Carter Brown
BLONDYNKA NA MIOTLE Przełożył Grzegorz Moroz
Siedzieliśmy - Paul Renek i ja - na tarasie domku plażowego...
6 downloads
22 Views
387KB Size
Carter Brown
BLONDYNKA NA MIOTLE Przełożył Grzegorz Moroz
Siedzieliśmy - Paul Renek i ja - na tarasie domku plażowego i przyglądaliśmy się ćwiczącej na piasku blondynce w przezroczystym bikini. Domek należał do Reneka, podobnie jak plaża i, jak sądziłem, blondynka. Widok obnażonej kobiecości skaczącej w pobliżu nastrajał mnie filozoficznie. Pomyślałem sobie, że w naszym społeczeństwie dobrobytu tak naprawdę facetowi potrzebne jest coś ciepłego, co mógłby nazwać swą własnością. Bądźmy szczerzy, czy najpewniejsze nawet akcje potrafią utulić w chłodną noc? Renek przesunął w fotelu zwaliste ciało i lekko westchnął. Przez krótką, odrażającą chwilę patrzyłem na jego czarnoowłosiony, spocony tors, a potem powróciłem wzrokiem do blondyny. - Słuchaj, Rick! - Renek głośno chrząknął. - Bardzo tu przyjemnie na świeżym powietrzu, prawda? - Wspaniale - zgodziłem się. Przez kilka sekund przyglądał się blondynce, a potem z podziwem potrząsnął głową. - Nie mam pojęcia, skąd Blossom bierze tyle energii! Może to te wszystkie witaminy, słońce i cała reszta, co? - Co za różnica, skąd bierze tyle energii. Po prostu ją ma. - Co racja, to racja. - Z mlaśnięciem wyciągnął z kącika ust wielkie cygaro. - Mam kłopoty, Rick. - Tak sobie myślałem, że nie zaprosiłeś mnie tutaj, abym wchłaniał witaminy powiedziałem. - Jakie kłopoty? - Wpierw odpowiedz mi na pytanie - nalegał. - Kim jestem? - Impresariem? - ostrożnie zasugerowałem. - Tak sądzisz? - Ze zdziwienia wielkie rogowe oprawki zsunęły się mu z nosa. Nieźle! Przez te wszystkie lata zdawało mi się, że jestem po prostu menażerem od talentów. Ale za to największym i najlepszym w tej branży, prawda? - Sam wiesz najlepiej. - Moi klienci, bez względu na to kim są, a mnie zupełnie nie wzrusza, czy są sławni, czy nie, kiedy słyszą, że Paul Renek chce się nimi zająć, co mówią? Mówią: „Dziękuję, panie Renek.” I powiem ci coś jeszcze. Mówią to naprawdę bardzo grzecznie! - Mnie nie musisz sprzedawać - odparłem. - Oszczędź sobie tych tekstów. Ja nie jestem talentem, do wylansowania. - Nie bądź taki skromny - powiedział z przekonaniem.
- Rick Holman to wielki talent i na dodatek artysta! Jeżeli ktoś naprawdę liczący się w showbiznesie ma poważne kłopoty, do kogo się udaje? Do najlepszego speca w tej branży. Właśnie tak, czyli do ciebie! - W porządku - zauważyłem skromnie. - Jak nazywa się twój kłopot? - Julie Marchant. - Nigdy o niej nie słyszałem. - I nikt o niej nie usłyszy, jeżeli dalej będzie się tak zachowywała, jak zachowuje się teraz! - Przyglądał się blondynce aż do momentu, gdy jej stopy dotknęły piasku po stójce na rękach. - Hej, Blossom! Ja i Rick ubijamy właśnie wielki interes i umieramy z pragnienia. Może byś przyniosła nam po zimnym drinku, co? Blondynka uśmiechnęła się do nas pokazując ładne zęby. - Dobrze, Poopsie. - Poopsie? - zapytałem zaskoczony. - Blossom to przypadek zapóźnienia w rozwoju - mruknął. - Chciałeś powiedzieć „opóźnienia” - poprawiłem go - a poza tym nie widać tego. Z miejsca, w którym siedzę, jej rozwój wydaje mi się jak najbardziej prawidłowy. - Ona ma taki dziecięcy rozumek. - Uśmiechnął się głupio. - Nie pozwalam jej za dużo mówić, a kiedy już mówi - nie słucham. W ten sposób chronię się przed tym, żeby nie zwariować. Ale ćwiczyć musi cały czas, jak na dziewczynę to ma więcej energii... - Smutno potrząsnął głową. - Gdy nie ćwiczy, w nocy robi mi taki... - Coś mówiłeś, Poopsie? - Blondynka popatrzyła na niego z zainteresowaniem. - Przynieś drinki, zanim się roztopię - odkrzyknął. - Masz kłopoty z pewną panią, o której nigdy nie słyszałem, z Julie Marchant? przypomniałem mu. - Ona jest najlepsza - podniośle oświadczyłRenek. - To śpiewaczka. Śpiewaczka na miarę Sinatry czy Caruso. Jest najlepsza! Powiem ci coś jeszcze - nikt nigdy nie dowie się o tym, jeżeli ja - Paul Renek - nie poprowadzę jej. - Jest nie znaną śpiewaczką o wielkim talencie - przetłumaczyłem głośno. - I nie chce, żebyś ją prowadził? Wzruszył ramionami w teatralny sposób. - Któż to może wiedzieć, czego ona chce? Nigdy nie ma okazji, żeby coś powiedzieć. Mówi tylko ten facet. - Jaki facet? - O nim też nic nie wiem. Poza tym, że jak zaraza jest przy niej cały czas. Ona nic nie mówi, tylko on. Julie tylko kiwa lub kręci głową w odpowiedniej chwili. Może to jeden z tych Szwedów, co to mają złowrogi urok.
- Szwedów? - mruknąłem. - Pamiętasz chyba? Był kiedyś taki głośny film. O pewnej nieszczęśliwej dziewczynie i facecie, który więził ją swoim złowrogim urokiem. - Myślał tak intensywnie, że jego rogowe oprawki niemal ześlizgnęły się z nosa. - Jego nazwisko zaczynało się od Sven, czy jakoś tak. Olśniło mnie. - Dziewczyna nazywała się Trilby, tak? - Jasne. - Energicznie skinął głową. - Jak więc nazywał się ten Szwed o złowrogim uroku, o którym mówiłem? - Svengeli? - Tak, tak, to ten sukinsyn! - To nie był Szwed - mruknąłem. - Pochodził z Węgier. - Może i z Węgier - zgodził się. Blondynka wspięła się na taras i powolutku przeszła obok nas idąc w stronę barku, który znajdował się wewnątrz. Przez chwilę zapierającą dech w piersi miałem przed sobą zbliżenie jej falującego tyłeczka w bikini. Potem zapaliłem papierosa i spróbowałem słuchać tego, co mówił Renek. - Ale ten facet na pewno nic jest Szwedem! - Potrząsnął głową. - Z tym jego stuprocentowym amerykańskim nazwiskiem. - Które brzmi? - Lincoln Page - zagulgotał ze złości. - Nie ma sprawiedliwości, Rick..la, stuprocentowy Amerykanin muszę męczyć się z takim nazwiskiem jak Renek, a ten sukinsyn ma takie eleganckie nazwisko. Tak, powiem ci, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. - Kim jest dla Julie Marchant? Jej impresario? - Nie wiem, kim jest, bo nie miałem jak się tego dowiedzieć. Przedstawiam się jej w garderobie, a ten sukinsyn już tam jest. Kiedy oferuję jej bardzo dobry kontrakt, ten sukinsyn mówi, że Julie nie jest tym zainteresowana. Potem patrzę na dziewczynę i pytam, dlaczego nie mówi za siebie, a ona mi na to: „Rozmowy prowadzi Linc.” Przez następne dziesięć minut rzucam argument za argumentem, ale ten sukinsyn nawet nie słucha. Zwijam się więc i mówię, że Julie jeszcze tego pożałuje, a on śmieje mi się w twarz. - Na myśl o tym zadrgały tłuste fałdy jego podbródka. - Śmieje się w twarz Paula Reneka! - Co chcesz, żebym zrobił w tej sprawie? - Julie Merchant to wielka śpiewaczka, teraz też śpiewa - powiedział. - Chce śpiewać, chce wielkiej kariery, a ja jestem facetem, który potrafi jej to zapewnić, ale ten sukinsyn powiedział, że nic z tego. A ona nie dyskutowała, po prostu stała tam i powiedziała, że to on prowadzi rozmowy. Rick, musisz się dowiedzieć, o co tu chodzi. Kim dla niej jest ten sukinsyn. Mężem? Bratem? Szantażystą? Jest kimś, a ty musisz dowiedzieć się kim.
- Mam przeczucie, że to łatwiejsza część mojego zadania - powiedziałem. - Co jeszcze? - Potem postarasz się, żeby już nic dla niej nie znaczył! - Dobra, spróbuję - obiecałem. - Gdzie ją znajdę? - San Francisco - mruknął. - Ma sześciotygodniowy kontrakt w melinie, która nazywa się „Uwiązany Kozioł”! To taka piwnica w dzielnicy North Beach. Przychodzą tam niedobitki bitników. Nie dostaje tam więcej niż stówę na tydzień. - Może to jej ofiara na ołtarzu Sztuki? - zasugerowałem. - Knajpa o takiej nazwie świetnie nadaje się na ofiarę. - Bardziej możliwe, że ten sukinsyn ma w tym jakiś inny interes. Pojawiła się blondynka z tacą w ręku i podała nam drinki. Kiedy nachyliła się, by postawić moją szklaneczkę, cieniutki pasek materiału, który do tego czasu udawał biustonosz, przestał spełniać tę funkcję. Był to naprawdę poruszający widok, ale Blossom nie zmieszała się ani trochę. - Panie Holman - zachichotała radośnie. - Rozlewa pan swój gin z tonikiem. Proszę mocno trzymać szklaneczkę i nie zwracać na mnie uwagi. - Żartujesz sobie - powiedziałem sucho. Wyprostowała się i bez pośpiechu odstawiła tackę na najbliższe wolne krzesło. Potem wśliznęła się na powrót w biustonosz. - Ojej! - Wzięła ostrożny wdech, a potem z ulgą westchnęła, gdy katastrofa się nie powtórzyła. - Nie mam odpowiedniej budowy do tych malutkich rzeczy. - Przesłała Renekowi porywający uśmiech. - To naprawdę był przypadek, Poopsie! - Cała jesteś jednym wielkim przypadkiem - powiedział obojętnie - ale takim w lepszym stylu. Idź i przebierz się w coś mocniejszego, zanim spadnie z ciebie dolna połowa stroju i Rick wyleje resztę drinka. - W skórę geparda? - zapytała z nadzieją w głosie. - W sukienkę! - Och! - Opuściła nas, kręcąc się w rytmie walca. - Ach, ta Blossom - westchnął ciężko Renek. - Z tym jej kompleksem piersi. Cały czas mówię jej: „Słuchaj, laleczko. Masz piękną, kobiecą klatkę piersiową i wiele kobiet ma podobne, cóż więc niezwykłego jest w twojej?” I wiesz co? Za każdym razem, kiedy o to pytam, ona mi pokazuje! - Prowadzisz fascynujące życie, Paul - powiedziałem rozmarzonym głosem. Porozmawiajmy może jeszcze o tych kłopotach z Julie Marchant, zanim przestanę pracować jako detektyw i zajmę się lansowaniem talentów.
- O czym tu mówić? Znasz sprawę. - Porozmawiajmy o pieniądzach - nalegałem. - Ile jesteś gotów wyłożyć, żeby ta dziewczyna podpisała kontakt z tobą? - Będę pokrywał twoje wydatki przez dwa tygodnie - powiedział bez zastanowienia. Jeżeli przekonasz dziewczynę, żeby podpisała kontrakt, zapłacę ci pięć tysięcy. Jeżeli nie podpisze, to po prostu będziesz miał darmowe wakacje w San Francisco. Zgoda? - Zgoda. - Kończ więc drinka i bierz się do roboty. Kupiłem ten domek plażowy, żeby odpoczywać, i nie chcę, abyś tkwił tu cały czas zadając pytania. Dobra? - Jesteś źle wychowanym typkiem, Paul - powiedziałem. - A w San Francisco nie będę oszczędzał na hotelach czy knajpach. - I słusznie, a czy można inaczej? - Wzruszył ramionami. - Nie siedź tam za długo, Rick. San Francisco to miasto z klasą i nie chcę, żebyś popsuł mu reputację. Pospiesznie przełknąłem resztę drinka i wstałem. - Dziękuję za to, co jest zaprzeczeniem gościnności. Dręczy mnie teraz myśl, że będę musiał występować jako twój przedstawiciel w rozmowach z panią Marchant. Nie chodzi o to, że jestem snobem, czy coś takiego, ale mam swój poziom i zasady. Czekałem na tępą ripostę, ale nie padła. - Powiem ci coś jeszcze, Rick - mruknął w końcu. - Nie podoba mi się ten Page. Miej go na oku, dobra? Ty sam wybrałeś sobie zawód, ale ja nie chcę stracić przyjaciela. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Wtedy w garderobie... - Przez chwilę wyglądał na lekko zażenowanego. - Powiem ci prawdę, przestraszył mnie. Powiem ci coś jeszcze. Ten facet jest zdrowo rąbnięty, to wariat. Kiedy zorientuje się, że depczesz mu po piętach, może się zdarzyć, iż nie cofnie się przed niczym, żeby się ciebie pozbyć. - Spotkałem już takich facetów - powiedziałem - ale dziękuję za informację. - Takiego faceta jeszcze nie spotkałeś. Jest jedyny w swoim rodzaju i bardzo uważaj na niego. - Znowu rozluźnił się i rogowe oprawki zaczęły zsuwać się z jego nosa. - Ruszaj więc z moim błogosławieństwem i nie wydawaj zbyt wiele moich pieniędzy. Przeszedłem przez dom do holu i byłem już jakieś dwa metry od wyjścia, gdy nagle otworzyły się drzwi z boku i zderzyłem się z ulubionym kompleksem blondynki. - Och! - Odskoczyła dwa kroki do tyłu, złapała równowagę i spojrzała na mnie z wyrzutem. - Ostrożnie!
- Przepraszam. Powinienem był nauczyć się zasad ruchu obowiązujących w tym domu. - Nie szkodzi. - Uśmiechnęła się i wykonała wolny piruet. - Jak się panu podoba moja plażowa sukienka? Cóż to była za sukienka! Jasnożółta, nylonowa, z pruderyjnie wysokim kołnierzykiem i krótkimi rękawkami o wywróconych mankietach. Otulała jej uda i nagle się kończyła. Poprawka: otulała najwyżej część jej ud, z czego zdałem sobie sprawę po drugim, wnikliwym spojrzeniu. - Jest wspaniała - powiedziałem jej. - Cieszę się, że się panu podoba. - Błysnęła zalotnie równymi ząbkami. - Czy pan już wychodzi, panie Holman? - Dostałem właśnie rozkaz wymarszu. - Szkoda, że musi pan tak szybko wyjść. Kolacja w pańskim towarzystwie to byłoby coś fajnego. - Zawahała się o chwilę za długo, potem się zdecydowała. - Chodzi tu o tę Julie Marchant, tak? - Więc? - Pomyślałam sobie, że to o nią chodzi. - Jej uśmiech zastygał powolutku. - Od czasu, kiedy ją zobaczył, dręczy go niczym jakaś choroba. - Musi być wielką śpiewaczką, skoro ma aż taki wpływ na Paula Reneka? - Nie sądzę, żeby interesowało go jej śpiewanie. - Zatrzęsła się leciutko, potem mocno oplotła rękami swój rozległy kompleks. - Myślę, że się nią interesuje. To tak, jakby... zaśmiała się niezbyt przekonywująco -... jakby rzuciła na niego urok. - Myślę, że nie masz racji - powiedziałem. - Znam Paula od dawna i nigdy jeszcze nie mieszał interesów i przyjemności. - Zawsze musi być ten pierwszy raz, a pan nie był tak blisko Paula jak ja, od czasu, kiedy zobaczył ją pierwszy raz. Ona stała się jego obsesją, panie Holman. - A to - powiedziałem delikatnie wzruszając ramionami - jest, jak sądzę, jego problem. Być może i pani. - Chyba tak. - Uśmiechnęła się blado. - Ale proszę zrobić coś dla mnie i szczególnie dla Paula, panie Holman. Bardzo proszę. Proszę dowiedzieć się, co to za dziewczyna, i powiedzieć o tym Paulowi, nawet jeżeli podpisze z nią kontrakt. - Dobrze, zrobię to - zgodziłem się.
- Dziękuję. - Jej zęby ponownie błysnęły. - A teraz muszę już chyba iść i poćwiczyć trochę na plaży. Paul lubi, jak robię to na okrągło. Potem, kiedy przychodzi noc, wydaje mu się, że i tak jestem zmęczona i nie musi już czuć się winnym, że szybko zasypia.
2 Jak każdy rodowity mieszkaniec Los Angeles zawsze mam kłopoty z odnalezieniem się w San Francisco. Na pozór wygląda to prosto: ciemny garnitur i stonowany krawat. Problem tkwi w sferze psychiki, jak, na przykład, wtedy, gdy trzeba z przepraszającym uśmiechem tłumaczyć: „Pracuję w Los Angeles, ale na pewno nie mieszkałbym tam, gdybym nie musiał.” Taka uwaga wraz z przepraszającym uśmiechem może spowodować, że zostaniecie delikatnie wypchnięci z tramwaju, a nie po prostu wyrzuceni. Oczywiście, musicie pamiętać, żeby zachwycać się widokiem ze szczytu góry św. Marka i nigdy, ale to nigdy, nie wspominać podczas rozmów o portach ani o Sydney, ani o Rio de Janeiro. Wskazane jest również noszenie kapelusza, ale pod warunkiem, że nie zapomnicie zdjąć go słysząc nazwisko Tony’ego Bennetta. Korzystnie jest też przygotować sobie krótką gadkę na temat aktualności operowych. Ale najważniejszą rzeczą jest, żeby bez względu na zmęczenie, nie opierać się o bardziej strome chodniki. Jest to jeden z grzechów głównych, podobnie jak rozmowy o klimacie. Nic muszę chyba dodawać, że kto używa słowa „Frisco”, zasługuje na natychmiastowy lincz. Pojechałem tam następnego dnia po wizycie u Paula Reneka. Stwierdziłem, że korzyści związane z jeżdżeniem własnym samochodem po tym mieście były większe, niż niedogodności związane z tablicami rejestracyjnymi Los Angeles. Późnym popołudniem zjechałem do centrum z autostrady 101 jedną z pajęczych dróg, które rozkraczyły się nad tym miastem niczym nad jakimś marsjańskim kolosem. Po ulokowaniu się w hotelu, zamówiłem drinka do pokoju i zadzwoniłem do „Uwiązanego Kozła”. Mężczyzna, który odezwał się, był chyba lekko zdziwiony, a może nawet zaskoczony tym, że chciałem zarezerwować miejsce. Powiedział mi, że pani Marchant występuje o dziesiątej wieczorem, a potem o północy, i że, oczywiście, przyjmie moją rezerwację na wcześniejsze przedstawienie. Po przyjemnej, lekkiej kolacji na modłę włoską, przemierzyłem piechotą pięć czy sześć przecznic do Klubu, gdzie śpiewała cudowna dziewczyna Reneka. Tak jak powiedział, była to piwnica na Broadwayu, niedaleko Grant Avenue, z mrugającym czerwonym neonem, przedstawiającym - no, zgadnijcie co?... uwiązanego kozła. Zszedłem schodami w atmosferę mroku i blasku świeczek. Kelnerki były ubrane w czarne swetry i trykoty, a ta, która podeszła
do mnie, była zbudowana nieodpowiednio do takiego stroju. Starałem się na nią nie patrzeć, kiedy prowadziła mnie do narożnej wnęki. Czułem się bowiem tak, jakbym mieszał się w coś, co miało być tajemnicą jej i lekarza. Powinna, i to szybko, zrzucić z piętnaście kilo, których większość wypełniała przyciasny trykot. Świeca na stoliku miała kształt czarnego kota zwiniętego w kłębek. Główka kota była tak wydrążona, że płomień oświetlał oczy w kształcie migdałów. - Proszę o burbona z lodem - powiedziałem. - A może spróbuje pan jednego z naszych kok tai li? - zasugerowała otyła kelnerka skrzekliwym głosem. - To znaczy? - Na przykład „Nektar Czarownic” albo „Wywar z Kotła”. A co pan powie na „Napój Miłości”? - „Napój Miłości”. - Lekko zadrżałem. - Jednak poproszę o burbona. Wyleciała z wnęki, a ja zapaliłem papierosa i rozejrzałem się dookoła. Migające światło nie dawało czystego obrazu, ale sądząc z zarysów klientów, nic traciłem wiele. I znów wyglądało na to, że Renek miał rację. Było to jakby schronienie dla ostatnich z bitników. Na scenie w końcu sali trzech klezmerów leniwie grało coś, czego nie potrafiłem zidentyfikować. Tłusta kelnerka postawiła drinka przede mną i ponownie zniknęła. Spojrzałem na zegarek. Stwierdziłem, że do dziesiątej brakowało pięciu minut, i z powątpiewaniem łyknąłem odrobinę burbona: moja podejrzliwość nie była bezpodstawna. Te pięć minut wlokło się przeraźliwie wolno. Klezmerzy przestali grać, wyczekująco popatrzyli na widownię, a potem wzruszyli ramionami na obojętną ciszę. Dwóch z nich spakowało instrumenty i zeszło ze sceny, zostawiając na niej samotnego pianistę. Upłynęło jeszcze kilka długich minut, zanim pomarszczony facet wrzucił na scenę mikrofon ze stojakiem i popukał w niego kilkakrotnie, by upewnić się, że działa. Pianista z namaszczeniem zagrał kilka akordów, światło reflektora padło na konferansjera, który zaczął swój popis. - Cześć! Witamy was w „Uwiązanym Koźle”. Dziś wieczorem, tak jak zwykle, mamy wielką przyjemność przedstawić wam w tej pieczarze czarownic, największą czarownicę. Rzuci na was urok i będziecie z tego zadowoleni, bo każda noc z nią, to noc Walpurgii. Miłe duchy i demony. Mam przyjemność przedstawić wam... Julie Marchant. Nie było aplauzu, tylko leciutkie, wyczekujące poruszenie widowni. Rellektor zgaszono, pianista zaczął grać jakąś łagodną melodię, a z ciemności wyłonił się cień. W chwilę później głęboki, chrapliwy, nawiedzony głos zaczął od Mood Indigo. Reflektor bez
osłonek ukazał śpiewaczkę. Stała przy fortepianie z łokciem opartym o wieko w swobodnej, eleganckiej pozie. Kruczoczarne włosy falującymi kaskadami opadały na ramiona. Oczy miała ogromne i połyskliwie zielone: pulchne okrągłe policzki sugerowały niewinność, której jednak zaprzeczały szerokie, zmysłowe usta. Ubrana była w czarną suknię z długimi rękawami, sięgającą wysoko pod szyję. Byłaby to szatka skromna, gdyby nie dekolt w kształcie litery V, odkrywający zgrabny dołek pomiędzy jej pełnymi, sterczącymi piersiami. Stała tak po prostu i śpiewała. Publika słuchała piosenki za piosenką, a melancholia, wywołana jej śpiewem, pogłębiała się do stanu zbliżonego do rozpaczy. Znałem niektóre z tych piosenek, innych nic. Smutną Niedzielę - piosenkę, przy której Węgrzy popełniali samobójstwa - gdzieś już wcześniej słyszałem. Nie znałem jednak starych, angielskich piosenek ludowych, jak Długi Lankin czy Dziewczyna, ścięta w kwiecie wieku. Nic miało to jednak większego znaczenia. Magia jej głosu uniosła mnie w świat wieczornej posępności, którego wcale nic miałem ochoty opuszczać. Potem, nagle i zbyt szybko, recital się skończył. Skinieniem głowy podziękowała za burzliwe owacje. W chwilę później zgasł reflektor. Kiedy w końcu przebrzmiały oklaski, trzyosobowy zespół zaczął grać w miejscu, w którym przerwał. Nikt ich nie słuchał. Na odwrocie programu napisałem kilka zdań, skończyłem drinka i skinąłem na tęgą kelnerkę. Gdy tylko zobaczyła moje bazgroły, założyła ręce na biodra i uśmiechnęła się szyderczo. - Niech pan się nie trudzi, szefie! Pani Marchant nikogo nie przyjmuje. - To wiadomość dla Lincolna Page’a - powiedziałem jej. - Dwa dolce za dostarczenie wiadomości, dycha, jeżeli użyje pani swoich wdzięków i przekona go, żeby się ze mną zobaczył. Co pani na to? - Page’a? To ten jej manażer, czy ktoś taki? - Właśnie ten. - Hm. - Wzruszyła ramionami. - Tak czy siak, nic nie tracę, nie? - Słusznie. Wzięła kartę i moją pustą szklaneczkę i odeszła. Paliłem papierosa. Inna kelnerka przyniosła mi nowego drinka. Czekałem niecierpliwie. Gdzieś po dziesięciu minutach wróciła moja tłuścioszka. - Jest mi pan winny dziesięć dolców, szefie - powiedziała z triumfem w głosie. Zobaczy się z panem natychmiast. - Dzięki. - Wyciągnąłem dychę z portfela i wręczyłem jej. - Gdzie go mogę znaleźć?
- Pójdzie pan tymi drzwiami. - Tu skinęła głową. - Tam, z tyłu, za zespołem, drugie drzwi na lewo, to garderoba pani Marchant. Tam pan znajdzie Page’a, ale nie mam pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby szukać takiego palanta jak on. Zapłaciłem za drinki i wstałem od stolika. Na drugich drzwiach na lewo namalowana była mała gwiazda, co, jak mi się zdawało, na taką melinę jak „Uwiązany Kozioł” było pociągnięciem ambitnym, ale przecież w mniejszym lub większym stopniu wszyscy cierpimy na manię wielkości. Zapukałem delikatnie, a chrapliwy kobiecy głos zaprosił mnie do środka. Wszedłem więc. Pokój był niewielki, ale nie za mały. Julie Marchant siedziała przed toaletą i rozczesywała swoje długie, ciemne włosy. Obok niej stał muskularny facet. Niechybnie był to Page. Wyglądał na czterdzieści lat, miał długie, ciemne włosy, lekko przyprószone siwizną, spiczasty nos i ściągnięte, wąskie usta. Jego opuchnięte oczy były bladobłękitne, prawie bezbarwne, co - gdy spojrzał na mnie - było trochę denerwujące, bo przez moment miałem wrażenie, że jest ślepy. - Pan Page? - zapytałem naprawdę grzecznie. - Zgadza się. - Jego głos był spięty i butny. Był to ten rodzaj głosu, który sprawia, że służba staje bezwolnie na baczność. - Nazywam się Rick Holman. - Tak? - Jestem osobistym przedstawicielem Paula Reneka. - Napisał pan o tym na kartce. Celowo odwróciłem swoją uwagę od niego i skoncentrowałem się na dziewczynie. - Proszę pani, pan Renek uważa, że ma pani przed sobą wielką przyszłość jako śpiewaczka, jeżeli będzie pani umiejętnie lansowana. Pan Renek jest największym specjalistą od promocji talentów w tej branży i nie chce, żeby ominęła panią kariera, na którą pani zasługuje. Jeżeli podpisze pani z nim kontrakt, to warunki w nim wymienione, będą mogły w dużej mierze być wysunięte przez panią. - Mówiliśmy już Renekowi, że nie jesteśmy tym zainteresowani - odparł szorstko Page. - Pan to powiedział. Ja chciałbym usłyszeć to z ust pani Marchant. - Nic ma sensu, żebyśmy kontynuowali tę rozmowę, panie Holman! Pierwsza odmowa była ostateczna, więc teraz niech pan już spada. - Kim pan właściwie jest dla pani Marchant? - warknąłem. - Jej menażerem, mężem czy kim, u licha? - Powiedziałem już, żeby pan spadał! Znowu skoncentrowałem się na dziewczynie.
- Nie wiem, jakie pieniądze zarabia pani śpiewając w takiej dziurze, pani Marchant, ale jeżeli podpisze pani kontrakt z panem Renekiem, to z miejsca zacznie pani zarabiać dziesięć razy tyle. A może pani nie ma ochoty robić ani pieniędzy, ani kariery? Ręka trzymająca szczotkę do włosów zawahała się przez chwilę, potem zatrzymała się w połowic ruchu. Jej wielkie, połyskliwe oczy przez krótką chwilę przyglądały się mojemu odbiciu w lustrze, potem odwróciła wzrok. - Panie Holman, rozmowy za mnie prowadzi Linc. - Dlaczego? Na jeszcze jedną chwilę jej oczy powróciły do mojego odbicia, potem lekko wzruszyła ramionami i zaczęła szczotkować włosy. - Po prostu prowadzi rozmowy, i już. - Teraz, kiedy dostał pan już odpowiedź, niech się pan stąd natychmiast wynosi warknął Page. - Dobrze - powiedziałem. - Pójdę sobie, ale mam wrażenie, że kiedy pan jest przy niej, pani Marchant jest skrępowana. Wydaje mi się, że rozmawiałoby się nam o niebo lepiej, gdybyśmy robili to w cztery oczy. - Popatrzyłem na jej odbicie. - Zatrzymałem się w hotelu „Crescent”. Jeżeli tylko będzie pani miała ochotę poufnie pogawędzić, proszę zadzwonić. - Proszę wyjść, zanim każę pana wyrzucić! - wrzasnął Page. - Renek jest największy i najlepszy w swojej branży i nie poddaje się lekko powiedziałem mu. - Jako osobisty przedstawiciel chciałbym... - Osobisty przedstawiciel? - Roześmiał się szyderczo. - Wiem, kim pan jest, panie Holman. Dobrym zawodowym szpiclem, któremu udało się zyskać w Los Angeles reputację faceta, który potrafi załatwić różne trudne sprawy. Renek wynajął pana, żeby mnie zastraszyć, ale zmarnował pieniądze. A jeżeli nic przestanie pan nas napastować, to obiecuję, że pokażę panu kilka ostrych metod na takich twardzieli! - Do usług - powiedziałem mu - z przyjemnością. Była to jedna z tych żałosnych scenek, kiedy dwóch facetów stoi przed sobą, zabijając się spojrzeniami. Lekkie pukanie do drzwi rozładowało napięcie i w chwilę później do pokoju weszła blondynka. Ubrana była w oliwkowy żakiet i pasujące do niego spodnie, które podkreślały długą linię jej zgrabnych nóg. Żakiet opinał jej talię osy, a wyżej był specyficznie zaakcentowany zaokrągleniem małych, wysoko osadzonych piersi. Słomkowe włosy były ścięte krótko i rozczochrane. Szare oczy wyglądały na wiecznie zdziwione, a to z powodu brwi, zakrzywionych dziwacznie nad nimi. Miała szerokie wargi, z których górna była
chwilami trudna do dostrzeżenia, ale za to dolna - pełna i lekko wydęta - nadrabiała to z nawiązką. - Cześć! - Popatrzyła na każde z nas po kolei i uśmiechnęła się przepraszająco. - Czy przeszkadzam komuś? - Przeszkadzasz - chłodno odparł Page. - Przyjdź później, dobra? - Wstąpiłam tylko na chwilę, żeby porozmawiać z Julie - zaprotestowała blondynka. Czy mogę... - Nie dzisiaj - przerwał. - Jest zdenerwowana, a pan Holman i tak właśnie wychodził. - Zdenerwowana? - Blondynka popatrzyła na Julie Marchant. - Kochanie, co się stało? Może mogę... - Innym razem! - Page położył rękę na jej ramieniu i wypchnął na korytarzu - Może jutro. - Zamknął drzwi, potem zmienił zdanie i otworzył je na powrót. - Do widzenia, panie Holman. - Hotel „Crescent” - powiedziałem do milczącej śpiewaczki. - Kiedy tylko będzie pani miała ochotę. - Potem wyminąłem Page’a i wyszedłem na korytarz. Z tyłu za mną trzasnęły drzwi, a kilka kroków przed sobą ujrzałem blondynkę, która wcale się nie spieszyła. Bez trudu ją dogoniłem. - Wygląda na to, że obydwoje zostaliśmy wygnani na siarczysty mróz - powiedziałem swobodnie. - Ach, ten Linc! - Jej brwi połączyły się ze złości. - Wyobraża sobie, że jest Bóg wic kim! - To słuszna uwaga - przyznałem. - A może wypijemy razem drinka i zastanowimy się, co z tego wynika. - W tej dziurze? - Roześmiała się z niedowierzaniem. - Musi pan być niespełna rozumu. - Myślałem o czymś bardziej cywilizowanym. Na przykład o lokalu na wzgórzu św. Marka. - Jestem na to nieodpowiednio ubrana. - Popatrzyła na swój komplecik. - Co pan powie na moje mieszkanie? To niedaleko, mam też trochę burbona. - Brzmi wspaniale - powiedziałem. - Jestem Rick Holman. - Sally McKee. - Uśmiechnęła się. - Mój ojciec był taki dumny ze swego pochodzenia, że pił tylko szkocką whisky z sodą! Moja matka była Irlandką, tak że jest ze mnie taki kobold w spódniczce w kratę. To znaczy wtedy, gdy noszę spódnice.
Wyszliśmy z klubu przez tylne wyjście i pomaszerowaliśmy w stronę Grant Avenue, a potem kilka przecznic w stronę kościoła św. Marii. Sally McKee miała mieszkanie nad sklepem z osobliwościami w środku dzielnicy chińskiej. Pokój dzienny był niewielki, schludny i przytulny, zasłony zaciągnięte, a lampy stołowe rzucały tu i tam ciepłe plamy światła. Poprosiła mnie, żebym usiadł, rozpięła żakiet i go zdjęła. Miała teraz na sobie białą, naprawdę obcisłą, bawełnianą bluzeczkę. Jej piersi rzeczywiście były wysoko osadzone, ale jedno spojrzenie wystarczyło, bym zmienił zdanie co do ich wielkości - nie były wcale małe. Zauważyła moje spojrzenie, odpowiedziała na nic zmarszczeniem brwi i poszła do kuchni, skąd po kilku sekundach wróciła z drinkami. Usiadła obok mnie na sofie, wzięła głęboki wdech, co naprężyło jej białą bluzkę, a potem podniosła szklaneczkę. - Za to, żeby Linc Page skręcił sobie kark! - I to w paskudny sposób! - zgodziłem się, a potem wypiłem trochę burbona. - Zgoda, ale powiedz dlaczego i ty nienawidzisz Lincolna Page’a? Pomyślałem sobie, że to przecież nie była żadna tajemnica, skoro Page i tak dokładnie wiedział, kim jestem. Powiedziałem więc o nieudanej próbie Paula Reneka nakłonienia Julie Marchant do podpisania z nim kontraktu i o tym, jak Renek wynajął mnie, żebym dowiedział się, jaki naprawdę układ łączył ją z Page’em. - No, no. - Jej górna warga całkiem zniknęła w szerokim uśmiechu. - To jest naprawdę fascynujące, że jesteś kimś w rodzaju prywatnego detektywa. - Jej głos otrzeźwiał trochę. Paul Renek chciał, żeby podpisała z nim kontrakt, a ona odmówiła? Musi być naprawdę rąbnięta. - Nie miała szansy, żeby odmówić. Zrobił to za nią Lincoln Page - powiedziałem. - A teraz twoja kolej, żeby powiedzieć mi, dlaczego go nienawidzisz. - Wiesz... - Zamyśliła się na chwilę. - Jestem najlepszą przyjaciółką Julie... tak mi się zdaje... To znaczy byłam, ale teraz nie jestem pewna, czy ma czas dla swojej najlepszej przyjaciółki. - Jeżeli wyglądam na kogoś, kto czegoś nic rozumie - mruknąłem - to dlatego, że czegoś nie rozumiem. - To trudno wytłumaczyć. - Nerwowo tuliła pełną dolną wargę. - Może powinnam zacząć od początku? - Czemu nie! - Wzruszyłem ramionami. - Mam drinka, widok na twoją śliczną twarz i zgrabną figurę i nigdzie mi się nie spieszy, pod warunkiem, oczywiście, że nie zajmie ci to dwóch tygodni. Po upływie tego czasu, Renek przestanie pokrywać moje wydatki!
- Fiu, fiu! - Popatrzyła na mnie badawczo. - Przyjemniaczek z ciebie. Dobra, zacznę od początku. Znam Julie jakieś trzy lata. Spotkałyśmy się, bo chodziłyśmy do tego samego nauczyciela wokalizy. - I ty jesteś śpiewaczką? - Jeszcze nie. Na razie występowałam w chórze w jednym przedstawieniu, ale zobaczysz, że pewnego dnia będę najwspanialszą Łucją z Lammermoor! W każdym razie właśnie tam spotkałam Julie i od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Ona wtedy mieszkała wspólnie z Carol, jej młodszą siostrą. Zostały same, po tym jak ich rodzice zginęli w katastrofie samochodowej parę lat wcześniej. Carol nie mogła przyjść do siebie po tym wypadku, a Julie martwiła się tym, że Carol przeżywała to na okrągło. Sytuacja pogarszała się stopniowo, aż jakieś pół roku temu Carol przeżyła załamanie nerwowe. Po miesiącu na oddziale psychiatrycznym, Julie zabrała ją na rekonwalescencję do prywatnego sanatorium, gdzieś niedaleko Monterey. Trzy tygodnie później... - głos Sally McKce drżał leciutko -... Carol popełniła samobójstwo. Napisałam do Julie, a ona odpisała mi, że zamierza zostać tam jeszcze jakiś czas, żeby dojść do siebie po szoku wywołanym śmiercią siostry. Napisała, że nie chciała widzieć się z nikim, co, oczywiście, dotyczyło i mnie. Potrafiłam sobie wyobrazić, jak ona się czuła, nie próbowałam więc pojechać tam i zobaczyć się z nią. Może to był błąd? - Dlaczego błąd? - Bo kiedy zobaczyłam się z Julie następnym razem, był już przy niej ten palant Page i od tego momentu jest z nią cały czas. - Kiedy wróciła do San Francisco? - Jakieś dwa miesiące temu. To znaczy, wtedy skontaktowała się ze mną. Mieszkała w Suasalito. Pojechałam tam, żeby się z nią zobaczyć. Był tam Page. Julie powiedziała, że bardzo jej pomógł i że najprawdopodobniej nie przeżyłaby samobójstwa Carol, gdyby nic Linc! - Sally skrzywiła się. - Nie spodobał mi się od pierwszego spojrzenia, a z każdym następnym spotkaniem, podobał mi się jeszcze mniej. On nie pozwalał nam być we dwie ani przez chwilę! Przeżyłam okropny szok, kiedy mi oświadczyła, że rezygnuje ze swoich planów związanych z operą i że podejmuje stałą pracę jako śpiewaczka w tym małym, wstrętnym klubiku. Przez jakiś czas próbowałam jej to wyperswadować, ale powiedziała mi tylko, że Linc sądzi, iż dobrze na tym wyjdzie i ona całkowicie ufa jego zdaniu! - Może potrzebowała pieniędzy? - Może i potrzebowała, ale głupotą z jej strony było zarzucenie opery. Wszyscy mówili, że miała przed sobą wspaniałą przyszłość. - Czy Page’a spotkała w Monterrey?
- Tak mi się wydaje. Nigdy wcześniej nie mówiła o nim. - Nie jesteś pewna, czy Julie spotkała go przed czy po samobójstwie siostry? - Nie. - Czy pamiętasz nazwę tego sanatorium? - „Leśna Kryjówka” - bardzo oryginalna nazwa, prawda? Prowadzi to sanatorium kobieta o nazwisku Stella Whitcomb. Pamiętam, że Julie mówiła mi o niej jeszcze przed śmiercią Carol. - W jaki sposób Carol popełniła samobójstwo? - Nie wiem. Udało się im opędzić przed prasą, a Julie nic mi nie mówiła o tym po powrocie do San Francisco. - Czy był ktoś w życiu Julie przed śmiercią Carol? Mam na myśli narzeczonego czy kogoś takiego? Pokręciła przecząco głową. - Jestem pewna, że nikogo takiego nie było. Julie spędzała większość wolnego czasu opiekując się Carol. Była do niej bardzo przywiązana. Skończyłem drinka i spojrzałem na zegarek. - Już północ, powinienem chyba pójść. Dziękuję za drinka i rozmowę. - Cała przyjemność po mojej stronie, Rick. - Uśmiechnęła się ciepło. - A jeszcze większą przyjemnością byłoby to, gdyby udało mi się pomóc wydobyć Julie ze szponów tego potwora i dać jej szansę wielkiej kariery. - Dziękuję. Sally - powiedziałem. - Będziemy w kontakcie. Odprowadziła mnie do drzwi i zawahała się. - Może to zabrzmi naiwnie, ale chciałam cię zapytać, czy czytałeś tę książkę o tym facecie i dziewczynie, która nazywała się Trilby? - Masz na myśli starego Svengeliego? - Roześmiałem się. - Pewnie, że czytałem. - Czy myślisz, że to możliwe? To znaczy, czy możliwy jest taki układ, żeby mężezyzna dominował nad kobietą i trzymał ją przez cały czas w stanie hipnotycznej zależności? Czy coś takiego możliwe jest w rzeczywistości? - Myślę, że wszystko jest możliwe - powiedziałem. - Wiem, że to zabrzmi głupio, ale za każdym razem, kiedy widzę Julie z tym palantem Pege’em, a nigdy nie spotykam jej samej, mam wrażenie, że jest całkowicie przez niego zdominowana. Jakby zupełnie zagubiła swoją osobowość i działała całkowicie zgodnie z jego wolą.
- No wiesz... - Wzruszyłem ramionami. - Nawet Svengali musiał skądś pochodzić i to samo dotyczy Lincolna Page’a. Sprawdzenie tego, mogłoby być bardzo interesujące, nie sądzisz?
3 „Leśna Kryjówka” leżała w pewnej odległości od Monterrey, u stóp nadmorskiego łańcucha górskiego. W Salinas zjechałem z autostrady 101 i mniej więcej po pół godzinie odnalazłem sanatorium. Szutrowa, wąska, kręta droga biegła przez wysoki las i zaprowadziła mnie przed otoczony solidnym płotem długi, niski budynek. Zaparkowałem samochód w sporej odległości od zamkniętej żelaznej bramy i zapaliłem papierosa. Była druga po południu i na błękitnym niebie świeciło słońce. Gdzieś niedaleko jakiś ptaszek wytężał swoje upierzone płuca, dookoła było spokojnie, cichutko, prawie sielankowo. W chwilę później doszedł mnie głos znikąd: - Spóźniłeś się. Zdjąłem już brezentowy dach kabrioleta, tak więc udało mi się nie przebić go głową, kiedy prawie wystrzeliłem ze swojego siedzenia. Potem powoli odwróciłem głowę, na wypadek gdyby to moja wyobraźnia dostała bzika, i zobaczyłem właścicielkę głosu stojącą przy samochodzie. Dziewczyna miała jakieś dwadzieścia lat, długie blond włosy opadały jej na ramiona. Niebieskie oczy lalki wypełnione były dziwaczną mieszaniną niewinności i chciwości. Nosiła cienki sweterek i spódnicę, była szczupła, prawie że wychudzona. - Co się stało? - zapytałem. - Spóźniłeś się! - Szybkim nerwowym ruchem otworzyła drzwiczki samochodu z mojej strony. - Szybko, pospiesz się! Wysiadłem z samochodu i przyglądałem się jej w oszołomieniu. Na jej wargach ukazał się grymas zniecierpliwienia, potem chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę drzew rosnących na skraju drogi. - Chodź! Zaczęła biec, a ja nie mając innego wyjścia, ruszyłem za nią. W każdym razie tak to sobie wtedy tłumaczyłem: na peryferiach rozumu logika próbowała przekonać mnie, że istniało jakieś rozsądne wytłumaczenie tego wszystkiego. Może gdzieś był jakiś wypadek albo coś, co wymagało natychmiastowej interwencji czy pomocy. Szczupła blondynka wciąż biegła, swoją małą ręką ściskając moją dłoń. Prowadziła mnie przez las, potem po zboczu, aż w końcu dobiegliśmy do małej, położonej pośrodku, polany.
- Ach! - Zatrzymała się i puściła moją rękę. - Jesteśmy na miejscu. - Oczy lalki patrzyły na mnie z wyrzutem. - Czekałam i czekałam na ciebie. - Na mnie? - Oczywiście. Bez ciebie nie mogę nic zrobić, wiesz przecież o tym! - Niecierpliwie tupnęła nogą. - Pospiesz się! - Co? - bąknąłem. - Och, przestań już! - W szeroko otwartych oczach ukazały się łzy, które pociekły po twarzy. - Wiesz, że należę do ciebie. Przecież nic nie mogę zrobić bez ciebie. Jestem twoją wyłączną własnością. - Roześmiała się dziko, a łzy wciąż spływały jej po twarzy. - Posłuchaj - powiedziałem powoli. - Nie wiem, za kogo mnie bierzesz, ale... - Proszę! - Wyciągnęła rękę we władczym geście. - Proszę, nie śmiej się ze mnie. Wiele godzin czekałam na ciebie, żebyś mnie posiadł. Wiem, że jestem niczym bez ciebie, więc teraz, kiedy tu jesteś, proszę, nie śmiej się ze mnie. Cofnęła się o krok, a potem nagle ściągnęła sweter przez głowę i rzuciła na ziemię. Palce jej rozpięły spódniczkę, szamocąc się przy tym w ataku szaleństwa, potem zaczęły zrywać bieliznę, a po kilku sekundach stała już przede mną całkiem naga. Przeraźliwie chude, chłopięce ciało było bliskie zamorzenia. Patrząc na nie odczuwałem coś dokładnie odwrotnego niż podniecenie. - Teraz! - Zamrugała oczami, a potem energicznie je zamknęła. - Posiądź mnie! Wśród drzew dał się słyszeć głośny szelest i gdy odwróciłem głowę, zobaczyłem mężczyznę wychodzącego z ukrycia. Był to ogromny facet, ważył jakieś dziewięćdziesiąt kilo, z czego większość stanowiły mięśnie. Grube ciemne włosy przylgnęły do niskiego czoła, a jego z lekka wyłupiaste oczy miały kolor błota. Wyglądał jak ktoś, o kim jak najszybciej chce się zapomnieć. Podobnego zdania byłem o spluwie w jego ręku. - A więc to tak! - powiedział łagodnie. Chuda blondynka otworzyła oczy słysząc ten głos i jęknęła z przerażenia. Odwróciła się, żeby uciekać. Potknęła się o leżącą gałąź i upadła na ziemię. Wielki facet doskoczył do niej, zanim zdążyła wstać, i chwyciwszy ją mocno za nadgarstek, jednym szarpnięciem postawił na nogi. - Dobra - mruknął. - Zabawa skończona! Chodźmy już! - Niech pan posłucha! - powiedziałem. - Nie wiem, o co tu chodzi, ale... - Zamknij się! - Spluwa w jego ręku uniosła się parę centymetrów, tak że patrzyłem prosto w lufę. - Oszczędź sobie tych gadek na później, palancie. Teraz maszeruj i nie próbuj żadnych sztuczek, bo zrobię ci dziurę w głowie!
Pomyślałem sobie, że nie był to najlepszy moment do dyskusji. Wielki facet zmusił mnie do podniesienia rzeczy blondynki i do ich zabrania. Powoli, jak procesja, ruszyliśmy w stronę mojego wozu, potem przeszliśmy przez bramę, która była teraz otwarta. Podjazdem ruszyliśmy do sanatorium. Po wejściu do środka, słuchając rozkazów wielkiego faceta, ruszyłem w stronę drzwi z napisem „Dyrektor”, wypisanym skromnymi, złotymi literami. - Zapukaj i od razu wchodź! - warknął wielki facet. Zrobiłem to, co mi kazał, i znalazłem się w dużym biurze. Dwie ściany zajmowały książki, a trzecia była prawie całkowicie oszklona. Było przez nią widać starannie utrzymany trawnik z igrającą pośrodku fontanną. Było tam dyrektorskie biurko pokryte skórą, a za biurkiem siedziała kobieta. Brunetka, gdzieś około trzydziestki, a może parę lat starsza, ubrana w stonowaną sukienkę, która podkreślała pełne piersi oraz bladość twarzy i szyi. Intensywnie lśniące włosy były krótko ścięte, tak że malutkie loczki nie mogły się rozkręcić. Miała bardzo ostre rysy twarzy, wysokie czoło, grube czarne brwi, ciemne świdrujące oczy, prosty nos i szerokie wargi wygięte sardonicznie. W momencie, kiedy ujrzała nasze trio wchodzące do jej gabinetu, wyglądała na zaskoczoną, ale nie zdumioną. Pomyślała sobie, że być może, jeżeli prowadzi się prywatne sanatorium przez dłuższy czas, nic już nie może człowieka zadziwić. - Znalazłeś ją? - Popatrzyła nad moim ramieniem na wielkiego faceta. - Dobra robota, Bleeker. Gdzie była? - Poza sanatorium - warknął. - W lesie. Znalazłem ją z tym facetem... Nie wiem, kto jej zdjął ubranie! Ale chyba dorwałem ich, zanim stało się coś naprawdę złego. Chuda blondynka zaczęła jęczeć, w dodatku na jedną nutę. Działało mi to na nerwy. Możliwe, że podobnie odbierała to brunetka, bo jej wargi przez moment drżały. - Zabierz ją do jej pokoju - powiedziała szybko. - Powiedz pani Forsythe, żeby natychmiast podała jej środki uspokajające. - Dobrze - mruknął Bleeker. - Ale co z nim? - Zajmę się tym. - Po raz pierwszy popatrzyła wprost na mnie. - Proszę dać Bleekerowi jej ubranie. Zrobiłem to, a wielki facet wyrwał mi je z ręki, jakbym był trędowatym. - Nie podoba mi się ten facet - warknął Bleeker. - Nie chcę cię z nim zostawić. Może to jakiś maniak seksualny i... - Powiedziałam, że zajmę się tym - odparła. - Zabierz proszę teraz Barbarę do jej pokoju.
Przez moment wyglądał tak, jakby miał zamiar odmówić, ale przekonały go gwałtowne błyski w jej oczach. Wepchnął spluwę do kieszeni spodni, jeszcze raz chwycił blondynkę za nadgarstek i wyciągnął z pokoju. Drzwi zatrzasnęły się za nimi i - jak mi się wydawało - brunetka trochę się rozluźniła. - Jak sądzę, potrafi pan wytłumaczyć swoje zachowanie? - zapytała chłodno. - Wyjęła mi pani to pytanie z ust. - Słucham? - Przyjechałem tutaj, żeby zobaczyć się z panią Whitcomb - powiedziałem. - Zgaduję, że to pani! - Skinęła głową. - Zaparkowałem właśnie samochód, kiedy jakby znikąd pojawiła się ta dziewczyna i powiedziała, że jestem spóźniony. Potem chwyciła mnie za rękę i zaciągnęła do lasu. Pomyślałem sobie, że musiał się zdarzyć jakiś wypadek czy coś takiego, ale kiedy dotarliśmy na polanę, ona po prostu zdarła z siebie ubranie. Potem na scenie pojawił się pani muskularny przyjaciel, pomachał pistoletem i zmusił mnie, żebym tutaj przyszedł. - Rozumiem. - Jej wargi znów zadrżały. - Czy mógłby pan usiąść, panie... - Holman, Rick Holman. - Panie Holman. Poczekała, aż usiądę w skórzanym fotelu, potem wzięła papierosa z pudełka na biurku i zapaliła go. - Przepraszam, że Bleeker nie czekał na pańskie wyjaśnienia, ale nie jest on szczególnie bystry i na raz mieści mu się w głowie tylko jedna myśl. Barbary nie było już od ponad godziny, wysłałam go więc, żeby ją znalazł. - Z pistoletem? - spytałem delikatnie. Nie mrugnęła nawet powieką. - Bleeker żyje w przeświadczeniu, że ktoś pewnego dnia spróbuje porwać jedną z naszych pacjentek. Jak już panu mówiłem, nie jest zbyt bystry. - Mówiąc bardzo oględnie. - Przepraszam za to nieporozumienie, panie Holman - powiedziała chłodnym głosem. - Ale rozumie pan chyba, że okoliczności, w jakich znalazł pana Bleeker, były bardzo wieloznaczne. - Dobrze - zgodziłem się. - A co jest z tą dziewczyną? Wygląda na zagłodzoną. - Barbara Delaney jest paranoiczką - odparła żywo pani Whitcomb, tak jakby mówiła o kłopotach ze skrzynią biegów w samochodzie. - Ostatnio odmawiała przyjmowania posiłków. Musieliśmy więc karmić ją dożylnie. - Zgasiła papierosa w mosiężnej popielniczce stojącej przed nią. - A teraz, panie Holman, proszę mi powiedzieć, z czym pan do mnie przychodzi.
- Chciałbym uzyskać informację o pańskiej byłej... klientce - odparłem. - Dziewczyna nazywała się Carol Marchant. - Carol Marchant. - Jej oczy patrzyły uważnie. - Co chciałby pan o niej wiedzieć? - Przeżyła załamanie nerwowe jakieś pół roku temu, spędziła miesiąc na oddziale psychiatrycznym szpitala w San Francisco, a potem jej siostra, Julie, przywiozła - tutaj powiedziałem. - Była tu mniej więcej trzy tygodnie, potem popełniła samobójstwo, chcę znać szczegóły. - Dlaczego? - Jej siostra od tego czasu zachowuje się bardzo dziwnie. Myślę, że mogłaby mi pomóc znajomość szczegółów o Carol. - Pan nie jest lekarzem, panie Holman? - To prawda. - W takim razie, co dokładnie pana interesuje? - Jestem osobistym przedstawicielem Paula Rcneka - powiedziałem. - Pan Renek jest największym menażerem młodych talentów w showbiznesie. Uważa, że Julie Marchant ma przed sobą wspaniałą przyszłość jako śpiewaczka. Ale najwidoczniej znajduje się teraz w psychicznym dołku i pan Renek polecił mi dowiedzieć się, dlaczego tak się dzieje. Usłyszałem o jej siostrze w San Francisco i pomyślałem sobie, że przyjdę i uzyskam jakieś informacje na ten temat. Gdy brała głęboki wdech, przód jej szarej sukienki rozszedł się na boki. - Mam nadzieję, że rozumie pan, panie Holman, iż informacje, o które pan prosi, są normalnie ściśle zastrzeżone. Mam jednak ogromną sympatię dla Julie Marchant i jeżeli ma to pomóc w rozpoczęciu przez nią wielkiej kariery, jestem gotowa udzielić panu tych informacji. - Dziękuję - powiedziałem. - Lekarz prowadzący Carol zezwolił na jej przybycie tutaj. Po miesiącu pobytu na oddziale psychiatrycznym zdawało mu się, że dostrzega zdecydowaną poprawę. Jej siostra, Julie, przyjechała z nią i została przez cały pobyt. Przez te pierwsze trzy tygodnie wydawało się, że stan Carol poprawiał się każdego dnia. Miała swobodę poruszania się po terenie i wszyscy mieliśmy nadzieję na całkowite wyleczenie. Potem, w dzień, kiedy to się stało, Julie szukała jej na terenie sanatorium, ale nie mogła znaleźć. Bardzo się zaniepokoiła i zameldowała o tym mnie. Zorganizowałam poszukiwanie poza terenem sanatorium i gdzieś po trzech godzinach Bleeker znalazł Carol. - W jaki sposób popełniła samobójstwo?
- W lesie, mniej więcej o kilometr stąd, znajduje się wodospad. Jest wysoki na prawie siedemdziesiąt metrów. Carol rzuciła się w dół z samej góry. Jej ciało zaczepiło się o głaz jakieś sto metrów w dół rzeki. - Jaka była tego przyczyna? Stella Whitcomb wzruszyła ramionami. - Nikt nie wie tego na pewno. Nie zostawiła żadnego listu ani niczego takiego. Jak pan już prawdopodobnie wie, nigdy nie przyszła do siebie po śmierci swoich rodziców przed kilku laty. Sądzę, że działała przed wpływem nagłego impulsu. - Jak przyjęła to Julie? - Oczywiście, że była tym głęboko wstrząśnięta. Została tu jeszcze tydzień po tym zdarzeniu. Opiekowaliśmy się nią. - Tylko tydzień? - Tak. Wyjechała gdzieś trzy tygodnie po pogrzebie. Oczywiście, musiała się odbyć sekcja zwłok, która wszystko opóźniła. - Nie wie pani, dokąd pojechała? Pokręciła głową. - Sądziłam, że wróciła do San Francisco. - Czy zna pani człowieka o nazwisku Lincoln Page? - Wiedziałam go parę razy, ale krótko. Odwiedzał Carol, a po jej śmierci Julie, tak mi się zdaje. - Niczego o nim pani nic wie? - Niczego. Zawsze wyglądał mi na szalenie niesympatycznego faceta. Był arogancki i butny, ale może po prostu byłam uprzedzona do niego. - Większość ludzi odbiera go w ten właśnie sposób - powiedziałem. - Chciałbym popatrzeć na ten wodospad. Zerknęła na zegarek. - Mam teraz trochę wolnego czasu. Zaprowadzę tam pana, jeżeli ma pan ochotę. Spacer po świeżym powietrzu dobrze mi zrobi. - Świetnie. Wstała z krzesła i obeszła biurko. Zobaczyłem, że była wyższa, niż sądziłem. Miała absolutnie kobiece ciało z pełnymi piersiami, wąską talią i mocno zaokrąglonymi udami. Trzymała się prosto, a jej długie nogi zwężały się do delikatnie zaokrąglonych kostek. Szara sukienka przywierała tam, gdzie powinna przywierać, a każde jej poruszenie wywoływało cichutki szelest jedwabiu. Już od samego jej widoku mógłbym skurczyć swoją głowę do wielkości główki od szpilki albo nawet zapuścić rogi.
Przez otwartą bramę wyszliśmy z sanatorium, a potem ruszyliśmy lasem przez małą polanę, dokąd jakiś czas temu zaciągnęła mnie blondynka. Drzewa stopniowo stawały się wyższe i rosły gęściej, a ich bujne liście zatrzymywały światło. Stella Whitcomb szła przodem, maszerując swobodnym, kołyszącym krokiem, a ja z radością podążałem za jej łagodnie podskakującymi, jędrnymi pośladkami. Potem w miejscu, gdzie drzewa zdawały się rosnąć najgęściej, a liście najbujniej, natknęliśmy się nagle na nagi występ skalny. Poszedłem za brunetką i ostrożnie zbliżyłem się do skraju. Stwierdziłem, że patrzę na wodospad, opadający w odległości mniej więcej dziesięciu metrów. Był to komin skalny - my staliśmy na jednym jego brzegu, a wodospad znajdował się na drugim - obydwie strony opadały pionowo w dół do rzeki na jakieś siedemdziesiąt metrów z pewnością, jedyną czynnością, jaką musiał wykonać samobójca, było zrobienie kroku w przód. - Kiedy Bleeker szukał Carol, tutaj znalazł jej but - powiedziała nagle Stella Whitcomb. - Jakieś pięćset metrów stąd jest ścieżka, która prowadzi nad brzeg rzeki. Zszedł tamtędy i znalazł jej ciało zaczepione o kamień. - Czy sądzi pani, że Julie Marchant obwiniała siebie za śmierć siostry? - To możliwe. Ale nie można winić jej bardziej niż kogokolwiek innego. Wyglądało na to, że Carol była już całkowicie wyleczona. - Czy pani jest lekarzem, pani Whitcomb? - Nie, jestem dyplomowaną pielęgniarką. Prowadzę sanatorium i nie zajmuję się stroną medyczną. Robi to doktor Norris, który jest psychiatrą. - Chciałbym z nim porozmawiać. - Wróci dopiero późnym popołudniem. Mógłbym się pan zobaczyć z nim jutro, jeżeli ma pan ochotę. Myślę, że najlepiej byłoby gdzieś około jedenastej. - Dziękuję, przyjadę jutro. Nagle zadrżała. - Myślę, że już muszę wracać, panie Holman. - Oczywiście - powiedziałem. Wracaliśmy lasem w milczeniu, aż doszliśmy do mojego samochodu. Zatrzymała się na chwilę i leciutko uśmiechnęła. - Muszę jeszcze raz pana przeprosić, panie Holman, za Barbarę i Bleekera. Zapewniam pana, że takie historie nie zdarzają się tu często. - Wierzę pani - powiedziałem. - Zobaczymy się więc jutro o jedenastej? - Tak.
Przyglądałem się jej ponętnie kołyszącym biodrom aż do momentu, gdy zniknęła w bramie, potem zaś zapaliłem papierosa. Szelest wśród drzew sprawił, że obróciłem się w samą porę, żeby zobaczyć Bleekera wychodzącego na szutrową drogę. Bez pośpiechu podszedł do mnie, tak jakby był pewny tego, co robi. - Zabrała cię nad wodospad - to było kategoryczne stwierdzenie faktu. - Tam, gdzie Carol Marchant popełniła samobójstwo - zgodziłem się. - Pomyślałem sobie, że to o to chodziło. Pani Whitcomb jest naprawdę miłą kobietą. Ciężko westchnął. - Za bardzo miłą. Za łatwo uwierzyła w twoją bajeczkę o tym, co robiłeś z malutką Barbarą, albo raczej o tym, co zrobiłbyś, gdybym nie nadbiegł w porę. Ale mnie nic nabierzesz, palancie. Jesteś maniakiem seksualnym, czy kimś takim, i jeżeli jeszcze raz złapię cię kręcącego się tutaj albo w promieniu dwóch kilometrów stąd, to spuszczę ci ostre lanie! - To ty znalazłeś ciało Carol - powiedziałem. - W rzece, zgadza się? - Tak, i co z tego? - Skoro mówimy o maniakach seksualnych - warknąłem - to ta blondynka najwidoczniej uciekała przed kimś, kiedy wpadła na mnie. W chwilę później z lasu wyszedłeś ty. Może przed tym samym uciekała Carol Marchant? Może stwierdziła, że lepiej rzucić się ze skały, niż dać się złapać tobie, co? - Co? Ty... - Jego oczy w kolorze błota jeszcze bardziej wyszły na wierzch, potem podszedł krok bliżej i wyprowadził prawy sierpowy. Zrobiłem unik przed tym potężnym ciosem i pięścią wyrżnąłem go w miękki brzuch. Mruknął, ale nie przestał przeć do przodu. W chwilę później jego wielkie cielsko przycisnęło mnie do boku samochodu. Wepchnął mi łokieć w gardło i po prostu oparł się na nim. Nie był to najlepszy moment na dobre maniery, jeżeli chciałem jeszcze kiedykolwiek pooddychać. Chwyciłem go więc obiema rękami za uszy i zacząłem je wykręcać. Wydał z siebie dziki ryk wściekłości i odskoczył ode mnie, starając się prawym sierpowym rozpłaszczyć mi twarz. W Bleekerze podobała mi się jedna rzecz: jego refleks rozgrzewał się bardzo powoli. Dało mi to czas na to, żeby pięcioma sztywnymi palcami lewej ręki wyrżnąć go w miękki brzuch, a potem kantem prawej dłoni w gardło. Teraz role się odwróciły, ja mogłem oddychać, a on nie. Bardzo go to zmartwiło. Odtoczył się od samochodu, obiema rękami trzymając się za gardło, a szeroko otwartymi ustami próbując złapać powietrze. Upadł na kolana i pozostał w takiej pozycji. Byłem pewny, że nie umierał, nawet jeśli jego wytrzeszczone oczy mówiły, że on sam nie jest o tym przekonany. Wsiadłem więc do samochodu, wycofałem, zakręciłem i ruszyłem w stronę Salinas.
Gdy zerknąłem na niego we wstecznym lusterku tuż przed zakrętem, ciągle klęczał, jakby odbywał pokutę za coś naprawdę złego. Zastanawiałem się, czy, na przykład, nie za zapędzenie Carol Marchant na śmierć?
4 Do swojego pokoju w San Francisco wróciłem mniej więcej o wpół do siódmej wieczorem i w chwilę później zadzwonił telefon. Z drugiego końca linii odezwała się Sally McKee. - Cześć, Rick. - Cześć, Sally. - Robisz coś dziś wieczorem? - Czy to propozycja? Roześmiała się prowokująco: - To niezły pomysł. Znalazłam faceta, który wie wszystko o Lincolnie Page’u. Chcesz się z nim spotkać? - Pewnie. - Dobra. A może najpierw postawisz mi drinka na wzgórzu św. Marka? Opowiem ci o facecie, zanim się z nim spotkamy. - Bardzo mi to odpowiada. - Za pół godziny? - W porządku. Byłem tam na czas i udało mi się zająć stolik przy wielkim oknie z fantastycznym widokiem na zatokę. Była to najlepsza pora na podziwianie panoramy, zachodziło właśnie słońce. Kelner musiał trzy razy powtarzać pytanie, nim zamówiłem dwa drinki. Pomyślałem sobie, że jednak zaryzykuję. Jeżeli Sally McKee spóźniłaby się zanadto, wypiłbym jej drinka, nim rozpuszczą się kostki lodu. Drinki podano po paru minutach, a chwilę później nadeszła rozwiana blond fantazja, która, być może, powstała na skutek halucynacji spowodowanych przez zachodzące słońce. Potem przybrała formę materialną, ale wciąż jeszcze lśniła. Sally McKee miała na sobie krótką, wieczorową suknię z białej bawełnianej organdyny, która to szatka trzymała się na dwóch cienkich, aksamitnych paseczkach. Na całej długości suknia miała poziome pasy koronkowych falbanek. Wszystko razem urywało się nagle jakieś pięć centymetrów nad ślicznie wyprofilowanymi kolanami. Każdy oddech powodował nowe lśnienia, a, ściśle mówiąc, każdy ruch wywołał jej i moje lśnienie. Usiadła naprzeciw mnie i uśmiechnęła się.
- Przepraszam, jeśli się spóźniłam. - Jej brwi wyrażały zaskoczenie, że coś takiego jest możliwe. - Nie spóźniłaś się - odparłem. - A poza tym, kto by się tym przejmował? - To dobrze. - Popatrzyła na mnie z powątpiewaniem. - A może i źle, cieszę się, że się tym nie przejmujesz, ale czy naprawdę się spóźniłam? - Na kilka sekund zamknęła oczy. - A poza tym, kto zaczął tę głupią rozmowę? - To ta sukienka wyprowadziła mnie z równowagi - powiedziałem. - Nie podoba ci się? - Zwariowałem na jej punkcie! Ale jest tak seksowna, że chyba przeskoczę przez stolik i rzucę się na ciebie na oczach połowy San Francisco. - Zgadza się! - Roześmiała się. - Jesteś z Los Angeles, prawda? - Zmieńmy lepiej temat i to szybko - powiedziałem wzdychając ciężko. - Kim jest ten facet, który wie wszystko o Lincolnie Page’u, i gdzie go znalazłaś? - Nazywa się Johnny Reinhart. To chyba nasza wczorajsza rozmowa o Carol sprawiła, że pomyślałam o nim. - Dlaczego? - Pamiętasz, spytałeś mnie, czy Julie miała jakiegoś narzeczonego? Tak jak ci mówiłam, nie miała. Przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam. Ale Carol miała, właśnie Johnny’ego Reinharta. Zadzwoniłam więc dzisiaj do niego; miałam przeczucie i rzeczywiście okazało się, że naprawdę dobrze zna Lincolna Page’a i nie pała do niego sympatią. Jesteśmy więc umówieni z nim na dziewiątą wieczór. Opowie nam wtedy ze szczegółami o Svengali Page’u! - Posłała mi promienne, triumfujące spojrzenie. - No i co o tym myślisz? - Wspaniale się spisałaś - powiedziałem. - Tak trzymaj, a przekażę ci moją licencję prywatnego detektywa. - Miałam właśnie porozmawiać z tobą o tym. - Chcesz moją licencję? - Wiesz, z tymi wszystkimi lekcjami śpiewu i całą resztą utrzymanie jest kosztowne. Czasami pracuję dorywczo jako modelka, ale niezbyt często, bo wszyscy projektanci mody wolą dziewczyny, które cierpią na anemię. - Nabrała powietrza w płuca, co niebezpiecznie naprężyło obcisłą górę jej sukienki i ponownie wprawiło wszystkie falbany w stan szalonego lśnienia. Zastanawiałam się więc, czy nie mogłabym być twoją asystentką w sprawie Lincolna Page’a? - Słucham?
- Mogę ci przecież pomagać, na przykład, w poszukiwaniach Johnny’ego Reinharta i, no wiesz, takich różnych sprawach. Może mógłbyś zrobić mnie swoją asystentką w czasie pobytu w San Francisco? - Chcesz to zrobić za pieniądze? - Tak. - Popatrzyła na mnie z niepokojem. - I co ty na to? - To świetny pomysł - powiedziałem. - Angażuję cię. - Ojejku, to wspaniale! Sally McKee - dziewczyna - prywatny detektyw! - Jej radosny uśmiech powolutku gasł, a brwi zaczęły ponownie wyrażać zaniepokojenie. - Jeszcze tylko jedna drobna sprawa, Rick. Mam nadzieję, że nie będziesz ode mnie wymagał, żebym strzelała do ludzi? Nie umiem tego robić, a poza tym strasznie bym to przeżywała. - Jeżeli trzeba będzie strzelać, ja to zrobię - obiecałem wspaniałomyślnie. - Jesteś tylko asystentką, więc będziesz robiła łatwe rzeczy - na przykład, to do ciebie będą strzelać, jeżeli będzie konieczne. - Dzięki... co ty mówisz? - A jeżeli zaistnieje konieczność uwiedzenia jakichś dziewcząt, ja to zrobię kontynuowałem. - Nie wydaje mi się, żebyś się do tego nadawała. - Teraz sobie ze mnie żartujesz. - Nie, już ci powiedziałem. Myślę, że to świetny pomysł. Angażuję cię. Gdzie mamy się spotkać z tym Reinhertem? - Zaproponowałam moje mieszkanie, bo wykombinowałam, że tak będzie lepiej. Pomyślałam też sobie, że możemy zjeść kolację u mnie, zanim Reinhart przyjdzie, bo teraz pracuję dla ciebie, no i mogę dopisać to do rachunku. - Coś ci powiem - zamyśliłem się. - Mam niedobre przeczucie, że jeszcze przed końcem tego tygodnia to ja będę pracował dla ciebie. Do jej mieszkania dotarliśmy około ósmej; na kolację Sally podała świetne chińskie danie i przyznała, że zamówiła je w restauracji za rogiem, ale że doliczyła tylko dziesięć procent za obsługę. - Wiesz, Rick - mówiła z ożywieniem. - Muszę mieć na względzie czynsz i wiele innych wydatków, rozumiesz mnie? - Chyba tak - przyznałem z powątpiewaniem w głosie. - Na pewno nie pracujesz dla Urzędu Finansowego poza pozowaniem od czasu do czasu? - Oczywiście, że nie. - Wydęła wargi. Nim miałem okazję zastanowić się nad tym, zadźwięczał dzwonek. Rzuciła się przez pokój do drzwi i po kilku sekundach wróciła z gościem.
- Rick - powiedziała grzecznie. - To jest Johnny Reinhart. Reinhart zbliżał się do trzydziestki, ale, jak mi się zdawało, ciągle był jeszcze po jej właściwej stronie. Był wysokim, dość krótko ściętym blondynem i jeżeli można by go opisać jednym słowem, byłoby to zapewne słowo „elegancki”. Twarz, garnitur, sposób, w jaki się nosił, wszystko w nim było eleganckie. Nie spodobał mi się od pierwszego spojrzenia, ale sądziłem, że była to tylko wina mojego osobistego uprzedzenia. Mocno uścisnął mi rękę, a na jego twarzy zagościł pogardliwy uśmieszek. - A więc to pan jest tym wybitnym detektywem, o którym opowiadała mi Sally? Posłałem mej asystentce mordercze spojrzenie, a ona zaśmiała się nerwowo. Przepraszam, Rick, nie myślałam, że to tajemnica. Reinhart usiadł w fotelu, podciągnął leciutko nogawki spodni, żeby nie zgnieść nienagannych kantów, i popatrzył z uwagą. - Chce pan rozmawiać o Carol? - Chciałbym, żeby powiedział mi pan wszystko o niej i Julie. - W porządku. - Uśmiechnął się do Sally. - Czy mógłbym dostać drinka? Kiedy mówię, zawsze chce mi się pić. - Oczywiście - powiedziała. - Może być burbon? A ty, Rick? - Mnie też burbon, poproszę. Poszła do kuchni, a ja wygodnie rozsiadłem się na sofie. - Carol była fajną dziewczyną - stwierdził Reinhart. - Naprawdę fajną. Miała pecha, że jej siostrą była taka zdzira jak Julie Marchant! Sally wróciła do pokoju i podała nam drinki, a ja ciągle patrzyłem na Reinharta. Sally opadła na sofę obok mnie. - Naprawdę? - zapytałem. - Jak to jest z tą Julie? - Carol była młodsza i ładniejsza - odparł. - Julie nie mogła jej znieść jako rywalki. Kiedyś odprowadziłem Carol wcześniej do domu, bo nie czuła się dobrze i chciała położyć się do łóżka. Julie prawie dosłownie rzuciła się na mnie. Kiedy tylko Carol poszła do swojego pokoju, przebrała się w taki przezroczysty negliż; nie miała nic pod spodem i zawzięcie próbowała zgwałcić mnie na sofie. Nigdy nie zapomnę jednej rzeczy - widoku jej twarzy po tym, gdy powiedziałem, co o niej myślę! Na twarzy Sally ujrzałem rozdziawione zdziwienie, które zapewne było lustrzanym odbiciem mojego wyrazu twarzy. - Słyszałem co innego, że Julie była bardzo przywiązana do swojej siostry.
- O tak, oczywiście. - Roześmiał się szyderczo. - Tak wyglądało to z zewnątrz. Julie potrafiła nabrać każdego, myślę, że udało się to nawet z Sally. Ale kiedy na horyzoncie pojawiał się mężczyzna, wszystko się zmieniało. Pewnie, że Carol strasznie przeżyła śmierć rodziców w wypadku samochodowym, ale to Julie wsadziła ją na oddział psychiatryczny! Nigdy jej nie popuszczała, próbowała zniszczyć jej wiarę we własne siły i wiarę we mnie! Z tysiąc razy próbowałem namówić Carol, żeby się wyprowadziła, ale nie chciała się zgodzić. Czuła się jakoś odpowiedzialna za swoją siostrę i jak mi się zdaje, w końcu było to już zbyt wiele, jak na nią i... - Przerwał i łyknął burbona. - Może za bardzo się ekscytuję? - Nie, nie. Proszę mówić - powiedziałem. - A co z Page’em? - Za nim też nie przepadam. Ale teraz, kiedy przyczepiła się do niego ta zdzira, prawie mi go żal. - Łyknął jeszcze trochę burbona, przełożył nogi i jeszcze raz podciągnął nogawki. Jest coś w Julie Marchant, co nazwałbym śmiertelnym, diabolicznym. Myślałem sobie, że ta cała historia z pająkiem Czarną Wdową to głupota, ale po tym, gdy poznałem Julie Marchant, zacząłem się zastanawiać. Jest w niej jakiś kompleks śmierci... - Roześmiał się wstydliwie. -... To, co powiem, zabrzmi naiwnie, ale to prawda. Weźmy normalny układ pomiędzy dwojgiem ludzi; istnieje, ponieważ obie strony coś z niego czerpią. Facet i kobieta, pewnie że zwykle zaczyna się to od seksu, ale jeżeli trwa jakiś czas, to zwykle staje się to głębsze, prawda? - Chyba tak. - Ona potrzebuje ludzi tylko po to, żeby ich zniszczyć - mówił z przejęciem. - Na moich oczach robiła to z Carol i nie potrafiłem jej powstrzymać. Julie Marchant ma nieprzepartą żądzę posiadania ludzi. A kiedy to się staje, wbija w nich swoje szpony głębiej i głębiej aż, rozrywa na strzępy. I wtedy jedyną ucieczką jest śmierć! To się stało z Carol. I wkrótce stanie się z Page’em. - Z tego, co słyszałem, ich układ jest czymś dokładnie odwrotnym - mruknąłem. - To Page ją kompletnie zdominował. - Och, tak, oczywiście. - Uśmiechnął się ponuro. - Tak to wygląda. Nie widziałem tej wiedźmy od śmierci Carol i nie chcę jej oglądać. Nigdy. Ale założę się z panem o dziesięć dolców, że siedzi sobie po prostu i pozwala mu mówić za siebie. - Dlaczego pan tak sądzi? - Podobnie było z Carol. To było w tym wszystkim najgorsze. Nigdy nie mogłem dopaść Julie, kiedy w pobliżu była Carol, bo Julie cichutko siedziała sobie i wyglądała na nieszczęśliwą sierotkę, a Carol ją broniła. W ten sposób nie tylko wyglądałem na ostatniego drania, ale doszło do sytuacji, kiedy Carol była o tym przekonana. Któregoś wieczoru Carol kazała mi się wynosić na dobre, a ta zdzira siedziała sobie i uśmiechała się zza jej pleców!
- A co z Page’em? - zapytałem. - Julie gdzieś go spotkała, nie wiem gdzie, kręcił się przy niej, kiedy przychodziłem po Carol albo odprowadzałem ją po randce. Nigdy go nie lubiłem i, jak mi się zdaje, było to uczucie odwzajemnione. On i Julie; myślę, że to jedno warte jest drugiego. - Czy wie pan skąd pochodzi? Jaki ma zawód? - Nigdy go o to nic pytałem. Nie rozmawialiśmy długo. Najchętniej naplułbym mu w twarz. - Nic pan nie potrafi o nim powiedzieć? - Niech pan posłucha, Holman - mruknął z irytacją. - Z tego, co mówiła mi Sally przez telefon, pracuje pan dla jakiegoś wielkiego menażera talentów, któremu się zdaje, że Julie ma talent, tak? Jeżeli tak, to mówię panu, że może pan nie przejmować się Page’em. Jeżeli Julie nie chce współpracować z tym wielkim człowiekiem, na pewno to jest jej pomysł. Może jest jej dobrze tak albo jest zbytnio zajęta wbijaniem szponów w Page’a. O, tak, oczywiście. On będzie mówił za nią, a ona będzie siedziała grzecznie, jak bezradna dziewczynka - tak wygląda jej strapienie. Dokończył drinka i gwałtownie wstał. - Muszę już iść, jestem umówiony za dziesięć minut. Sally prosiła mnie, żebym porozmawiał z panem i zrobiłem to. Jeżeli chce pan mojej rady, to jest ona bardzo prosta. Proszę zapomnieć o innych w tej sprawie. Liczy się tylko Julie Marchant. Nikt, ale to nikt nie ma żadnego wpływu na tę kobietę! - Czy był pan na pogrzebie Carol? - spytałem. Przez chwilę usiłował zapanować nad twarzą. - Pogrzebie? Dowiedziałem się o jej śmierci sześć tygodni po fakcie. Nie myśli pan chyba, żeby ta siostra-zdzira kłopotała się powiadamianiem mnie? - Popatrzył na Sally. - Nie odprowadzaj mnie, sam trafię. Przepraszam, że się uniosłem, ale nawet na myśl o Julie, gotuję się w środku. - Popatrzył na mnie. - Jeżeli ma pan choć trochę rozumu, Holman, zapamięta pan to, co panu powiedziałem. Ma pan tylko jeden problem: nazywa się Julie Marchant. Bratku, to najważniejszy problem, na jaki kiedykolwiek miałeś pan nieszczęście trafić. Wyszedł z pokoju i słyszeliśmy, jak zamykają się za nim drzwi wejściowe. - Fiu, fiu - głos Sally pozbawiony był energii. - Czuję się, jakbym przeszła właśnie przez huragan. - Jak podobał ci się wizerunek twojej najlepszej przyjaciółki? - Z początku byłam tak wściekła, że chciałam wydrapać mu oczy, potem... - zawahała się na chwilę -... niełatwo mi to przyznać, Rick, ale mam to okropne uczucie, wiesz? Tak jak
wtedy, kiedy człowiek zaczyna sobie przypominać różne rzeczy, drobne rzeczy, które nic nie znaczyły, ale kiedy zaczyna się na nie spoglądać z innego punktu widzenia, to zaczynają układać się w całość. - Chcesz powiedzieć, że usłyszawszy wersje Reinharta o Julie, sądzisz, iż mógł mieć rację? - Brzmi to tak nielojalnie. - Zagryzła dolną wargę. - Nie wiem. Chyba wszystko mi się pomieszało. Sądziłam, że Johny tak bardzo pomoże nam w sprawie Linea Page’a, a przecież nie powiedział nam o nim ani jednej rzeczy, której nie wiedzielibyśmy wcześniej, prawda? - Nic zmienił sumy naszej wiedzy o Page’u - zgodziłem się. - Wynosi ona zero, wielkie tłuściutkie zero. - Nie wiem, co o tym sądzić. - Zalśniła na chwilę. - A co ty o tym myślisz, Rick? - Myślę, że powinniśmy wypić jeszcze po drinku. - Wstałem z sofy. - Przygotuję je. - To najprzyjemniejsza rzecz, jaka mi się przytrafiła dziś wieczór. - Wydęła wargi. Nic sądziłam, że jako twoja asystentka będę tylko pracować i nie będziemy się bawić. - Jest właśnie czas zabaw - zapewniłem ją. - Masz na myśli jakąś specjalną grę? - Która godzina? - Pół do dziesiątej. Dlaczego pytasz? - Chciałam tylko sprawdzić, o której godzinie przestałam pracować - powiedziała spokojnie. - Bo jeżeli teraz jest czas zabaw, to chyba nie byłoby uczciwe, gdybym wystawiła ci rachunek według normalnych stawek godzinowych, prawda? - To racja - odparłem nerwowo. - Ile dokładnie wynosi twoja stawka godzinowa? - Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Dam ci znać, kiedy skończymy tę sprawę. Poszedłem do kuchni i zastanawiałem się nad tym robiąc drinki. Kiedy wróciłem do pokoju, Sally wyjęła szklaneczkę z mojej ręki i przyjrzała mi się badawczo. - Zastanawiałam się i doszłam do wniosku, że masz na myśli jakąś specjalną grę, Rick! - Jak, na przykład, co? - Nie patrz na mnie tak niewinnie. Wiem wszystko o prywatnych detektywach, ich gorzale i blondynach. Uważasz, że skoro jestem twoją asystentką, to będę łatwa, tak? Roześmiała się marzycielsko. - Nie, nie bądź taki skromny, Holman, muszę stwierdzić, że miałeś rację. - Teraz moja kolej - wymamrotałem.
- Miałeś rację z tym, że jestem łatwa, to znaczy łatwa dla ciebie. Ale nie jestem łatwa dla nikogo innego, rozumiesz? - Słyszę, co mówisz, ale nie mogę w to uwierzyć. - Wypiłem połowę szklaneczki jednym nerwowym haustem. Łyknęła odrobinę drinka, potem spojrzała na mnie, a marzycielski uśmiech wciąż jeszcze igrał na jej wargach. - Muszę się upewnić, że rozumiesz mnie właściwie. Nie ma to nic wspólnego z tym, że jestem twoją asystentką ani nic z tych rzeczy. Z jakiegoś dziwnego powodu uginają się pode mną kolana, kiedy tylko jesteś w pobliżu, więc jeżeli nie zrobię czegoś szybko, to zrobi to jakaś inna dziewczyna z San Francisco z bystrym okiem. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Chciałbym, żeby to była prawda - odparłem z entuzjazmem. - Ale takie rzeczy po prostu mi się nie zdarzają. W każdym razie nie na jawie. - Przekonasz się - powiedziała głosem wskazującym, że jest bardzo z siebie zadowolona. Skończyła drinka, ostrożnie postawiła szklaneczkę na poręczy sofy i wstała. Łokcie wyrzuciła do przodu, a jej ręce zniknęły za szyją. Pomyślałem sobie, że chce przyjąć pozę profesjonalnej modelki. Ale zapomniałem przecież, że lśniąca szmatka posiadała takie praktyczne detale, jak haftki i suwak. W chwilę później rozpięta sukienka wdzięcznie opadła z ramion do jej stóp, jakby się elegancko kłaniała szalejącej widowni. Cienka bluzeczka zniknęła w nagłym wirującym ruchu nad głową i spadła na sofę. W ten sposób została tylko w nadzwyczaj skromnym koronkowym biustonoszu bez ramiączek, który był fioletowy i jedwabny, oraz w pasujących do niego majteczkach, tak ściśle przylegających, że wyglądała jak naturystka. - Grajmy więc - powiedziała sucho. - Jeżeli złapiesz mnie, zanim dobiegnę do łazienki, wygrałeś. - A jeżeli nie złapię? - jęknąłem. - Poczekam na ciebie, aż ci się uda. - Jej górna warga zniknęła w namiętnym uśmiechu. - Gorzałą i blondynkami będziesz zajmował się w ramach organizacji, zgoda? - Zgoda. - Więc ruszam powoli w stronę sypialni. Przygotuj się, żeby mnie złapać, zanim tam się znajdę. Tępo skinąłem głową, potem ona odwróciła się do mnie plecami i powolutku odpłynęła w stronę drzwi sypialni. Zabrzmiał dzwonek u drzwi.
To nie była pora na przyciskanie dzwonków u drzwi. Sally zatrzymała się nagle i przez długą chwilę stała bez ruchu, jakby została przeszyta niewidzialną strzałą. Dzwonek nie przestawał dzwonić z uciążliwą natarczywością, gdy obróciła się w moją stronę. - Niech idzie do diabła - warknęła - ktokolwiek by to był. Dzwonek ciągle nadwyrężał moje nerwy. Ktokolwiek by to był, nie miał najwidoczniej zamiaru odejść. Westchnąłem. - Chyba będziesz musiała otworzyć drzwi. - A niech to cholera! - Na chwilę zamknęła oczy, potem wzruszyła ramionami z rezygnacją. - Oczywiście, że masz rację. Narzuciła na siebie bluzeczkę. Dzwonek nie przestawał ani na chwilę. Kiedy Sally szła otworzyć drzwi, poprawiając po drodze włosy, ja zapaliłem papierosa i skończyłem drinka. - Och! - Usłyszałem jej okrzyk. - Co, u licha, tu -... Chwilę później do pokoju weszła Julie Marchant, za nią wkroczyła Sally z brwiami uniesionymi jak dwa znaki zapytania.
5 Śpiewaczka ubrana była w jedwabny, turkusowy kostium, który podkreślał pełne piersi i obłość bioder. Kruczoczarne włosy dziką kaskadą opadały na ramiona, a duże zielone oczy błyszczały. - Zostaw mnie w spokoju! - Przez chwilę stała tak po prostu, wpatrując się we mnie, potem rozpłakała się i rzuciła na sofę. Popatrzyłem tępo na Sally, która odpowiedziała mi równie tępym spojrzeniem. Szloch Julie Marchant stawał się coraz głośniejszy i bardziej histeryczny; na zasadzie kontrastu, dzwonek brzmiał prawie kojąco. - Może lepiej zrób jej drinka - powiedziałem. - Jakiego? - błyskotliwie spytała Sally. - Byle z alkoholem! - warknąłem. - Myślisz, że przejmowałaby się teraz brakiem cytryny? Popatrzyła na mnie z wściekłością i wyszła do kuchni. Usiadłem na sofie przy śpiewaczce i niezręcznie pogłaskałem ją po ramieniu. - Nie przejmuj się, co? Gwałtownie odskoczyła ode mnie, ale stopniowo jej szloch cichł. Gdy Sally wróciła z drinkiem, Julie Marchant wyjęła już chusteczkę z torebki i bezskutecznie przytykała ją do swoich zaczerwienionych oczu.
- Dziękuję. - Wzięła szklaneczkę od Sally i udało się jej łyknąć trochę czystego burbona, zakasłała. - Ja... - Już dobrze, Julie - powiedziała Sally. - Uspokój się. - Chyba już w porządku. - Wypiła jeszcze trochę burbona, kilka razy przytknęła chusteczkę do oczu i usiadła. - Przepraszam, że tak tu wpadłam. - Nie przejmuj się tym - odparła pogodnie Sally. - Czy stało się coś szczególnego? Śpiewaczka popatrzyła wprost na mnie i w jej oczach ujrzałem gorącą nienawiść, za którą kryło się coś innego, coś, co wyglądało na lodowaty strach. - Przyszłam prosić pana, żeby zostawił mnie pan w spokoju, panie Holman powiedziała niskim głosem. - Proszę! Niech pan wraca do pana Reneka i powie mu, że nie podpiszę z nim kontraktu. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Jestem szczęśliwa z tym, co mam. - Teraz nie wygląda pani na szczęśliwą - mruknąłem. - Julie? - powiedziała wymuszonym głosem Sally. - Skąd wiedziałaś, że Rick tu będzie? - Nie wiedziałam - odpowiedziała szybko. - Zadzwoniłam do jego hotelu, a tam powiedzieli mi, że wyszedł. Przyszłam więc tutaj czepiając się szansy, że być może go znajdę. Mam tylko dwie godziny wolne. Linc ma wysoką gorączkę, został więc dziś wieczorem w domu, a mnie udało się przekonać menażera klubu, żeby odwołał mój pierwszy występ. Muszę więc być w klubie dopiero parę minut przed północą. - Skąd przyszło ci do głowy, że będę wiedziała, gdzie znaleźć Ricka? - ostro spytała Sally. - Nie miałam żadnej pewności, ale miałam nadzieję, że może uda mi się przekonać ciebie, żebyś poszła ze mną i pomogła mi pogadać z nim, aby dał mi spokój. - Znowu popatrzyła na mnie. - Co mam zrobić, żeby przekonać pana, że nie chcę mieć nic wspólnego z panem Renekiem? Chcę tylko, żebyście zostawili mnie w spokoju! - Zostawię panią w spokoju, jeżeli będę przekonany, że pani mówi prawdę, pani Marchant - zauważyłem. - Teraz zaś nie mam żadnej pewności, że to nie słowa Page’a, nawet jeśli wypowiada je pani. - To po prostu śmieszne! - Głośno przełknęła ślinę. - Jestem pełnoletnia i potrafię decydować za siebie i podejmować własne decyzje. - Może jednak spróbuje pani przekonać mnie co do tego - zasugerowałem. - Może odpowie pani na parę pytań.
Niepewnie się roześmiała. - Co to będzie? Trzeci stopień wtajemniczenia, czy coś takiego? - Kim jest dla pani ten Lincoln Page? - To po prostu dobry przyjaciel. - Czy jest pani menażerem? Zastanawiała się przez dłuższą chwilę. - Chyba tak. Nigdy w ten sposób nie myślałam o Lincu, a już na pewno nie płacę mu za to. Ale załatwił mi tę robotę w „Uwiązanym Koźle” i to on przygotował mój repertuar. - Zrezygnowała pani z opery? - Tak. - W jaki sposób Page zarabia na życie? - Jest... - Znowu się zawahała. - Nie wiem. Ma chyba jakieś prywatne dochody. Wydaje mi się, że pieniądze nie są dla niego problemem. - Czy pani mieszka z nim? - To bardzo bezczelne pytanie! - Jej oczy błysnęły gniewem. - Odpowiedź brzmi „tak”, ale nie w sposób, w jaki pan to sobie wyobraża! - Dlaczego więc pani z nim mieszka? -... Potrzebuję go. - Spuściła wzrok na podłogę, a kiedy odezwała się ponownie, głos miała bardzo spokojny. - Po śmierci Carol, mojej siostry, Linc był jedyną osobą, do której mogłam się zwrócić o pomoc. Gdyby nie on, to chyba postradałabym zmysły. Jest moim opiekunem, jeżeli pan woli takie określenie. Przez kilka chwil przyglądałem się jej, potem znalazłem papierosa i zapaliłem go. Julie Marchant patrzyła na mnie przez jakiś czas, a jej szerokie zmysłowe wargi niecierpliwie drżały. - No więc jak? - zapytała. - Ma pan jeszcze jakieś pytania? - Oczywiście, i to wiele - powiedziałem ponuro - ale nie ma sensu, żebym je zadawał. - Czy jest pan teraz przekonany? - Jestem przekonany tylko w jednej sprawie - warknąłem. - Jestem przekonany, że pani jest najbardziej wykrętną kobietą, jaką kiedykolwiek miałem okazję spotkać. - Pan jest absolutnie niemożliwy - wybuchnęła. - Odpowiedziałam na wszystkie pańskie pytania, a pan mi ciągle nie wierzy. Nie chcę od pana niczego ponad to, żeby zostawił mnie pan w spokoju! Wetknęła szklaneczkę do ręki Sally i wstała. Nie ma sensu, żebym siedziała tu dłużej, pan nie chce mi uwierzyć!
Minęła mnie z gorzkim, zdecydowanym wyrazem twarzy, przy drzwiach zatrzymała się i odwróciła. - Proszę! - Z jej twarzy zniknęło nagle całe opanowanie. - Nie zdaje pan sobie sprawy, na co się pan naraża, mieszając się w ten sposób, to niebezpieczne, Słuchajcie! - Zamarła w miejscu na parę sekund. - Słyszycie to? - Co? - Szelesty... - Niczego nie słyszałam - szybko powiedziała Sally. Julie Marchant rozejrzała się dookoła ze strachem, jak gdyby spodziewała się, że coś wypełznie zza ścian. - Bezpieczna jestem tylko przy Lincu - wymamrotała. - On może je powstrzymać... Muszę szybko do niego wracać. To był błąd, że tu przyszłam. - O kim mówisz? Sądząc z wyrazu jej twarzy, nawet nie usłyszała tego pytania. Znowu nasłuchiwała, wyglądało to tak, jak gdyby cała zamieniała się w słuch, ale ja nadal nic nie słyszałem poza ciszą. - Przygotowują się - jęknęła. - Na sabat! - Zaskamlała niezbyt głośno, odwróciła się i wybiegła w panice potykając się. Słyszeliśmy zatrzaskujące się drzwi, potem Sally popatrzyła tępo na mnie. - Co, u licha, to wszystko miało znaczyć? - Właśnie miałem zadać ci to samo pytanie - powiedziałem. - Myślisz, że odegrała tę scenkę? - Byłabym pewna, że to nie była gra - mówiła powoli - gdyby nie to, co Johny Reinhart opowiedział nam o niej. Może sądziła, że poskutkuje zagranie na twoim współczuciu, a kiedy nie udało się w ten sposób, odegrała idiotyczną scenkę. - Możliwe. - Wzruszyłem ramionami. - Jedna rzecz tutaj nie trzyma się kupy. Jeżeli naprawdę nie jest zainteresowana ofertą Paula Reneka, to nie mogę zrobić nic, żeby nakłonić ją do zmiany zdania, prawda? - Prawda. - Sally skinęła głową. - Czym więc ona się przejmuje? Dlaczego chce grać na moim współczuciu, a potem, kiedy to nie skutkuje, rozgrywa tę scenkę? Wystarczyłoby przecież, żeby po prostu mówiła „nic”, aż do momentu, kiedy bym się znudził i dał sobie spokój. - Chyba masz rację. Jakie stąd wnioski, szefie? - Takie, że chciałbym jeszcze wypić drinka.
- W porządku. - Krzywo się do mnie uśmiechnęła. - Nie wiem, co jeszcze udało się osiągnąć Julie, ale na pewno na dobre popsuła tu nastrój! - Chcesz powiedzieć, że nie jesteś już w nastroju do gier i zabaw? - Skinąłem głową. Zdaje mi się, że masz rację. Pójdę chyba i poderżnę sobie gardło. - Zrobię ci tego drinka. - Daj sobie spokój - odparłem. - Pozostało mi tylko powiedzieć, do widzenia”. - Przykro mi, Rick. Naprawdę. Ale po tej... wstawce z Julie cały czar gdzieś prysł. - To prawda - zgodziłem się. - Zadzwonię do ciebie jutro. - Dobrze. Odprowadziła mnie do drzwi wyjściowych, lśniąc na każdym kroku. Powiedziałem „dobranoc” i schodami zszedłem w dół do bocznych drzwi, które wychodziły na ulice. Noc była chłodna, pod lampami ulicznymi unosiły się obłoki białej mgły, co sprawiało, że świat wydawał się dziwnie samotny. Zatrzymałem się na chwilę i nasłuchiwałem, ale słyszałem tylko odgłosy miasta; samochodów i tramwajów oraz kroków na chodnikach, przytłumionych rozmów i czasami śmiechu. Czegokolwiek nasłuchiwała Julie Marchant, ja nie potrafiłem tego usłyszeć. A może była to tylko wielka gra, tak jak powiedział Johny Reinhart? Jaki odgłos wydają czarownice, kiedy na swych miotłach lecą na sabat? Następny ranek był pogodny i słoneczny, a ja przybyłem na spotkanie z doktorem Norrisem w wyznaczonym czasie. Tym razem wyjechałem przez otwartą żelazną bramę i zatrzymałem się tuż przed budynkiem sanatorium. Ubrana na biało pielęgniarka w recepcji powiedziała, że oczekiwano mnie, potem odprowadziła mnie do gabinetu, sąsiadującego z gabinetem Stelli Whitcomb. Zapukałem, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Gabinet był bardzo podobny do tego obok. Również tu znajdowało się okno z tarłowego szkła, dające widok na starannie utrzymany trawnik i igrającą na środku fontannę. Doktor Norris wstał zza swego biurka skórą obciągniętego i popatrzył na mnie tak, jakbym był czymś mało przyjemnym, co nagle ukazało się pod mikroskopem. Był niskim, grubym szatynem o włosach starannie zaczesanych tak, by ukryć powiększającą się łysinę. Szkła, ujęte czarnymi oprawkami, były bardzo grube i powiększały jego oczy mniej więcej dwukrotnie, wyglądały więc jak dwie brudne złote rybki, leniwie pływające w dwóch malutkich akwariach. Kurtuazyjnie skinął mi głową i wskazał na krzesło dla gości, stojące w pewnej odległości od biurka. - Proszę, niech pan usiądzie - panie Holman. Pani Whitcomb powiedziała mi o pańskiej wczorajszej wizycie. Bardzo mi przykro! - mówił suchym wysokim głosem,
starannie wymawiając słowa. - W związku z pańskim spotkaniem z jedną z naszych pacjentek. Usiadłem na krześle, a on wrócił na swoje. Zza biurka wystawała teraz tylko klatka piersiowa i głowa. Pomyślałem sobie, że powinien był zamówić sobie mniejsze biurko, takie, żeby nie wyglądał za nim jak ucięty gnom. - To było bardzo stresujące przeżycie - powiedziałem swobodnie. - Najpierw ta dziewczyna zrywa z siebie ubranie, a potem ten wasz strażnik grozi mi pistoletem! - Gorąco przepraszam, panie Holman. - Krótkie grube palce, jak miękkie białe serdele, bezmyślnie zabawiały się leżącą na biurku metalową linijką, ustawiając ją równolegle do brzegu biurka. - Bleeker absolutnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wyglądała sytuacja, i kiedy znalazł dziewczynę razem z panem, wyciągnął natychmiast zupełnie błędne wnioski. Jednakże -... Dwie brudne złote rybki popatrzyły na mnie wyczekująco. - Nic się nikomu nie stało - uspokoiłem go. - Jak się teraz czuje ta dziewczyna? Ściągnął miękkie wargi; zrobił to delikatnie, tak jakby obawiał się, że je zrani. - Ciągle jeszcze znajduje się pod działaniem środków uspokajających, ale mam nadzieję, że jej stan poprawi się w ciągu najbliższych kilku dni. - A tak dokładnie, panie doktorze, w jakim jest stanie? Nad czarnymi oprawkami na chwilę pojawiły się niespokojne brwi. - Czasami wydaje mi się, że psychiatria jest dla laików bardzo podobna do plastyki, panie Holman. Wszyscy uważają, że są ekspertami. Wyłącznie na podstawie własnych obserwacji. - Nie chciałem porównywać mojej diagnozy z pańską - powiedziałem uprzejmie - ale dziewczyna wyglądała tak, jakby cierpiała z powodu niedożywienia. Cały czas mówiła, żebym ją posiadł. Powtórzyła to jeszcze na moment przed przyjściem Bleekera, zaraz potem, gdy zerwała z siebie ubranie. Sądząc z wyrazu twarzy, nie budziło to jej entuzjazmu. Chcę powiedzieć, że nie może tu być mowy o nimfomanii. - Ona jest paranoiczką - zauważył oschle. - Postaram się to panu wytłumaczyć w prosty sposób, panie Holman, skoro tak żywo się pan tym interesuje. Dziewczyna cierpi na urojenia i teraz jest przekonana, że posiadł czy raczej opętał ją jakiś demon. Nie chcę tu tworzyć pseudoodkrywczych oksymorowów, ale w jej urojeniu jest pewna szaleńcza logika. Opętanie przez demona oznacza uległość zarówno fizyczną, jak i psychiczną, rozumie pan? Biedna Barbara wierząc, że jest opętana przez demona, musi się w konsekwencji czuć przez niego prześladowana. Karze ją tym, że się jej nie pokazuje. Zabronił też jej jeść do momentu, aż się pojawi. Dlatego odmawia pożywienia, czego skutki pan widział. Musimy wzmacniać
pacjentkę dożylnie, żeby utrzymać ją przy życiu. Poza tym chory umysł z ochotą widzi w każdym nieznajomym mężczyźnie demona, który przybył, żeby ją opętać i posiąść, wybaczając jej w ten sposób. Demon może więc przybrać dowolną formę, jaką tylko dziewczyna zapragnie. Zaopatrzeniowca dostarczającego coś do sanatorium, mężczyzny odwiedzającego jedną z naszych pacjentek, czy nawet... pana Holmana. - Rozumiem. - Wyjąłem papierosa i zapaliłem go. - Czy jest jakaś szansa, że ją wyleczycie? Lekko wzruszył ramionami. - Jestem praktykującym psychiatrą, a nie cudotwórcą, panie Holman. Robię, co w mojej mocy i... mam nadzieję. - Białe, grube palce tarmosiły linijkę, aż znalazła się po przekątnej biurka. - Ale, jeżeli dobrze zrozumiałem, chciał pan ze mną rozmawiać o Carol Marchant? - I o jej siostrze Julie - powiedziałem. - Tak. - Skinął głową jak sowa. - Pani Whitcomb bardzo dokładnie opisała mi pańską wczorajszą wizytę i rozmowę, która miała miejsce. Samobójstwo Carol było czymś naprawdę godnym ubolewania, ale również czymś nieuniknionym. Proszę mi pozwolić postawić pewną sprawę zupełnie otwarcie. Sądząc po wszystkich symptomach i uważnej obserwacji, jej stan wyraźnie się poprawiał. To, że siostra mieszkała tu w sanatorium razem z nią, wydawało się najlepszą z możliwych terapii i mogło prowadzić do całkowitego wyleczenia. W ciągu tego ostatniego tygodnia pozwoliłem Carol poruszać się po całym terenie sądząc, że siostra będzie z nią cały czas. Potem, tego okropnego popołudnia, Julie zostawiła ją na chwilę samą i poszła po płaszcz, czy z jakiegoś równie trywialnego powodu, a Carol zniknęła. W takich wypadkach, panie Holman, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, bo nigdy nie wiadomo, czy pacjent naprawdę nic chce już popełnić samobójstwa, czy tylko stłumił to pragnienie na jakiś czas. Muszę również szczerze panu powiedzieć, że jeżeli ktoś nieodwołalnie zdecydował się odebrać sobie życie, to naprawdę nic nie powstrzyma go przed zrobieniem tego. - Rozumiem to - powiedziałem. - W tej chwili interesuje mnie głównie Julie. - A, tak. To, że odrzuciła karierę jako śpiewaczka. Pani Whitcomb wspominała mi o tym. Jak mogę panu pomóc, panie Holman? - Wygląda na to, że jest całkowicie zdominowana przez człowieka o nazwisku Page. Wczoraj wieczorem przyszła i prosiła, żebym zostawił ją w spokoju. Mówiła, że to groźne dla niej. Potem wyjechała z całą gadką o tym, że tylko Page może obronić ją przed „nimi”. To chyba dlatego Barbara Delaney wywarła na mnie takie wrażenie. Istnieje jakieś dziwne
podobieństwo między tym, co wczoraj po południu mówiła Barbara, a wieczorem Julie Marchant. Norris jeszcze raz ostrożnie zacisnął wargi i delikatnie pokręcił przecząco głową. - Nie potrafię tego wyjaśnić. Po tym, co pan przeszedł tutaj wczoraj z Barbarą, istnieje realna możliwość, że zasugerował się pan czymś, co powiedziała Julie Marchant. Oczywiście, że śmierć siostry była dla niej ogromnym wstrząsem i że zupełnie błędnie rozwinęła w sobie poczucie winy. Wydaje mi się, panie Holman, że po wyjściu stąd bardzo potrzebowała kogoś, na kim mogłaby polegać. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym kilka lat temu, potem siostra odebrała sobie życie i Julie została na świecie zupełnie samotna. Ten... związek z Page’em, o którym pan mówił, jest w tej sytuacji czymś zupełnie zrozumiałym. - Czy pan spotkał Page’a? - Tak, parę razy, ale przelotnie. - Jakie jest pańskie zdanie o nim? - Nie mam zdania. - Uśmiechnął się blado, pokazując małe, białe zęby. - Wydawało mi się, że jest bardzo butny. Zasadniczo to człowiek z ogromnymi kompleksami, a arogancja jest dla niego tarczą przed światem. Przypadek nie taki znów rzadki. - Czy wie pan, jak Julie go poznała? - Nie. - Wyglądał na lekko zaskoczonego. - Wydawało mi się, że to jej stary znajomy. - Jak układały się stosunki pomiędzy siostrami Marchant? - Były sobie bardzo bliskie. To był doskonały układ pomiędzy dwoma siostrami. Oczywiście dominowała Carol, mimo tego, że była młodsza. Tu prawdopodobnie leży odpowiedź na pańskie pytanie o to, dlaczego Julie tak bardzo podporządkowała się temu Page’owi. Była przyzwyczajona do tego, żeby ktoś nad nią dominował i nadal tego potrzebuje. Możliwe, że bardziej teraz, niż przedtem. Ciągle bawił się linijką. - Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, panie Holman? Nie chciałbym być niegrzeczny, ale mam sporo pracy. - Oczywiście. - Wstałem z krzesła. - Chyba nie mam już więcej pytań, doktorze. Dziękuję za pański czas i uprzejmość. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie Holman. Czy trafi pan sam do wyjścia? Zamknąłem za sobą drzwi gabinetu, a potem powodowany nagłym impulsem, zapukałem do drzwi oznaczonych „Dyrektor” i wszedłem do środka. Stella Whitcomb spojrzała znad biurka ze zdziwionym wyrazem twarzy, potem zobaczyła mnie i uśmiechnęła się.
- Dzień dobry, panie Holman. Czy widział się pan już z doktorem Norriscm? - Właśnie od niego wyszedłem - powiedziałem. - Pomyślałem sobie, że wpadnę na chwilę do pani. - Cieszę się. - Obróciła się na krześle, wstała, obeszła biurko i ruszyła w moją stronę. Miała na sobie ciemnoniebieską jedwabną bluzkę i obcisłą spódnicę: obydwa ciuchy podkreślały kobiecość jej kształtów. - Przypomniałam sobie coś po pańskim wyjściu. - Zatrzymała się przede mną, wciąż uśmiechnięta, a ja poczułem zapach jej perfum. - Nie wiem, czy ta informacja przyda się panu. Chodzi mi o to, co on, to znaczy Page, powiedział kiedyś w czasie wizyty u Julie Marchant. - A co takiego powiedział? - To sprzeczne z etyką zawodową, panie Holman! Weszłam do pokoju w czasie, kiedy mówił do Julie. Był odwrócony do mnie plecami. Kiedy weszłam, mówił jej, że ma do wyboru: albo zrobi to, czego on żąda, albo on powie komuś o nazwisku Reinhart całą prawdę o Carol. - Czy to było przed śmiercią Carol? - Nie, po jej śmierci. Tuż przed odejściem Julie. - Czy powiedział coś jeszcze? - Nie, nagle zdał sobie sprawę, że stoję za jego plecami. - Ciemne oczy uważnie studiowały moją twarz. - Czy to panu pomoże w jakiś sposób, panie Holman? - Nie wiem - odparłem szczerze. - Ale w każdym razie gorąco dziękuję. - Zasłużył pan na szczególne względy, po tym jak wczoraj potraktował pana Bleeker. Uśmiechnęła się. - Doktor Norris zrobił mu dziś rano cały wykład na ten temat. - Jeszcze raz dziękuję, pani Whiteomb. - Zawahałem się przez chwilę. - Jakie ma pani tu rozrywki? - Żadnych - zauważyła swobodnie. - Co drugi weekend jeżdżę do San Francisco. - Może zjedlibyśmy razem kolację podczas pani najbliższego wolnego weekendu? - To niezły pomysł - powiedziała bez chwili zastanowienia. - Zatrzymałem się w hotelu „Crescent”. Może zadzwoni pani do mnie z miasta? Czy jest pani wolna w najbliższy weekend? - Tak, zwykle jeżdżę do San Francisco gdzieś o siódmej wieczorem. - To już jutro, dlaczego nie umówimy się od razu?
- Oczekuję tego z niecierpliwością. - Świetnie - powiedziałem. - I dziękuję za informację. Otworzyła przede mną drzwi, a ja wyszedłem do dużego holu. - Wydaje mi się, że jest jeszcze coś, co powinien pan wiedzieć, ze względu na Julie Marchant. - O co chodzi? Mówiła teraz cicho, prawie szeptem: - To nerwowe załamanie Carol to bardzo oględne określenie tego, że była nałogowcem. - Była narkomanką? - Brała heroinę. Ten miesiąc na oddziale psychiatrycznym spędziła na kuracji odwykowej... - Pobladła na twarzy. - To bardzo miło, że wpadł pan do mnie na chwilę, panie Holman. Cieszę się bardzo, że doktor Norris tak panu pomógł. Do widzenia. Szybko zamknęła drzwi przed moim nosem, odwróciłem się w samą porę, żeby zobaczyć łagodnie zamykające się drzwi gabinetu doktora.
6 Sally McKee otworzyła drzwi swojego mieszkania i przeraźliwie krzyknęła, kiedy zorientowała się, że to ja. Włosy miała okryte jedwabną chustką, a twarz całkowicie zakrywała gruba maska czegoś, co wyglądało jak zaschnięte czarne błoto. Ubrana była chyba tylko w górę od piżamy, ale nie miałem okazji upewnić się co do tego, bo długie nogi gwałtownie wyniosły ją z holu. Zamknąłem drzwi wejściowe, wszedłem do pokoju dziennego i usiadłem na sofie. Może dziesięć minut później ponownie pojawiła się Sally, ubrana w biały sweter i obcisłe czarne spodnie. Włosy miała ułożone w swój normalny rozwiany sposób, a twarz była doszorowana do czysta, tak że nie widać było ani śladu czarnego błota. Szare oczy patrzyły na mnie chłodno, a brwi zbiegły się razem w wojowniczą linię. - Rick! - powiedziała lodowato - nigdy więcej tego nie rób, nigdy! - Czego? - Nie odwiedzaj kobiet bez uprzedzenia. Wydawało mi się, że mam dla siebie całe popołudnie, które zdecydowałam się poświęcić na zabiegi kosmetyczne, maseczki błotne i te sprawy! A potem w trakcie tego wszystkiego wchodzisz ty, jak jakiś wstrętny podglądacz. - Oczywiście, powinniśmy wszystko wyjaśnić - odparowałem. - Czym można wytłumaczyć fakt, że moja asystentka jest zajęta zabiegami kosmetycznymi w godzinach pracy?
- No, wiesz. - Wytrzeszczyła oczy. - Nie chcesz mieć pięknej asystentki? Skąd mam wiedzieć, kiedy każesz mi kogoś uwieść? Przecież muszę być na to przygotowana. - Uwiedzenie może chwilkę poczekać - powiedziałem jej. - A na razie może pozostaniesz normalną grzeczną asystentką i odpowiesz mi na parę pytań. - Dobrze. - Usiadła na sofie obok mnie. - Jakich pytań? - Na przykład: gdzie mogę znaleźć Johnny’ego Reinharta? - Ma gdzieś swoje biuro. Myślę, że mogę znaleźć dla ciebie ten adres w książce telefonicznej. - Świetnie. Chcę też jeszcze raz porozmawiać z Julie. Sądzisz, że uda ci się to dla mnie zorganizować? Popatrzyła na mnie wątpiąco. - Nie wiem. Cały problem w tym, jak obejść Linca Page’a? - To bardzo ważne. Może facet ma jeszcze gorączkę i uda ci się namówić Julie, żeby tu przyszła, tak jak wczoraj. - Co mam jej powiedzieć? - Powiedz jej, że jeżeli uczciwie odpowie mi na parę pytań, przestanę zawracać jej głowę. - To prawda, Rick? - Może. Wydęła wargi. - Nie do końca ufasz swojej pięknej asystentce, prawda? - Kiedy będę miał coś do powiedzenia, to dowiesz się o tym - odparłem. - Daj mi adres Reinharta, pójdę i zobaczę się z nim. Ty w tym czasie namówisz Julie, żeby tu przyszła dziś wieczorem. - Spróbuję, ale niczego nie mogę gwarantować. - Wstała z sofy, znalazła książkę telefoniczną i zapisała dla mnie adres. - Pod tym adresem znajdziesz Johnny’ego Reinharta. - Dziękuję. - Wziąłem od niej kartkę i włożyłem do kieszeni. - Co robi Rcinhart? - Zajmuje się importem, czy coś takiego - powiedziała wymijająco Sally. - Czy po wizycie u niego wrócisz tu? - Nie wiem jeszcze. Jeżeli nic wrócę, to zadzwonię do ciebie, żeby dowiedzieć się, jak ci się udało z Julie, dobrze? - Dobrze. - Skinęła głową. - Jeżeli uda mi się ją tu ściągnąć dziś wieczorem, to oczekuję wysokiej premii, Rick! - Może i dostaniesz ją. - Uśmiechnąłem się do niej. - Może nawet kupię ci jeszcze jedno opakowanie błota do maseczek.
Czułem, jak jej oczy wywiercają dziury w moich plecach, szybko więc wyszedłem z mieszkania. Biuro Reinharta mieściło się na North Beach, nad włoskim biurem podróży. Udało mi się opanować nagły impuls, żeby kupić sobie bilet lotniczy do Rzymu i spędzić najbliższe dwa tygodnie oglądając igranie Fontann na Villa d’Esté. Zamiast tego wszedłem na piętro i odnalazłem drzwi ozdobione łuszczącym się złotym napisem: „J.Reinhart. Importer”. Za drzwiami krył się mikroskopijny sekretariat mieszczący zniszczone biurko, dwie szafki na akta i znudzoną blondynkę, która wyglądała tak, jakby wyrzucono ją z najbliższej dyskoteki za to, że tańczyła w sposób zbyt wyzywający. Popatrzyła na mnie, jakbym był jakimś towarem właśnie przysłanym z Turkiestanu, którego nawet nie zamawiała, potem z wielką uwagą przyjrzała się paznokciowi prawego kciuka. - A więc pani jednak żyje - powiedziałem z wyrzutem w głosie. - Poruszyła się pani. - Słucham? - Może i podniosłaby brwi, gdyby nie były aż tak mocno umalowane. - Chciałbym się zobaczyć z panem J.Reinhartem, z tym importerem - powiedziałem. - Czy pan coś sprzedaje? - Nie - przyznałem, a potem taksująco popatrzyłem na jej posępną twarz. - I, jak mniemam, pani jest drugą osobą, która niczego nie sprzedaje. - Słucham? - J.Reinhart, importer - powtórzyłem. - Czy jest w biurze? - Wskazałem na zamknięte drzwi z tyłu sekretariatu. - Taak - odparła niepewnie. - Ale jest teraz naprawdę zajęty. - W tej norze? - Ponuro się do niej uśmiechnąłem. - Pani sobie żartuje. - Powiedział, żeby mu nie przeszkadzać. - Znów obejrzała uważnie swój paznokieć. A może przyjdzie pan jutro? - Jutro będzie już za późno. Bomba ma eksplodować o północy. Sam nastawiałem mechanizm zegarowy. - Bomba? - Otworzyła oczy tak szeroko, że były otwarte prawie w połowic. - Jaka bomba? - Ta, którą umieściłem przed pół godziną na Union Square. Nadejdzie północ i... bum! - Ekspresyjnie wyrzuciłem ręce do góry. - Koniec z San Fransisco, koniec z Berkeley, koniec z Oakland! Wtedy światem rządzić będziemy my, ludzie z Los Angeles! - Dziko łypnąłem na nią okiem, a ona skurczyła się na krześle.
- Proszę o tym pomyśleć - zachichotałem. - Dziś J.Reinhart, jutro cały świat. - Czy mógłby pan wejść do jego gabinetu. - Zatrzęsła się. - Jestem pewna, że nic będzie miał nic przeciwko temu. Ruszyłem w stronę drzwi z tym niejasnym uczuciem dumy, która budzi się, kiedy udaje nam się wnieść w czyjeś nudne życie trochę strachu. Potem otworzyłem drzwi. - Witam pana importera - powiedziałem życzliwie. Johnny Reinhart spojrzał na mnie znad zniszczonego biurka i całego bałaganu papierzysk piętrzącego się na nim. Minę miał groźną. - Czego pan tu szuka. Hol man? - Pogawędki - rzekłem i przesunąłem się do przodu, żeby zamknąć za sobą drzwi. Jak tam interesy? - Nieźle, ale w tej chwili mam jeszcze robotę na jakieś trzy godziny, więc proszę się streszczać. - Oczywiście. - Oparłem się o drzwi, bo w gabinecie znajdowało się tylko jedno krzesło, to na którym siedział Reinhart. W porównaniu z tym gabinetem, sekretariat wyglądał jak recepcja w „Ritzu”. - Carol Marchant - powiedziałem. - To Julie, a nie utrata rodziców w wypadku samochodowym spowodowała, że trafiła na oddział psychiatryczny, zgadza się? - Zgadza się. I co z tego? - To się nie trzyma kupy. Przeczesał palcami swe krótko ostrzyżone włosy i ściągnął usta. - O czym, u licha, pan mowi. - Sprawdziłem w sanatorium w Monterey - powiedziałem beznamiętnie. - Carol była narkomanką. Heroina. Na oddziale psychiatrycznym była na odwyku. Potem Julie zabrała ją do sanatorium, żeby skończyła kurację. Jego oczy, zauważyłem po raz pierwszy, były jasnoniebieskie, białka miały odcień różowy. Niezbyt mi się podobały, a sądząc po wyrazie jego twarzy, on czuł do mnie to samo, tylko że intensywniej. - Pan chyba nie wic, co mówi - rzekł chrapliwym głosem. - Carol nigdy nie była... - Oczywiście, że była - przerwałem mu. - Może zaczęła brać heroinę tuż po tym, gdy zerwała z panem. Może to przez nie odwzajemnioną miłość? A może już wtedy wiedział pan, że była narkomanką i dlatego ją pan zostawił? - Niech pan posłucha, Holman. - Zaczął wstawać z krzesła, ale zmienił zdanie i opadł na mebel. - Czy jest pan tego pewny?
- Widziałem jej kartę chorobową - kłamałem swobodnie. - W tej chwili interesuje mnie, skąd brała heroinę. Mówił mi pan, że cały czas było przy niej troje ludzi: Julie, Page i pan. - Jeżeli wydaje się panu, że zrobiłbym coś takiego, to jest pan zdrowo pieprznięty! - Nie wiem, co o tym myśleć, ale tak to było - powiedziałem. - Ale dziewczyna pokroju Carol Marchant nie mogła przecież jednego dnia zdecydować się, że ma ochotę na heroinę, a potem wyjść przed dom i kupić ją od handlarza stojącego na rogu ulicy, prawda? Ktoś musiał jej to dostarczyć i to ktoś bliski. Mam rację? - Page? - wyszeptał. - Gdybym był pewny, że zrobił to ten zawszony sukinsyn, to... - Tylko pan wie, że to nie pan zrobił - powiedziałem. - A może uwierzymy pańskiemu zapewnieniu? I pozostaną dwie osoby. A dlaczego miałaby to nic być Julie? - Ta zdzira jest zdolna do wszystkiego. - Wyraz twarzy był teraz dziki. - Ale skąd Julie mogłaby brać heroinę? - To bardzo dobre pytanie - zgodziłem się. - Powiem panu coś w zaufaniu. Co pan sądzi o takiej ewentualności: Page załatwiał heroinę, przekazywał Julie, a ta dawała ją Carol? Widziałem, że głęboko się nad tym zastanawiał. I gdybym zostawił go na Union Square, to pewno nie czekałby z wybuchem aż do północy. Było oczywiste, że ten moment nastąpi znacznie szybciej. - Niech pan sobie spokojnie tu posiedzi - powiedziałem swobodnie - i wszystko przemyśli. Będę z panem w kantakcie albo znajdzie mnie w hotelu „Crescent” czy przez Sally McKec. - Oczywiście - odparł, jakby wcale nie słuchał. Kiedy przechodziłem przez sekretariat, sekretarka skurczyła się na krześle i udała, że mnie nic widzi. - O północy - wyszeptałem mijając jej krzesło - całe miasto wylatuje na orbitę. Pojechałem samochodem do hotelu, zostawiłem pojazd w garażu i poszedłem do swojego pokoju. Znalazłem tam wiadomość, że dzwoniła Sally McKec i że jestem umówiony w jej mieszkaniu na ósmą wieczór. Pomyślałem sobie, że moja asystentka wykazała ogromną ostrożność, pozostawiając tak zawoalowaną wiadomość, i że następnym razem, kiedy jakiś przejezdny strażak zapyta o cal Igi rl, to recepcjonista na pewno wskaże na Sally. Wziąłem prysznic, przebrałem się i zszedłem na dół do baru na parę spokojnych drinków. Potem szybko zjadłem stek w restauracji i pięć minut przed ósmą nacisnąłem dzwonek mieszkania w dzielnicy chińskiej. Sally szybciutko otworzyła drzwi. Miała na sobie obcisłą suknię z rozcięciem, z jednej strony dochodzącym prawie do biodra. Wyglądała jak wyobrażenie każdego normalnego
faceta o uosobieniu grzechu. Powiedziałem jej o tym, bo jestem facetem szczodrze rozdającym komplementy, ale ona nawet nie zwróciła na to uwagi. - Zaczynałam się martwić - powiedziała w drodze do pokoju dziennego. - Pomyślałam sobie, że może nie dostałeś mojej wiadomości albo że nie wrócisz do tego czasu do swojego hotelu i co wtedy zrobiłabym, po przyjściu Julie? - Nie musisz się niczym martwić - przyznałem skromnie. - Holman jest z tobą. - Och, wspaniale - odpowiedziała. - Mogłeś powiedzieć mi, że przyjdziesz i wtedy nie martwiłabym się. - A jak udało ci się namówić Julie, żeby tutaj przyszła? - Nie było to łatwe. - Na moment jej oczy zabłysły. - Ale tak jak mówiłeś, wygląda na to, że Page ciągle ma tę gorączkę. Nie przyjdzie więc dziś do klubu. Wydaje mi się, że tak bardzo cieszy się tym, iż mógłbyś zostawić ją w spokoju, że zrobi prawie wszystko, aby tak się stało. Przyjdzie wkrótce, powinna być lada moment, bo dzisiaj nie może zwolnić się z wcześniejszego recitalu. - Świetnie - powiedziałem. - Jeżeli uda się, to dostaniesz naprawdę wysoką premię. - Nie jestem tego pewna. - Popatrzyła na mnie groźnie. - Zastanawiałam się nad tym od momentu, kiedy wyszedłeś stąd dziś po południu i mam tylko mętlik w głowie. Bo jeżeli poważnie myślisz o tym, żeby po dzisiejszej rozmowie zostawić Julie w spokoju, to w takim razie w jakiej sytuacji znajdziesz się ty i, przy okazji, ja? - Nie bardzo cię rozumiem. - Przecież Renek zapłaci ci tylko wtedy, gdy namówisz Julie, żeby podpisała z nim kontrakt, tak? - A jeśli nie, to on pokryje moje wydatki - przyznałem. - Chcesz zapłacić mi premię z pieniędzy na swoje wydatki? - Sally McKee, powinnaś się wstydzić. Jesteś największą materialistką, jaką kiedykolwiek poznałem. - W porządku - powiedziała zgorzkniałym głosem. - Nic mi nie mów, Holman! Jestem przecież tylko twoją asystentką od brudnej roboty. Zadźwięczał dzwonek, z czego naprawdę się ucieszyłem. W spojrzeniu Sally dojrzałem obietnicę, że nasza rozmowa nie została skończona i że nie zapomni o tym. Potem poszła otworzyć drzwi. Miałem czas na przypalenie papierosa, zanim wróciła do pokoju z Julie Marchant. Śpiewaczka miała na sobie jeszcze jeden ze swoich jedwabnych kostiumów, tym razem w kolorze cytrynowym, który skutecznie podkreślał jej krągłości. Usiadła w fotelu, starannie założyła nogę na nogę i popatrzyła na mnie.
- Przyszłam, bo Sally powiedziała, że pan obiecał zostawić mnie w spokoju, jeśli odpowiem na pańskie pytania. Czy tak, panie Holman? - To prawda. - Chciałabym mieć to jak najszybciej za sobą - powiedziała. - Proszę więc zacząć zadawać pytania, panie Holman. - Dobrze. - Odczekałem kilka chwil i rzekłem: - Skąd pani brała heroinę? - Słucham? - Gwałtownie zamrugała oczami. - Co pan powiedział? - Carol była narkomanką - - odparłem chłodno. - I to był prawdziwy powód jej pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Była tam na odwyku. Musiała skądś brać prochy. - Nie wiem, o czym pan mówi! - Szybko odwróciła głowę, a po jej twarzy zaczęły spływać łzy. - Rick? - powiedziała Sally głosem pełnym zdziwienia. - Czy jesteś... - Zamknij się! - krzyknąłem. - Carol musiała dostawać heroinę od kogoś i to od kogoś bliskiego. Reinhart mówi, że to nie on. W ten sposób w kręgu podejrzanych pozostaje tylko Page albo... jej siostra Julie. Czekałem, ale jedyną odpowiedzią był płacz Julie Marchant. - Przyszła tu pani, żeby odpowiadać na pytania - powiedziałem - ale jak na razie nie usłyszałem jeszcze żadnej odpowiedzi. Podniosła głowę, a gdy spojrzała na mnie, w zielonych oczach dostrzegłem nienawiść. - Nie wiem - wyszeptała. - Nigdy mi nie mówiła, skąd to brała. Nie wiedziałam nawet, że brała narkotyki aż do dnia, kiedy miała ten atak, wezwałam lekarza i on... - Pogrzebała w torebce, wyjęła z niej chusteczkę, którą otarła łzy. - Nie powiedziała o tym nawet w sanatorium. Nie chciała na ten temat rozmawiać. Mówiła, że skończyła z tym. - Czy sądzi pani, że z tego powodu popełniła samobójstwo? Bo odczuwała głód i nie chciała już dłużej być uzależniona? - Nie. - Z determinacją pokręciła głową. - Jestem pewna, że nie chodzi o to. Poprawa jej stanu była zadziwiająca, a doktor Norris był z niej zadowolony. - Nie wiem, jak to z panią jest - powiedziałem zgodnie z prawdą. - Jest pani cholernie dobrą śpicwaczką i być może jest pani również cholernie dobrą aktorką. Nie jestem pewien, czy kłamie pani bez przerwy, czy tylko czasami. - Nie powinnam była tu przychodzić - wyszeptała. - To był błąd.
- Bez Linca Page’a dla ochrony? - warknąłem. - Ale jego głównym zadaniem nie jest ochrona pani przede mną. Przed czym dokładnie strzeże panią? - Nie mogę tego wytłumaczyć - powiedziała apatycznym głosem. - To jest coś, czego... pan nie zrozumie. - Proszę dać mi szansę. - Nie - w jej głosie słychać było determinację. - Muszę już iść. - Bo spóźni się pani na sabat? - warknąłem. Wydała z siebie cichy, skamlący dźwięk, a jej lśniące, zielone oczy stały się okrągłe z przerażenia. Potem konwulsyjnym ruchem zerwała się na nogi, chwyciła torebkę i wybiegła z pokoju. Sally ruszyła za nią, ale chwyciłem ją za rękę. - Pozwól jej odejść. - Ale co... Drzwi wejściowe zamknęły się za Julie Marchant, a ja puściłem rękę Sally. - Trafiłem w obnażony nerw - powiedziałem. - A chyba nawet dwa. - To, że Carol była narkomanką, czy to prawda? - Chyba tak. Jej usta wciąż jeszcze były na wpół otwarte ze zdziwienia. - I myślisz, że to Julie dostarczała jej narkotyki? - Nie mam pewności. - Ojej! - Nagle zadrżała. - To na pewno zgadzałoby się z tym, co Johnny Reinhart mówił o niej, prawda? - Myślę, że tak. - Wzruszyłem ramionami. - W każdym razie nadszedł chyba czas, żeby pogadać ze Svengali-Page’em. Powinien być teraz w domu, skoro ma gorączkę. Miła, przyjemna pogawędka na pewno poprawi mu humor. - Czy mówiłam ci, że mają mieszkanie w Sausalito? - powiedziała to celowo obojętnym głosem. - Całkiem trudno tam trafić. Chcesz żebym poszła z tobą? - Trafię tam - odparłem łagodnie. - Daj mi tylko ten adres. Popatrzyła na mnie, na jej twarzy malowała się wściekłość. - Jesteś prawdziwym gentelmanem! - powiedziała w końcu. - Mogę więc sobie posiedzieć w domu i pooglądać telewizję, tak? - Spojrzała w dół, na swoją srebrną suknię i ciężko westchnęła. - Wiesz, zawsze się tak ubieram po to, żeby zostać samotnie w domu. Jak ci się zdaje, czy to masochizm?
- Bardziej mi to wygląda na narcyzm, kochanie. - Hm, to chyba załatwia sprawę dzisiejszego wieczoru. Czy zobaczymy się jutro? - Pewnie - powiedziałem. - I będę pamiętał, żeby zadzwonić przed wizytą; to błotko dziś po południu było rzeczywiście denerwujące. - Po raz drugi dzisiaj - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Możesz się stąd wynosić, Ricku Holmanie! - Nie kłopocz się z odprowadzaniem mnie do drzwi - powiedziałem szarmancko. Sam trafię. Mocniej zacisnęła zęby, ale słowa: - Złam kark! - wypowiedziane były głośno i wyraźnie. Ukłoniłem się jej dość niedbale i wyszedłem z pokoju do holu. Otworzyłem drzwi wejściowe i trzasnąłem nimi nie wychodząc. Stałem tak bez ruchu i próbowałem nie oddychać. Przez mniej więcej pięć sekund z pokoju nie dobiegał żaden dźwięk, potem usłyszałem Sally chodzącą po pokoju - cichy szelest jedwabnej sukni, potem podniosła słuchawkę, i wykręciła numer. - Tu Sally - powiedziała chwilę później. - Właśnie wyszedł. Jest w drodze do ciebie. Dałam mu adres, chyba dobrze zrobiłam, nie?... Była tutaj i Holman powiedział jej, że Carol była narkomanką... Nie wiem, jak się dowiedział i kto mu powiedział... Nic mi nie mówi!... Znowu widział się z Reinhartem... Chyba tak, bo powiedział, że Reinhart zaprzeczył, że to on dostarczał Carol narkotyki. Zasugerował, że to albo ty, albo Julie... Powiedziała mu, że nic nie wiedziała, że Carol brała narkotyki, aż do tego załamania... Nie, to chyba wszystko. Aha! Jeszcze ten kawałek o sabacie! Holman rzucił jej coś o sabacie, a ona prawie pękła na dwie części!... Wiem, że ona jest trochę świrnięta, kochanie, ale co... Dobrze, dobrze. Zapomnę o tym. Posłuchaj, teraz Holman szuka cię na oślep, może byś wpadł do mnie na godzinkę, co? Julie ma dwa przedstawienia, a Holman dziś już tu nie wróci, tak więc będziemy całkiem bezpieczni. I bardzo tęsknię za tobą, kochanku!... Dobrze! - Jej głos złagodniał. - Czekam na ciebie, kochanku! Słyszałem, że odkłada słuchawkę, potem szelest sukni stopniowo przeszedł w ciszę. Powoli wróciłem do pokoju dziennego i stwierdziłem, że był pusty. Drzwi sypialni były na wpół otwarte, przez szczelinę na dywan spływała struga światła. Usiadłem na krześle naprzeciw drzwi sypialni i zapaliłem papierosa, potem cicho zakaszlałem. Ułamek sekundy później drzwi sypialni uchyliły się trochę bardziej i zmierzwiona blond głowa rozejrzała się nerwowo po pokoju. Kiedy nieustannie zdziwione szare oczy w końcu skoncentrowały się na mnie, było w nich absolutne zaskoczenie.
- O! - kogo widzę, pani Mata Hari - powiedziałem łagodnie. - Jak tam interesy szpiegowskie?
7 - Rick! Próbowała uśmiechnąć się, ale była daleko od sukcesu. Zza drzwi sypialni ukazała się reszta jej ciała i był to widok godny dokładnych studiów. Zdjęła srebrną suknię, tak że miała na sobie tylko absolutne minimum, czyli czarny koronkowy biustonosz oraz pasujące do niego figi, obszyte frywolną pianką białych koronek. - Jak tu wróciłeś? - przerwała na chwilę, żeby uspokoić drżenie głosu. - Przestraszyłeś mnie, ty brutalu. - Moi przyjaciele aktorzy nazywają to podstawami sztuki. Powiedziałem „do widzenia” i żebyś nie odprowadzała mnie do drzwi... Otworzyłem drzwi... przerwa... zamknąłem je na powrót... i skończyłem trick stojąc cichutko i nie oddychając. - Ponuro się do niej uśmiechnąłem. - W ten sposób można podsłuchać różne bardzo ciekawe rozmowy telefoniczne. - Chcesz powiedzieć, że byłeś tutaj cały czas? - Łapiesz wszystko w lot, kochanie - stwierdziłem. Na sztywnych nogach podeszła do sofy i ostrożnie na niej usiadła, tak jakby zrobiona była ze szkła. - Nie rozumiem, Rick. - Wierzysz w przypadki, Sally? - Co? - Jej brwi zareagowały na moje pytanie. - Na przykład tego wieczora, kiedy poszedłem do garderoby Julie, żeby zobaczyć się z Page’em. Wtedy ty weszłaś przypadkowo - powiedziałem. - Czy naprawdę przypadkowo? - Co jeszcze? - Zaprosiłaś mnie tutaj na drinka. Powiedziałaś, że byłaś najlepszą przyjaciółką Julie i że ona miała siostrę, która niedawno popełniła samobójstwo. Podałaś mi nawet nazwę sanatorium, w którym to się stało. Potem, następnego dnia przypadkowo przypomniałaś sobie nazwisko narzeczonego Carol - Johnny’ego Reinharta i wspaniałomyślnie zorganizowałaś tutaj nasze spotkanie, jednocześnie załatwiając sobie pracę w charakterze mojej asystentki. Jeszcze tego wieczoru Julie przypadkowo przyszła tutaj szukając mnie. Dziś wieczorem, też trochę przypadkowo, udało ci się namówić Julie, żeby wpadła i znowu ze mną porozmawiała. Wydaje mi się, że jesteś chyba idealną dziewczyną - Piętaszkiem. Przy tobie nic muszę wcale pracować. Sama wszystko załatwisz.
- Rick, czy to jakiś kiepski żart? - ton jej głosu był odpowiedni do tego pytania, ale z szarych oczu znikło już zdziwienie - były zimne i uważne. - Słyszałem całą twoją rozmowę telefoniczną z Linciem Page’em. Kochanko warknąłem - może więc dasz sobie spokój z tym bredzeniem? Wzięła głęboki wdech, a koronka, która układała się na wypukłościach piersi, naprężyła się z respektem. - Dobra - warknęła - Więc teraz już wiesz... i możesz się stąd wynosić. - Page zainstalował cię blisko mnie, żebyś mu mówiła, co robię i myślę powiedziałem. - To bardzo sensowne posunięcie. Ponadto kazał ci powiedzieć mi o Carol i jej samobójstwie w sanatorium. Spowodował też, że spotkałem się z Johnnym Rcinhartem. Wydaje mi się, że pierwsza wizyta Julie to też był jego pomysł i że zgodził się na drugą. Dlaczego? - Nie mam pojęcia. - Ze złością wzruszyła ramionami. - Dlaczego nie spytasz go o to? Za chwilę tu będzie. - Jesteś jego narzeczoną - powiedziałem swobodnie. - Może więc wiesz, dlaczego. Jeżeli Julie Marchant nie odpowiadała mu jako kobieta, dlaczego tak bardzo się do niej przyczepił? Na pewno nie z racji honorariów za śpiewanie, bo wtedy skłoniłby ją do podpisania kontraktu z Renekiem za pierwszym razem, kiedy się pojawił i mógł załatwić sobie spory procent. Reneka nie obchodziłoby to, w jaki sposób pieniądze byłyby podzielone, jeżeli tylko udałoby się mu lansować Julie Marchant. Musi więc mieć inny powód, że trzyma się tak blisko niej. Naprawdę istotny powód. - Nie mam pojęcia - powtórzyła. - Zaczynasz mnie bardzo męczyć, Holman. Mówiłam ci już, żebyś się stąd wynosił! - Nie wyjdę, dopóki nie dowiem się prawdy - warknąłem. - Nawet gdybym musiał cię stłuc, żeby ją wydobyć. Roześmiała się pogardliwie. - Ty? Żartujesz sobie! Jesteś na to za duży mięczak, Holman. Wstałem z krzesła i powoli ruszyłem w stronę sofy. Siedziała tam patrząc na mnie z leciutkim, pogardliwym uśmiechem na twarzy. Usiadłem przy niej, a ona roześmiała się głośno. - Jeżeli zamierzasz mnie zbić, to lepiej się pospiesz, Holman. Linc będzie tu lada moment. To naprawdę jest kawał chłopa, nie taki mydłek jak ty! - W porządku - powiedziałem. - Nie pozwolę ci otworzyć drzwi.
- To nie będzie potrzebne. - W głosie jej słychać było zadowolenie z siebie. - Linc ma klucz od tego mieszkania. - Tak też sobie myślałem. Chwyciłem ją za włosy, potem pociągnąłem jej twarz w stronę mojej i pocałowałem brutalnie. Walczyła dziko, ale nie miała swobody ruchu, swoim ciężarem przydusiłem ją do sofy. Ten pocałunek to była naprawdę dobra robota. Rozsmarowałem jej szminkę dookoła ust, a potem wgryzłem się gwałtownie w dolną wargę. Sally krzyknęła przeraźliwie z bólu, ale przestała nagle, bo usłyszała dzwonek u drzwi. - To Linc! - W oczach jej widziałem ogromną radość. - Potnie cię za to na kawałeczki! - Może masz rację - powiedziałem w zamyśleniu. Potem zmierzwiłem jeszcze bardziej jej włosy i dopiero wtedy puściłem. Złapałem ramiączko biustonosza i pociągnąłem tak mocno, że pękło. Wciąż jeszcze była tym zbyt zaskoczona, żeby zrobić cokolwiek, a ja szarpnąłem czarną koronkę w dół, obnażając piękną pierś. Z tyłu za mną kroki zatrzymały się, nagle. To pewnie Page wszedł do pokoju i zobaczył nas na sofie. - Co tu się dzieje! - jego głos wybuchł w ciszy pokoju. Powolutku odwróciłem głowę i spojrzałem. Jego cienkie usta były bardzo ściągnięte, że prawie zniknęły w linii prostej, a w głęboko osadzonych, bladoniebieskich oczach czaiła się zimna wściekłość. Ręce trzymał sztywno opuszczone w dół, zaciskał i rozluźniał pięści w regularnym rytmie. Wyglądał na mocno wściekłego, i to był dobry objaw. - Aha, no właśnie - rzekłem spokojnie. - Sally prosi o klucz od drzwi wejściowych. - Sally prosi... - Prawie że zachłysnął się takim pomysłem. Sally siedziała sztywno na sofie i wyglądała jak ofiara rzymskiej orgii, oczy miała wytrzeszczone, włosy w absolutnym nieładzie, a usta wyglądały jak parodia makijażu clowna cyrkowego z artystycznie rozmazaną szminką. Rozerwany biustonosz i obnażona pierś na pewno dodawały jej wyglądowi odpowiedniego kolorytu, ale dowodem koronnym była ciągle jeszcze puchnąca dolna warga, którą fachowo nadgryzłem. Jeżeli obraz jest warty tysiąca słów, to jej obrzmiała warga warta była pięciu powieści. - Linc! - powiedziała, a głos miała tak zasapany, że można było wziąć to za objaw gorącej namiętności. - Linc? - W jej oczach po tej drugiej próbie pojawiły się dzwonki alarmowe, ta druga próba wypadła jeszcze gorzej. - Ja nic... - Przełknęła konwulsyjnie, a potem spróbowała odchrząknąć, co zabrzmiało jak ostatni spazm kobiecej uległości. - Nie przejmuj się, kochanie. - Pocieszająco poklepałem ją po udzie, a ona wzdrygnęła się, jakbym dotknął ją rozpaloną sztabą żelaza. - Sally próbuje właśnie powiedzieć, Page, że
zostałeś spławiony! To, że niby ganiam za tobą po Sausalito, to była tylko taka sztuczka. Pomyśleliśmy sobie, że to najszybszy sposób, żeby prawda dotarła do twojego tępego móżdżku. Ale chcieliśmy ci podziękować, że wpadłeś na pomysł, aby Sally została moją asystentką. To świetny pomysł i Sally naprawdę zostaje moją asystentką. Zrobisz lepiej, jeżeli wyjdziesz stąd, kupisz sobie parę różowych okularów i popatrzysz przez nie na Julie Marchant, bo tylko to ci zostało. Chociaż i to nie na długo, bo teraz, kiedy Sally powiedziała mi wszystko o tobie i twoich planach na przyszłość... - Linc! - Jeszcze raz desperacko spróbowała Sally. - To nie jest prawda. Skoczył na mnie i... - jej język i górna warga trafiały na obrzmiałą dolną wargę w niewłaściwym rytmie, co sprawiało, że buczała okropnie; przypominało to godowy lot królowej pszczół. Siedząc tuż przy niej i słuchając naprawdę uważnie z trudem rozumiałem, co mówi, natomiast Page, stojący w pewnej odległości od sofy, musiał odbierać to wyłącznie jako buczenie, bzdurne buczenie. - Dobrze - Wyjął klucz z kieszeni i rzucił go w naszą stronę. - Trzymajcie ten klucz! Oboje! - Tylko bez mów pożegnalnych, Page! - roześmiałem się szyderczo. - Wystarczy, że pochlipiesz sobie trochę w drodze do drzwi, dobrze? Ryknął jak dzikie zwierzę i rzucił się na mnie. W ostatniej chwili ześlizgnąłem się z sofy na kolana, złapałem go za kostki i pociągnąłem. Resztę zrobiła siła bezwładności. Krzyknął przeraźliwie, kiedy przelatywał nad oparciem sofy. Chwilę później rozbił przy lądowaniu modernistyczny stół. Wstałem i popatrzyłem na dokonane zniszczenia. Stół był rozbity w drobne drzazgi i nie nadawał się już do niczego. Page podniósł się na łokcie i kolana. Miał zupełnie bladą twarz i szeroko otwartymi ustami próbował złapać trochę powietrza. Pomyślałem sobie, że mógłby robić to równie dobrze gdzie indziej, obszedłem więc sofę, chwyciłem go za tył płaszcza i wyciągnąłem z pokoju. Nim otworzyłem drzwi wejściowe, oddychał już i wykazywał ochotę do walki. Zaciągnąłem go do schodów, gdzie uwolnił się z mojego uchwytu i zaczął wstawać. Kiedy prawic mu się to udało, przyłożyłem otwartą rękę do jego twarzy i mocno pchnąłem. Runął w dół schodów, robiąc mnóstwo hałasu, gdy tak odbijał się o co trzeci stopień. Przez kilka sekund leżał nieruchomo na samym dole, a potem powoli, czepiając się ścian, wstał na nogi i odkuśtykał w noc. Wróciłem do mieszkania, starannie zamknąłem za sobą drzwi wejściowe i ruszyłem do pokoju. Sally spojrzała na mnie złowrogo, chwilę później wywróciła szklistymi oczami i zaczęła gwałtownie bić piętami w podłogę. Z jej ust wydobył się wysoki, przejmujący
dźwięk, który brzmiał jak szkocki lament po utracie portmonetki albo jak irlandzki lament po utracie alkoholu. Tak czy siak, był to dźwięk bardzo nieprzyjemny dla ucha. Przypomniałem sobie o zasadach pierwszej pomocy i ruszyłem w stronę kuchni. Napełniłem dzbanek zimną wodą, wróciłem do pokoju a potem starannie odwróciłem go nad jej głową. W tym samym momencie skończył się lament i tupanie nogami, a jej ciało ponownie oklapło. - Nie ma się czym martwić, kochanie - powiedziałem radośnie. - Page poszedł sobie i założę się, że już tu nigdy nie wróci. Jej oczy wyszły z orbit, a potem się rozpłakała. Po prostu nie rozumiałem tego. Co innego, gdyby była wdzięczna. Ale przecież, rozmyślałem filozoficznie, nikt nigdy nie zrozumie kobiet, nawet same kobiety. Zrobiłem dwa drinki i ostrożnie wcisnąłem jeden z nich w jej ręce. To był błąd; Sally chlusnęła mi nim w twarz. Wytarłem się z grubsza chusteczką do nosa i usiadłem na krześle naprzeciw sofy. Łyknąłem alkoholu i zapaliłem papierosa. Po chwili przestała płakać i po prostu siedziała z tragicznym wyrazem na twarzy, jak gdyby zapadło się niebo, a ona miała pozbierać kawałki i ułożyć je z powrotem. - Chyba zdajesz sobie sprawę - wymamrotała przez obrzmiałą wargę - że w ten sposób stałeś się mordercą. - W jaki sposób? - zapytałem grzecznie. - Linc nie puści tego płazem. Wróci tu i zabije; mnie! - Nie martwiłbym się tym aż tak bardzo - zapewniłem ją. - Znajdzie sobie jakąś inną głupią blondyneczkę i... - Zabije mnie, bo za dużo wiem - wymamrotał wściekle. - Ty głupi gorylu, czy tego nie rozumiesz! - To można bardzo łatwo załatwić. - W jaki sposób? - Powiedz mi, co wiesz, a wtedy on będzie musiał zabić już dwie osoby. Potem pójdziemy i powiemy jeszcze innej parze, co wiemy, i wtedy będzie musiał zabić cztery osoby, wtedy oni powiedzą... - Och, zamknij się! - jęknęła. - Sama cię zabiję, jak tylko odzyskam siłę. - Nie musisz się spieszyć, mamy przed sobą całą noc - odparłem przyjacielsko. - Wynoś się stąd i skręć sobie kark na schodach! - Dobrze! - Skinąłem głową. - To świetny pomysł. Nie chcę tu być, kiedy wróci Linc Page i...
- Nie, nie wychodź! - Jej oczy rozszerzyły się. - Nie chcę być sama... ja... - Zamknęła oczy i przez parę sekund biła się pięściami po udach. - Zostań tutaj! Zrób mi drinka, a ja się doprowadzę do porządku. - Jestem do twoich usług, kochanie. Z trudem wstała z sofy i spojrzała na mnie. Krótkie włosy przylgnęły do głowy, woda rozmyła też jej makijaż. Ciągle jeszcze miała szminkę wokół ust, a spuchnięta dolna warga sterczała jak mały balonik. Oprócz tego rozerwany biustonosz i cała reszta sprawiały, że wyglądała jakby była jedyną osobą ocalałą po trzęsieniu ziemi. - Dlaczego tak szczerzysz zęby? - zapytała. - Popatrz na siebie w lustrze. Zniknęła w łazience i po chwili usłyszałem okrzyk przerażenia. Potem zatrzasnęła drzwi. Skończyłem drinka, zrobiłem dwa nowe i zaniosłem je do pokoju. Sally pojawiła się mniej więcej po dziesięciu minutach, ubrana w jasnozieloną jedwabną piżamę z pasującym do niej turbanem na głowie. Opuchlizna na wardze trochę zeszła, chyba przyłożyła sobie zimny kompres. Usiadła ponownie na sofie i wypiła trochę drinka, którego jej podałem. - Lepiej? - zapytałem błyskotliwie. Wyszczerzyła zęby. - Najpierw marnuje mi życie, a w godzinę później pyta, czy mi lepiej. Kim ty, u licha, jesteś? Markizem de Sade? - To mogłoby być przyjemne! - Zastanowiłem się przez chwilę. - Ja będę Markizem, a ciebie będę zwał Justyną. Co myślisz o tym, żebym zawiesił cię u sufitu za stopy i obrzucał gorącymi naleśnikami oblanymi syropem? Podoba ci się? - Och, zamknij się i daj mi papierosa! Zrobiłem to i podałem jej ogień. Przez chwilę paliła w milczeniu, a potem popatrzyła na mnie kątem oka. - Co zrobiłeś Lincowi? - Spadł ze schodów. - Chciałeś powiedzieć, że go zrzuciłeś! Czy nic mu się nie stało? - Oczywiście, że nic. Podniósł się i odczłapał śpiewając. Przełknęła jeszcze jeden łyk burbona. - Za to na pewno zabije i ciebie, i mnie! Powinniśmy teraz uciekać do Meksyku, czy w jakieś innej miejsce, a nie siedzieć tu! - Co takiego wiesz za dużo, że będzie cię musiał za to zabić? - spytałem. - Gdybym miała poczucie humoru, tobym się tera roześmiała - powiedziała gorzko. Wiesz dlaczego Bo nie wiem.
- Słucham? - Wiem, wiem zbyt wiele, ale czym jest to zbyt wiele, nie mam pojęcia! Naprawdę! Na chwilę zamknąłem oczy, potem znowu je otworzyłem. Ciągle siedziała w tym samym miejscu i przyglądała mi się. Jej głowa była na swoim miejscu, więc dobrze usłyszałem za pierwszym razem. - Sądzisz, że wiesz zbyt wiele o Page’u i że będzie to dla ciebie niebezpieczne? powiedziałem powoli. - Tak jest. - Gorączkowo kiwała głową. - Ale nie wiesz, co takiego wiesz za dużo? - No, tak. - Usiadłem głębiej w krześle. - Dlaczego nic wybrałem sobie jakiegoś łatwiejszego zajęcia, na przykład fizyki jądrowej? - To wszystko twoja wina, Holman - odparowała. - Wpakowałeś mnie w tę sytuację, to mnie teraz z niej wydostań. - Dobrze. - Bezradnie wzruszyłem ramionami. - Nie mam nic do stracenia poza rozumem. Cały czas od naszego spotkania w „Uwiązanym Koźle”, w garderobie Julie Marchant, Page mówił ci, co masz mi opowiadać, tak? - Tak. - Może więc jeszcze raz wrócimy do tego, a ty powiesz mi prawdę. Sally przez chwilę zastanawiała się nad tym. - Mogę chyba spróbować - odparła wątpiąco. - Ale to się tak wszystko wymieszało. - Wiem, co teraz czujesz! Powiedziałaś mi, że byłaś najlepszą przyjaciółką Julie, czy to prawda? - W zasadzie tak... w pewnym sensie. - Co to, do cholery, ma oznaczać? - Byłam... aż Linc kazał mi... to też jest skomplikowane. To, co ci mówiłam o spotkaniu Julie i o lekcjach wokalistyki, to była prawda. Byłyśmy dobrymi przyjaciółkami. Potem spotkałam Linca i zakochałam się w nim na zabój. Przypadkowo wspomniałam mu, że Carol była narzeczoną Johnny’ego Reinharta, ja... - Poczekaj chwilę! - krzyknąłem. - Dlaczego fakt, że Johnny Reinhart był narzeczonym Carol, był aż tak istotny? - Bo Linc powiedział, że on i Johnny rywalizowali ze sobą zawodowo i... - Chcesz powiedzieć, że Page zajmuje się importem? - Nie wydaje mi się - powiedziała spokojnie. - Dlaczego pytasz?
- Bo to jest biznes, w którym siedzi Reinhart - warknąłem. - Jak mogą ze sobą rywalizować, skoro nic są z tej samej branży? - Dlaczego? Przez moment wsłuchiwałem się w swój ciężki oddech, potem spróbowałem jeszcze raz. - W jakiej branży pracuje Linc Page? - Teraz to już chyba nic ma znaczenia, jeśli ci powiem, ale on zawsze chciał, żeby nie mówić o tym... Page zajmuje się nocnymi klubami. - Czym? - Jest właścicielem „Uwiązanego Kozła”, ale nawet pracownicy klubu tego nie wiedzą. - Dlaczego chciał, żeby to była tajemnica? Sally bezradnie wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Może jest to jedna z tych rzeczy, o których wiem za dużo, ale nie wiem, czy wiem... - Dajmy temu spokój! - przerwałem. - Pozostańmy przy temacie Page’a i Reinharta jako rywali branżowych. Tak więc Page chciał spotkać Julie po to, by poznać Carol, która była narzeczoną Johnny’ego Reinharta, tak? - Chyba tak - roześmiała się nerwowo. - Brzmi to bardzo skomplikowanie, nie? - Mów dalej, ale już bez dygresji, proszę - jęknąłem. - Co stało się po tym, gdy spotkał się z siostrami Marchant? - Zaczął dość często zapraszać Julie na kolację... czasami chodziłam z nimi, czasami nie. Ale wszystko było w porządku... rozumiesz?... To znaczy, Linc wytłumaczył mi, że chciał poznać Carol lepiej przez jej siostrę i że nigdy nie próbował zalecać się do Julie. - Co się stało potem? - Potem Carol miała to swoje załamanie nerwowe, a kiedy miała wyjść z oddziału psychiatrycznego tutejszego szpitala, Johnny Reinhart nalegał, żeby trafiła do sanatorium na jakiś czas. Kiedy Linc się o tym dowiedział, wpadł w szał i nakazał Julie, żeby poszła do tego sanatorium razem z Carol, aby dopilnować, czy Carol ma dobrą opiekę. Julie zrobiła to... - I Carol popełniła samobójstwo - dokończyłem niecierpliwie. - Co stało się potem? - Linc przez jakiś czas nic o tym nie wiedział. Kiedy się dowiedział, pewnej nocy... tutaj... Nigdy nie widziałam go tak wściekłego! Wykrzyczał wtedy całą masę szalonych rzeczy. Na przykład, że następna będzie Julie albo on, ale potrafi się troszczyć o siebie, ona zaś nie. Następną rzeczą, o której się dowiedziałam, było to, że zabrał Julie ze sobą do San Francisco i znalazł jej mieszkanie w Sausalito. Możesz sobie wyobrazić, jak zareagowałam na
tę wiadomość! Ale wtedy zabrał mnie do tego mieszkania, żebym zobaczyła Julie, a kiedy ujrzałam, że była po prostu wrakiem po tym, co się stało, przestałam się przejmować, że mieszka razem z Linccm. Kilka tygodni później namówił ją, żeby śpiewała w klubie. - Co robił przez ten cały czas Johnny Reinhart? - Nie widziałam go ani nic o nim nie słyszałam. Sądziłam, że po śmierci Carol odsunął się na bok... - Dobra - przerwałem. - A potem pojawił się Renek i zaoferował Julie kontrakt, który Page odrzucił w jej imieniu. Potem zaś ja wkroczyłem na scenę. Skończyłem drinka. Sally popatrzyła na mnie ufnym wzrokiem, zobaczywszy jednak paskudny wyraz mojej twarzy, z rezygnacją wzruszyła ramionami. - Byłam tej nocy w klubie, w garderobie Julie razem z nią i Lincem, kiedy jedna z kelnerek przyniosła karteczkę od ciebie. Linc powiedział, że wie kim jesteś - najbardziej znanym prywatnym detektywem w świecie showbiznesu - i że Renek wynajął cię, abyś spróbował nakłonić Julie, żeby zmieniła zdanie. Wziął mnie wtedy na bok, tak że Julie nie mogła nas usłyszeć, i poprosił o wielką przysługę. Gdybym zaprzyjaźniła się z tobą, dla niego byłoby to ogromnie pomocne - tak powiedział - bo wtedy wiedziałby mniej więcej co robisz i myślisz. Ustaliliśmy więc, że wejdę jakieś pięć minut po tobie do garderoby i będę udawała, że chcę rozmawiać z Julie. On mnie wyrzuci... a ciebie chwilę potem... co da mi szansę, żebym mogła udać, iż jestem wściekła na niego tak jak ty. I moglibyśmy zostać znajomymi. W każdym razie... - stwierdziła zjadliwie -...ty ułatwiłeś mi to zadanie, o ile dobrze pamiętam. - Ja też pamiętam - mruknąłem. - A Linc poinstruował cię, co masz do mnie mówić? Na przykład o siostrze Julie i o tym, jak popełniła samobójstwo w Monterey. - Tak. I powiedział jeszcze, że Renek krzyczał coś, że Linc to potwór, który trzyma Julie w swoich szponach i może niezłym pomysłem byłoby napomknięcie o tym; ten kawałek ze Svengelim, pamiętasz? - A co z Johnnym Reinhartem? - To oczywiście też był pomysł Linca. Następnego dnia postanowił, że powinnam zadzwonić do Reinharta i powiedzieć mu o tobie. I żeby mu wspomnieć także o tym, iż bardzo cię interesowało samobójstwo Carol. Więc może lepiej byłoby, aby Johnny sam zgłosił się na rozmowę z tobą i powiedział ci, jaką zdzirą była dla swojej siostry Julie i jedynym powodem, dla którego nic chce podpisać kontraktu, jest to, że sama tego nie chce. Linc kazał przekazać Johnny’emu, że jeżeli dobrze opowie tę historię, to być może dojdziesz do wniosku, że cała sprawa jest beznadziejna i dasz sobie spokój.
- Tak więc przyszedł Johnny i wyklepał swój kawałek - przypomniałem sobie. - I chwilę później weszła Julie. - Linc powiedział, że to była wojna psychologiczna! Czekał z nią w samochodzie zaparkowanym tuż za rogiem. Widział więc, jak wychodził Johnny, odczekał pięć minut, potem wysłał Julie na górę. - Tak więc ta cała wielka zabawa seksualna i ten kit z dziewczyną-Piętaszkiem to było tylko aktorstwo? - warknąłem. - Wiedziałaś, że byłaś bezpieczna, bo Julie przyjdzie za chwilę i wszystko przerwie, zanim zacznie się na dobre. - Oczywiście - powiedziała. - Byłam jeszcze wtedy dziewczyną Linca, pamiętasz? - Czy to Linc wymyślił, żeby tu przyszła i prosiła abym ją zostawił w spokoju? - Chyba tak. - Czas na kolejnego drinka. Zabrałem szklanki do kuchni, zrobiłem nowe drinki i zaniosłem je do pokoju. Tym razem usiadłem na sofie obok Sally, a ona nie oponowała. - Czy to wszystko układa ci się w jakąś całość, Rick? - spytała z nadzieją w głosie. To znaczy, czy miałam rację? Z tym, że wiem za dużo i dlatego jestem niebezpieczna dla Linca? - Powiedz mi coś jeszcze o tym nocnym klubie, o „Uwiązanym Koźle”. Często tam chodziłaś? - Więcej razy niż potrafię spamiętać. Od czasu, kiedy Julie zamieszkała w Sausalito, był jedynym miejscem, gdzie mogłam spotykać się z Lincem... z wyjątkiem sytuacji, kiedy ona śpiewała, a on wpadał tu na godzinkę. - Czy ten klub przynosi zyski? - Tak mi się wydaje. Przychodzi chyba dużo więcej ludzi, od czasu kiedy Linc zmienił tam wszystko. - Co to znaczy, że zmienił wszystko? - No wiesz, przedtem to była straszliwa speluna, nazywała się „Róg Minerwy”. Potem, tuż po przywiezieniu Julie z sanatorium, Linc wpadł na pomysł, żeby zmienić nazwę na „Uwiązany Kozioł” i wprowadzić wszystkie bajery: dziewczyny ubrane w trykoty, te dziwaczne świece i całą tę resztę. Chyba wydawało mu się, że to wszystko pasowało do piosenek, które śpiewała Julie. - Jaka klientela tam przychodzi? - Nie wiem. Różni ludzie. Dlaczego o to pytasz? - Zastanawiałem się, czy ktoś zostawia tam w recepcji swoje miotły.
- Żartujesz sobie - powiedziała niepewnie. - Wcale nie jestem tego pewny w tym momencie - stwierdziłem zgodnie z prawdą. - Rick? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czy grozi mi niebezpieczeństwo ze strony Linca? - Oczywiście. - Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. - Jest przekonany, że szpiegowałaś dla mnie. Przyłapał nas w sytuacji, którą trudno określić inaczej niż kompromitująca. Potem zrzuciłem go ze schodów. Myślę, że moje akcje nic stoją u niego wysoko, ale większością winy na pewno obarczy ciebie. - Masz taki milutki sposób przedstawiania spraw - powiedziała ponuro. - Co mam teraz zrobić? - Nic pytaj mnie - odparłem brutalnie. - To twój problem. Ja zamierzam teraz skończyć drinka, wrócić do hotelu i przespać się trochę. Jestem bardzo zmęczony. - Rick! - w jej głosie usłyszałem przestrach. - Nie możesz tego zrobić! - Zrobić czego? - Zostawić mnie tutaj... On tu wróci i zabije mnie. - Więc? - No, wiesz... - Jej górna warga zniknęła w szaleńczym grymasie, który miał chyba być uwodzicielski. - Czy nie mógłbyś zostać na noc... - przełknęła mocno -... ze mną? - Zawsze jestem podatny na przekupstwo, pod warunkiem, że stawka jest odpowiednio wysoka - powiedziałem. - Co dokładnie oferujesz? Jej wzrok wskazywał na to, że miała nadzieję, iż trafi i zabije mnie piorun, ale nie trwało to długo, bo zdała sobie sprawę, że to nie rozwiązałoby jej problemów. Mogła wybierać między jednym a drugim złem: albo Page-morderca, albo Holman-napaleniec. W końcu stwierdziła, że nie ma nic gorszego od śmierci. - Siebie - powiedziała cicho. - Proponuję ci układ - odparłem. - Tym razem bądź naprawdę moją asystentką. Popracuj ze mną nad tą sprawą i jeżeli w końcu uda się nam nakłonić Julie Marchant do złożenia podpisu pod kontraktem z Renekicm, to wypłacę ci dużą premię. A ja zostanę tu na noc na wypadek, gdyby wrócił Page, aby poderżnąć ci gardło. Ale tę noc spędzę na sofie, a ty będziesz sobie spała w sypialni. Przez chwilę najwidoczniej nie chciała w to uwierzyć. - Coś tu jest nie tak, jaki masz w tym cel? - stwierdziła zduszonym głosem.
- Próżność - odpowiedziałem jej. - Pójście z dziewczyną do łóżka dlatego, że jest ona do tego zmuszona szantażem, rani moją próżność i na dodatek to chyba nie byłoby przyjemne. - Chcesz powiedzieć, że wolisz, kiedy dziewczyny zgłaszają się na ochotnika? - Tak. - Jesteś tego pewien? - Jestem pewien. Szybko wstała z sofy i prawie pobiegła do sypialni. Kiedy wyszła z niej po dwudziestu sekundach, niosła przed sobą pościel i poduszkę pokrytą jedwabiem w paski. - Sofa jest bardzo niewygodna! - powiedziała z triumfem w głosie, rzucając wszystko obok mnie. - Ale ja nie jestem z tych, co zgłaszają się na ochotnika. Z żalem przyglądałem się, jak wracała do sypialni, a zanim zamknęły się drzwi, usłyszałem jeszcze szatański chichot. Pięć minut później zdałem sobie sprawę, że nie żartowała. Sofa była okropnie niewygodna. A ponadto za krótka i za nic nie mogłem się na niej zmieścić. Próbowałem zasnąć leżąc na brzuchu, ze stopami zwisającymi w dół, potem z głową zwisającą z drugiej strony. Tak czy siak, było bardzo niewygodnie. Upłynęły powoli dwie kolejne masochistyczne minuty, potem pomyślałem sobie: do diabła z tym wszystkim i poszedłem do kuchni. Zrobiłem sobie drinka i wróciłem do pokoju, potem usiadłem na sofie i zamyśliłem się posępnie. Sytuacja była dość śmieszna. Siedziałem w szortach, zastanawiając się na długą bezsenną nocą na tej pieprzonej sofie, a piękna blondynka spała sobie wygodnie w sypialni obok. Czy moja próżność osiągnęła już apogeum głupoty? Cóż jest zdrożnego w małym łagodnym szantażu? Kłopot z tym rozumowaniem sprowadzał się do czasu. Było zbyt późno na to, żebym zmienił swój stosunek do szantażu, bo gadaniem pozbawiłem się już takiej możliwości. Tak więc została mi tylko akcja bezpośrednia. A może odrobina sprytu? Skończyłem drinka, zgasiłem światło i na palcach pobiegłem do holu. Otworzyłem drzwi wejściowe, a potem zamknąłem je zdecydowanym ruchem. W momencie, kiedy zatrzaskiwały się głośno, mknąłem już w ciemnościach, by po chwili dać nura na sofę.Naciągnąłem na siebie kołdrę. Chwilę później powoli otworzyły się drzwi sypialni i na dywan padła smuga światła. W drzwiach pojawiła się rozwiana głowa blondynki, która nerwowo rozglądała się dookoła. - Rick? - powiedziała Sally drżącym głosem. - Co takiego? - zapytałem.
- Słyszałeś coś? - Nie - mruknąłem. - To drzwi wejściowe. - Kto miałby tu przychodzić o tej porze? - mamrotałem. - Oczywiście z wyjątkiem Linca Page’a. - Jestem pewna, że coś słyszałam. - To tylko nerwy. Wracaj do łóżka. Niechętnie zamknęła drzwi, a ja odczekałem cztery, a może pięć minut, podbiegłem na palcach i paznokciami przeleciałem po ich powierzchni. Ten dźwięk nawet mnie działał na nerwy i właśnie wskakiwałem na sofę, kiedy drżący głos wrzasnął: - Rick! Tym razem drzwi od sypialni otworzyły się gwałtownie. Usłyszałem odgłos tupiących stóp i chwilę później na mojej klatce piersiowej wylądował solidny ciężar. - Rick! - szeptała nerwowo. - On tu jest! Gdzieś w mieszkaniu... Przed chwilą słyszałam, jak drapał w drzwi. - To tylko twoja wyobraźnia - powiedziałem. - Wracaj do łóżka i prześpij się trochę. - To nie moja wyobraźnia - jęczała. - Idź i sprawdź. Ciężko westchnąłem. - Co trzeba zrobić, żeby sobie trochę pospać? - Potem dźwignąłem się z sofy, włączyłem lampkę stołową i ostentacyjnie sprawdziłem resztę pokoju, kuchnię, łazienkę i hol. - Nikogo tu nie ma - mruknąłem w końcu. - Tak jak mówiłem, to twoja wyobraźnia. Zza oparcia sofy patrzyła na mnie blada twarz, brwi szalały, a usta drżały. - Rick, zrób coś dla mnie, proszę. - Co takiego? - Idź na chwilę do sypialni... proszę. - Dobrze. - Wzruszyłem ramionami. - Ale pospiesz się, chce mi się spać. Poszedłem do sypialni i czekałem trzymając kciuki za siebie. Potem z pokoju dobiegł dziwny dźwięk - jakby kiepskie naśladownictwo trąbki wojskowej. Chwilę później do sypialni weszła marszowym krokiem Sally, wymachując rękami. Zatrzymała się z przytupem i zasalutowała energicznie. - Ochotniczka McKce gotowa do pełnienia obowiązków - powiedziała dziarsko. Cisza trwała może pięć sekund, podczas których jej pełne nadziei spojrzenie zbladło i ustąpiło miejsca zaniepokojeniu.
- Mówiłeś przecież... - zamruczała -... że wolisz, ażeby dziewczyny były ochotniczkami. Zgłosiłam się więc na ochotnika. Przestań tak na mnie patrzeć, Rick! Myśl o spędzeniu reszty nocy ze mną nie może być aż tak straszna, co? Jakoś wrócił mi głos. - To wyczerpanie nerwowe walką na froncie - jęknąłem. - Kiedyś nazywano to... Za moment wrócę do normy. Powinnaś mi powiedzieć, że tak właśnie sypiasz! - Och! - Jej twarz znów się rozjaśniła. Spojrzała w dół na swoje smukłe świetne nogi. Zawsze sypiam tylko w górze od piżamy. - Zdajecie sobie sprawę, szeregowy McKee - powiedziałem sucho - że zgłaszacie się na trudną i wyczerpującą fizycznie akcję? - Tak jest! - Zarzuciła mi ręce na szyję. - Ale zawsze powtarzam, że jestem gotowa zrobić wszystko dla mojego pułkownika! Zsunąłem ręce z jej talii, prześlizgnąłem się po biodrach i mocno ująłem wypukłości gołych pośladków. - Do boju, pułkowniku! - Wykonała nieznaczny ruch w stronę łóżka. - Do boju! - Są jeszcze jakieś rozkazy, pułkowniku? - Bezwarunkowa kapitulacja to chyba niezły pomysł - mruczałem, unosząc ją z podłogi i dźwigając w stronę łóżka. - Ale ani kroku w tył! Pod żadnym pozorem!
8 Racje żywnościowe były dość obfite, ale śniadanie zostało podane w kuchni, bo, jak podkreśliła kapral McKee, jej stół w pokoju padł ofiarą działań wojennych. Zwróciła też uwagę, żebym następnym razem używał artylerii trochę dokładniej. Wypiłem drugą filiżankę kawy i przyglądałem się kapralowi McKee krzątającemu się po kuchni w mundurze koszarowym: białym biustonoszu i białych majtkach w drobne paski. Pomyślałem sobie, że ten, kto nazwał wojnę piekłem, musiał być niespełna rozumu. Sally nalała sobie kawy i usiadła naprzeciw mnie. - A więc - zagaiła pogodnie - jakie są rozkazy na dziś? - Odbywam właśnie ze sobą naradę sztabową - powiedziałem. - Najpierw muszę wpaść do hotelu, żeby się ogolić i wziąć parę rzeczy, a potem pojadę chyba na wycieczkę za miasto; do lasu pod Monterey. - Ale nie beze mnie - rzuciła szybko. - Jadę tam, gdzie ty jedziesz! Nie zostanę sama, bo przyjdzie Linc i zamorduje mnie!
- Mam dla ciebie robotę, Piętaszko - odparłem. - Kiedy już ubierzesz się i będziesz gotowa wyjść do ludzi, zadzwoń do Johnny’ego Reinharta i powiedz, że musisz się pilnie z nim widzieć. Umów się z nim w holu jakiegoś hotelu, tak żeby dookoła było dużo ludzi. O jedenastej, to ważne, i przetrzymaj go tam przez przynajmniej piętnaście minut. - Co mam powiedzieć, kiedy przyjdzie? - Powiedz mu że Linc pobił cię z mojego powodu, ale że ty robiłaś tylko to, o co cię prosił cię. To znaczy starałaś się zdobyć moje zaufanie. Teraz Linc nie podnosi nawet słuchawki. Powiedz mu, że jesteś przestraszona, bo powiedziałem ci, że jedynym sposobem, w jaki mogę dobrać się do Julie, jest odkrycie szczegółów samobójstwa Carol. Oczy Sally rozszerzyły się. - Czy to prawda, Rick? - Z tym moim wyjazdem do sanatorium dziś po południu? Oczywiście. - O tym, że śmierć Carol może mieć wpływ na postępowanie Julie. - Być może. - Wzruszyłem ramionami. - Reinhart zada ci jeszcze masę pytań, ale odpowiedź na nie jest prosta: nic nie wiesz. - Dobrze - powiedziała bez przekonania. - Chyba mogę coś takiego zrobić. A co później? - Idź prosto do hotelu „Crescent”. Będę tam na ciebie czekał. Piętnaście minut później była już ubrana, a ja czekałem, aż zadzwoni do Reinharta. Mój zegarek wskazywał pięć minut po dziesiątej. Synchronizacja więc, jak sądziłem, powinna się udać. Sally odłożyła słuchawkę i popatrzyła na mnie. - Załatwione. Spotykam się z nim w kawiarni o dziesięć przecznic od jego biura, o jedenastej. - Dobrze. Zobaczymy się w hotelu gdzieś wpół do dwunastej. Pożegnałem się z nią zgodnie z regulaminem oficerskim, chociaż bąkała coś, że wygniotę sukienkę. Potem wyszedłem z mieszkania. Samochód miałem zaparkowany dwie przecznice dalej. Poszedłem po niego i ruszyłem w stronę North Beach. Jakieś dziesięć minut później zaparkowałem przy włoskim biurze podróży i jeszcze raz skontrolowałem czas - była dziesiąta trzydzieści. Dwa papierosy później byłem już znużony oczekiwaniem. Upłynęło piętnaście minut. Potem zobaczyłem Johnny’iego Reinharta wychodzącego na ulicę. Obserwowałem, jak dziarsko ruszył przed siebie, a potem znikł mi z oczu. Odczekałem jeszcze pięć minut, wysiadłem z samochodu i przeszedłem ulicę. Znudzona blondyna zdziwiła się na mój widok i odchyliła się do tyłu.
- Czego pan chce? - Umalowane brwi drgały nerwowo. - Pan Reinhart wyszedł... wróci nie prędzej niż za godzinę. - Wiem - odparłem swobodnie. - Właśnie spotkałem go na ulicy. Powiedział, żebym poczekał na niego w gabinecie. - Ale przecież pan Reinhart nikomu nie pozwala wchodzić do swojego gabinetu, kiedy go nie ma. - Dla mnie zrobił wyjątek. - Krzywo na nią spojrzałem. - Proszę mnie nie denerwować, dobrze? Jestem bardzo pobudliwy, a kiedy się zdenerwuję, to...! - Nachyliłem się w jej stronę z szyderczym uśmiechem. - Nie chciałaby pani, żebym wrzucił bombę za bluzkę? Przez chwilę próbowała skupić się na paznokciu kciuka, ale za bardzo trzęsły się jej ręce. - Skoro pan Reinhart tak powiedział... - Świetnie! - Roześmiałem się do niej zdecydowanie za wylewnie, wyszczerzając zęby. - A może pani zrobi sobie przerwę na kawę, kiedy ja będę tu czekał. Jeżeli ktoś zadzwoni, powiem, że pan Reinhart wyszedł. - Chyba tak zrobię! - Wstała z krzesła, chwyciła torebkę z biurka i obeszła mnie nerwowo. - Wrócę za pół godziny, panie... - Biegła już, nim zdążyła minąć drzwi. Wszedłem do mikroskopijnego gabineciku Reinharta i rozpocząłem poszukiwania. Sterta papierzysk na biurku niewiele mi powiedziała; głównie były to rachunki i nudne listy, które piszą importerzy zamawiając zagraniczne towary. Z szufladami biurka nie było wcale lepiej. Dowiedziałem się z nich tylko tego, że Reinhart palił mentolowe papierosy i, sądząc z liczby opakowań po chusteczkach, miał chroniczny katar. Następnie zwróciłem się ku zakurzonej szafce na akta stojącej w rogu i w trzeciej szufladzie od dołu znalazłem teczkę, która wyglądała obiecująco. Napis głosił: „Zaopatrzenie klubów”. Wyszarpnąłem ją z szuflady i usiadłem na biurku, żeby przejrzeć. Wyglądało na to, że Reinhart zajmował się, między innymi, zaopatrywaniem różnych klubów w importowane naczynia, sztućce, szklanki i kieliszki. Teczka zawierała rachunki za towary dostarczone do klubów w ciągu ostatniego roku. W sumie były cztery kluby. Jednym z nich był „Róg Minerwy”. Nazwa ta została przekreślona i pod spodem napisano: „Uwiązany Kozioł”. Przeglądałem spisy liczby towarów, dostarczonych do czterech klubów, i wszystko to wyglądało bardzo nudno; nie było niczego nielegalnego czy choćby romantycznego w dwóch tuzinach koniakówek, czy trzech kompletach nierdzewnych noży i widelców. Dopiero gdzieś przy piętnastym przeglądaniu danych, wpadłem na coś, czego nie potrafiłem uchwycić przez pierwsze sześć razy. W ciągu ostatnich kilku miesięcy inne kluby albo zawiesiły
działalność, albo zaczęły zaopatrywać się gdzie indziej. Mniej więcej od czasu przemianowania „Rogu Minerwy” na „Uwiązanego Kozła” był to jedyny klub zaopatrywany przez Reinharta. Wyglądało na to, że klub wcale nie kupował więcej, ale że dostawy stały się znacznie częstsze; dwa albo trzy razy na miesiąc zamiast raz, jak to było wcześniej. Odłożyłem teczkę do szafki, sprawdziłem dolną szufladę i nie znalazłem tam nic interesującego. Była już prawie wpół do dwunastej; czas, ażebym skończył szperanie. Znudzona blondynka skurczyła się pod ścianą, gdy mijałem ją na schodach i zawzięcie udawała, że jest niewidzialna. - Nadchodzi dzień panowania Los Angeles! - szeptałem gorączkowo, podczas gdy dziewczyna próbowała bezskutecznie wejść w ścianę. - Dziś most Golden Gate, jutro cały świat! Wróciłem do pokoju hotelowego i miałem czas, żeby się ogolić i zmienić ubranie, a ponadto, by wyjąć trzydziestkę ósemkę wraz z kaburą z walizki i przypiąć ją. Potem usłyszałem pukanie do drzwi. Sally dziarsko weszła do pokoju z uśmiechem na twarzy, a ja zamknąłem za nią drzwi. - Cześć! - Jej oczy, kiedy na mnie patrzyła, były pogodne. - Czuję się jak tajny agent! - Jedyna odpowiedź, którą mogę ci udzielić, brzmi: gdzie tak wcześnie rano można znaleźć tajnego agenta? - mruknąłem. - Co się stało? - Poszło gładko. - Zaszurała nogami po dywanie. - Szkoda, że nic widziałeś jego twarzy, kiedy mu powiedziałam, że wybierasz się dzisiaj do sanatorium, ażeby dowiedzieć się prawdy o śmierci Carol! Myślałam, że wybuchnie ze złości! - Co powiedział? - Niewiele - przyznała. - Powiedział, że Linc jest pieprznięty, jeżeli był zazdrosny o mnie, skoro robiłam tylko to, co mi kazał i że porozmawia z nim. Aha, dodał jeszcze, że to bardzo rozsądnie z mojej strony, że powiedziałam mu, co się dzieje, a Linc był głupcem bo mnie nic chciał słuchać. Powiedział, że przekona Linca... i to szybko. - Pytał cię o cos? - Nie. - Powoli potrząsnęła głową. - Byłam tym zaskoczona, po twoim ostrzeżeniu, pamiętasz? Byłam przygotowana, żeby powiedzieć mu, iż nic więcej nie wiem, ale nawet nie spytał mnie o nic więcej! Byłam tym trochę zawiedziona. - Coś jeszcze?
- Nie. Podziękował mi i powiedział, że będzie ze mną w kontakcie, albo on, albo Linc. Potem wyszedł. - Dobrze. - Uśmiechnąłem się. - Świetnie się spisałaś, kochanie. - Dziękuję, pułkowniku! - Strzeliła dziarsko obcasami. - Kiedy wyjeżdżamy z Monterey? - Zaraz po wczesnym lunchu - powiedziałem. Zjedliśmy stek w restauracji hotelowej i około pierwszej trzydzieści wróciliśmy do pokoju. Sally popatrzyła na mnie ze zniecierpliwieniem. - Powinniśmy już być w drodze, Rick. Co my tu robimy? - Muszę coś najpierw sprawdzić - powiedziałem. - Rozbieraj się! - Co? - Na chwilę zbaraniała, potem zachichotała. - Jesteś niemożliwy! Naprawdę! Nie mam nic przeciwko wykonywaniu rozkazów... mój pułkowniku, ale żeby urządzać takie poranki? - Masz wyjątkowo brudne myśli! - Roześmiałem się. - Nie, nie. To zupełnie co innego. Mam dla nas specjalne ubranie. Nie wejdziemy do tego sanatorium przed nocą, a te stroje sprawią, że będziemy prawie niewidzialni. Chcę, żebyś przymierzyła swój, bo są bardzo obcisłe i nakłada się je na gołe ciało. - Jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo będę taka, jak ta dziewczyna z komiksów... Nieustraszona McKee - dziewczyna o laserowych podwiązkach! Z czego, konkretnie, jest zrobiony ten specjalny strój? Nie będzie mnie łaskotał? - To nylon - powiedziałem bez przekonania. - Specjalnie preparowany nylon, który pochłania światło, tak że nawet przy księżycu jest się praktycznie niewidocznym. - A co z moimi włosami? - Rozpięła biustonosz i rzuciła go na krzesło. - Tak się składa, że jestem blondynką, a może zapomniałeś o tym? - Jest też kaptur z dziurami na nos i oczy. Cała reszta jest całkowicie zakryta. Ściągnęła majtki i rzuciła je obok biustonosza. - A więc, pułkowniku, proszę mi szybko pokazać ten strój. - Nagle zadrżała i otuliła piersi rękami. - Mała Sally marznie stojąc tu tak, jak ją Pan Bóg stworzył. - Jest w łazience - powiedziałem. - Nałóż go tam... możesz obejrzeć się w lustrze! - Dobrze.
Poszła do łazienki i zamknęła drzwi. Chwyciłem z szafy jedną z papierowych toreb na brudną bieliznę do prania i szybko wypchałem jej ubraniami i butami. Właśnie kończyłem, kiedy drzwi łazienki uchyliły się i wyjrzała z nich głowa Sally. - Hej! - Zmarszczyła nos. - Gdzie jest ten cholerny strój? Nie mogę go znaleźć. - Waży tylko kilka deko - powiedziałem spokojnie. - To takie małe zawiniątko w szafie. - No dobrze. - Jej oczy rozszerzyły się. - Kilka deko? I mimo to, będę w tym niewidzialna? - Tak. Drzwi znowu się zamknęły, a ja szybko wyszedłem z pokoju zamykając za sobą drzwi. Zatrzymałem się przy recepcjoniście i wręczyłem mu papierową torbę. - Holman - powiedziałem. - Pokój sto czterdzieści osiem. Chciałbym, żebyście wysłali tę torbę do mojego pokoju, ale nie wcześniej niż o czwartej po południu, dobrze? - Tak jest, proszę pana. - Wziął ode mnie torbę, która wyślizgnęła mu się z ręki i upadła bokiem. Na biurko wypadła para cytrynowych majtek, a oczy recepcjonisty wyszły na wierzch. - Dostałem właśnie główną rolę w męskiej rewii niedaleko stąd, a to jest mój strój zapewniłem go szybko. - Proszę powiedzieć boyowi hotelowemu, żeby zapukał, wszedł do środka i zostawił torbę na łóżku. Z widocznym trudem zapanował nad twarzą. - Czy będzie pan wtedy w pokoju? - Nie. - Więc dlaczego boy ma pukać, kiedy będzie te rzeczy odnosił? Wyjąłem z portfela banknot dziesięciodolarowy i położyłem go na biurku. - Czy to jest właściwa odpowiedź na wszystkie pańskie pytania? - Tak jest, proszę pana. - Błyskawicznie chwycił banknot, potem upchnął wskazującym palcem majtki do torby. - Kiedy zaczynacie przedstawienie? - Mniej więcej za tydzień - powiedziałem. Teraz była moja kolej na to, żeby być ciekawskim. - Dlaczego pan pyta? - Po prostu, nie chciałbym go przegapić. - Uśmiechnął się niepewnie. - Proszę się nie gniewać, ale muszę powiedzieć, że nie wygląda pan na takiego. - To rola charakterystyczna - odparłem z dumą. - Gram lesbijkę. Dochodząc do drzwi rzuciłem ukradkowe spojrzenie do tyłu i ujrzałem recepcjonistę stojącego na tym samym miejscu, z nieruchomą twarzą i rozbieganymi oczami. Pomyślałem
sobie, że po tym wszystkim powinienem przynajmniej załatwić mu dwa bilety na przedstawienie premierowe. Miałem też nadzieję, że boy hotelowy nie zapomni zapukać, kiedy będzie dostarczał torbę, bo w przeciwnym razie zarówno on, jak i Sally, zdziwią się trochę. Nie chodziło o to, że jej nie ufałem, raczej że uważałem, iż będzie mi przeszkadzała w sanatorium, a w pokoju hotelowym będzie bezpieczna przed Page’em. Nie żebym sądził, że Page będzie miał czas na poszukiwania Sally. - O tak, panie Holman - powiedziała raźno ubrana na biało recepcjonistka, prawie tak, jakbym był oczekiwany. - Doktor jest w swoim gabinecie. Myślę, że może pan wejść od razu. Podziękowałem jej, przeszedłem w stronę gabinetu Norrisa, zapukałem do drzwi i wkroczyłem do środka. Wszystko wyglądało tu tak samo; za taflowym oknem igrała fontanna, a trawnik ciągle wyglądał na dobrze utrzymany. Tym razem doktor nic kłopotał się wstawaniem zza pokrytego skórą biurka. Patrzył tylko na mnie przez dłuższą chwilę przez grube szkła w czarnych oprawkach, jakby żałował, że nie ma w ręku skalpela, potem skinął głową w stronę krzesła dla gości. - Proszę usiąść, panie Holman - suchy, wysoki głos był jeszcze bardziej precyzyjny, niż go zapamiętałem. - Widzę, że wrócił pan do nas. Usiadłem i zapaliłem papierosa. - Sądzę, że pańskie sanatorium, doktorze, jest fatalnie zauroczone. Jakaś siła każe mi tu przyjeżdżać. Może jest na to jakieś wytłumaczenie psychologiczne? Jego miękkie białe palce ujęły złote pióro wieczne i zaczęły obracać je delikatnie pomiędzy kartkami notatnika, tak jakby czerpały radość z dotykania prawdziwego osiemnastokaratowego złota. - Może wyjaśnienie jest bardzo proste, panie Holman? Jestem zdziwiony, że odwiedza mnie pan, a nie naszą panią dyrektor. - Uważam, że pani Whitcomb jest bardzo atrakcyjną kobietą - zgodziłem się. - Ale mężczyźni muszą pracować, a kobiety czekać - czyż nie tak? Mam jeszcze dwa pytania, doktorze. Dwie brudne złote rybki przestały na chwilę krążyć po powiększającym akwarium i spojrzały na mnie. - Zaczynam mieć wrażenie, że pan prowadzi jakiś medyczny quiz, panie Holman. Ale jeżeli to tylko dwa pytania... - Kto zarezerwował, jeżeli to właściwe słowo, miejsce w sanatorium dla Carol Marchant? - O ile pamiętam, zrobiła to jej siostra. - Lekko wzruszył ramionami. - To można sprawdzić w aktach. Pani Whitcomb może to zrobić dla pana.
- Świetnie - ucieszyłem się. - Czy ma pan kłopoty z pamięcią, doktorze? - O ile wiem, to nie. - Znad oprawek wychyliły się jego zdziwione brwi. - Dlaczego pan pyta? - Kiedy tu byłem ostatnim razem, powiedział mi pan wszystko o Carol Marchant, jej wysublimowanej skłonności do samobójstwa i o całej reszcie. Ale zapomniał pan wspomnieć, że była też eks-narkomanką, i że powodem, dla którego była uprzednio hospitalizowana, była kuracja odwykowa. - Och! - jęknął. - Wie pan, to dla dobra jej siostry i przyjaciół, panie Holman. Czy zgodzi się pan ze mną, że nie jest to informacja, którą powinno się... przekazywać osobom postronnym? - Czy zwykle lata pan na sabat, czy zostawia miotłę w domu i chodzi po prostu na piechotę, doktorze? Złote wieczne pióro wypadło mu nagle z palców, potoczyło się po biurku i upadło na dywan. - Proszę mi pozwolić rozwiązać tę zagadkę. Przez chwilę ostentacyjnie myślał. - Aha, już wiem. Ja jestem psychiatrą, a pan zakłada, że jestem czarownikiem. Proszę mi powiedzieć, panie Holman, czy przyszedł pan tu tylko po to, żeby mnie obrazić, czy miał pan jeszcze coś innego na względzie? - Mówiąc o sabatach i czarownicach, miałem na myśli zarówno Julie Marchant, jak i Barbarę Delancy. Jak się czuje Barbara? Ciągle otrzymuje środki uspokajające? - Jej stan uległ zdecydowanej poprawie - zauważył zwięźle. - A teraz... - Miałem przecież na myśli również to, że człowiek o nazwisku Johnny Reinhart zarezerwował Carol Marchant miejsce w sanatorium - warknąłem - oraz to, że inny człowiek o nazwisku Linc Page nalegał, aby jej siostra - Julie - przyjechała razem z Carol, bo bał się, że coś może się tutaj z nią stać, jeżeli będzie sama! - Rozumiem - westchnął lekko. -...jest to rzecz, którą możemy załatwić od razu. Nacisnął guzik, a po chwili odezwał się, brzmiący metalicznie, głos Stelli Whitcomb. - Pani Whitcomb, proszę przynieść tu niezwłocznie książkę przyjęć pacjentów. Norris nacisnął guzik jeszcze raz i odchylił się do tyłu na krześle. - Nie rozumiem pańskiej wrogości w stosunku do mnie, panie Holman. I, jako że nic jest pan moim pacjentem, nie będę nawet próbował! Ale ostrzegam pana, że gwałtownie tracę cierpliwość, i jeżeli nie zmieni pan swojego stosunku, będę zmuszony wyprosić pana! Na delikatne pukanie do drzwi Norris zareagował grymasem pełnym irytacji, a potem powiedział:
- Wejść! Słyszałem za sobą jej kroki, potem Stella Whitcomb pojawiła się w zasięgu mego wzroku, niosąc obłożoną księgę, którą położyła przed doktorem. Ubrana była w ciemnoczerwony, przetykany brązem kostium z jerseju, który podkreślał jej wydatne piersi i linię bioder. Krótko ścięte czarne włosy miały bardzo intensywny połysk i stanowiły wspaniałą ramę dla jej kremowo-białej skóry. Ciemne oczy zwróciły się w moją stronę, a twarz rozjaśniła się uśmiechem. - O, pan Holman! Cieszę się, że znowu pana widzę! - Ja również cieszę się, że panią widzę - zamruczałem. - O, tutaj - powiedział Norris chrząkając z satysfakcją. - Osiemnasty maja. Carol Marchant. Towarzyszyła jej siostra, Julie Marchant. - Obrócił księgę w moją stronę. - Nie sądzę, żeby uwierzył mi pan na słowo, proszę więc sprawdzić osobiście. - Nie będę się tym kłopotał - odparłem. - Takie księgi prowadzone są po to, żeby przeglądali je ludzie tacy jak ja albo prokurator czy policja. To niczego nie zmienia. W dalszym ciągu jestem przekonany, że to Reinhart przywiózł ją tutaj. - Oczywiście, że tak! - powiedziała Stella Whitcomb, a w jej głosie słychać było cichutki śmiecił. - Pan Reinhart musi mieć wszystko w najlepszym gatunku! - Popatrzyła na mnie, w jej oczach tańczyły figliki uśmiechu. - Czy chce pan wiedzieć coś jeszcze, panie Holman? - Stella! - Norris wystrzelił z krzesła, jakby ktoś pociągnął za zwój sznurków podtrzymujących kukiełkę. - Ty idiotko! - jego głos był prawie niesłyszalny, ponieważ był aż tak wysoki. - Co ty, do cholery, robisz? - Nic denerwuj się, konusie. - Spojrzała na niego pogardliwie. - Johnny jest tu i zajmie się wszystkim. - Potem spojrzała na mnie i jej usta wykrzywił sardoniczny uśmiech. - Jest pan najlepiej prezentującą się muchą, jaką udało mi się chwycić w utkaną przeze mnie sieć. Holman? - Uśmiech znikł z jej twarzy, gdy popatrzyła nad moją głową. - Teraz, Bleeker powiedziała lekkim tonem. Zbyt późno przypomniałem sobie, że nie wysiliłem się, aby spojrzeć za siebie, kiedy weszła do gabinetu Norrisa z tą księgą przyjęć. Wystarczyło, że zostawiła drzwi otwarte, a teraz - znowu zbyt późno zacząłem obracać głowę. Przez króciutką chwilę widziałem triumfujący wyraz na twarzy Bleekera, a potem kolba pistoletu wtrąciła mnie w stan nieświadomości.
9 Obudziłem się z pękającą od bólu głową w ciepłym, mokrym, brezentowym świecie. Chciałem dotknąć tyłu głowy, ale nie dałem rady. Chciałem poruszać stopami i też nie mogłem. Kiedy powoli odwracałem głowę, pod moją brodą zabulgotała ciepława woda, a czoło otarło się o szorstki brezent. Światło u góry oślepiło mnie, kiedy spróbowałem spojrzeć w tamtą stronę. Zamknąłem więc oczy na kilka sekund i nie ponowiłem próby. Drugim razem próbowałem ostrożnie, po jednej rzeczy na raz, bo stwierdziłem, że do obłędu nie ma się co spieszyć. Po pewnym czasie miałem wszystko rozpracowane, ale wtedy już zacząłem żałować, że w ogóle próbowałem. Ręce miałem wyciągnięte nad głową, a nadgarstki przywiązane do czegoś bardzo masywnego; to samo działo się z moimi kostkami u nóg; poza tym byłem rozebrany do naga i zanurzony w ciepławej wodzie w brezentowej wannie. - Jak się czujesz? - zapytał ciepły, sympatyczny głos. - Okropnie, boli mnie głowa. - Ostrożnie zwróciłem wzrok w stronę, skąd dochodził głos, i w ograniczonym polu widzenia dostrzegłem wydatne piersi i klepsydrowate biodra odziane w jersej. - Dobrze ci zrobi taka kąpiel - łagodnie stwierdziła Stella Whitcomb. - Bardzo rozluźnia... jest bardzo kojąca... wiesz? - Pod warunkiem, że się wpierw nie utopię. - To się nie może zdarzyć - rzekła z przekonaniem w głosie. - Właśnie dlatego stosujemy wanny brezentowe... to jakby wodoszczelny hamak - woda i ciężar twojego ciała będą utrzymywać głowę i stopy ponad powierzchnią. Rozluźnij się, dobrze? - Jak długo mam tu tkwić? - Jeszcze z dziesięć minut. Do tego czasu powinna cię przestać boleć głowa. - Odpowiedz mi na jedno pytanie - powiedziałem. - W całym tym mętliku układów pomiędzy Julie i Carol Marchant a Lincem Page’em i Johnnym Reinhartem, oraz miotłami, które świszczą po nocach; jedyną konkretną wiadomością było to, że Carol Marchant była narkomanką. I to ty powiedziałaś mi o tym, prawda? - Prawda! - Dlaczego? - Ponieważ zapewniało twój powrót tutaj. Wiedziałam, że jeżeli jeszcze raz popatrzysz na Page’a i Reinharta, mając na względzie heroinę, to wyrobisz sobie odpowiedni pogląd, który przyprowadzi cię tu z powrotem.
- Ciągle nie wiem, o co chodzi! - zaprotestowałem. - Wkrótce się dowiesz. Jak głowa? - Lepiej. - To dobrze! - Nachyliła się nad wanną, tak że jej głowa znalazła się w polu mojego wzroku. Ciemne oczy błyszczały, gdy uważnie przyglądała się mojej twarzy, potem różowy koniuszek języka powoli pogłaskał dolną wargę. Ręka wsunęła się między moje kolana i wynurzyła trzymając korek od wanny. Gdzieś pod sobą słyszałem bulgocącą wodę, spływającą z wanny. Położyła rozłożoną dłoń na mojej klatce piersiowej, potem lekko zgięła palce i wbiła paznokcie w moją skórę. - Musisz być strasznie silnym facetem, Rick! - Jestem mokry! - warknąłem. - Wysuszę cię. Jej głowa zniknęła na chwilę, a tułów odziany w jersejowy żakiet wycofał się, by po chwili wrócić. Ponownie nachyliła się nad wanną z białym ręcznikiem w rękach i zaczęła wycierać moje ciało. Jej ręce pracowały metodycznie i zmysłowo, bez pośpiechu. Kiedy skończyła, całe moje ciało płonęło i piekło; czułem się tak, jak sułtan na chwilę przed wkroczeniem do haremu. - Dobrze? - Jej usta były blisko i uśmiechnęły się do mnie zachęcająco. - Wspaniale! - powiedziałem. - A może mnie stąd wypuścisz? - Później. Ciemne oczy były ogromne, znalazły się tuż obok moich; rozpalał je spokojny ogień. Potem jej usta dotknęły moich. Najpierw delikatnie, a potem z szybko rosnącą siłą. Ręce badały moje ciało, leciutko je pieszcząc, czasami poruszały się szybko, czasami powolutku, ale zawsze było to prowokujące. Po, jak mi się zdawało, długim czasie, delikatnie chwyciła na chwilę moją dolną wargę pomiędzy swoje zęby i cofnęła głowę. - Jesteś niezwykle zmysłowym mężezyzną, Rick! - wyszeptała. - Ale nie ze związanymi rękami - warknąłem. Ścierpły mi już. - To nie potrwa długo, kochanie. Jej twarz znowu zniknęła i pozostało mi wpatrywanie się w jersejowy żakiet. Potem widok szybko zmienił się i jersej ustąpił miejsca alabastrowemu kolorowi skóry. Przez chwilę gapiłem się na fantastyczne linie jej nagiego ciała, a potem znowu zniknęła.
- Nie martw się, kochanie! - jej głos doszedł znad mojej głowy. - Wanna jest zawieszona na żelaznej ramie, opuszczę ją na podłogę - zabulgotała - bo w powietrzu byłoby trudno, nie sądzisz? Rozległ się skrzypiący dźwięk i poczułem przez brezent twardy beton pod plecami. Kilka sekund później obniżyły się moje nogi, a ja ległem płasko na podłodze. Czułem, że moje ręce wyskoczą mi za chwilę ze stawów i oznajmiłem jej o tym. - Jeszcze chwileczkę, kochanie. Przerzuciła przeze mnie jedną nogę i stanęła nade mną okrakiem, a potem zniżyła się do pozycji siedzącej, aż poczułem jak sztywny, ale uległy ciężar jej ciała przygwoździł mnie do podłogi. Nachyliła się do przodu, tak że pełne piersi z twardymi koralowymi sutkami zakołysały się swobodnie. Uśmiechnęła się do mnie. - Wiem, że będziesz cudownym kochankiem - wyszeptała. - Możesz być tak ostry, jak tylko chcesz, nic mam nic przeciwko temu. - Ze zwichniętymi rękami będę najgorszym kochankiem w historii! - mruknąłem. - Mój biedny Rick, przepraszam, zapomniałam o tym. - Wyciągnęła się nade mną, a chwilkę później roztarłem nadgarstki. Chwyciła je i delikatnie opuściła moje ręce, potem zaś starannie umieściła moją prawą dłoń na swej lewej piersi i zaczęła delikatnie i ze znawstwem masować. - Za chwilę wszystko będzie dobrze, kochanie! Jej biodra poruszały się w powolnym, doprowadzającym do obłędu rytmie. - A teraz... - Ułożyła moją lewą dłoń pod swoją prawą piersią i zaczęła masować drugą rękę. - Czy teraz jest lepiej? - Pozwól, że nimi poruszam - powiedziałem. Uniosłem obydwie ręce nad głową i zgiąłem je kilka razy, a w tym czasie jej biodra poruszały się ruchem jednostajnie przyspieszonym. Potem chwyciłem ją za ramiona i pociągnąłem na siebie. Miękki ciężar jej piersi oparł się mocno o mój tors, westchnęła głęboko z ukontentowania, ale kiedy próbowałem pocałować ją, szybko odwróciła głowę. - Nie tak szybko, kochanie! - roześmiała się niskim głosem, w którym brzmiał triumf. - Nie chcemy chyba, żeby się skończyło, dopóki jeszcze na dobre się nie zaczęło, prawda? - To kwestia gustu! - warknąłem. Potem objąłem jej szyję rękami i ścisnąłem. Zanim został odcięty dopływ powietrza do płuc, zdołała jeszcze chrząknąć z niedowierzaniem. Potem zatrzęsła się gwałtownie, kiedy wzmocniłem uścisk, aż w końcu całe ciało rozluźniło się. Puściłem jej szyję i z trudem usiadłem. Udało mi się przepchnąć na podłogę bezwładne i ciężkie ciało przez obwisły brezentowy brzeg wanny. Przemieściłem się
na pośladkach na drugi koniec wanny, aż udało mi się chwycić skórzane dyby, zaciśnięte dookoła moich kostek i przywiązane do żelaznej ramy. Chwilę później rozwiązałem je. Ubranie Stelli leżało rzucone w kupkę na podłodze, a na poręczy krzesła stojącego obok zobaczyłem moje rzeczy. Szybko się ubrałem, starając się filozoficznie podejść do faktu, że nie było tam mojego pistoletu. Potem przetoczyłem Stellę do wanny, związałem jej ręce i nogi skórzanymi dybami i zakneblowałem wymiętym ręcznikiem, którego przed chwilą użyła do wytarcia mojego ciała. Barwa jej twarzy wróciła już prawie do normy. Oddychała powoli, ale równomiernie. Pomyślałem więc sobie, że poza paroma siniakami na szyi, szybko wyliże się z tego. Oddychała przez nos, była więc szansa, że knebel jej nie udusi. Nie, żebym się specjalnie przejął, gdyby było inaczej - po raz pierwszy grałem trutnia w numerze królowej pszczół i bardzo mnie to ubodło. Z perspektywy pionowej wszystko wyglądało inaczej. Pomieszczenie, w którym się znajdowałem, było całkiem spore, ściany pomalowane na biało wyglądały sterylnie, podłoga była cementowa, a jedna ze ścian zastawiona była szafkami pełnymi złowrogich machin i złowieszczo wyglądających narzędzi. Zauważyłem dwie brezentowe wanny, rozciągnięte sztywno na żelaznych ramach i poczułem, jak mi się jeżą włosy na szyi, kiedy zdałem sobie sprawę, że obydwie są zajęte. Po dokładniejszym przyjrzeniu się stwierdziłem, że w wannach leżały Julie Marchant i Barbara Deleney, obydwie zakute, tak jak ja, w skórzane dyby, a ich nagie ciała zanurzone były w ciepławej wodzie. Julie miała zamknięte oczy i oddychała tak powoli, że przez chwilę wydawało mi się, że wcale nie oddycha. Odchyliłem jedną z powiek - źrenica nie zareagowała na jaskrawe światło. Chwilę później podobną reakcję stwierdziłem u wychudzonej blondynki. Pomyślałem sobie, że obydwie zostały naszpikowane narkotykami a potem do głowy przyszła mi okropna myśl. Gorączkowo przeszukałem kieszenie spodni, w końcu znalazłem zegarek i popatrzyłem nań z niedowierzaniem. Wskazówki pokazywały dziewiątą trzydzieści; w momencie, kiedy Bleeker trzasnął mnie kolbą w biurze Norrisa, nie mogło być później niż piąta trzydzieści. Co się w takim razie stało z czterema godzinami? Stella musiała mnie również podać narkotyki, ale być może dziewczyny dostały większą dawkę, bo chciała, żebym był przytomny i odegrał rolę trutnia przy królowej pszczół. W żaden sposób nie mogłem pomóc dziewczynom. Zdecydowałem się więc dokonać szybkiej inwentaryzacji szafek, zanim wyruszę w nieznany świat. Najlepszym narzędziem, na jakie udało mi się natrafić, było coś podobnego do skalpela. Nożyk miał ze dwadzieścia pięć centymetrów długości, z czego połowę stanowiło ostrze zwężające się w ostry czubek.
Zatrząsłem się na samą myśl o jego możliwych zastosowaniach. Potem wyjąłem go z szafki i schowałem w skarpetkę, tak że ostrze oparło się o środek trzewika. Drzwi były zamknięte od środka, żeby nikt nie przeszkadzał królowej pszczół. Delikatnie przekręciłem klucz w zamku, odchyliłem drzwi i wyjrzałem. Chwilę później wyszedłem na oświetlony, ale pusty korytarz. Z jednej strony kończył się ścianą. Dokonałem więc inteligentnego wyboru i ruszyłem w przeciwnym kierunku. Kiedy doszedłem do końca korytarza, zobaczyłem, że wychodzi on do holu. Po przeciwnej stronie znajdowały się gabinety Stelli i Norrisa. Drzwi gabinetu Norrisa były szczelnie zamknięte, ale drzwi obok były na wpół otwarte, a na słabo oświetlony korytarz padało światło. Przemknąłem na palcach i rozpłaszczyłem się pod ścianą nasłuchując. W gabinecie rozmawiało dwóch ludzi. Rozpoznałem ich głosy - należały do Reinharta i Page’a. -... ale dlaczego Julie? powiedział chrapliwie PaBo ty próbowałeś być tak cholernie cwany! - warknął Reinhart. - Gdybyś nie był taki chytry, próbując wygrać obydwa końce przeciw środkowi, to znaczy Julie i Holmana przeciwko mnie, nie byłoby to wszystko potrzebne. Ale teraz jest i to wyłącznie dzięki tobie. - Posłuchaj - głos Page’a brzmiał bardzo wysoko. - Wszystko byłoby w porządku, gdyby ta suka, Sally McKee, nie wyrolowała mnie i nie opowiedziała wszystko Holmanowi! To nie była wina Julie i nie rozumiem... - Nie ma innego wyjścia - przerwał mu Reinhart. - O co ci chodzi, Page? Dostajesz przecież połowę akcji! - Tak, ale... Julie jest cholernie dobrą śpiewaczką i ściąga do klubu tłumy. - Czemu, do cholery, przejmujesz się liczbą klientów, którzy przychodzą na recitale? Reinhart roześmiał się szyderczo. - Przecież i tak nic o to chodzi! - Ale to bardzo niesprawiedliwe wobec niej. Tak naprawdę to nigdy nic była wciągnięta... - Powinieneś był pomyśleć o tym przedtem, zanim ją w to wciągnąłeś, Linc! Miałeś nawet drugą szansę, kiedy wmieszał się w to wszystko Holman, ale... nie!... Ty musiałeś być mądrzejszy i wciągnąłeś ją w to drugi raz! Wyślij na jej pogrzeb duży wieniec... i już! Zapadła długa cisza i gdzieś po pięciu sekundach Page mruknął: - Dobrze! Ale czy jesteś pewny, że to się uda drugi raz? - Hokus-pokus? - Reinhart roześmiał się. - Pewnie, a dlaczegóż by nie? Przecież Norris gwarantuje, że tak będzie. - No tak, ale po co jeszcze raz szpikować narkotykami tą Delaney?
- Bo trzeba ją wytrącić z równowagi, tym razem na dobre. Taką nadzieję ma Norris. Mówi, że zaczyna przypominać sobie zbyt wiele o pierwszym razie. - Przede wszystkim, nic mielibyśmy tych wszystkich kłopotów - powiedział żałośnie Page - gdyby Ca roi... - Nie mów nic o Carol - w głosie Reinharta zabrzmiało okrucieństwo. - Znasz pierwszą zasadę w branży; jeśli siedzisz w interesie, nie ćpasz. Potem jakiś wszawy sukinsyn zaczął podawać to Carol i... powiem ci coś, Linc, gdybym wiedział, że to byłeś ty, w tej chwili wyrżnąłbym ci serce! - Ja tego nie zrobiłem... naprawdę! - Page był mocno zdenerwowany. - Mówiłem ci już, że to Julie. Owszem, prochy brała ode mnie, ale mówiła, że to dla znajomego. Nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, że... W tym momencie przestałem się interesować rozmową głównie dlatego, że do tyłu mojej szyi przylgnęła zimna lufa pistoletu. Za moimi plecami rozległ się chichot, a potem głos Bleekera wyszeptał radośnie: - Wszędzie cię tu pełno, palancie! - Muskularna ręka pchnęła drzwi na oścież. Chodź, zrobimy sobie małe przyjęcie, co? Chwilę później mocnym ruchem wepchnął mnie do gabinetu. Zarówno Page, jak i Reinhart spojrzeli na mnie szczerze zdziwieni, gdy chwyciłem się poręczy krzesła i odzyskałem równowagę. Bleeker dumnie wkroczył za mną. Z trzaskiem zamknął drzwi i uśmiechnął się do nich. - Znalazłem go, jak podsłuchiwał pod drzwiami - powiedział. - Wszędzie pełno tego palanta. - Co ze Stellą? Co się z nią stało? - zapytał szybko Reinhart. Bleeker wzruszył potężnymi ramionami. - Pójdę i sprawdzę, jeżeli chcesz, ale kto by się tam przejmował tą nadętą suką? Reinhart wyciągnął spod płaszcza pistolet i wycelował go we mnie. - Idź i zobacz - warknął - coś mogło się jej stać. - Dobrze - zgodził się Bleeker. - Ale to jej wina, że ten palant swobodnie tu sobie spacerował... powinna dostać... - Idź i sprawdź, czy wszystko z nią w porządku! - warknął Reinhart. - I nie próbuj nawet karać jej za to, że wypuściła Holmana. Jeżeli ją tkniesz, grubasie, to załatwię cię na dobre! - Dobrze, Johnny. - Oburzenie zniknęło gdzieś i dodał przestraszonym głosem: - Nic jej nic zrobię.
- Obrócił się i szybkim truchtem wypadł z pokoju. Reinhart popatrzył na mnie i roześmiał się. - Siadaj, Holman. Przyszedłeś trochę za wcześnie na przyjęcie, ale to nie ma większego znaczenia. Poszperałem w kieszeni i znalazłem prawie pustą paczkę papierosów. Wyjąłem ją powoli. Obydwaj przyglądali mi się, gdy zapalałem papierosa, jakby była to jakaś magiczna sztuczka. - Mam nadzieję, że Stella czuje się dobrze? - zapytał Reinhart. - Nieźle - powiedziałem. - Bierze teraz nocną kąpiel. Roześmiał się z uznaniem w głosie. - Ach, ta Stella! Jest jedyna w swoim rodzaju! - Z tego, co słyszałem, Carol też była jedyna w swoim rodzaju. - Co, do cholery, chcesz przez to powiedzieć? - W każdym razie, zanim zrobiono z niej narkomankę - odparłem. - Jestem ciekawy, jak daleko zaszedłbym w dociekaniach, nim popełniłem błąd i odwróciłem się tyłem do Bleekera w gabinecie Norrisa kilka godzin temu. Oficjalnie i legalnie zajmujesz się importem, a na boku sprowadzasz też trochę heroiny, tak? - Oczywiście. - Skinął twierdząco głową. - Ale heroina pochodzi z Chicago, nie z zagranicy. Kosztuje znacznie więcej, ale w ten sposób interes jest dużo bezpieczniejszy. Spojrzałem na Paga. - O, jest tutaj i nasz przyjaciel Linc. On się zajmuje detalem, tak? - Co jeszcze? - Reinhart znowu się uśmiechnął. - To chyba z tego powodu odwiedziłeś moje biuro, kiedy mnie tam nie było. Namówiłeś Sally McKee, żeby się w tym czasie spotkała ze mną, tak? - Sally miała narzeczonego o nazwisku Page i przyjaciółkę o nazwisku Marchant ciągnąłem. - Julie; miała siostrę Carol, a ta narzeczonego - Johny’ego Reinharta. - Jaki ten świat jest mały - mruknął Reinhart. - Tak pomyślał sobie chyba Linc, kiedy poznał Carol. - Wzruszyłem ramionami. - Był ambitny i niezbyt szczęśliwy, ponieważ był tylko jednym z twoich detalistów. - Zamknij się, Holman - warknął Page. - Pozwól mu mówić! - powiedział spokojnie Reinhart. - Nie mamy teraz nic lepszego do roboty. - Tak więc wyglądała sytuacja - kontynuowałem.
- Gdyby Lincowi udało się zyskać zaufanie Carol, może wygadałaby się z czymś o swoim narzeczonym, co mogłoby się okazać istotne. Coś, czego Linc mógłby użyć, aby zaszantażować Reinharta, żeby ten dał mu większą działkę w interesie; jak, na przykład, zlikwidowanie innych detalistów i pozostawienie tylko jednego - Linca. - Walnę go w ryło - powiedział stłumionym głosem Page. - To zamknie jadaczkę. - Uspokój się! - rzekł Reinhart łagodnym głosem. - Ten Holman to bystrzak. Zawsze lubiłem słuchać bystrzaków. Może się czegoś nauczysz? - Jakimś cudem... - przerwałem na chwilę. - Jakimś cudem Carol chwyciła przynętę i powiedziała Lincowi coś miłego i ważnego. Później nadszedł dzień, kiedy zemdlała, a Julie dowiedziała się, z jakiego powodu i umieściła ją w szpitalu w San Francisco, na odwyku. Potem, kiedy można już ją było przemieścić, ty... - wskazałem głową na Reinharta -... przywiozłeś ją tutaj. - I co dalej? - zapytał. - I jej siostra przyjechała tu z nią. - Wiesz przecież, jak to było - stwierdził spokojnie. - Julie była zakochana w Lincu, ale wiedziała że ta suka McKec była jego narzeczoną. Potem Linc - wiadomo, jakim jest gentelmenem - powiedział jej, że jego stosunek może ulec gwałtownej zmianie, jeżeli dostarczy mu informacji od siostry. Carol była lojalną dziewczyną, więc Julie nie miała szansy. Ale potem wpadła na świetny pomysł! Wpuścić Carol w ćpanie, a potem zagrozić odcięciem dostaw, jeżeli nie dostarczy informacji. Na tym etapie Carol - jak każda narkomanka - sprzedałaby własną matkę, gdyby tylko musiała! - I Julie przekazała Lincowi tę istotną informację, tak więc mógł cię zaszantażować i dostać większą działkę w interesie? - stwierdziłem. - To prawda! - Zastanawiałem się nad tym. - Rzuciłem niedopałek na dywan i przyglądałem się, jak wypala w nim dziurę. Potem rozdeptałem go nogą. - Nad ową istotną informacją. Potem zobaczyłem to sanatorium i zacząłem kombinować, w jaki sposób jest związane z tą sprawą. Kiedy doszedłem do kłopotów, które musi mieć ktoś, kto - tak jak ty - importuje na wielką skalę, pierwsza wersja wydawała się prawdziwa. Największym problemem przy hurtowym imporcie surowej heroiny, wartej ćwierć miliona dolarów, albo i więcej, jest miejsce na bezpieczne składowanie i sortowanie do sprzedaży detalicznej, prawda? - Uśmiechnąłem się do niego. - To naprawdę świetny pomysł, Johnny. Takie własne sanatorium z własnym
potulnym lekarzem i tymi wszystkimi lekami, i narkotykami, które się w takim miejscu legalnie znajdują! - Widzisz? - Popatrzył na Page’a. - Mówiłem ci, że to bystrzak. Ale ty musiałeś próbować wodzić go za nos, mając nadzieję, że wpuścisz mnie w kanał i dostaniesz jeszcze większą dolę! - No, bo wiesz... - Page niepewnie wzruszył ramionami. - Wszystko byłoby dobrze, gdyby ta suka, ta McKec, nie przeszła na jego stronę w najgorszym momencie. - Nie oszukuj się - powiedział z politowaniem Reinhart. - Holman i tak założyłby ci kółko na nos. - A co z Carol? - spytałem. Przeczesał palcami swoje krótko ostrzyżone włosy i popatrzył na mnie. - Carol? Chodzi ci o to, jak zginęła? - mówił obojętnym tonem. - To był wypadek. - Jak to się stało? - Prawie nigdy nie mogłem się z nią spotkać sam na sam... ta pieprzona siostra była cały czas przy niej. Pewnego popołudnia byłem tu i zobaczyłem Julie spacerującą samotnie. Zapytałem więc Stellę, gdzie mogę znaleźć Carol. Powiedziała, że Carol jest poddawana rutynowej terapii; była w jednej z ciepłych wanien. Poszedłem więc tam, żeby się z nią zobaczyć. W jednej wannie była ta Dalaney, ale wyglądało na to, że spała. Przestałem się więc nią przejmować. Ale Carol nie spała, nie była nawet w wannie. Strzelała sobie właśnie działkę w żyłę. - Wzrok jego na chwilę stracił swoją ostrość. - Nigdy nie dowiem się, jak odkryła, gdzie to trzymaliśmy, ale pozostaje faktem, że odkryła. Bardzo się wtedy wkurzyłem. Po tym wszystkim, po tej całej kuracji odwykowej ona tu sobie ćpa dalej! Klęczała przy wannie, a kiedy zobaczyłem, co robi, po prostu przestałem myśleć. Wszystko związane z nią wydawało mi się wtedy jakieś brudne. Chwyciłem ją za szyję i wepchnąłem głowę pod wodę, tak jakbym przypominał sobie, że krzyczałem coś o zmyciu z niej całego brudu... Nie wiem, jak długo stałem tam wrzeszcząc i trzymając jej głowę pod wodą, ale nie trwało to długo. Wpadła Stella i odepchnęła mnie, ale kiedy wyjęła Carol z wody, ta nie żyła już. W chwilę później usiadła ta Delaney i z ogromnym spokojem powiedziała, że widziała wszystko i że jestem mordercą. - Byłeś więc w nie lada tarapatach - powiedziałem błyskotliwie. - Tak, Delaney widziała wszystko - mruknął. - Julie spacerowała niedaleko, czekając, aż jej siostra wróci z terapii. Wtedy Stella powiedziała, że można by to jakoś załatwić i powinniśmy porozmawiać z Norrisem. - Kiedy widzę tego karła, po plecach przebiegają mnie dreszcze - mruknął Page.
- Nie ulega wątpliwości, że to wariat - przyznał Reinhart - ale wtedy przyjąłbym pomoc i od diabła. Tak więc Stella miała przyprowadzić doktora, a ja zostałem przy drzwiach, żeby nikogo nie wpuścić do środka. Potem przyszli oboje, Stella i Norris, i przedstawili mi cały plan. Norris prowadził doświadczenia nad nowymi lekami halucy... coś tam. - Halucynogennymi? - zasugerowałem. - O, właśnie. Było ich kilka, tak powiedział, meskalina, kwas... i kilka innych, których nazw nie pamiętam teraz. W każdym razie chodziło o to, że niektóre z nich powodują, iż ludzie wyobrażają sobie rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły lub - i to było szczególnie istotne - które rzeczywiście się zdarzyły. - Sabat? - zapytałem. - To był pomysł Stelli - czasami wydaje mi się, że ona jest jeszcze większym świrem niż Norris! Podali więc Julie w kawie „Myszkę Miki” i wpompowali w nią drugie świństwo, kiedy straciła przytomność. Potem zrobili to samo z Barbarą Dalaney. Tej nocy odbył się sabat... - Powoli potrząsnął głową. - Wiecie co? Nawet się trochę wystraszyłem. Bleeker zaniósł ciało, a oni... hm, udawali, że złożyli ofiarę, wyrzucając ją w dół wodospadu. - Zdawało mi się, że Bleeker miał znaleźć ciało tego samego dnia? - przerwałem. - Następnego popołudnia. - Reinhart uśmiechnął się. - Tej nocy Norris wezwał policję i powiedział, że zginęła jedna z pacjentek. Zorganizowali poszukiwania, ale nie dotarli do rzeki. Wznowili je następnego dnia, przy pomocy Bleekera i to on był tym sokolim okiem, któremu udało się w końcu znaleźć ciało. - Sabat wyprowadził ponownie umysł Barbary Dalaney z równowagi, tak więc nie musieliście się nią martwić - powiedziałem. - A co było z Julie? - Kiedy obudziła się następnego dnia rano, Norris powiedział, że Carol zginęła. Po odnalezieniu ciała powiedział, że Carol zabiła się skacząc z wodospadu. Przez dwa dni siedziała w swoim pokoju i nie odzywała się nawet słowem. Norris twierdził, iż dręczyły ją koszmary po sabacie, że w jakiś sposób została czarownicą, która pomogła złożyć ofiarę z człowieka. Jej poczucie winy było tak silne, że nigdy nie odważyła się nawet wspomnieć o tym. Spojrzałem na Page’a. - Potem zabrałeś ją do San Francisco? - Jasne. Johnny dal mi lepszą dolę i wszystko było w porządku. Ale wymyślił też, że ktoś musi cały czas mieć Julie na oku, na wypadek, gdyby zaczęła mówić w niewłaściwej chwili. - I wtedy sprzedałeś jej tę historyjkę, że będziesz chronił ją przed czarami, jeśli zostanie z tobą i będzie robiła to, co jej każesz?
- To był pomysł Norrisa... - roześmiał się głośno -... żeby przekonać ją, iż jestem takim białym demonem, który odpędzi od niej czarownice. - „Uwiązany kozioł” i cały ten wystrój, czy to po to, żeby nie pozwolić jej zapomnieć? - zapytałem. - Częściowo - przyznał. - Ale wydawało mi się to też niezłym chwytem reklamowym. - Wiesz co? - warknąłem. - Myślę, że jesteś większym draniem niż Reinhart! Zrobił w moją stronę szybki krok i na odlew uderzył w twarz, tak że moja głowa prawie odpadła od szyi. Spiąłem się do powtórki, ale Bleeker wybrał sobie właściwy moment na powrót do gabinetu i Page stracił zainteresowanie. - Wszystko w porządku ze Stellą? - zapytał Reinhart. - Stella ma się świetnie i jest strasznie wkurzona! - zachichotał Bleeker. - Co też ona chce zrobić z tym palantem! Ta dziewczyna naprawdę ma wyobraźnię! - Gdzie jest teraz? - Szykuje się. Przygotowała już te dwie pozostałe, łącznie z białymi sukniami i całą resztą. - Znowu roześmiał się. - Szkoda, że ich nie widziałeś, Johnny. Przytuliły się do siebie w kącie i wrzeszczą jak opętane. Reinhart spojrzał na zegarek. - Doktorek powiedział, że pasuje mu każda pora po dziesiątej. Personel już w łóżkach. Stella zgłosiła się na nocny dyżur jak dzielna harcerka! - Jeżeli nie robi ci to żadnej różnicy, Johnny, to ja tu poczekam sobie, aż się to skończy. - Pewnie - zgodził się Reinhart. - Wiedziałem, że to zabawa nie dla ciebie, Linc! - Co z palantem? - Zabierz go nad wodospad - powiedział Reinhart. - Zwiąż go tam i poczekaj na resztę. - Co z jego ubraniem? - Zostaw je na nim. Tak będzie lepiej wyglądało. - Zgaduję, że mam być następną ludzką ofiarą? - zapytałem. - Ty i Julie Marchant - warknął Reinhart. - Latałeś za nią, żeby podpisała ten kontrakt, a kiedy wciąż odmawiała, próbowałeś dobrać się do niej, wyjeżdżając z samobójstwem jej siostry. Mówiłeś, że to była jej wina i prawie doprowadziłeś do obłędu. W końcu nie było przy tym świadków, więc nikt nie dowie się na pewno, czy to ty namówiłeś ją do przyjścia na miejsce śmierci jej siostry, czy ona namówiła ciebie. Tak czy siak, jej psychika nie wytrzymała tego. Pchnęła cię nożem, wrzuciła ciało do wodospadu, a potem skoczyła sama. - Nie myślisz chyba, że ktoś w to uwierzy? - roześmiałem się szyderczo.
- Myślę, że uwierzą - stwierdził. - Pomyśl o ludziach, którzy to potwierdzą. Kierownik klubu, gdzie pracowała, i facet, który był jej najbliższym przyjacielem od czasu tragicznej śmierci jej siostry. Doktor pracujący na stałe w sanatorium, który musiał kazać usunąć cię z gabinetu z powodu twoich wstrętnych insynuacji wymierzonych przeciwko biednej Julie Marchant. Dyrektor sanatorium, która była obecna przy wszystkich twoich rozmowach ze szlachetnym doktorem. Wierny strażnik, który wyrzucił cię z sanatorium! Twoje epitafium nie będzie najbardziej wzniosłe, Holman, ale tak kończą frajerzy. Od strony drzwi dobiegł cichy szelest, szybko więc odwróciłem głowę. Przez chwilę wydawało mi się, że postradałem zmysły. W drzwiach stała niska, gruba, groteskowa postać, odziana w długą czarną szatę pokrytą namalowanymi znakami kabalistycznymi. Całość wieńczyła głowa kozła; nienaturalnie wielka, z płonącymi nozdrzami i lśniącymi fosforyzującymi żółtymi oczami. - Panowie, jeżeli jesteście gotowi - powiedział Szatan wysokim głosem - możemy zaczynać sabat.
10 Na podjeździe jasno świecił księżyc, czasami tylko zasłaniały go pędzące chmury, ale kiedy weszliśmy do wysokiego lasu, światło było znacznie rozproszone przez gęste gałęzie i liście nad naszymi głowami. Bleeker przeklinał mnie pod nosem za każdym razem, kiedy się potykałem, i pomagał mi utrzymać równowagę, wpychając lufę jeszcze mocniej w kręgosłup. Nim dotarliśmy do nagiej skały przy wodospadzie, byłem mocno spocony, a Bleeker teraz już prawie bez przerwy mamrotał niecenzuralne wyrażenia. Na skale, całkiem pozbawionej drzew, jasne lśnienie księżyca dawało prawie tyle światła co w dzień. - Dobra! - warknął Bleeker - możesz to położyć. Rzuciłem pod nogi ciężkie zawiniątko, które kazał mi nieść od sanatorium. - I co teraz? - spytałem. - Przywiążę cię do tamtego drzewa, palancie - powiedział chichocząc. - Nie zabiję cię teraz, bo masz zostać największą niespodzianką przyjęcia. W odpowiednim czasie Szatan znikąd wyciągnie drugą połowę rytualnej ofiary! W tym zawiniątku, które niosłeś, jest sznur. Wyjmij go i podaj mi go, ale bardzo powoli. Kucnąłem i rozwiązałem zawiniątko, w którym była szata, ale nie tak ozdobna jak Norrisa; maska w kształcie głowy świni z obscenicznie spłaszczonym ryjem oraz kawał sznura, o który się upominał. Udało mi się wyciągnąć ze skarpetki skalpelowy nożyk i schować go w prawym ręku, potem lewą chwyciłem sznur. Wstając obróciłem się w jego
stronę. Gdy podawałem mu sznur, nóż trzymałem tuż za sobą. Pistolet miał w prawym ręku, a kiedy niezdarnie wyciągnął lewą po sznur, wyrzuciłem nagle sznur w powietrze i krzyknąłem: - Łap! Oczy mu zalśniły, gdy wpatrywał się w lecący sznur, a ja ciachnąłem nożem nadgarstek jego ręki. Zaskowyczał jak zarzynana świnia i zobaczyłem tryskającą krew, kiedy pistolet wypadł mu z ręki. Zanurkowałem po niego, poruszając się szybciej niż sztuczny satelita Słońca. Chwyciłem i zerwałem się na nogi z pistoletem wycelowanym w jego wielki brzuch. Potem uświadomiłem sobie, że mój pośpiech był zbyteczny. Bleeker stał po prostu, ściskając zranioną rękę. Krew wypływała mu spomiędzy palców. Ciągle piszczał jak małe dziecko, któremu coś się stało. Istniał bardzo prosty sposób na przerwanie tego zawodzenia; chwyciłem pistolet za lufę i kolbą wyrżnąłem go w bok głowy - padł zwinięty u moich stóp. Pociągnąłem go za nogi w stronę wysokich drzew. Związałem ręce i nogi sznurem, o który się tak zapobiegliwie zatroszczył, zakneblowałem kawałkiem materiału, oderwanym z jego koszuli, i wturlałem w plątaninę krzaków. Potem wróciłem na polanę, założyłem szatę, maskę... i czekałem. Jakieś pięć minut później dostrzegłem w lesie migoczące światła powolnej procesji. Dwie minuty później na skałę wkroczył Szatan, a za nim jeszcze jedna postać ubrana w długą szatę i maskę w kształcie głowy ropuchy. Potem pojawiły się Julie Marchant i Barbara Delaney, obydwie ubrane w długie, białe, przezroczyste suknie. Obydwie bez masek. A na końcu kroczył Reinhart, który ciągle miał na sobie garnitur i nie nosił maski. Szatan podszedł prawie na sam skraj wodospadu, potem się obrócił. Kiedy podniósł głowę, oczy pomalowane fosforyzującą farbą zalśniły złowrogim blaskiem, a w płonących nozdrzach kozła błysnęło dzikie okrucieństwo. Niespiesznie zdjął szatę, a potem stanął w bezruchu przed resztą procesji. Powinien był wyglądać idiotycznie; nagi mały grubas, ze zwisającym brzuchem, ubrany w karnawałową maskę; ale - o dziwo - nie wyglądał. Barbara Delaney klęknęła, mamrocząc coś do siebie. Potem odwróciła się do Szatana i zaczęła niezdarnie przesuwać się w jego stronę, poruszając się do tyłu jak rak. Kiedy była już blisko, wyciągnęła ręce w błagalnym geście. - O Panie i Władco, Wszechpotężny Szatanie! - jej cienki głos drżał okropnie. - Ulituj się nad swoją niewolnicą... i nawiedź mnie, posiądź mnie, bym mogła dostąpić twojej magicznej mocy! Wyciągnął ręce i lekko dotknął jej dłoni. - Wkrótce - obiecał - po spełnieniu ofiary. Wtedy Kozioł weźmie to, co do niego należy!
Wychudzona blondynka jęknęła z radości, a potem się odsunęła. Kiedy zbliżyła się do reszty, Ropucha zerwała swoją szatę i upuściła ją na skałę, ujawniając ponętne kształty Stelli Whitcomb. Stanęła w bezruchu, z rękami skrzyżowanymi pod pełnymi piersiami i popatrzyła wprost na mnie. Przez krótką, ale okropną, chwilę wydawało mi się, że w jakiś sposób odkryła, że to ja, a nie Bleeker, ukrywam się pod długą szatą i maską. Ale wtedy Stella skinęła na mnie, żebym posunął się do przodu i wykonała wulgarny gest, wskazując na klęczącą figurę Julie Marchant. Gdy podszedłem do nich, kazała Julie wstać z kolan i szybkim ruchem zerwała z jej ramion białą szatę. - Zabierz ofiarę do rozczepionego kopyta, Świnio! - powiedziała głosem zniekształconym przez maskę. - Kozioł pozwoli ci poigrać z nią, zanim zostanie ofiarowana. Julie stała w miejscu, mając oczy szeroko otwarte i utkwione w jednym punkcie. Sprawiała wrażenie jakby niczego nie słyszała. Wziąłem ją za rękę i ruszyłem do przodu, a ona posłusznie poszła za mną jak małe dziecko. - Głupcze! - Stella Whitcomb prawie wypluła to słowo. - Nie tak. Tak, jak trzeba... na kolana i od tyłu! Zatrzymałem się i obróciłem w jej stronę. Reinhart stał może metr za nią, przypatrując się nam ze znudzonym wyrazem na twarzy. Pogrzebałem w przepastnej szacie i chwyciłem za kolbę pistoletu, który miałem wciśnięty za pas. - Co za głupiec każe czekać Kozłowi? - zapiszczał zza moich pleców wysoki głos Norrisa. Jeżeli zdawało mu się, że podpełznę do niego tyłem, jak rak, to musiał być zdrowo kopnięty! Wyszarpałem pistolet spod szaty i wepchnąłem go mocno w miękkość białego brzucha Stelli. - Powoli się cofaj - wyszeptałem. Przez chwilę stała tak w bezruchu, a potem przesunęła nogę do tyłu i zaczęła się wycofywać. Reinhart stał dokładnie za nią, nie mógł więc widzieć, co się dzieje. A Norris był dokładnie za mną, więc też nic nie widział. Poruszaliśmy się do tyłu w rytmie wolnego tanga, aż Stella zrównała się z Reinhartem. Kiedy ujrzał pistolet w moim ręku, był już wymierzony wprost w niego. Na chwilę zesztywniał, potem znowu się rozluźnił. - Przestań błaznować, Bleeker! - powiedział z irytacją w głosie. - Chcę, żeby się to jak najszybciej skończyło!
Wolną ręką zerwałem maskę, a potem zrzuciłem maskę ropuchy z głowy Stelli. Jej ciemne oczy przez dłuższą chwilę wpatrywały się w moją twarz, potem rysy ściągnęły się we wstrętnym grymasie nienawiści. - Holman! - wymamrotał Reinhart. - Jak... - Zamknij się - przerwałem mu łagodnie. - Jest kilka rzeczy, o których powinieneś dowiedzieć się Johnny. Pewne jest, że to Page wciągnął Carol w narkotyki, a nie Julie. To on miał heroinę i to on mógł odciąć dostawy, gdy tylko dziewczyna się uzależniła. Stella mówiła mi, że słyszała, jak Page groził Julie, zanim zabrał ją do sanatorium; miała powiedzieć, że to ona wciągnęła Carol, jeżeli nie będzie robiła tego, co jej każe. - I Stella powiedziała ci o tym? - Oczywiście. A także, iż Julie była narkomanką. Zaskoczony Reinhart popatrzył na Stellę i potrząsnął głową. - Nie wierzę w to. - Spytaj Norrisa - powiedziałem. - Otworzył drzwi swojego gabinetu i podsłuchiwał. - Stella... - Popatrzył na nią tępo. - Czy to prawda? - Chciałam, żeby wrócił - wyszeptała. - Chciałam też dać ci nauczkę, Johnny. Nie chciałeś nawet spojrzeć na mnie. Ja też byłam tu cały czas i bardzo cię chciałam, ale ty zachowywałeś się, jakby mnie nie było. Holman ma rację; zrobił to Page, a nie Julie. Carol powiedziała mi o tym. - Kiedy? - stęknął. - Odkryłeś, że brała heroinę nawet po kuracji odwykowej - przypomniałem. - To właśnie dlatego zabiłeś ją, pamiętasz? - To prawda. - Zwilżył wargi. - Ale... - Może nic musiała jej szukać - powiedziałem powoli. - Może ktoś znalazł to dla niej. Oczy Reinharta rozszerzyły się, kiedy w końcu dotarła do niego prawda. - Ona była twoją narzeczoną, Johnny - szepnęła. - Myślisz, że chciałam pomóc jej wyleczyć się, żeby znowu była twoją dziewczyną? - Kozioł żąda swojej ofiary! - zapiszczał zza moich pleców Norris, a w jego głosie była jakaś drżąca niepewność. - Ty biedny głupcze! - powiedziała Stella. - Mogłeś mieć mnie, ale byłeś zbyt ślepy, żeby zobaczyć, co tracisz! - Obróciła się w jego stronę, objęła dłońmi piersi i uniosła je w jego kierunku w kuszącym geście. - Powiem ci coś. - Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się łagodnie. - Gdybyś jej nie zabił, ja zrobiłabym to sama!
Gdzieś z głębi gardła Reinharta wydobyło się niskie zwierzęce warknięcie, potem chwycił ją rękami za szyję, zmuszając, żeby upadła przed nim na kolana. Popatrzyła w górę, w jego twarz, a w jej oczach, kiedy zaczynał ją dusić, wciąż jeszcze była kpina. Miałem właśnie powiedzieć mu, żeby dał spokój, ale nagle sam znalazłem się w tarapatach. - Dobra, Holman! - z lasu dobiegł krzyk Page’a. - Rzuć pistolet! Nie był to właściwy moment, żeby próbować dowiedzieć się, dlaczego zmienił zdanie i nie został w sanatorium. Może stracił cierpliwość, a może przemogła w nim ciekawość? Tak czy siak, trafił nieźle. Rzuciłem się w bok, potem gwałtownie potoczyłem się po skale. Usłyszałem dwa strzały, które zabrzmiały jakby zły los rozrywał powietrze. Przyjąłem pozycję klęczącą. Jak mi się wtedy wydawało, Page, zupełnie bez powodu, wypadł z lasu krzycząc: - Johnny! Johnny! - Wymierzyłem dość nisko i oddałem dwa strzały, w bardzo krótkim odstępie czasu. Krzyknął, potknął się, potem zwalił na twarz, a pistolet wypadł mu z ręki i pojechał z poślizgiem po skale. Pozostał więc tylko jeden problem, który nazywał się Johnny Reinhart, ale kiedy spojrzałem na niego, stwierdziłem, że przestał nim być. Wstałem i podszedłem do miejsca, gdzie wciąż klęczała Stella, tylko że teraz patrzyła na niego z góry. Reinhart leżał przed nią rozciągnięty na plecach. Jeden z pocisków z pistoletu Page’a zmiażdżył mostek jego nosa i zdarł połowę twarzy. - Mogłam dać mu tak wiele - powiedziała Stella, a łzy spływały po jej twarzy. - Tak bardzo wiele! - Jedyną rzeczą, jaką mogłaś mu dać, to koszmary, tak jak mnie - mruknąłem. Page zaczął wydawać z siebie krótkie ostre dźwięki, jakby był naprawdę ranny. Poszedłem więc do niego, żeby to sprawdzić. Jeden nabój z mojego pistoletu trafił go w lewe udo. Zabandażowałem je chusteczką i powiedziałem, żeby się zamknął. Miał szczęście, że nie trafiłem go w kolano. Potem zobaczyłem błyski latarek w lesie i przygotowałem się już, żeby przedstawić swoją własną wersję, aż światła przybliżyły się na tyle, że zobaczyłem mundury. Pierwszy dopadł mnie sierżant. - Nazywacie się Holman? - Zgadza się - potwierdziłem, próbując zignorować trzydziestkę ósemkę, którą ściskał w ręku. - Jak trafiliście tutaj tak szybko? - To zwariowana historia - mruknął. - Znaleźli tę kobietę... nagusieńką, w pańskim pokoju hotelowym w San Francisco. Recepcjonista myślał, że bawiła się w jakąś brudną gierkę, bo, jak zeznał, wiedział, że panjest pedziem, i zadzwonił po policję. Potem ona
opowiedziała im naprawdę niesamowitą historię, o tym, jak pan pojechał do sanatorium i że być może wpadł pan w towarzystwo satanistów i jeżeli ktoś szybko tu nie przyjedzie, to najprawdopodobniej zabiją pana. Myśleli, że jest świrnięta, ale psychiatra stwierdził, że jest w porządku. Zadzwonili więc w końcu do nas i kazali nam sprawdzić. Ja... - Popatrzył nad moim ramieniem i nagle oczy zrobiły mu się okrągłe. - A kto, na rany... kto to jest? Wskazał na gołego kozła, stojącego nad wodospadem, trzęsącego się jak źle zastygnięta galareta. - Czy ja dobrze widzę? - Dość odpychające, prawda? - zgodziłem się ze współczuciem w głosie. - Boję się, że to będzie naprawdę długa historia, sierżancie. A może zabierzemy najpierw tych ludzi do sanatorium? Popatrzył na nagą Stellę klęczącą przed ciałem Reinharta. Łzy wciąż spływały po jej twarzy. Potem popatrzył na nagą Julie, która wciąż stała bez ruchu w miejscu, gdzie ją zostawiłem. Zdawała się być obojętna na wszystko, co działo się dookoła. Powoli jego wzrok objął Page’a, który kuśtykał w naszą stronę i jęczał przy tym straszliwie. Potem niechętnie spojrzał na ubraną na biało Barbarę Delaney, która kręciła się w koło, mamrocząc coś do siebie. Było więc tego aż nadto, by zwrócił jeszcze uwagę na trzęsącego się kozła. - Długa historia? - Roześmiał się ponuro. - Czy pan żartuje? Życia mi nie starczy, żeby wysłuchać jej do końca! - Jest jeszcze jedna sprawa, sierżancie - powiedziałem nerwowo. - Tam w krzakach znajdzie pan wielkiego, grubego, związanego typa. Z nim trzeba bardzo ostrożnie, bo gryzie! * Siedzieliśmy na tarasie domku plażowego i przyglądaliśmy się ćwiczącej na piasku blondynce w przezroczystym bikini. A mówiąc ściślej, przyglądałem się blondynce przez połowę czasu, bo drugą połowę poświęcałem na ukradkowe spojrzenia rzucane w stronę Sally McKee, która siedziała naprzeciw mnie, na sofie, obok Paula Reneka. Sally miała na sobie jeden z tych nowych przezroczystych, czarnych, siatkowych kostiumów kąpielowych. Pomyślałem sobie, że patrzenie na takie kostiumy może się stać jednym z moich ulubionych zajęć rekreacyjnych. - Hej, Rick. - Renek głośno odkaszlnął. - Wczoraj widziałem się z Julie. Świetnie się spisuje! Podpisała kontrakt, zaczynamy pracę za dwa tygodnie. - Bardzo się cieszę - powiedziałem. - A co stało się z Lincem Page’em? - zapytała obojętnym tonem Sally.
- Noga zagoiła mu się bez problemów - odparłem. - Teraz jego jedynym zmartwieniem jest to, że będzie musiał spędzić następne dziewięćdziesiąt lat w więzieniu. Swoją drogą, nikt na to bardziej nie zasłużył. - A co z tą czarownicą? Zaraz, jak ona się nazywała? Stella coś tam. - Stella Whitcomb - podpowiedziałem. - Może będzie miała szczęście i spędzi jakieś dziesięć do piętnastu lat w kiciu. Wydaje mi się, że dużo zależy od prokuratora. - A co z tą biedaczką? Z tą obłąkaną? - Z Barbarą Delaney? - zapytałem uprzejmie. - Przechodzi teraz właściwą terapię. Doktorzy mówią, że jest nadzieja, ale to potrwa. - Uniosłem rękę, by ją uciszyć, gdy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. - Stary kozioł naprawdę zbzikował. Jest w tym jakaś ironia. Ale wydaje mi się, że był już zdrowo kopnięty wcześniej. Teraz wygląda na to, że spędzi resztę życia za kratkami domu dla czubków. Są jeszcze jakieś pytania? - Nie, czekam tylko na obiecaną wysoką premię. - Za co? - mruknąłem. - Za to, że uratowałam ci życic. Właśnie za to! Po tej tchórzliwej sztuczce w pokoju hotelowym! Nigdy w życiu nie było mi tak głupio, jak wtedy, kiedy do pokoju wszedł recepcjonista! - Rick! - Paul Renek rozpromienił się. - Odwaliłeś kawał dobrej roboty! Jestem bardzo zadowolony! - Z nonszalancją wyjął książeczkę czekową, rozłożył ją na swoim pulchnym kolanie, potem wyjął pióro. - Ile ci jestem winien? - Dziesięć tysięcy - powiedziałem. - Co? - Pióro przez chwilę zawisło niepewnie nad książeczką, a jego oczy rozszerzyły się. - Aż tyle? - Za pierwszym razem, gdy zobaczyłem się z Page’em, wiedział wszystko o mnie wyjaśniłem. - Kim jestem, wszystko o mnie jako prywatnym detektywie. Być może potrafiłby zlokalizować wszystkie moje pieprzyki? To mi bardzo utrudniło pracę, Paul. Normalnie powiedziałbym pięć tysięcy, ale miałem tyle dodatkowej roboty! - Popatrzyłem na niego niewinnie. - Często się nad tym zastanawiałem. Kto mu o mnie opowiedział? Przez chwilę wydawało mi się, że obleje się rumieńcem, potem zaczął gwałtownie pisać. - Co za różnica? - wymamrotał. - To już historia, prawda? Powiedziałeś dziesięć patyków?
Wyrwał czek i wręczył mi go. Włożyłem go do kieszeni i dostrzegłem perliste spojrzenie Sally. - Prześlę ci tę premię pocztą - powiedziałem. Blondynka podskakując przybiegła z plaży i wyszczerzyła do mnie swoje śliczne zęby. - Cześć, panie Holman. - Cześć, Blossom. - Skinąłem głową w stronę drugiej blondynki siedzącej przy Paulu Reneku. - Znasz Sally McKee? Uśmiech Blossom znikł gwałtownie i przez dłuższą chwilę obydwie blondynki lustrowały się od stóp do głów. - Wszyscy umieramy z pragnienia, Blossom - stwierdził Renek. - A może przyrządziłabyś nam po drinku? - Dobrze, Poopsie. - Odpłynęła z pokoju. Sally przyglądała się jej - i mojej reakcji - z kamienną twarzą. Potem położyła rękę na kolanie Reneka i maślanymi oczami popatrzyła w twarz. - Panie Renek! - powiedziała miłym głosem małej dziewczynki. - Chcę, żeby pan wiedział, że uważam pana za największego geniusza showbiznesu w całej naszej historii. Uważam też, że Julie ma wiele szczęścia, bo pan zajął się jej karierą! - Hm, to prawda! - Paul głupio się do niej uśmiechnął. - Jak to się stało, że taka śliczna dziewczyna nie jest w naszej branży? - Tak naprawdę to jestem śpiewaczką. - Sally skromnie zatrzepotała powiekami. Julie i ja brałyśmy lekcje u tego samego nauczyciela... była o klasę niżej, ale często się widywałyśmy. - Naprawdę? - powiedział Renek w zamyśleniu. Zręcznym ruchem objął jej ramię. Ogromna dłoń zacisnęła się wokół prawej piersi. - Może masz autentyczny talent, kotku? - Chciałabym... żeby tak było, panie Renek. - Przytuliła się do niego. Przez dłuższą chwilę skupiła wzrok na mnie, dając do zrozumienia, żebym spadał, a potem wzrokiem dała Paulowi do zrozumienia coś zupełnie innego. - Czy to nie byłaby zbytnia śmiałość z mojej strony, panie Renek, gdybym poprosiła pana o posłuchanie, jak śpiewam? - Oczywiście! - Wielkie rogowe okulary Reneka trochę zaparowały. - Powinniśmy się spotkać i poprzytulać, dobrze, kotku? Roześmiała się do niego w najbardziej wyuzdany sposób, jaki kiedykolwiek dane mi było słyszeć. Był to niski, szorstkawy bulgot, który ma wprawić mózg mężczyzny w stan roztrząsywania implikacji. Potem jeszcze bardziej przytuliła się do niego. - Mam na to ochotę, Paul - wyszeptała łagodnie. - Naprawdę!
- Hej, Rick! - Paul posłał w moją stronę kiepską imitację przyjacielskiego uśmiechu. Wiem, że masz wiele roboty. Dostałeś czek, prawda? Więc daruj sobie podziękowania; zawsze dobrze traktuję tych, którzy są dla mnie dobrzy. A teraz jestem z moją nową śpiewaczką, więc dlaczego nie... - Nie zmyję się? - dokończyłem. - Oczywiście, Paul. Następnym razem, jak będziesz miał dla mnie fajną robótkę, to lepiej wyślij komandosów, dobrze? - Popatrzyłem na Sally. - Mam nadzieję, że się kiedyś zobaczymy... - Wyślę ci darmowe bilety na mój pierwszy koncert - stwierdziła słodkim głosem. - Do widzenia, Rick. - Do widzenia - powiedziałem, ale ona nawet nie słuchała. Była zajęta szczelnym wtulaniem się w Reneka. Poszedłem do kuchni i zobaczyłem Blossom, która wyglądała tak, jakby poważnie się nad czymś zastanawiała. - Daj spokój z tymi drinkami - powiedziałem. - Domyśliłam się już tego - odparła. - Niespecjalnie się tym przejmuję... te pieprzone codzienne ćwiczenia na plaży, to nie dla mnie. - Roześmiała się nagle. - I pomyśleć, że bałam się, że poleci na tę Marchant. - Zycie, jak powiedział pewien facet, jest pełne kiepskich niespodzianek. zauważyłem tajemniczo. - Masz dużo rzeczy do spakowania? - Tylko ubrania, ale dlaczego pytasz? - Mamten czek od Reneka na dziesięć tysięcy dolarów - powiedziałem w zamyśleniu. - Przyszło mi właśnie do głowy, że fajnie by było, gdybyśmy pojechali gdzieś i wydali tę forsę. - Na przykład dokąd? - Acapulco, Miami - wybór należy do ciebie. Jej twarz pojaśniała. - Nie nabierałbyś porządnej dziewczyny, co? - Na pewno nie w tym wypadku. - Czy stawiasz jakieś specjalne warunki? - Żadnych. - Żadnych ćwiczeń przez cały dzień na plaży, żebyś mógł spać w nocy z czystym sumieniem? - Możesz o tym zapomnieć! - powiedziałem szczerze. - Brzmi to jak wspaniały, szalony pomysł.
Podekscytowana, oparła się o mnie. I tak, jak przedtem, cienki paseczek, który udawał ramiączko jej biustonosza bikini, nagle zdał sobie sprawę, że jest nieodpowiedni do tego zadania, i zrezygnował. - Hoop! - krzyknęła, gdy jej wspaniałe piersi wypłynęły niczym oszałamiająca kaskada. - Widzisz? Jest jeszcze jeden problem. Mam kompleksy w związku z moimi piersiami. - Ja też - powiedziałem radośnie. - Mam przeczucie, że stworzymy wspaniałą kombinację. Uśmiechem przyznała mi rację. Założyła biustonosz i ruszyła w stronę drzwi. - Idę się spakować... pięć minut? - Pięć minut - zgodziłem się. Patrzyłem za nią jak w transie, a potem zrobiłem sobie drinka. Kuchnia miała okno wychodzące na plażę. Podszedłem do niego z drinkiem i patrzyłem przed siebie. Był to widok, którego nie zamieniłbym na tysiąc dolców! Tam na plaży, w upale południa, Sally z wyrazem rozpaczliwej determinacji na twarzy, robiła pompki. Wyglądało na to, że Renek ciągle będzie mógł spać z czystym sumieniem.
KONIEC