? Spojrzał na nią. – Nieprawdopodobny przypadek. – Och. – Loup zaczerpnęła głęboko tchu. – Chcę, żeby mnie pan uczył. Chcę pokonać faceta, który zabił Tommy’ego. Emocje przemknęły po jego twarzy, aż w końcu został na niej tylko smutek. Odstawił butelkę na krawędź ringu. – Rozumiem, dziecko. Naprawdę rozumiem. Ale to nie jest rozwiązanie. Nie mogę uczyć małej dziewczynki, jak się bić.
– Jestem o rok starsza niż Tommy, gdy zaczął go pan uczyć – powiedziała. – A nawet dwa lata. Okłamał pana w kwestii wieku. – Skurczybyk – wymamrotał Floyd. – To jednak niczego nie… – Mam ponad pięć i pół stopy. Tim Roscovich jest mojego wzrostu i uczy go pan. – Walczy w wadze lekkiej – odpowiedział odruchowo. Zreflektował się szybko. – Loup, na litość boską. – Niech mnie pan zważy. – Spojrzała mu w oczy. – Niech mnie pan zważy, tak jak ja błagałam pana, by zważył pan faceta, który zabił Tommy’ego. Ważę dość, by walczyć w jego kategorii. To on nie powinien się w niej znaleźć. To nie był niefart. To nie był ten sam facet. A ja jestem taka jak on. Wiem, że jest większy, wyższy i silniejszy, ale nie jest specjalnie dobrym bokserem. Nigdy nie musiał nim być. Niech mnie pan nauczy, a zdołam go pokonać. – Loup. – Floyd sięgnął po butelkę, napił się. – Smutek robi z ludźmi dziwne rzeczy, dziecko. Idź do domu. – Pamięta pan skakankę – nalegała. – Dawno temu? Nie klamałam wtedy. Nigdy wcześniej nie miałam w rękach skakanki. Zastanawiał się pan. Musiał się pan zastanawiać. Przymknął oczy. – Idź do domu. – I wcale nie zesztywniałam tamtej nocy. Po prostu taka jestem. – Loup… – Niech pan patrzy. – Czekała. Gdy otworzył oczy i spojrzał, ruszyła do najbliższego ciężkiego worka. Zwisał nieruchomo na łańcuchu. Przekrzywiła głowę, przyglądając mu się przez chwilę, po czym uderzyła, wkładając w cios całą siłę, popierając go ciężarem ciała. Worek podskoczył, łańcuch zabrzęczał. Pokrycie pękło, przez szczelinę wolno wysypywał się piasek. Floyd Roberts gapił się na nią. – Przeszarżowałaś – skomentował po chwili. – W walce upadłabyś jak długa, jeśli ten cios nie doszedłby celu. – Chciałam tylko zademonstrować – powiedziała spokojnie. – Widzę. – Patrzył na wysypujący się piasek. – Czym ty jesteś? Wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni swoją najcenniejszą pamiątkę i podała mu pogniecioną, pożółkłą stronę starej gazety. – Nie wiem. Mój ojciec był jednym z nich. Przeleciał artykuł wzrokiem. – To jakieś bzdury.
Loup wzruszyła ramionami, odebrała od niego kartkę i złożyła ją starannie. – Być może. Nie wiem. W każdym razie był inny i ja też jestem. Facet, który zabił Tommy’ego, także był taki. Jaime mówił, że jeśli cokolwiek z tego jest prawdą, armia na pewno zatrzymała próbki ich DNA, by wykorzystać je do eksperymentów. Być może z bliźniakami. Więc będzie mnie pan uczył? – Bliźniaki – mruknął pod nosem. Kiwnęła głową. – Jestem, cholera, zbyt pijany na tę rozmowę. – Floyd spojrzał najpierw na trzymaną w dłoni butelkę, potem na Loup. – Święta Oliwia. To byłaś ty, prawda? Ty rzuciłaś ważącym dwieście funtów kamieniem w szybę dżipa? – Tak. – Chryste, miej litość. – Uniósł wzrok, wpatrując się w sufit. – Powinienem cię wydać. Wiesz, że powinienem. Nie jestem po twojej stronie, Loup Garron. Robię, co w mojej mocy, by przygotować miejscowych bokserów, ale nie jestem jednym z was. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. Wykonuję tu pracę, oddaję przysługę staremu przyjacielowi. Jak długo tu przebywam, odpowiadam przed Billem Argyle’em. Odpowiadam przed Armią Stanów Zjednoczonych. – Oszukali pana, a Tommy nie żyje. Czy będzie mnie pan uczył? Nie odpowiadał przez bardzo długi czas, wpatrując się w sufit. Nie wiedziała, co powie, jaką podejmie decyzję. Wiedziała tylko, że musiała zapytać. Czekała cierpliwie, bez ruchu, gdy ważył się jej los. Po długim, długim czasie w końcu na nią spojrzał. Jego wyblakłe oczy nadal był przekrwione, ale spoglądały zdecydowanie. – Tak.
Dwadzieścia osiem Loup dotrzymała słowa i wróciła na obiad. W swój spokojny, metodyczny sposób rozprawiła się z trzema talerzami jedzenia. – Jasna cholera – skomentował C.C. – Tylko nie zjedz nam teraz stołu. – C.C… – mruknęła z wyrzutem siostra Marta. – Nie jadłam nic od wczoraj – powiedziała Loup. To była prawda; żal pozbawił ją apetytu. Ale to nie dlatego była taka głodna. Zgłodniała, bo Floyd zaczął sprawdzać granice jej możliwości. Nie pozwolił jej uderzać w worek ani podnosić ciężarów, pozwolił jej za to biec na jednej z działających bieżni tak szybko i długo, jak tylko chciała. Przynajmniej tak długo, dopóki napędzający ją silnik nie zaczął się przegrzewać. – Czy czujesz się dziś nieco lepiej? – zapytała Pilar. – Tak. – Loup spojrzała na nią. Jej głos mimowolnie złagodniał. – Dzięki. Pilar zarumieniła się lekko i odwróciła wzrok. – Nie ma za co. Po obiedzie nie pozwolili Loup pozmywać naczyń, poprosiła więc ojca Ramona i siostrę Martę o chwilę prywatnej rozmowy. – Oczywiście, dziecko – zgodził się spokojnie ojciec Ramon. – Czego tylko potrzebujesz. Nie był jednak już tak wspaniałomyślny, gdy przedstawiła im swój plan. Siostra Marta pobladła. – Trener Roberts zgodził się na to? – zapytała z niedowierzaniem. – Czy ten człowiek był pijany? – Tak, trochę – powiedziała Loup. – Ale długo się zastanawiał. – Loup. – Ojciec Ramon potrząsnął głową. – Nie mogę pozwolić ci zmarnować swojego życia, ot tak. – Jakiego życia? – Wzruszyła ramionami. – Co mi teraz zostało, gdy Tommy odszedł? Zmusiliście mnie, bym obiecała, że nie będę więcej udawać świętej Oliwii. Santitos dorastają, a ja nie jestem częścią tego procesu. – To nie była do końca prawda, ale równie dobrze mogłaby być, skoro Pilar najpierw ją całowała, a potem mówiła jej, by udawały, że to się nigdy nie wydarzyło. – Nie ma nic, w czym mogłabym wam pomóc, czego ktoś inny nie potrafiłby zrobić lepiej. Być może prócz kopania grobów. Ale to, o czym mówię, mogę
zrobić. I chcę. – Oczywiście, że możesz zrobić wiele rzeczy – powiedziała delikatnie siostra Marta. – Kochanie, jesteś smutna i pogrążona w żalu, i tak masz bardzo… specjalny… dar. Daj sobie trochę czasu, by dojść do siebie. Zemsta nigdy niczego nie rozwiązuje. – Nie chodzi o zemstę. – Loup usiłowała znaleźć właściwe słowa. – Nie chcę zabić tego faceta. Nie sądzę, by on chciał zabić Tommy’ego. To był niefart. Po prostu chcę go pokonać. Chcę, by stało się to, co powinno się stać. – Zostanie zwolniony ze służby na długo przed tym, nim będziesz gotowa – zauważył ojciec Ramon. – Ramon! – krzyknęła cicho siostra Marta. – Cóż, tak będzie. – Tak. – Loup pokiwała głową. – Trener Roberts też o tym pomyślał. Powiedział, że potrzebuje co najmniej trzech lat, by przygotować mnie na tyle dobrze, żebym miała w ogóle jakąś szansę z tym facetem. Ale był całkowicie przekonany, że jeśli generał Bill nie umrze lub nie przejdzie do tego czasu na emeryturę, zdoła sprowadzić go z powrotem. A jeśli nie… – Wzruszyła ramionami. – Może mają innego, takiego jak on. Nie wiem. Będę walczyć z każdym, kogo wystawią. To nie będzie to samo, ale rzecz w tym, by zwyciężyć. By marzenie Tommy’ego się ziściło. Wszyscy tego pragnęli. Ojciec Ramon przyglądał się jej z uwagą. – Chyba nie rozważasz tego poważnie – zwróciła się do niego siostra Marta. Zignorował ją. – Wiesz, że bez względu na to, czy wygrasz, czy przegrasz, zostaniesz potem aresztowana? – zapytał. – Dla ciebie nie będzie żadnego magicznego biletu na północ. – Wiem. Ale może to i tak będzie lepsze niż spędzenie reszty życia na kopaniu grobów, udawaniu, że jestem kimś, kim nie jestem, po to, by na koniec umrzeć młodo. – Wytrzymała jego spojrzenie. – I może będzie jeden bilet dla kogoś innego, jeśli generał dotrzyma słowa. Może nawet dwa. Zawsze to obiecywał, jeden dla zwycięzcy, jeden dla kogokolwiek, kogo zwycięzca wskaże. Trener uważa, że to możliwe. – Jezu – mruknęła siostra Marta. Loup spojrzała na nią. – Siostro, tak czy inaczej zamierzam to zrobić. Potrzebne mi miejsce, by trenować w tajemnicy. Jeśli zechcecie pomóc, ułatwi to wiele spraw. Trener przekaże trochę sprzętu jako dar, mówiąc, że to dla uczczenia pamięci Tommy’ego. Możemy wypchnąć z garażu stary
samochód ojca Gabriela i tam urządzić salę do ćwiczeń. Ale to najprawdopodobniej będzie oznaczać, że po walce domyślą się, iż pomagaliście. Więc jeśli nie chcecie się na to zgodzić, zrozumiem. – Ojciec Loup mógł być dezerterem, ale ona, mimo wszystko, urodziła się tutaj – powiedział ojciec Ramon. – Pomóc jej to nie przestępstwo. Nie ma żadnej ustawy zakazującej udzielania schronienia nieślubnym dzieciom genetycznie modyfikowanych żołnierzy. – Byłaby, gdyby tylko na to wpadli! – powiedziała cierpko siostra Marta. – Zresztą, to tylko ogólniki. – Zamilkła na moment. Nikt inny się nie odzywał. – Jedno będą wiedzieć na pewno – dodała po chwili. – Będą wiedzieć, że udzieliliśmy schronienia świętej Oliwii. Słowa zawisły w powietrzu. – Tak – powiedział zamyślony ojciec Ramon. – Rzeczywiście, będą. Siostra Marta westchnęła. Loup spojrzała na nią, potem przeniosła wzrok na ojca Ramona. – To oznacza tak czy nie? – Może Bóg rzeczywiście działa w kurewsko tajemniczy sposób. – Siostra Marta wstała. – Sądzę, że to oznacza tak. Gdy następnego dnia Loup powtórzyła rozmowę Floydowi Robertsowi, skinął głową. – Dobrze. Wykonam kilka telefonów. Dopilnuję, by dostarczono sprzęt. – Tak? – spytała zaskoczona Loup. Uśmiechnął się cierpko. – A co zamierzałaś zrobić? Taszczyć go przez całe miasto na plecach? W armii jest kilku facetów, którzy czują się źle z powodu śmierci twojego brata. Załatwię, by go dostarczyli, tylko nie leź im w oczy. – Tak jest, proszę pana. – Dobra dziewczynka. – Floyd poklepał ją po głowie. – Chcę, żebyś zaczęła bardzo powoli, a ja tymczasem dokładnie sobie wszystko przemyślę. Będzie nam potrzebny dobry plan. Żadnego boksowania, żadnego nabierania złych nawyków, aż będę miał szansę, by osobiście cię nauczyć. Pamiętasz, jak zaczynałem uczyć Tommy’ego? – Skakanka. – Właśnie. Wiem, że to potrafisz. – Podniósł jej prawe ramię i ścisnął mięśnie. – Chcesz wyciskać ciężary, sądzę, że to w porządku. Nie wydaje mi się, byśmy musieli martwić się o to, że twoje kości staną się kruche. – Kiwnął głową w stronę najbliższej ławeczki. – Pokaż mi, co umiesz. Loup podbiegła posłusznie do sprzętu. Na gryf założone były ciężary o łącznej wadze
dwustu dwudziestu pięciu funtów. Położyła się i zrobiła serię piętnastu powtórzeń, wolno i spokojnie, po czym odłożyła sztangę na widełki. – Źle! – Floyd Roberts klepnął ją mocno w brzuch. – Najpierw się rozgrzej i rozciągnij. Zawsze. Zrozumiałaś. – Tak, proszę pana. Spojrzał z ukosa na sztangę. – Jezu, dobry Boże. W porządku. Pod innymi względami robisz to prawidłowo. Używaj niewielkiego obciążenia, cokolwiek to w twoim przypadku oznacza. Nie… – Possał policzek, zastanawiając się. – Nie próbuj na razie z ciężarem większym niż trzysta funtów. Nadal jesteś dzieckiem. Wiele serii. Szeroki chwyt, wąski chwyt, na zmianę. Niech ktoś cię asekuruje. Zrozumiałaś? Loup wstała z ławeczki. – Tak, proszę pana. – Wytrzymałość. – Floyd się zadumał. – To będzie bardzo ważne. Masz rację, ten facet nie będzie trenował tak ciężko, bo nie musi. Ale trening nie wystarcza. Niemniej od tego zaczniemy. – Podrapał się po krótkim zaroście. – W porządku. Jutro dostaniesz swój sprzęt. Rób, jak ci powiedziałem. Bieżnia. Skakanka. Ławeczka. Nic więcej. Wróć za tydzień, wtedy pogadamy. W porządku? – Dobrze. Następnego ranka Loup poprosiła Macka i T.Y., by pomogli jej opróżnić kościelny garaż. Powiedziała im dlaczego. Nie znaleźli w nim wiele oprócz starego, karmazynowego mercedesa, należącego niegdyś do ojca Gabriela, zmarłego na długo przed tym, nim którekolwiek z nich się urodziło. Mack, który znał się na mercedesach, choć żadnym nigdy nie jechał, usiadł za kierownicą i wrzucił bieg na luz. Loup i T.Y. wypchnęli samochód z garażu na wyłożony kostką podjazd. – Cudownie. – Mack wysiadł i poklepał karoserię. – Ta dziecina musiała być kiedyś wspaniała. – Twarde spojrzenie szarych oczu zatrzymało się na Loup. – Więc naprawdę zamierzasz to zrobić, co? Bez względu na wszystko? – Tak. – Pokiwała głową. – Pomożecie? T.Y. przeczesał dłonią wilgotne od potu włosy. – Pewnie, kurwa, że pomożemy. Trener dotrzymał słowa. Dziesięć minut później wojskowa ciężarówka dostawcza zatrzymała się przed bramą kościoła, kierowca nacisnął klakson. – Hej! – Sierżant Buckland wychylił się przez okienko po stronie pasażera. – Mamy
przesyłkę dla małych świętoszków z Santa Olivia! Są tu jacyś? Jego ludzie rozładowali sprzęt szybko i sprawnie. Umundurowani żołnierze wynieśli z ciężarówki ławeczkę, ciężary, hantle, pozbawioną motoru bieżnię, wielki worek, gruszkę bokserską oraz całą masę innych, drobniejszych przedmiotów i wtargali to wszystko do garażu. – To zapewni wam nieco dobrej zabawy, co? – zapytał sierżant. Mack uśmiechnął się nieznacznie. – Pewnie tak. – Hej. – Buckland dojrzał usiłującą nie rzucać się w oczy Loup. Podszedł i objął ją ramieniem. – Jak ci się wiedzie, kochanie? Odsunęła się od niego. – W porządku. Sierżant Buckland powtórzył to, co powiedział już tej nocy, gdy umarł Tommy. Jego łagodny głos brzmiał szczerze. – Strasznie mi przykro z powodu twojego brata. – Dziękuję – mruknęła Loup. – Dobrze. – Poklepał ją z zakłopotaniem po ramieniu. – Dbaj o siebie. Żołnierze odjechali, Santitos zaczęli ustawiać sprzęt. Gdy Pilar wmaszerowała do garażu, Loup trzymała ciężki worek. Mack stał na drabinie, przekładając łańcuch wokół belki. – Hej. O rany – zwróciła się Pilar do układającego hantle na stojaku T.Y. – Co się tu dzieje? – Loup zamierza trenować, by walczyć z facetem, który zabił Tommy’ego – poinformował ją. Milczała przez chwilę. – Mówisz to na poważnie? – Tak, cholera! – W porządku – zawołał z góry Mack. – Zobaczmy, czy wytrzyma. Loup puściła worek. Zakołysał się delikatnie. Belka zatrzeszczała, ale wytrzymała. Odwróciła się. – Gdzie poszła Pilar? T.Y. wzruszył ramionami. – Nie wiem, czemu pytasz? Westchnęła, wpatrując się w worek. – Bez powodu, jak sądzę.
Dwadzieścia dziewięć To pomagało. Dobrze było mieć coś do zrobienia. Cały żal, cały smutek, uczucie pustki i gniew Loup ukierunkowała na wysiłek fizyczny. Skakała na skakance. Podnosiła ciężary. Biegała na bieżni, póki ta się nie popsuła i Mack musiał ją naprawić, potem biegała dalej. Minął tydzień, nim wróciła do klubu spotkać się z Floydem Robertsem. Tym razem jego oczy nie były przekrwione. Pokazał jej kilka różnych ćwiczeń ze sztangą i hantlami. Na koniec wręczył rozpisany na kolejne dni schemat ćwiczeń. – Zrozumiałaś? – zapytał. Loup skinęła głową. – Tak, proszę pana. Niewymagający myślenia wysiłek sprawiał, że czuła się lepiej. Dobrze było ćwiczyć, aż mięśnie zaczynały płonąć ze zmęczenia. Seria za serią, powtórzenie za powtórzeniem. Loup podjęła wykonywanie swojej porcji kościelnych obowiązków, a każdą wolną chwilę spędzała w garażu. Ćwiczyła zawzięcie, nie myśląc, skupiona na jednym celu. – Oficjalnie zostałaś najnudniejszą osobą na całej ziemi – poinformował ją T.Y. – Poczytaj mi. Otworzył okładkę starej powieści o pożółkłych stronach: – „Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa…” 16 Jesteś pewna? Loup biegła, zmierzając donikąd. – Po prostu czytaj. T.Y. czytał. Pomagali. Wszyscy jej pomagali, wszyscy Santitos z wyjątkiem Pilar, która uparła się ją ignorować. Czytali jej powieści i opowiadania. Jaime i Jane przynosili artykuły ze starych czasopism naukowych. Zmieniali się, asekurując ją, gdy powoli i cierpliwie podnosiła 16
Charles Dickens, „Opowieść o dwóch miastach” [przyp. tłum.].
ciężary. Pilar uparcie ją ignorowała. – Pokaż mi. – Floyd, z tarczami na dłoniach, uniósł ręce. – Chcę zobaczyć prosty. Najzwyklejszy prosty. Nic więcej. Uderzyła. Lewa. Prawa. Lewa. Chrząknął. – Nie pochylaj się, dziecko! – Przepraszam – mruknęła Loup. – Uderzasz z siłą cholernej, pędzącej ciężarówki. – Poprawił jej pozycję, jego dotyk był bezosobowy. – Ale w tej walce cholerna ciężarówka spróbuje ci oddać. Jeszcze raz. Praca nóg. Walka z cieniem. Czasami, trenując, myślała o Tommym. To działało jak bodziec, wspomnienie bólu na jego twarzy, gdy powiedziała mu, że mogłaby go pokonać. Tego, jak odgryzł się, gdy poradziła mu, by się podłożył. Wspomnienie jego twarzy, rozluźnionej i pozbawionej życia na stole operacyjnym. Ale najczęściej wspominała dobre czasy. To, jak zawsze próbował chronić ją przed nią samą. Jak jego twarz rozjaśniała się na jej widok, dokładnie tak, jak powiedziała Pilar. Wszystkie te wspomnienia sprawiały, że bolało ją serce. Myślała też często o Pilar. Floyd na powrót otworzył klub. Zdrapał z okien czarną farbę i zamontował żaluzje. Załatwił przepustkę dla Loup. Mogła przebywać teraz na ulicach po godzinie policyjnej. Wczesnym rankiem i późnym wieczorem opuszczał żaluzje i uczył ją. Najpierw różnych uderzeń, potem kombinacji. Pozwolił jej zacząć ćwiczyć z workiem. Kolejne dni i tygodnie mijały odmierzane równym, rytmicznym dźwiękiem uderzeń. Santitos nadal dorastali, zmieniali się. Mack skończył osiemnaście lat. Ojciec Ramon zaproponował mu posadę kościelnej złotej rączki i pokój nad garażem. Mack przyjął propozycję. Katya zerwała z nim i zaczęła spotykać się z sierżantem Bucklandem. Na miesiąc kościół zyskał dwójkę nowych sierot, pogorzelców pozbawionych rodziców przez pożar – brata i siostrę, o zszokowanych, wystraszonych twarzach. Rodzeństwo spędzało większość czasu z Pilar. Choć zawsze narzekała, wspominając czasy, gdy opiekowała się potomstwem ciotki, dobrze radziła sobie z dziećmi. Potem ich wuj
otrząsnął się z miesięcznego, wywołanego żalem pijaństwa i zabrał je do siebie. Loup nadal trenowała. Pilar nadal ją ignorowała Tak było aż do wesela Diega i Marii. Od śmierci Tommy’ego minęły cztery miesiące, nim Loup miała szansę, by z nią porozmawiać. Wesele było niewielkie. Poza Santitos i personelem kościoła uczestniczyło w nim tylko kilkoro przyjaciół, których Diego i Maria poznali, odkąd zamieszkali razem. Atmosfera była ciepła. Była to pierwsza radosna okazja od czasu śmierci jej brata. Skromne, kameralne przyjęcie odbyło się w rzadko używanej auli. Ojciec Ramon wystarał się o skrzynkę szampana. – Rozleję – zaproponowała Pilar. – Joe uczy mnie pracy barmanki. Loup zaczekała, aż wszyscy będą mieć w dłoniach pełne kieliszki. Pilar napełniła zgrabnie kolejny i podała go Loup, unikając jej wzroku. – Łał. – Loup pociągnęła łyk wina. – Bąbelki. – Tak. Cóż, to w końcu szampan. – Pilar. – Loup odstawiła kieliszek. – Powiedz, dlaczego jesteś na mnie zła? Pilar unikała jej wzroku. – Nie potrafisz się domyślić? – Nie. – Loup sięgnęła przez stół, dotknęła jej nadgarstka. – Posłuchaj, nikomu nie powiedziałam, ale… – Nie o to chodzi. – Pilar w końcu na nią spojrzała. Potrząsnęła głową. – Jezu, Loup. Lepiej zapomnij. Jeśli nie potrafisz się domyślić, nie warto o tym mówić. Zostaw mnie samą, dobrze? – To nie ja… – Hej. – C.C. zakołysał się na palcach za plecami Loup, wyciągając pusty kieliszek. – To naprawdę niezłe! Jeden z nas codziennie powinien się żenić. – Daj. – Pilar wzięła od niego kieliszek i napełniła go ponownie. – Nie żałuj sobie, kochaneczku. Wyszczerzył do niej zęby. – Chcesz się ze mną umówić? Tak na jedną noc? – Kto wie? – odparła żartobliwie. – Zapytaj mnie, gdy wypiję kilka kolejek. – Stoi! – powiedział radośnie C.C., odchodząc w podskokach. – Trzymaj. – Głos Pilar zmienił się. Podniosła kieliszek Loup i wcisnęła go w jej dłoń. – Po prostu o tym zapomnij, dobrze? Zapomnij, że to się kiedykolwiek stało. – Dlaczego? – zapytała sfrustrowana Loup.
Pilar splotła ręce na piersiach. – Po prostu zapomnij. Nie dodała już nic więcej. Loup obserwowała, jak Pilar nalewa wino i flirtuje. Obserwowała, jak Diego i Maria tańczą, gdy wynajęty gitarzysta zaczął grać, patrząc sobie z uczuciem w oczy. Jak ojciec Ramon i siostra Marta wirują razem w tańcu, a Anna przygląda im się, spokojna i zadowolona. Jaime i Jane – nadal skłóceni i nadal razem. Dondi, który urósł, nieoczekiwanie wysoki, zabawiał szarmancko jednego z nowych przyjaciół Diega i Marii. Katya zgodziła się zatańczyć z T.Y., skoro jej sierżant nie był obecny. Pilar porzuciła swoje stanowisko przy pełniącym funkcję baru stole i tańczyła z C.C. Przytuleni, zaczęli całować się na parkiecie ze sporym zaangażowaniem. – Hej, loup-garou. – Mack dotknął jej ramienia. Zadrżała. – Tommy często tak mnie nazywał. – Tak, wiem. – Jego stwardniałe palce musnęły jej kark, zawahały się i cofnęły. – Przepraszam. Masz ochotę zatańczyć? – Jasne. Mack trzymał ją zdecydowanie. – Nie musisz udawać – powiedziała zrezygnowana Loup. – Nie miałem zamiaru. – Musnął ustami jej wargi, jego szare oczy patrzyły niezwykle łagodnie. – To uczucie jest po prostu… – Dziwne? – Tak. – Pocałował ją miękko. – Dziwne.
Trzydzieści Loup umawiała się z Mackiem przez resztę roku. Nie było im ze sobą dobrze, nie było też źle. W dziwny sposób sytuacja okazała się kojąca i wygodna. Jeszcze jedna rzecz, pomagająca jej utrzymać żal na dystans. Mack rozumiał ją lepiej niż pozostali Santitos. Był cierpliwy i delikatny i nadal próbował, gdy inni dawno się poddali. Wkrótce po tym, jak zaczęli ze sobą chodzić, ustalono termin drugiej walki pomiędzy Kevinem McArdlem i Ronem Johnsonem. Wiadomość wolno rozchodziła się po miasteczku, przyjmowano ją z lękiem. – Co stało się z Migiem? – zapytała Floyda Robertsa Loup. – Sądziłam, że teraz jego kolej. – Przesądy – powiedział lakonicznie. – Nie chciał walczyć. Przyjdziesz popatrzyć? Chciałbym, żebyś przyjrzała się temu facetowi. Nie wahała się ani chwili. – Dobrze. W noc walki przyglądała się Ronowi Johnsonowi, gdy wszedł na ring. Przyglądała się, jak się porusza, jak stoi, jak podłoże delikatnie ugina się pod jego ciężarem. Floyd pytająco uniósł białe brwi. Loup potrząsnęła głową. – To ten oryginalny. Ten, z którym Kevin walczył wcześniej. To nie jest facet, który zabił Tommy’ego. Trener pokiwał głową. – Powiedziałem McArdle’owi, że coś było nie tak z ostatnią walką Toma. Powiem mu, że tym razem wszystko powinno być w porządku. Walka nie była ładna. Publiczność nie dopisała, ludzie stali przygaszeni i niepewni. Nawet żołnierze nie kibicowali ze wszystkich sił facetowi, który przypadkowo zabił miejscowego bohatera. Kevin McArdle, pobladły i spocony, poruszał się nerwowo i nie był do końca sobą. Gdy w dziewiątej rundzie został powalony na deski szybkim ciosem otrzymanym w chwili utraty równowagi, nie podnosił się, póki liczenie niemal nie dobiegło końca. Tłum miejscowych wiwatował, gdy zdecydował się wstać, zanim sędzia doliczył do
dziesięciu. Udało mu się wytrzymać do końca walki i choć przegrał ogromną liczbą punktów, ludzie wznosili okrzyki, gratulując mu, że przetrwał. – Skończyłem z tym – powiedział spokojnie do Floyda, gdy zszedł z ringu. Trener pokiwał głową. – Rozumiem. Mimo wszystko zrobiłeś dziś coś ważnego, synu. Ponury nastrój panujący w miasteczku nieco zelżał. Nadszedł Dzień Świętej Oliwii, Loup skończyła szesnaście lat. Na rynku odbył się piknik, rozbrzmiewały dźwięki muzyki, dzieci biegały wokół, obsypując się konfetti. Rok temu wszyscy modlili się o zwycięstwo Toma Garrona. Złapała się na tym, że rozgląda się wokół, próbując dostrzec jego blond głowę wystającą ponad tłum. Zamiast tego dostrzegła roześmianą Pilar flirtującą z nieznajomym chłopakiem. Prawdopodobnie ktoś z gangu Salamanki. Pilar znudził się barman Joe. Gdy z nim zerwała, natychmiast zaproponował jej pracę. Interes dobrze się kręcił, gdy była w pobliżu. Teraz, niemal każdego dnia, pracowała popołudniami w barze i niemal co tydzień wracała do kościoła z nowym upominkiem od jakiegoś mężczyzny, który stracił na jej punkcie głowę. – Mówiłem, że zaczniesz się puszczać – powiedział cynicznie Mack. Pilar beztrosko wzruszyła ramionami. – Płacą mi za nalewanie drinków. Reszta to tylko rozglądanie się po okolicy. Oceniam szanse. Jej spojrzenie napotkało wzrok Loup i choć raz nie odwróciła oczu. Zamiast tego zbliżyła się do niej, ciągnąc za sobą swojego zalotnika. – Hej, to jest Erik. Mówi, że kiedyś nieźle skopaliście sobie nawzajem tyłki. – Tak właśnie pomyślałem, że wyglądasz jakoś znajomo – powiedział Mack. Erick uścisnął mu dłoń. – Ty byłeś tym dzieciakiem z kijem. Mack uśmiechnął się twardym uśmiechem. – Tak. – Wszystko u ciebie w porządku? – zapytała miękko Pilar, przyglądając się Loup. – Myślałam dziś o twoim bracie. To wszystko wokół przywołuje wspomnienia. – Tak. – Loup przełknęła ślinę. – Dzięki. – Jasne. – Pilar nadal się jej przypatrywała. – Bądź dziś wyjątkowo miły, Mackie. – Możesz być tego pewna. Oboje spojrzeli na tyłek Pilar, gdy odchodziła. Tej nocy, w pokoju Macka, nad garażem, Loup straciła dziewictwo.
– Chcę to zrobić – powiedział stanowczo. – Chcę tego chcieć! Nie było źle, nie było też dobrze. Zadrżał wewnątrz niej, spuszczając się w prezerwatywę. – Jezu. Auu. – Nie sprawiłam ci bólu? Mack przetoczył się na bok. – To ja powinienem o to zapytać. – Nie sprawiłeś. – Loup przyjrzała mu się uważnie. – Ale ja tobie tak, prawda? – Szczerze? – Wziął głęboki oddech. – Można powiedzieć, że było aż za dobrze. To trochę tak, jakbym wsadził fiuta w imadło i nie mógł wyjąć. – Ujął jej twarz w dłonie. – Loup, to nie jest dobre także dla ciebie. I nie wiem, jak sprawić, by było dobre dla nas obojga. Chciałbym, żeby było inaczej. – Wiem. – Usiadła, objęła kolana ramionami. – To nie twoja wina. Może jest właśnie tak, jak powiedział Tommy. A może po prostu nie kręcą mnie faceci. – Dziewczyny? – Może. – Loup potrząsnęła głową. – Nie wiem. Poprosiłam kiedyś Jane, by pokazała mi, jak się całować i nie było wcale inaczej niż z tobą, T.Y., czy kimkolwiek innym. Ale… – Ale co? – zapytał. Uśmiechnęła się, patrząc w bok. – Pilar pocałowała mnie kiedyś. Nie chciała, żebym komukolwiek mówiła. Parsknął. – Tak, to mogłoby odbić się na jej planach, by wyjść za Salamankę. – Zawahał się. – Było inaczej? – Tak. – Loup oparła policzek na kolanie. – Było. – Biedactwo. – Mack usiadł i pogłaskał ją po włosach. – Chcesz dalej próbować? Czy po prostu uznamy, że próbowaliśmy i zostaniemy po staremu przyjaciółmi? Uniosła głowę. – Nadal będziemy przyjaciółmi? – Zawsze. – Tak? – Loup prześledziła palcem cienką białą bliznę przecinającą jego twarz. – Może tak właśnie będzie najlepiej. Ale dzięki, że próbowałeś. I dziękuję za dzisiejszą noc. Uśmiechnął się. – To ja powinienem to powiedzieć. – Wiem. – Odpowiedziała mu uśmiechem, pochyliła się i pocałowała go. Chciałaby
nie poczuć lekkiego wzdrygnięcia, tego, jak mimowolnie się cofnął. Było subtelne, ale było. – Lepiej już pójdę. Po Macku nie próbowała już z nikim innym, koncentrując się wyłącznie na treningu. W dwa tygodnie po jej szesnastych urodzinach Floyd Roberts zrobił coś, czego nie robił nigdy wcześniej. Gdy przyszła na wieczorny trening, zaprosił ją do wnętrza klubu, do swojego prywatnego sanktuarium. Na dachu budynku miał niewielki ogródek pełen roślin, rozkwitających mimo suchego pustynnego powietrza. Pośrodku stał stół i para wygodnych krzeseł. – Łał. – Loup rozejrzała się wokół. – Czy Tommy o tym wiedział? – Tak. – Floyd postawił na stole butelkę whisky. – Wiedział. – Spotykał się pan z nim tutaj? – Tak. – Napełnił dwie szklanki. – Siadaj. Przegapiłem twoje urodziny. Masz prawo do jednego drinka, by je uczcić. – Podał jej ciężki pakunek. – Trzymaj. Otworzyła go i ujrzała dwie pary zapinanych na rzepy ciężarków. – Nadgarstki i kostki. – Uniósł szklankę, oszczędnym gestem wskazał ciężarki. – Noś je, kiedy ćwiczysz. Dzięki temu będziesz walczyć szybciej i lżej, gdy już je zdejmiesz. – Dziękuję – powiedziała Loup. – Nie ma za co. – Floyd opróżnił szklankę i odstawił ją, stukając w stół. – Rozmawiałem z Billem w zeszłym tygodniu. Z generałem Argyle’em. Powiedziałem mu, że trenuję młodego boksera, który jest lepszy niż ktokolwiek, kogo widziałem w życiu. Lepszy niż Tom Garron. Młodego boksera, który poprzysiągł pokonać człowieka, który zabił Toma Garrona. – Tak? – Tak. – Nalał sobie whisky. – Powiedzmy, że był zaintrygowany. – To dobrze – powiedziała po prostu Loup. – Dobrze. Tak. Zastanawiałem się nad tym. Dużo myślałem. – Floyd uniósł szklankę, delektując się zapachem trunku. – Mamy jedną – jedyną – przewagę w tej walce. Chodzi o to, że my wiemy, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, a oni nie. – Pokiwał głową. – Dlatego dałem ci ciężarki. Ale to nie wystarczy. Ani trochę. – Pochylił się na krześle. – Loup, musisz trenować pod kątem jednej, specyficznej walki z większym i silniejszym przeciwnikiem. Nie znajdziemy nikogo silniejszego, ale możemy znaleźć kogoś większego. Potrzebujesz partnera, który będzie z tobą sparował. I musi to być ktoś dobry. Sączyła wolno whisky, czując rozpływające się po języku ciepło. – Mack może to zrobić.
– Twój chłopak? – Trener potrząsnął głową. – Nie, nie, nie! Mówiłem, to musi być ktoś dobry. Zastanawiałem się, czy nie poprosić McArdle’a. Co sądzisz o tym, by mu zaufać? Loup odchyliła głowę. Słońce pomału zachodziło, niebo miało pomarańczową barwę. Z dachu mogła dojrzeć na pustyni szczyty odległych skałek, otaczających miasteczko. – Co pan sądzi o Miguelu? – Miguelu Garzie? Skinęła głową. – Na pogrzebie Tommy’ego powiedział, żebym poprosiła, jeśli będę czegokolwiek potrzebować. Powiedział, że uważa, że jest coś winny Tommy’emu. Może powiedział tak z powodu walki, w której Tommy zginął, a w której on tak bardzo chciał wystąpić. To dlatego nagle stał się przesądny. Ale jest dobry, prawda? – Garza? Kiedy mu się chce, jest dobry. Ufasz mu? Loup pociągnęła kolejny niewielki łyk, smakując trunek, wspominając, jak Miguel groził jej niegdyś, że będzie miał ją na oku. – Nie do końca. – Dlaczego więc nie McArdle? Jednym łykiem dopiła resztę alkoholu, czując ciepło spływające w głąb gardła, czując jak jej głowa staje się lżejsza. – Ponieważ wierzę, że Miguel Garza zrobi jedną rzecz, proszę pana, że będzie starał się uderzyć mnie tak kurewsko mocno, jak tylko będzie potrafił. A tego właśnie potrzebujemy, jeśli mam być gotowa do walki, prawda? Ponuro pokiwał głową. – W tym jednym masz rację.
Trzydzieści jeden Kilka dni później, wieczorem, spotkali się w klubie. Trener Roberts poprosił Miguela, by został po treningu. Miguel zgodził się, zirytowany. Nikt nie widział niczego dziwnego w obecności Loup. Niemal się tu wychowała. Po śmierci Tommy’ego przejęła część jego obowiązków, dbając, by sprzęt był zawsze czysty i sprawny. Tego wieczoru, jeszcze bardziej niż zazwyczaj, starała się nie rzucać w oczy. – Czego chcesz, trenerze? – zapytał Miguel, gdy ostatni zawodnik opuścił już klub i zostali sami. Floyd Roberts zamknął drzwi i opuścił rolety. Kiwnął głową w kierunku Loup. – Szukam partnera, który będzie sparował z Loup. Nozdrza Miguela zafalowały gwałtownie. Nie roześmiał się. – Jest dziewczyną. – Wiem. – Jest dzieckiem. – Ma szesnaście lat – przyznał Floyd. Miguel, nagi od pasa w górę, skrzyżował ramiona na piersi, prężąc mięśnie. Zdążył zdjąć rękawice, ale nie był jeszcze pod prysznicem, jego skóra błyszczała, pokryta warstewką potu. Zbudowany jak byk, był szerszy w barach niż Tommy. Spojrzał na Loup. – To jakiś żart? Wytrzymała jego spojrzenie. – Nie. – Ty. – Miguel potrząsnął głową. – Zawsze było w tobie coś dziwnego, dzieciaku. Coś, co nie do końca mi pasowało. Pokręcona Loup. – Machnął dłonią, jakby chciał narysować w powietrzu kółko tuż przy swojej skroni. – Sądzę, że to przeskoczyło na pana, trenerze. Powinien pan zbadać sobie głowę. – Tom Garron nie walczył z tym samym przeciwnikiem co Kevin McArdle – powiedział Floyd. – Wyglądali tak samo, ale to dwu różnych facetów. Loup jest o tym przekonana, a ja jej wierzę. Ten, który zabił Toma Garrona, był… inny. Loup także jest. Coś zmieniło się w wyrazie twarzy Miguela.
– Udowodnij to. Trener potrząsnął parą tarcz. – Wolisz uderzać czy blokować? Miguel zacisnął pięści, stawy strzeliły. – A jak myślisz? Floyd rzucił tarcze Loup. – W takim razie to dla ciebie. – Wsunęła w nie dłonie, zacisnęła paski i przyjęła defensywną pozycję. – Gotowa? – Tak. – Skinęła głową na Miguela. Zadał dwa uderzenia w tarcze – zwykłe proste, nic wyszukanego. Ale uderzał mocno, mocniej, niż Loup oczekiwała. Leniwy i przesądny, a może nie, miał naprawdę silny cios i nie próbował się powstrzymywać. Nie drgnęła, dłonie w tarczach nie poruszyły się nawet o milimetr. Poczuła siłę uderzeń rezonującą w jej kościach, wibrującą w całym ciele. To sprawiło, że nieoczekiwanie uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Jezu! – Miguel gwałtownie wypuścił powietrze. – Przekonany? – zapytał go Floyd. Potrząsnął głową. – Dawaj tarcze. Loup zaczekała, aż dociągnie paski i przyjmie pozycję. Miguel, z ponurym wyrazem twarzy, kiwnął głową. Uderzyła na krzyż dwoma błyskawicznymi ciosami, po których jego dłonie odleciały na boki, ciągnąc za sobą potężne ramiona, zostawiając go bezbronnego i odsłoniętego. Weszła w obszar jego gardy i delikatnie klepnęła go w policzek. – Ty pieprzony mały cudaku! – Miguel rzucił się w jej stronę. Odskoczyła do tyłu. – Obiecałeś! – Co obiecałem? – Gapił się na nią wściekły. – Pomóc – przypomniała mu. – Na pogrzebie Tommy’ego obiecałeś pomóc, jeśli będę czegokolwiek potrzebowała. I właśnie proszę cię o pomoc, Miguelu. Proszę? Słowa sprawiły, że się zatrzymał, zmiękł. – Ach, dzieciaku. – Proszę? – powtórzyła Loup. – Kurwa – zaklął miękko Miguel, a zabrzmiało to niemal serdecznie. Wyprostował ręce, nadal z tarczami na dłoniach, i potrząsnął nimi. Musiały zaboleć go po ciosach zadanych gołymi pięściami, bez rękawic. Przesunął spojrzenie na Floyda Robertsa. – Przygotowujesz ją
do walki przeciwko niemu. – Tak. – Co za pieprzony cyrk. – Zdjął tarcze, ponownie splatając ramiona na piersi. – Chcę się umyć, potem chcę cholernego drinka. Wtedy porozmawiamy. I jestem cholernym Garzą, a my nie dajemy nic za darmo. Gdy Miguel wziął już prysznic i przebrał się w czyste ubranie, udali się do ogrodu na dachu. Floyd nalał mu szczodrze whisky i poczęstował cygarem. – Niezłe. – Miguel rozwalił się na krześle, zamyślony, paląc cygaro. – Masz dostęp do dóbr, których nie ma nawet ta suka, Rosa Salamanka, prawda, staruszku? – Tak – powiedział Floyd. Miguel wydmuchał kółko z dymu. – Co oferujesz? – A co byś chciał? – Dobre pytanie. – Wyprostował nogi i przyjrzał się Loup. – Pokręcona Loup. Dobrze strzegłaś swojego sekretu, dzieciaku. Cokolwiek oferujecie, założę się, że armia da więcej za informację o niej. – Nagle coś sobie uświadomił. – O, kurwa! Święta Oliwia. Święta pieprzona Oliwia. To byłaś ty, prawda? Nie widziała żadnego powodu, by kłamać. – Tak. – Hmm… Niezła robota. – Kąciki jego ust zadrgały, potem na powrót zacisnął je w prostą linię. – Wiesz, że nie ma żadnych szans, by po tym wszystkim cię nie zamknęli? – Wiem. – Co więc powstrzymuje mnie, by wyjść stąd i po prostu im cię wydać? – zapytał Miguel, szczerze zaciekawiony. – Honor – odpowiedział na jego pytanie Floyd. – Duma. – Kurwa. – Miguel spojrzał w jego stronę. – Mówisz to poważnie? – Tak – odpowiedział trener. – Kurwa. – Miguel wstał i odszedł kilka kroków z cygarem w jednej i szklaneczką whisky w drugiej ręce. Stanął plecami do nich. – Tak, to oraz fakt, że pewnie zlinczowaliby faceta, który wydał wojsku świętą pieprzoną Oliwię, która okazała się ukochaną małą siostrą niemal świętego Toma Garrona. Floyd się uśmiechnął. – Nigdy nie uważałem, że jesteś głupi, Mig.
– Jasne, cholera, że uważałeś, trenerze. – Odwrócił się, wypił połowę whisky jednym haustem. – Mam też brata. Odpowiadam przed Dannym. Garza rządzą tym miastem. Mamy udziały we wszystkim, co przechodzi przez ręce Salamanki. Gorzała? – Zakręcił trzymaną w dłoni szklaneczką. – Mogę ją mieć. Gorzałę, cipki, zielsko, ładne ciuchy. Wszystko, czego zapragnę. To? – Wycelował w nich cygaro. – Jasne, jest niezłe, ale nie jestem gotów, by knuć za plecami Danny’ego i narażać własną dupę dla wartego dziesięć dolców cygara. – Nie oczekiwałem, że będziesz – zgodził się Floyd. – Wezmę winę na siebie. Jestem niemal pewny, że zdołam ochronić wszystkich mających z tym coś wspólnego. Wszystkich prócz Loup. – Niemal pewny. – Miguel się skrzywił. – Niemal pewny – powtórzył Floyd. – Jak powiedziałeś, jestem już starym człowiekiem. Znam Billa Argyle’a od bardzo dawna. – To nie wystarczy. – Czego więc chcesz? – Wydostać się stąd. – Miguel wycelował cygarem w stronę horyzontu. – Chcę biletu pozwalającego mi wydostać się z tej zakurzonej dziury. Chcę zobaczyć las. Chcę zobaczyć ocean. Chcę jeździć samochodem. Chcę pieprzyć piękne kobiety, których nie znam od najbardziej szczenięcych lat. Chcę spacerować po ulicach wielkich miast. Chodzić po sklepach pełnych nowych, lśniących rzeczy i wydawać moje pieprzone pieniądze na cokolwiek przyjdzie mi ochota, wliczając w to cygara po dziesięć dolców. Chcę się stąd wyrwać. Floyd potrząsnął głową. – Tego nie mogę ci zaoferować, synu. Loup zaczęła się wiercić. – Powiedział pan, że sądzi, że jeśli wygram, generał dotrzyma słowa. Jeden bilet, być może dwa. – Tak – potwierdził wolno. – Więc jeśli Loup wygra, będzie bilet? – zapytał Miguel. – Tego też jesteś niemal pewny? – Niemal pewny, tak. Miguel spojrzał na Loup. – Chcę go. Jeśli będą dwa, chcę oba. – Jeden. – Wytrzymała jego spojrzenie, bez mrugnięcia. – Jeśli będzie tylko jeden, jest twój. Jeśli będą dwa, ojciec Ramon zdecyduje, kto dostanie drugi.
Mięsień w kąciku jego ust zadrgał. Po chwili pokiwał głową, przeniósł wzrok na Floyda Robertsa. – Ile czasu zajmie ci przygotowanie jej do tego? – Dwa lata. – Johnsona już tu nie będzie. Czy jakkolwiek, kurwa, się nazywa. – Mogę sprowadzić go z powrotem – powiedział trener. Miguel dopił ostatnie krople whisky i oblizał usta. – Tak, cóż, w czasie gdy go nie będzie, chcę mieć swoje podejście. Będę miał na to co najmniej rok, prawda? Jeśli uznam, że mam szansę pokonać faceta, który go zastąpi, chcę spróbować. Żadnego wystawiania twojego faworyta, żadnego rozstawiania mnie po kątach. Nie robię się coraz młodszy, trenerze. Moje okienko robi się coraz, kurwa, węższe, jeśli chwytasz, co mam na myśli. Chcę mieć swoje podejście. Stoi? Floyd zawahał się, potem skinął głową. – Masz moje słowo, synu. – Jeśli wygram, układ przestaje obowiązywać. – Miguel pociągnął cygaro, wypuszczając chmurę dymu. – Zabieram dwa bilety i Danny i ja zmywamy się stąd. Będę trzymał jadaczkę zamknięta, ale ty i ten cudak zostajecie zdani na siebie. Jasne? – Jasne. – Dobra. – Miguel wrócił do stolika i ciężko opadł na krzesło, wyciągając szklankę po dolewkę. Przyglądał się dymiącemu w dłoni cygaru. – Wiesz, to naprawdę cholernie dobre cygaro, trenerze. – Uh-huh. Nie przyzwyczajaj się za bardzo. Skracają oddech. Miguel roześmiał się ponuro. – Zawsze trener. Dzięki za radę, staruszku. – Wyciągnął rękę i zgasił cygaro w donicy z nagietkami. Jego spojrzenie spoczęło na Loup, wypełnione skomplikowaną mieszaniną współczucia i wrogości. – Miałem na myśli dokładnie to, co powiedziałem, dzieciaku. Przykro mi z powodu twojego brata. A jeśli wydymali go, kantując walkę, to jeszcze bardziej do dupy. Rozumiem cię. Ale zdajesz sobie sprawę, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by stłuc cię na kwaśne jabłko, nim będziesz mogła choćby zbliżyć się do tego faceta, prawda? – Tak. – Loup uśmiechnęła się do niego słodko. – Dzięki, Miguel. Na to właśnie liczyłam. Potrząsnął głową. – Co za cyrk.
Trzydzieści dwa - Zupełnie ci odbiło? – Mack przytrzymywał ciężki worek, w który Loup uderzała. Dłonie w rękawicach zdawały rozmywać się w powietrzu. – Miguel Garza? – Tak, wiem. – Skoncentrowała się. – Ale jest dobry. – Nie ufam mu. – Ja też nie. – Loup waliła w worek jeszcze przez dziesięć minut z całej siły, najszybciej, jak potrafiła. Mack zaparł się mocno i posapywał, walcząc, by utrzymać się na nogach. – Dobra. Przerwa. – Cofnęła się o krok, przedramieniem ocierając pot z czoła. – Mimo wszystko jest jednym z nas. Sądzę, że dotrzyma słowa. – Lepiej, żeby tak było. – Mack sięgnął po rolkę grubej taśmy i zaczął nakładać kolejną warstwę, wzmacniając poszycie worka. – Bo jeśli cię wyda, to go, kurwa, zabiję, Loup. – Jego szare oczy były spokojne i skupione. – Mówię poważnie. Dłońmi w rękawicach ujęła plastikową butelkę i pociągnęła długi łyk wody. – Nie sądzę, by to zrobił. Powinieneś go usłyszeć. Ma wszystko, czego ktokolwiek tu mógłby pragnąć, i jest mu mało. Bardzo chce się stąd wyrwać. Samochody, oceany i lasy. – Pociągnęła kolejny łyk i opuściła butelkę. – Myślałeś o tym kiedykolwiek? – Żeby się stąd wyrwać? – Mack nadal owijał worek taśmą. – Nie wiem. Raczej niezbyt często. To dom. To wszystko, co znam. A ty? – Czasami. – Loup wzruszyła ramionami. – Tommy często o tym mówił. O wszystkim, co będziemy mogli zobaczyć i zrobić. Nie zależy mi na tym aż tak bardzo. Teraz, gdy odszedł, jeśli miałabym dokądkolwiek iść, to na południe. Poza mur. – To pieprzona strefa wojny, Loup. – Być może. – Wskazała podbródkiem. – Owiń jeszcze raz w tym miejscu; jest stary i się rozpada. Nie wiem. Jaime czytał te wszystkie magazyny i gazety z dawnych czasów. Uważa, że mój ojciec miał rację. Że rząd wymyślił El Segundo, by ludzie łatwiej się z tym pogodzili. – Pogodzili z czym? – Z murami. Strefami buforowymi. Bazami. – Uniosła butelkę. Napiła się i odstawiła
ją ostrożnie. – Mówił, że nie było tam nic o nas. Nikt nie wie, że tu jesteśmy. Czy to nie dziwne? – Tak mi się wydaje. – Mack odłożył taśmę. – Dlaczego na południe? – Bo właśnie tam udał się mój ojciec. On i inni podobni mu faceci. Zmierzali do jakiegoś miejsca o śmiesznej nazwie, pełnego ryb. Mam ją zapisaną. Prawdopodobnie już nie żyje, ale może niektórzy z nich mieli dzieci. Takie jak ja. – Przekrzywiła głowę, spoglądając na worek. – Sądzę, że teraz nie ma to już znaczenia, co? – Loup. – Mack podszedł, położył dłonie na jej ramionach. – Nie musisz tego robić. Spojrzała mu w oczy. – Muszę. – W porządku. – Milczał przez chwilę, po czym kiwnął głową. – Wracajmy do pracy. Miguel Garza dotrzymał słowa. Trzy dni po ich rozmowie Floyd polecił Loup, by w nadchodzącą niedzielę przyszła do klubu rano. – O dziesiątej – powiedział. – W niedziele nie otwieram przed południem. Będziesz miała czas, żeby się rozgrzać, posparować kilka rund, a potem doprowadzić się do porządku, zanim zjawi się reszta chłopców. Chcę, żebyś miała odpowiedni ekwipunek. Możesz przebrać się i umyć w dawnym pokoju twojego brata. Nie ma tam prysznica, ale jest umywalka. – Dobrze – zgodziła się Loup. – Ćwiczyłaś cały czas z ciężarkami, które ci dałem? – zapytał. – Z pełną prędkością? – Pokiwała głową. – Grzeczna dziewczynka. W niedzielę możesz je zostawić. Chcę, żebyś zaznajomiła się z ringiem. Wrócimy do nich później. – Zawahał się. – Szybkość może być problemem. To moje największe zmartwienie. Będziesz musiała się kontrolować, zwolnić, dopasować się do tempa Miguela. Inaczej będziesz po prostu biegać wokół niego. – Mogę to zrobić – powiedziała Loup. – W zasadzie musiałam robić to przez całe życie. – Wiem. – Potarł policzek. – To właśnie mnie niepokoi. Jeśli nasz przeciwnik trenuje z kimś równie szybkim jak on… – nie dokończył. – Nie wydaje mi się, by to robił – odparła. – Nie sądzę. Nie był specjalnie dobrym bokserem. Nikt nigdy naprawdę go nie przycisnął. Nie w ringu. Floyd westchnął. – Mam nadzieję, że się nie mylisz, dziecko. Dobrze, zobaczmy, czy w składziku uda nam się znaleźć coś, co będzie na ciebie pasować. Znalazł odpowiednie rękawice i kask. W składziku były też nieużywane ochraniacze na zęby, odpowiedniej wielkości, przeznaczone dla młodych lub startujących w wadze lekkiej
zawodników. Z ubraniami także nie było kłopotu. Trenowani przez Floyda bokserzy lata temu zajęli damską szatnię, ale zachowało się kilka tuzinów porzuconych w niej worków, zawierających sportową odzież. Loup przekopała ich zawartość na samym początku, znajdując komplet pasujących rzeczy. Znalezienie odpowiednich butów i ochraniacza na krocze okazało się jednak problematyczne. – Mogę zgłosić zapotrzebowanie na parę butów w twoim rozmiarze – powiedział Floyd. – Męskie buty będą pasować, a na razie możesz używać tych, w których ćwiczysz na co dzień. Ale to. – W wyciągniętej ręce trzymał suspensor, najmniejszy, jaki udało mu się znaleźć. – Robią je także dla kobiet. Nie widzę jednak żadnego sposobu, bym mógł poprosić o damski odpowiednik, nie wzbudzając podejrzeń. – Nie potrzebuję go. – Och, nie! – Spojrzał na nią srogo. – Loup Garron, wpuszczam na ring szesnastoletnią dziewczynkę z dojrzałym mężczyzną. I nie ma na całej bożej, zielonej ziemi niczego, co sprawiłoby, bym pozwolił ci wejść tam bez odpowiedniego sprzętu. – Rzucił jej ochraniacz. – Spróbuj go jakoś dopasować. Prócz tego, że był zbyt wypukły, pasował. – Przyzwyczajaj się – powiedział Floyd. Loup wzruszyła ramionami. – W porządku. – Ciężko cię zawstydzić, prawda? – Spojrzał na nią zamyślony. – Czy ty chociaż rozumiesz, co to jest wstyd? – Nie do końca – przyznała Loup. Floyd pokręcił głową. – Czasami naprawdę zastanawiam się, jak to jest być tobą. – W porządku – odparła. – Ja zastanawiam się, jak to jest być kimkolwiek innym. W niedzielę rano wróciła do klubu. Rozgrzała się i wykonała kilka ćwiczeń rozciągających. W pokoju na piętrze, dawniej służącym Tommy’emu jako sypialnia, przebrała się. W niemal pustym pomieszczeniu czuła się dziwnie. Floyd nie zmienił w nim niczego, bo niewiele dało się tu zmienić. Ubrania Tommy’ego przekazano kościołowi. Tak naprawdę nie posiadał niczego prócz stojącego obecnie samotnie na środku składanego łóżka. Na dole pojawił się Miguel, skacowany i opryskliwy. Nie kłopotał się rozgrzewką, burknął tylko do Loup, owijając taśmą dłonie. – Jesteś gotowa?
Wsunęła ochraniacz w usta. – Tak. Floyd owinął jej dłonie taśmą i zawiązał rękawice. Te sparringowe różniły się od tych, których używała, ćwicząc z workiem. Były większe, bardziej wypchane amortyzującym materiałem. Uderzyła jedną o drugą na próbę. – Jezu – wymamrotał Miguel, wkładając ochraniacz w usta. Floyd sprawdził jej kask, rozsmarował wazelinę na policzkach, brodzie i czole. – Dobrze. Masz suspensor? Loup kiwnęła głową. Miguel parsknął stłumionym śmiechem. – Naprawdę nosisz mieszek 17, Garron? Zignorowała go. – Jestem cholernie zaskoczony, że znasz to określenie, synu. – Floyd sprawdził kask Miguela, uniósł jego rękawice. – Ręce. Wyciągnął je przed siebie. – Jestem pełen niespodzianek, trenerze. – Zobaczymy. – Floyd zawiązał sznurówki i natarł mu twarz wazeliną. – Wchodźcie na ring. Wspięli się na ring i stanęli naprzeciw siebie. Miguel spojrzał na nią groźnie. Loup przyglądała mu się, czując narastającą, oszałamiającą euforię. – W porządku. – Floyd uniósł rękę, trzymając stoper. – Później omówimy, nad czym musimy popracować. Teraz chcę tylko zobaczyć, jak wam razem idzie. Zaczynacie na mój znak. Trzy rundy po dwie minuty. Nie oszczędzajcie się, ale to ma być czysta walka. Zaczynacie na mój znak i przestajecie na mój znak, albo wykopię was oboje. – Zaczął odliczać: – Jeden, dwa, trzy… Walczcie. Miguel ruszył szybko, usiłując uderzyć ją mocno i natychmiast powalić. Loup odruchowo zrobiła unik, jej stopy poruszały się lekko po pokrytych płótnem deskach ringu. – Zwolnij, do cholery, Loup! – wrzasnął trener. – Staw mu czoło i walcz. Zwolniła, dopasowując się do tempa Miguela. Zadał nisko mierzony prawy prosty. Przepuściła go, pozwalając, by doszedł celu.
17
Rodzaj klapki lub sakiewki przytwierdzonej do spodni z przodu, na wysokości krocza. Początkowo miał zastosowanie czysto praktyczne w XV i XVI wieku, będąc ważną częścią ubioru. Nierzadko był bogato zdoboiny lub wykonany w kształcie genitaliów. Obecnie spotykany jako akcesorium erotyczne [przyp. tłum.].
Ból rozkwitł pośrodku klatki piersiowej. Zabolało bardziej, niż się spodziewała. Loup zamrugała. Miguel wyszczerzył zza ochraniacza zęby i znów ją uderzył krótkim prostym, który trafił w policzek, odrzucając jej głowę do tyłu. Przed oczami eksplodowały jej kolorowe kręgi. Potrząsnęła głową, chcąc się ich pozbyć. Szybkim ciosem trafił ją w chronioną kaskiem lewą skroń. – Podbródek w dół! Ręce wyżej! Godziny treningów przestały się liczyć, odpłynęły na fali bólu, pozostawiając tylko odruchy. To było coś zupełnie innego – walczyć z kimś, kto oddaje. To nie była uliczna przepychanka, to był sparring i Miguel miał przewagę wynikającą z lat doświadczenia. Wyprowadziła szeroki sierpowy. Miguel, cały czas w ruchu, uniknął go z łatwością. Potem natarł na nią, zasypując ją gradem ciosów, bijąc w tors na przemian lewymi i prawymi hakami. – Loup! Łokcie! Blokuj to, na miłość boską! Oderwała się od niego i odskoczyła do tyłu, dysząc ciężko. Wszystkie jej nerwy zdawały się wibrować, adrenalina pulsowała w żyłach, w głowie dzwoniło. Tępy ból, promieniując, rozchodził się po całym ciele. To nadal było oszałamiające uczucie. – Masz dość? – zawołał Miguel. Loup się uśmiechnęła, jej oczy błyszczały. – Do diabła, nie! Kąciki jego szerokich ust wygięły się ku górze. Skinął dłonią w rękawicy. – W porządku, mała dziewczynko. Daj mi cal, a wezmę milę. A teraz opuść podbródek i trzymaj wyżej ręce, a nauczymy cię, jak boksować.
Trzydzieści trzy Życie nabrało nowego rytmu. Loup nadal trenowała w garażu. Santitos nieustannie ją wspierali, zwłaszcza Mack, któremu udało się nawet znaleźć sposób, by dopasować porządnie suspensor, rozgrzewając materiał, a następnie formując go na nowo. W środowe wieczory i niedzielne poranki sparowała z Miguelem. Po ich pierwszym starciu trener nakazał jej skoncentrować się na obronie. Wszystkie te długie godziny spędzane na walce z cieniem zaczynały pomału procentować. Uczyła się, jak poruszać się w ringu, robiąc uniki i zwody, blokując lub zbijając ciosy Miguela, kontrolując dystans i pozwalając, by ześlizgiwały się nieszkodliwie. Miguel był na tyle dobry, że czasami nadal udawało mu się ją trafić, ale Loup się uczyła. – Kiedy pozwolisz jej zacząć oddawać, trenerze? – narzekał Miguel. – Czuję się, jakbym odwalał całą robotę. – Kiedy będę pewny, że Loup jest wystarczająco zdyscyplinowana, by kontrolować to, co robi – rzucił Floyd nieobecnym tonem, notując coś na przypiętej do podkładki kartce. Uniósł wzrok. – Zdajesz sobie sprawę, że walczy tylko na pół gwizdka? – To ty tak twierdzisz. Wiesz, chętnie bym to zobaczył. Zaczyna mi się wydawać, że za pierwszym razem miałem po prostu cholerny niefart. Zastanawiam się, czy cała ta zabawa ma w ogóle sens. Floyd odłożył podkładkę. – Więc chcesz prawdziwej demonstracji? Chcesz, żebym pozwolił jej iść na całość w ringu, tu i teraz? Miguel splótł ramiona na piersi. – Tak. – Dobrze. – Trener odwrócił się i odszedł. Po chwili wrócił z ochraniaczem na tors. – Chodź tu. Miguel parsknął śmiechem. – Jaja sobie, kurwa, robisz? Floyd potrząsnął głową. – Nie. – Pomógł mu włożyć ochraniacz. – W porządku. Podajcie sobie ręce i
zaczynajcie. Loup, jeśli uderzysz go gdziekolwiek poza tarczą, wyrzucę cię. Postaraj się nie połamać mu żeber. – Dobrze – zgodziła się. Trącili się rękawicami. Loup pozwoliła Miguelowi wyprowadzić kilka szybkich ciosów w swoją głowę. Wyłapała je na rękawice, a potem przyspieszyła, uderzając go w taki sam sposób, w jaki pozwoliła mu trafić się podczas ich pierwszego spotkania na ringu. Niski prawy prosty, zdający rozmywać się w powietrzu, minął jego zbyt wolną obronę, z impetem lądując na wypchanym pianką ochraniaczu. Cios zwalił go z nóg i powalił na deski, pozbawiając oddechu pomimo osłony, którą miał na sobie. Otworzył usta, nie mogąc złapać tchu zupełnie jak C.C., gdy uderzyła go wiele lat temu, pomijając fakt, że Miguel był znacznie większy i trafiła go znacznie mocniej. – Rozluźnij się, synu – powiedział spokojnie Floyd. – Oddychaj płytko. – Wszedł na ring, pomógł Miguelowi usiąść i zdjąć ochraniacz, a następnie zbadał jego żebra. – Żadnych złamań. Nie zdążyłeś nawet kiwnąć palcem, co? Miguel potrząsnął tylko głową, nadal walcząc o odzyskanie oddechu. – Dobrze. – Oczy trenera zaiskrzyły się wesoło. – Teraz wiesz na pewno. To był początek dziwnej przyjaźni pomiędzy nimi. Miguel przestał narzekać na zbyt wolny postęp nauki Loup. Traktował ją z szorstką sympatią. Czasami, w środowe wieczory, zapraszał ją, by dołączyła do niego w ogrodzie na dachu, gdy palił jedno z cygar trenera. – Więc dlaczego to zrobiłaś? – zapytał w czasie jednego z takich spotkań. – Tę drakę ze świętą Oliwią? Loup opowiedziała mu o Katyi, dzieciach O’Brienów i o starym człowieku z psem. – Tysiącdolarowy cud? – Był zaskoczony. – To też byłaś ty? Zawsze myślałem, że to robota trenera, że zrobił to, bo ta suka była kuzynką McArdle’a. Skąd, kurwa, takie małe urwisy jak wy wzięły tysiąc dolców? Loup się uśmiechnęła. – Ukradliśmy z sejfu Rosy Salamanki. Roześmiał się bezdźwięcznie. – Dlaczego przestałaś? Powiedziała mu o groźbach pułkownika Stillwella. – Skurwiele zachowują się, jakby byli naszymi właścicielami. – Wydmuchał kółko z dymu. – I myślę, że równie dobrze mogliby nimi być. – Sądziłam, że Garza są blisko z jakimiś szychami w armii – skomentowała Loup. – Tak. – Zapatrzył się w horyzont. – Trzymamy sprawy pod kontrolą. Upewniamy się,
że system działa dla nich sprawnie i gładko, a ich chłopcy dostają gorzałę i cipki i żadnemu nie dzieje się krzywda. Mój ojciec zawsze chciał być wielkim człowiekiem. Kiedy wojsko wkroczyło, dostrzegł swoją szansę. – Wydmuchał kolejne kółko z dymu. – Mój ojciec był dupkiem. – Ty też jesteś, Mig. Rzucił jej z ukosa rozbawione spojrzenie. – Tak, ale ja nie jestem głupi. Gdybym tu był, gdy wkroczyła armia, sądzę, że miałbym dość rozsądku, by zabrać rodzinę i wynieść się z tego cholernego miasta, zamiast zawierać gówniany układ, dożywotnio czyniący mnie nadzorcą na tej plantacji pyłu. – To dlatego zająłeś się boksem? – zapytała Loup. – By się stąd wyrwać? – Tak. Także dlatego, że mam niezły cios. – Przyjrzał się trzymanemu w dłoni cygaru. – Może przykładałbym się bardziej, gdybym nie był Garzą. Może pragnąłbym tego mocniej i trenował ciężej. – Jak Tommy – powiedziała miękko Loup. – Jak Tommy – zgodził się. – Ale wtedy… – Tak. Siedzieli przez jakiś czas w przyjaznym milczeniu. Loup nagle coś sobie przypomniała. – Powiedziałeś kiedyś, że spotkałeś mojego ojca, że go uderzyłeś. – Zapamiętałaś to, co? Tak. Jej głos stał się smutny. – Jaki on był? Miguel nie odpowiedział od razu. Siedział, paląc, a koniuszek cygara rozjarzał się i przygasał. – Spokojny – powiedział po chwili. – W taki sam sposób, w jaki ty jesteś. Nawet nie mrugnął, gdy go uderzyłem, jakby nie było to godne jego uwagi. Wiem, że byłem tylko dzieckiem, ale nawet wtedy potrafiłem uderzyć mocno. Miał takie same oczy jak ty, ten sam dziwny sposób patrzenia na ludzi, bez jednego mrugnięcia. – Przypominam go z wyglądu? – Widziałem go tylko raz – powiedział Miguel. – Twoja mama czy twój brat nigdy ci o nim nie opowiadali? – Opowiadali – przyznała. – Ale oni już odeszli. – Ach, dzieciaku. – Przyjrzał się jej twarzy. – Tak, trochę. Masz jego oczy. I wyglądał… nie wyglądał na Amerykanina, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. A może po
prostu nie brzmiał, jakby się tu urodził. Nie wiem. – Potrząsnął głową. – Przykro mi. – Dzięki. – Jesteś też podobna do swojej mamy. – Miguel wciągnął dym z cygara. – Ją pamiętam lepiej. Była piękną kobietą. Loup uśmiechnęła się. – Dziękuję. Spojrzał na nią. – Masz chłopaka? – Nie, ale… Miguel jej przerwał. – Hej, niech nic nie przychodzi ci do głowy. Bez urazy, ale pomysł zabawiania się z kimś, kto może w każdej chwili skopać mi tyłek, niespecjalnie mi pasuje. Niemniej jest cała masa zboczeńców, którzy to lubią. Kolesi, których kręci myśl, że mała, ładna dziewczynka mogłaby im dołożyć. Nawet nie musiałabyś się z nimi pieprzyć. I nikt nie dotrzymuje tajemnicy lepiej niż zboczeniec, zwłaszcza zboczeniec w wojsku. Mogłabyś nieźle zarobić. Mógłbym zgadać cię z Dolores Salamanką; to jedna z jej specjalności. – Nie, dziękuję – powiedziała Loup. – To niezłe pieniądze – powtórzył. – Cholera, wyświadczyłabyś im przysługę. Nie ma nic gorszego, niż utkwić na dwa lata na tym zakurzonym pustkowiu, ze swędzeniem, którego nie można podrapać. – Tak, być może. – Wzruszyła ramionami. – Ale ryzykujemy już wystarczająco. Nie chcę, by mnie złapali, bo podrapałam jakiegoś zboczeńca tam, gdzie go swędziało. – Zamilkła na chwilę. – Poza tym nie chcę, by ktoś pragnął mnie z takiego powodu. Chciałabym, by pragnęli mnie normalnie. – Powodzenia. – W jego głosie brzmiało współczucie. Loup uśmiechnęła się kwaśno. – Dzięki. – Hej. Tak czy inaczej, co stało się z twoim ojcem? – Strzepnął popiół z cygara. – Jeszcze jedna rzecz, którą zapamiętałem, to to, że on i twoja mama wyglądali na cholernie szczęśliwych razem. Zapamiętałem, bo to strasznie wkurzało Danny’ego. Ale on odszedł, prawda? – Tak – mruknęła. – Na Południe. On i jemu podobni. Usiłowali przedostać się przez mur do Meksyku. Ale chciał zostać po tym, jak okazało się, że moja mama jest w ciąży. Miguel gwizdnął.
– Więc dlaczego tego nie zrobił? Loup spojrzała na niego. – Nie wiesz? Potrząsnął głową. – Twój brat, Danny, groził, że wyda go wojsku jako dezertera. – Och. – Miguel umilkł. – Cholera, przykro mi, dzieciaku. – To nie twoja wina. – Tak, wiem. – Zgasił cygaro i opierając łokcie na kolanach, pochylił się w jej stronę. – Nasz ojciec naprawdę był dupkiem. Dla nas też miał ciężką rękę. Czasami było naprawdę źle. Danny był starszy, musiał być twardy. By chronić samego siebie. By chronić mnie, dopóki nie urosłem wystarczająco, by móc porządnie dokopać niemal każdemu w mieście. – Tak? – Tak. – Miguel wypuścił powietrze. – Tak. – Przykro mi, Mig – powiedziała spokojnie Loup. Rzucił jej kolejne spojrzenie, szybkie i jakby niepewne. – Tak, cóż. – Przetarł oczy grzbietem potężnej dłoni. – Wylej, kurwa, rzekę łez. Tak czy inaczej, tutaj każdy ma jakąś łzawą historię. – Santa Olivia – zgodziła się Loup. – Pieprzona Santa Olivia. – Miguel wstał i wyciągnął rękę. – Chodź, dzieciaku. Masz na mnie zły wpływ. To ją zaskoczyło. – Ja? Poderwał ją na nogi. – To był żart, mutancie. Mam takie dziwne uczucie, że przez ciebie staję się mniejszym dupkiem. – Powodzenia – powiedziała Loup. Miguel parsknął śmiechem.
Trzydzieści cztery Gdy Floyd Roberts był już zadowolony z obrony Loup, funkcjonującej jak odruch, dodał ciężarki na kostki i nadgarstki jako stały element jej wyposażenia i nalegał na kolejne trzy miesiące ciężkiej harówki. – Wykańczam się tutaj – narzekał Miguel. Bezbarwne oczy trenera spojrzały na niego bezlitośnie. – Ale także pracujesz ciężej niż kiedykolwiek i stajesz się coraz lepszy, synu. – Ja? Kąciki ust Floyda uniosły się lekko. – Nie zauważyłeś? Trening. Sparing. Pod koniec trzeciego miesiąca, w burzowy niedzielny poranek, trener pozwolił Loup zacząć zadawać ciosy. Po tak długim czasie poświęconym samej defensywie, była z początku niepewna. – Uderz go! – powiedział z niesmakiem Floyd. Miguel rozłożył ręce. – Uderz mnie, mała dziewczynko. Wyprowadziła szybki, rozmywający się w powietrzu prosty w sam środek jego klatki piersiowej, zatrzymując go w ostatnim ułamku sekundy. – Uff. – Miguel zgiął się, a potem wyprostował, zorientowawszy się, że cios nie sięgnął celu. Wyszczerzył do niej zęby i zaczął bombardować jej głowę szybkimi uderzeniami, tańcząc lekko na ringu, naciskając ją i nalegając: – No dalej. Dalej, suko. Mogę to przyjąć. Loup oddychała powoli i głęboko. Dostosowała się do jego tempa. Wolno, niemal jak we śnie. Wymieniali ciosy; wyłapać ten, zbić inny. Zadać własny, jeszcze ostrożny i niepewny. Miguel wyłapywał uderzenia na rękawice lub zbijał je, patrząc na nią groźnie. – Szybciej! – wrzasnął Floyd. – Przyspiesz to! Przyspieszyła.
Prosta kombinacja: prawy, lewy, prawy. Prawy, prawy. Trafienie, trafienie. Ostatni cios wylądował mocno na samej krawędzi jego osłoniętego kaskiem policzka. Głowa odskoczyła mu w bok, ochraniacz na zęby poszybował łukiem w powietrzu. – Przerwa! – zawołał Trener. – Ktoś jest przy drzwiach. Loup się skrzywiła. – W porządku, Mig? – Tak, tak. – Odpędził ją gestem. – Znikaj, dzieciaku. Wycofała się do biura Floyda, gdzie zaczekała, aż przyszedł i powiedział jej, że może wyjść. – To tylko jedna z twoich młodych przyjaciółek z kościoła. Powiedziała, że znalazła się w jakiejś kłopotliwej sytuacji na ulicy, a wiedziała, że tutaj będziesz. Loup wróciła do klubu, by ujrzeć Pilar Ecchevarrię rozglądającą się nerwowo, przepraszająco. Miguel wisiał na linach, usiłując bez powodzenia się z nią podroczyć. – Hej. – Pilar zadrżała. – Przepraszam, że ci przeszkadzam. W barze pękła dziś rano rura, więc Joe odesłał wszystkich do domu. Myślałam, że będzie spokojnie, bo jest jeszcze wcześnie. Ale wtedy ten odrażający facet, który miał w zwyczaju snuć się po sali i gapić na mnie cały czas, aż w końcu Joe zakazał mu wstępu, zaczął za mną łazić, mamrocząc jakieś obrzydliwości i spanikowałam trochę. Gdy zobaczyłam klub, przypomniałam sobie, że tu będziesz. Czy mogę zostać, aż skończysz trening i wrócić z tobą do domu? – Ja nie mam nic przeciw temu, ślicznotko – powiedział Miguel. – Nie możesz jednak winić facetów za to, że się na ciebie gapią. Loup spojrzała na Floyda, który kiwnął głową. – Jasne, nie ma sprawy. – Dzięki. Następne dwie rundy poszły źle. Pilar patrzyła i to Loup rozpraszało. Zgubiła rytm, nie mogła dostosować się do tempa Miguela. Najpierw była zbyt wolna i trener zaczął na nią wrzeszczeć, potem była zbyt szybka i na odmianę wrzeszczał Miguel. Zwolniła; znów zbyt wolno, zgubiła rytm i zaniedbała obronę. Miguel wykorzystał to, trafiając kilkoma zaskakującymi ciosami w żebra. – Dość! – zawołał Floyd. – Idźcie się umyć, na dziś wystarczy. Miguel wypluł ochraniacz i przechylił się przez liny, gapiąc się na Pilar. – Co powiesz na to, żebym został i dotrzymał ci towarzystwa, zanim Loup się wyszoruje? Zadrżała ponownie i odwróciła się do Loup.
– Mogę iść z tobą? – Jasne, jeśli chcesz. W pokoju należącym niegdyś do Tommy’ego Loup rozebrała się, delikatnie odkładając ekwipunek. Brudne ubrania trafiły do sportowej torby. Stojąc przy umywalce, przetarła skórę myjką, szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Pilar usiadła na starym łóżku Tommy’ego i czekała. – Czy to boli? Kiedy uderza cię w taki sposób? – Tak, boli. – Loup odwróciła się, sięgając po suchy ręcznik. A zrobiła to wystarczająco szybko, by przyłapać Pilar na tym, jak się jej przypatruje. Pilar się zarumieniła. – Głupie pytanie, jak sądzę. – Milczała przez chwilę, próbując nie patrzeć, jak Loup wyciera się do sucha. – Co stało się z tobą i Mackiem? Wydawało mi się, że świetnie do siebie pasujecie. – Pod wieloma względami. – Naciągnęła świeże majteczki, sięgnęła po top. – Ale odkąd przespaliśmy się, zrozumieliśmy, że pod tym względem nam się nie uda. – Dlaczego? – Ponieważ Mack chciałby, żebym była normalna. – Naciągnęła przez głowę obcisły top i poprawiła go na piersiach. Spojrzała prosto na Pilar i powiedziała jej prawdę: – A ja chciałam, żeby był tobą. Twarz Pilar poczerwieniała. Otworzyła i parę razy zamknęła usta, zanim w końcu udało jej się wykrztusić kilka słów. – Nie jestem taka, rozumiesz? – Jezu, Pilar. – Westchnęła. – Nie obchodzi mnie, jak to nazywasz. Ale jeśli mnie nie lubisz, dlaczego przyglądasz mi się w taki sposób? Dlaczego pocałowałaś mnie tamtej nocy, na cmentarzu? – Twój brat właśnie umarł! – Oburzona podniosła głos. – Chciałam cię pocieszyć. Loup się roześmiała. – Językiem? – Pieprz się! – Pilar potrząsnęła głową i wstała, odwracając wzrok. – Poczekam na dole i zaryzykuję z Miguelem pieprzonym Garzą. – W porządku. Ubrała się do końca i zeszła na dół. Pilar czekała na nią samotnie z buntowniczym wyrazem twarzy. Gdy opuściły klub, niebo zakrywały wiszące nisko, gnane wiatrem chmury. Błyskało. Ruszyły szybkim krokiem, mijając kolejne przecznice, w milczeniu rozglądając się
uważnie. – Widzisz gdzieś tego zboczeńca? – zapytała w końcu Loup. – Nie – odpowiedziała Pilar głosem bez wyrazu. – Pilar. – Loup złapała ją za ramię, zmuszając do zatrzymania się na środku ulicy. – Posłuchaj, przepraszam. Nie nabijałam się wcale z ciebie. Lubię cię. Bardzo cię lubię. I wydaje mi się, że ty lubisz mnie. Wydaje mi się także, że się boisz, a ja nie potrafię zrozumieć, dlaczego. Nie jestem w tym specjalnie dobra. Czy chodzi o to, że jestem dziewczyną? Czy też o to, że jestem inna? Czy po prostu o to, co mogliby sobie pomyśleć ludzie? – Jezu! – Pilar rzuciła jej gwałtowne spojrzenie. – Nie jestem aż tak kurewsko płytka. Gdzieś w oddali uderzył piorun. Loup puściła jej ramię i czekała. – Och, Boże. – Pilar ukryła twarz w dłoniach. – Dobrze, może trochę. Po prostu… – Westchnęła, opuszczając ręce. – Nie wiem, skąd mi się wzięło to uczucie do ciebie. Nie pasuje. To nie jest część planu. Wiem, że wszyscy uważacie, że jestem płytka i próżna, bo mam ładną buzię, świetne cycki i chcę poślubić bogatego faceta, ale wiesz co? Nie obchodzi mnie to. To to, co dostałam i z czym muszę sobie radzić. Lubię facetów. Faceci lubią mnie. Wszystko, czego chcę, to znaleźć takiego, który będzie w miarę miły, w miarę przystojny i będzie miał dość forsy, żebym nie musiała zaharowywać się na śmierć przez resztę życia. Czy to naprawdę coś złego? – Nie – mruknęła Loup. Na pokrytą kurzem ulicę spadły pierwsze krople deszczu. – Właśnie, więc dlaczego? – W głosie Pilar brzmiała frustracja. – Dlaczego czuję w ten sposób? Dlaczego ja? T.Y. zawsze miał do ciebie słabość! Mack rozumie cię lepiej niż ktokolwiek inny. Do diabła, C.C. jest wystarczająco szalony na wszystko, nawet pieprzona Jane uznałaby to zapewne za interesujące. Dlaczego to ja muszę być tą wariatką, którą strasznie kręci dziewczyna mutant? Loup uśmiechnęła się. – To nie jest zabawne! – wrzasnęła na nią Pilar. – Jezu! I nie chodzi tylko o to! To nawet nie jest najważniejszy powód. Jezu! Jak możesz dalej tego nie łapać? Nie jesteś głupia, Loup. Powinnaś się domyślić. Wiem, że nie potrafisz się bać, ale można cię zranić, dziecino. Widziałam, jak cierpisz. Zaczęło padać mocniej. – Przepraszam – powiedziała miękko Loup. – Po prostu mi powiedz, dobrze? – Dwa dni. – Pilar spojrzała w niebo, potem ponownie na nią. Na jej twarzy łzy
mieszały się z kroplami deszczu. – Dwa dni. Tyle czasu zabrało ci podjęcie decyzji, że będziesz walczyć z facetem, który zabił Tommy’ego. A jeśli on cię nie zabije, nie będzie nawet miało znaczenia, czy wygrasz, czy przegrasz. Tak czy inaczej, zabiorą cię. – Niecierpliwym gestem otarła z oczu łzy. – Będzie bolało znacznie mniej stracić cię, jeśli nigdy nie będę cię miała. – Och. Z nieba lunęło, świat skrył się za szarą kurtyną. Reflektory wojskowej ciężarówki rozdarły zasłonę wody, dźwięk klaksonu przedarł się przez szum ulewy i odległy odgłos grzmotów. – Chodź. – Loup złapała Pilar za rękę. Pobiegły, rozpryskując kałuże i szukając schronienia. Znalazły je pod zadaszeniem zabitego płytami z dykty budynku biurowego. Transporter opancerzony przemknął obok nich z rykiem, bryzgając spod kół rzadkim błotem. Zostały same, odgrodzone od ulicy strugami ściekającej z okapu wody. Pilar, oddychając szybko po biegu, spojrzała na Loup. Loup odpowiedziała jej spokojnym spojrzeniem, bez mrugnięcia. – Och, pieprzyć to – wyszeptała Pilar. Pocałowała Loup mocno i głęboko, ujmując jej twarz w dłonie. Pod chłodnymi kroplami deszczu jej skóra była gorąca; i nie cofnęła się, nie wzdrygnęła, tylko przywarła do niej mocniej. Bliżej i mocniej. Przycisnęła Loup do drzwi, całując ją z pasją, jej język był zwinny i wyćwiczony. Piersi Pilar napierały na jej piersi, ich sutki stwardniały od zimnego deszczu i z pożądania. Wcisnęła nogę pomiędzy jej uda. Jej dłonie zsunęły się w dół, wślizgując się pod sportowy top Loup, przesuwając się po jej skórze. Loup odwzajemniła pocałunek, splatając ręce na jej karku. To było oszałamiające. Lepsze niż walka, lepsze niż cokolwiek innego. – Och, mój Boże – wyszeptała Pilar, przerywając pocałunek. Jej rozchylone usta zsunęły się na gardło Loup, smakując skórę. Dłonie przesunęły się w górę. – Smakujesz tak cholernie wspaniale, że mam wrażenie, że stracę zmysły. Kolejny transporter przemknął obok nich w strugach ulewy. Ktoś w mundurze zagwizdał, potem wrzasnął radośnie. Pilar oderwała się od niej z wysiłkiem, oczy miała zamglone. – Powinnyśmy… – Tak. – Loup spojrzała przez ramię na zabite drzwi. Pchnęła łokciem, sklejka pękła. Otworzyła je jednym szarpnięciem. – Chodź. – Jezu – mruknęła z pasją Pilar.
Wbiegły po schodach na górę. Pierwsze niezamknięte drzwi prowadziły do opuszczonego biura ubezpieczeniowego, w poczekalni stała wielka, skórzana kanapa. – Chodź tu. – Pilar padła na nią plecami, ciągnąc na siebie Loup. – Właśnie, cholera, tak! – Zdarła z Loup obcisły top, jedną dłoń wsunęła w jej włosy, drugą chwyciła ją za pośladki, sięgając ustami do jej ust, wijąc się pod nią. – Więcej, chcę więcej ciebie. – Więcej – zgodziła się Loup. Z pożądania kręciło jej się w głowie. I było więcej, znacznie więcej. I było dobrze, bardzo dobrze. Gdy w końcu pozbyły się reszty ubrań, było jeszcze lepiej. Naga skóra ocierała się o nagą skórę, śliską od deszczu i żądzy. – Mmm. – Pilar wiła się pod nią, obok niej, na niej, jej dłonie poruszały się niecierpliwe. – Och, dziecino. Właśnie tu, właśnie tak. To było jak przejażdżka na fali, a przynajmniej Loup tak ją sobie wyobrażała. Fali czystej rozkoszy, potężnej i wszechogarniającej. Po raz pierwszy w życiu nie miała pełnej kontroli nad własnym ciałem. Poruszała się, nie mogąc przestać, drżąca i bezwolna, i nie chciała, by to się kiedykolwiek skończyło. – Jezu! – Pilar zadrżała, przywierając do niej mocno. Nagła eksplozja odczuć również była jak fale. Fale czystej rozkoszy, załamujące się gwałtownie. Trwało długo, nim w końcu znieruchomiały. – O rany. – Pilar otworzyła oczy. – Łał. Loup udało się odzyskać oddech. – Więc tak to wygląda dla innych, przez cały czas? – Żartujesz? – Pilar się roześmiała. – Nie, kochanie. Sądzę, że na coś takiego mówią właśnie fajerwerki. Cholera, nie wiedziałam nawet, że możesz odebrać to tak intensywnie. Jesteś po prostu… – Przesunęła palcami po plecach Loup, potem ujęła jej twarz w dłonie i pocałowała. – Mmm. Pocałunek sprawił, że wszystko zaczęło się od nowa. Loup przesunęła się w dół, badając. Było inaczej, tak odmiennie: miękka skóra i łagodne łuki zamiast twardych krawędzi. Przede wszystkim jednak inaczej było czuć, zamiast subtelnego drżenia niechęci, naglącą potrzebę kogoś, kto pragnął jej dotykać równie mocno, jak ona pragnęła dotknąć jego. – Jezu Chryste. – Pilar jęknęła, gdy Loup zakreśliła językiem kółeczko wokół jej sutka.
Uniosła głowę. – Co? – Nic. – Pilar wsunęła dłonie w jej włosy. – Dziecino, sądzę, że marnowałaś się z facetami. – Zamilkła na chwilę. – I nie męczysz się zbyt szybko, prawda? Loup z uśmiechem potrząsnęła głową. – Uh-huh. Pilar westchnęła, uszczęśliwiona. – Chyba trafiłam do nieba. Na zewnątrz przestało padać. Chmury zniknęły, a potem niebo ponownie pociemniało. Kolejna burza zmierzała w stronę miasteczka. Pilar przewróciła Loup na plecy, całowała ją, uśmiechając się do niej, z oczami na wpół przymkniętymi z rozkoszy. – Moja kolej. Gdy znów się rozpogodziło, leżały ciche i spokojne, nadal splecione. Pilar pieszczotliwie przesunęła dłonią po skórze Loup, od ramienia do biodra, delikatnie, sennie. – Od tamtej nocy marzyłam, by cię dotknąć – mruknęła. – O innych rzeczach też, ale przede wszystkim, by cię dotknąć. Boże, śniłam o tym. Loup oparła się na łokciu. – Więc tobie nie wydaję się dziwna? – Inna, tak. Dziwna nie jest słowem, którego bym użyła. – Zawahała się. – Nie będziesz się śmiać? – Nie będę. – Droga. – Pilar położyła dłoń na biodrze Loup i pogłaskała ją łagodnie. – Tak właśnie to odczuwam. Piłaś kiedyś tequilę? To niezła gorzała, ale wiesz, jest coś paskudnego w jej smaku. – Loup pokiwała głową. – Tak właśnie jest w tanim gównie. Naprawdę dobra jest już nie do dostania, produkowali ją w Meksyku. Hektor Salamanka kupił potężny zapas, jeszcze zanim wzniesiono mur. Niewiele z niego zostało, ale trzymamy butelkę w barze, na wypadek wizyty Rosy. Nie jest na sprzedaż. – Obserwowała, jak jej dłoń ślizga się po skórze Loup. – Joe nalał mi kiedyś kieliszek i była po prostu cholernie dobra. Gładka, żadnego szczypania. Chciało się wysączyć ją do ostatniej kropli. Mogłabym wypić sama całą butelkę. Smakowała jak płynne złoto. – Jej dłoń znieruchomiała. – Ty smakujesz tak samo. – Och – powiedziała miękko Loup. – Właśnie, tak. – Pilar uśmiechnęła się kwaśno. – Droga. Czy to sprawia, że jestem płytka? – Nie. – Loup uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Może to sprawia, że jesteś… Kurwa,
jak brzmiało to słowo? Floyd mnie go nauczył. Koneserem. – Podoba mi się. – Pogłaskała Loup po policzku. – Choć muszę przyznać, że cała ta sprawa, to, że jesteś piękna i zabójcza, też mnie nakręca. – Naprawdę? – Naprawdę. Może coś jest ze mną nie tak? – Nie. – Loup potrząsnęła głową. – I nie sądzę, żebyś była płytka. Dobrze radzisz sobie z ludźmi, ze wszystkimi ludźmi. Potrafisz ich pocieszyć. Te dzieciaki, których dom spłonął. Mnie. Kotch… tej nocy, gdy Kotch została zgwałcona, byłaś pierwszą osobą, która ją objęła. Nie musiałaś zgodzić się, by być przynętą, gdy postanowiliśmy odpłacić facetowi, który to zrobił, zwłaszcza że było to niebezpieczne. Przecież sama podsunęłaś nam pomysł, by pomóc tym biednym dzieciom O’Brienów. Więc przestań ciągle powtarzać, że jesteś płytka. – Spróbuję. – Pilar pocałowała ją niespiesznie. – Dzięki. – Tak. – Loup przesunęła między palcami pasmo jej włosów, prostszych i gładszych niż jej własne. – Naprawdę cię lubię. Bardzo. To nie tylko… – Epicki seks? – Epicki seks – zgodziła się Loup. – Więc mogę cię od tego odwieść? – Pilar nie powiedziała od czego. Nie musiała. Loup się spięła. – Nie. – Jesteś pewna? – Tak – odpowiedziała szczerze Loup. – Myślę, że mogłabyś odwieść mnie od wielu rzeczy lub namówić na wiele innych. Ale sądzę… sądzę, że to jest coś, co muszę zrobić. Coś, co powinnam zrobić. Lecz teraz, w tej sekundzie, nie jestem pewna niczego. – Pozwolisz mi spróbować? – nalegała Pilar. – Czy to oznacza, że nie poprosisz mnie, bym udawała, że dzisiejszy dzień nigdy nie miał miejsca? Pilar zrobiła minę. – Tak. – Objęła Loup i przyciągnęła ją bliżej. – Tak, wydaje mi się, że to oznacza właśnie to.
Trzydzieści pięć Gdy opuściły budynek, niebo było bezchmurne, a słońce wisiało nisko nad horyzontem. – Łał. – Pilar zamrugała.- Przegapiłyśmy obiad. – Wiem. Umieram z głodu. – Mam pieniądze. Możemy iść coś przekąsić. Masz przepustkę, prawda? – Tak. – Loup skinęła głową. – Dzięki. – Nie ma sprawy. – Pilar rzuciła jej szybkie, ukradkowe spojrzenie. – Wiesz, nie spieszy mi się specjalnie, by wracać. To będzie dziwne. – Poradzisz sobie z tym jakoś? – Być może. Poszły do baru, nad którym Loup dorastała. Grady umarł jakieś pięć lat temu, ale obecny właściciel, jego daleki kuzyn, Rudy, zawsze był dla niej miły, gdy przychodziła tu z Tommym. W barze panował tłok. Większość klienteli stanowili żołnierze, choć kręciło się też kilku miejscowych. Udało im się znaleźć w rogu sali wolny stolik. – Mam wrażenie, jakby wszyscy się na nas gapili. – Pilar pochyliła głowę, studiując menu. – Jakby wiedzieli. Loup parsknęła śmiechem. – Pilar, nie gapiliby się tak, gdybyś zapięła koszulę na jeden guzik więcej. Pilar spojrzała w dół, na swój dekolt. – Ten guzik jest wart dodatkowych trzydziestu procent przy napiwku. – Nie wątpię. Ich oczy się spotkały. Pilar zarumieniła się, ale nie odwróciła wzroku. – Przepraszam. Usiłuję do tego przywyknąć. To wydarzyło się naprawdę nagle, wiesz? – Jak nagła ulewa – zgodziła się Loup. – Albo eksplozja fajerwerków. – Tak. – Loup zaburczało w brzuchu. Przegapiła też lunch. Od sparringu z Miguelem przez popołudnie z Pilar spaliła mnóstwo energii. – Hej, czy wyświadczysz mi przysługę? Zamów dodatkowe frytki, podwójne, jeśli też chcesz. Nie męczę się szybko, ale muszę potem
dużo zjeść. Tommy zawsze… – Zorientowała się, że Pilar wpatruje się w nią maślanym wzrokiem. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Co? – Pilar się otrząsnęła. – Umm, nie. – Zamów dodatkowe frytki – powiedziała łagodnie Loup. – Nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli obie zamówimy podwójną porcję. Potrzebuję pożywienia. Mnóstwo pożywienia. – Dobrze. Zamówiły dwa hamburgery, każdy z podwójnymi frytkami. Loup jadła miarowo, czując, jak uczucie zmęczenia i osłabienia wyparowuje, w miarę jak jej ciało uzupełniało rezerwy. Skończyła frytki i ukradkiem przełożyła połowę porcji Pilar na swoją tackę. Rozprawiła się z nimi, patrząc, jak Pilar męczy się z ledwie nadgryzionym hamburgerem. – Będziesz to jeść? – Nie. – Pilar potrząsnęła głową, zamieniła ich tacki. – Jesteś gorsza od faceta, dziecino. – Nic na to nie poradzę. – Wiem. – Szelmowski uśmiech przemknął po jej twarzy. – Więc zapewniłam ci niezłe ćwiczenie, co, superdziewczyno? – Tak. – Najedzona Loup stała się świadoma głębokiego, przyjemnego zmęczenia, przenikającego jej ciało. Każdy ruch powodował, że przebiegał ją rozkoszny dreszcz rozleniwienia. – Tak, zapewniłaś. – Powinnaś zobaczyć swoje włosy. – Moje włosy? Pilar pokiwała głową. – Bardzo seksownie splątane, dziecino. Loup spróbowała rozczesać je palcami. – To trochę tak, jakby żyły swoim własnym życiem. – Zostaw. Wyglądają milutko. Seksy. – Jej twarz przybrała na chwilę rozbawiony wyraz. – Nie mogę w to uwierzyć. W to, że tu siedzę i mówię ci takie rzeczy. Muszę przyznać, że jestem lekko przestraszona. I naprawdę, naprawdę obawiam się chwili, gdy będę musiała stanąć twarzą w twarz z resztą Santitos. – Nie musimy im nic mówić. – Nie wstydzę się, rozumiesz? Po prostu trochę świruję. – Wiem, wiem! – Loup uniosła dłonie w pokojowym geście. – Nie spiesz się. Świruj. Powiedz im albo im nie mów. To zależy od ciebie. Ale powinnyśmy pomału wracać. Robi się
późno. Mam klucz do bramy, niemniej będą się zastanawiać co, do diabła, się z nami stało. Pilar westchnęła. – Dobrze. Po burzy w miasteczku panowała cisza. Kilku żołnierzy zawołało za nimi, gdy przechodziły przez rynek. Żandarm sprawdził ich przepustki, pozwalające przebywać na ulicy po godzinie policyjnej, ale do kościoła dotarły bez żadnych problemów. – Czy Mack dał ci go teraz, gdy został złotą rączką? – spytał Pilar, patrząc, jak Loup przekręca klucz w zamku. – Tak. – Otworzyła bramę. – Czasami w środy wracam późno, jeśli Miguelowi zbierze się na pogawędkę. – Miguelowi Garzie? – Nie jest aż takim palantem, jakiego zgrywa. – Loup zamknęła bramę. – Myślisz, że to go zmartwi? – Miguela? Pilar potrząsnęła głową. – Macka. – Nie wiem. Może trochę. – Spojrzała na Pilar. W bladym świetle księżyca widziała tylko zarys jej sylwetki. – On wie, co czuję. – Do mnie? – W głosie Pilar zabrzmiało zaskoczenie. Loup uśmiechnęła się. – Tak, do ciebie. – Jezu. – Pilar przesunęła dłonią po jej karku, wsunęła ją w splątane włosy Loup. Pocałowała ją, przyciskając do kutych, żelaznych prętów bramy, aż pożądanie znów zapulsowało pomiędzy nimi, gorące i niecierpliwe. – Przysięgam, na Boga, mogłabym zjeść cię łyżeczką – mruknęła. – Czy naprawdę musimy wchodzić do środka? – Umm… nie? – Nie, musimy. Naprawdę powinnyśmy. – Pilar z westchnieniem cofnęła się o krok. – W porządku, mogę to zrobić. W przedsionku kościoła spotkały Annę. Na ich widok niepokój na jej twarzy zmienił się w ulgę. – Och, dobrze. Oczekiwaliśmy was w porze obiadowej, wróciłyście bardzo późno. Czy wszystko w porządku? Pilar się zarumieniła. – Świetnie.
– Świetnie – powtórzyła jak echo Loup. – Jesteście głodne? – Zjadłyśmy obiad w barze – powiedziała Loup. – To dobrze. – Anna machnęła dłonią. – Wydaje mi się, że pozostali oglądają film na dole, w świetlicy. – Może mogłybyśmy po prostu prześlizgnąć się niezauważone – powiedziała z nadzieją Pilar. – Może. Zeszły po schodach do świetlicy. Na dole zastały Macka cierpliwie wydobywającego splątane zwoje taśmy VHS z wnętrza antycznego odtwarzacza. Pozostali Santitos rozwalili się wokół, czytając lub po prostu wyglądając na znudzonych. – Hej. – T.Y. uniósł wzrok. – Gdzie, u diabła, się podziewałyście? Loup, czekałem na ciebie pół godziny. Myślałem, że to moja kolej, by ci poczytać. – Przepraszam. Zapomniałam. – Zapomniałaś? Zapomniałaś o treningu? – Tak. – Pokiwała głową. – Zapomniałam. – Gdzie się włóczyłyście? – Cóż, poszłam do pracy, gdzie okazało się, że pękła rura – zaczęła wyjaśniać Pilar. – Więc Joe odesłał wszystkich do domu. Ale potem ten zboczeniec, który zawsze się wokół mnie kręcił, zaczął za mną łazić, wygadując jakieś bzdury i trochę ześwirowałam. Wtedy zobaczyłam klub i przypomniałam sobie, że Loup powinna być w środku, a potem złapał nas deszcz i… Och, pieprzyć to. – Przewróciła oczami. – Byłyśmy na randce, w porządku? C.C. uniósł głowę znad komiksu. – Coooo? – To żart, C.C… – powiedziała Jane. – Ja się nie śmieję – odparł. – Nie powiedziałam, że był dobry. Mack spojrzał na Loup. Odpowiedziała mu spokojnym spojrzeniem. Uśmiechnął się do niej smutno. – Czy było inaczej? – Tak – odpowiedziała miękko. – Było. – To dobrze. – Pokiwał głową. – Cieszę się. – Mówisz poważnie. – T.Y. przenosił wzrok z Pilar na Loup i z powrotem. – Mówisz, kurwa, poważnie? Wy dwie, razem?
– Tak! – Pilar podniosła głos. – I pogódź się z tym wreszcie. – Boże, Pilar. – Jane odłożyła książkę. – Jedna płeć to za mało, by zaspokoić twoje puszczalstwo? – Pieprz się. To nie tak. – Zatem jak? – zapytał Dondi. Poklepał miejsce obok siebie na kanapie. – Sądzę, że powinnaś tu przyjść i opowiedzieć mi o tym ze wszystkimi szczegółami. – Mnie też – zgodził się C.C. – Posłuchajcie. – Pilar nabrała głęboko tchu. – Kotch ma słabość do facetów w mundurach. Ja mam. – Fetysz względem mutantów? – zasugerowała Loup. Zarumieniła się lekko. – W każdym razie fetysz względem ciebie. – Interesujące – zauważył Jaime. – Wiesz, to zapewne naprawdę jest jakiś rodzaj mutacji. Odpowiedź doboru naturalnego na sztuczny łańcuch dorzucony do puli genetycznej. To fascynujące, że mogła pojawić się samoczynnie w różnych miejscach… Od jak dawno tak to odbierasz, Pilar? – Jakiś czas – wymamrotała. – Czy możemy przestać już o tym mówić? – I pokonuje barierę pomiędzy płciami – kontynuował zamyślony. – To musi być naprawdę silny pociąg. – Spojrzał na Loup. – Ty czujesz to samo do Pilar? Uśmiechnęła się. – Uh-huh. – Spędziły… – Mack zerknął na wiszący na ścianie zegar. – Jakieś siedem godzin, włócząc się razem, Jaime. Sądzę, że możemy założyć, że Loup odbiera to tak samo. – Wydobył z odtwarzacza ostatni zwój i zaczął nawijać taśmę. – Spróbujemy jeszcze raz? Mamy jeszcze chwilę, zanim będę musiał wyłączyć generator. Loup wyciągnęła się na jednej z wielkich poduszek, rozrzuconych na podłodze. Po chwili Pilar zbliżyła się i usiadła obok niej, krzyżując nogi. – Co oglądamy? Mack wsunął taśmę do odtwarzacza. – Dźwięki Muzyki. - Znowu? – To jedna z tych nielicznych, które jeszcze działają. Patrzyli, jak kamera przesuwa się po panoramie Alp Szwajcarskich, by na koniec zrobić zbliżenie na wirującą i śpiewającą Julię Andrews.
– Przewiń do przodu – powiedział C.C. – Byliśmy przy tej scenie, w której Liesl całuje nazistę. Mack przewinął. Taśma zapiszczała, ale nadal działała. Bezwolna Liesl tańczyła ze swoim konkurentem na balkonie, wokół nich padał deszcz. Loup odwróciła głowę i przyłapała Pilar na tym, jak się do niej uśmiecha. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Hej. – Hej. – Pilar pogłaskała ją po ramieniu. Jej ręka została na plecach Loup. Katya wypowiedziała swój jedyny komentarz tego wieczoru: – Nie obchodzi mnie, co wy dwie jeszcze ze sobą robicie, ale żeby było jasne, nie ma mowy o żadnym seksie we wspólnej sypialni.
Trzydzieści sześć Kolejne miesiące były niesamowite. Loup zatonęła w nowych odczuciach, cudownych i intensywnych niczym deszcz na pustyni. Wiedziała, że od śmierci Tommy’ego było gorzej, ale nie do końca zdawała sobie sprawę, jak bardzo brakowało jej zwykłego dotyku, dla wszystkich innych będącego czymś oczywistym. I był jeszcze seks. Bardzo, bardzo wiele seksu. W kościele był szereg miejsc będących punktami schadzek, ustalonych pomiędzy Santitos, wykorzystywanych w tym celu jeszcze przez ich poprzedników. Stara dzwonnica. Chór. Sala przyjęć w ambulatorium, po godzinach jego otwarcia. Świetlica nie zaliczała się do nich, ale i tak z niej korzystano. – W każdej chwili ktoś może wejść – przypomniała Loup. Po wszystkich tych latach bycie ostrożną stało się dla niej naturalnym odruchem. – Nie dbam o to. – Pilar zakreśliła językiem kółeczko wokół jej pępka. – Jezu, od twojego brzucha można by odbić ćwierćdolarówkę18. – Chcesz spróbować? Pilar spojrzała na nią spod rzęs, szarpiąc się z guzikiem jej dżinsów. – Nie. To było wspaniałe uczucie. Po ponad roku szlifowania swojego ciała, by mogło stać się zabójczą bronią, Loup odkryła, że może być ono także instrumentem rozkoszy, pozwalającym zarówno odczuwać ją, jak i dawać. Mnóstwo rozkoszy. To odbiło się na jej treningu. Przez pierwszy miesiąc Loup znajdowała się w stanie erotycznego zamroczenia. Z przyzwyczajenia, automatycznie, wykonywała w garażu swoją porcję ćwiczeń, z bezmyślną dyscypliną, którą narzuciła sobie dawno temu. Na ringu sparowała mechanicznie z Miguelem, bez wysiłku zbijając jego ciosy, bez kłopotu przechodząc do wolnej ofensywy, ostrożnie, by nie zrobić mu krzywdy. – Dobrze – powiedział Floyd. – Dobrze. 18
Nawiązanie do barowej gry polegająca na rzucaniu monetą (w USA najczęściej ćwierćdolarową) o stół tak, by odbijając się, wpadła do stanowiącego cel naczynia (najczęściej kufla po piwie). Wymaga płaskiej i twardej powierzchni [przyp. tłum.].
– Wcale nie jest dobrze. – Miguel wypluł ochraniacz, piorunując Loup wzorkiem. – Nie starasz się. Nawet nie próbujesz dać z siebie wszystkiego. Sądzisz, że tego nie zauważam. Czuję to. Znam cię, dzieciaku. Znam cię lepiej, niż ci się wydaje. – Dobrze sobie radzi, synu – powtórzył Floyd. Miguel potrząsnął głową. – Nie dość dobrze. – Przyjrzał się jej. – Nie ma w tobie pragnienia walki, które było wcześniej. – Jest – zaprzeczyła Loup. – Udowodnij. Próbowała, ale szło jej ciężko. Miguel nie potrafił zmusić jej do takiego wysiłku, do jakiego wcześniej zmuszała się sama. Walczyli. On robił się coraz lepszy, ona stała w miejscu. Mimo wszystko próbowała. Gdy minął początkowy szok, większość Santitos zaakceptowała ich związek, z lekkim rozbawieniem, przede wszystkim zaskoczeni, że Pilar zaangażowała się całym sercem. W barze nadal flirtowała z klientami, ale przestała umawiać się z nimi na spotkania. Loup nabrała zwyczaju, by każdego wieczoru, prócz środowego, odbierać ją z pracy po skończonej zmianie i odprowadzać do domu. Bar był surowo urządzony i nieduży, nazywał się Czerwony Nos 19, przesiadywali w nim głównie ludzie Rosy Salamanki. Loup lubiła wślizgiwać się do środka i przyglądać się, jak Pilar podaje drinki, flirtując z klientami; miała na sobie roboczy strój, składający się z zapiętych nisko na biodrach dżinsów i rozpiętej u góry białej, męskiej koszuli o związanych nad pępkiem połach. W pracy Pilar zawsze wyglądała radośnie, lecz gdy dostrzegała Loup, jej oczy naprawdę zaczynały jaśnieć. – Hej, dziecino – witała ją, sprawiając, że serce Loup wykonywało fikołka. Grono niedoszłych konkurentów zorientowało się, gdy pierwszy raz, po powitaniu, Pilar przechyliła się przez kontuar, przyciągnęła do siebie Loup, kładąc jej dłoń na karku, i pocałowała ją w usta. W barze rozległ się głośny jęk. Ale zbyt lubili Pilar, by robić w związku z tym jakiekolwiek nieprzyjemne uwagi, no i pamiętali, że Loup jest małą siostrą Toma Garrona. – Nie spodziewałam się, że w ogóle nie będziesz się z tym kryła – powiedziała 19
W oryginale „Gin Blossom” (dosłownie „Kwiat Dżinu”) – zwrot oznaczający czerwone wykwity na twarzy. Rumień tego rodzaju często jest wynikiem nadmiernego spożywania alkoholu. Określenie pochodzi z nawiązującego do czerwonego nosa z podpisu pod jednym ze zdjęć W. C. Fieldsa, zmarłego w 1946 znanego amerykańskiego aktora komediowego i pisarza. Wywodzący się z Teksasu, popularny zespół pop-rockowy przyjął je jako swoją nazwę [przyp. tłum].
szczerze Loup, gdy wracały do domu. – Mam na myśli nas. – Tak, ja też nie. – Pilar ścisnęła jej dłoń. – Ale mówiłam poważnie tamtego dnia, Loup. – Zatrzymała się i rzuciła jej długie spojrzenie. – Nie chcę, żebyś to robiła. Nie chcę cię stracić. – Wiem – mruknęła Loup. Ponad ramieniem Pilar, na murze, mogła dostrzec wyblakłą prośbę do świętej Oliwii, przebijającą spod warstwy białej farby, którą ją zamalowano. Posterunek nigdy do końca nie zapomniał. – Tak, cóż… Pomyślałam, że nie mogę prosić cię, żebyś z tego zrezygnowała, sama nie będąc szczerą, jeśli chodzi o nasze relacje. – Wzruszyła ramionami. – Miałaś rację. Jakaś część mnie po prostu bała się tego, co ludzie mogliby sobie pomyśleć. Ostatecznie okazało się to wcale nie takie straszne. – Cieszę się. Pilar uważnie przyjrzała się jej twarzy. – Zastanawiałaś się nad tym? – Nie wiem. Ostatnio ciężko mi się skoncentrować i myśleć o czymkolwiek innym niż ty. – To jakiś początek. – Pilar uśmiechnęła się. – Pozwól, że dam ci więcej rzeczy do przemyślenia. – Pocałowała ją ponownie, na środku chodnika, jednym z tych głębokich, namiętnych pocałunków, które sprawiały, że Loup zaczynało kręcić się w głowie. Pilar Ecchevarria potrafiła wspaniale całować. Jadący ulicą, pełen żołnierzy dżip zwolnił, rozległy się radosne krzyki, kierowca nacisnął klakson. Tym razem Pilar po prostu ich zignorowała, nadal ją całując. Coś upadło na chodnik koło ich stóp. – Papierosy. – Loup spojrzała w dół ze zdziwieniem, gdy Pilar już ją puściła. – Rzucili w nas paczką papierosów. – Wolałabym jakieś pieniądze. – Pilar schyliła się, by je podnieść. – Dzięki, chłopaki! Z dżipa dobiegła kolejna porcja wiwatów. Kierowca zatrąbił ponownie, potem przyspieszył. Loup potrząsnęła głową. – Korzyść dodatkowa – powiedziała Pilar. – Kto wie? Mogłybyśmy zarobić dużo pieniędzy, urządzając seks-show, ty i ja. Dolores Salamanka ma takie miejsce. Założę się, że przyciągnęłybyśmy tłumy. – Roześmiała się, widząc minę Loup. – Żartowałam. Chodź, odprowadź mnie do domu, Piękna i Niebezpieczna. Muszę szybko znaleźć się w jakimś odosobnionym miejscu razem z tobą. Nie wszystko jednak układało się tak dobrze.
Ich związek spowodował, że Mack nieco się od niej odsunął. Był prawdziwym przyjacielem i szczerze cieszył się z jej szczęścia, ale wiedziała, że gdzieś głęboko czuł się zraniony, widząc, jak bez wysiłku odnalazła w Pilar to, co on tak bardzo chciał jej dać. Był jeszcze T.Y. T.Y. był zazdrosny. Naprawdę cholernie zazdrosny. Nadal pomagał Loup w treningach, ale robił to z ponurą, zaciętą miną, co zaczynało być denerwujące. – Czemu jesteś taki wkurzony? – zapytała Loup, gdy zorientowała się, o co chodzi. – Jezu, T.Y…! Nie byłeś zazdrosny, kiedy spotykałam się z Mackiem. Asekurował ją, dopóki nie skończyła składającej się z piętnastu powtórzeń serii. – Ponieważ to był Mack. Odłożył gryf na widełki. – A co jest nie tak z Pilar? – Nie zrozumiesz tego. – Potrząsnął głową. – To męska sprawa. – Więc chodzi o to, że Pilar jest dziewczyną? – Nie. Nie wiem. Nie do końca. – Pochylił się nad sztangą, zakładając przed następną serią dodatkowe ciężary na gryf. – Pamiętasz dzień, w którym się tu zjawiłaś? Byłem pierwszym, który się z tobą zaprzyjaźnił. Pierwszym, któremu zdradziłaś swoją tajemnicę, ujawniłaś swój sekret. – Tak, pamiętam. – Głos Loup nabrał miękkiego brzmienia. – Myślałeś, że jestem superbohaterem. – Tak. – T.Y. uśmiechnął się nieznacznie, odwracając głowę. – Sądziłem, że to jakiś znak. Ty miałaś supermoce, ja byłem cudownym dzieckiem. – Dzieckiem bomby – powiedziała, wspominając. – Tak. – Spojrzał na nią. – Byliśmy dziećmi, sądziłem, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Kiedy to nie wypaliło… – Wzruszył ramionami. – Z Mackiem mogłem sobie poradzić. Jest w porządku. Jest Mackie Majchrem. Nie można być zazdrosnym o Mackie Majchra. Ale… cholera, Loup! Ty naprawdę jesteś wyjątkowa. Nie zrozum mnie źle, lubię Pilar, ale nie powinnaś skończyć w objęciach leniwej, lecącej na szmal kelnerki. I tak, to mnie wkurza i sprawia, że jestem zazdrosny! – Jest barmanką. – Wiesz, o co mi chodzi. – Jest w tym dobra. – To nie ma nic do rzeczy! – wydarł się T.Y. – Tak, wiem. – Loup usiadła, przetarła czoło przedramieniem. – Posłuchaj, wszyscy
mieliśmy w kuchni dyżury z Pilar, wszyscy wiedzą, że miewa napady lenistwa. Ale nie wtedy, gdy coś naprawdę lubi. Ona lubi obsługiwać bar. Lubi flirtować. Jestem ostatnią osobą na świecie, w której chciała się zadurzyć. I pomijając wszystko inne, nie jestem najlepszą partią dla kogoś, komu chodzi o pieniądze. To nie jest dla niej łatwe, ale stara się ze wszystkich sił. – Na razie – wymruczał. – Nie zostało mi wiele czasu T.Y., a to jest miłe. To pierwsza naprawdę miła rzecz w moim życiu od… kiedykolwiek, jak sądzę. Mogę być inna, ale mimo to odczuwam większość tych uczuć, jakich doświadczają normalni ludzie. Bywam samotna. Chcę być lubiana. Chcę być pożądana. Podoba mi się to, co czuję, gdy Pilar się do mnie uśmiecha. Podoba mi się, że mogę sprawić, by ona czuła to samo. Więc jeśli nie możesz cieszyć się moim szczęściem, czy mógłbyś, proszę, przynajmniej przestać tak się zachowywać? – Usiłujesz sprawić, żebym poczuł się jak palant? – Nie. Westchnął. – Dobrze, postaram się. Potem było trochę lepiej. T.Y. starał się nie chmurzyć. Loup usiłowała zmusić się do wysiłku. Próbowała nie myśleć o prośbie Pilar. Pilar jej nie naciskała. Miała dobre wyczucie. Niemniej trwało to, zawieszone gdzieś pomiędzy nimi. Było tam, w jej dotyku, w poważnym wyrazie, jaki przybierała czasem jej twarz. Nie chcę cię stracić. W końcu to Miguel okazał się tym, który zmusił ją do rozmowy na ten temat. Zaprosił ją do ogrodu na dachu, po jednym z ich wieczornych środowych treningów. Delektował się szklaneczką szkockiej, paląc cygaro, Loup popijała wodę. – Więc? – Wydmuchał dym. – Wiesz, pomijając żołnierzy, to jest naprawdę małe miasteczko, dzieciaku. I nie ma tu wielu tematów do rozmów. Ludzie się nudzą. Wcześniej czy później, wszystko wychodzi na jaw. – Tak? – Chyba wiem, co tak cię rozprasza. – Wyciągnął rękę. – Jeśli dobrze pamiętam, jest mniej więcej tego wzrostu i ma niezłe cycki. Jak miała na imię? Loup westchnęła.
– Pilar. – Pilar. – Pokiwał głową. – Racja. Dzieciak Sama Ecchevarrii. Pamiętam, jak jej ojciec umarł, jakieś siedem czy osiem lat temu. Loup, nie oszukasz mnie. Trener uważa, że idzie ci dobrze, ale to nie on zabawia się z tobą na ringu. Zazwyczaj się nie myli, lecz tym razem, z tobą, jest inaczej. Ja czuję to, czego on nie widzi. Więc o to chodzi? Wyrwałaś gorącą laskę i nagle straciłaś do tego serce? – Tak jakby. – Tak jakby czy tak? – Tak jakby – powtórzyła Loup. – Pilar nie chce, żebym to robiła. Nie chce mnie stracić. Większa część mnie chce to zrobić. To jedyna rzecz w moim życiu, która ma jakiś sens. Ale gdy zaczynałam, nie miałam nic do stracenia. Teraz mam. – Tak, chwytam. – Miguel spojrzał na nią uważnie. – Sądząc po tym ogłupiałym wyrazie twarzy, jaki masz od miesiąca, zgaduję, że daje ci niezły wycisk w łóżku. I zgaduję, że to dla ciebie coś nowego, co? Loup się uśmiechnęła. – Tak. – Daj sobie trochę luzu. Jesteś nadal dzieciakiem. Pokręconym dzieciakiem mutantem, ale mimo wszystko dzieciakiem. Widzę, że ta szczenięca miłość naprawdę cię wzięła i szaleją w tobie hormony. – Dopił szkocką i oblizał wargi. – Co nie znaczy, że ta sytuacja potrwa wiecznie. Ale to nie jest dobry moment na to, by podejmować ważne decyzje. Posłuchaj, minie jeszcze rok albo półtora, zanim będziesz gotowa. Jeśli wtedy zdecydujesz się odpuścić, to w porządku. Nikt nie będzie cię zmuszał. Nawet ja nie jestem aż takim dupkiem. – Dzięki. – Nie dziękuj mi jeszcze. – Miguel wycelował w nią cygarem. – Nadal chcę mojej części umowy. Chcę mieć swoją szansę i spróbować. Trener mówi, że pomagając ci, staję się coraz lepszym bokserem. Będziemy więc kontynuować. Masz skupić się na treningu z mojego powodu. Zmuś się do wysiłku, zmuś mnie. Jeśli twoje małe kochanie zacznie narzekać, powiedz, że robisz to dla mnie. Umowa? – Tak. Dzięki, Mig. – Nie robię tego dla ciebie. – Tak, jasne. – Uśmiechnęła się do niego. – Ale Mig… jeśli naprawdę podchodzisz do tego poważnie, musisz pracować ciężej poza ringiem. Wskocz na bieżnię, trenuj więcej z workiem. Odstaw fajki i gorzałę. Nie jesteś w formie, by przetrwać dwanaście rund.
Pociągnął cygaro. – Jedna dobra runda, to wszystko, czego potrzebuję. – Miguel. – Odwal się, cudaku.
Trzydzieści siedem Po rozmowie z Miguelem Loup łatwiej było skupić się na ringu. Myślenie o tym w kategoriach pomocy dla niego było jak naciśnięcie przełącznika. Nagle znów potrafiła zmusić się do wysiłku. Nawet jeśli po części takie podejście było kłamstwem i oszukiwaniem samej siebie. Powiedziała Pilar, że obiecała pomóc Miguelowi i że postanowiła nie podejmować na razie żadnych ważnych decyzji. Pilar zaakceptowała to, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. – Założę się, że trener Roberts zaoferowałby ci niezłą stawkę za pomoc w potajemnym szkoleniu kilku jego najlepszych zawodników – powiedziała. – To naprawdę mogłaby być praca dla ciebie, dziecino. Taka, którą byś lubiła. – Polizała koniuszek ucha Loup. – Mogłybyśmy wynająć apartament. Loup zadrżała. – To nadal byłoby jak życie w zwolnionym tempie. – Życie ze mną? – Nie. – Potrząsnęła głową. – Sparowanie ze zwykłymi ludźmi. – Och. – Pilar delikatnie dmuchnęła jej w ucho, uśmiechając się, gdy Loup znów zaczęła się wiercić. – Mogłoby być miło. Miałybyśmy wielkie wygodne łóżko. Koniec z otarciami od dywanu po baraszkowaniu na podłodze chóru. – Tak. – Dla ciebie to naprawdę do bani, co? Całe to zwolnione tempo? – Pilar oparła się na łokciu. – Czy kiedy jesteś ze mną, też tak to odczuwasz? – Z tobą? Nie. – Loup objęła ją za szyję, przyciągnęła do siebie i pocałowała. – Poza tymi momentami, gdy wcielałam się w świętą Oliwię, i treningami w garażu, czas spędzany z tobą to jedyne chwile, gdy tego nie czuję. Pilar przesunęła palcem po jej wardze, patrząc jej głęboko w oczy. – Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, jakby to było, być z kimś innym, takim jak ty? – Kiedyś. – To mogłoby być niesamowite. Superintensywne. – Nie wiem – powiedziała Loup. – Ty jesteś całkiem niesamowita.
Pilar się uśmiechnęła. – Zastanawiałabym się, gdybym była tobą. Loup splotła ręce pod głową. – Czasami, jak sądzę, zdarza mi się o tym pomyśleć. Nie o seksie. Po prostu o tym, jakby to było być otoczoną innymi takimi jak ja. Nie musieć zastanawiać się cały czas, co myślą i czują wszyscy wokół, bo to takie odmienne. Rozumieć ich. To mogłoby być miłe. – W tym miejscu, w Meksyku? – Uh-huh. – Wysłałabym cię tam, gdybym tylko mogła, dziecino. – Pilar pochyliła się, by ją pocałować, jej włosy opadły wokół twarzy Loup. – Przysięgam na Boga, zrobiłabym to. – Jej twarz miała poważny wyraz. – Jakoś zniosłabym fakt, że cię tracę, jeśli miałoby to sprawić, że będziesz szczęśliwa. – Nie mówmy już o tym. – Dobrze, dobrze. Gdzieś tam, w bazie, Ron Johnson zakończył swoją zmianę i został zwolniony ze służby. Trener Roberts zdobył skąpe informacje o jego następcy. – Wielki dzieciak irlandzkiego pochodzenia, nazywa się Terry Flynn – poinformował ich. – Mańkut. Wyższy od ciebie o kilka cali, Mig. Trenuje, usiłując nabrać nieco masy. – Spojrzał na Miguela. – Kiedy ważyłeś się ostatni raz, synu? – Wielokrotnie pozwalaliśmy im na kilka funtów przewagi – zaprotestował Miguel. – Co nie oznacza, że oni zgodzą się na to samo – powiedział lakonicznie Floyd. – Chcesz spróbować jako pierwszy? – Nie. – Pokręcił głową. – Najpierw chcę zobaczyć go w akcji. – Dobrze. – Trener skinął ze zrozumieniem. – W takim razie wystawię Boba Reyesa. Miguel się zawahał. – Myślisz, że Bob ma szansę? – Nie. – Floyd zmarszczył usta. – Ale i tak będzie walczył dla doli przegranego. – W porządku. – Miguel wycelował palec w Loup. – Chcę, żebyś razem ze mną obejrzała tę walkę. Chcę wiedzieć dokładnie, co myślisz. – Już teraz mogę powiedzieć ci, co myślę, Mig – odparła. – Już ci to mówiłam. Musisz wskoczyć na bieżnię. Zignorował uwagę. – Potrafisz walczyć jak ktoś leworęczny? – Jasne.
– Dobrze, od teraz będziesz tak sparować. – To odbije się na jej treningu – skomentował Floyd. – Nie dbam o to. To część umowy. – Miguel wzruszył ramionami. – Cholera, to nawet może wyjść jej na dobre. Będzie miała czym zaskoczyć naszego faceta, zmusić go, by się zastanawiał, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Floyd spojrzał na niego zamyślony. – Być może coś jest w tym, co mówisz, synu. – Ciągle ci to powtarzam, nie jestem głupi. Ustalono termin pojedynku. Przypadał za sześć tygodni. Loup zaczęła sparować z Miguelem w odwróconej pozycji. Gdy wypełniła swoje obowiązki w klubie, przyglądała się Bobowi Reyesowi przygotowującemu się do walki i było jej go żal. Był miłym człowiekiem. Pracował przy utrzymaniu zieleni na polu golfowym, miał dużą rodzinę i należał do tych, których
Tommy
nazywał
Prawdziwymi
Ludźmi.
Przydałby
mu
się
leworęczny
sparringpartner, ale Floyd nie miał nikogo takiego. Pomyślała o sugestii Pilar, próbując wyobrazić sobie życie, w którym dzieliłyby apartament z wielkim łóżkiem, ona zaś pracowałaby dla trenera, pomagając mu w szkoleniu zawodników. Podobała jej się ta część dotycząca Pilar i wielkiego łóżka. Cała reszta wydawała się jakaś płytka. – To nie w porządku – powiedziała Miguelowi w czasie jednej z ich rozmów. – Co takiego, dzieciaku? – Życie. Roześmiał się. – Dopiero teraz na to wpadłaś? – Nie. – Loup potrząsnęła głową. – Po prostu zaczęło mnie to gryźć i tyle. Bob dostał w skórę wiele razy i teraz znów dostanie, bo ma czwórkę dzieci, a armia płaci mu nędzne grosze za opiekę nad polem golfowym. – Bob powinien trzymać fiuta w spodniach po pierwszej dwójce – powiedział Miguel. – Albo założyć cholerną gumę. – Nie powinien być do tego zmuszony. On lubi mieć dużą rodzinę. Miguel wzruszył ramionami. – Takie jest życie. – Tutaj tak. – Loup machnęła dłonią. – Dostępna jest tylko gówniana praca. Pracuj dla Garzy, pracuj dla Salamanki. Wykidajło, kelnerka, śmieciarz. Pracuj dla armii. Noś kije po polu golfowym, przycinaj trawę, czyść toalety w bazie lub pracuj przy zbiorniku.
– To życie. – To do bani – powiedziała. – I nikt nie wie, że tu jesteśmy. Wzruszył ramionami kolejny raz. – Tak, zgadza się. Ale co możesz z tym zrobić? – Ja? Nic, jak sądzę. Mam przerąbane, bez względu na to, co się stanie. Ale ty byś mógł, Mig. Jeśli wygrasz bilet, mógłbyś coś z tym zrobić. Powiedzieć komuś. – Loup przekrzywiła głowę, rozważając własne słowa. – Jesteś mądry, dużo mądrzejszy, niż wszyscy myślą. Mógłbyś znaleźć jakiś sposób. – Och, cholera, nie! – Wzdrygnął się z odrazą. – Jeśli wygram własny bilet, Danny i ja zwijamy manatki. Porzucimy imperium Garzów i wyruszymy na północ, by zobaczyć lasy, oceany i prawdziwe miasta, by pławić się w luksusie; cipki i szybkie samochody. A jeśli ty wygrasz dla mnie bilet, zrobię dokładnie to samo, tyle że sam. Podpiszę każdy pieprzony świstek, który podsuną mi do podpisania, i będę trzymał gębę zamkniętą na kłódkę. Loup spojrzała na niego. – Jesteś tego pewien? Odwrócił wzrok. – Tak, jestem pewien. – Wcale nie jesteś. – Nie mieszaj mnie do swojej krucjaty, święta Oliwio – wymruczał Miguel. – Nie jestem niczyim pieprzonym bohaterem. – Mógłbyś być. – Nie jestem. W wieczór walki Boba Reyesa pogoda była rześka i chłodna. Jesień na pustyni, czyste niebo pełne gwiazd. Darmowe piwo i walka; Posterunek był szczęśliwy. Żołnierze wypełniali trybuny, miejscowi tłoczyli się na placu. Loup przyszła z Pilar kurczowo trzymającą ją za ramię. Konferansjer przedstawił Boba. – Hej! – Stojący koło ringu Miguel zagwizdał. – Tutaj. Ludzie rozstąpili się, pozwalając im przejść, by natychmiast wypełnić ponownie zwolnioną na chwilę przestrzeń. – Niezłe – powiedział nieobecnym tonem Miguel, zerkając na piersi Pilar. – Jesteś dzieciakiem Sama Ecchevarrii, prawda? – Uhm, halo? – Pilar wskazała własną twarz. – Jestem tu, u góry, kochasiu. Wyszczerzył zęby. – Kochanie, wypinasz je tak, że mężczyzna musi spojrzeć. Hej.
– Szturchnął Loup w ramię. – Idzie. Uważaj. Loup przestała słuchać konferansjera, skupiając uwagę na Terrym Flynnie. Z jakiegoś powodu oczekiwała, że będzie rudzielcem jak Kevin McArdle. Nie był. Miał jasną skórę, krótko obcięte ciemne włosy i jasnoniebieskie oczy. Poruszał się po ringu lekko i z gracją. Był wielkim i silnym facetem, pewnym swoich umiejętności. Wszystko w jego wyglądzie i zachowaniu mówiło, że nie traktuje tego spotkania poważnie. Wszystko w jego wyglądzie i zachowaniu potwierdzało, że nie musi. – Hej, jest całkiem ładniutki – powiedziała Pilar. Miguel opuścił wzrok, by na nią spojrzeć. – Nie sądziłem, że masz pociąg do facetów. Pilar przysunęła się bliżej Loup. – Nie, ostatnio nie. – Pieprzone marnotrawstwo – skomentował bez złości. – Więc? Mów, dzieciaku. – To nie będzie piękne – mruknęła Loup. – Ten gość jest dobry i wie o tym. Gong oznajmił początek pierwszej rundy. Przyglądali się, jak Terry Flynn bezlitośnie obija Boba Reyesa, przeganiając go od narożnika do narożnika i okładając cały czas. Bob w zasadzie tylko się osłaniał, przyjmując całe to lanie. Sporadycznie próbował się odgryźć, bez żadnego przekonania. Czekał tylko, by odebrać wypłatę przegranego. Pilar mocniej wczepiła się w ramię Loup, krzywiąc się na widok każdego ciosu, jaki otrzymywał. Gdy zabrzmiał kończący rundę gong, rozluźniła nieco uścisk. – Przepraszam. – W porządku. – Loup uśmiechnęła się do niej. – Robiłaś to samo w czasie pierwszej walki Tommy’ego, pamiętasz? – Tak. – Pilar odwzajemniła uśmiech. – Pamiętam. Miguel położył dłoń na głowie Loup, przekręcił ją twarzą w stronę ringu. – Żadnego migdalenia się, nie teraz. – Co to jest migdalenie? – wyszeptała Pilar do ucha Loup. Loup zadrżała. – Ecchevarria! – Miguel poniósł głos. – Wyjmij swój cholerny język z jej ucha. To poważna sprawa. – Nie zobaczymy nic nowego przez resztę walki, Mig – powiedziała spokojnie Loup. – Chyba że Bobowi wyrośnie dodatkowa para ramion. – Zamknij się i patrz.
Miała rację. Po pierwszej rundzie Terry Flynn odpuścił trochę, zdając się traktować mecz jak zwykły trening, a nie poważną walkę. Jakby sparował ze źle dobranym partnerem. Widzieli ulgę na twarzy Boba i Loup ucieszyła się z jego powodu. Przegrał ogromną różnicą punktów, ale nadal stał na nogach, gdy zabrzmiał oznajmiający koniec spotkania gong. Uśmiechnął się szeroko, ludzie zaczęli wiwatować. W duchu sportowego współzawodnictwa Flynn objął go za szyję jedną ręką. – A, kurwa! – powiedział z odrazą Miguel. – Chodźcie. Postawię wam piwo. Loup, chcę wiedzieć, co o nim myślisz. Zabrał je baru, który nazywał się Jerycho – kolejnego z małych barów dla miejscowych, ulubionego miejsca Garzów i ludzi z pracującej dla nich ekipy. Miguel wybrał odosobniony stolik w rogu sali, już zajęty. – Wypad. Miejsca przy stoliku natychmiast się zwolniły. Barman, niosąc trzy butelki piwa, już pędził w ich kierunku. – Dobra. – Miguel zajął krzesło naprzeciw Loup. Pochylił się w jej stronę. – Trener mówił, że potrafisz przewidzieć wynik spotkania. Mówił, że przeważnie wystarczy, jeśli spojrzysz na zawodnika, by odgadnąć trafnie. A jeśli widziałaś już, jak walczy, wiesz zawsze. – Nie zawsze, nie dokładnie. – Ale cholernie blisko. – Tak. – Hej. – Młody chłopak, z kijem bilardowym w ręce, zbliżył się do stolika. – Chcesz zagrać? – zagadnął Pilar. Miguel rzucił mu złe spojrzenie. – Spadaj! – Jasne, chętnie zagram – odpowiedziała uprzejmie Pilar. Wstała i zmierzwiła Loup włosy. – Nie muszę słuchać tych bokserskich pogadanek, dziecino. – Dobrze. – Więc co o tym myślisz? – zapytał Miguel, gdy odeszła. – Znasz mnie. Widziałaś tego faceta. Jak to się rozegra? – W tej chwili? – Loup pociągnęła łyk piwa. – Pomijając kondycję, jesteście całkiem nieźle dobrani. Nie uderza tam mocno jak ty, ale jest nieco szybszy i śliski. Jesteś dobrym bokserem. On także, dodatkowo jest w cholernie dobrej formie. Jeśli w ciągu trzech, czterech pierwszych rund nie powalisz go na deski, wygra. Tak to widzę, w tej chwili. Przysunął się bliżej.
– Więc jak mam go pokonać? – Jezu, Miguel! – Potrząsnęła głową. – Chcesz strategii, zapytaj trenera. Ja nie jestem trenerem. – Tak, ale widzisz różne rzeczy – nalegał. Loup westchnęła. – Chcesz, żebym powiedziała coś w stylu, opuszcza gardę, gdy zadaje lewy podbródkowy, prawda? Oczy Miguela rozbłysły. – Tak, dokładnie! – Opuszcza, ale tylko minimalnie. I tylko na chwilę. Większość ludzi nawet by tego nie dostrzegła. Ja mogłabym to wykorzystać, jasne. Ty nie dasz rady, Mig. Przykro mi, naprawdę. Mogę zgadywać, co powie trener, ale sądzę, że sam potrafisz się domyślić. – Bieżnia i praca z workiem – mruknął. – Uh-huh. – Tak, cóż, dzięki, że próbowałaś. – Odchylił się do tyłu, wypijając pół piwa jednym haustem. Spojrzał ponuro na butelkę. – Pewnie jak zawsze szukam dróg na skróty. – Rozejrzał się po barze. Pilar pochylała się nad stołem, przymierzając się do uderzenia. Dwaj młodzieńcy, przepychając się, udzielali jej dobrych rad. – Wygląda na to, że masz tam pewną konkurencję, dzieciaku. – Nie. – Loup uśmiechnęła się. – Po prostu się bawi. Po drugiej stronie baru Pilar uderzyła w bilę. Wyprostowała się i pochwyciwszy spojrzenie Loup, posłała jej całusa. Jeden z nadskakujących jej młodych mężczyzn żartobliwie chwycił się za serce i zatoczył. – Nic dziwnego, że wytrzeszczają tak na was oczy – powiedział kwaśno Miguel. – Wy dwie, razem, jesteście milutkie niczym pudełko pełne pieprzonych małych kociaków. Roześmiała się. – Radzisz sobie z tym jakoś? – Jego głos złagodniał. – Poukładało się to wszystko? – Nie całkiem – przyznała szczerze Loup. Miguel pokiwał głową. –
Kapuję.
Trzydzieści osiem Trener Roberts dał Miguelowi sześć miesięcy, by nabrał formy. – Sześć miesięcy! – Miguel wypiął pierś oburzony. – Och, daj spokój. Nie jest ze mną tak źle. Chcę mieć swoje podejście, taka była umowa. Trzy. – Chcesz mieć podejście, czy chcesz wygrać, synu? Zgodził się z niechęcią. – W porządku. Sześć miesięcy. Na ringu Miguel zmuszał się do ciężkiej pracy. Miał do pomocy Loup i lubił się bić. Poza ringiem szamotał się, walcząc z samym sobą. Loup także się szamotała. Jej świat kolejny raz ulegał transformacji. Santitos odchodzili, zmieniali się. Pana Ketterlinga, zgorzkniałego nauczyciela, który kiedyś uderzył Tommy’ego linijką, na długo przed tym, nim zapił się na śmierć, zastąpili zmieniający się ochotnicy. Ojciec Ramon namówił Danny’ego Garzę, by sfinansował specjalny program nauczania dla najbardziej uzdolnionych dzieci. Miał go prowadzić Jaime. – Hej, to doskonała praca dla ciebie – powiedział z entuzjazmem T.Y., gdy Jaime przekazał im wiadomość. – To świetnie! – Boże, jesteś idiotą – mruknęła Jane. – Stara się być miły. – Jaime uśmiechnął się smutnym, pełnym zadumy uśmiechem. – Tak, T.Y., to świetnie. – Jakie więc byłoby twoje wymarzone zajęcie? – zapytał Mack. – Koledż – odpowiedziała za niego Jane, ciskając przez cały pokój, z nieoczekiwaną siłą, starym podręcznikiem, który czytała. – Skończyć szkołę. Jaime powinien studiować inżynierię genetyczną, a nie bawić się w nauczyciela. Ja także chciałabym studiować medycynę. – Sądziłem, że siostra Marta zaoferowała ci pracę w ambulatorium? – powiedział C.C. Jane zmiażdżyła go wzrokiem. – Lepiej po prostu być nie może. Będę asystentką nielicencjonowanej pielęgniarki samouka, udającej do tego, że jest zakonnicą. Pewnego dnia, jeśli dobry Bóg pozwoli, zapewne nawet odziedziczę jej posadę.
– Przynajmniej robicie coś dobrego ze swoim życiem – powiedziała Loup. Pilar spojrzała na nią z zakłopotaniem. – Tak – zgodził się Jaime. – To pomaga. Naprawdę pomaga. Nie zarabiali wielkich pieniędzy, ale zebrane razem pozwoliły im wyprowadzić się i wynająć niewielki apartament, kilka ulic dalej. W miasteczku było mnóstwo wolnych mieszkań, ale tylko nieliczne z nich oferowały bieżącą wodę i elektryczność. Za to trzeba było zapłacić. Katya także się wyprowadziła. Zgodnie z tradycją zapoczątkowaną pokolenie wcześniej, sierżant Buckland złożył jej propozycję, oferując utrzymanie. Oznajmiła im to tego samego wieczoru, zainspirowana przez Jaimego i Jane. – I wy mówiliście, że to ja lecę na kasę! – powiedziała cierpko Pilar. T.Y. zarumienił się gwałtownie. – Wiedziałaś o tym? Potrząsnęła głową. – Szczęśliwie zgadłam. – Tak, cóż, to było, zanim zmieniłaś drużyny, postanawiając zdobyć tytuł lesby roku – powiedziała Jane. Szczera troska złagodziła zwykłą szorstkość jej tonu. – Kotch, jesteś pewna? Katya broniła swojego wyboru. – On nie jest taki jak inni. – Nie jest mordującym psy gwałcicielem, to chcesz powiedzieć? – wycedził C.C. – Pieprz się! – Pax Olivia – powiedział cicho Mack. – Katyu, jesteś pewna? Rozmawiałem z Bucklandem. Wydaje się porządnym facetem, niemniej jest żołnierzem. Za rok już go tu nie będzie. – Nie, jeśli zostanie awansowany na sierżanta sztabowego. – Jej policzki zaróżowiły się lekko, częściowo ze złości, częściowo ze zdenerwowania. – Powiedział, że zostanie. Weźmie kolejną zmianę i otrzyma dodatkową premię. Mówi, że za dwa, trzy lata restrykcje zostaną złagodzone. Wtedy, być może, będziemy mogli się pobrać. – Kochanie, oni wszyscy tak mówią – mruknęła Pilar. Katya zacisnęła usta. – Michael naprawdę tak myśli. – Mam cholerną nadzieję, że się nie mylisz – powiedział cicho Mack. Kościół nigdy nie pustoszał; był centrum zbyt wielu działań, zwłaszcza w czasie dnia. Nawet ci spośród Santitos, którzy już się wyprowadzili, wpadali często zjeść obiad i czasami
było jak dawniej. C.C. i T.Y. zostali, wypełniając swoje obowiązki i starając się pomagać, by wszystko działało sprawnie. Rozglądali się wokół, zastanawiając się, próbując zdecydować, co zrobić ze swoim życiem. Był jeszcze Dondi odgrywający w tej wielkiej rodzinie rolę dziecka. Choć miał już piętnaście lat, nadal nie był gotowy opuścić gniazda, i Mack, mieszkający nad garażem; para zręcznych rąk i krzepiąca obecność. I jak zawsze byli ojciec Ramon, siostra Marta i Anna, bijące w jednym rytmie serce miasteczka nazywanego niegdyś Santa Olivia. Ale w nocy miało się wrażenie pustki. To nie było do końca złe. – Rany – powiedziała Pilar pierwszego wieczoru po tym, jak Jane i Katya się wyprowadziły. Uniosła trzymaną w dłoni lampę olejną, przyglądając się rzędom pustych posłań. Kanciaste cienie zatańczyły na ścianach wąskiego pomieszczenia. – Czuję się dziwnie. Zostałyśmy tylko ty i ja, dziecino. – Spojrzała ukradkiem na Loup. – Myślisz, że możemy. – Żartujesz? – Loup już zsuwała ich posłania, poprawiając pościel. – Jasne, cholera, że tak. – Głupie pytanie – zgodziła się Pilar. – Chodź tu. Tej nocy kochały się godzinami, zmieniając pozycje, eksperymentując, ciesząc się luksusem, jakim było wygodne posłanie i czas. Naga skóra dotykała nagiej skóry, języki tańczył razem, splecione pożądaniem, ciało ocierało się o ciało. Lampa paliła się niewielkim płomieniem, dopóki olej się nie wyczerpał. Na wschodzie niebo zaczęło jaśnieć. Za wysokim oknem o łukowym sklepieniu nastał jasnoszary świt. – Loup. – Pilar wyszeptała jej imię z dłońmi wplecionymi w jej włosy. – Kocham cię. Loup uniosła głowę i spojrzała na nią łagodnie. – Ja ciebie też. – Chciałam powiedzieć to pierwsza. – Pilar zacisnęła palce. – Ponieważ ja się boję, a ty nie. – Pilar. – Cicho. – Pocałowała ją. – Nic nie mów, dziecino. To leżało między nimi niewypowiedziane. Nocami niemal nie miało znaczenia. Liczyło się tylko łóżko i możliwość spędzenia w nim długiego czasu, którego nikt nie zakłócał. Ta nowość nie wydawała im się nudzić. Była także czułość w szeptanych słowach. Zawrotna, gorączkowa namiętność tych pierwszych miesięcy z wolna zmieniała się w coś głębszego, solidniejszego.
Niemniej w ciągu dnia było inaczej. Z powodu odejścia części Santitos, ci, którzy zostali, spędzali za dnia więcej czasu pochłonięci przez codzienne obowiązki. Loup trenowała w samotności. Dotrzymała złożonej trenerowi obietnicy i nigdy nie podnosiła ciężarów bez asekuracji, ale godzinami ćwiczyła samotnie z workiem lub biegała na bieżni. Rozmyślała ciągle o tym samym i podobnie jak kręcąca się wkoło pod jej stopami bieżnia, jej myśli również zmierzały donikąd. Myślała o miażdżącym momencie porażki Tommy’ego i jeszcze gorszym horrorze jego śmierci. Ponurym smutku i beznadziei, jakie zapanowały po niej w miasteczku. O zamalowanych na czarno oknach klubu i wypisanych na murach prośbach do świętej Oliwii. I o tym dziwnym, wszechogarniającym uczuciu, że mogłaby zmienić zakończenie, sprawiając, by marzenie mimo wszystko się ziściło. Nie dla niej, dla Tommy’ego. Dla wszystkich mieszkańców Santa Olivia. Myślała też o Pilar, która ją kochała i która nie chciała jej stracić. Która potrafiła sprawić, że Loup czuła się szczęśliwa, i to w taki sposób, w jaki nie potrafił tego sprawić nikt inny. Która bez wahania odmieniła dla niej swoje życie, odrzucając wcześniejsze marzenia i plany. Myślała o Pilar, którą kochała. Musiała dokonać wyboru i bardzo nie chciała tego robić. Loup biegła i biegła, zmierzając donikąd.
Trzydzieści dziewięć Zima odeszła, nastała wiosna. Loup spróbowała pomodlić się do świętej Oliwii. Widywała czasami w kościele modlących się ludzi, zazwyczaj tych starszych, niemniej miała tylko niejasne pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi. Religijne rytuały nie były czymś, do czego Santitos przywiązywaliby dużą wagę. Ojciec Ramon i siostra Marta mieli zbyt wiele zajęć, by je im zaszczepić. Anna pracowała wystarczająco ciężko, by wpoić im podstawy świeckiej wiedzy. Ci najbardziej uzdolnieni, jak Jaime i Jane, w pewnym momencie zaczynali uczyć się na własną rękę. Pozostali po prostu porzucali lekcje, pozwalając, by ich życie zdryfowało w kierunku dorosłości. Loup przysiadła na piętach, wpatrując się w figurę świętej-dziecka. Święta Oliwia stała w swojej niszy w błękitnej sukience i białej chustce na głowie, z koszykiem w ręce. Duże, ciemne oczy zdawały się odwzajemniać spojrzenie Loup. Sąsiadująca z nią statuetka Matki Boskiej Bolesnej spoglądała w dół ze współczuciem, jej policzki pokrywały wyblakłe rdzawe plamy. – Święta Oliwio – wyszeptała Loup. – Powiedz mi, co powinnam zrobić. Czekała. Nie padła żadna odpowiedź. Zamiast niej skądś z tyłu dobiegł ją odgłos zbliżających się kroków. – Przepraszam. – Głos należał do Anny. Zawahała się, po chwili zapytała: – Wszystko w porządku, Loup? – Tak. Tylko rozmyślałam. Anna stanęła obok, przyglądając się figurze. – Ma taką słodką twarz. Wiesz, ona także była przy twoich narodzinach. Przyszłaś na świat praktycznie w jej cieniu, na środku rynku. – Sądzisz, że to coś znaczy? – spytała Loup. – Sądzę, że każda rzecz w życiu ma takie znaczenie, jakie jej przypiszemy – powiedziała łagodnie. – Chcesz porozmawiać o tym, co cię gnębi? – Muszę dokonać wyboru. – Tak. – Anna nie zapytała jakiego. Choć Loup nigdy nie wspominała o tym na głos, wiedziała. Na takim czy innym poziomie, wiedzieli wszyscy. – Szukasz rady?
– Tak. – Mam nadzieję, że ją znajdziesz. – Tak. – Loup zaczerpnęła powietrza. – Pomyślałam sobie, że jeśli Miguel wygra, to będzie znak. Że być może to on okaże się tym, któremu było to mimo wszystko pisane, a ja tylko miałam mu pomóc. Sądzisz, że może tak być? Anna milczała przez chwilę. – Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie za ciebie, Loup – powiedziała w końcu. – Musisz poszukać odpowiedzi we własnym sercu. – Dlaczego wybrałaś to, co wybrałaś? – Loup wstała szybkim, płynnym ruchem. Machnęła dłonią. – To. Ich. Ojca Ramona i siostrę Martę. Skąd wiedziałaś? Anna się uśmiechnęła. – Zajrzałam do wnętrza mojego serca. To może wydawać ci się dziwne, ale wtedy mieliśmy dziwny czas. Bardzo kocham ich oboje. I wierzyłam całym sercem, że to, co robili, było dobre. Nadal wierzę. – Więc tak naprawdę wcale nie musiałaś wybierać. – Między miłością, a tym, w co wierzę? – zapytała. Loup pokiwała głową. – Nie, ale nikt inny tego nie rozumiał i w efekcie straciłam wszystkich przyjaciół. Trudne wybory wymagają poświęcenia. To właśnie czyni je trudnymi, Loup. – To jest do bani. – Tak – zgodziła się Anna. – Jest. Nadszedł Dzień Świętej Oliwii, Loup skończyła siedemnaście lat. Tommy nie żył od prawie dwu. Trenowała niemal dwa lata. Gdy wszyscy świętowali, urządzając piknik na rynku, Pilar zaprowadziła ją do Czerwonego Nosa i ukradkiem, z butelki trzymanej w barze na wypadek odwiedzin Rosy Salamanki, nalała im po niewielkiej porcji drogiej tequili. – Wszystkiego najlepszego, dziecino. Smakowała wspaniale, więcej niż dobrze. Tak gładko. Ogrzewała, nie parząc, ciepłem, które zdawało się lśnić, rozpływając się delikatnie. – Ty smakujesz tak samo. – Dzięki – wyszeptała Loup. – Nie ma za co. – Pilar uśmiechnęła się do niej, ale za jej uśmiechem krył się cień smutku. Splotła palce z palcami Loup, uniosła jej dłoń i pocałowała. – Chodź, zmywajmy się stąd, zanim wpadnę w kłopoty. Dni mijały szybko, termin walki Miguela wydawał zbliżać się w zawrotnym tempie. Był gotów, gotów jak nigdy wcześniej. Potajemnie sparował z Loup, walczącą jak mańkut.
Sparował z innymi trenującymi w klubie bokserami zbliżonymi wagą i wzrostem do Terry’ego Flynna. Omawiał taktykę z trenerem i ćwiczył różne kombinacje. Biegał, skakał na skakance, podnosił ciężary i ćwiczył z workiem. Zrzuciwszy dziesięć funtów, nadal był zbudowany jak byk, ale był to szczuplejszy byk w świetnej formie. – Co teraz myślisz? – domagał się odpowiedzi, dwa dni przed walką. – Mam szansę? Mam? – Tak, Mig. – Kiwnęła głową. – Masz. Naprawdę sporą. Gdy nadszedł ten wieczór, wiwatowała długo i głośno. Miguela Garzy raczej się obawiano, niż go kochano. Budził więcej niechęci niż podziwu, ale był kimś miejscowym, urodzonym tu, jednym z nich, z krwi i kości. Na ringu obrócił się wolno, unosząc w górę rękawice. Miał na sobie nowy wymyślny szlafrok z poziomym niebieskim pasem na ramieniu ozdobionym pojedynczą gwiazdą i biegnącymi w dół dwoma szerokimi pionowymi pasami, jednym białym, drugim czerwonym. Wiwaty przybrały na sile. Tłum zawył. – Nie rozumiem – powiedziała Pilar. Stały obok narożnika Miguela. Trener Roberts spojrzał w ich stronę. Jego oczy, zazwyczaj wodniste i wyblakłe, błyszczały. – To flaga Teksasu, dziecko. Kiedyś była to wasza flaga. – Och. Miguel teatralnym gestem zrzucił szlafrok. Ten sam motyw zdobił jego spodenki. Ponownie uniósł ręce, rozkoszując się reakcją tłumu. – Nie popisuj się, Mig – mruknęła pod nosem Loup. – Oszczędzaj siły. Pilar, swoim zwyczajem, zacisnęła dłoń na jej ramieniu. – Naprawdę sądzisz, że ma szansę? – Tak uważam. – Czy to mogłoby coś zmienić, jeśli on wygra? Loup odwróciła głowę, spojrzała w zatroskane oczy Pilar. – Tak – powiedziała miękko. – Myślę, że mogłoby. – Dobrze. – Pilar przełknęła ślinę. – W takim razie zedrę sobie gardło, dopingując pieprzonego Miguela Garzę. – W porządku. – Loup ścisnęła jej rękę. – Ja także. To była najlepsza walka, jaką widziano od lat. Zawodnicy byli dobrze dobrani. Miguel miał naturę zabijaki, ale zyskał już doświadczenie i dość rozsądku, by oszczędnie gospodarować siłami. Terry Flynn polegał na swojej szybkości i nieco większym
zasięgu ramion, by trzymać go na dystans. Przez kilka pierwszych rund to właśnie Flynn miał kłopoty. Nie oczekiwał, że Miguel będzie tak dobrze przygotowany do walki z leworęcznym przeciwnikiem. Miguel zdobył przewagę i naciskał, próbując powalić przeciwnika, cały czas zmiękczając go uderzeniami w korpus. Kilka razy udało mu się trafić mocno w głowę. W trzeciej rundzie zadał serię ciosów zakończoną hakiem, po którym Terry Flynn zatoczył się na liny. Tłum zawył. Pilar wbiła paznokcie w ramię Loup. Loup nabrała głęboko tchu, czując na przemian ukłucia nadziei i żalu. Sędzia wkroczył między zawodników. Miguel cofnął się, balansując lekko. Flynn pozbierał się z lin. Otrząsnął się, uderzając kilka razy rękawicą w czoło, jak gdyby chciał sobie przypomnieć, by trzymać wysoko gardę. Walka została wznowiona. Niesiony myślą o zwycięstwie, Miguel naciskał mocniej, starając się znokautować rywala. Miał go w defensywie i wiedział o tym. Ale cios, który omal nie zakończył walki, wyostrzył zmysły Flynna. Odnalazł swój rytm, jego obrona znacznie się poprawiła. – Zwolnij! – wrzasnął na Miguela, w przerwie między kolejnymi rundami, trener. – Masz przed sobą jeszcze długą walkę, synu. Oszczędzaj siły. – Ach, daj spokój. Katuję go na śmierć! – Nie, wcale go nie katujesz. Zwolnij, kurwa, Mig – powiedziała Loup. Spojrzał na nią i krótko skinął głową. Było blisko. Naprawdę bardzo, bardzo blisko. Pod koniec szóstej rundy Miguel prowadził ogromną przewagą punktów. Choć próbował oszczędzać siły, zaczął słabnąć pod koniec siódmej. Dalej dotrzymywał Flynnowi pola, ale jego przeciwnik zaczął trafiać częściej. To nie były mocne uderzenia, nic dramatycznego, nic, po czym Miguel nie mógłby otrząsnąć się z odrazą. Niemniej dawały punkty. W jedenastej i dwunastej rundzie Miguel był wykończony. Z trudem nadążał za Flynnem. Nadal robił uniki, ale jego ataki były już pozbawione siły i szybkości. Flynn także był zmęczony, niemniej poruszał się bezustannie. Krążył wokół rywala i zadawał dochodzące raz po raz celu ciosy. Zabrzmiał gong oznaczający koniec spotkania. – Więc? – Pilar zadrżała. – Kto wygrał? – Nie wiem – powiedziała ponuro Loup. – Naprawdę nie wiem. Wszystko zależy od
tego, jak sędziowie liczyli punkty. Sędziowie naradzali się długo, dyskutując i kilkakrotnie sprawdzając swoje notatki. Tłum po obu stronach ringu zaczął się niecierpliwić, gwiżdżąc i krzycząc. W końcu ogłoszono decyzję. Nie była jednogłośna, a różnica punktów była naprawdę, naprawdę minimalna. Miguel przegrał.
Czterdzieści W miasteczku zapanowało przygnębienie. Nie było aż tak źle, jak po śmierci Tommy’ego, gdy oczekiwania i nadzieje wywindowane tak wysoko zostały zdruzgotane tak gwałtownie, niemniej było źle. Miguel Garza przez tydzień oddawał się pijaństwu i awanturom. Wdał się w całą serię bójek i złamał szczękę jednemu z przeciwników. Gdy w nocnym klubie Salamanki kilku żołnierzy powiedziało coś, co uznał za obraźliwe, wstał i ruszył na nich. Bramkarze musieli interweniować, a choć było ich czterech, powstrzymali go z trudem i gdyby nie byłby Garzą, zostałby aresztowany i oskarżony o napaść. Nie pojawił się, by sparować z Loup o wyznaczonej porze, co wcale jej nie zdziwiło. Zdziwiło ją to, że pojawił się już w następną niedzielę, nadal pijany, z podbitym okiem. – W porządku, mała dziewczynko. – Język lekko mu się plątał. – Teraz wszystko zależy od ciebie. Walczmy. – Miguel, nie jesteś w stanie, który pozwalałby ci wejść na ring – powiedział Floyd. – Zamknij się, staruszku. – Mig, możemy poprosić o rewanż – powiedziała Loup. – Prawie go dostałeś. To mogło skończyć się inaczej. – Nie. – Miguel ociężale potrząsnął głową. – Nie. Próbowałem. Nie chcę już nigdy więcej w życiu pracować tak kurewsko ciężko. Nigdy nie policzą punktów tak, by pozwolić komukolwiek z nas wygrać. Cały ten system to oszustwo. – Niemal znokautowałeś go w trzeciej rundzie. – Tak, ale jednak nie padł. – Zachwiał się lekko. – Czego ty chcesz? To zawsze była twoja walka, dzieciaku. Nie zwalaj tego na mnie. Chcesz, kurwa, zmienić zdanie, to je po prostu zmień. To jak będzie? – Nie wiem – mruknęła Loup. – Cóż, wcześniej czy później będziesz, do diabła, musiała się zdecydować! – Miguel wycelował w nią palcem. – A teraz właź na ring lub się wynoś. W tej chwili muszę kogoś uderzyć i albo będziesz to ty, albo poszukam kogoś innego. Wspięła się na ring. – Miguel wspiął się za nią, z pijacką zajadłością, ignorując protesty Floyda. Loup
pozwoliła mu rzucić się na siebie i uderzać, parując lub zbijając jego ciosy bez wysiłku. Oddała mu kilka razy, bijąc mocno, z siłą, po której jego umięśnione ciało drżało. Gdy było po wszystkim, stał zlany potem i dyszał ciężko, alkohol parował z każdego pora jego skóry, ale był spokojniejszy i patrzył trzeźwo. – Dzięki, dzieciaku. Loup kiwnęła głową. – Jasne. – Mówiłem poważnie. Musisz podjąć decyzję. – Wiem. Niemniej nadal to odkładała. Ten ciężar spoczął jej na ramionach niczym głaz. Minął kolejny tydzień, potem następny i jeszcze jeden. Miguel pojawiał się na treningach, choć zazwyczaj był pijany i powolny w ringu. Czuła się coraz bardziej niepewna. Późno w nocy śniła o Tommym. O tym, jak na jego twarzy malowało się zawsze skupienie, gdy trenował. O tym, jak jaśniała z dumy, gdy wchodził na ring. Jak blada i pozbawiona życia była ta twarz na stole operacyjnym, gdy błękitny czepek zakrywał ranę na jego głowie. Potem budziła się, by ujrzeć Pilar z twarzą rozluźnioną we śnie i promieniami słońca lśniącymi na rozsypanych po poduszce jedwabistych, brązowych, przetykanych blond pasmami włosach. – Nie patrz na mnie w ten sposób – mruknęła Pilar, przyłapując ją kiedyś. – Jestem niemal w stanie poczuć twoje spojrzenie. – W jaki sposób? Otworzyła oczy. – Jakbyś starała się mnie zapamiętać. Wszystko zmieniło się miesiąc po porażce Miguela. Przyszedł na ich poranne, niedzielne spotkanie trzeźwy i wyjątkowo spokojny. Słuchał poleceń Floyda i wykonywał je co do joty. Po raz pierwszy od tygodni był to porządny trening i Loup czuła, że Miguel naprawdę stara się zmusić ją, by dała z siebie wszystko. – Dobra robota – skwitował trener. – Idźcie pod prysznic. – Hej. – Miguel złapał Loup za ramię. W jego brązowych oczach malował się smutek. – Poczekaj na mnie, jak już się wyszorujesz. Chcę z tobą pogadać, dobra? – Tak, jasne – zgodziła się. Umyła się i przebrała, bez pośpiechu. Miguel notorycznie brał długie prysznice, nie
przejmując się tym, że zapasy gorącej wody są ograniczone. Tego dnia jednak umył się szybko i nie musiała prawie na niego czekać. Pojawił się z mokrymi jeszcze włosami, pachnący mydłem. – Chodź. – Zaprowadził ją w stronę ławeczek do wyciskania ciężarów. Usiedli na sąsiadujących ławeczkach, naprzeciw siebie. Miguel zaczerpnął tchu i westchnął. – Posłuchaj, nie lubię wtrącać się w cudze sprawy, jasne? I nie jestem pewien, jak to z tobą dokładnie jest. Być może to nie jest nic ważnego. Ale stoisz przed ważnym wyborem i, Boże pomóż mi, trochę mi na tobie zależy. Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć, co jest na rzeczy. – Co? – Pamiętasz, jak powiedziałem, że w tym miasteczku wszystko, wcześniej czy później, wychodzi na jaw? – zapytał. Loup pokiwała głową. – Cóż, twoja dziewczyna spotyka się z Rorym Salamanką. Loup wpatrywał się w niego pozbawionym wyrazu wzrokiem. – Pilar? – Uhm, tak. – Miguel, zakłopotany, przeczesał dłonią mokre włosy. – Przynajmniej w kilka ostatnich środowych wieczorów. – Jesteś pewien? – Tak. – Jego głos był niezwykle łagodny. – Jestem pewien. Wstała tak szybko, że zakręciło jej się w głowie. – Rany. – Miguel także wstał, położył dłonie na jej ramionach. – Zwolnij, dzieciaku. Ludzie zaczynają się schodzić. A przecież nie chcesz, by ktoś zobaczył, jak łamiesz barierę dźwięku. – Zacisnął palce. – Nic ci nie będzie? Loup zamrugała. – Nie wiem. – Rozluźnij się. – Próbował potrząsnąć jej spiętymi brakami, nie drgnęły. – Widzisz, właśnie dlatego nie angażuję się w żadne związki. Takie gówno się trafia. Trafia się każdemu. Nie jesteś pierwsza i nie będziesz ostatnia. Nie zrób niczego głupiego. Idź na spacer, poczekaj, aż przejaśni ci się w głowie. W porządku? – Dobrze. Na zewnątrz świeciło wiszące wysoko słońce. Choć była dopiero wiosna, już zaczynało robić się gorąco jak w piekle. Loup spacerowała bez celu, ze sportowym workiem zwisającym z ramienia, powłócząc nogami po zakurzonych ulicach. Czuła się opuszczona i zagubiona. Coś kłuło ją głęboko w piersi, jakby w to miejsce Miguelowi udało się trafić jednym ze swoich mocnych ciosów.
Można cię zranić, dziecino. Widziałam, jak cierpisz. Znalazła się pod szkołą. W niedzielę była zamknięta, wokół panowała cisza. Usiadła na schodach, na stopniach, na których dawno, dawno temu siedziała razem z Tommym. Przy wejściu był uchwyt na flagę. Wcześniej go nie zauważyła. Z osadzonego w nim drzewca zwisały jeszcze jej resztki, wyblakłe i potargane. Bezbarwny łach man powiewający na wietrze na tle błękitnego nieba. Jeśli dobrze wytężyło się wzrok, nadal dawało się dostrzec samotną gwiazdę na wyblakłym niebieskim polu i dwa towarzyszące jej pasy. To przypomniało jej o przegranej Miguela. Przegranej świętej Oliwii. Loup wstała, znów zbyt szybko. Znów zakręciło jej się w głowie. Gdyby ktokolwiek ją obserwował, dostrzegłby tylko rozmazaną smugę pomiędzy chwilą, gdy siedziała i gdy już stała. W głowie zabrzmiał jej głos Tommy’ego. Bądź ostrożna! Ostrożna. Oddychała powoli i głęboko, dopóki zawroty głowy nie ustąpiły, potem ruszyła wolnym krokiem w kierunku Czerwonego Nosa. Tym razem Pilar dostrzegła ją od razu. Jej oczy nie rozjaśniły się, uśmiech zadowolenia nie pojawił się na jej ustach. Załamał się i umarł w momencie, gdy ujrzała twarz Loup. – Hej – powiedziała cicho. – Musimy porozmawiać. Pilar skinęła głowa. Odwróciła się w stronę Joe Torresa, liczącego butelki i robiącego notatki na przypiętej do podkładki kartce. – Joe, kochanie, mógłbyś mnie dziś zastąpić? Proszę? Zgodził się niechętnie. Wyszły razem, nie dotykając się, nie rozmawiając. Nie, póki nie znalazły się na opuszczonym odcinku ulicy. Mijały budynki biurowe, zabite deskami i porzucone. Nie tak dawno schroniły się w jednym z nich przed deszczem. Loup zatrzymała się i spojrzała Pilar w oczy. – Rory Slamanka. – Tak. – Pilar zadrżała, schowała twarz w dłoniach. Opuściła je po chwili. – Zastanawiałam się, jak długo potrwa, nim się dowiesz. – Jak długo to trwa? – Niezbyt długo. Zaledwie kilka tygodni. Coś zakuło ją w sercu.
– Tak, cóż, wiem, że jest bogaty. I w miarę przystojny. Czy jest miły, Pilar? Mam nadzieję, że przynajmniej jest sympatyczny. – Tak – powiedziała miękko Pilar. – Naprawdę jest. Powiedział, że od dawna chciał się ze mną umówić, ale bał się, że będzie to wyglądało dziwacznie, bo byłam jeszcze bardzo młoda. Poczekał kilka lat. Jest staroświecki, wiesz? – Czy on chociaż wie o mnie? – Wie – mruknęła. – Pytał mnie o to. Powiedziałam mu… powiedziałam mu, że to nic takiego. Dziecięce zabawy. Sposób, by namieszać chłopakom w głowach i sprawić, by mnie nie zaczepiali. – Przełknęła ślinę. – Powiedziałam mu, że tylko ty traktowałaś to poważnie, że i tak zamierzałam z tobą zerwać. – Dlaczego? – wyszeptała Loup, czując, jak pieką ją oczy. – Nie patrz na mnie w ten sposób. – Pilar zadrżała. – Jezu! Wścieknij się. Wrzeszcz na mnie! – Pilar, dlaczego? – Ponieważ rozdzierałam cię na kawałki! – Jej głos poniósł się echem po pustej ulicy. – Sądzisz, że tego nie wiem? Nie widzę tego? Do diabła, Loup! Wiem, przed jakim stoisz wyborem, a ty wiesz, co musisz wybrać. A jeśli tego nie zrobisz, to co, kurwa, będzie dalej z nami? Za pięć lat? Albo za dziesięć? Będziesz tu uwięziona. Utkniesz tu, żyjąc w zwolnionym tempie i nienawidząc mnie za to. – Nie. – Loup potrząsnęła głową. – Nigdy bym cię za to nie winiła. – Och, do diabła! Wiesz co? – Pilar roześmiała się desperacko śmiechem, który przeszedł w będącą szlochem czkawkę i urwał się gwałtownie. – Masz rację, ty byś mnie nie winiła. Dziecino, ty nie potrafisz nawet być małostkowa, złośliwa czy okrutna. Ale ja potrafię. Widziałabym, jaka jesteś nieszczęśliwa w każdej pieprzonej godzinie takiego życia i winiłabym za to siebie. Aż pewnego dnia zaczęłabym winić ciebie za to, że sama czuję się jak gówno… – Jej ramiona zadrżały. Loup milczała. Pilar odzyskała oddech, wytarła oczy. – Kocham cię. – Jej głos ponownie się załamał. Zamilkła na chwilę. – I gdybym była lepszą osobą, zrobiłabym… Zrobiłabym to, co powinnam zrobić. Przestałabym prosić cię, byś porzuciła swoje marzenia. Stałabym za tobą i wspierała cię. Cieszyłabym się, mając cię tak długo, jak tylko bym mogła, a potem pocałowałbym cię i pozwoliła odejść, niczym narzeczona jakiegoś pieprzonego żołnierza w czasie wojny, gotowa posłać go do walki i
owdowieć. – Potrząsnęła głową, słońce zalśniło na poznaczonych śladami łez policzkach. – Ale nie jestem tak odważna Loup. Nie jestem tak silna. – Dlaczego po prostu mi nie powiedziałaś? – Bo nie jestem wystarczająco silna! – Wzięła długi, urywany oddech. – Nie jestem też na tyle silna, by pozwolić ci odejść. Potrzebowałam, żebyś to ty mnie odepchnęła. – W ramiona Rory’ego Salamanki? – spytała Loup. – Kogokolwiek, wszystko jedno. Rory po prostu tam był. – Pilar, gestem pełnym znużenia, wzruszyła ramionami. – To bez znaczenia. Po tobie wszystko jest jak tania tequila. Loup uniosła wzrok, pozwalając, by słońce oślepiło jej piekące oczy. Spojrzała na Pilar. – Czy to naprawdę to, czego chcesz? – Nie – wyszeptała Pilar. Łzy powoli spływały jej po twarzy. – Ale to coś, z czym mogę żyć. – Dobrze. – Loup zamknęła oczy i pozwoliła, by świat pogrążył się w ciemności.
Czterdzieści jeden Ich związek zakończył się równie gwałtownie i nieoczekiwanie, jak się rozpoczął. Pilar wyprowadziła się tego samego popołudnia. – Co tu jest, kurwa, grane? – zapytał zdezorientowany T.Y., wchodząc do garażu, w którym Mack asystował Loup podczas treningu. – Słyszałaś? Pilar właśnie spakowała wszystkie swoje pieprzone graty i wyniosła się. Pokłóciłyście się? Loup nie odpowiedziała, uderzając dalej w gruszkę. – Powiedziała C.C., że Rory Salamanka pozwolił jej wprowadzić się do pokoju nad barem. Loup? Nadal skupiała się wyłącznie na gruszce. – Co jest grane? Mack spojrzał na twarz Loup. – Zamknij się, T.Y. – Po prostu chcę wiedzieć! – zaprotestował. Mack wskazał drzwi. – Nie teraz. Wyjdź. T.Y. wyszedł, narzekając pod nosem. Loup zwiększyła tempo, uderzając mocniej. Trzpień, na którym była osadzona, nie wytrzymał i skórzana gruszka poszybowała w powietrze. – Cholera. – W porządku. – Mack schylił się po metalowy bolec. – Naprawię to. – Dzięki. Pokiwał głową. Bez Macka by nie wytrzymała. Zawsze rozumiał ją najlepiej. Dał jej czas i miejsce, by przetrwała najgorszy ból, nie narzucając się, i dopilnował, by inni postąpili tak samo. To naprawdę bolało. Loup rozumiała, dlaczego Pilar tak postąpiła. Rozumiała, że sama ją sprowokowała, nie potrafiąc dokonać wyboru; że był to jedyny sposób, w jaki Pilar potrafiła pozwolić jej odejść. Ale ta wiedza w żaden sposób nie łagodziła bólu. Kolejne dni mijały niczym we śnie, wypełnione poczuciem straty i samotnością, pustką, klującą głęboko w sercu.
Ale na ringu jej zmysły wyostrzyły się jak nigdy wcześniej. Tylko to jej zostało. Tak właśnie czuła się, wchodząc do pachnącego potem i pleśnią, przepełnionego wspomnieniami o Tommym klubu. Pusty ring czekał na nią, stojący obok Floyd sprawdzał coś w grafiku, Miguel owijał dłonie taśmą. – Cześć, dzieciaku. – Spojrzał jej w oczy. Jeśli nie liczyć żołnierzy, to było naprawdę małe miasteczko. Wiedział. – Jesteś gotowa? – Tak. – Loup wzięła głęboki oddech. – Jestem. Na krótką chwilę wszechświat skurczył się i ból odszedł. Był tylko spokojny taniec, wymiana ciosów i uniki. Zbyt wolno, zbyt statycznie, ale to był tylko trening. Przygotowanie. Jak początek długiej trajektorii, która zakończy się innym tańcem, inną walką. Taką, która odbędzie się w świetle reflektorów, pośród wrzeszczącego tłumu, z przeciwnikiem szybkim jak błyskawica, uderzającym z siłą gromu. Taką, która może coś zmienić. – Dobra robota – powiedział Floyd. – Dobra robota. Potem ból powrócił. W pokoju Tommy’ego umyła się i ubrała powoli. Nigdy nie spędzał w nim wiele czasu i wrażenie jego obecności wyblakło. Wspomnienia o Pilar były mocniejsze. Pilar udającej, że wcale się jej nie przygląda. Złoszczącej się, gdy Loup ją na tym przyłapała. Roztkliwiającej się. Całującej ją, z twarzą mokrą od deszczu. Loup potrząsnęła głową, niczym usiłujący dojść do siebie po otrzymaniu ciosu bokser, odrzucając wizje. Zeszła na dół. Miguel zdążył umyć się i przebrać, czekał na nią. – Hej, dzieciaku. – Kiwnął w jej stronę brodą. – Czy kiedykolwiek upiłaś się naprawdę mocno? Do utraty świadomości, tak by rzucić pawia albo zwalić się pod stół? – Nie – odparła. Klepnął ją w ramię. – Zatem dziś jest ta noc. Sądziła, że ma na myśli ogródek na górze, ale Miguel zabrał ją do Jerycho. – Musisz być wśród ludzi. – Postawił na stoliku pomiędzy nimi butelkę whisky, waląc nią o blat. – Życie toczy się dalej. Dla ciebie niezbyt już długo. Zamierzasz to zrobić, musisz więc jak najlepiej wykorzystać czas, jaki ci pozostał. – Napełnił szklanki. – Pij. – To była dobra whisky.
Ty smakujesz tak samo. To bez znaczenia. Po tobie wszystko jest jak tania tequila. Oczy zaczęły ją piec. – Jezu! – powiedział z odrazą Miguel. – Przestań wyglądać jak cholerny, święty męczennik na krzyżu. – Ponownie napełnił jej szklankę. – Wkurz się, zacznij przeklinać i narzekać. Wdaj się w bójkę. Albo uwal się na smutno i płacz. Wszystko jedno. Nie potrafisz płakać jak zwykli ludzie, prawda? - Nie potrafię – powiedziała Loup. – I nie jestem. – Nie potrafisz i nie jesteś, co? – Nie potrafię płakać jak zwykli ludzie i nie jestem wkurzona. – Wypiła drugą kolejkę i przyjrzała się pustej szklance. – Nie jestem też pewna, czy mogę się upić. Z początku to czuję, ale zawsze wypala się bardzo szybko. – Bo masz pokręcony metabolizm. – Miguel ponownie nalał do obu szklanek. – Pij szybciej. Jak to możliwe, że nie jesteś zła? Rzuciła twoją śliczną małą dupcię dla bogatego chłopca. Wszystko jest jak tania tequila… – Tak. – Po trzeciej kolejce lekko zakręciło się jej w głowie. Patrzyła, jak Miguel opróżnia swoją drugą szklaneczkę i ponownie nalewa im obojgu. – Wiem. – Więc się wścieknij. – Nie mogę. – Loup potrząsnęła głową – Nie na Pilar. Miguel westchnął, stuknął swoją szklaneczką w jej. – W porządku, dzieciaku. Zatem po prostu się upij. Zaufaj mi, to pomaga. Nie przestawał nalewać, Loup nie przestawała pić, dwie kolejki na każdą jego jedną. I w końcu późno w nocy dotarła do punktu, w którym alkohol pokonał jej metabolizm. Pokój zaczął kołysać się wokół niej i liczyło się tylko to, co tu i teraz, i obietnica zapomnienia. Żadnego bólu. Tylko to. Chwiała się na nogach. Była niejasno świadoma, że Miguel odprowadził ją do kościoła. Po drodze patrole zatrzymywały ich kilkakrotnie, za każdym razem pozwalając im iść dalej. Był Garzą. To coś znaczyło w miasteczku. Przy bramie Loup zaczęła grzebać w kieszeniach, szukając klucza. – Hej, kochanie. – Miguel także był pijany. Odwrócił ją i popchnął, przypierając do zamkniętych wrót całym ciężarem ciała. – Co powiesz na małe pieprzenie z zemsty? Zastanów się nad tym. Zdradził cię z Salamanką, odpłać jej Garzą.
Z wysiłkiem uniosła głowę. – Myślałam, że cię nie kręcę, Mig. Pogłaskał ją po policzku. – Podobasz mi się taka. Kute, żelazne pręty wbijały się w jej plecy, przywołując wspomnienia. Przysięgam na Boga, mogłabym zjeść cię łyżeczką. – Pijana? – Bezbronna. – Nie chcę tego, Mig – powiedziała miękko Loup. – Nie bądź taki. To nie jesteś prawdziwy ty. Jesteś lepszy niż to. Spojrzał na nią. Jego twarz znajdowała się tuż przy jej twarzy. – Może masz o mnie przesadzone wyobrażenie. – Nie. – Nagły zastrzyk adrenaliny spowodował, że zadrżała, przegnał najgorszą pajęczynę z jej głowy. Odepchnęła go, niezbyt mocno, ale wystarczająco silnie, by się zatoczył. – Może to ty nie doceniasz siebie. – Kurwa! – Odzyskał równowagę. – Staram się tylko pomóc. – Tak, cóż, może na swój własny, porąbany sposób. Mig, nie jestem aż tak pokręcona, jak ci się zdaje. – Loup spojrzała na niego, trzymał się w bezpiecznej odległości. – A może jestem, tylko po prostu nie w taki sposób, jak myślisz. Pilar nie zostawiła mnie dlatego, że nadarzyła się okazja, by złapać Rory’ego Salamankę. – Bez jaj – powiedział cierpko. – To był jedyny sposób, jaki potrafiła wymyślić, by pozwolić mi odejść. Żebym mogła to zrobić. Miguel wyciągnął z kieszeni butelkę, pociągnął z niej długi łyk. – Cholernie gówniany sposób. – Tak – zgodziła się smutno Loup. – Właśnie tak. Wyciągnął dłoń, podając jej flaszkę. Gdy odmówiła, napił się ponownie. – Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej? – W Jerycho? – Wzruszyła ramionami. – Jak powiedziałeś, to małe miasteczko. Nie chcę, by Rory coś usłyszał. Nie chcę spieprzyć tego Pilar. Wystarczająco spieprzyłam jej życie do tej pory, to nie jej wina, że nie mogłam zmusić się, by dokonać wyboru. – Święta pieprzona Oliwia. – Miguel potrząsnął głową. – Świetnie. Miłego męczeństwa.
Patrzyła, jak zataczając się, odchodzi, potem otwarła bramę i udała się do pustego łóżka w pustym, ciemnym pokoju.
Czterdzieści dwa Miguel nie pojawił się na dwóch kolejnych treningach. – Myślałem, że chłopak już się pozbierał – powiedział trener Roberts, gdy Miguel nie przyszedł po raz drugi. Zamyślił się. – Mieliście jakąś sprzeczkę? Loup westchnęła. – Tak sądzę. – Hmm. – Przyjrzał się jej uważnie. – Przystawiał się do ciebie, prawda? A ty go odrzuciłaś? – Skąd pan wie? Floyd skrzywił usta. – Powiedzmy, że znam Miguela Garzę od dawna. Chwyta okazję, gdy tylko się nadarzy, i nie lubi, gdy mu się odmawia. Jeśli chodzi tylko o to, sądzę, że niedługo wróci. – Potarł nieogolony policzek. – Masz na niego dobry wpływ, Loup. To go niepokoi. – Więc co robimy? – zapytała. – Czekamy? – Nie – powiedział powoli. – Nie. Myślę, że nadszedł moment, byśmy poważnie porozmawiali, dziecko. – Odłożył trzymany w ręce grafik. – Zaczynam rozumieć, że przez pewien czas się wahałaś i że miało to coś wspólnego z… młodą damą. Poczucie straty zakuło ją w sercu. – Mig panu powiedział? – Wyraził pewne obawy, tak. – Rozumiem. – Loup przeczesała włosy dłonią owiniętą taśmą. – Cóż, już więcej się nie waham, proszę pana. – Nie ma w tym nic złego. – Głos Floyda brzmiał łagodnie. – Jakikolwiek byłby tego powód. Nic nie zostało jeszcze oficjalnie ustalone, żadne koła nie zostały wprawione w ruch. Możemy wszystko odwołać choćby dziś i nie będę miał do ciebie żadnego żalu. To zaszczyt i przygoda móc cię uczyć. – Nie. – Potrząsnęła głową. – Jestem gotowa. – Cóż, gotowa… – Gotowa, by ogłosić to oficjalnie. – Loup spojrzała mu w oczy, spokojnie, bez mrugnięcia. – Gotowa, by wprawić koła w ruch, ustalić termin. Chciałabym tego. Chciałabym
wiedzieć, do czego zmierzam. Wydął usta. – Jesteś pewna? Kiwnęła głową. – Jestem pewna. – W porządku. – Floyd ponownie podrapał się po policzku, spojrzał na nią ukradkiem. – Co myślisz o Dniu Świętej Oliwii? Loup rozbłysły oczy. – Poważnie? – Poważnie. – Pozwolił sobie na uśmiech. – W przyszłym roku wypada w trzecią sobotę miesiąca. Twoje osiemnaste urodziny, jeśli się nie mylę. Skoro zamierzamy to zrobić, równie dobrze możemy zrobić to w wielkim stylu i z rozmachem, Loup Garron. – I uważa pan, że do tego czasu będę gotowa? Tak naprawdę gotowa? – Tak naprawdę gotowa? – Uśmiechnął się szerzej. – Cóż, mamy dziewięć miesięcy. Nie mogę obiecać niczego poza tym, że za dziewięć miesięcy będziesz gotowa na tyle, na ile tylko pozwolą moje umiejętności. To nieodkryte terytorium, dziecko. – Co z Migiem? – Ach, Miguel. – Uśmiech Floyda znikł. – Przypuszczam, że wróci w swoim czasie. Ale jeśli się zgodzisz, chciałbym wciągnąć w przygotowania Kevina McArdle’a. Inny sparing-partner dobrze ci zrobi. Nieco wyszedł z wprawy, ale sądzę, że chętnie pomoże i że możemy mu zaufać. Był blisko z twoim bratem. – Dobrze. Trener jeszcze raz przyjrzał jej się uważnie wyblakłymi, wodnistymi oczami. – I jesteś pewna. Na sto procent pewna. – Tak – odpowiedziała krótko Loup. Pokiwał głową. – Porozmawiam z McArdlem. I porozmawiam z Billem Argyle’em. Wprawię koła w ruch. – Dziękuję panu. – Zawahała się. – Co stanie się z panem, gdy to wszystko wyjdzie na jaw? Floyd machnął dłonią. – Pozwól, że ja będę się o to martwił, dziecko. W następną niedzielę, gdy Loup przyszła do klubu, Kevin McArdle już tam był. Rozgrzewał się, skacząc na skakance. Zawsze był staranny. Jego blade, piegowate ciało
straciło nieco mięśni, ale stopy poruszały się bez wysiłku, sznur skakanki rozmywał się w powietrzu. – Hej, Loup. – Kevin przywitał ją z uśmiechem, zwijając skakankę na ramieniu. – Co tu robisz, dzieciaku? – Nie powiedział mu pan? – zapytała Floyda. Potrząsnął głową. – Uznałem, że łatwiej będzie mu pokazać. – Hę? – Kevin omiótł ich wzrokiem. – Prosił pan, żebym pomógł w specjalnym projekcie treningowym. – Ściśle tajnym projekcie – zgodził się trener. – Loup? – W głosie Kevina zabrzmiało niedowierzanie. – Przebierz się i rozgrzej – rzucił w jej stronę Floyd, po czym zwrócił się do Kevina McArdle’a: – Zobaczysz. Było coś ekscytującego w perspektywie walki z kimś nowym, nawet jeśli miała odbywać się w zwolnionym tempie. Przynajmniej coś się działo. Znała Kevina; od dziecka obserwowała, jak trenuje. Wielokrotnie widziała, jak walczył. Niemniej wejście z nim na ring będzie kolejnym krokiem w stronę jasno określonego celu. Ruch. Postęp. Loup rozgrzała się powoli, skacząc na skakance na tyle szybko, by poczuć, jak krew zaczyna krążyć w jej żyłach. Uderzyła kilka razy delikatnie w worek, kącikami oczu obserwując Kevina, który przyglądał się jej rozbawiony i niepewny. – Dobrze, wystarczy – powiedział trener. – Rękawice i ochraniacze. Sprawdził ich kaski i upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, związał im rękawice. Wspięli się na ring. – To szaleństwo. – Kevin uśmiechnął się do niej, szczerząc zęby zza ochraniacza, miedziane włosy wystawały mu spod kasku. – Ale, do diabła, co mi tam. Nie przeszkadza mi to. Chyba nadal pamiętam, jak to się robi. – Uderzył rękawicami o siebie. – Czego oczekujesz, trenerze? Floyd nie oderwał spojrzenia od grafiku. – Od ciebie? Och, po prostu rzuć na nią wszystko, co masz. – Hę? – Słyszałeś. Szczegółowy program opracujemy potem. – Uniósł wzrok. – Loup, chcę, żebyś walczyła dziś wyłącznie w defensywie. McArdle jest szybszy niż Miguel, ale wyszedł z
wprawy. – W porządku – powiedziała radośnie. – Zaczynacie na mój znak. Walka! Kevin McArdle mrugnął do Loup, potem zrobił niewielki krok do przodu i wyprowadził powolny, ostrożny cios w jej głowę. Odtrąciła jego rękę. – Przestań się wygłupiać. Trener podniósł głos: – Powiedziałem, wszystko, McArdle! Na litość boską, dziewczyna radzi sobie z każdą zagrywką Miguela Garzy. Gapił się na Loup. – On mówi poważnie. – Uh-huh. Zamrugał. – Ty mówisz poważnie. – Tak. – Loup uniosła rękawice. – Posłuchaj, po prostu spróbuj, dobrze? – Dobrze. – W jego głosie zabrzmiało powątpiewanie, ale kolejną kombinację wyprowadził nieco szybciej niż wcześniej. Gdy sparowała jego ciosy bez wysiłku, otworzył szeroko oczy. Uspokoił się i zaczął naciskać ją na poważnie. Loup oddychała powoli, dopasowując się do jego tempa. Nieco zardzewiał, nieco wyszedł z wprawy, ale był dobry. Szybszy niż Miguel, choć nie uderzał tak mocno. Nie miał też jego instynktu zabójcy. Niemniej, robiąc uniki, blokując lub zbijając zadawane przez niego ciosy, podziwiała pracę nóg przeciwnika i zręczne ruchy. – Jasna cholera! – Kiedy trener obwieścił koniec pierwszej rundy, Kevin uśmiechnął się szeroko. – Jasna cholera! – Tak – powiedział lakonicznie Floyd. – To cholerny cud, synu. – Czym ty jesteś? – Nie wiem dokładnie – przyznała Loup. – To jakiś rodzaj inżynierii genetycznej. Mój ojciec był efektem eksperymentu, który wyrwał się z laboratorium, więc tak do końca nikt nie wie. Ale facet, który zabił Tommy’ego, był taki jak ja. Inny. Pamiętasz, jak trener powiedział, że coś było nie tak z tą walką? To nie był ten sam gość, z którym ty walczyłeś, Kevin. To był jego bliźniak, czy coś w tym guście. Kevin gwałtownie wypuścił powietrze, przenosząc wzrok z jednego z nich na drugie. – Chcecie go dostać, prawda?
– Tak – powtórzył Floyd. – Wchodzisz w to, synu? Uśmiechnął się szeroko. – Jasne, cholera, że wchodzę, proszę pana!
Czterdzieści trzy Dni mijały, zmieniając się w tygodnie. Tygodnie przechodziły w miesiące. Nie różniły się specjalnie od siebie. Trening i obowiązki; ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze więcej ćwiczeń. Wieczory spędzane z pozostałymi Santitos. Mackiem – złotą rączką, Dondim i T.Y., który został specjalnie, by jej pomagać. C.C. Rider pojawiał się i odchodził, sypiając to tu, to tam. Związał się z grupą Salamander, niegdyś będącą ich przeciwnikiem. Czasami wracał do kościoła, czasami zatrzymywał się u któregoś z nich. Jeśli były jakieś plotki o Pilar, to właśnie C.C. je przynosił. – Rory Salamanka przeniósł ją do siebie – oznajmił pewnego dnia przy kolacji. – Jego mama jest wkurzona. Wszyscy zamilkli, spoglądając na Loup. – Radzi sobie jakoś? – zapytała. – Rosa? Potrząsnęła głową. – Pilar. – Tak sądzę. – C.C. wzruszył ramionami. – Nie pracuje już w barze po tyle godzin co wcześniej. – Cóż, tego właśnie zawsze chciała – zauważył T.Y. Loup spojrzała na niego z ukosa. – A nie? Ojciec Ramon zakaszlał cicho. – Pieczeń jest dziś doprawdy doskonała. Zrobiłaś coś inaczej niż zwykle, Anno? – Ja? – Anna się uśmiechnęła. – Nie. – Dodałem nieco chili – wyjaśnił Dondi. – Dostałem je od pana Escobara. Smakuje ojcu? – Bardzo smaczna. To nadal sprawiało ból. Nadal bolało. Loup nie widziała Pilar, odkąd się dowiedziała, od dnia, gdy Pilar się wyprowadziła. Nie widziały się, odkąd wróciły razem do kościoła, by rozstać się bez słowa. Rozstanie było szybkie i nieodwołalne. Pod pewnymi względami tak było lepiej.
To pozwoliło jej w pełni skoncentrować się na osiągnięciu jednego, pojedynczego celu. Jedna droga, jeden ściśle wytyczony kurs. Jedna walka, jedna chwila zawieszona w czasie. Pozbawiony twarzy, anonimowy tłum bez znaczenia. Nie będzie liczyło się nic poza tym, co wydarzy się na ringu. Nic, prócz stawienia czoła człowiekowi, który zabił Tommy’ego. Grom i błyskawica. – Sądzę, że go mamy! – powiedział Floyd Roberts jakieś sześć tygodni po ich pamiętnej rozmowie. Na jej lekko zaróżowionej twarzy malował się wyraz tryumfu. – Bill był cholernie ciekaw tego młodego, tajemniczego boksera, pragnącego wyrównać rachunki. Powiedziałem mu, że będziesz gotowa na wiosnę. Poprosiłem o ustalenie daty. Powiedziałem, że jeśli da nam Rona Johnsona, rozedrzesz go na strzępy. Zgodził się na wszystko. – To wspaniale. – Loup przekrzywiła głową. – Trenerze? Kiedy ustalał pan szczegóły walki Tommy’ego, czy powiedział mu pan, że pana zdaniem Tommy może pokonać tego gościa? – Tak. – Kolory odpłynęły z jego twarzy. – Boże, pomóż mi. Założyliśmy się o to. – Dlatego dokonał podmiany. Zmarszczył usta. – Tak sądzę. – Z tego powodu mi pan pomaga? – Poczucie winy? – Położył dłoń na jej ramieniu. – To zawsze był powód, dziecko. Wiedziałaś o tym. Mówiłem ci, że kochałem twojego brata jak syna. Loup pokiwała głową. – Ale ty… – Zacisnął mocniej palce. – Muszę przyznać, że chcę zobaczyć, co się stanie. Po wszystkich tych latach nadal wierzę, że boks jest nauką. Chcę zobaczyć, jak to zagra na tym poziomie. Po niemal trzech miesiącach Miguel Garza niespodziewanie powrócił. Gdy Loup przyszła do klubu w niedzielny poranek, zastała go rozgrzewającego się obok Kevina McArdle’a. – Cześć, dzieciaku. – Pozdrowił ją skinieniem głowy. – Cześć, Mig. – Ucieszyła się na jego widok. – Wróciłeś? – Być może. – Odsunął się od worka i oparł plecami o ścianę, splatając ramiona na piersi. – Domyśliłem się, że musieliście wciągnąć w to McArdle’a. Był blisko z twoim bratem. Chciałem zobaczyć, jak ci z nim idzie. Masz coś przeciw, trenerze?
Floyd potrząsnął głową. – Nie. Miguel przyglądał się, jak sparują. Wygłosił szereg złośliwych komentarzy na temat możliwości Kevina. Kevin, słysząc je, stał się bardziej agresywny niż zwykle, co Loup przyjęła z radością. Raz nawet udało mu się zaskoczyć ją i trafić, uderzając w bok chronionej kaskiem głowy, gdy usiłowała prześlizgnąć się pod jego gardą. – Bijesz jak dziewczyna, McArdle – zawołał Miguel. Kevin chrząknął ponuro. – Czy to miało być ironiczne, Garza? Miguel parsknął śmiechem. – Tak myślałem – powiedział, gdy skończyli. – Loup mogłaby, z pożytkiem dla niej, spędzić jeszcze kilka rund w ringu, prawda? – Prawdopodobnie – zgodził się trener. – Mała dziewczynka wyssała z ciebie wszystkie siły, co? – zapytał spoconego, oddychającego ciężko Kevina Miguel. – Jesteś szybki i dobrze się ruszasz. Ale nie uderzasz nawet w połowie tak mocno, by dać jej przedsmak tego, co ją czeka. Kevin otarł czoło ramieniem. – Sądzisz, że ty to potrafisz? – Nie, jeśli ten skurwiel bije równie mocno, jak Loup. Ale mam pewien pomysł. – Miguel rzucił Floydowi parę treningowych rękawic. Floyd złapał je, wykazując się refleksem. – Co o tym myślisz, trenerze? Zważył je w dłoni. – Dociążone? – Uh-huh. – Miguel pokiwał głową. – Śrutem. – Uśmiechnął się leniwie. – Nie nadawały się już do niczego innego, pomyślałem więc, że znajdę dla nich jeszcze jakieś dobre zastosowanie. – Jezu, Garza – powiedział z mieszaniną przerażenia i konsternacji Kevin. – Co? – Wzruszył ramionami. – Porządny z ciebie gość, McArdle, ale trochę pedziowaty. Choć jest niezła, Loup jest kompletnie zielona. Wyjdzie na ten ring i będzie to jej pierwsza poważna walka. Nic na to nie poradzimy. Ani ty, ani ja. To może dać jej przedsmak tego, co ją czeka. – Myślę, że warto spróbować – powiedział Floyd. – Ale boksując w nich, szybko stracisz siły, synu. – Tak, cóż, nadal masz McArdle’a. – Miguel kolejny raz wzruszył ramionami.
Odebrał od niego rękawice. – Jeśli chcesz znać moje zdanie, powinieneś pozwolić jej czasem zdjąć kask. – Zakołysał rękawicami. – Daj mi z nią powalczyć, nosząc je, zadać kilka solidnych, mocnych ciosów. Musi wiedzieć, jak to jest, kiedy zostaje się trafionym i to trafionym mocno. – Jezu, Garza! – Co o tym sądzisz? – trener zwrócił się do Loup. Pomyślała o swoim pierwszym sparingu z Miguelem. O tym, jak jego cios wytrącił ją z rytmu, gdy pozwoliła mu się trafić. To już jej nie niepokoiło, stała się znacznie lepsza, znacznie bardziej zdyscyplinowana. Niemniej Ron Johnson będzie uderzał mocniej niż Miguel czy Kevin. – Nie zaszkodzi. – Jasne, że zaszkodzi. – Miguel wyszczerzył zęby. – W tym właśnie rzecz. Floyd pokiwał głową. – Spróbujemy. Wcielili zamiar w życie w następną środę. Po tym jak Loup stoczyła trzy szybkie rundy z Kevinem McArdlem, skupiając się na strategii, Floyd zdjął jej z głowy ochraniacz i zasznurował na dłoniach Miguela obciążone rękawice. – Boże, miej litość – mruknął, zerkając na Loup. – Robiąc to, odchodzę od korzeni tak daleko, że równie dobrze możecie nazywać mnie wiewiórką. – Nabrał głęboko tchu. – Dobrze, jedna czysta runda. Było inaczej, ale różnica okazała się niezbyt znacząca. Blokując ciosy Miguela, czuła dodatkową wagę, to wszystko. – Przerwa! – Trener westchnął. – Dobrze, jeśli mamy zamiar to zrobić, po prostu to zróbmy. Loup, na mój sygnał udaj, że Miguelowi udało się złapać cię z opuszczoną gardą. Miguel, uderzaj kombinacjami. Zaczynajcie! Krążyli wokół siebie ostrożnie, wymieniając ciosy. – Teraz! Miguel zaatakował jej głowę kombinacją składającą się z dwu prawych prostych i lewego krzyżowego. Ból eksplodował. Loup nie cofnęła się o krok, unosząc gardę. Przez krwistoczerwoną falę cierpienia, przez powodującą zawroty jasność w głowie, wyczuła ruszającego na nią Miguela. Robiąc odruchowo zwód, uniknęła kolejnego ciosu. Czuła podmuch powietrza, gdy jego pięść przemknęła koło jej ucha. Miguel sapnął. Opuściła brodę, trafiając go serią szybkich sierpowych w korpus. – Rozdzielić się!
Loup zerknęła na trenera, uświadamiając sobie, że lewe oko zdążyło już jej zapuchnąć. Patrzył na nią z wyrazem lekkiego przerażenia na twarzy. – Czy było dobrze? – zapytała. – Tak. – Floyd przełknął z trudem. – Uhm… tak. Na dziś wystarczy. Zaraz dam ci lód, Loup. – W porządku. Możemy powtórzyć to następnym razem? Spojrzał na nią i westchnął. – Boże, miej litość. Po treningu Miguel zaprosił ją, by dołączyła do niego na dachu. Zachowywał się, jak gdyby nigdy nie odszedł. Siedzieli w przyjaznym milczeniu. Miguel palił cygaro, Loup przyciskała do twarzy woreczek z lodem. W końcu się odezwał. – Przepraszam za to, dzieciaku. – Za uderzenie mnie? Przecież o to chodziło. – Za dowalanie się do ciebie. – Wypuścił dym. – Sam siebie zaskoczyłem tamtej nocy. Wygląda na to, że żywię względem ciebie jakieś pokręcone uczucia. Loup opuściła woreczek z lodem. – Tak, cóż, cała ta gadka o bezbronności była lekko zboczona, Mig. – Wiem. – Wskazał woreczek z lodem. – Przyłóż to z powrotem. Trzymasz dwadzieścia minut, potem odkładasz na dwadzieścia. Przycisnęła lód do twarzy. Miguel palił cygaro. – Nasza umowa nadal obowiązuje? – Masz zamiar dotrzymać swojej części? Wyszczerzył zęby. – Chcesz, żebym uderzył cię jeszcze kilka razy, co? – Tak, chcę. – Loup spojrzała na niego z zaciekawieniem ponad krawędzią woreczka. – Czy to cię kręci, Mig? – Nie. – Pochylił się, opierając łokcie na kolanach. – Nie całkiem. Kręci mnie sama walka. Rozumiesz? Kiwnęła głową. – Rozumiem. – Więc jeśli tak to ująć, to tak, kręci mnie to. – Rozprostował ręce. – Lubię zadawać
ciosy. To sprawia, że czuję się dobrze. A ciebie jest tak cholernie ciężko trafić, że czuję się naprawdę dobrze, gdy mi się uda. Wiem, że to gówno warte, jak pragnienie mojego ojca, by być wielkim człowiekiem. Nic by, kurwa, nie zdziałał w tym mieście, gdyby armia mu na to nie pozwoliła. Ja nigdy nie musnąłbym cię w ringu pieprzoną rękawicą, gdybyś tego nie chciała. Nie jestem taki jak mój ojciec. Potrafię dostrzec różnicę. – To dobrze. Spojrzał na nią. – To ma dla ciebie jakieś znaczenie? – Gdyby cię to kręciło? – Loup wzruszyła ramionami. – Mogłoby sprawić, że czułabym się, jakbym potrzebowała prysznica. Parsknął śmiechem. – Boże, jesteś naprawdę pokręconym dzieciakiem. – Tak, wiem. – Słyszałem, że twoja dziewczyna wprowadziła się do Rory’ego Salamanki – rzucił. – Rozmawiałaś z nią? Loup potrząsnęła głową. – Nie. – Szkoda. – Palił przez chwilę w milczeniu. – Myślałem o tym, co powiedziałaś wcześniej. – O Pilar? – O wygraniu biletu i wyrwaniu się stąd, mały cudaku. – Miguel spojrzał jej w oczy. – Posłuchaj… Niczego nie obiecuję. Nawet, cholera, nie wiem, co tam, kurwa, jest i czy kogokolwiek obchodzi nasz los. Ale jeśli uda mi się stąd wydostać, spróbuję. W porządku? Odłożyła woreczek, jej oczy lśniły. – Naprawdę? Naprawdę, Mig? – Tak. Naprawdę – powiedział szorstko. – Przyłóż z powrotem ten lód, Loup. – Dzięki, Miguel. – Zamknij się. – Dobrze.
Czterdzieści cztery Loup przywykła do przyjmowania mocnych ciosów. Trenerowi to się nie podobało, ale pozwalał wystarczająco często, by ból i siła uderzenia nie wywoływały już szoku. Jeśli coś podobnego wydarzy się na ringu, będzie przygotowana. Gdy Floyd nabrał co do tego pewności, przestali używać obciążonych rękawic. – Obawiam się długoterminowych skutków, jakie mogą z tego wyniknąć – powiedział. Loup wzruszyła ramionami. – Nie planuję raczej długiego życia, proszę pana. – Nie wiesz tego. – Floyd wycelował w nią palec. – Rozumiem, dlaczego to robisz, a ty wiesz, dlaczego ci pomagam. Ale jesteś zbyt młoda, by całkiem porzucić nadzieję. Nie masz pojęcia, co jeszcze może przynieść ci życie. – Jak pan sądzi, co ze mną zrobią? – zapytała. Milczał przez dłuższą chwilę. – Nie jestem całkiem pewien. Chciałbym wiedzieć. Bez wątpienia zbadają cię, przeprowadzą różne testy. Po jakimś czasie, jak sądzę, będą chcieli cię zwerbować. Ale… – urwał nagle. – Ale co? – Niepokoi mnie cała ta sprawa ze świętą Oliwią. Mogła zniknąć, ale wierz mi, nie została zapomniana. – Floyd zmarszczył brwi. – Im bliżej walki, tym częściej zastanawiam się, czy nie byłoby rozsądnie zmienić termin. – Dlaczego? – Zalazłaś im za skórę tymi sztuczkami, dziecko. Powiem ci, czego Bill Argyle obawia się bardziej niż czegokolwiek innego na świecie – tego, że w miasteczku mógłby wybuchnąć naprawdę poważy bunt. Musiałby stłumić go szybko i bezlitośnie. Sytuacja byłaby paskudna. – Więc właśnie tego generał boi się najbardziej? – powiedziała miękko Loup. – Bardziej niż El Segundo? Trener nie odpowiedział – Nie ma żadnego El Segundo, prawda? – Przyglądała mu się. – Jak do tego
wszystkiego doszło? Dlaczego postawili te mury i zbudowali bazy? – To był czas wielkiego strachu i szalejącej zarazy – wyjaśnił łagodnie Floyd. – Gdy epidemia zaczęła się rozprzestrzeniać, Meksyk ucierpiał naprawdę mocno. Ludzie przechodzili przez granicę, roznosząc chorobę. Czasami towarzyszyła temu przemoc. – Zbudowali więc mury, by trzymać ich z dala. Dlaczego po prostu tego nie ogłosić? – Sądzę, że bali się, że zabrzmi to… bezdusznie. – Spojrzał na niepewną twarz Loup. – Okrutnie i bezlitośnie. I były rajdy, próby przedarcia się przez mur, choć nie na taką skalę, jak głoszono publicznie. Łatwiej było przekonać ludzi, by pogodzili się z tym wszystkim, jeśli wierzyli w zagrażający całej nacji spisek. – Wykrzywił usta. – Hordy zdesperowanych brązowoskórych Meksykanów, zbierające się z wrzaskiem, by najechać północny wschód i siłą przejąć nasze szpitale. – Och. – Loup zastanowiła się nad tym. – To w końcu jesteśmy w stanie wojny z Meksykiem czy nie? Floyd nie odpowiadał przez chwilę. – Oficjalnie, nie. Powiedzmy, że legenda o El Segundo stała się bardzo wygodną fikcją, jednak u jej podstawy leży ziarno prawdy. Ale to było dawno temu i od zbyt wielu lat wykorzystywano tę farsę, by usprawiedliwiać drastyczne działania, których dawno powinno się zaprzestać. Loup zamrugała. – Co to ma wspólnego z udawaniem przeze mnie świętej Oliwii? – Ma i nie ma. – Floyd westchnął. – Dziecko, Bill Argyle nie jest złym człowiekiem, ale stanowi element bardzo złego przedsięwzięcia. Sądzę, że czuje się rozdarty. Jakaś jego część chciałaby zobaczyć, jak cały ten układ się wali. Właśnie dlatego zaoferował możliwość odejścia każdemu, komu uda się to wywalczyć. A inna jego część obawia się tego, co wtedy nastąpi, ponieważ w imię ochrony tego kraju popełniono wiele złych i niegodnych czynów. Wybuchnie naprawdę ogromny skandal, jeśli lub gdy prawda wyjdzie na jaw. To dlatego sabotował jedynego boksera, o którym powiedziałem mu, że ma szansę wygrać. – Dobrze. – Nie była do końca pewna, czy rozumie. – Nie chce tylko, by nastąpiło to tutaj. – Trener wycelował palec w podłogę. – Nie na tym posterunku, nie na jego zmianie. Kiedy rozpoczęłaś swoje przedstawienie, był naprawdę przerażony. Bał się, że całe miasto pójdzie za odpowiedzialną za nie osobą, kimkolwiek by nie była, a on stanie w obliczu rozruchów, zmuszony je zdławić. Wojsko przeciwko bandzie nieuzbrojonych cywili. To byłaby krwawa jatka i naprawdę ciężko byłoby wyciszyć i utrzymać wszystko w tajemnicy. Zawsze dręczyło go, że nie zdołał
do końca rozwikłać tej sprawy. Więc jeśli pytasz mnie, co cię czeka, odpowiadam szczerze: nie wiem. Sam fakt ujawnienia twojego istnienia będzie jak otwarcie przysłowiowej puszki Pandory. Będą chcieli wiedzieć, czy stanowiło to część jakiegoś większego spisku. Będą chcieli wiedzieć, kto jeszcze brał w nim udział. Będą cię przesłuchiwać. Ostro. – W porządku. Floyd spojrzał na nią ze smutkiem. – W porządku, mówi dziewczynka, która nie boi się przyjąć prosto w twarz ciosu obciążoną ołowiem rękawicą. Loup, czy po tych wszystkich latach zostały jakieś dowody na to, że ktoś ci pomagał? Jakiekolwiek dowody? Potrząsnęła głową. – Nie. Oczywiście domyślą się, że ludzie tacy jak ojciec Ramon musieli coś podejrzewać, ale nie będą w stanie dowieść, że ktokolwiek inny brał w tym udział. – To dobrze. – Pokiwał głową. – Upieraj się, że działałaś sama. Cokolwiek ci zrobią, trzymaj się tej wersji. Bez względu na to, co ci powiedzą, bez względu na to, co ci obiecają, nie ufaj im. Sądzę, że po jakimś czasie będą zmuszeni uznać, że chodzi o niezwykły kawał, jaki zrobiło im… bardzo niezwykłe dziecko. Być może owładnięte iluzją przeznaczenia. – Święta Oliwia. – Dokładnie. – Dlaczego więc chciał pan zmienić termin? – Nie jestem pewien, czy to rozsądne, kłuć ich tym w oczy. Poukładała to sobie w głowie. – Nie wydaje mi się, by miało to jakieś znaczenie, proszę pana. I tak się domyślą. Nie sądzę, by ludzie mieli wzniecić powstanie z tego powodu, by próbowali mnie uwolnić lub zrobić cokolwiek podobnego. To może dać im… nie wiem, może nadzieję. Nadzieję, że można coś zmienić, że nie zawsze będziemy tu opuszczeni. – Iluzja przeznaczenia – mruknął Floyd. Loup wzruszyła ramionami. – Cóż, to raczej gówniane przeznaczenie, ale tak. – W porządku. Nie będziemy zmieniać daty. – Zamilkł, przyglądając się jej. – Loup, jest szansa, że Miguel Garza wywalczy bilet do wolności i wyjedzie. Jeśli tak się stanie, znajdzie się pod bardzo uważną obserwacją. A jeśli ktoś taki jak Miguel odkryje w sobie jaśniejszą stronę swojej natury i postanowi zabawić się w ostatniego sprawiedliwego, zostać nieoczekiwanym bohaterem, kontaktując się z prasą i ujawniając wszystko, pozostaje mieć tylko szczerą nadzieję, że postąpi roztropnie.
– Roztropnie? – Ostrożnie. Spojrzała na niego niewinnie, szeroko otwartymi oczami. – Rozumiem, ale nie wydaje mi się, żeby to Mig miał być tym facetem, proszę pana. Odpowiedział jej kwaśnym uśmiechem. – Jemu też się tak nie wydaje. Rok dobiegł końca, rozpoczął się kolejny. Trening Loup nabrał jeszcze większej intensywności. Nadal pracowała nad wytrzymałością, przebiegając niekończące się mile na bieżni w garażu. Ćwiczyła z workiem, podnosiła ciężary. Zaczęła sparować cztery razy w tygodniu, Kevin i Miguel opracowali grafik zmian. Szlifowała swoje umiejętności pod kątem walki z wyższym i silniejszym przeciwnikiem. Obrona: zwody i uniki, mające pomóc jej stać się trudnym do trafienia celem. Atak: dostać się pod gardę, uderzyć w korpus, zdobyć punkty. – To nie wystarczy! – Spocony Miguel patrzył na nią groźnie. – Musisz dążyć do nokautu, Loup. Musisz. – Dobrze. – Rąbnęła go hakiem, prosto w masywny podbródek. Oczy uciekły mu w głąb głowy, ukazując białka. Kolana ugięły się i w ułamku sekundy osunął się na deski. – Rozdzielić się! – zawołał Floyd. – Nic ci nie jest, Mig? – Przypatrywała mu się, spoglądając na niego z góry. – Nie. – Otworzył oczy. Poruszył na próbę szczęką, nadal leżąc na plecach, na deskach. – Tak. Właśnie tak. Wierz mi, nie możesz polegać na sędziach, cukiereczku. Ta gra jest ustawiona od początku. Musisz dać ludziom coś, co zobaczą na własne oczy. Coś, w co mogą wierzyć, coś, czego nie będzie mógł zignorować żaden arbiter. – Postaram się. – W porządku. Dni, które dotychczas się wlokły, nagle zaczęły mijać szybko. Miesiąc przed walką pojawiły się plotki, że bokser, który zabił Toma Garrona, wrócił, by w Dniu Świętej Oliwii zmierzyć się z nieznanym przeciwnikiem. Wiadomość wywołała w miasteczku spore poruszenie. Przyjmowano zakłady dotyczące tożsamości tajemniczego pretendenta, pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Najczęściej obstawiano Miguela Garzę, choć znaleźli się tacy, którzy narzekali, że to tylko zagranie pod publiczkę. – Chciałbym móc postawić na ciebie – powiedział T.Y. – Zarobiłbym kupę forsy. – Nie waż się.
– Nie zrobię tego. Nawet C.C. nie jest aż tak głupi. – Przyglądał się, jak Loup odkłada gryf na widełki. – Całkiem nieźle dochowaliśmy twojej tajemnicy, co? Roześmiała się. – Po tygodniu wypaplałeś C.C. wszystko, co ci powiedziałam. T.Y. się zarumienił. – Tak, cóż, później. – Tak, dochowaliście. Podał jej butelkę z wodą. – Będzie mi cię cholernie brakować, Loup. Napiła się. – Sądziłam, że jestem najnudniejszą osobą na całej ziemi. – Nie żartuj. Mówię poważnie. Nie martw się, nie zamierzam próbować cię od tego odwodzić, nie jestem Pilar. Rozumiem, dlaczego musisz to zrobić. Przecież byłem tu, pomagając ci każdego dnia, prawda? Będzie mi cię brakować, i tyle. – T.Y. wzruszył ramionami. – Bez ciebie nic już nie będzie takie jak wcześniej. Loup się uśmiechnęła. – Dzięki. Mnie też będzie cię cholernie brakować. – Napiła się z butelki. – Pilar także rozumie, dlaczego muszę to zrobić. – Zastanawiałem się, czy zamierzasz tak zostawić tę sprawę. – Założył kolejne ciężary na gryf. – Widziałaś się z nią? – Nie. – Położyła się na ławeczce. To nie była do końca prawda. Raz, gdy jej serce było wyjątkowo niespokojne i obolałe, przespacerowała się przed domem Rory’ego Salamanki, wracając z klubu. Okna w większości budynków były już ciemne, generatory wyłączono na noc. Ale nie na ulicy, na której mieszkała rodzina Salamanki. We wszystkich oknach domu Rory’ego płonęło światło. W środku Rory i Pilar siedzieli przy stole, jedząc kolację, obsługiwani przez starszą kobietę. Rory mówił coś, gestykulując, Pilar słuchała go z podbródkiem opartym na dłoni. Nie wydawała się zafascynowana, ale nie wyglądała też na nieszczęśliwą. Loup przyglądała im się dłuższą chwilę, potem wróciła do domu. – Masz zamiar się z nią zobaczyć? – zapytał T.Y. – Czemu o to pytasz? – Loup ujęła gryf i wykonała serię powtórzeń. – To ty uważałeś zawsze, że nie jest dla mnie wystarczająco dobra. – Tak, ale ty uważałaś inaczej.
Czterdzieści pięć Poprzedzający walkę miesiąc minął szybko. Po wszystkich tych niekończących się godzinach spędzonych na ćwiczeniach, wydawało się to niemal nierealne, ale tak właśnie było. Dzień mijał błyskawicznie za dniem, aż w końcu nadszedł ostatni tydzień. – Chcę, żebyś przyszła jeszcze jutro na sesję z Miguelem – powiedział Floyd dwa dni przed walką. – Mig, dasz radę o siódmej rano? Skrzywił się. – Jeśli muszę. Floyd zerknął w grafik. – Musisz. Dobrze, Loup. Miguel rano, potem lekki zestaw ćwiczeń na własną rękę. Nie przesadź. Jesteś pierwszorzędnie przygotowana. Nie chcemy, żebyś się przetrenowała, przytępiła ostre krawędzie tuż przed walką. – W porządku. Uniósł wzrok. – Jak się czujesz? – Dobrze – odpowiedziała po prostu. – Cieszę się, że to już. Trener pokiwał głową. – Dobra dziewczynka. W kościele siostra Marta odciągnęła Loup na stronę i zapytała ją, czy w dniu poprzedzającym starcie musi przestrzegać jakiejś szczególnej diety. – Dlaczego? – zapytała Loup. Zakonnica-która-nie-była-zakonnicą uśmiechnęła się. – Anna i Ramon chcieli, żeby to była niespodzianka, ale ja wolałam mieć pewność, że nie naruszymy żadnego z zaleceń pana Robertsa. Planujemy kolację na twoją cześć. – Jej uśmiech zabarwił się cieniem smutku. – Ostatnią wieczerzę, jak sądzę. Zgromadzenie. Przyjdą wszyscy Santitos. Wstrzymała oddech. – Wszyscy? Siostra Marta doprecyzowała swoje słowa. – Niemal wszyscy.
– Ale nie Pilar. – Loup przekrzywiła głowę. – Zaprosiłaś ją? – Nie. – Zawahała się. – Nie sądziłam, byś tego chciała… Nie. Po prostu nie myślałam, mówiąc szczerze. Po tylu latach powinnam wiedzieć lepiej. Jasne, że chcesz, by przyszła. – Skinęła krótko głową. – Zaraz poślę Dondiego, by ją zaprosił. – Nie, proszę. Ja to zrobię – Jesteś pewna? – Tak. – Loup uśmiechnęła się smutno. – I tak miałam zamiar odwiedzić ją jutro. – Oczywiście, że o tym pomyślałaś. – Siostra Marta musnęła policzek Loup, niebieskoszare oczy patrzyły łagodnie. – Nasze nieulękłe dziecko. Chciałabym, na Boga, chciałabym mieć pieprzoną pewność, że pozwalając ci to zrobić, dokonaliśmy właściwego wyboru. – W zasadzie nie dałam wam wyboru – zauważyła Loup. – To prawda. W dniu poprzedzającym Dzień Świętej Oliwii obudziła się z poczuciem lekkości w sercu. W klubie Miguel przyjrzał się jej, ziewając szeroko. – Z czego, kurwa, tak się cieszysz? – Po prostu się cieszę. Po rozgrzewce Miguel zebrał się w sobie i zapewnił jej porządny, ostry trening. Trener z aprobatą pokiwał głową, ostatni raz odkładając na bok swój grafik i notatki. – Jesteś gotowa, dziecko – oznajmił, gdy skończyli. – Tak gotowa, jak tylko Bóg i człowiek mogli sprawić. – Więc to wszystko? – Miguel wypluł ochraniacz. – Skończyliśmy? – Ty tak. Zawahał się. – Co z tobą, dzieciaku? Co planujesz dziś robić? Potrzebujesz towarzystwa? – Nie. – Loup potrząsnęła głową. – Mam coś do załatwienia, a wieczorem urządzają dla mnie specjalną kolację w kościele. Miguel wzruszył ramionami. – Zatem w porządku. – Dzięki, Mig. – Dłonią w rękawicy dotknęła jego ramienia. – Za wszystko. Nigdy nie sądziłam, że powiem to jeszcze komuś po śmierci Tommy’ego, zwłaszcza tobie, ale byłeś dla mnie niemal jak brat. – Uśmiechnęła się. – Wielki, zrzędliwy, zboczony brat. Roześmiał się. – Tak, cóż… Zobaczymy się jutro, hę? Ja i McArdle będziemy w twoim narożniku.
– Spotykamy się tu o piątej – potwierdził Floyd. – Zgodzili się przełożyć ważenie na jutro. Załatwiłem nam eskortę na rynek. – Nieźle, nieźle – powiedział Miguel. – To wielki dzień. – Trener przeniósł spojrzenie na Loup. – Wiesz, co robić? Pokiwała głową. – Lekki trening dzisiaj, dieta bogata w węglowodany, wcześnie do łóżka. Jutro tylko rozgrzewka i rozciąganie. – Dobra dziewczynka. – Nieoczekiwanie Floyd pocałował ją w skryte pod kaskiem czoło. Jego wodniste oczy były wilgotne. – Powodzenia, dziecko. – Dziękuję panu. – Loup westchnęła. – Za wszystko. Machnął dłonią. – Idź. Umyła się i przebrała, po czym wyszła na zalane słońcem ulice. Był późny ranek. Wiosenne niebo nad jej głową było błękitne i bezchmurne. Loup odetchnęła głęboko kwaskowatym, pustynnym powietrzem. Zaniedbane ulice pokrywał kurz. Z jakiegoś powodu ten widok napełnił ją czułością. Po raz ostatni przerzuciła sportowy worek przez ramię i udała się w stronę domu Rory’ego Salamanki. Zapukała do drzwi. Otworzyła jej Pilar. – Hej – powiedziała łagodnie Loup. – Hej. – Pilar obdarzyła ją zapłakanym, olśniewającym uśmiechem, który sprawił, że serce Loup wykonało fikołka. – Nie przeszkadza ci, że przyszłam? – Mówisz poważnie? – Pilar wytarła oczy. – Cały ranek usiłowałam zebrać się na odwagę, by cię odwiedzić. – Tak? – Tak. – Pociągnęła nosem. – Bałam się, że nie będziesz chciała mnie widzieć. Bałam się, że to namiesza ci w głowie. – Nie namiesza. – To dobrze. – Kolejny oszałamiający uśmiech. – Wejdziesz? Proszę. – Tak. – W środku, w salonie, Loup rzuciła na podłogę swój worek i rozejrzała się po pokoju. Był niezwykle czysty. Sprzęty, sprawiające wrażenie drogich, lśniły wypolerowane starannie. Nic nie było nowe, ale meble utrzymywano w doskonałym stanie. – Ładnie tu.
– Tak sądzę. – Pilar wzruszyła ramionami. – Matka Rory’ego wybrała wszystko. Płaci komuś, by o to dbał. Loup spojrzała na nią. – Dobrze wyglądasz. Pilar zarumieniła się. – Ty też. – Dzięki. – Jasne. – Pilar zarumieniła się mocniej. – Czy, uhm, masz może na coś ochotę? Oranżadę lub sok? Szklankę wody? – Wystarczy woda. Pilar zaprowadziła ją do wielkiej, bogato wyposażonej kuchni i nalała szklankę wody z lodem. Podała ją Loup, ich palce musnęły się przelotnie. – Dziękuję – wyszeptała Loup. – Uh-huh. – Pilar przełknęła ślinę. – Nie ma go, jeśli nad tym się zastanawiasz. Rory’ego. – Nie? – Nie. – Przeczesała dłonią włosy. – Nie wróci przed piątą lub szóstą. – W porządku. – Loup pociągnęła łyk wody. – Sądzę… po prostu chciałam wiedzieć, Pilar. Wszystko u ciebie w porządku? Jesteś szczęśliwa? Pilar oparła się o lśniący zlew w zadbanej kuchni, splatając ręce na piersiach. – Jakoś leci. Szczęście to bardzo wielkie słowo, wiesz? Lubię – rozejrzała się wokół – być rozpieszczana, jak sądzę. Kiedy ktoś o mnie dba. Przynajmniej przeważnie. Rory potrafi być słodki. Czasami udaje mu się mnie rozśmieszyć. Jego matka szczerze mnie nienawidzi. Nie ufa mi… – Wzruszyła ramionami. – Trzeba przyznać, że ma dobry instynkt ta Rosa Salamanka. – Dlaczego? – Spędzam zbyt wiele czasu, myśląc o tobie. – Pilar spojrzała jej w oczy, nie odwracając wzroku. – Ja też wiele o tobie myślałam. – Tak? – Oczy Pilar rozbłysły. – Tak. – Loup uśmiechnęła się. – Nadal muszę zrobić to, co muszę. Ale myślałam o tobie codziennie. Tęskniłam za tobą. Pilar zarumieniła się ponownie. – Więc nie było nikogo innego? – Nie. – Loup potrząsnęła głową. – Mig, po pijaku, przystawiał się do mnie, ale nic z
tego nie wyszło. – Miguel Garza? – Tak. – Roześmiała się. – Jest w porządku na swój własny, porąbany sposób. Bardziej niż w porządku. Był dla mnie naprawdę dobrym przyjacielem. – Napiła się wody. – C.C. mówił, że nie pracujesz już godzinami w barze. – Tak – powiedziała wolno Pilar. – Rory miewa napady zazdrości. Typowy facet, wiesz? Lubię wiedzieć, że inni faceci pragną tego, co ma, a potem robi się podejrzliwy. – On nie… – Nie. – Jej głos zabrzmiał twardo. – Tylko się dąsa. Nie zniosłabym żadnego, ocierającego się choćby o przemoc, gówna z jego strony. Przynajmniej tyle wyniosłam z pobytu w kościele. Ze znajomości z tobą i Santitos. Nie zniosłabym. – To dobrze. – Loup dopiła wodę, odstawiła szklankę i rozejrzała się wokół. – Więc czym zajmujesz się całymi dniami? Odgrywasz gospodynię? Pilar skrzywiła się. – Nawet nie to. Mówiłam ci, Rory ma kogoś, kto przychodzi sprzątać. Jego matka najwyraźniej uważa, że nawet tego nie potrafiłabym zrobić dobrze. Co prawda nie, żebym chciała, ale… cholera! Nie pozwala mi nawet gotować, bo nie potrafię przyrządzić jego ulubionych potraw jak należy. – Nienawidzisz gotować. – Nienawidzę zmywać – odparła. – Nie mam nic przeciw gotowaniu. Loup uśmiechnęła się. – Kiedyś miałaś. – Tak, możliwe. – Pilar odpowiedziała uśmiechem. – Teraz jakby mi tego brakowało. Uważaj, czego pragniesz i tak dalej, wiesz? – To właśnie to? Wszystko, czego pragnęłaś? Wypuściła powietrze i nie odpowiedziała. – Chcesz wiedzieć, czym ostatnio zajmuję się całymi dniami? To głupie. Zrobiłam coś dla ciebie. Prawdopodobnie to kretyński pomysł. – Co? – To głupie. Nie powinnam ci nawet pokazywać. – Pilar! – Uczucie irytacji było tak znajome, że niemal się roześmiała. – Nie wygłupiaj się. – Dobrze, dobrze. – Pilar poprowadziła ją przez dom, do słonecznego pokoju z oknem wychodzącym na podwórze. Stał w nim tapczan i stół do szycia. – To jedyne miejsce tak
jakby należące do mnie. Spędzam tu sporo czasu. – Szyjąc? – Czasami tak. Czasami po prostu śniąc na jawie. – Podniosła błyszczący kłąb satynowego materiału i rozpostarła. – Trzymaj. To był szlafrok bokserski. Niebieski niczym letnie niebo. Kaptur, pasek i wykończenia miał białe. – Kolory Świętej Oliwii – mruknęła Loup. – Tak. – Pilar pokiwała głową. – Płaszcz Miguela podsunął mi pomysł. Głupota, co? – Nie. – Oczy zaczęły ją piec. – Jezu, Pilar, jest wspaniały. – Przymierz. Pasował doskonale, dając wrażenie niezwykłego luksusu. – Gdzie udało ci się zdobyć materiał? – Och, zmusiłam Rory’ego, by to załatwił. – Pilar poprawiła kaptur. – Salamanka mogą zdobyć niemal wszystko. Dopiero za trzecim razem udało mu się dostać właściwy kolor. – Uśmiechnęła się cierpko. – Sądzi, że szyję sobie jakąś wymyślną suknię. Czeka go zaskoczenie. Ale z drugiej strony, wielu ludzi będzie jutro cholernie zaskoczonych, co? – Tak. – Loup. – Pilar wypowiedziała imię miękko, niemal wyszeptała, i był w tym szepcie ból. Zsunęła kaptur z głowy Loup, ujęła jej twarz w dłonie. Obsypała pocałunkami policzki i powieki, kąciki ust, czubek nosa. Całowała ją, nie mogąc przestać. Pocałowała ją w usta, z początku czule, potem z narastającą pasją. Zadrżała i uniosła głowę. – Nie powinnam tego robić. – Rory? – spytała Loup. – Nie, Boże, nie. Ty. Walka. – Wszystko w porządku. – Po prostu… – Pilar gwałtownie nabrała tchu, w oczach miała łzy. – Kocham cię tak cholernie mocno. I obiecałam sobie, obiecałam, że nie wpadnę w histerię i nie będę prosić cię, żebyś tego nie robiła… – Pilar. – Nie będę! Mogę to zrobić. Mogę być dzielna; mogę być pieprzoną panną młodą wysyłającą ukochaną osobę na wojnę. Nie będę nawet płakać. Obiecuję. Po prostu tego chcę, chcę pamiętać… – Pilar. – Loup zarzuciła jej ręce na szyję. – Zamknij się. Pilar uśmiechnęła się poprzez łzy.
– Serio? Loup uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Bardzo serio. Powinno być słodko-gorzko, ale nie było. Było słodko, słodko aż do bólu. Całe cierpienie i samotność towarzyszące jej od roku rozpłynęły się gdzieś. Opadły na łóżko. Loup scałowywała łzy, których Pilar obiecywała nie ronić. Trzymając ją w objęciach, całowała ją namiętnie i głęboko, aż Pilar jęknęła z rozkoszy, szarpnięciem ściągając z niej płaszcz. Słodycz. Tak wiele słodyczy. Promienie słońca wpadały przez okno, ogrzewając ich nagą skórę. Było jeszcze lepiej, niż zapamiętała, lepiej, dogłębniej, więcej. Miękko i czule, a zarazem pospiesznie i gwałtownie. Kochały się godzinami, wypełniając to jedno pojedyncze popołudnie miłością i pożądaniem, których powinno starczyć na całe życie. Dopiero potem było słodko-gorzko. Leżały przytulone, w milczeniu, wśród splątanych ubrań na rozpostartym pod nimi lśniącym satynowym płaszczu. Pilar leżała z głową opartą na ramieniu Loup, wpatrując się w nią, przesuwając palcami po krzywiźnie jej policzka, raz za razem. – Zapamiętujesz mnie? – spytała miękko Loup. – Tak. – Jej uśmiech nie sięgnął ust. – Tak. – Chciałabym… – Wiem. – Pocałowała ją. – Cicho, dziecino. Loup zaburczało w brzuchu. – Pilar? – Hmm? – Umieram z głodu. Pilar roześmiała się i usiadła. Przesunęła dłońmi po twarzy. – Tak, tak. Oczywiście, że jesteś głodna. Chodź, dziecino. Ugotuję coś dla ciebie. W lśniącej kuchni pogrzebała w lodówce, rozbiła jajka i pokroiła kiełbasę. Wyglądała niesamowicie seksownie, mając na sobie tylko do połowy zapiętą koszulę. Loup przysiadła na taborecie, patrząc. – Proszę. – Pilar przesunęła po blacie kopiasty talerz. – Nie chcesz choć trochę? Potrząsnęła głową. – Nie.
Loup jadła szybko i metodycznie. – Czy wiesz, jak poznali się moi rodzice? – W kuchni? – Przy jajecznicy na kiełbasie. – Nabrała widelcem kolejną porcję i przełknęła. – W barze. Och, cholera. Zapomniałam. – Co? – Pilar wyglądała na przestraszoną. – Przyjdziesz dziś na kolację? – Loup uniosła wzrok. – Do kościoła? Mają przyjść wszyscy. Wszyscy Santitos. Zadrżała. – Pewnie mnie nienawidzą. – Nikt cię nie nienawidzi. – Loup skończyła jeść i odsunęła talerz. – Przyjdziesz? Proszę? – Chcesz, żebym przyszła? – Tak. Tak, chcę. Pilar nabrał głęboko tchu. – Dobrze.
Czterdzieści sześć Było późne popołudnie, gdy opuściły dom Rory’ego Salamanki. Pilar zamknęła drzwi, odwróciła się i pocałowała namiętnie Loup. W oknie sąsiedniego domu zadrgała zasłona. – Uhm. – Loup wskazała w tamtym kierunku. – Pieprzyć to. – Pilar pocałowała ją ponownie, wsuwając dłonie w jej włosy. – Ta stara wiedźma, Rosa, ma wszędzie szpiegów. Nie obchodzi mnie to. – Nie? – Nie. – Kolejny pocałunek. – Mam zamiar powiedzieć Rory’emu prawdę, po jutrzejszym wieczorze. – Tak? – Tak, cóż… Tak. – Uśmiechnęła się smutno. – Sądzę, że jestem mu to winna. I tak bez względu na to, co się stanie, będę pieprzonym wrakiem. Nie zdołam tego ukryć. A on zacznie zadawać pytania, mnóstwo pytań. Zaczynając od: O rety, kochanie, jak to możliwe, że nigdy mi nie powiedziałaś, że ta śliczna mała dziewczynka, z którą podobno nie łączyło cię nic poważnego, nie jest do końca człowiekiem? – Jak sądzisz, co zrobi? – Pilar wzruszyła ramionami. – Nie mam najmniejszego pieprzonego pojęcia. Wywrócisz miasteczko do góry nogami, dziecino. Trudno powiedzieć, czym się to skończy. – Zamilkła na chwilę. – Chcę, żebyś wiedziała: jutro mnie nie będzie. Loup spojrzała na nią uważnie. – Dlaczego? – Nie sądzę, żebym wytrzymała – powiedziała szczerze. – Z trudem mogłam oglądać wcześniejsze walki. Ty… – Potrząsnęła głową. – Staram się, jak mogę, Loup. Nie potrafię patrzeć, jak dzieje ci się krzywda. I nie zniosłabym widoku tego, jak będą cię zabierać. Rozpadłabym się na kawałki. – W porządku. – Jesteś pewna? – Tak. – Loup pokiwała głową. – Rozumiem. Naprawdę. – Dzięki. – Pilar, uśmiechając się olśniewająco, ujęła jej dłoń. – Dobrze, nie będę już o tym wspominać, obiecuję.
To było dziwne, a zarazem znajome, wspaniałe i straszne wejść do kościoła, ten ostatni raz, trzymając za rękę kogoś ukochanego. Dłoń Pilar spoczywała w jej dłoni. Zaplanowano wczesną kolację i większość Santitos już przybyła. Kręcili się po sali, zbijając się w grupki, jak niegdyś. – Cholera, Loup! – T.Y. uniósł wzrok. – Zaczynaliśmy się… och. Na krótką chwilę zapadła cisza. Siostra Marta wyszła im naprzeciw i bez wahania, ze szczerym uczuciem pocałowała Pilar w policzek. – Witaj z powrotem, kochanie. Cieszę się, że mogłaś do nas dołączyć. Pilar nie puściła dłoni Loup, ale jej uścisk nieco się rozluźnił, uśmiechnęła się z ulgą. – Dziękuję siostro, ja także cieszę się z tego powodu. I nagle wszystko było dobrze, a przynajmniej tak dobrze, jak tylko mogło być. Santitos potrząsnęli głowami, nadal nieco zdezorientowani, ale co dziwne, niezbyt zaskoczeni, że związek, którego wcześniej nikt nawet sobie nie wyobrażał, odrodził się z pełną siłą w tę ostatnią noc. Loup, w towarzystwie Pilar, weszła po schodach na górę, by odłożyć swój sportowy worek. Wypakowała szlafrok i powiesiła go na drzwiach szafy, niebieska satyna zalśniła w stłumionym świetle. – Powinnam go dla ciebie wyprasować – Pilar oceniła jego stan. – Chyba trochę się pomiął, co? Loup uśmiechnęła się. – Na to wygląda. – A to mi dopiero święta Olivia. – Pilar obrzuciła ją długim, rozbawionym spojrzeniem. – Nie jest tak źle. Sądzę, że najgorsze zagięcie, powinny rozprostować się w nocy. – Rozejrzała się po pokoju. – Jezu, jak tu pusto. – Tak, wiem. – Czułaś się samotna? – zapytała z zadumą Pilar. – Tak. – Przepraszam, Loup. – Zadrżała. – Strasznie cię przepraszam. – Wiem, wiem. – Loup pogładziła jej włosy. – Nie mówmy już o tym, dobrze? – Dobrze. – Pilar przyciągnęła ją bliżej, całując z narastającą pasją. – Chyba powinnyśmy zejść na dół, uhm? – wyszeptała z ustami tuż przy jej wargach. – Tak. – Loup odpowiedziała pocałunkiem. – Naprawdę powinnyśmy.
Na dole okazało się, że przybyła także Katya, a tym samym Santitos zebrali się w komplecie. Wyglądała dobrze, pomimo okoliczności wydawała się szczęśliwa i zadowolona. Najwyraźniej jej sierżant Buckland zaliczał się do dobrych facetów, przynajmniej jak na razie. Atmosfera powinna być poważna i smutna, ale nie była. Rozmawiali, wspominając stare kłótnie i stare romanse. Bijatykę z Salamandrami w czasie wojny o terytoria. Wyczyny świętej Oliwii. – Nigdy nie przyznawajcie się, że którekolwiek z was miało z tym cokolwiek wspólnego – ostrzegła ich Loup. – Muszę im powiedzieć, że pomysł i wykonanie należały wyłącznie do mnie. – Jak wielu z was było w to zamieszanych? – zapytał z ciekawością ojciec Ramon. Spojrzeli po sobie. Jaime chrząknął. – W zasadzie wszyscy, ojcze. Potrząsnął głową. – Powinienem się tego domyślić. Gdy słońce zaczęło pomału zachodzić, usiedli do stołu. Posiłek był prosty. Loup rozprawiła się ze sporą porcją makaronu, pamiętając o poleceniu trenera, by zjeść dużo zawierającego węglowodany pożywienia. Między jedną a drugą nawijaną na widelec porcją rozglądała się wokół stołu, zapamiętując twarze zebranych. T.Y., jej najstarszy przyjaciel. Mack, solidny jak skała. Diego i Maria o dobrych sercach, na zmianę opiekujący się swoim rocznym synkiem. Katya, lojalna wbrew wszystkiemu, często wyniosła i nieprzystępna, dziś serdeczna. Jane o ostrym języku i genialny Jaime, zasługujący na wiele więcej, niż Posterunek mógł im zaoferować. C.C., tryskający jak zawsze szaloną energią i Dondi, dziecko, które zdążyło dorosnąć. I ci, którzy byli sercem tego miejsca. Anna, spokojna i łagodna. Siostra Marta, zgryźliwa i niestrudzona. Ojciec Ramon, który dla społeczności miasteczka zrobił więcej niż ktokolwiek inny. I była jeszcze Pilar, siedząca obok niej, rzucająca w jej stronę ukradkowe spojrzenia. Starała się ze wszystkich sił trzymać fason i nawet nie najgorzej jej to wychodziło. Ten widok, widok ich wszystkich, sprawił, że coś zakuło ją w sercu. Zwłaszcza widok Pilar. To nie był ból, nie całkiem. To było uczucie, które wydawało się właściwe. Trudne do zniesienia, ale właściwe. Skończywszy jeść, zaczęli przekomarzać się, komu przypadnie zmywanie naczyń.
Loup zgłosiła się na ochotnika, ale jej kandydatura została natychmiast odrzucona. Pilar zaoferowała się pomóc, co wywołało lawinę pełnych niedowierzania, przyjacielskich drwin. – Och, pozwólcie im – powiedziała szorstko siostra Marta. – Jezu, dzieci! Loup i Pilar zmywają. C.C. i Katya wycierają. – Jak skończycie, wzniesiemy toast – dodał ojciec Ramon. Znów działo się coś dziwnego, a zarazem znajomego. Każdy z Santitos spędził w kuchni wiele godzin, zmywając naczynia. Naczynia po śniadaniu, naczynia po obiedzie, olbrzymie gary, w których gotowano wydawane potrzebującym darmowe posiłki. Loup i Pilar stały przy zlewie z głowami pochylonymi ku sobie i dłońmi zanurzonymi w pokrytej pianą wodzie. – Poprosiłam Macka, żeby mnie potem odprowadził – szepnęła ledwie słyszalnie Pilar. – Nie sądzę, bym potrafiła pożegnać się z tobą na progu domu Rory’ego, dziecino. Loup pokiwała głową. – Tak, ja też nie. – Do diabła, Pilar! – C.C. uniósł talerz, który mu podała. – To naprawdę nie musi być myte po raz drugi. Zmieniłaś się, dziewczyno. Zarumieniła się. – Staram się. – Wszyscy się staramy, kochanie – powiedziała Katya bez ironii. Gdy ostatni talerz został umyty, wytarty i odłożony na swoje miejsce, wrócili do jadalni. Ojciec Ramon trzymał w dłoniach butelkę, przed nim w rzędzie stały kieliszki. Gdy wszyscy zajęli już swoje miejsca, otworzył wino. Korek zaskrzypiał. Napełnił kieliszki, po kolei podając je zebranym wokół stołu. – Mój poprzednik był kimś w rodzaju konesera – wyjaśnił. – Trzymał tę butelkę na specjalną okazję. Sądzę, że właśnie nadeszła. Unieście je w górę. Unieśli. – Brak mi słów. – Spojrzenie ojca Ramona spoczęło na Loup. – I być może to właśnie jest najwłaściwsze, skoro słowa nigdy nie były twoją mocną stroną, Loup Garron. Powiedziałem pewnego razu, że nie jesteś urodzonym przywódcą, ale także nie jesteś naśladowcą. Sądzę, że być może jesteś kimś spotykanym znacznie rzadziej. Katalizatorem. Katalizatorem zmian, nadziei, wiary. Wasza grupa, na Boga, naprawdę była inna. Co to znaczy, żyć bez strachu? Jaką lekcję odebraliśmy dzięki twojej obecności wśród nas? – Potrząsnął głową. – Nie wiem. Wiem tylko, że na swój własny sposób zainspirowałaś nas wszystkich.
– Tak, cholera – mruknął Mack. – Uhmm… Dzięki? – powiedziała z wahaniem Loup. Ojciec Ramon uśmiechnął się kwaśno, unosząc kieliszek w kierunku siostry Marty. – Polegam na twojej szczególnej elokwencji, moja droga, ufając, że ujmiesz to we właściwe słowa. Siostra Marta kiwnęła głową. – Loup? Skop mu tyłek! Santitos wypili. Dziecko Diega i Marii zaczęło płakać. Loup pociągnęła łyk wina, delektując się jego smakiem. Smakowało jak czekolada, wiśnie, skóra i wiele innych składników, którym nie potrafiła nadać nazw. – Dziękuję. – Oczy ją piekły. – Po prostu. Dziękuję. Było po wszystkim – ostatnia wieczerza dobiegła końca. Pozostały już tylko pożegnania. Niektórych zobaczy jeszcze jutro, ale innych widziała zapewne po raz ostatni. Nie spiesząc się, po kolei pożegnała się ze wszystkimi. Właściwe, ale bolesne. Z Pilar pożegnała się na samym końcu i było to rozstanie najtrudniejsze. Loup odprowadziła ją do bramy. Mack stanął z przodu, w dyskretnej odległości; rozmyta sylwetka czekająca w mroku ulicy. – Więc… – wyszeptała Pilar, walcząc z napływającymi do oczu łzami. – Tak. – Loup objęła ją mocno. – Kocham cię – wyszeptała jej do ucha. – I jeśli uda mi się znaleźć sposób, by do ciebie wrócić, wrócę. Obiecuję. Bez względu na to, ile czasu mi to zajmie. – Bądź tylko bezpieczna, dziecino. – Pilar pocałowała ją miękko, potem odsunęła się z drżeniem. Otarła oczy. – Ale jeśli dasz radę, będę czekała. Zawsze będę czekała. Loup skinęła głową. Pilar odeszła, nie oglądając się za siebie. Loup patrzyła, jak podchodzi do Macka, jak Mack łagodnie obejmuje ją ramieniem. Pilar wsparła się na nim przez moment. Potem ruszyli w dół ulicy, znikając w ciemności. W kościele siostra Marta spojrzała na nią ze współczuciem. – Wszystko w porządku, kochanie? – Tak. – Loup nabrała głęboko tchu. Coś zakłuło ją w sercu, ale był to słodko-gorzki ból i nadal towarzyszyło mu poczucie, że wszystko, co się dzieje, jest właściwe. – Nie potrafię tego wyjaśnić, ale tak. Dziękuję. – Powinnaś się przespać – powiedziała łagodnie siostra Marta. – Jutro twój wielki
dzień. – Tak. – Loup uśmiechnęła się, wbrew wszystkiemu. – Jutro.
Czterdzieści siedem Loup spała mocno i długo, a potem obudziła się w pokoju wypełnionym słońcem. Szlafrok, który uszyła dla niej Pilar, wisiał na drzwiach szafy, lśniąc błękitem niczym skrawek nieba. Uśmiechnęła się na ten widok. Wczorajsze uczucie lekkości nadal jej towarzyszyło, zaprawione smutkiem i wyostrzone poczuciem celu. Gotowa. Czuła się gotowa. Kościół był niemal pusty. Oczywiście – to był Dzień Świętej Oliwii. Jej figura została już przeniesiona na rynek. Ludzie będą świętować, bawić się, z drżeniem emocji wymieniać się plotkami i ostatnimi spekulacjami dotyczącymi wieczornej walki. Mack odnalazł ją w kuchni pochłaniającą kopiasty talerz odgrzanego makaronu. – Dzień dobry. – Zmrużył oczy. – Loup, czy na pewno możesz tak się objadać przed walką? – Tak. – Przełknęła. – Powinnam przestać koło drugiej. Wszyscy poszli na rynek? – Uh-huh. – Usiadł naprzeciw niej za kuchennym stołem. – Wrócą koło czwartej, by się pożegnać. T.Y. być może pojawi się wcześniej. Naprawdę zależy mu, by iść z tobą do klubu. – Tak. To miłe z jego strony. Ale cieszę się, że jesteś tu teraz. – Uśmiechnęła się. – Dziękuję, że odprowadziłeś wczoraj Pilar. – Nie ma za co. – Nie do końca. – Tak, cóż. – Mack uśmiechnął się gorzko. – Kto by pomyślał, co? Nadal za tobą szaleje. – Rysa na blacie stołu zdawała się pochłaniać jego uwagę. – Będę miał na nią oko, gdy cię nie będzie. Nie ufam Rory’emu Salamance. – Dzięki, Mack. – Głos Loup złagodniał. – Jesteś naprawdę dobrym facetem. Wzruszył ramionami. – Zależy mi na tobie. – Wiem. Ja też cię kocham. Dotrzymał jej towarzystwa, gdy poszła poćwiczyć w garażu. Lekka rozgrzewka i rozciąganie, dokładnie tak jak zalecił Floyd. Przebiegła kilka mil na bieżni, poskakała na
skakance, wycisnęła kilka razy sztangę z niewielkim obciążeniem. Poćwiczyła chwilę z workiem, tylko tyle, by upewnić się, że jej rytm nie uległ zakłóceniu i przegnać ogarniające ciało rozleniwienie. Godziny mijały powoli, niemniej mijały. T.Y. przyszedł o trzeciej, niespokojny i nerwowy. – Boże, tam jest pieprzony dom wariatów! Ludzie Salamanki zaczęli przyjmować zakłady, zanim słońce na dobre wzeszło i kolejka do ich stolika nie ma końca. Prawie zakręca wokół rynku. Zebrał się prawdziwy tłum. – Nadal stawiają na Miguela? – zapytała Loup. – Tak, nadal jest faworytem, ale teraz większość zakładów dotyczy tego, czy tajemniczy pretendent wygra, przegra przez nokaut, czy dotrwa do końca i przegra na punkty. Uśmiechnęła się. – Postawiłeś coś? – Cholera, tak. Na zwycięstwo. – T.Y. nerwowo przeczesał włosy. – Ale, Loup… Co będzie, jeśli przegrasz? – T.Y… – rzucił ostrzegawczo Mack. – Nie, w porządku. – Loup wzruszyła ramionami. – Wtedy będzie do bani. Nie ma żadnej gwarancji, że tak się nie stanie, T.Y. Ten facet jest większy i silniejszy, i z tego, co wiem, trenował równie ciężko jak ja przez ostatnie trzy lata. Może nawet z innymi takimi jak on, takimi jak ja. Jeśli tak było, przegram. A jeśli przegram, po tym jak pracowałam tak ciężko, po tym jak poświęciłam… – Nie dokończyła myśli. – To będzie bardziej do bani niż cokolwiek innego w moim życiu. Ale przynajmniej będę wiedziała, że próbowałam. I bez względu na to, jak okaże się to bolesne, nigdy nie będzie boleć aż tak, jak strata Tommy’ego. – Nie przegrasz – stwierdził stanowczo Mack. – Prawda, T.Y? – Nie – powiedział, tym razem z większą wiarą. – Cholera, nie! Jesteś pieprzoną świętą Oliwią, Loup. Nie przegrasz. Roześmiała się. – W porządku. Naprawdę. Nie boję się przegranej. – Tak, cóż… nie boisz się niczego – zauważył T.Y. – Rzeczywiście. – Ale wiesz także, kiedy powinnaś się bać, prawda? Twój brat cię tego nauczył. – Głos Macka nabrał łagodnego brzmienia. – Przepraszam, wolno dziś łapię, loup-garou. Nie chodzi o walkę, chodzi o to, co stanie się potem, tak?
– Tak. – Pokiwała głową. – I o was. O was wszystkich. – Nie martw się o nas. – Położył dłoń na jej ramieniu. – Dokonaliśmy własnych wyborów, tak jak ty dokonałaś swoich. Wszyscy. Będziemy trzymać usta zamknięte, tak jak powiedziałaś. Ale nie wątp ani przez chwilę, że nie wspieraliśmy cię, że nie staliśmy za twoimi plecami właśnie dlatego, że było to pieprzone miejsce, w którym zdecydowaliśmy, że chcemy być. Ja, T.Y., reszta Santitos. Ojciec, siostra i Anna. – Uśmiechnął się twardym uśmiechem, na jego twarzy malowały się emocje. – Nawet ten wyblakły trener i pieprzony Miguel Garza. Nasz wybór. Rozumiesz? – Rozumiem. – To dobrze. – Mack cofnął się i opadł na krzesło. – Floyd nie jest wyblakły – powiedziała miękko Loup. – Jest dobrym trenerem. Spojrzał w jej stronę. – Lepiej, żeby tak było. – Jest. Kolejna godzina minęła powoli. Santitos wrócili z uroczystości na rynku, ojciec Ramon, siostra Marta i Anna wrócili razem z nimi. Loup spakowała worek, zwijając ostrożnie szlafrok. Pilar miała rację, najgorsze zagniecenia rozprostowały się w nocy. Kolejne pożegnania. Wszystko zostało już powiedziane wczoraj. Teraz pozostała tylko formalność. – Powodzenia. – Hej, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. – Z Bogiem, dziecko. – Skop mu tyłek. – Uważaj na siebie, loup-garou. I tak było to trudne do zniesienia. Cała ta miłość, całe to współczucie. Zapach papierosowego dymu przywarł do sutanny ojca Ramona. Widok bruzd na jego twarzy będących świadectwem wieku, uderzył ją raptownie. Po wyjściu z kościoła, na otwartej przestrzeni, w kwaśnym pustynnym powietrzu, otrząsnęła się z tych myśli. – Nie przeszkadza ci, że tu jestem? – zapytał T.Y. – Nie. – Spojrzała w jego zatroskane, brązowe oczy i wzięła go za rękę. – Chodź, cudowne dziecko. Odprowadź mnie do klubu. T.Y. zatrzymał się przed zasłoniętymi roletami oknami dawnego klubu fitness. – Nie należę do tego miejsca, prawda? – Nie – powiedziała z zastanowieniem Loup. – Raczej nie.
– Loup. – Objął ją w pasie i pocałował w policzek z ledwie dostrzegalnym wahaniem. – Nie obchodzi mnie, jak to się skończy, wygrasz, czy przegrasz, nadal będę uważał cię za superbohatera. Zawsze uważałem. – Tak. I zawsze byłeś w błędzie. – Uśmiechnęła się. – Dziękuję, T.Y. Dzwonek zadźwięczał w drzwiach, gdy ten ostatni raz przestąpiła próg. Floyd, Miguel i Kevin czekali na nią. – Jesteś gotowa, dziecko? – Jestem gotowa.
Czterdzieści osiem Do ratusza przybyli dwoma opancerzonymi samochodami. Wojskowa eskorta, załatwiona przez Floyda, ledwie spojrzała na Loup. Zamiast na nią, spoglądali raz po raz na Miguela i Kevina, zastanawiając się, który z nich okaże się tajemniczym pretendentem. Zakładali, że Loup jest jedynie dziewczyną któregoś z nich. Odpowiadało jej to. Floyd chciał zachować tajemnicę do ostatniej możliwej chwili. Najgorsze, co mogłoby się stać, to aresztowanie Loup, po cichu, przez generała – i odwołanie walki. Odkąd zaczęły odbywać się mecze, ratusz służył zawodnikom jako szatnia i poczekalnia. Floyd pogonił ich w kierunku pokoju, z którego zwyczajowo korzystali pretendenci. Kiedyś była to sala konferencyjna, teraz wyposażono ją w stół na kółkach, stary szpitalny parawan i kilka metalowych szafek. Trener kiwnął głową w stronę parawanu. – Idź się przebrać. Przebrała się i włożyła swój sprzęt. Suspensorium, przerobione przez Macka tak, że niemal pasowało, błękitne chłopięce spodenki, które zdobył trener, sportowy stanik i obcisły biały top, znalezione wśród porzuconych w damskiej szatni rzeczy. Męskie buty bokserskie w chłopięcym rozmiarze, kolejna rzecz, którą trener sprowadził specjalnie dla niej. Wyjęła z torby szlafrok i przewiesiła go przez parawan. – Niezły – ocenił Miguel. – Skąd go wytrzasnęłaś? – To prezent. Z zewnątrz dobiegały stłumione odgłosy, okrzyki wydawane przez zebrany na placu tłum mieszały się z dźwiękami muzyki. W budynku panowała cisza. Rozległo się pukanie do drzwi. – Pewnie przysłali kogoś w związku z ważeniem. Loup, schowaj się na chwilę. – Floyd wskazał parawan. – Powiem im, że chcemy z tym zaczekać do ostatniej chwili. Kevin spojrzał na Miguela. – Uwierzą, jeśli będą sądzić, że chodzi o Miga. Miałbyś kłopoty, by zmieścić się w kategorii wagowej, Garza. – Pieprz się – powiedział bez emocji Miguel.
– Element zaskoczenia. – Floyd też był spokojny. – Niech się zastanawiają. Niech sądzą, że nie chcemy, by wynik odbił się na zawieranych zakładach. Trzymali się tej wersji. Loup wyszła zza parawanu i przysiadła na stole. Floyd owinął taśmą jej dłonie i upewniwszy się, że zrobił to perfekcyjnie, wsunął na nie rękawice. Miguel sięgnął po tarcze i pomógł jej się rozgrzać, trener z Kevinem sprawdzali listę przedmiotów, których mogą potrzebować w narożniku. Pierwszy raz od ponad roku zadawała ciosy bez obciążników na nadgarstkach i kostkach. Ich brak sprawił, że czuła się niezwykle szybka i lekka. – Ruszasz się dobrze – mruknął aprobująco Miguel. – W porządku. Dobrze wyglądasz, dzieciaku. Wyluzowana, rozluźniona. – Przyjrzał jej się uważnie, po czym zmarszczył brwi. – W zasadzie wyglądasz na lekko ogłupiałą. Jezu Chryste! Przeleciałaś kogoś? Uśmiechnęła się, ignorując nagłe spojrzenie, jakie rzucił jej Kevin McArdle. – Ecchevarria, tak? – Opuścił gwałtownie tarcze. – Do diabła, Loup. Nie bzyka się w noc poprzedzającą walkę. Jeśli to odbije się na twojej formie, przytępi ostre krawędzie. – Nie przytępi. – …to lepiej, żeby było to naprawdę kurewsko niesamowite bzy. – Nie przytępi, Mig! – Loup podniosła głos. – To nie jest po prostu walka. – Kiwnęła głową w stronę drzwi. – Za piętnaście minut wyjdę tam i bez względu na to, co się stanie, moje życie zmieni się na zawsze. Muszę być zdolna stawić temu czoło bez żalu, rozumiesz? Pilar i ja… nie miałyśmy zakończenia. Teraz mamy. Splótł ręce na piersi. – To było głupie. – Miguel. – Floyd uniósł wzrok, z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. – Co się stało, to się nie odstanie. Odpuść. – Kurwa – mruknął Miguel. – Pozwól, że zajmę się twoimi włosami. Zaplotłaś mocno warkocz? – Są w porządku. Przyjrzał się jej. – Nie, nie są. Potrzebny ci francuski warkocz, by ułożył się gładko i nie latał dookoła głowy. Odwróć się, poprawię to. Loup spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Co? – Wzruszył ramionami. – Pomagałem zaplatać włosy mojej mamie. Nauczyła mnie tego. Przestań się na mnie gapić.
– Mam zamiar cię tym szantażować, Garza – stwierdził Kevin. Miguel spojrzał na niego groźnie. – Nie, jeśli nie chcesz, by twoja twarz zmieniła na zawsze wygląd. Gdy skończył, Loup potrząsnęła na próbę głową. – Tak, rzeczywiście lepiej. Dzięki Mig. Wzruszył ramionami. – Hej, chcę tylko mój bilet. – Tak, jasne. – Och, zamknij się. – Miguel objął ją ramieniem w szorstkim uścisku, jego usta musnęły jej skroń. – Po prostu załatw skurwiela, dobra? Wzięła głęboki oddech. – Dobra. Rozległo się kolejne pukanie do drzwi. – Już czas. Loup przełożyła dłonie w rękawicach przez szerokie rękawy, wślizgując się w szlafrok bokserski. Miguel poprawił materiał na jej ramionach, zawiązał luźno pasek i nasunął jej kaptur na głowę. – Kurwa?! – Żandarm, który po nich przyszedł, przeniósł spojrzenie z Kevina na Miguela, obaj nadal mieli na sobie zwykle ubranie, potem spojrzał na Loup, w końcu na trenera. – Proszę pana? – Tajemniczy pretendent – rzucił krótko Floyd. – To jakiś żart? – To nie żart. – Machnął dłonią. – Chodźmy na to ważenie. Żandarm odwrócił się do towarzysza. – Poślij kogoś, by powiadomił… – Nie będzie żadnego posyłania, nikogo, nigdzie! – przerwał mu trener. – Wszystkie warunki zostały dotrzymane. Obiecałem Billowi Argyle’owi walkę życia i mam zamiar mu ją zapewnić. Nie stawaj temu na drodze, synu. Nie depcz jego marzeń, chyba że jesteś gotów zapłacić słoną cenę. Po prostu stań z boku i podziwiaj. Żandarm się zawahał. – Rusz się, chłopcze – warknął Floyd. – Dobrze już, dobrze. Ważenie odbyło się w przestronnym holu. Nadzorujący je mundurowy spojrzał na Loup, z zaskoczeniem unosząc brwi. – Nie możesz.
Floyd szturchnął Loup łokciem. – Wchodź na wagę. Wskazówka przechyliła się do końca skali. Mundurowy ustawił ją od nowa, potem jeszcze raz. Oblizał wargi. – Ach… chyba się popsuła. – Och? – Miguel zerknął mu przez ramię. – Czy była popsuta, gdy ważył się Ron Johnson? – Nie, ale to było wczoraj. – W takim razie to musiał być jego bliźniak. To bez znaczenia. – Loup zeskoczyła z wagi. – Wszystko gra? Chcesz ją sprawdzić? – Uhm… Kevin McArdle zagwizdał krótko i gwałtownie. – Loup! Zapowiadają cię! – Naprzód. – Miguel poprowadził ją w kierunku drzwi. – Wiesz, że będą się śmiać, dzieciaku? Prawda? – Nie obchodzi jej to – powiedział Floyd. – Nie obchodzi mnie to – zgodziła się Loup. – Ruszaj. – Trener przyłożył usta do jej ucha. – Gdy będzie po wszystkim, nie ufaj, nie wierz. Cokolwiek ci obiecają, czymkolwiek będę straszyć, nie wierz. Pamiętaj, że są gotowi powiedzieć i obiecać wszystko. Ale też nie walcz z nimi. To tylko da im powód, by nie przestawać. Wcześniej czy później, wszystko się jakoś ułoży. – Popchnął ją lekko. – Idź! Będziemy tuż za tobą. Ruszyła naprzód. Potężny tłum zachowywał się głośno. Nie śmiali się, nie od razu. Tożsamość tajemniczego pretendenta nie dotarła w pełni do miejscowych, dla żołnierzy nic ona nie znaczyła. Większość z nich nie rozpoczęła jeszcze swojej zmiany, gdy Tom Garron żył. Ustawieni w linię strażnicy zabezpieczający przejście zasłaniali gapiom widok. Loup wspięła się na ring. Tłum zamilkł, niepewny, widząc tylko drobną postać, drobniejszą, niż ktokolwiek oczekiwał, w błękitno-niebieskim szlafroku. Zsunęła kaptur. Wyglądało to, jak gdyby biała chusta zsunęła się z jej głowy. Zasiadający na trybunach żołnierze ryknęli śmiechem, rozległy się szydercze gwizdy, drwiny i okrzyki rozczarowania. Ale między zgromadzonymi na placu mieszkańcami miasteczka panowała cisza, gdy jej imię wolno rozchodziło się w tłumie.
Oni pamiętali Toma Garrona. Po niespodziewanym odkryciu nadeszło zrozumienie. Dziewczyna w niebieskiej sukience; dziewczyna w niebieskim płaszczu. – Święta Oliwia! – zawołał ktoś. Tłum podchwycił ten okrzyk, skandując: – Święta Oliwia! Santa Olivia! Głos konferansjera zapowiadającego ze swojego stanowiska Rona Johnsona utonął we wrzasku tłumu. Na trybunie generał wstał gwałtownie, jego twarz, widoczna pod strzechą białych włosów, poczerwieniała z wściekłości. Ruszył w ich kierunku. Floyd wszedł na ring, stając za plecami Loup, Kevin i Miguel zajęli miejsca w narożniku. Loup obejrzała się w stronę prowadzącego do ringu przejścia. Dostrzegła Rona Johnsona, stojącego w szpalerze, pomiędzy żandarmami. Starszy o kilka lat, wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Napotkała jego spojrzenie, zielone oczy patrzyły spokojnie, nie wydawał się zaskoczony. Generał wszedł na ring. – Co to, kurwa, ma znaczyć, Floyd? – Walka życia, Bill – odpowiedział spokojnie trener. – Tak jak obiecałem. – Postradałeś zmysły? To nie będzie walka, to będzie rzeźnia. – Generał podniósł głos. – Ludzie, idźcie do domu! Mecz się nie odbędzie. – Zaczekaj. – Floyd chrząknął. – Armia szukała kilku dezerterów, jakieś dziewiętnaście czy dwadzieścia lat temu, prawda? Bardzo niezwykłych gości. Jeden z nich był tu wystarczająco długo, by pozostawić po sobie dziecko. Generał Argyle nabrał gwałtownie powietrza, gdy dotarło do niego znaczenie tych słów. – Nie możesz tego zrobić. – Chcesz mieć zamieszki na sumieniu? – Wskazał tłum. – Powiedz im. Loup obserwowała, jak Ron Johnson wchodzi na ring. Generał i trener nadal się kłócili. W świetle reflektorów krótko obcięte włosy jej przeciwnika zdawały zabarwiać się na czerwono, kontrastując z brązową skórą. Poruszał się lekko i oszczędnie, tym razem nawet nie próbując ukryć, kim jest. Spojrzeli sobie w oczy, w milczącym zrozumieniu. – Jesteś jego siostrą – odezwał się. – Tak. – Bardzo mi przykro. To był straszny wypadek. – Wiem.
Wokół ringu tłum nieprzerwanie skandował: – Santa Olivia! Santa Olivia! Ron Johnson omiótł spojrzeniem krzyczącą ciżbę. – Wiesz, że masz przerąbane, prawda? – powiedział spokojnie. – Święta Oliwia czy nie, komuś z twoim DNA nie pozwolą pozostać na wolności. – Wiem. – Loup poczuła, jak mrowi ją skóra. – Wiedziałeś o mnie. Oderwał wzrok od tłumu i ponownie na nią spojrzał. – Wiedziałem. – Ściszył głos do ledwie słyszalnego poziomu. – Gdy będzie już po wszystkim, postaram ci się pomóc, jeśli będę w stanie. – …nadużyłeś mojego zaufania! – wrzeszczał generał. – Cholerna racja, że tak! – krzyczał w odpowiedzi Floyd. – Chciałeś mieć jedno i drugie, Bill, ale gdy szanse się odwróciły, podmieniłeś karty. Ustawiłeś walkę przeciw mojemu chłopcu! Jej cholernemu bratu! Gdy to się skończy, jestem gotów ponieść konsekwencje. Loup także jest na to gotowa. Ale tu i teraz, w tej chwili, masz zamiar być mężczyzną i dotrzymasz słowa, czy też wyrzucisz do kosza cokolwiek jeszcze zostało z twojej dawnej prawości? Generał Argyle otwierał usta, by odpowiedzieć. – Sir? – wtrącił się Ron Johnson. – Dał pan słowo. To odebrało mu pewność siebie. Spojrzał na skandujący tłum, w którym wielu ludzi miało łzy w oczach, na żołnierzy, wrzaskiem domagających się rozrywki, jakiejkolwiek rozrywki. W końcu zmęczonym, załzawionym spojrzeniem spojrzał na Loup. – Rozumiesz, że bez względu na to, jak się skończy walka, zostaniesz aresztowana? – Tak, proszę pana. – I powiesz głośno, tak by nikt nie miał wątpliwości, że idziesz z nami z własnej woli? – Tak, proszę pana. – Kiwnęła głową. – Jeśli dotrzyma pan słowa w kwestii dwu biletów na północ. Zacisnął usta w wąską linię. – Dobry Boże, nie oczekujesz chyba, że uda ci się wygrać. – A jeśli mi się uda? Potrząsnął głową. – Święta Oliwia, co? Obawiam się, że straciłaś to prawo, gdy zaatakowałaś Armię Stanów Zjednoczonych. Floyd parsknął. – Zaatakowała? Rzuciła kamieniem.
– Miały być dwa bilety – powiedziała Loup. – Obiecał pan. Powinnam mieć możliwość, by przekazać jeden wybranej osobie. – Jednemu ze swoich współkonspiratorów? – Nie wiem, co to znaczy. Ale obiecałam go Miguelowi Garzie, jeśli pomoże mi nauczyć się walczyć. Nazwisko Garzy sprawiło, że generał na chwilę zamilkł; potem ponownie zacisnął usta i potrząsnął głową. – Ochraniał poszukiwanego przestępcę. – Mig nie wiedział. – Oczywiście, kurwa, że wiedział! – wrzasnął na nią. Hałas wzniecany przez tłum narastał. – Nie miał pewności. Nikt nie wiedział. Nigdy nie powiedziałam nikomu, prócz trenera – skłamała spokojnie Loup. – Tak czy inaczej, jestem tu, prawda? Tłum krzyczał coraz głośniej. Generał Argyle uniósł wzrok, spoglądając w niebo. – Zawsze wiedziałeś, że ten dzień kiedyś nadejdzie, Bill – powiedział miękko Floyd. – Gdzieś, kiedyś. Tu lub gdzie indziej. I jakaś część ciebie zawsze tego chciała. Postąp właściwie. Generał opuścił wzrok, jego twarz miała ponury wyraz. – Nie polegaj zanadto na naszej przyjaźni. Zgodzę się na walkę, ale nie będę tolerował szantażu. Jeśli tłum zagrozi zamieszkami, to na Boga, stłumię je. Nie podejmę żadnych decyzji w innych kwestiach, dopóki śledztwo w sprawie tej przeklętej świętej Oliwii i jej wybryków nie zostanie zakończone. To najlepsze, co możesz dostać. Decyzja należy do ciebie. Floyd spojrzał na Loup. Niechętnie skinęła głową. Generał odwrócił się na pięcie, zmierzając w stronę lin. Zamienił kilka słów z oszołomionym sędzią, potem zszedł z ringu. W drodze powrotnej na trybuny zatrzymał się koło stanowiska komentatora, by wydać mu polecenie. – W porządku! – Głos konferansjera przetoczył się po placu, głośniki ustawiono na maksymalną moc, by mógł przekrzyczeć tłum. – Panie i panowie, nie wiem, co się tutaj, do diabła, dzieje, ale za chwilę rozpocznie się walka!
Czterdzieści dziewięć Nie udało mi się uzyskać żadnych gwarancji, Mig. – W porządku, dzieciaku. – Uniósł jej brodę, by posmarować twarz wazeliną. – To zawsze był daleki strzał. – McArdle, woda – powiedział szorstko Floyd. Kevin ścisnął butelkę, wlewając pomiędzy wargi Loup strumyk wody. Przepłukała usta i przełknęła. – Ochraniacz na zęby. – Trener wsunął go na miejsce. – W porządku. Gotowa? – Gotowa – zgodziła się. Zabrzmiał gong. Wyszli ze swoich narożników – szybko, szybciej, niż potrafiłby człowiek, choć poruszali się wolniej, niż każde z nich mogło. Tłum westchnął. Tłum nie miał znaczenia. Krążyli wokół siebie, próbując nawzajem ocenić swoje możliwości. Zielone oczy Rona Johnsona nie były już spokojne. Wydawały się lśnić, płonęły chęcią walki. Zadał na próbę kilka ciosów, przekonany o przewadze, jaką dawały mu wzrost i zasięg ramion. Loup sparowała je bez najmniejszego wysiłku, odruchowo dopasowując się do jego tempa. Wtedy zaczął poruszać się szybciej niż błyskawica. Zaatakował, trafiając ją w lewe ucho szybkim i mocnym prawym sierpowym. Zadzwoniło jej w głowie, siła ciosu niemal zwaliła ją z nóg. Ale tylko niemal. Nie wydawał się specjalnie zaskoczony. Odpowiedziała szybkim prostym w środek jego klatki piersiowej, zachwiał się lekko. Poszła za ciosem. Opuściła brodę, zasypując go gradem uderzeń w korpus, naciskając, wybijając go z równowagi. Udało mu się ją odzyskać i wytrzymał całe to lanie, zmierzając do klinczu. Sędzia ringowy, oszołomiony, interweniował. – Rozdzielić się! Rozdzielić! Oderwali się od siebie.
Do końca rundy nic się nie zmieniło. Johnson, cały czas w ruchu, wykorzystywał przewagę, jaką dawał mu większy zasięg ramion, by trzymać ją na dystans. To było dziwne uczucie, dziwne i uderzające do głowy, walczyć z kimś, kto może poruszać się równie szybko, jak ona. Było to także frustrujące. Loup robiła uniki i zwody, parowała zadawane długimi ramionami proste, usiłując bez większego powodzenia przełamać obronę. Mimo wszystko, gdy zabrzmiał gong, prowadziła na punkty. Tłum, wcześniej tak hałaśliwy, ucichł niemal zupełnie. W narożniku twarz Floyda była poważna. – Mamy problem – powiedział. – Jaki? – Nadal dzwoniło jej w głowie. Miguel przechylił się przez liny, przyciskając do ucha Loup woreczek z lodem, Kevin przepłukał ochraniacz na zęby. – Jesteś, do diabła, zbyt szybka i zbyt niska. Gdy w zwarciu uderzasz go w korpus, żaden sędzia nie jest w stanie zliczyć punktów. Trafiłaś sześć razy, oni zauważyli dwa. – Chce pan, żebym zwolniła? – Nie! – Musisz dążyć do nokautu – wtrącił Miguel. – Mówiłem ci, to jedyny sposób. Rzuć na niego wszystko, co masz, i spróbuj go powalić na deski. – Nie. – Trener potrząsnął głową. – Jest za duży. Zbyt silny. I niemal równie szybki jak ty. Jeszcze nie. Trzymajmy się planu. Twoja jedyna nadzieja w tym, że jesteś lepsza technicznie. Pracuj nad nim dalej, zmęcz go. Bij w korpus. Spróbuj zaskoczyć go zmianą pozycji. Ale od pewnego momentu… obawiam się, że Miguel ma rację. – Dobrze – zgodziła się Loup. – Po prostu niech mi pan powie, kiedy. Kolejne rundy nie różniły się znacząco od poprzenich. Próbowała zmienić pozycję i walczyć jak mańkut, ale wybiła przeciwnika z rytmu tylko na krótką chwilę, siebie natomiast spowolniła. Wzrost i zasięg ramion cały czas dawały przewagę Johnsonowi. Trafił ją kilka razy, niezbyt mocno, ale za to w sposób niepozostawiający wątpliwości. Z kolei uderzenia, jakie drobna i zwinna Loup wyprowadzała na jego korpus, zdawały się zbyt szybkie dla oczu sędziów. W piątej rundzie, po raz pierwszy, udało mu się ją zmylić i trafić z zaskoczenia, rozcinając jej prawą brew. – Kurwa! – zaklął Miguel. – Kurwa, kurwa, kurwa! – To nic poważnego. – Floyd ściągnął brzegi rany, smarując ją koagulantem. – Nic ci nie jest? Nic jej nie jest? – zapytał lekarza. – Nic mi nie jest – odparła Loup.
Lekarz zbadał ją, przyglądając się ranie, spoglądając w źrenice. – Sądzę, że wszystko w porządku. – W jego głosie nie było pewności. – Dobrze. – Floyd rozmasował jej ramiona. – Rób tak dalej. Nie bądź lekkomyślna; nie lekceważ go. Jest wcześnie. Pamiętaj, że wygrywasz. Loup pokiwała głową. Nie czuła się, jak gdyby wygrywała, i doskonale zdawała sobie sprawę, że wcale tak to nie wygląda. Johnson, który wcześniej zachowywał się ostrożnie, nagle odzyskał pewność siebie. Oczy mu błyszczały. Przeszedł do gwałtownej ofensywy, próbując szerzej otworzyć rozcięcie. Jego ataki nie były finezyjne, nie były nawet zbyt dobre technicznie, były za to brutalne. Pamiętając pierwszą walkę Kevina McArdle’a, Loup wolała uważać. Kevin zarobił podobną kontuzję i skończyło się na technicznym nokaucie. Kolejne dwie rundy walczyła w defensywie, skupiona na obronie, nie zadawała ciosów i nie zdobywała punktów. Pod koniec siódmej rundy tłum nieco otrząsnął się z szoku. Żołnierze zaczęli wiwatować, miejscowi nadal zachowywali się cicho. Loup spojrzała na siedzącego w przeciwległym narożniku Rona Johnsona, przyglądając się, jak jego pierś unosi się i opada, a skóra lśni, pokryta warstwą potu. – Trenerze? Zaczyna się męczyć. – Dobrze. – Przetarł jej zranioną brew, nałożył świeżą warstwę maści. – A ty? – Nie, tylko czuję się głodna. – W takim razie on pewnie też. Rób dalej swoje. W połowie ósmej rundy ataki Johnsona zaczęły tracić impet. Loup znów zaczęła go naciskać, krążąc wokół, robiąc zwody i uderzając w korpus. Sędziowie mogli nie dostrzegać tych trafień, ale Johnson przyjął ich wiele i pomału zaczynał odczuwać ich skutki. – Rób swoje dalej. – W dziesiątej rundzie fala w końcu się odwróciła. Johnson zwolnił. Poruszał się ciężko, jego uderzenia straciły impet. Opuścił nieco gardę, usiłując osłonić brzuch i wtedy po raz pierwszy Loup udało się trafić go naprawdę mocno, hakiem, który wylądował na jego szczęce i odrzucił głowę do tyłu. Ten cios powaliłby każdego innego zawodnika. Gdy runda dobiegła końca, ludzie na placu ryknęli, wiwatując. Nie czuła się zmęczona, mimo to doping sprawił, że przez jej ciało przetoczyła się nowa fala energii, dodając jej pewności siebie. Nagle obecność tłumu nabrała znaczenia. – W porządku, dziecko. – Floyd obdarzył ją twardym, skąpym uśmiechem. – Wołać
będzie, mordować! I spuści psy wojny20. – Co? – Idź na całość, Loup – powiedział Miguel. – Rzuć na niego wszystko, co masz. Wstała. Rozpoczęła się jedenasta runda. Nadal dzwoniło jej w głowie, a pięść bolała, jak gdyby walnęła w kamienny mur. Rozcięta brew piekła jak diabli, lewe ucho pulsowało gorącem. Czuła się świetnie. Johnson się nie poddawał. Był szybki, silny i nie znał strachu. Ale odczuwał już zmęczenie. Walczył z przeciwnikiem, przygotowującym się do tej jednej, jedynej walki całymi latami. Loup wyprowadziła błyskawiczną kombinację, która pozbawiła go równowagi i rzuciła nim na liny. Tłum oszalał. Sędzia ringowy interweniował. Loup cofnęła się o krok. Johnson pozbierał się z lin i powoli wyprostował. Sędzia dał znak, by kontynuowali. Johnson uniósł ręce. Loup zmyliła go, a potem potężnym lewym sierpowym przedarła się przez jego gardę i powaliła na deski. Sędzia zaczął go liczyć. Johnson wstał. Loup powaliła go po raz drugi. Wstał wolniej niż poprzednio. Chwiał się lekko na nogach. Jedno oko miał zapuchnięte, nos wyglądał na złamany. Zdrowe oko patrzyło jasno i nieustraszenie, smutno zaskoczone. Loup powaliła go na deski po raz kolejny. Tym razem już się nie podniósł. Zgromadzony na placu tłum ryknął ogłuszająco. To był dziki, przepełniony triumfem i euforią wrzask; żadnych słów, po prostu ryk uniesienia. Ludzie odwracali się ku sobie, obejmowali się, śmiejąc się i płacząc. W swoim narożniku Loup przechyliła się przez liny, pozwalając trenerowi, Miguelowi i Kevinowi zająć się sobą, wyjąć ochraniacz z ust, podać wodę, otrzeć krew i wazelinę. Oni także krzyczeli. – …zrobiłaś to, kurwa, naprawdę to zrobiłaś! – …nigdy nie widziałem niczego podobnego! W przeciwległym narożniku sekundanci pochylali się nad Ronem Johnsonem. Udało 20
W oryginale „Cry havoc and let slip the dogs of war” – jeden z najbardziej znanych cytatów z Szekspira („Juliusz Cezar”, akt III, scena I). W tekście wykorzystano przekład autorstwa Jerzego S. Sito. Ponieważ istnieje co najmniej sześć różnych przekładów tej tragedii na język polski, niektórzy czytelnicy mogą znać go w innym brzmieniu [przyp. tłum.].
mu się wstać o własnych siłach. Wydawał się lekko zamroczony, ale poza tym nic mu nie było. Przynajmniej taką miała nadzieję. Ludzie nie przestawali krzyczeć. Przymknęła na chwilę oczy, licząc, że Pilar słyszy wiwaty i wie, że oznaczają, że nic jej nie jest, że wygrała. Pomyślała o Tommym, wspominając go z uczuciem. Gdy uniosła powieki, wśród cisnącego się pod jej narożnikiem tłumu ujrzała Santitos, w oczach mieli łzy. Loup uśmiechnęła się, wyciągając do nich rękę. Przepchnęli się bliżej, by po kolei dotknąć jej dłoni w rękawicy. Ustalono werdykt. Pośrodku ringu Loup i Ron Johnson stanęli po obu stronach sędziego. Uniósł rękę Loup w geście zwycięstwa. Zabrzmiały ogłuszające wiwaty. A potem pojawił się generał, któremu towarzyszyło kilku żandarmów. Rozstawili się wokół niej. Tłum zafalował, niepewny, co się dzieje. – Musisz im coś powiedzieć – wymruczał generał. – Zgodziłaś się na to, dziecko. Jeśli wybuchną zamieszki, ich krew spadnie na twoje ręce. – Dobrze. W narożniku Miguel przytrzymał dla niej szlafrok. On także miał w oczach łzy, podobnie jak Floyd i Kevin. W innych okolicznościach uznałby to za zabawne – trzech dużych, dorosłych mężczyzn, którzy niemal się rozpłakali. Miguel pomógł jej się ubrać, zawiązał pasek szlafroka. – Dzięki – powiedziała cicho Loup. Wszyscy trzej w milczeniu pokiwali głowami. Zbliżyła się do krawędzi ringu i zaczekała, aż tłum nieco się uspokoi. W końcu zapadła cisza, ludzie patrzyli na nią. Żołnierze na trybunach również ucichli. Słyszała tylko dzwonienie w głowie, szum generatorów i ledwie słyszalne wysokie buczenie emitowane przez potężne reflektory. Żałowała, że nie ma przy niej Jaime’ego, który podsunąłby jej jakieś mądre słowa. Razem z Jane zawsze potrafili dobrać je trafnie, pisząc przesłania świętej Oliwii. – Muszę teraz iść z tymi facetami – powiedziała po prostu. – To w porządku, naprawdę. Nie próbujcie ich powstrzymać, oni wykonują tylko swoją pracę. To był mój wybór. Rozumiecie? Tłum milczał złowieszczo. – Naprawdę. Nie martwcie się o mnie. Po prostu zatroszczcie się o siebie nawzajem, dobrze? Gdzieś z tyłu, za nią, wybuchło zamieszanie. Loup odwróciła się i ujrzała ojca
Ramona przemierzającego ring szybkim krokiem. Dół czarnej sutanny falował w powietrzu. Położył dłonie na jej ramionach, jakby chciał wszystkim obwieścić, że należy do kościoła, i zwrócił się do mieszkańców miasteczka głębokim, dźwięcznym głosem: – To dziecko mówi prawdę. Odejdźcie w pokoju. Jego słowa przeważyły szalę. Tłum się nie rozszedł, ale zamieszki nie wybuchły. Ludzie stali spokojnie, spoglądając szeroko otwartymi oczami, ze zdziwieniem, jak żandarmi wyprowadzają Loup z ringu. – Dziękuję, ojcze – wyszeptała. Przeżegnał się i być może po raz pierwszy od trzydziestu lat w geście tym nie było nic ironicznego. – Niech Bóg będzie z tobą, Loup.
Pięćdziesiąt W zasięgu wzroku tłumu żandarmi zachowywali się uprzejmie. Przestali, gdy tylko oddalili się wystarczająco. – Skujcie ją, do diabła! – W zawziętym głosie generała gniew mieszał się z poczuciem zdrady. – Jest niebezpieczna! Przyparli ją brutalnie do burty opancerzonego transportera, choć wcale nie stawiała oporu. Wykręcili ręce i skrępowali je za plecami, wiążąc nadal okryte rękawicami nadgarstki kawałkiem plastikowej, samozaciskającej się taśmy. Otworzyli tylne drzwi i wepchnęli ją do środka. Nie ufaj, nie wierz. Ale też nie walcz z nimi. Koszmar się rozpoczął. Loup przekręciła się i usiadła, skrępowane dłonie bolały i cierpły. Żołnierz zajmujący tylne siedzenie wycelował w nią pistolet, ciemny otwór lufy zdawał się jej przyglądać. Spróbowała się uśmiechnąć. Nie odwzajemnił uśmiechu, tylko gapił się na nią. W szeroko otwartych, zszokowanych oczach malował się wyłącznie strach. Żandarmi naradzili się z generałem. Transporter ruszył. Zawieźli ją do bazy, czego się spodziewała. Nie zadawali żadnych pytań. Myślała, że będą ją przesłuchiwać. Zamiast tego zabrali ją do surowego budynku z betonowych płyt, podzielonego na wąskie cele oświetlone jaskrawym światłem. Wrzucili ją do jednej z nich i zostawili samą. W celi było gorąco i duszno. Zobaczyła pełniącą funkcję łóżka metalową półkę i pusty kubeł, zastępujący toaletę. Zamknięte drzwi wyposażono w maleńkie okienko. Nic poza tym. – Kurwa – mruknęła Loup. – Całkiem do bani. Głowa pulsowała jej tępym bólem. Bolały ją wykręcone ramiona i skrępowane dłonie. Pociągnęła, sprawdzając siłę plastikowych pasków. Ponieważ w pośpiechu założyli je na rękawice; więzy miały nieco luzu. Z trudem udało jej się przesunąć dłonie pod biodra. Krzywiąc się z bólu, przełożyła nogi poprzez utworzoną ze skrępowanych ramion pętlę.
Ręce z przodu, znacznie lepiej. Znacznie wygodniej. Loup uniosła nadgarstki do ust i zaczęła przeżuwać twardą, plastikową taśmę, aż ta w końcu się poddała. Jeszcze lepiej. Nadal posługując się zębami, rozwiązała jedną rękawicę; był to powolny i bolesny proces. Potem zajęła się drugą. W końcu zsunęła obie, uwalniając posiniaczone i bolące dłonie. Westchnęła z ulgą. Nic więcej nie mogła zrobić, przynajmniej na razie. Zdjęła szlafrok i zwinęła go starannie, potem usiadła i czekała, oddychając ciężkim, gorącym powietrzem. Nikt nie przyszedł. Po godzinie lub dwu poddała się i przestała czekać. Kombinacja sączącego się bezlitośnie z sufitu światła, gorąca i głodu sprawiła, że zakręciło jej się w pulsującej bólem głowie. Czuła, jak głębokie zmęczenie wypełnia i przenika jej mięśnie. Położyła się na metalowej półce, podkładając pod głowę zwinięty szlafrok i zapadła w niespokojny sen. Jakiś czas później obudził ją dźwięk otwieranych drzwi. Zerwała się odruchowo, zbyt szybko. Żołnierze wpadli do celi, celując do niej z pistoletów. – Na ziemię! Ręce za głowę! Posłuchała. – Dobra. Wstań powoli, trzymaj ręce na widoku. Zrobiła, jak kazali. – Siadaj! Ręce za głowę! – Wykrzykujący polecenia żołnierz poparł słowa gestem dłoni z bronią. Gdy usiadła, zawołał do kogoś na zewnątrz: – W porządku, doktorze. Niech pan się jej przyjrzy. Mężczyzna w białym lekarskim kitlu wszedł do środka. Zbadał Loup, macając i ściskając mięśnie jej rąk i nóg z bezosobowym zainteresowaniem. Zniosła to jakoś, dławiąc falę gniewu. Zaświecił jej w oczy latarką, najpierw w jedno, potem w drugie, następnie zbadał opuchnięte lewe ucho. Wtarł w ranę na czole coś, co zapiekło, wyciągnął igłę i nić chirurgiczną i zszył rozcięcie trzema schludnymi szwami. – Wystarczająco dobrze – powiedział do eskortujących go strażników, kiedy skończył. – Hej! – zawołała za nimi Loup, gdy zmierzali już do wyjścia. – Drugi facet, Johnson. W porządku z nim? Lekarz odwrócił się, zaskoczony, po raz pierwszy demonstrując ludzką reakcję. Jeden ze strażników ostrzegawczo pokręcił głową. Lekarz zawahał się, a potem, niemal
niezauważalnie, skinął głową. Wyszli, zamykając za sobą drzwi. Zawsze było to coś, nawet jeśli niewiele. Cieszyła się, że wie. I przynajmniej nie skuli jej ponownie. Położyła się na powrót na metalowej półce, oparła głowę na zwiniętym szlafroku i zasnęła. Potem kolejni ludzie przychodzili i wychodzili o różnych porach. Światło płonęło cały czas, tak więc straciła poczucie czasu. Nie rozmawiali z nią, ograniczając się do wydawania jej prostych poleceń. Po kilku razach nabrała nawyku, by nasłuchiwać ich kroków nawet w czasie niespokojnego snu. Gotowa na te odwiedziny, siadała sztywno z rękami za głową, zanim jeszcze weszli do celi. Oglądało ją wielu różnych lekarzy. Opukiwali ją i obmacywali, świecąc w oczy latarkami. Dawali jej wodę. Nie dawali jej nic do jedzenia. Nie potrafiła powiedzieć, jak długo to trwało. Dwa dni, może trzy. Gdy w końcu po nią przyszli, czuła się osłabiona i miała zawroty głowy. Skuli jej ręce, tym razem z przodu, zaprowadzili ją do niemal pustego pokoju i pchnęli na krzesło. – Hej, ostrożnie! – zaprotestował człowiek z podkładką do pisania w ręce. – Nie tak brutalnie. Mój Boże, spójrzcie tylko na nią, to jeszcze dziecko. – Widział pan walkę, sir? – Nie. – Powinien pan zobaczyć. – Mimo wszystko. – Zmarszczył brwi, wskazując dłonią. – Poczekajcie pod drzwiami. – Żołnierze posłuchali, stając w dyskretnej odległości. Mężczyzna z podkładką przyciągnął sobie taboret i usiadł naprzeciw Loup. Nosił okulary, ich widok przypomniał jej Jaime’ego, miał miłą, inteligentną twarz. – Powiedz mi, jak należy wymawiać twoje imię, kochanie? Lou czy Loop? – Lou. – Ja mam na imię Derek. – Uśmiechnął się ciepłym, przyjacielskim uśmiechem. – Zdaje się, że przegapiłem cholernie ciekawą walkę, co? – Tak. – Wyglądasz nieco mizernie. Miałabyś na coś ochotę? Może na kanapkę albo szklankę mleka? – Nie czekał na odpowiedź. – Clayton, przynieś tacę z lunchem. – Żołnierz wyszedł, narzekając pod nosem. Derek sprawdził coś w swoich notatkach. – Tu jest napisane, że twoja
mama nazywała się Carmen Garron. Zgadza się? Perspektywa posiłku sprawiła, że zachowywała się uprzejmie. – Tak, proszę pana. – A twój ojciec? – Martin. – Martin i jak dalej? Loup potrząsnęła głową. – Nie wiem. Tommy mówił, że nie miał nazwiska. – Tommy. – Ponownie zerknął do notatek. – To był twój starszy brat? – Tak, proszę pana. – Co jeszcze powiedział ci o twoim ojcu? Powtórzyła mu wszystko, co udało jej się zapamiętać, uznając, że nie ma żadnego powodu, by tego nie robić. Armia i tak wiedziała. Kiwał głową, notując coś, zachęcając ją, by mówiła dalej. W środku opowieści żołnierz o imieniu Clayton wrócił, niosąc tacę. Leżały na niej, wydzielająca smakowity zapach, kanapka z białego pieczywa z grillowaną wieprzowiną i porcja frytek, obok stała szklanka mleka, tak chłodnego, że pokryła się rosą. Postawił tacę na sąsiednim stoliku. – Pachnie nieźle, co? – Derek uśmiechnął się do niej. – Mam jeszcze jedno, szybkie pytanie. Opowiedz mi o tym spisku związanym ze świętą Oliwią. – Z czym? – Zapach jedzenia spowodował, że żołądek gwałtownie skręcił się jej z głodu. – Świętą Oliwią. – Nadal się uśmiechał. – Czyj to był pomysł? – Mój. – Loup, wszystko w porządku. – Uspokajającym gestem położył dłoń na jej kolanie, po czym zmarszczył lekko brwi i cofnął ją. – Kochanie, nie winię cię. Które dziecko nie chciałoby być miejscowym bohaterem? Zwłaszcza dziecko z twoimi możliwościami. Ale ktokolwiek cię na to namówił, nie wyświadczył ci przysługi. Możesz mieć naprawdę duże kłopoty z powodu napaści na pełniącego służbę funkcjonariusza i zniszczenia rządowej własności. Po prostu powiedz mi, czyj to był pomysł. Loup westchnęła. – Mój. – Kto ci pomagał? Nie będzie żadnej kanapki. – Nikt.
Pytał i pytał, nie okazując złości, cały czas łagodny i przekonujący. Biała bułka zmieniła kolor, nasiąkając sosem, frytki rozmiękły. Po jakimś czasie Loup zmęczyła się i przestała odpowiadać. – W porządku. – Derek spojrzał na nią smutno, rozczarowany. – Przykro mi, Loup. Nie mogę ci pomóc, jeśli ty nie chcesz pomóc mnie. – Skinął na żołnierzy. – Możecie zabrać ją z powrotem. Loup, gdy będziesz gotowa porozmawiać, po prostu poproś o spotkanie ze mną. Staram się być twoim przyjacielem. Spojrzała na niego, bez mrugnięcia. – Tak, jasne. Żołnierze zaprowadzili ją do celi. Nie zdjęli jej więzów. Tym razem Loup była zbyt zmęczona, by cokolwiek z tym zrobić. Położyła się i zasnęła.
Pięćdziesiąt jeden Gdy przyszli po nią następnym razem, była zbyt osłabiona, by ustać o własnych siłach. Wszystko działo się jak we śnie, złym śnie, z którego nie mogła do końca się obudzić. Żołnierze szturchali ją, wrzeszcząc: – No dalej! Wstawaj! – Nie mogę – wymamrotała. Przecięli plastikowe więzy na jej nadgarstkach, zarzucili sobie jej ręce na ramiona i przeklinając, wywlekli z celi. W pustym pokoju rzucili ją na krzesło. Zaczęła zasypiać, ześlizgując się z niego. – Do diabła! – Ktoś nią potrząsał, szarpał ją. Całe to zamieszanie zdawało się odbywać gdzieś poza obszarem jej percepcji. Pojawili się lekarze w białych kitlach, unieśli jej powieki i zaświecili w oczy latarką, włożyli w usta termometr, szczypali skórę na dłoniach. Sprawdzili jej puls i osłuchali. Ktoś wykrzykiwał rozkazy, ktoś kogoś wołał. Generał gderliwym głosem domagał się odpowiedzi. – Co, do diabła, jest z nią nie tak? – Żebym to ja, cholera, wiedział. Parametry ma niezwykle obniżone. Praca serca i oddech odbiegają od normy. – Jak bardzo? – Regularne, ale wolne. Bardzo wolne. – Sir? – Inny głos, znajomy głos, spokojny i rzeczowy. – Czy pozbawiono ją pożywienia, sir? – Co ty tu, kurwa, robisz, Johnson? – Staram się pomóc, sir. Pozbawiono? – Nie na długo, zaledwie na kilka dni. – Dla nas to wystarczy. Zapada w hibernację. – W co, kurwa? – Ludzie nie zapadają w hibernację – powiedział jeden z lekarzy. – Nazywaj to, jak chcesz – odpowiedział spokojny głos. – Jej metabolizm zwalnia. To
mechanizm obronny. Możemy go kontrolować, w pewnym stopniu, używając sprzężenia zwrotnego, ale jej nigdy nie nauczono tej techniki. Powinniście mieć w ekipie kogoś, kto się na tym zna i będzie umiał wam doradzić. Głodząc ją, niczego nie osiągniecie. – Więc? – Więc ją nakarmcie. Zaczęli się kłócić. Loup odpłynęła. Obudził ją smak bulionu, gęstego i aromatycznego. Ktoś wlewał go w jej usta, łyżeczka po łyżeczce. Przełknęła odruchowo, otwierając oczy. – Smaczny? – Ron Johnson patrzył na nią spokojnie. Nos miał opuchnięty, oczy popodbijane, jedno naprawdę mocno. – Uh-huh. Wlał kolejną łyżkę rosołu w jej usta. – Sądziłem, że zupa będzie odpowiadać ci bardziej niż kroplówka z glukozy. Lepiej na nas działa. – Tak. – Przełknęła. – Dzięki. – Jej ciało zaczynało wracać do życia, przyswajając proteiny i tłuszcz zawarte w pożywieniu. Wstrząsnął nią dreszcz, zabrała miskę z rąk Johnsona i krztusząc się, opróżniła ją duszkiem, wypijając rosół wraz z pływającymi w nim drobnymi kawałkami kurczaka i jarzyn. Nalał kolejną porcję, dolewając z metalowej wazy, zanim zdążyła o to poprosić. Zjadła drugą miskę. – Dzięki – powtórzyła. Johnson pokiwał głową. – Więc wszystko z nią już w porządku? – zapytał generał. Lekarze zbliżyli się ze swoimi stetoskopami i termometrami. – Na to wygląda. Funkcje życiowe wracają do normy. – W porządku, Johnson – powiedział niechętnie generał. – Dziękujemy za pomoc. Odmaszerować. – Tak jest. Loup było żal, że odchodzi. W ringu obiecał jej pomóc, jeśli tylko będzie mógł. Nie była pewna, czy mu ufa. Mógł próbować ją zwieść, tak jak chcę-być– twoim-przyjacielem Derek. Kiedyś zabił jej brata, teraz oboje nosili ślady po swojej dramatycznej walce. Ale w tym miejscu, pełnym obcych ludzi, był jedyną osobą, z którą czuła się w jakiś sposób związana. Zlitowali się nad nią i tego dnia nie zadawali jej już żadnych pytań. Została odprowadzona z powrotem do celi. Tej nocy – czy jakakolwiek była to pora – wraz z butelką
wody, otrzymała kolejną miskę rosołu, letniego i tłustego. Wypiła wszystko do ostatniej kropli. Następnego ranka strażnicy, którzy po nią przyszli, powiedzieli, że zabierają ją pod prysznic. Znów skuli jej ręce z przodu. Gdyby nie to, być może by im uwierzyła. Przebywała zamknięta w gorącej, dusznej celi od co najmniej czterech lub pięciu dni, mając na sobie cały czas to samo przepocone ubranie, w którym stoczyła jedenastorundową walkę, i była pewna, że musi już mocno cuchnąć. Ale związali jej ręce. – Prysznic dla pań! – powiedział radośnie jeden ze strażników, otwierając drzwi do pustego, betonowego pomieszczenia z kratką odpływową w cementowej podłodze. – Wszystkie nowoczesne luksusy. Drugi zaczął odwijać długi szlauch z umieszczonego na ścianie kołowrotu. – Stań tam. Westchnęła. Musieli trzymać końcówkę węża we dwóch. Woda tryskała z niego pod takimi ciśnieniem, że nawet Loup nie zdołała utrzymać się na nogach. Śmiali się, kierując strumień wprost w jej twarz, aż nie mogąc chwycić oddechu, poczuła się, jak gdyby tonęła. Oparła się plecami o ścianę i uniosła skrępowane ręce, osłaniając usta i nos, tak udało jej się przetrwać najgorsze. W końcu zakręcili wodę. – Co ty o tym myślisz, Joe? – Strażnik o radosnym głosie sugestywnie postukał palcami w klamrę wojskowego pasa. – Wystarczająco czysta, by ją przelecieć? Loup wstała, ociekając wodą. Coś błysnęło w jej oczach. – Ach, po prostu zabierzmy ją do pokoju C – odparł niespokojnie drugi żołnierz. – Czekają na nią. Rozluźniła się. Przynajmniej była czysta. Pokój C okazał się kolejnym pustym betonowym pomieszczeniem bez okien. Nie stało w nim nawet krzesło, podłogę pokrywały ceramiczne płytki. I było w nim zimno, niesamowicie zimno. Na każdej ścianie znajdowały się otwory systemu wentylacyjnego, tłoczącego do środka lodowato mroźne powietrze. Zostawili ją tam. Nikt nie przyszedł. Mokre ubranie przywarło do jej ciała, chłodne i lepkie. Zimno przenikało powoli mięśnie, osiadając w kościach. Loup zaczęła drżeć. Po godzinie czuła się bardziej zmarznięta
niż kiedykolwiek w życiu. Próbowała rozgrzać się, podskakując w miejscu. Pomogło na chwilę, ale zaraz znów poczuła się słaba, powróciły zawroty głowy. Trzy miski rosołu po czterech dniach głodówki nie wystarczyły, by przywrócić jej siły na długo. Poddała się i usiadła na pokrytej płytkami podłodze, czując, jak wysysają resztki ciepła z jej ciała. Mokra i drżąca, podkurczyła nogi, przyciskając kolana do piersi. W końcu przyszli. Było ich dwóch. Przynieśli składane, metalowe krzesło. Szarpnięciem postawili ją na nogi i pchnęli na nie. Wykrzykiwali pytania szybciej, niż była w stanie odpowiadać na nie szczękającymi z zimna zębami. Grozili, że jej przyjaciele będą mieć kłopoty, jeśli nie zacznie współpracować. Temu najtrudniej było się oprzeć. Nie ufaj, nie wierz. Pamiętaj, że są gotowi powiedzieć i obiecać wszystko. Loup trzymała się swojej wersji. Kolejne dni niewiele się od siebie różniły. Odwiedził ją lekarz, wyjął szwy, nie odzywając się nawet słowem. Dostawała posiłki w nieregularnych porach, ale wystarczająco często, by nie zaczęła odpływać w to, co Ron Johnson nazywał hibernacją. Nigdy nie były dostatecznie obfite, by jej ciało w pełni się zregenerowało. Przynajmniej dzięki temu rzadko musiała korzystać z pełniącego funkcję toalety wiadra. W niektóre dni polewali ją wodą, zabierali do zimnego pokoju i wywrzaskiwali pytania. W inne zostawiali ją w spokoju. W każdym razie miała wrażenie, jakby były to różne dni. Loup spędzała większość czasu, siedząc w bezruchu na metalowej półce, z kolanami podciągniętymi do piersi i ramionami otulonymi szlafrokiem od Pilar. Pomimo panującego w celi upału, dotyk materiału przynosił pocieszenie. Gdy zamknęła oczy, mogła odciąć się od padającego z sufitu jaskrawego światła i udawać, że czerwień na powiekach to promienie popołudniowego słońca wpadającego oknem do przytulnego pokoju, w którym stoją stół do szycia i tapczan zarzucony pogniecionym szlafrokiem. To pomagało jej przetrwać. Poza tym życie było do bani.
Pięćdziesiąt dwa Loup wydawało się, że minęły jakieś dwa lub trzy tygodnie, nim postanowili spróbować innego podejścia. Potraktowali ją miło. Strażnicy zaprowadzili ją do pomieszczenia wyglądającego tak, jak według jej wyobrażeń powinien wyglądać pokój w przyjemnym hotelu. Jak jeden z pokoi na zdjęciach w starych czasopismach wertowanych często przez Katyę i Pilar. Apartament składał się z trzech pomieszczeń; saloniku, w którym stały kanapa i dwuosobowy stolik, sypialni i łazienki. Temperatura była idealna, światło miękkie i przygaszone, pościel na łóżku nieskazitelnie czysta. Na lśniącej półeczce w łazience leżały przybory toaletowe, z wieszaka na drzwiach zwisał biały, puszysty płaszcz kąpielowy. – Śmiało, kochanie. – Jeden z żołnierzy przeciął plastikową taśmę krępującą nadgarstki Loup. – Czuj się jak u siebie w domu. Derek przyjdzie za jakąś godzinę. Zamknęli za nią drzwi, ryglując je od zewnątrz. Loup niespecjalnie obchodziło, czy była to kolejna sztuczka, czy też nie. Ruszyła prosto do łazienki. Rozplątanie skołtunionych, sklejonych brudem pozostałości francuskiego warkocza zajęło jej mnóstwo czasu. Rozczesała włosy palcami, nie chcąc ubrudzić leżących na półeczce przyborów. Potem zdjęła przepocone ubranie, które przemokło i wyschło na jej skórze zbyt wiele razy. Włączyła natrysk. W powietrzu uniosła się para. Pomijając seks, ten prysznic okazał się jednym z najbardziej zmysłowych i intensywnych doświadczeń w jej życiu. Zadrżała z rozkoszy pod spływającymi po skórze strugami ciepłej wody, śliskie mydło pieniło się w dłoniach. Umyła trzykrotnie włosy, dwukrotnie ciało. Zakręciła wodę i niechętnie wyszła z kabiny, owinęła się puszystym, frotowym szlafrokiem. Umyła trzykrotnie zęby. Rozczesała mokre włosy. Czekała na Dereka.
Czuła się dziwnie, jak gdyby była jedną z czekających na swojego kochanka utrzymanek. Rozważyła, czy się nie ubrać, ale tak miło było czuć dotyk czystego frotowego materiału na czystej skórze. Nie chciała zakładać z powrotem swojego brudnego, śmierdzącego ubrania, przynajmniej dopóki nie będzie musiała. Ktoś otworzył drzwi. Żołnierz w pustynnym mundurze wszedł do środka, pchając stolik na kółkach. Na blacie piętrzyły się przykryte talerze. Zapachniało bardzo, bardzo apetycznie. Za nim do pokoju wszedł próbuję-być-twoim-przyjacielem Derek, ubrany w oficerski mundur. Uśmiechnął się do niej. – Dobry wieczór, Loup. Wzruszyła ramionami. – Dziękuję, Ted. – Odprawił żołnierza, który zasalutował i wyszedł. Rozległ się dźwięk przesuwanego rygla. Derek odwrócił się do Loup, spojrzał na nią ze współczuciem. – Przeżyłaś ciężkie chwile, prawda? – Bez jaj. Uniósł dłoń. – Posłuchaj, czuję się źle z tego powodu. Naprawdę. Osobiście uważam, że generał Argyle zareagował nieco przesadnie. Sądzę, że jesteś mądrą dziewczynką. Przyszedłem, by złożyć ci propozycję. Czy będą ci się podobały wszystkie jej warunki? Nie. Czy powinnaś jej wysłuchać? – Pokiwał głową. – Tak, ponieważ nie masz specjalnego wyboru. Ponieważ po tym, jak przebiegło nasze pierwsze spotkanie, musiałem cholernie walczyć o tę szansę i nie sądzę, by udało mi się to jeszcze raz. – Uniósł jedną z pokrywek, odsłaniając nakrycie. Na talerzu dostrzegła stek, piure ziemniaczane, groszek i marchewkę. – Czy możemy porozmawiać w cywilizowany sposób? Loup spojrzała na jedzenie. – Jasne. Spięła się, oczekując jakiejś sztuczki, przygotowana na to, że zabierze posiłek. Nie zrobił tego. Zdjął kolejną pokrywkę. Nakrył stolik dla dwojga, rozstawił talerze, otworzył butelkę wina i napełnił kieliszki. – Twoje zdrowie. – Trącił jej kieliszek swoim. – Możesz być dla nas, bardzo, bardzo cennym nabytkiem, Loup. Czekała na jakąś sztuczkę. Uśmiechnął się do niej, krojąc stek.
Jedzenie było smaczne. Loup jadła szybko, precyzyjnymi ruchami. Czuła zdające się promieniować z żołądka ciepło, energię płynącą w żyłach, odżywiającą ciało. Derek uśmiechnął się do niej ponownie, przełożył resztę swojego piure na jej talerz. Zjadła. – Więc – powiedział, ponownie napełniając jej kieliszek. – Więc – powtórzyła jak echo Loup. Pochylił się nad stołem, światło odbijało się w soczewkach jego okularów. – Mogę zaoferować ci przyszłość. Naprawdę dobrą przyszłość. Spojrzała na niego sceptycznie. – Jasne, widziałam mnóstwo kobiet w armii. – Kiedyś było ich wiele, zanim zmieniły się zasady. – Potrząsnął głową. – Ale nie mówiłem o wojsku. Słyszałaś kiedykolwiek o Służbach Specjalnych? – Nie. – To mężczyźni i kobiety dbający o bezpieczeństwo prezydenta i innych ważnych polityków. – Ochroniarze. – Między innymi. – Derek pokiwał głową. – Zazwyczaj są widoczni. Ale niektóre sytuacje wymagają czegoś bardziej dyskretnego. Świat się zmienia, wieloletnia izolacja zmierza ku końcowi. Wysyłamy dyplomatów z delikatnymi zdaniami w miejsca, gdzie nie mogą sobie pozwolić, by urazić swoich gospodarzy. Świetnie wyszkolony ochroniarz, który na ochroniarza nie wygląda, byłby niezwykle użyteczny. Ktoś, kto może udawać piękną, osobistą sekretarkę. – Uśmiechnął się. – Rozumiesz, do czego zmierzam? – Tak. – Podróżowałabyś po świecie. – Zrobił szeroki gest dłonią. – Mieszkała w hotelach, w pokojach znacznie ładniejszych od tego, jadała posiłki, przy których ten wydaje się breją. Loup uśmiechnęła się kwaśno. – Tak, jasne. Ot tak, po prostu. – Nie, oczywiście, że nie. Najpierw musiałabyś przejść porządne szkolenie. Co najmniej przez dwa lata. Niemniej sądzę, że by ci się podobało. – Pochylił się w jej stronę, patrząc poważnie spoza szkieł okularów. – To nowy program. Pracujemy razem z federalnymi. Będą w nim brali udział inni, podobni do ciebie, Loup. Spojrzała czujnie. – Nauczyłabyś się więcej o sobie, o tym, czym jesteś. – Derek szedł za ciosem. – Techniki sprzężenia zwrotnego, pozwalające kontrolować metabolizm i przedłużyć czas życia. Jak to brzmi?
Wzruszyła ramionami. Uśmiechnął się. – Widziałem, jak błysnęły ci oczy. Na pewno nie jest łatwo być jedyną osobą w swoim rodzaju, jaką znasz. Nie zamierzam udawać, że rozumiem, jak się czujesz, ale jestem przekonany, że nie było ci łatwo. – Złożył palce w piramidkę, dotknął warg. – Pozwoliłem sobie wykonać kilka telefonów. Federalni są tobą zainteresowani, nawet bardzo. – Gdzie tkwi haczyk? – zapytała. Jego twarz przybrała poważny wyraz. – Zanim ci powiem, wysłuchaj mnie do końca. Masz większe kłopoty, niż sądzisz, Loup. Nie chodzi tylko o tę drakę ze świętą Oliwią. – Potrząsnął głową. – To tylko burza w szklance wody. Sądzę, że ucichnie sama z siebie w ciągu miesiąca czy dwu. Chodzi o pretekst, jakiego dostarcza ta sytuacja. – Pretekst do czego? Zdjął okulary, przetarł szkła serwetką. – Brutalne metody przesłuchań opierają się na założeniu, że poddawana im osoba zacznie odczuwać trzy rzeczy, które sprawią, że przesłuchanie okaże się skuteczne: osłabienie, uległość, strach. Te trzy. Brakuje ci ostatniego. – Założył na powrót okulary, spojrzał na jej zakłopotaną twarz. – Osoba poddawana przesłuchaniu – w tym przypadku ty – musi odczuwać strach, Loup. To powszechne przekonanie. W pewnych kręgach teoria ta wzbudza niezwykłą ciekawość. Dostarczyłaś im doskonałego pretekstu, by ją przetestować. – Zaczął wyliczać, odginając palce: – Nie jesteś zdolna do odczuwania strachu. Nie jesteś obywatelem żadnego kraju; a gdybyś była, traktowano by cię jak osobę dorosłą. Dobrowolnie przyznałaś się do działań mających na celu wywołanie powstania przeciwko rządowi Stanów Zjednoczonych. Niecierpliwie wypuściła powietrze. – Więc… co? Mówisz, że za miesiąc czy dwa przestaną przejmować się odpowiedziami na te wszystkie głupie pytania, które cały czas mi zadają? Ale nadal będą polewać mnie wodą i będą zadawać je dalej, tak? – Dokładnie. – Derek pokiwał głową. – Tylko po to, by przekonać się, czy można cię złamać. – To do bani – powiedziała głucho. Wzruszył ramionami. – Nie ja ustalam zasady. Spojrzała na niego. – Więc w czym tkwi haczyk?
– Lojalność. – Derek uniósł dłonie, jakby chciał powstrzymać niewypowiedziany protest. – Loup, mogę wprowadzić cię do tego programu. Mogę sprawić, że wszystko się dla ciebie zmieni, że znikną twoje kłopoty. Ale potrzebny mi gest dobrej woli z twojej strony. I przysięgam, że to, co powiesz, nie wyjdzie poza ten pokój. Nikt nie zostanie ukarany, nikomu nie stanie się krzywda. Chodzi tylko o to, bym mógł powiedzieć ludziom w Waszyngtonie, że zaangażowałaś się w pełni i jesteś po naszej stronie. – Zniżył głos. – Czyim pomysłem było to zamieszanie ze świętą Oliwią? – Wydawało mi się, iż powiedziałeś, że jestem mądrą dziewczynką – odparła kwaśno. – Okazałam się wystarczająco mądra, by pokonać faceta, który zabił mojego brata. Nie sądzisz, że jestem wystarczająco rozgarnięta, by samodzielnie wymyślić kilka głupich kawałów? – Podaj mi choć jedno imię, tylko jedno. – Oblizał wargi końcem języka. – Ojciec Ramon Perez. Czy brał udział w spisku? Loup westchnęła. Wstała od stołu i przeszła do łazienki. Zdjęła czysty, puszysty szlafrok i staranie odwiesiła go na haczyk w drzwiach. Spojrzała na swoje brudne ubranie z odrazą, potem je włożyła. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Odbicie odpowiedziało spojrzeniem. Muszę przyznać, że cała ta sprawa, to, że jesteś piękna i zabójcza, też mnie nakręca. – Szkoda. Mogłabyś być doskonałym ochroniarzem. Zrezygnowana, wróciła do pokoju. – Ci faceci z wężem są przynajmniej szczerzy. Zabierz mnie z powrotem. Derek się nie uśmiechał. – Nie ponowię więcej tej oferty. – Tak, jasne. – Wzruszyła ramionami. – Skoro tak mówisz.
Pięćdziesiąt trzy Cela. Woda. Pytania. Wydawało jej się, że cykl przyspieszył po tym, jak odrzuciła ofertę Dereka. Loup nie miała co do tego pewności, w tym miejscu nigdy nie była niczego pewna, wliczając w to upływ czasu. Niemniej miała wrażenie, że następnego dnia przesłuchiwali ją co najmniej trzykrotnie. Nie pozwalali jej spać. Nie pozwalali odpocząć. Przyzwyczajaj się, pomyślała. Nie było to łatwe, nie było też trudne. Nie do końca, nie w sposób, w jaki normalni ludzie myślą i czują. Były ból i niewygoda, i udało jej się je znieść. Co innego mogła zrobić? Mack by to zrozumiał. Widziałaś kiedyś rannego psa? Tak właśnie się zachowują. Wczołgują się gdzieś i czekają, czy rany się zaleczą, czy uda im się przeżyć. Loup przygotowała się, by wczołgać się gdzieś i przetrwać, tak długo, jak długo okaże się to konieczne. Jej wybór. To był jej wybór. Fakt, że konsekwencje okazały się gorsze, niż się spodziewała, nie miał znaczenia. Dokonała wyboru i przetrwa. Nie sądziła, by chcieli ją zabić i wolała raczej żyć niż umrzeć, ale nie miała też zamiaru zdradzić żadnego z Santitos, nawet jeśli mieliby przesłuchiwać ją całymi latami. Z tą myślą zapadła w końcu w sen. Obudziła ją ciemność. Po raz pierwszy, odkąd umieścili ją w tej celi, ostre światło padające z sufitu było wyłączone. W kompletnych ciemnościach, w spowijającym pomieszczenie mroku słyszała, jak ktoś otwiera drzwi. Wyprostowała się, splatając dłonie za głową. – Pst. – Ron Johnson wszedł do środka niemal bezszelestnie, w jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej plecak. Postawił go na podłodze i przyłożył palec do jej ust. Nie drgnęła. – Chcesz się stąd wydostać? Masz jakieś trzydzieści sekund na podjęcie decyzji. Serce Loup przyspieszyło.
– Dokąd? – Meksyk. – Patrzył spokojnie. – Masz tam krewnych. – Mój ojciec? Johnson potrząsnął głową. – Przykro mi, nie. Żaden z pierwszych krewnych nie żył dużo dłużej niż do czterdziestki. Kuzyni, ciotki, można tak powiedzieć. Przypatrywała mu się, usiłując za promieniem światła latarki odczytać wyraz jego twarzy skrytej w mroku. Jeśli kłamał, kłamał jak ona – bez strachu, że ktoś go przyłapie. Nie potrafiła powiedzieć, czy mówi szczerze, czy też nie. – Dlaczego? – To długa historia. Jeśli się zdecydujesz, opowiem ci po drodze. – Spojrzał na nią, nie mrugając. – To nie jest żadna sztuczka, ale nie mogę tego udowodnić. Mogę tylko powiedzieć: zaufaj mi. Nie jest do końca pewne, czy nam się uda. Jeśli nas złapią, ty będziesz miała dwa razy większe kłopoty, a ja zostanę kompletnie udupiony. – I jest to jednorazowa oferta, prawda? – zapytała zgryźliwie Loup. Johnson pokiwał głową. – Pierwsza i ostatnia szansa. Przenoszą mnie za trzy dni. Nie było łatwo to wszystko przygotować. Głos Tommy’ego wypłynął spomiędzy wspomnień, odzywając się echem w jej głowie. Bądź ostrożna. – Och, pieprzyć to. Pieprzyć ostrożność. – Zeskoczyła z łóżka. – Ruszajmy. Już się poruszał, z nieludzką szybkością. Postawił latarkę na półce, otworzył plecak i wysypał z niego komplet wojskowych łachów. – Zkaładaj. Zrzuciła brudny sportowy strój i włożyła mundur. Johnson wepchnął stare ubranie do plastikowej torby, wręczył jej parę butów. Były za duże, więc związała ciasno sznurowadła wokół kostek. Teraz czapka. – Ukryj pod nią włosy. Daszek nisko. Niżej. – Poprawił czapkę na jej głowie. – W porządku. Loup zaczęła zwijać szlafrok. Dotknął jej nadgarstka. – Zostaw to. – Ale… W jego oczach odbiło się współczucie. – Musimy zostawić za sobą coś tajemniczego, święta Oliwio. To jedyny sposób,
żebym może wyszedł z tego cało. – Wyciągnął ostatnią rzecz ze swojego plecaka, prosty pleciony koszyk. Postawił go na metalowej półce i udrapował wokół niebiesko-biały płaszcz bokserski. – Rozumiesz? Loup wzięła głęboki oddech, zwalczając nieproporcjonalne do sytuacji uczucie straty. Pogłaskała satynowy materiał, ostatni raz, na pożegnanie. – W porządku. – Grzeczna dziewczynka. – Położył dłonie na jej ramionach. – Nie odstępuj mnie. Jeśli kogoś spotkamy, trzymaj głowę opuszczoną, unikaj kontaktu wzrokowego. Nie odzywaj się do nikogo. – Jego usta drgnęły w bladym uśmiechu. – Postaraj się nie chodzić jak dziewczyna. – Dobrze. Przyćmione oświetlenie awaryjne włączyło się w kilka sekund po tym, jak wyszli z celi. Johnson przypiął latarkę do pasa i ruszył korytarzem pewnym krokiem. Loup szła u jego boku, usiłując dopasować się do jego tempa. Przy drzwiach przesunął kartę w czytniku. Światełko zapaliło się na zielono. Ruszyli w głąb budynku. Strażnik, zmierzający w przeciwnym kierunku, szedł w ich stronę, mówiąc coś do krótkofalówki. Johnson skinął mu krótko głową, daszek nasuniętej nisko czapki osłaniał jego oczy. Loup wbiła wzrok w podłogę, koncentrując się na dotrzymaniu mu kroku. Strażnik odpowiedział kiwnięciem głowy. Minął ich, nadal rozmawiając przez krótkofalówkę. Wydawał się raczej poirytowany niż zaniepokojony. Skręcili za róg, potem za kolejny. W połowie następnego korytarza Johnson otworzył boczne drzwi. – Właź – rzucił. – Szybko. Nie potrwa długo, nim komuś wpadnie do głowy, by sprawdzić twoją celę. Zanurzyła się w ciemnościach, schodząc ostrożnie po schodach i kierując się bardziej wyczuciem niż wzrokiem. Johnson zamknął za nimi drzwi. Zatęchłe powietrze pachniało korodującym metalem. Po chwili włączył latarkę, w jej świetle dostrzegła biegnące pod sufitem rury. – Gdzie jesteśmy? – zapytała. – W kotłowni. – Promień latarki na sekundę oświetlił wysoko umieszczone, wąskie okienko, potem zgasł. – Tam. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk alarmu. Loup po omacku ruszyła w stronę okienka. Było otwarte. Poczuła powiew świeżego
powietrza. – Daj mi stopę. – Głos Johnsona wydawał się bezcielesny. – Podsadzę cię. Postawiła podeszwę buta na jego splecionych dłoniach. Podniósł ją bez wysiłku. – Stań tuż przy ścianie budynku. Nie ruszaj się. Loup skinęła głową i wyślizgnęła się na zewnątrz. Nocne powietrze było ciepłe i suche. Bezchmurne niebo lśniło od gwiazd. Wyprostowała się, odetchnęła głęboko, odruchowo unosząc wzrok i spoglądając w górę. – Cholera. – Z okienka wysunęła się głowa, potem jedno ramię. – Utknąłem. Dźwięk alarmu zmienił się, stał się bardziej naglący. Loup chwyciła Johnsona za ramię i szarpnęła zdecydowanie. Przez chwilę czuła opór, potem coś chrupnęło i dalej poszło już gładko. – Nic ci nie jest? – wyszeptała. Wstał, rozmasowując lewy bark. – Nie. Ruszajmy. Okrążyli budynek, sunąc wzdłuż betonowych ścian. Alarm rozbrzmiewał coraz głośniej. Plac przed frontowym wejściem tonął w ciemności. Jaskrawe oświetlenie, które Loup zapamiętała z nocy, gdy ją tu przywieziono, nie działało, ale okolicę przeczesywały smugi awaryjnych reflektorów. – Widzisz to? – Johnson wskazał poruszające się kręgi światła. – Musimy ich unikać. Loup naciągnęła niżej czapkę. – Dobrze. Uśmiechnął się do niej nieznacznie. – Na mój znak. Ron Johnson poruszał się z szybkością wystrzelonego pocisku. Loup biegła za nim, czując skutki trwającej niemal miesiąc niewoli i niedożywienia. Adrenalina buzowała w żyłach, serce waliło jej w piersi. Lata treningów nie miały znaczenia. Kręgi światła ślizgały się po betonowych płytach. Johnson unikał ich, omijał bez wysiłku, zgrabnie. Loup wytężała wszystkie siły, by dotrzymać mu kroku, poruszając się niezręcznie w zbyt dużych butach. Gdzieś z tyłu rozległy się krzyki. Oddział żołnierzy przebiegł przez plac, przecinając poruszające się snopy światła, ich cienie przemknęły po surowych, szarych płytach. Johnson zrobił ostatni nagły zwrot i dotarł na drugą stronę. Zaczekał na nią, kucając w
cieniu rosnących na skraju placu krzaków. Loup dołączyła do niego. – Dobrze. – Wyprostował się. – Idź, jakbyś miała coś ważnego do załatwienia, żołnierzu. Syreny nadal wyły. Ron Johnson ruszył szybkim, pewnym krokiem. Loup maszerowała u jego boku z opuszczoną głową. Przeszli przez bazę. Z dala od budynku więzienia życie toczyło się normalnie. Nikt ich nie zatrzymywał, nikt o nic nie pytał. W pewnej chwili minął ich jadący dokądś dżip, ale nawet nie zwolnił. Na peryferiach bazy Johnson dotknął ramienia Loup. Uniosła wzrok i spojrzała na niego. – Ogrodzenie jest pół mili na zachód – powiedział cicho, zbliżając usta do jej ucha. – Przejdziemy nad nim. Po drugiej stronie czeka na nas dżip. Będziemy musieli poruszać się naprawdę szybko, by wyprzedzić ewentualne pogłoski. Dasz radę? Nabrała głęboko powietrza. – Tak. Pobiegli przez mrok, przez gorące, kwaśne powietrze w kierunku pustyni. Johnson narzucił miarowe, równe tempo, zbyt szybkie, by mogli rozmawiać. Loup czuła, jak płoną jej płuca, mięśnie przeszywały skurcze, gdy jej ciało zużywało ostanie zapasy energii, istnienia których nawet nie podejrzewała. Potykała się o niewidoczne w ciemności kamienie i kępy wysuszonej trawy, stopy w zbyt dużych butach dudniły po ubitej ziemi. Światła bazy zostały za nimi, dźwięk syren przycichł. W mroku, w bladym świetle gwiazd, ujrzała zwieńczoną drutem kolczastym siatkę ogrodzenia. Johnson się zatrzymał. – Dobra dziewczynka. Spojrzała na ostre kolce, oddychając z trudem. – Jak… – W ten sposób. – Pochylił się, grzebiąc u podnóża siatki. Po chwili wyprostował się, trzymając kawałek dywanu. Wspiął się na ogrodzenie i przerzucił go przez drut kolczasty. – Postaraj się nie oprzeć na nim całym ciężarem ciała. – Dobrze. – Zmusiła się, by wspiąć się na siatkę, zwalczając wszechogarniające zmęczenie. To wymagało koncentracji. Nogi jej drżały. Johnson podtrzymał ją, gdy okrakiem przechodziła nad zakrywającym drut dywanem. Zachwiała się, poczuła, jak ostre kolce napierają na gruby materiał.
Nowe, głośniejsze syreny dołączyły do już wyjących. – Ogłoszono pełny alarm – powiedział krótko. – Lepiej się pospieszmy. – Co ty nie powiesz. – Loup przełożyła ostrożnie drugą nogę nad ogrodzeniem. Przywarła do siatki, łapiąc oddech, utrzymując część ciężaru ciała na rękach. Johnson oparł się na niej, by utrzymać równowagę, przechodząc nad drutem. – Dlaczego zdecydowałeś się to zrobić? Szarpnięciem ściągnął dywan, chrząknął, rozmasowując nadwyrężone ramię. – Ponieważ nigdy nie powinienem znaleźć się na ringu z twoim bratem. To nie było właściwe. Po tych słowach nie było już czasu na dalszą rozmowę. Zaprowadził ją do ukrytego w gąszczu krzaków dżipa. – Tutaj. – Rozsznurował brezentową płachtę zakrywającą przestrzeń ładunkową, i wrzucił dywan do środka. – Wskakuj. Schowaj się i zachowaj całkowitą ciszę. Loup spojrzała mu w oczy. – Jak masz na imię? Prawdziwe imię. – John. – John Johnson? Kąciki jego ust uniosły się lekko. – Rząd nie jest zbyt kreatywny. – Wyciągnął z plecaka butelkę taniej whisky, pociągnął z niej łyk, potem rozlał nieco alkoholu na swoją bluzę. – Właź do środka i ani piśnij. Wczołgała się w przestrzeń bagażową i zwinęła w kłębek. Naciągnął brezent i zasznurował go ponownie. Po chwili silnik zakaszlał, budząc się do życia. Dżip podskakiwał i kołysał się na wybojach, droga musiała być wyzwaniem dla kierowcy, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Johnson nie włączył świateł. Loup skuliła się, obejmując kolana ramionami. W końcu wyjechali na równą nawierzchnię. Johnson włączył reflektory i przyspieszył. Raz na jakiś czas mijały ich światła innych pojazdów. Skuliła się jeszcze ciaśniej pod brezentową plandeką. Pomyślała o nocy na cmentarzu, po pogrzebie Tommy’ego, gdy leżała na ziemi zwinięta w kłębek wokół jądra bólu. O Pilar łagodzącej jej cierpienie. Żałowała, że musiała zostawić szlafrok. Potem był już tylko równy warkot silnika, wywołane jego pracą wibracje podłogi i ciężki smród spalin diesla. Zastanawiała się, co mogłoby oznaczyć znalezienie się w dwa razy
gorszych kłopotach, jeśli zostaną złapani. Może chodziło o bicie. Co z tego. Zdrada byłaby gorsza. Jeśli Ron Johnson – John Johnson – prowadził jakąś grę, mającą na celu namieszać jej w głowie, zamierzała zrobić wszystko, co w jej mocy, by za to zapłacił. Czym innym było zostać okłamaną przez pieprzonego chcę-być– twoimprzyjacielem Dereka, czym innym zdradzoną przez kogoś takiego jak ona sama. Dżip zwolnił i skręcił. Pogłos pracy silnika brzmiał teraz inaczej. Nie znajdowali się już na otwartej przestrzeni. Do uszu Loup docierały stłumione głosy i dźwięki muzyki. Miasteczko. Przejeżdżali przez miasteczko. Ktoś krzyknął, by się zatrzymali. Dżip zwolnił i stanął, silnik pracował na luzie. Słyszała zbliżające się kroki. Światło latarki omiotło wnętrze pojazdu. Loup przycisnęła kolana do piersi, upewniając się, że żadna część jej ciała nie wystaje i nie rzuca cienia. Starała się nie oddychać. Miała wrażenie, że jej serce wali nienaturalnie głośno. – Dokąd się wybierasz, żołnierzu? – zapytał żandarm głębokim głosem. – Mam randkę z dziewczyną, sir. – Johnson wymawiał słowa pewnie, choć lekko bełkotliwie. – Pijesz i prowadzisz? – Nie, sir! – Uh-huh. Podaj no to. – Usłyszała stłumiony plusk przelewającego się w butelce płynu. – Ruszaj. Baw się, póki możesz. Zostań w kontakcie radiowym. W tym momencie baza jest zamknięta, ale w każdej chwili mogą wezwać wszystkich z powrotem, by pomogli w polowaniu. Mamy jakiegoś ważnego uciekiniera. Johnson westchnął. – Tak jest! Dżip ruszył, najpierw prosto, potem skręcił kilka razy. Loup wypuściła powietrze. Jeśli była to jakaś sztuczka, odegrali ją bez pudła. Zatrzymali się. Silnik pracował na luzie. Dobiegł ją odgłos kroków, zgrzyt otwieranej bramy, odgłos powracających kroków. Dżip podjechał do przodu, po czym stanął. Silnik ucichł. Kolejny zgrzyt, znów kroki. Spięła się, ostrożna i niepewna. Johnson rozsznurował plandekę i odsunął płótno. Loup rozprostowała się błyskawicznie, gotowa na wszystko. – Rany! – Cofnął się, białe zęby błysnęły w uśmiechu, zielone oczy zalśniły. – Wszystko w porządku. Udało nam się.
– Gdzie jesteśmy? – Zobaczysz. Wygramoliła się na zewnątrz. John Johnson grzebał w swoim plecaku. Reflektory dżipa, nadal włączone, oświetlały pomieszczenie. Byli w garażu, najzwyklejszym garażu, z bocznymi drzwiami do domu i schodami prowadzącymi w dół, do piwnicy. Pomieszczenie było puste i wyglądało na opuszczone. – Ale za tymi murami. Serce zaczęło bić jej szybciej. – Nie znam tego miejsca, ale jesteśmy w miasteczku, prawda? Prawda? – Tak, na obrzeżach. W piwnicy jest stary tunel przemytników. Wojsko wysadziło go wieki temu, ale koszmarnie sfuszerowali robotę. Ludzie po drugiej stronie poświęcili całe lata, by go udrożnić. Przy odrobinie szczęścia nie zawali nam się na głowy. Czy wspomniałem już o tej części, w której możemy zginąć? – Podszedł do niej. – Loup, wiem, o czym myślisz. Nie rób tego. – Ale. – Nie. – Johnson podniósł głos. – Obserwują każdego, kogo kiedykolwiek choćby spotkałaś w tym miasteczku. Nie możesz wrócić, nie teraz, nie przez cholernie długi czas. Po twoim zniknięciu będą przyglądać im się jeszcze dokładniej. Słyszałaś tego żandarma? Gdy już zorientują się, że jakimś sposobem udało ci się wydostać z bazy, urządzą potężne polowanie. Złapią cię, a każdy, z kim zamienisz choćby słowo, zostanie przesłuchany. Być może zniknie. Rozumiesz? Westchnęła. – Tak sądzę. – Nie zbywaj mnie jakimś tak-kurwa-sądzę! – Potrząsnął nią mocno, aż czapka spadła jej z głowy. Miał dość siły, by to zrobić. – Po prostu zrozum, dobrze? – Dobrze – powiedziała wolno Loup. – Chodzi tylko o to, że chciałabym zobaczyć… – Wiem. Naprawdę. Mieliśmy ludzi, którzy nie spuszczali cię z oka. – Johnson westchnął. Puścił ją. Podniósł czapkę i wepchnął ją do plecaka, wyciągając z niego drugą latarkę. – Nie będzie ci już potrzebna. Chodź. – Wyłączył reflektory dżipa i ruszył w dół prowadzącymi do piwnicy schodami. Włączył latarkę. – Jakich ludzi? – zapytała Loup, podążając za nim. – Ludzi. Przyjaciół, sprzymierzeńców. – Odnalazł klapę w podłodze i otworzył ją szarpnięciem. Pordzewiałe metalowe szczeble znikały w ciemności. Spojrzał na Loup, po czym wręczył jej dwa wyłowione z kieszeni batony energetyczne. – Trzymaj. Zjedz to.
Będziesz potrzebować energii. Nie możemy się zatrzymywać. Posłusznie rozdarła opakowanie jednego z batoników. – Jakich przyjaciół? – Twój ojciec i jego bracia, pierwsi krewni, zawsze mieli sojuszników. – Przyglądał się jej, kiedy jadła. – Zwykłych żołnierzy, którzy pomogli im uciec. Współczujących naukowców. Ci, którym udało się przedostać do Meksyku, ponownie nawiązali z nimi kontakt, gdy byli już bezpieczni. Od tamtego czasu ta sieć się rozrasta. Loup przeżuła i przełknęła. – Jak się w to wmieszałeś? – Ludzkie GMO uważane są za rządową własność – powiedział. – Ci sami ludzie, którzy pomogli twojemu ojcu i jego braciom, starają się teraz pomóc nam. I tobie. – Rzucił jej twardy uśmiech. – My usiłujemy zmienić ten układ od środka. Możesz wziąć w tym udział. Przełknęła kolejny kęs. – Co to jest GMO? – Genetycznie modyfikowany organizm. Tak nas nazywają. – Skąd o mnie wiedziałeś? – Twój ojciec. Gdybyśmy mogli wydostać cię wcześniej, zrobilibyśmy to. Ale nie było sensu ryzykować tak długo, jak długo byłaś bezpieczna. – Johnson uśmiechnął się ponownie, tym razem cierpko. – Zmieniłaś to trzy lata temu, gdy zdecydowałaś się ze mną walczyć. Loup otworzyła drugi batonik. – Wiedziałeś, że chodzi o mnie? – Dowiedziałem się. – Skierował latarkę w stronę tunelu, długi snop światła pomknął w dół szybu. – Wtedy na serio zaczęli pracować nad tym zasypanym korytarzem od drugiej strony. Musieli być cholernie ostrożni, by wojsko niczego nie zauważyło. Naprawdę przydałby im się jeszcze miesiąc czy dwa. Udało im się zrobić przejście, ale nie jest łatwe, a całość wydaje się raczej niestabilna. Wzruszyła ramionami. – Jeśli wiedziałeś, dlaczego nie trenowałeś ciężej? Johnson parsknął. – Bo sądziłem, że prędzej piekło zamarznie, niż uda ci się mnie pokonać. Jesteś gotowa? Loup wsunęła resztkę batonika w usta. – Tak.
Skinął głową i podał jej latarkę. – Idź za mną. Gdy już będziemy w tunelu, stawiaj stopy dokładnie tam, gdzie ja i niczego, kurwa, nie dotykaj. – Dobrze.
Pięćdziesiąt cztery Zanurzyli się w ciemności. Szyb opadał w dół, jakieś osiemdziesiąt albo sto stóp pod powierzchnię. W dół i w dół, schodzili po metalowych szczeblach, łuszczących się płatami rdzy. Było gorąco i duszno, bardziej niż w celi Loup, i im niżej schodzili, tym robiło się gorzej. – W porządku. – Johnson poświecił na boki latarką. – Jestem na dole. Uważaj na głowę. Jej stopy dotknęły twardego podłoża. Cement. Ostrożnie puściła szczeble, odsuwając się od nich o krok, ze sklepienia tunelu posypał się pył, gdy musnęła je czubkiem głowy. – Musisz kucnąć. – Widzę. – Loup odwróciła się, pochylając głowę. Oświetliła tunel latarką. Był niski i wąski, powietrze wewnątrz było duszne, ale wydawał się nienaruszony. – Nie jest tak źle. – Tutaj nie. Kiepsko robi się dopiero za miastem. Tędy. Narzucił równe, szybkie tempo, poruszając się w półprzysiadzie. Loup podążała za nim. Batoniki przywróciły jej nieco siły. Ściany tunelu rozmywały się w świetle latarek. – Hej, Johnson? Co stanie się z tobą po tym wszystkim? – Mam nadzieję, że nic. – W ciasnej przestrzeni jego głos brzmiał głucho. – Przesłuchają mnie. Znajdzie się jednak grupa ludzi gotowych zeznać pod przysięgą, że widzieli mnie gdzie indziej tej nocy. – Przyjaciele i sojusznicy? – Niektórzy. Nie wszyscy. – Zaśmiał się cicho. – Czasami przydaje się mieć identycznie wyglądającego bliźniaka. Planowaliśmy to długi czas. – Co z moimi przyjaciółmi? – Jak długo trzymasz się od nich z dala, nic im nie grozi. Żaden nie mógł pomóc ci wydostać się z bazy. – Rzucił jej krótkie spojrzenie, oglądając się przez ramię. – I to nawiązanie do świętej Oliwii, ładny akcent. W tej chwili panuje tam niezłe zamieszanie. Gdy znajdą pustą celę, a w niej koszyk i szlafrok. Myślisz, że żołnierze nie bywają przesądni? Pojawią się plotki. To zmąci obraz, jeszcze bardziej zagmatwa sprawy.
– Co z trenerem Robertsem? Milczał przez chwilę, biegnąc w ciszy. – Nie wiem. On i generał Argyle znają się od bardzo dawna. Myślę, że nic mu nie zrobią. – Co z Migiem? – zapytała Loup. – Jest jakaś szansa, że dostanie bilet na północ? – Miguel Garza? – Tak. – Niewielka. – Rzucił jej kolejne szybkie spojrzenie. – Obchodzi cię to? Odniosłem wrażenie, że jest raczej dupkiem. – Jest – zgodziła się. – Ale jest też porządnym facetem. Po prostu sam jeszcze o tym nie wie. Zwolnił, potem przystanął. – Tak, to właśnie robimy. Zatrzymała się również. – Robimy co? – Pokazujemy ludziom, jacy mogliby być, gdyby się odważyli. – Promień latarki oświetlił zawalony odcinek tunelu przed nimi. Korytarz zwężał się tu gwałtownie. Zapadające się ściany oraz strop podparto deskami i kawałkami różnorakiego złomu. – To skomplikowane. Odtąd zaczyna się trudny odcinek. Idź za mną. Prowadził. Podążała za nim. Było naprawdę źle. Jakieś trzysta jardów tunelu, wysadzonych dynamitem, zapadło się całkowicie. Oczyszczone przejście było na tyle szerokie, by pomieścić jedną osobę, ale cała konstrukcja trzęsła się i chwiała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Johnson poruszał się z największą ostrożnością, przechodząc nad zwałami gruzu, prześlizgując się wokół podpierających ściany i sufit desek. W ciężkim powietrzu brakowało tlenu, jego oddech stał się urywany i szybki. Loup podążała za nim, stawiając stopy dokładnie tam gdzie on. – Kto… – Cicho. Zamilkła. Miała wrażenie, jakby każdy głośniejszy oddech mógł sprawić, że wszystko runie im na głowy. Drewniane podpory trzeszczały. Starała się ich nie dotykać. W pewnym miejscu zator oczyszczono tylko na tyle, że musieli przeczołgać się przez wąską dziurę, niczym robaki wijąc się w miałkiej ziemi.
– Kurwa – mruknęła Loup, czołgając się na łokciach. – Próbujesz mnie zabić? – Nie. – Błysnął zębami w uśmiechu, pomagając jej wstać. – Chodź. Krok za krokiem, pomału i ostrożnie. Stopy stawiane w ściśle określonych miejscach. Niczego nie dotykać, brnąć naprzód w ciągłym półprzysiadzie. Trzaski drewna i sypiący się z góry pył. Promienie latarek krzyżowały się w ciemności, kreśląc wzory w gęstym od kurzu, gorącym powietrzu. W pewnej chwili Johnson wskazał na sklepienie. – Jesteśmy pod murem. – Cholera! – wydyszała Loup. – Właśnie. Belki trzeszczały i jęczały. A potem tunel nagle się rozszerzył i znów był solidny. Podłogę pokrywał cement, brudne ściany nie groziły już zawaleniem. John Johnson znów zaczął biec, zgarbiony, z plecakiem przerzuconym przez ramię. – Jesteśmy prawie na miejscu. Dotarli do kolejnego szybu. Johnson zaświecił w górę latarką, zagwizdał cicho, potem jeszcze raz. Za drugim razem ktoś gwizdnął w odpowiedzi. – W porządku. – Schował latarkę i zaczął się wspinać. Loup podążyła za nim, serce biło jej szybko. W górę, w górę. Powietrze z każdym krokiem stawało się chłodniejsze, łatwiej było oddychać. Johnson dotarł do końca szybu i coś powiedział. Ktoś odpowiedział mu cicho. Wyszedł na powierzchnię. Loup nabrała głęboko tchu i szybko podążyła za nim, na górze natychmiast zrywając się na równe nogi. Znajdowali się w starym magazynie. Wokół, wśród piętrzących się stosów ziemi i gruzu, leżały niewykorzystane podpory. Trzy zasilane bateriami lampy oświetlały pomieszczenie. Szczupły i młody nieznajomy mężczyzna uśmiechnął się do niej szeroko. Był też samochód i kolejna, stojąca za nim postać. Mniejsza i drżąca, obejmująca się ramionami. Na jej twarzy, prócz nadziei i strachu, malowła się niepewość. – Pilar. – Loup? – zapytała cicho. Loup gapiła się na nią, nie mogąc uwierzyć. – Mówiłem, że nasi ludzie cię obserwowali – powiedział gdzieś za nią John Johnson. – Nie jestem do końca pewien, czy nasz gatunek rzeczywiście wybiera jednego partnera na całe życie. Jednak gdy się z kimś wiążemy, to zawsze sięga głęboko, nawet w twoim wieku.
Sądzę, że to pomaga nam czuć, że żyjemy. – Szturchnął ją łokciem. – Idź do niej. Zrobiła trzy niepewne kroki do przodu, wciąż bojąc się uwierzyć; a potem Pilar nagle znalazła się obok, obejmując jej szyję ramionami, wtulając twarz w załamanie jej ramienia. Drżała jak liść na wietrze, głos jej się łamał, mówiła na wpół chaotycznie. – Och, Boże, tak się bałam. Nie wiedziałam, czy powinnam mu zaufać. Nie wiedziałam, czy nie skończę jako ofiara gwałtu, zamordowana, porzucona, by umrzeć gdzieś na pustyni. A potem ten tunel, ten pieprzony tunel, myślałam, że umrę w tym tunelu, ale po prostu, po prostu, jeśli była jakakolwiek szansa. Po prostu nie chcę spędzić reszty życia bez ciebie. Słowa wylatywały z jej ust jedno po drugim. Loup objęła ją i przytuliła mocno, potem jeszcze mocniej drżące ramiona. Jej serce zdawało się rosnąć, przepełnione szczęściem. – Już dobrze – wyszeptała, przyciskając policzek do pochylonej głowy Pilar. – Już dobrze. Jestem przy tobie. W końcu przestała drżeć. – Nic ci nie jest?- zapytała Loup. – Uh-huh. – Pilar uniosła głowę i pokręciła nią energicznie, a potem zademonstrowała Loup stan swojego samopoczucia, całując ją z przyprawiającym o zawrót głowy zapałem, głęboko i z języczkiem. Ktoś chrząknął. Loup wyplątała się z objęć Pilar, nadal trzymając ją za rękę. – Jak? – zapytała po prostu. – Mówiłeś, że wszyscy są pod obserwacją. – Tak. – Johnson uśmiechnął się krzywo. – Są. Ona także była. Ale jakiś pionek od Salamanki zaczął się ciskać, że armia śledzi jego dziewczynę. Przekonał ich, że nie widziała cię od niemal roku i że nie chciała mieć z tobą nic wspólnego. Odwołali swoje psy. Wydaje mi się, że twoja odwaga, hmm, ubodła jego męskość. Młody mężczyzna parsknął śmiechem. – Rory nieco ześwirował po walce – zgodziła się Pilar. – Powiedziałam mu prawdę. Nie chciał, by ktokolwiek się dowiedział. – Dlaczego? – zapytała miękko Loup, spoglądając na Johna Johnsona. – Rozumiem poczucie winy. Tommy’ego. Ale tego nie musiałeś robić, to dodatkowe ryzyko. Patrzył jej w oczy, spokojnie, bez mrugnięcia. – Kosztowałem cię utratę kogoś, kogo kochałaś. Chciałbym móc zwrócić ci brata. Nie mogę. To było coś, co mogłem zrobić. – Dzięki.
– Jasne. – Kiwnął głową. – Przy okazji, to jest Christophe. Syn Henriego, twój kuzyn. Współpracuje z meksykańskim rządem. Zabierze cię na spotkanie z nimi, z ważnymi ludźmi po drugiej stronie muru. Może to coś zmieni. Nikt urodzony w tym miasteczku nigdy się z niego nie wydostał, aż do tej pory. – Cześć – pozdrowiła Christophe’a Loup. – Dzięki. Pochylił głowę. Jego twarz miała poważny wyraz, ale w oczach, równie szerokich i ciemnych jak jej, tańczyły iskierki. – Cała przyjemność po mojej stronie, prima – powiedział miękko akcentowanym angielskim. Johnson ponownie chrząknął. – Loup… muszę się zbierać. Ten mundur jest mi potrzebny. W wykazie pralni przypisany jest do mnie. Czy mogłabyś? – Umm… Pilar pociągnęła ją za rękę. – Chodź, dziecino. – Uśmiechnęła się, na jej policzkach pojawiły się dołeczki. – Mam coś, co możesz założyć. – Dobrze. – Loup pozwoliła zaprowadzić się na drugą stronę samochodu. Pilar zaczęła grzebać w pełnej ubrań torbie. – Nadal nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. – Ja też nie. – Wręczyła Loup parę spranych dżinsów. – Powinny na ciebie pasować. Są, umm, trochę przyciasne na mnie. Gdy przyszedł ten facet, Johnson, i powiedział, że może zabrać mnie do ciebie, pomyślałam, że to jakiś podstęp, że stanie się coś strasznego. Ale po prostu musiałam spróbować. – To było naprawdę, bardzo, bardzo odważne z twojej strony – powiedziała szczerze Loup. Rozwiązała buty, ściągnęła maskujące spodnie i włożyła dżinsy. Pilar zarumieniła się. – Tak, cóż, jesteś tego warta. – Pochyliła głowę, przeglądając poupychane w torbie koszule, w końcu decydując się na różową, bawełnianą kamizelkę. – Trzymaj, to także jest raczej małe. – Przyglądała się, jak Loup ją zakłada. – Milutko. Dobrze widzieć cię w moich ciuchach. – Przesunęła dłonią po obojczyku Loup, rysy jej twarzy złagodniały. – Jesteś straszliwie chuda, dziecino. – Tak, przepraszam. Nie karmili mnie wystarczająco. – Loup, ja nie narzekam, na litość boską. – Pilar otuliła dłońmi jej twarz, pocałowała czule. – Po prostu pozwól mi trochę się o ciebie zatroszczyć, dobrze? – Przesunęła opuszkiem palca po blednącej, różowej linii nad brwią Loup. – To po walce? – Loup pokiwała głową. W oczach Pilar zalśniły łzy. – Od teraz będę się tobą dobrze opiekować. Obiecuję.
– Loup roześmiała się. – Nie śmiej się. Mówię poważnie. – Wiem, wiem. – Naprawdę – powiedziała stanowczo Pilar. – Znajdę jakąś pracę, założę się, że mogę dostać pracę jako barmanka. Ten facet, Christophe, tak powiedział. Będę pracowała cały dzień i troszczyła się o ciebie całą noc. – A co ja będę robić cały dzień? – Wszystko jedno. – Pilar potrząsnęła głową. – Będziesz bawić się na plaży z resztą małych wilkołaków ganiających własne ogony. Wszystko jedno. – Pilar, zaczynasz majaczyć. Westchnęła. – Tak, wiem. – Po prostu już nigdy więcej mnie nie zostawiaj – powiedziała poważnie Loup. – Obiecujesz? – Nigdy. – Pilar pocałowała ją, potem kolejny raz i znów. – Nigdy, nigdy, nigdy. Ktoś kaszlnął. – Dobrze, już dobrze! – zawołała Loup. Zwinęła mundur. Wsunęła bose stopy w klapki, które wręczyła jej Pilar, i zaniosła ubranie Johnsonowi. Wcisnął je do plecaka, potem wyciągnął do niej rękę. – Uważaj na siebie. – Uścisnął mocno jej dłoń. – Ty też – odpowiedziała. Czuła się dziwnie, patrząc, jak znika w szybie. Nic z tego wszystkiego nie wydawało się realne. Ale było. Gdziekolwiek się znajdowała, nie tkwiła już w celi. Magazyn był prawdziwy, samochód również. Choć zakrawało to na cud, Pilar naprawdę tu stała. Młody facet, Christophe, także był prawdziwy. Kuzyn, syn człowieka, którego jej ojciec uważał za brata. Johnson dotarł do dna szybu, gwizdnął. Christophe zagwizdał w odpowiedzi, potem zasunął pokrywę. – W porządku! – Uśmiechnął się do nich. – Na nas także już czas. Musimy wyruszyć przed świtem. Oglądałyście kiedykolwiek wschód słońca, jadąc kabrioletem? Potrząsnęły głowami. – Nigdy wcześniej nawet nie jechałam samochodem – dodała Pilar. – O rany! – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Zamierzam pokazać wam świat! – Podszedł do bramy i otworzył ją szeroko. Gorące, suche powietrze uderzyło w nich z całą
mocą. – Miasta i góry, nocne kluby i ocean, palmy i rafę koralową. Próbowałyście kiedykolwiek świeżo złapanej ryby z grilla? – Żartujesz? – zapytała Loup. Mrugnął do niej. – Trochę. Roześmiała się. – Co z tymi ważnymi ludźmi, z którymi mamy się spotkać? – Och, jasne. – Pokiwał głową. – To także. Ale to nie jest nic wesołego. – Umm… za co będziemy żyć? – spytała Pilar. Christophe wzruszył ramionami. – Chcesz znaleźć pracę, załatwię ci posadę w Huatulco. Jest tam mnóstwo barów. Loup, masz nieco pieniędzy należących do ciebie. Udziały Martina w firmie wynajmującej łodzie wędkarzom. Nie wiem dlaczego, ale pierwsi krewniacy mieli totalnego fioła na punkcie wędkarstwa. Jeśli chodzi o mnie, to owszem, lubię ryby, ale jeść. – Uśmiechnął się szeroko. – Na razie jesteście gośćmi meksykańskiego rządu, a ze mnie prawdziwy szczęściarz. Eskortuję was. – Tak? – Och, tak. – Kiwnął głową kolejny raz. – I zabiorę was na spotkanie z ważnymi ludźmi, tymi nudnymi rządowymi oficjelami, żebyśmy mogli razem uczynić ze świata nieco lepsze miejsce. Mamy przed sobą długą drogę, podczas której wszystko wam opowiem. Cieszę się także, że jestem waszym przewodnikiem. Nauczę was porządnie mówić po hiszpańsku i będę służył radą w każdej ważnej kwestii, jak na przykład zakup bikini, żebyście mogły leżeć w cieniu palm i nawzajem nacierać się olejkiem z filtrem. – Bikini – mruknęła Pilar. Loup spojrzała na nią. – Będziesz w nim dobrze wyglądać. – Ty będziesz. – Obie będziecie w nim świetnie wyglądać – oznajmił radośnie Christophe. Otworzył przed dziewczynami drzwi samochodu. – Więc? Gotowe, by zobaczyć świat? Loup spojrzała pytająco na Pilar. – Co? – Pilar zarumieniła się lekko. – Ty pytasz mnie? – Przywołała na usta olśniewający, zatrzymujący bicie serca uśmiech. Z oczami nadal błyszczącymi od łez, ściskała dłoń Loup w swojej dłoni. Loup poczuła się niezwykle szczęśliwa. – Gdybyś nie zauważyła, dziecino, w zasadzie jestem gotowa udać się gdziekolwiek, byle z tobą.
– Więc? – powtórzył Christophe. – Jesteście gotowe? – Tak – odpowiedziała Loup. – Tak, jedźmy. Na niebie nadal świeciły gwiazdy. Silnik kabrioletu mruczał cicho, gdy jadąc bez świateł, przemierzali opuszczone obrzeża miasta. Wszyscy troje siedzieli na szerokich przednich siedzeniach. Zamglona wstęga drogi umykała po horyzont. – Jeśli się obejrzycie, zobaczycie światła miasteczka – powiedział Christophe. Loup obróciła się, uklękła na siedzeniu i popatrzyła do tyłu. Potężny, szary mur majaczył w oddali. Ponad nim mogła dostrzec rozmytą poświatę odcinającą się od tła nieba. Pilar także się odwróciła, zerkając nad ramieniem Loup. Jej włosy, miękkie i łaskoczące, zawirowały w nagłym podmuchu powietrza. Loup pomyślała o wszystkim, co właśnie pozostawało w tyle: o kościele, ojcu Ramonie, siostrze Marcie i Annie. O Macku i pozostałych Santitos. O cmentarzu, na którym pochowano Tommy’ego i jej matkę. O trenerze Robertsie i Miguelu Garzy i jego niepewnej przyszłości. – Sądzisz, że kiedykolwiek jeszcze ich zobaczymy? – wyszeptała jej do ucha Pilar. – Tak. Tak sądzę. – Przywołała na myśl pustą celę i owinięty szlafrokiem koszyk. Ostatnią tajemnicę świętej Oliwii. – Musimy tylko w to wierzyć. – Dobrze. Odwróciły się, spoglądając na rozpościerającą się przed nimi drogę. Christophe nucił coś pod nosem, niezbyt melodyjnie, za to radośnie, skupiając uwagę na prowadzeniu samochodu w niemal kompletnych ciemnościach. Pilar stłumiła ziewnięcie i oparła głowę na ramieniu Loup. Niebo jaśniało, gwiazdy pomału blakły. Jechali przed siebie, zmierzając w stronę świtu i przyszłości, pozostawiając miasteczko znane niegdyś jako Santa Olivia daleko w tyle.
1
Skrót hiszpańskich słów „mi hija” (dosłownie moja córka) – pieszczotliwe
określenie małej dziewczynki; w odniesieniu do chłopców „mijo” („mi hijo” – mój syn), w obu przypadkach używane, także w odniesieniu do dorosłych, jako czuły, pieszczotliwy zwrot o znaczeniu: kochanie, słodziutka(i) [przyp. tłum.]. 2
Tortas jest hiszpańskim słowem o dość szerokim znaczeniu kulinarnym,
zmieniającym się w zależności od kraju, a nawet regionu. W Meksyku oznacza najczęściej podawaną na ciepło kanapkę z mięsem i najróżniejszymi dodatkami, w bułce z mąki kukurydzianej. Często określa się tak również wszelkiego rodzaju placki z mięsem zapiekanym w cieście [przyp.tłum]. 3
Po hiszpańsku dosłownie: „Niech żyją ludzie” (w sensie „Niech żyje naród
meksykański”) – używane jako slogan w znaczeniu: „Niech żyje Meksyk”. Upowszechnił go, zmarły w 2005 roku, popularny wrestler Eddie Guerrero [przyp. tłum.]. 4
Myrmidonowie – antyczne greckie plemię, słynące z odważnych i wyszkolonych
wojowników, niezwykle lojalnych, gotowych wykonać każdy rozkaz. W Iliadzie Homera przewodził im Achilles. W klasycznej grece jego nazwę można przetłumaczyć jako „ludziemrówki”. Jeśli traktować siłę jako zależność między możliwym do udźwignięcia ciężarem a masą ciała, mrówki, mogące unieść 10-20-krotność własnej wagi, są prawdopodobnie najsilniejszymi stworzeniami na ziemi [przyp. tłum.]. 5
Po hiszpańsku „ciocia” [przyp. tłum.].
6
Po hiszpańsku „małpa” – obraźliwy zwrot o rasistowskim wydźwięku [przyp. tłum.].
7
Drzewo owocowe pochodzące z Azji, obecnie uprawiane również w krajach
śródziemnomorskich i w Ameryce, nazywane także persymoną, kaki lub śliwodaktylem [przyp. tłum.]. 8
Chodzi o wiersz Williama Yeats’a, prawdopodobnie o „Crazy Jane and the Bishop”
lub „Crazy Jane Talks with the Bishop” (mimo podobieństwa tytułów są to dwa różne wiersze) [przyp. tłum.]. 9
„C.C. Rider” (pisane czasami „See See Rider”) – piosenka, która stała się popularna
około roku 1925, zyskując miano bluesowego standardu. W rożnych wersjach, na przestrzeni dziesięcioleci, wykonywało ją wielu znanych muzyków, między innymi Elvis Presley i Janis Joplin [przyp. tłum.]. 10
Dondi – popularny komiks publikowany w wielu amerykańskich gazetach w latach
1955-1986. Jego bohaterem był będący sierotą chłopiec, przygarnięty w czasie II wojny światowej przez żołnierzy [przyp. tłum.]. 11
W oryginale „Mack the Knife” – angielski tytuł piosenki Kurta Weila („Die Moritat
von Mackie Messer”) z „Opery za 3 grosze”. Piosenka szybko stała się popowym standardem. W USA spopularyzował ją Louis Armstrong, wykonywało ją wielu artystów, w tym Frank Sinatra i The Doors. W Polsce „Straszną pieśń o Mackiem Majchrze” śpiewał, między innymi, Kazik Staszewski [przyp. tłum.]. 12
Skrót od „technical knockout” – nokaut techniczny, ogłaszany, gdy sędzia, trener
lub lekarz uzna zawodnika za niezdolnego do dalszej walki, krórej kontynuowanie mogłoby zagrażać jego zdrowiu [przyp. tłum.]. 13
Gra uliczna, popularna w dużych miastach. Jej reguły, bazujące na baseballu, są
lekko zmodyfikowane, by pasowały do sytuacji [przyp. tłum.]. 14
Po hiszpańsku „świętoszki” [przyp. tłum.].
15
Popularna w latach pięćdziesiątych fryzura, nosił ją między innymi Elvis Presley
[przyp. tłum.]. 16 17
Charles Dickens, „Opowieść o dwóch miastach” [przyp. tłum.]. Rodzaj klapki lub sakiewki przytwierdzonej do spodni z przodu, na wysokości
krocza. Początkowo miał zastosowanie czysto praktyczne w XV i XVI wieku, będąc ważną częścią ubioru. Nierzadko był bogato zdoboiny lub wykonany w kształcie genitaliów. Obecnie spotykany jako akcesorium erotyczne [przyp. tłum.]. 18
Nawiązanie do barowej gry polegająca na rzucaniu monetą (w USA najczęściej
ćwierćdolarową) o stół tak, by odbijając się, wpadła do stanowiącego cel naczynia (najczęściej kufla po piwie). Wymaga płaskiej i twardej powierzchni [przyp. tłum.]. 19
W oryginale „Gin Blossom” (dosłownie „Kwiat Dżinu”) – zwrot oznaczający
czerwone wykwity na twarzy. Rumień tego rodzaju często jest wynikiem nadmiernego spożywania alkoholu. Określenie pochodzi z nawiązującego do czerwonego nosa z podpisu pod jednym ze zdjęć W. C. Fieldsa, zmarłego w 1946 znanego amerykańskiego aktora komediowego i pisarza. Wywodzący się z Teksasu, popularny zespół pop-rockowy przyjął je jako swoją nazwę [przyp. tłum]. 20
W oryginale „Cry havoc and let slip the dogs of war” – jeden z najbardziej znanych
cytatów z Szekspira („Juliusz Cezar”, akt III, scena I). W tekście wykorzystano przekład autorstwa Jerzego S. Sito. Ponieważ istnieje co najmniej sześć różnych przekładów tej tragedii na język polski, niektórzy czytelnicy mogą znać go w innym brzmieniu [przyp. tłum.].