Tom Clancy DŁUG HONOROWY Charakter wyznacza los człowieka Heraklit Dla Mamy i Taty Z wyrazami wdzięczności dla: Cartera i Woxa za opisanie mi szczegół...
12 downloads
20 Views
3MB Size
Tom Clancy
DŁUG HONOROWY
Charakter wyznacza los człowieka Heraklit
Dla Mamy i Taty
Z wyrazami wdzięczności dla: Cartera i Woxa za opisanie mi szczegółów, Russa, po raz kolejny, za wykłady z fizyki, Toma, Paula i Bruce’a za najlepszy zestaw map na świecie, Keitha, za wytłumaczenie mi, co z tych map wynika dla pilota, Tony’ego, za to, że odpowiednio nastawił mnie do tematu, chłopaków z Saipanu, za opisanie mi życia na ich wyspie, a także dla Sandy, za szatańską przejażdżkę na grzbiecie węża.
Przeprosiny W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni — dla mnie zawsze będzie z nami. Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autorką tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku.
Spis treści Prolog. Zachód słońca, wschód słońca Z perspektywy czasu, taki a nie inny początek wojny mógł wydać się co najmniej dziwny. Tylko jeden spośród wszystkich jej uczestników zdawał sobie sprawę, co się dzieje, a i to było sprawą przypadku. Finałową rozprawę w kwestii spornego obszaru przeniesiono na wcześniejszą datę, dlatego mianowicie, że umarł ktoś z rodziny adwokata. Za dwie godziny, o świcie, tenże adwokat, już wbity w żałobny garnitur, miał odlecieć na Hawaje. Dla pana Yamaty była to pierwsza transakcja, w której osobiście uczestniczył, dzięki niej stawał się właścicielem skrawka terytorium Ameryki. Owszem, posiadał już całe mnóstwo nieruchomości, nie tylko na wyspach Pacyfiku, ale i na terenie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, lecz dotychczas wszystkie te transakcje pozostawiał w rękach podstawionych przez siebie prawników, nieodmiennie Amerykanów, którzy robili dokładnie to, za co im Yamata płacił, na wszelki wypadek zwykle pod nadzorem któregoś z japońskich podwładnych Yamaty. Tym razem rzecz wyglądała inaczej. Powodów znalazłoby się aż kilka. Po pierwsze, nieruchomość nabywała osoba prywatna, a nie firma. Po drugie, Saipan leżał o dwa kroki od domu, a dokładniej, dwie godziny lotu prywatnym odrzutowcem od Japonii. Adwokatowi prowadzącemu
sprawę
Yamata
wyjaśnił,
że
chce
nabyć
tę
posiadłość
w
celach
wypoczynkowych, na sobotnio-niedzielne wypady. Biorąc pod uwagę astronomiczne ceny nieruchomości w Tokio, za cenę niedużego luksusowego apartamentu na najwyższym piętrze tokijskiego wieżowca można było na Saipanie nabyć kilkaset hektarów terenu. A widok z okien domu, jaki Yamata zamierzał wybudować nad urwiskami, zapierał dech w piersiach: z wyniosłości widać było ogromne połacie Oceanu Spokojnego, a w oddali inne wyspy archipelagu Marianów. Powietrze musiało tu być najczystsze na całej kuli ziemskiej. Nic dziwnego, że pan Yamata zaproponował prawnikowi iście królewskie honorarium, i to nie krzywiąc się wcale, przeciwnie — z czarującym uśmiechem. Istniał jeszcze jeden powód takiej decyzji. Wokół okrągłego stołu przesuwano kolejne dokumenty, od fotela do fotela, tak aby każda ze stron uczestniczących w transakcji mogła złożyć podpis na odnośnych dokumentach, w miejscach zaznaczonych w tym celu żółtymi samoprzylepnymi karteczkami Post-It. Gdy się tak stało, pan Yamata sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej kopertę. Wyjęty z
niej czek podał następnie prawnikowi, który podziękował uniżonym głosem. Jakże typowym dla Amerykanów, którzy widzą przed sobą pieniądze. Zadziwiające, na jakie ustępstwa skłonni byli iść na widok gotówki! Trzy lata wcześniej żaden japoński obywatel nie mógłby legalnie wejść w posiadanie terenów na tych wyspach, ale od czego są dobrzy prawnicy, dobre argumenty i odpowiednia gotówka? — Jeszcze dziś po południu dokonamy wpisu do ksiąg wieczystych. Yamata obdarzył sprzedającego teren uprzejmym uśmiechem i skinieniem głowy, wstał z fotela i wyszedł z budynku, gdzie czekał już samochód. Yamata usiadł z przodu, obok kierowcy i skinieniem podbródka nakazał mu aby ruszył. Skoro dobito targu, nie trzeba się już było bawić w dobre maniery. Jak większość wysp na Pacyfiku, Saipan jest pochodzenia wulkanicznego. Na wschód od wyspy opada ku głębinom słynny Rów Mariański, dziesięciokilometrowa otchłań powstała w miejscu, gdzie jedna fałda tektoniczna zanurza się pod drugą, młodszą. Wynikiem działalności tej formacji geologicznej jest między innymi sznur stożków wulkanicznych, których wierzchołki to właśnie wyspy archipelagu Marianów. Terenowa Toyota Land Cruiser ruszyła niezbyt gładką szosą na północ, biorąc kolejne zakręty trasy wcinające się w zbocza góry Achugao, w kierunku wydzielonych terenów „Mariana Country Club” i Przylądka Marpi. Niedaleko przylądka Yamata kazał kierowcy zatrzymać samochód. Wysiadł i przelotnym spojrzeniem obrzucił resztki wiejskich zabudowań, którymi już wkrótce miała się zająć brygada rozbiórkowa. Zamiast jednak obejść teren, na którym stanie jego nowa
posiadłość,
Yamata
ruszył
prosto
ku
krawędzi
skalnego
urwiska.
Jak
na
sześćdziesięciolatka, poruszał się sprawnie i energicznie, mimo że w marszu przyszło mu skakać z kamienia na kamień. Jeżeli dawniej stało tu gospodarstwo rolne, to chyba nie za bogate. Jakże wyżyć na takiej ziemi? Yamata pokręcił głową. Znał przecież przeszłość tego miejsca i wiedział, kto tu mieszkał dawniej. Mieszkał, ale do czasu. Ze znieruchomiałą twarzą stanął na samej krawędzi obrywu, przez miejscowych zwanego Urwiskiem Banzai. Od oceanu wiał porywisty wiatr. Z wysokości urwiska Yamata widział niezliczone rzędy fal, słyszał huk przyboju na skałach u podnóża — a były to te same skały, na których roztrzaskały się ciała jego rodziców i rodzeństwa, uciekających przed pościgiem amerykańskiej Piechoty Morskiej. Widok zbiorowego samobójstwa zmroził Amerykanom krew w żyłach, o czym jednak nie mógł wiedzieć pan Yamata. A zresztą, nawet gdyby wiedział, co to
zmieniało? Japończyk złożył dłonie i skłonił się głęboko, po to, by przywołać duchy przodków i dlatego, że chciał im okazać należną cześć, uznać ich władzę nad jego własnym losem. Przyszło mu do głowy, że dzisiejsza transakcja była aktem sprawiedliwości. Wraz z nią w japońskich rękach znalazło się 50,016 procenta terytorium Saipanu. Od chwili, kiedy rodzina Yamaty zginęła z rąk Amerykanów, minęło już ponad pół wieku. Yamata wzdrygnął się. Przypisał ten dreszcz emocjom, jakie czuł w tej chwili, a może także bliskości duchów jego przodków. Choć pływy i prądy morza uniosły ze sobą ciała całej rodziny, ich duchy, ich kami, z całą pewnością trwały tutaj, czekając aż Yamata powróci. Japończyk znowu się wzdrygnął i zapiął marynarkę. Rzeczywiście chciał w tym miejscu zbudować dom. Najpierw jednak czekało go inne zadanie. Aby coś zbudować, trzeba najpierw coś zniszczyć. *** Na przeciwnym krańcu kuli ziemskiej świat osiągnął w tejże samej chwili pełną doskonałość. Kij golfowy płynnym ruchem odsunął się od piłeczki i doskonałym łukiem uniósł w górę, na mgnienie zamarł w miejscu, a potem takim samym łukiem ruszył w dół, z każdym kolejnym centymetrem trajektorii przyśpieszając biegu. Człowiek, w którego rękach znajdował się kij, przeniósł ciężar ciała z jednej stopy na drugą i wyczekawszy na właściwą chwilę, odwrócił dłonie. Posłuszna temu ruchowi głowica kija obróciła się wokół osi w taki sposób, że uderzyła w piłkę dokładnie pod kątem prostym względem zamierzonego toru lotu. Że sztuka się udała, zaświadczał dźwięk uderzonej piłki — doskonałe brzdęk (głowica kija była wykonana z metalu). Oprócz dźwięku, o sukcesie świadczyło też drgnienie, jakie przebiegło wzdłuż grafitowego kija. Gracz nie musiał nawet patrzeć w ślad za piłką. Nadal idący tym samym łukiem kij podjechał do góry i zatrzymał się, zanim jeszcze trzymający go mężczyzna sprawdził, co dzieje się z piłką. Niestety, to nie Jack Ryan był owym graczem. Ryan mógł tylko z zazdrością pokręcić głową, uśmiechnąć się blado i ustawić własną piłkę do uderzenia. — Dobrze ją palnąłeś, Robby. Kontradmirał Robert Jefferson Jackson z Marynarki USA trwał bez ruchu, okiem lotnika śledząc lot spadającej piłki. Biały punkcik podskoczył na wystrzyżonej trawie ponad dwieście
metrów od miejsca, w którym stali gracze. Impet potoczył piłkę następne dwadzieścia metrów do przodu. Dopiero kiedy piłeczka zatrzymała się niemal pośrodku pola, Jackson zauważył: — Szkoda, bo chciałem ją trochę podciąć. — Nie pieści nas to życie, co, Robby? — zapytał sarkastycznie Ryan, skupiony na rytuale przygotowań. Ugiąć kolana, wyprostować plecy, schylić głowę, ale nie za bardzo, o, tak… Kij, trzeba go trochę lepiej złapać, teraz dobrze… Ryan zrobił wszystko to, co przez ostatni tydzień wbijał mu do głowy klubowy instruktor. Przez ostatni tydzień, miesiąc, dwa miesiące… Wziąć zamach… I bęc! Poszło nawet nieźle. Na oko sto siedemdziesiąt metrów, trochę na prawo od toru, pierwszy udany strzał od dawna… Nieprawda. Pierwszy udany strzał w życiu. Ale żeby posłać piłeczkę na taką odległość, Robby’emu wystarczał sztywny metalowy kijaszek numer siedem. Ryana pocieszał fakt, że była dopiero za kwadrans ósma, a wczesna pora sprawiała, że oprócz Robby’ego nikt nie musiał oglądać jego wątpliwych popisów. — Dobrze chociaż, że mi nie wpadła do wody. Ryan nie wypowiedział tej myśli na głos. — Od dawna grasz w golfa, Jack? — Pewnie. Gram już całe dwa miesiące. Jackson uśmiechnął się lekko i idąc ku miejscu, gdzie czekał na nich wózek, zauważył: — Bo ja zacząłem na drugim roku Akademii w Annapolis. Mam nad tobą parę lat przewagi, więc nic się nie przejmujmy, tylko grajmy. Słuszna uwaga. Grało się miło, tym bardziej, że Greenbrier leży wśród zielonych wzgórz Zachodniej Wirginii. Pierwsze pensjonaty wzniesiono tu pod koniec osiemnastego stulecia. W październikowy poranek biały masyw głównego hotelu wyrastał spośród żółtych i szkarłatnych liści. Drzewa zrzucały szaty w oczekiwaniu zimy. — Nie myśl sobie, że chciałem ci dołożyć — zaznaczył Ryan, sadowiąc się na wózku. Jego partner odwrócił się z dziwnym uśmiechem. — Możesz nawet nie próbować. I dziękuj Bogu, Jack, że nie musisz zaraz gnać do pracy. Bo ja akurat muszę. Obaj od dawna zapomnieli, czym są wakacje, chociaż dłuższy wypoczynek niewątpliwie dobrze by im zrobił. Obaj marnie się też czuli w obecnych rolach i po cichu marzyli o czymś więcej. Dla Jacksona owym „czymś więcej” był stopień admirała i odpowiedni do tego etat w
Pentagonie. Ryan z kolei sam się nie mógł nadziwić, że tak go ciągnie do świata interesów, i że tak mało pociąga go praca na uczelni, coś o czym marzył — czy przynajmniej wyobrażał sobie, że marzy — dwa i pół roku wcześniej w Arabii Saudyjskiej. Domyślał się, że brak mu aktywności, zmian. Czyżby aktywność zaczęła działać na niego jak narkotyk? Zastanawiając się nad tym, Jack wydobył z worka lżejszy kij, trójkę. Uderzając nim, nie miał szans posłać piłki aż do samej chorągiewki, ale tak było bezpieczniej. Nie nauczył się jeszcze nawigować piłeczką wokół drzew na tym odcinku pola. Owszem, wakacje dobra rzecz, ale jeszcze lepiej, kiedy się coś zaczyna wreszcie dziać… — Nie śpiesz się i nie wal, jakbyś chciał tę piłkę zamordować. Ona już nie żyje, zgoda? — Tak jest, rozkaz, panie admirale! — odburknął Jack. — I nie podnoś od razu głowy. Sam ci powiem, dokąd poleciała. — Nic mi nie mów, Robbie. Sam wiem. Świadomość, że Robbie nie będzie się z niego śmiał, choćby stał się świadkiem najdzikszych popisów, była jeszcze gorsza niż obawa przed drwiną. W ostatniej chwili Ryan przypomniał sobie, żeby wyprostować plecy. Wynagrodził go upragniony dźwięk. Pac. Nim podniósł głowę, piłka była już o trzydzieści metrów od niego i nadal leciała w lewo… Ale nie. Niestety. Już teraz widać było, że znowu niesie ją w prawo. — Jack? — No, co? — odezwał się Ryan nie patrząc na partnera. — Ta twoja trójka. — Jackson parsknął śmiechem i mierząc wzrokiem lot piłeczki dodał: — Nic nie musisz zmieniać. Za każdym razem masz zrobić tak samo. Ryan z trudem powstrzymał się, żeby nie wygiąć kija numer trzy na czaszce partnera. Kiedy wózek ruszył, roześmiał się jednak mimo wszystko. Podjechali do wyższej trawy po prawej stronie dołka, tam, gdzie na zielonym kobiercu majaczyła pojedyncza biała plamka: piłka Robby’ego. — Nie tęsknisz za lataniem? — zapytał z cicha. Robby posłał mu nieprzyjazne spojrzenie i zauważył: — Ciebie też nie trzeba uczyć ciosów poniżej pasa. Ha, trudno, ale tak się właśnie miały sprawy: Jackson rozstał się z karierą pilota, przeszedł przez sito selekcji do kadry admiralskiej i natychmiast zaczął się starać o stanowisko komendanta Centrum Badawczego Marynarki w bazie lotnictwa morskiego w Patuxent River w
stanie Maryland. Gdyby mu się to udało, nosiłby tytuł Głównego Pilota-Oblatywacza Marynarki USA. Ale nic z tego: Jackson otrzymał przydział do J-3, czyli wydziału operacyjnego Kolegium Szefów Sztabów. Sekcja Planowania to dziwny przydział dla żołnierza, zwłaszcza w epoce, w której samo zjawisko wojny zaczynało się stawać zamierzchłą przeszłością. W sztabie łatwiej było o dalszy awans, lecz Jacksonowi najbardziej zależało na lataniu. Usiłował się nie przejmować takim obrotem spraw i powtarzał sobie, że nalatał się już w życiu dosyć. Zaczynał karierę na Phantomach, by z czasem przesiąść się na Tomcaty, otrzymać dowództwo dywizjonu, a potem całej grupy powietrznej na lotniskowcu. Kandydatem na admirała również został wcześnie, w czym zresztą nie było nic dziwnego, bo miał za sobą długi ciąg sukcesów i nigdy nie zdarzyło mu się strzelić głupstwa. Wiedział, że po kolejnym awansie — jeśli do takiego dojdzie — zostanie dowódcą lotniskowcowej grupy uderzeniowej, o czym dawniej, za młodu, nie śmiał nawet marzyć. A tu, proszę, lata minęły jak z bicza strzelił, a dawne marzenia stały się rzeczywistością. — Ciekawe, co nam przyjdzie robić na starość? — Są tacy, Rób, którzy biorą się za grę w golfa. — Albo znów zaczynają kręcić akcjami i obligacjami — odparował Jackson, w myślach dobierając tymczasem odpowiedni kij. Najlepsza będzie ósemka, nie za sztywna. Ryan ruszył za Jacksonem ku piłce. — Bank inwestycyjny to nie kręcenie — zaprotestował Jack. — Nie narzekaj, nie skrzywdziłem cię chyba? Słysząc to, pilot — nieważne, że emerytowany, bo w oczach przyjaciół Robby miał na zawsze pozostać pilotem — podniósł wzrok i uśmiechnął się radośnie. — Nie narzekam. Dałem ci głupie sto tysięcy, sir John, a tyś potrafił je rozmnożyć, że proszę. Po tych słowach złożył się do kolejnej piłki. Ot, żeby wyrównać rachunki. Piłeczka upadła po długim locie na murawę, podskoczyła i zastygła niecałe siedem metrów od chorągiewki. — To mówisz, że zarobiłeś dosyć, żeby mi zafundować lekcje golfa? — Przydałyby ci się, przydały — przytaknął Robby i pozwolił sobie wreszcie na zmianę wyrazu twarzy. — Pomyśl, Jack, taki kawał czasu. Udało się nam zmienić świat. — No, mniej więcej — zgodził się Jack z wymuszonym uśmiechem. Wiedział, że są tacy,
którzy nazywali obecną dobę „końcem historii”, lecz sam, jako posiadacz doktoratu w tejże dziedzinie, pozwalał sobie na inne zdanie. — Powiedz, podoba ci się to, jak teraz żyjesz? — Czemu nie? Codziennie jestem w domu, zwykle jeszcze przed szóstą. Chodzę na wszystkie mecze moich dzieciaków, latem na baseball, jesienią na piłkę nożną, tę europejską. Sally lada chwila zacznie się umawiać na randki, więc wolę czuwać w pobliżu, a nie tłuc się zakichanym VC-20B na posiedzenie, które wszyscy uczestnicy i tak mają głęboko w nosie. Jack tak się rozbawił własną wizją, że dodał: — Czego mi więcej trzeba? No, najwyżej żebym się trochę podciągnął w grze w golfa. — Nie wiem, czy tylko „trochę”, Jack. Tego twojego zamachu nie wyprostuje nawet sam Arnold Palmer. Palmer nie, ale ja spróbuję, nic się nie bój — dodał Robby. — Nie mnie dziękuj, tylko Cathy. Specjalnie mnie o to prosiła. Tym razem Jack uderzył za mocno i musiał nieźle się napracować, zanim udało mu się podprowadzić ją wreszcie do dołka, jeszcze trzy uderzenia, i gotowe. W sumie siedem. Robby uderzył wszystkiego cztery razy. — Taki gracz jak ty powinien się nauczyć kląć — odezwał się Robby, kiedy szli do początku kolejnego odcinka. Ryan nie zdążył mu nawet odpowiedzieć. Przy pasku miał oczywiście przytroczony przywoływacz satelitarny, jeden z tych, za pomocą których można przesłać wiadomość w dowolne miejsce. Jedynie głębokie sztolnie i głębiny oceaniczne dawały ochronę przed sygnałem, a i to niewielką. Jack sięgnął po brzęczące pudełko u pasa, przekonany że wiadomość będzie dotyczyć transakcji z Silicon Alchemy. Po co był im nagle potrzebny? Przed odjazdem zostawił przecież szczegółowe wskazówki. Może komuś w biurze skończyły się spinacze, i woła ratunku? Numer na ciekłokrystalicznym ekraniku powiedział mu wszystko. — Myślałem, że masz biuro w Nowym Jorku — zdziwił się Robby. Pierwsze trzy cyfry na ekraniku wskazywały jednak numer kierunkowy 202, a nie 212, jak się tego spodziewał Jack. Waszyngton, nie Manhattan. — Bo mam. Najczęściej nawet tam nie pokazuję nosa, załatwiam wszystko przez telefon z Baltimore. To znaczy, owszem, raz na tydzień wskakuję w ekspres i jadę tam… — Jack zmarszczył czoło. Numer 757-5000 należał do centrali łączności w Białym Domu. Zaraz, która to godzina? Za pięć ósma rano? Widocznie to coś naprawdę poważnego. Fakt, że sygnał nie
stanowił niespodzianki. A może? Jack zastanawiał się nad własną reakcją. Ostatecznie czytał gazety, wiedział więc, że coś wisi w powietrzu. Zaskoczył go co najwyżej fakt, że tak długo zwlekano. Spodziewał się czegoś takiego od paru tygodni. Podszedł do wózka golfowego i z worka na kije wysupłał telefon komórkowy. Jedyny element sprzętu, co do którego miał absolutną pewność, jak się nim posługiwać. Rozmowa potrwała trzy minuty. Ubawiony tym wszystkim Robby cierpliwie czekał na siedzeniu wózka. Owszem, Ryan przebywa w Greenbrier. Tak, wie, że w pobliżu znajduje się lotnisko. Czy znajdzie wolne cztery godziny? Mniej niż godzina tam i z powrotem, godzinka na miejscu. Na obiad będzie z powrotem, a teraz, jeśli mu na tym zależy, może nawet dokończyć partię golfa, wziąć prysznic i przebrać się przed podróżą. Składając telefon i chowając go do bocznej kieszeni worka Jack powtarzał sobie, że nie musi się śpieszyć. Ten, kto do niego dzwonił, dysponował najlepszymi taksówkami na świecie. Jedyny kłopot, że kiedy ów ktoś raz kogoś polubił, nie wypuszczał go z rąk do końca życia. Pracowało się dla tego kogoś wygodnie, lecz wygody jedynie maskowały stan faktyczny, czyli zwykłe niewolnictwo. Jack pokręcił głową i ustawił się nad piłką. Chwilowa przerwa w grze musiała mu dobrze zrobić, bo piłeczka wylądowała w najkrócej przystrzyżonej trawie, około dwustu metrów dalej. Ryan bez słowa ruszył w stronę wózka, zastanawiając się w duchu, jak się wytłumaczy przed Cathy. *** Hala produkcyjna lśniła sterylnością i nowością, lecz inżynier nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest z całym przedsięwzięciem nie tak. Jego rodacy tradycyjnie najbardziej ze wszystkiego wystrzegali się ognia, a do urządzeń, które miano tu wyrabiać, żywili po prostu wstręt. Inżynier czuł się więc trochę nieswojo, jak gdyby w ciszy pomieszczenia dobiegało go co i rusz bzyczenie muchy — rzecz niemożliwa, jako że każda cząsteczka powietrza w sterylnym wnętrzu przeszła przez najlepszy system filtrów, jaki udało się zaprojektować w tym kraju. Sukcesy kolegów napawały pracownika słuszną dumą, tym bardziej, że sam zaliczał się do grona najzdolniejszych inżynierów. Duma z kolei pomagała wywiązać się z zadania i pozwalała zapomnieć o bzyczeniu i innych majakach. Inżynier skrupulatnie sprawdzał poszczególne części linii produkcyjnej. Skąd te skrupuły? Jeśli to samo wolno było zrobić Amerykanom, Rosjanom, Anglikom, Francuzom, Chińczykom, a po nich nawet Hindusom i Pakistańczykom, cóż stało na przeszkodzie jego krajowi? Kwestia symetrii, i tyle. W innej części tego samego budynku trwała już wstępna obróbka specjalnego surowca.
Zaopatrzeniowcy natrudzili się solidnie, żeby na czas ściągnąć wszystkie specjalne elementy, bo tych ostatnich zaczynało brakować na rynku. Większość produkowano za granicą, ale część wytwarzano także w kraju, na potrzeby eksportowe. Wynaleziono te elementy z myślą o jednym, konkretnym zastosowaniu, lecz z czasem znaleziono jeszcze inne. Cały czas jednak istniała możliwość — odległa, lecz przecież realna — że powróci się do zastosowania pierwotnego. Pracownicy wielkich firm wytwarzających te części lubili sobie żartować na ten temat. Dotąd kończyło się na żartach. Koniec z żartami. Inżynier uświadomił to sobie ostatecznie, kiedy gasząc światło dokładnie zasunął za sobą drzwi hali. Harmonogram był napięty i dlatego prace musiał zacząć jeszcze tego samego dnia, o świcie. Trzeba się będzie zadowolić paroma godzinami snu. *** Mimo że Ryan zaglądał tu dość często, budynek nieodmiennie przejmował go dziwną czcią. Tym bardziej dotyczyło to dzisiejszej wizyty, tak zaplanowanej, że trudno ją było uznać za rutynową. Najpierw dyskretny telefon do hotelu, żeby zamówić samochód na lotnisko. Samolot oczywiście już czekał: dwusilnikowy, dziesięciomiejscowy turbośmigłowiec. Maszyna stała daleko od budynków lotniska, a od zwykłych cywilnych samolotów odróżniały ją tylko insygnia Sił Powietrznych USA i fakt, że załoga miała na sobie kombinezony z zielonkawego nomeksu. Uśmiech, ukłon, moje uszanowanie. Pani sierżant upewniła się, że Ryan wie, co się robi z pasem bezpieczeństwa i raz -dwa omówiła na użytek pasażera sposoby ewakuacji z samolotu. Pilot obejrzał się na nich niecierpliwie, jako że czas gonił. Ruszyli natychmiast. Ryan dziwił się trochę, że nie dostał do ręki papierów, które by go wtajemniczyły w nową sprawę. Na razie popijał lotniczą Coca-colę i żałował, że nie przebrał się w drugi, mniej wymięty garnitur. Inna sprawa, że sam postanowił się nie przebierać. Głupie skrupuły. Lot trwał czterdzieści siedem minut, do lądowania w bazie Andrews podchodzili bez kolejki. Wypadałoby właściwie polecieć śmigłowcem z Andrews do Białego Domu, lecz zrezygnowano z tego punktu programu, by nie zwracać uwagi. Major Lotnictwa, znów cały w ukłonach, podprowadził Ryana do tandetnej służbowej limuzyny z milkliwym kierowcą. Ryan rozsiadł się z tyłu i zamknął oczy. Major usadowił się z przodu. Próba drzemki nie powiodła się, choć Ryan znał już do znudzenia widoki wzdłuż drogi szybkiego ruchu Suitland, a drogę mógłby recytować z pamięci. Ze Suitland zjechali na obwodnicę I-295, a z niej prawie natychmiast na dolotową I-395, kierując się ku zjazdowi na Maine Avenue. Ponieważ było wczesne popołudnie, pokonali trasę dosyć szybko.
Niedługo potem samochód zatrzymał się przy wartowni u zachodniego wjazdu do Białego Domu. Rzecz niesłychana, strażnik machnął tylko ręką, nakazując im, aby jechali dalej. Z przodu majaczył już ocieniony markizą zjazd do podziemnego garażu. Pod markizą uśmiechała się znajoma twarz. — Cześć, Arnie — Ryan podał prawicę szefowi personelu Białego Domu. Arnold Van Damm był zbyt dobrym fachowcem, żeby rezygnować z jego usług przy zmianie rządzącej ekipy, a poza tym prezydent Robert Durling potrzebował kogoś tak ustawionego jak Arnie. Na początku myślał oczywiście o tym, by go zastąpić którymś z własnych ludzi, lecz van Damm bił ich wszystkich na głowę. Ryan stwierdził w duchu, że Arnie prawie się nie zmienił: te same sportowe koszule firmy L. L. Bean, ta sama szczerość na obliczu. Nowe były tylko zmarszczki i wyraz wielkiego zmęczenia. Ba, to samo dałoby się powiedzieć nie tylko o nim. — Przy ostatnim spotkaniu kazałeś mi się stąd zabierać — zaczął konwersacyjnie Jack, próbując się zorientować, o co chodzi. — Każdemu wolno strzelić byka, Jack. Oho. Ryan w mgnieniu oka zdwoił czujność, lecz wiedziony mocnym uściskiem dłoni, prędko znalazł się w środku. Agenci Tajnej Służby, którzy strzegli wejścia, bez ceregieli wręczyli mu przepustkę i przepuścili przez bramkę z wykrywaczem metali. Za pierwszym razem wykrywacz zabrzęczał, więc Ryan odłożył na tackę klucz do hotelowego pokoju i już spokojnie spróbował znowu. Kolejny brzęczyk. Okazało się, że zapomniał o jeszcze jednym metalowym przedmiocie: miniaturowej łopatce do zaklepywania szram wydartych w darni pola golfowego. — Kiedyś ty zdążył zabrać się za golfa? — zapytał van Damm z rechotem, który harmonizował z wyrazem twarzy najbliższego tajniaka. — Miło słyszeć, że się za mną nie włóczycie, skoro nie wiesz. Gram od dwóch miesięcy. Jeszcze trochę i przechodzę na zawodowstwo. Szef personelu wskazał Ryanowi ukryte schody po lewej. — A wiesz, dlaczego na tę grę mówi się „golf”? — Wiem, słyszałem. Dlatego, że słowo „chujoza” było już zajęte. — Ryan zatrzymał się na półpiętrze i walnął wprost: — A co tu jest grane, Arnie? — Nie udawaj, że nie wiesz — usłyszał tylko. — Dzień dobry, doktorze Ryan! — przywitała go starsza agentka Helen D’Agustino, jak zawsze piękna, jak zawsze w osobistej ochronie prezydenta USA. — Poproszę za mną.
Prezydentura to zajęcie, które bynajmniej nie odmładza. Roger Durling był może niegdyś spadochroniarzem, wspinającym się w Wietnamie na wzgórza Centralnego Płaskowyżu, i nawet teraz lubił biegać dla zdrowia czy grać w squasha, lecz tego popołudnia wyglądał jak cień człowieka. Jack uświadomił sobie prędko coś jeszcze: przed prezydenckim obliczem znalazł się natychmiast, bez postoju w jednej z licznych poczekalni, a uśmiechy na twarzach prezydenckiej świty były aż nadto wymowne. Durling poderwał się zza biurka nader żywo, jak gdyby chciał okazać, jak bardzo się cieszy na widok gościa. — Co tam słychać w papierach wartościowych, Jack? Uścisk dłoni towarzyszący tym słowom był mocny i pewny. A także niecierpliwy. — Dużo słychać. Mam masę roboty, panie prezydencie. — Bez żartów. A partyjki golfa w Zachodniej Wirginii? — zapytał Durling, wskazując Ryanowi fotel przy kominku, a pod adresem pary agentów, która przyprowadziła Ryana, dodał: — To byłoby wszystko. Państwu już dziękuję. — Najgorszy z moich obecnych nałogów — przytaknął Ryan, słysząc jak za jego plecami zamykają się drzwi. Nie pamiętał okazji, przy której znajdowałby się tak blisko najważniejszej osoby w państwie bez opieki agentów Tajnej Służby. A jeśli zważyć, od jak dawna był osobą najzupełniej prywatną… Durling także zasiadł w fotelu i oparł się wygodnie. Emanowała z niego energia, choć raczej ta umysłowa, nie cielesna. Widać było, że rozmowa za chwilę stanie się ciekawa. — Powinienem właściwie przeprosić za zakłócenie wakacji, lecz nic z tego — usłyszał Ryan od prezydenta Stanów Zjednoczonych. — Doktorze Ryan, te wakacje trwają już dwa lata. Ale od dziś koniec. Dwa lata. Przez pierwsze dwa miesiące tego okresu Jack leżał bykiem i w zaciszu gabinetu zastanawiał się, czy nie zacząć szukać posady wykładowcy. Każdego ranka obserwował, jak Cathy wybiega z domu, by zdążyć na czas do kliniki uniwersytetu Johna Hopkinsa, przygotowywał dla malców drugie śniadanie i powtarzał sobie, jakie to cudowne, móc nareszcie odpocząć. Kiedy zaś upłynęły owe dwa miesiące, Jack musiał przyznać w duchu, że nigdy jeszcze tak się w życiu nie namęczył, jak właśnie podczas ostatnich tygodni bezczynności. Wystarczyły trzy rozmowy kwalifikacyjne, by znalazło się dla niego zajęcie w firmie inwestycyjnej, dzięki czemu znów mógł każdego ranka ścigać się z żoną o to, które z nich pierwsze wyjdzie z domu, i oczywiście marudzić, że na nic nie ma teraz czasu. Korzyść miał
natomiast Jack taką, że nie zwidywał mu się już kaftan bezpieczeństwa. Co z tego, że przez ostatnie lata uskładał trochę pieniędzy? Siedzenie na oszczędnościach wcale mu się nie uśmiechało. Poza tym pieniądze interesowały go coraz mniej. Rzecz polegała na tym, że nie zdołał dotąd znaleźć dla siebie miejsca w życiu. Zaczynał się już martwić, czy w ogóle kiedykolwiek to nastąpi. — Panie prezydencie, pobór do wojska skończył się parędziesiąt lat temu — odparł teraz od niechcenia. Żart był jednak nie na miejscu i Jack pożałował swoich słów już w chwili, gdy je wypowiadał. — Raz już powiedział pan ojczyźnie „nie, dziękuję” — usłyszał. Cięta odpowiedź położyła kres uśmiechom. Czyżby Durling znajdował się aż pod taką presją? Fakt, że na brak kłopotów prezydent nie mógł ostatnio narzekać, a nadmiar stresu przyprawiał go o wieczne zniecierpliwienie, dość nieoczekiwane u osoby, której głównym zadaniem było chwalenie i uspokajanie szerokich rzesz. Z tym oczywiście, że prezydent zwracał się w tej chwili nie do szerokich rzesz, a do jednej osoby: do Jacka Ryana. — Odmówiłem wtedy, panie prezydencie, bo miałem naprawdę dosyć. Nie wiem, czy w tamtym stanie w ogóle bym się… — Pana sprawa. Czytałem pańskie akta. W całości — dodał Durling. — Wiem nawet, że gdyby nie ta pańska akcja w Kolumbii przed paroma laty, mnie też mogłoby nie być w tym gabinecie. Miał pan okazję przysłużyć się krajowi, a potem miał pan sposobność, żeby sobie odpocząć, wrócił pan do świata finansów… Podobno nawet z niezłym skutkiem. No, ale teraz pora wracać między nas. — W jakim charakterze? — zapytał Jack. — W charakterze lokatora gabinetu za rogiem, po drugiej strome korytarza Tamtejsi pańscy poprzednicy niezbyt się popisali — dodał Durling, bo w samej rzeczy, Cutter i Elliot nie sprawdzili się ani trochę, a nowy, osobiście wybrany przez Durlinga doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Tom Loch, nie radził sobie zupełnie Z porannej prasy Ryan dowiedział się, że Loch lada dzień rozstanie się z fotelem Wyglądało na to, że przynajmniej tym razem gazety nie kłamią. — Co tu dużo mówić, doktorze Ryan, jest nam pan potrzebny Nam i mnie osobiście. — Bardzo mi to miło słyszeć, panie prezydencie, ale tak w gruncie rzeczy.. — W gruncie rzeczy, Ryan, mam na głowie koszmarny kociokwik w sprawach
wewnętrznych, doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a moi współpracownicy prześcigają się w tym, co by tu jeszcze sknocić Cierpi na tym cały kraj, choć wcale nie musi. Nie opowiadam takich rzeczy na zewnątrz, poza obrębem tego gabinetu, ale tu, we własnym gronie, chcę je opowiadać i muszę. W Departamencie Stanu mamy burdel. W Obronie jeszcze większy. — Za to w Departamencie Skarbu Fiedler radzi sobie doskonale — zaoponował Jack, — A jeśli zależy panu, żeby coś zrobić z Departamentem Stanu, mech pan da awans Scottowi Adlerowi Fakt, że młody, ale doskonale zna się na robocie, a do tego ma wyobraźnię polityczną. — Żeby go przepchnąć, musiałbym się bawić w ręczne sterowanie zza tego biurka, a na to nie mam czasu Buzzowi Fiedlerowi przekażę pańskie komplementy — dodał Durling półżartem. — Fiedler to geniusz, jeśli chodzi o taką dłubaninę, jak po drugiej stronie ulicy. Facet jest dokładnie jak trzeba. Z tym, że jeśli chce pan w ogolę zdusić inflację, trzeba się za to zabrać teraz, zaraz. — Obsmarują go za to z prawa i z lewa — przerwał Durling. — Nie szkodzi, dokładnie tak mu kazałem Ma bronić dolara przed spadkiem, a inflację zdusić do zera. Moim zdaniem powinno mu się udać Przynajmniej na razie na to się zanosi. — Ja te tak myślę. Ryan skinął głową na znak, że się zgadza, w myślach błagając rozmówcę, by ten przeszedł wreszcie do rzeczy. — Proszę to przeczytać. — Durling podał mu skoroszyt z aktami. — Już czytam — Jack rozchylił okładkę i przerzucił pierwsze, sztywne stronice z ostrzeżeniami na temat najwymyślniejszych sankcji prawnych wobec osób, które odważą się rozpowszechnić treść dokumentu. Jak zwykle, cenne informacje, których ochroną tak martwili się autorzy postanowień kodeksu o odpowiedzialności karnej, nie odbiegały aż tak bardzo od wieści, które każdy szary obywatel mógł wyczytać na łamach „Time”. Co więcej, dziennikarze z „Time” mieli lepsze pióra. Prawą ręką Jack sięgnął po kawę Filiżanka była irytująco krucha, jakże różna od kubków bez ucha, które tak lubił. Zastawa stołowa w Białym Domu była może elegancka, ale zdecydowanie niepraktyczna. Każda wizyta w tych murach przypominała Ryanowi odwiedziny w rezydencji nieprzyzwoicie nadzianego szefa większość szczegółów wystroju wydawała się odrobinkę w złym… — Coś niecoś o tym słyszałem, ale nie spodziewałem się, ze sprawa jest aż tak… ciekawa
— mruknął Jack. — Ciekawa? — W głosie Durlinga dało się słyszeć nieobecne na jego twarzy rozbawienie. — Oryginalnie pan to ujął, nie powiem. — Kto jest dyrektorem pionu operacyjnego, nadal Mary Pat? — zapytał Ryan Odpowiedzią było tylko skinienie głowy. — Była tu u mnie miesiąc temu, żeby wyszarpnąć fundusze na modernizację swojej połówki Firmy Owszem, argumenty miała nie do zbicia Nie dalej jak wczoraj Al Trent dostał w komisji zgodę na poprawkę w budżecie na ten temat. Jack roześmiał się. — Pójdzie tym razem przez Rolnictwo czy Sprawy Wewnętrzne? — zapytał, świadomy, że tę część budżetu CIA przekazywano Firmie prawie wyłącznie poprzez inne agendy rządowe. — Słyszałem, że przez Zdrowie i Opiekę Społeczną. — No tak, ale zanim coś będzie z tych pieniędzy, miną jeszcze dwa albo trzy lata.. — Wiem, wiem — Durling zakręcił się nerwowo w fotelu — Ale, ale, Jack, jeśli naprawdę tak się pan tym wszystkim przejmuje, to dlaczego… — Jeżeli czytał pan moje akta, to dobrze wie pan, dlaczego. Jack miał w rzeczywistości ochotę powiedzieć, że ileż można od niego w końcu chcieć, ale nie zdobył się na to. Nie pora i nie miejsce, a i rozmówca nie ten. Wrócił więc do lektury dokumentów, pośpiesznie przewracając kolejne stronice. — Sam zdaję sobie sprawę, jakim błędem była rezygnacja z usług żywych agentów na rzecz tych nowinek technicznych. Trent i Fellows są tego samego zdania, co pani Foley. W tym gabinecie, Jack, ma się tyle roboty, że czasem człowieka może rozboleć głowa. Ryan podniósł wzrok i prawie się uśmiechnął na widok twarzy prezydenta. Durling był wykończony, o czym najlepiej świadczyły sińce pod oczami. Sam Durling z kolei ujrzał podobne ślady na twarzy Jacka Ryana. — Kiedy może pan przystąpić do obowiązków? — zapytał prezydent Stanów Zjednoczonych. *** Inżynier zdążył już wrócić do swojej hali. Włączył kolejno wszystkie lampy i przyjrzał się automatycznym obrabiarkom. Kierował mmi z oszklonej budki kontrolnej, tak umieszczonej na podwyższeniu, że podnosząc lekko głowę można było mieć na oku wszystkie czynności, jakie
się działy w całej hali Za kilka minut miała się tu zjawić zmiana To, że szef przybywa najwcześniej — i to w kraju, w którym normą jest zjawianie się w pracy dwie godziny wcześniej niż trzeba — miało odpowiednio nastroić podwładnych Pierwszy z nich pokazał się w hali niecałe dziesięć minut później, powiesił marynarkę na haku i pomaszerował do kąta, żeby przygotować kawę. Nie herbatę — obaj z inżynierem uświadomili sobie jednocześnie ten fakt Zachodnie obyczaje, tak? Reszta pracowników przybyła dużą grupą, złoszcząc się po cichu lecz i zazdroszcząc koledze, który tak umiał zapunktować u siedzącego w oświetlonej budce szefa Jeszcze tylko parę ćwiczeń gimnastycznych, potrzebnych by się rozluźnić i by okazać, jak bardzo załodze zależy na zadaniu, i można było włączać obrabiarki Dwie godziny przed wyznaczoną porą inżynier wychynął wreszcie z budki i przywołał do siebie całą zmianę, aby omówić z nią szczegóły zadania. Wszyscy wiedzieli doskonale, o co chodzi, lecz instruktaż należał im się tak czy owak. Pogadanka zajęła dziesięć minut, a kiedy się skończyła, wszyscy zabrali się do pracy. Tym razem był to najzupełniej normalny sposób rozpoczęcia wojny. *** Kolacja była odświętna, bo siedli do niej w belkowanej, wysokiej jadalni przy dźwiękach fortepianu, skrzypiec i w brzęku kryształowych kieliszków. Rozmowy toczyły się jednak zupełnie zwyczajnie. Tak przynajmniej się wydawało Jackowi, który popijał wino i mozolił się nad głównym daniem. Sally i mały Jack radzili sobie w szkole po prostu świetnie. Kathleen za miesiąc skończy dwa latka. Na razie najmłodsza biegała po całym domostwie na urwisku Peregrine, stanowcza i wymagająca jak na swój wiek. Ulubienica i pupilka ojca, a do tego postrach żłobka. Robby i Sissy starali się jak umieli, lecz wciąż pozostawali bezdzietni, musieli więc też się zadowolić rolami przyszywanego wujka i cioci Ryanowej trójki. Byli zresztą z tego dumni prawie jak sam Jack i Cathy. Jack wiedział, że musi im być smutno, ale co zrobić? Ciekawe, czy Sissy płacze czasem z tego powodu w zaciszu sypialni, na przykład kiedy Robby musi tkwić daleko od domu? Tak się składało, że Jack nie miał brata. Nie szkodzi — Robby był mu bliższy niż prawdziwy brat. Szkoda, że szczęście nie chce się uśmiechnąć do przyjaciela i jego żony, tym bardziej, że Sissy to naprawdę anioł… — Ciekawe, jak sobie radzą beze mnie w pracy. — Na pewno zaczęli planować inwazję na Bangladesz — podsunął Jack, postanawiając znów włączyć się do rozmowy. — Nie, na ten pomysł wpadli w zeszłym tygodniu — odpowiedział mu rozbawiony
Jackson. — Właśnie, jak sobie tam bez nas radzą? — zmartwiła się Cathy, myśląc zapewne o losie swoich pacjentów. — Przynajmniej ja mam spokój. Sezon koncertowy zaczyna się dopiero za miesiąc — zauważyła Sissy. — Mhhm — skwitował to Ryan i znów zapatrzył się w talerz, nie bardzo wiedząc, w jaki sposób przyjdzie mu się podzielić nowiną. — Jack, ja wszystko wiem — wyręczyła go wreszcie Cathy. — Nie udawaj, że nie masz nic na sumieniu. — Skąd… Kto ci…? — Spytała mnie, gdzie się podziewasz — wyjaśnił Robby z drugiego końca stołu. — Wiesz, że nam, oficerom Marynarki, nie wolno kłamać. — Myślałeś, że będę wściekła? — zapytała Cathy swego męża. — Właśnie. — Nie macie pojęcia, co siedzi w tym facecie — wyjaśniła Cathy pozostałym biesiadnikom. — Co rano bierze do ręki gazetę i z miejsca marudzi. Wieczorem włącza w telewizji dziennik, to samo. W niedzielę ogląda wywiady z politykami i marudzi. Jack — dodała już ciszej. — Myślisz może, że sama bym się zgodziła rozstać z chirurgią? — Pewnie nie, ale to nie to samo, co… — Może i nie to samo, ale dla ciebie to samo, i kropka. Kiedy zaczynasz? — zapytała męża Caroline Ryan.
Absolwenci Jack słyszał kiedyś w radio audycję na temat pewnego uniwersytetu na Środkowym Zachodzie USA. Naukowcy opracowali tam specjalny zestaw urządzeń, mający badać warunki we wnętrzu tornado czyli trąby powietrznej. Odtąd każdej wiosny profesorowie i doktoranci ustawiali maszynę — przezywaną „Toto” na cześć pieska porwanego przez tornado w bajce o Czarodzieju z Oz — na domniemanej trasie przyszłego kataklizmu. Jednak ich wszystkie dotychczasowe wysiłki spełzały na niczym. Ryan był zdania, że gdyby to od niego zależało, potrafiłby badaczom wskazać odpowiednie miejsce. Inna sprawa, że drzew po drugiej stronie ulicy, w Parku Lafayette, nie muskał dziś ani jeden powiew. Dziwne. Biuro prezydenckiego Doradcy Do Spraw bezpieczeństwa Narodowego było przecież od zawsze autentycznym okiem cyklonu. Co gorsza, mógł się tu dostać praktycznie każdy, kto zechciał. — Bo wiesz — wrócił do przerwanego wątku Ryan, siadając w fotelu — wszystkim się wydawało, że teraz sprawy potoczą się dużo prościej. Zręcznie nie ujawnił rozmówcy, że przez „wszystkich” rozumiał głównie siebie. — Ha! Dawniej w świecie obowiązywały pewne reguły gry, a teraz skąd. Żadnych reguł — przypomniał mu Scott Adler. — A powiedz mi, Scott, jak sobie z tym radzi prezydent? — Pytasz serio? — Adler chciał przez to powiedzieć, że są w Białym Domu i nie wiadomo, ile magnetofonów nagrywa treść ich rozmowy. — Dobrze, masz. Sknociliśmy sprawę w Korei, ale się nam upiekło. Bogu dzięki, że nie sknociliśmy niczego na taką skalę w Jugosławii, ale tam znów trudno było coś jeszcze bardziej zepsuć, taka to miła okolica. Z Rosją radzimy sobie o tyle, o ile. Afrykę można spokojnie przedrzeć na pół i wyrzucić do kosza. Jedyne, co nam ostatnio rzeczywiście wyszło, to ten pakt o wymianie handlowej… — Do którego nie przystąpiły ani Chiny, ani Japonia — dokończył za niego Jack. — Ale, ale! Przecież nie kto inny jak my dwaj uspokoiliśmy Bliski Wschód. Już zapomniałeś? Tam przynajmniej wszystko się jakoś trzyma. — To gdzie jest teraz najgoręcej, twoim zdaniem? — zapytał Jack, któremu nie zależało na komplementach z okazji misji bliskowschodniej. „Sukces”, jaki wypracowali, przyniósł jak najfatalniejsze skutki uboczne, na tyle poważne, że Jack wycofał się wówczas ze służby rządowej. — Wybieraj, przebieraj — zachęcił go Adler. Ryan tylko kiwnął głową.
— A szef Departamentu Stanu? — Hanson? Politykier — orzekł zawodowy dyplomata z dumą całkiem na miejscu u kogoś, kto z pierwszą lokatą ukończył szkołę kadr Fletchera i przeszedł w Departamencie Stanu wszystkie szczeble kariery, nie zważając na nudę i intrygi. Może nie zjadł zębów na dyplomacji, ale na pewno rozwiódł się i wyłysiał. Jack domyślał się, że Adler haruje tak po prostu dlatego, że zależy mu nie na sobie, a na Ameryce, jak by to śmiesznie nie zabrzmiało. Jego ojcu udało się przeżyć Auschwitz i znaleźć w USA bezpieczny dom Dla Adlera miało to znaczenie. Co ważniejsze, nie kochał Ameryki na ślepo — nawet teraz, kiedy obecna posada trafiła mu się z politycznej nominacji. Podobnie jak Jack Ryan, Adler zależał w stu procentach od gospodarza Białego Domu, lecz mimo to nie bał się uczciwie odpowiadać na wszystkie pytania. — Gorzej niż politykier — wspomógł go Ryan — To prawnik, zawodowy krętacz. Tacy się zawsze we wszystko wpieprzają. — Wiecznie te twoje urazy. — Adler uśmiechnął się i nagle spoważniał. — O co ci chodzi, Jack? Czy dzieje się coś nowego? — Nowego? Prędzej są to stare porachunki Posłałem dwóch ludzi, żeby załatwili sprawę jak trzeba. *** Zasadnicze prace łączyły w sobie elementy górnictwa i wiertnictwa przemysłowego — za to roboty wykończeniowe przypominały kładzenie finezyjnej sztukaterii. Czas zaś bardzo gonił. Wszystkie otwory były już gotowe, choć wcale nie tak prosto jest wykuć idealnie pionową sztolnię w litej bazaltowej skale — a w dolinie było aż dziesięć takich sztolni Każdy z otworów miał dziesięć metrów średnicy i czterdzieści metrów głębokości Dziewięciuset robotników, pracując na trzy zmiany, ukończyło wiercenia dwa tygodnie przed ustalonym terminem, i to mimo obowiązujących środków ostrożności. Od najbliższej linii szybkiej kolei Szin-Kansen doprowadzono sześciokilometrową bocznicę. Na całej jej długości zamiast zwykłych kratownic, podtrzymujących przewody zasilania, ustawiono słupy z zaczepami. Do zaczepów z kolei podwiązano sześć kilometrów siatki maskującej. Dla geologa historia tej japońskiej doliny stanowiła z pewnością pasjonujące zagadnienie. Tak się przynajmniej wydawało kierownikowi budowy. Dolina była tak wąska i wcięta, że rankiem słonce pokazywało się nad jej stromą wschodnią krawędzią dobrą godzinę po czasie. Nic dziwnego, że w przeszłości budowniczowie kolei nie chcieli się tutaj pchać Głębokim wąwozem,
przy dnie szerokim miejscami zaledwie na dziesięć metrów, płynęła dawniej górska rzeka, lecz dawno skierowano ją w inne koryto, pozostawiając suchy, skalny okop, jak zapomnianą po wojnie transzeję Zapomnianą? A może przygotowaną z myślą o następnej wojnie? Kierownik doskonale zdawał sobie sprawę, na czym w istocie polega zadanie, choć oficjalnie powiedziano mu tylko, żeby trzymał język za zębami i robił swoje. Z doliny można się było wydostać jedynie wzdłuż jej biegu, albo prosto w górę Czyli pociągiem lub śmigłowcem Inne możliwości urągałyby prawom balistyki Czyli innych możliwości nie było. Kierownik obserwował, jak olbrzymia ładowarka firmy Kowa pakuje na wagon kolejną porcję pokruszonej skały Był to już ostatni ładunek. Za chwilę dieslowska lokomotywa przetokowa pociągnie sznur pełnych wagonów w stronę głównej linii, gdzie przejmie je elektrowóz. — Gotowe — zameldował brygadzista, wskazując ku krawędzi sztolni. Robotnik stojący na dnie cylindrycznego leja naciągnął dolny koniec długiej taśmy mierniczej Dokładnie czterdzieści metrów Oczywiście wcześniej obmierzono już dokładnie całą sztolnię za pomocą laserowych teodolitów, lecz tradycja nakazywała sprawdzić te pomiary ręcznie, okiem doświadczonego robotnika Wiertacz, który stał na dnie sztolni, był już po czterdziestce i znał się na rzeczy Na jego twarzy malował mu się wyraz wielkiej dumy. Oczywiście on także nie miał pojęcia, co właściwie buduje jego brygada. — Hai! — skwitował pokaz kierownik robót i skłonił się leciutko Wiertacz z dna otworu skwapliwie, lecz godnie odwzajemnił ukłon Pozostawało teraz czekać, aż na platformie następnego pociągu przybędzie gigantyczna betoniarka Wokół sztolni leżały złożone w stosy pręty zbrojeniowe i kratownice, w komplecie. Pozostawało tylko opuścić je kolejno na dno skalnej studni Kończąc wiercenia w takim tempie, brygada prześcignęła najbliższych sąsiadów o dobre sześć godzin, a szóstą grupę aż o dwa dni. Brygada mozoląca się nad sztolnią numer sześć natknęła się bowiem na wyjątkowo trudne podłoże skalne i mimo najlepszych wysiłków została w ogonie. Kierownik robot wiedział, że będzie musiał zaraz się tam udać, podziękować ludziom z szóstki za ich herkulesowe wysiłki i pocieszyć, że nie muszą się wstydzić z ostatniego miejsca. Brygada numer sześć stanowiła najlepszy zespół. Szkoda, że miała takiego pecha. — Jeszcze trzy miesiące. Zdążymy na czas — orzekł tonem fachowca brygadzista. — Kiedy szóstka przestanie się wreszcie grzebać, zabawimy się Wasi ludzie zasłużyli sobie na to.
*** — Coś mało to wszystko zabawne — zauważył Chavez. — A w dodatku upał — zgodził się z mm Clark. Klimatyzacja w ich Land Roverze albo zwyczajnie wysiadła, albo dała za wygraną. Na szczęście zabrali ze sobą zapas butelkowanej wody. — Upał, ale na szczęście sucho — pocieszył Clarka Chavez takim tonem, jak gdyby wilgotność powietrza miała jeszcze znaczenie w temperaturze 44 stopni Celsjusza. 114 stopni Fahrenheita! Lepiej już było liczyć w skali Celsjusza zawsze to trochę chłodniej Każdy oddech parzył płuca i gardło, piekące od przegrzanego powietrza. Ding odkręcił korek kolejnej plastikowej butelki z wodą. Źródlana woda, tyle że mało chłodna. 39 stopni. Ciekawe, że smakowała jak z lodówki. — Na wieczór zapowiedzieli przymrozki. Może spadnie do trzydziestu stopni. — Co ty powiesz.! Dobrze, że zabrałem ze sobą sweter. — Chavez zamilkł, otarł pot z czoła i znów przyłożył lornetkę do oczu. Szkła były pierwszorzędne, ale pomagały tyle co nic, trochę lepiej było jednak przez nie widać kipiel rozprażonego powietrza, która przelewała się jak fale na wzburzonym, niewidzialnym morzu, W tych okolicach jedynymi żywymi stworzeniami były pustynne sępy, które dawno oczyściły do połysku kości każdego zwierzęcia, które się tu zabłąkało. Chavezowi przyszło na myśl, że dawniej uważał Pustynię Mojave za odludną i ponurą okolicę. Tam przynajmniej można się było natknąć na kojota, a tu? Clark zastanawiał się tymczasem, dlaczego zawsze musi to wyglądać tak samo. Podobne zadania wyznaczano mu od… Czyżby już od trzydziestu lat? Może nie od trzydziestu, ale prawie. Rany boskie Przez cały ten czas Clarkowi nie zdarzyło się wypełniać misji tam, gdzie czułby się między swymi, niewidzialny. Niby nieważne, ale miejscowe alibi zaczynało się im powoli wyczerpywać. Cały tył Land Rovera zawalony był sprzętem geodezyjnym i skrzynkami na próbki skalne. Wszystkie te manele miały wmówić tubylcom, że pod ich izolowanym masywem skalnym spoczywa ogromne złoże molibdenu. Tubylcy wiedzieli zapewne doskonale, jak wygląda złoto, ale złoto pozna każdy. Co innego minerał przez górników zwany pieszczotliwie kurwibdenem: dla niewtajemniczonych był on zagadką, ale za to na rynku płacono za niego niezłe ceny. Clark już niejeden raz udawał poszukiwacza molibdenu. Na widok wyprawy geologicznej w ludziach nieodmiennie odzywała się ta sama żyłka chciwości. Jakże tu nie uwierzyć, że stąpa się po skarbcu, po który tylko sięgnąć? W dodatku ze swoją szeroką, poczciwą
twarzą John Clark naprawdę wyglądał na doświadczonego inżyniera-geologa, kogoś komu się ufa. Clark sprawdził, która godzina. Spotkanie wyznaczyli za półtorej godziny, o zachodzie słońca, ale warto było przyjechać wcześniej, choćby po to, żeby sprawdzić teren. Gorąco, w polu widzenia nikogusieńko — rzecz jasna. Wyznaczone miejsce leżało o trzydzieści kilometrów od góry, co do której mieli dziś prowadzić negocjacje. Krótkie negocjacje. Krzyżowały się tu dwie drogi, czy raczej dwa szlaki pustynne, jeden idący z północy na południe, a drugi z grubsza biorąc ze wschodu na zachód. Oba gościńce widać było doskonale, i to pomimo wiatru i piasku zawiewającego ślady. Clarkowi nie mogło się to pomieścić w głowie. Trwająca od kilku lat susza pogorszyła tylko tutejsze warunki, ale nawet jeśli czasem pada deszcz, skąd biorą się ludzie, którzy podróżują tymi szlakami? Przecież nikt tu nie mieszka? A może mieszka, tam, gdzie znajdzie się trochę trawy dla kóz, jakaś woda? Tam, gdzie nie zjawia się co rusz uzbrojona banda, żeby ukraść kozy i powybijać pasterzy? Ale na razie jedynymi ludźmi w okolicy było dwóch agentów CIA, którzy rozwaleni na fotelach otworzyli okna wozu i pili wodę, pocili się i znów pili… Nie rozmawiali już, bo nie było o czym. Samochody pokazały się na drodze, gdy zaczynało już zmierzchać. Agenci zauważyli najpierw warkocz kurzu, a po nim następne, jak ślady torowe, ciągnące się za grupą motorówek z silnikami strumieniowymi. W słabnącym świetle dnia kurz wydawał się jadowicie żółty. Jak to możliwe, że w tak zakazanych okolicach są jeszcze ludzie, którzy wiedzą, jak się prowadzi czy naprawia ciężarówkę? Ciekawe, ciekawe. Oznaczało to bądź co bądź, że cała kraina może jeszcze na coś liczyć. Skoro nawet bandyci umieją naprawiać ciężarówki, uczciwi ludzie też pewnie to potrafią. A przecież Chavez i Clark przybyli tu właśnie po to, by pomóc tym ostatnim. Wóz, który wysforował się daleko przed resztę konwoju był stary i zapewne służył kiedyś do potrzeb armii, choć był tak pokiereszowany, że marki i kraju produkcji można się było tylko domyślać. Jego kierowca zatoczył stumetrowy krąg wokół Land Rovera, a pasażerowie skrupulatnie przyjrzeli się „geologom”. Za szoferką widać było wyraźnie strzelca przy tylcach rosyjskiego karabinu maszynowego kalibru 12,7 mm. Pasażerów pierwszego wozu ich szef nazywał „policjantami” choć jeszcze parę lat wcześniej popularna była nazwa „wóz techniczny”. Po dłuższej chwili plemienni policjanci zatrzymali się i wysiedli. Nie spuszczając oka z Land Rovera, stali nieruchomo, ściskając stare karabiny G3, zakurzone wprawdzie, ale na pewno sprawne. Można się było tym nie przejmować, bo zapadał wieczór, a starszy grupy zaczął już
rozdzielać porcje chatu. Chavez obserwował, jak jeden z policjantów siada w cieniu ciężarówki i zaczyna żuć swój przydział narkotycznego zielska. — Jaka durna ta dzicz. Nawet im nie przyjdzie do głowy, że można to palić, zamiast żuć — westchnął Chavez. Miał wrażenie, że westchnienie grzęźnie w rozpalonym powietrzu wewnątrz wozu. — Dobrze wiesz, Ding, że można sobie tym rozwalić płuca. Człowiek, z którym mieli się za chwilę spotkać, zbił na zielsku sporą fortunę. Dostarczał chat samolotami z sąsiednich krajów — nie on jeden, bo handel chatem stanowił 40 procent całej wymiany handlowej kraju. Małe samoloty przywoziły ładunek przeważnie z Somalii, co dotykało Clarka i Chaveza do żywego. Trudno, nie chodziło o prywatne porachunki. Prędzej już o stary i pokaźny dług. Generał Mohamed Abdul Korp — generałem nazwali go dziennikarze, nie bardzo wiedząc, jaki tytuł będzie odpowiedni dla pustynnego watażki — przyczynił się swego czasu do zgładzenia dwudziestu amerykańskich żołnierzy. Swego czasu, czyli przed dwoma laty. Zbyt dawno, by pamiętały to jeszcze światowe środki przekazu. Puszczono rzecz w niepamięć, gdyż po epizodzie z Amerykanami, Korp powrócił do przerwanego zajęcia, jakim było mordowanie własnych ziomków. Clark i Chavez tłukli się po pustyni teoretycznie po to, by zaradzić temu drugiemu złu, ale na szczęście sprawiedliwość miewa różne postacie. Clark mógł prowadzić dwie kampanie na raz: oficjalną i tę prywatną. W dodatku Korp zajmował się handlem narkotykami… Bóg okazał się tym razem niezmiernie łaskawy. — Może się trochę ogarniemy, zanim tu podjedzie? — zaproponował Ding, nie tak spokojny jak przedtem. Widać było po nim zdenerwowanie. Czwórka żołnierzy z ciężarówki zdążyła już zlegnąć i zająć się żuciem chatu. Karabiny położyli sobie na podołkach, a o karabinie maszynowym na ciężarówce zapomnieli do reszty. Czwórka stanowiła straż przednią generalskiego orszaku, co z tego, że niezbyt czujną? — Szkoda fatygi — zbył Chaveza Clark. — Kurczę, tłuczemy się po tej pustyni już sześć tygodni! Sześć tygodni, wszystko z myślą o jednej rozmowie. Trudno, zdaje się, że takie jest życie. — Muszę z siebie wypocić ze cztery kilo — odezwał się Clark z wymuszoną wesołością. Cztery kilo albo więcej. — Trudno, takich spraw nie załatwia się szast-prast. — Ciekawe, jak twojej Patsy idzie na studiach? — mruknął Ding Chavez, kiedy następnych kilka obłoków kurzu przybliżyło się znacznie do ich pozycji.
Clark nie odpowiedział nic, bo co miał mówić? Trochę głupio, że jego młodszy kolega tak się interesuje jego córką. Głupio, ale z drugiej strony… Nawet miło. Nie szkodziło nawet, że Ding jest trochę niższy od Patsy, która wzrost i urodę odziedziczyła po matce. Nie szkodziło też, że Ding miał mocno niewyraźną przeszłość, bo Clark pierwszy gotów był przyznać, że Chavez od paru już lat stawał na głowie, by uniknąć marnego losu, jaki mu przeznaczyło życie. Chłopak miał już trzydzieści jeden lat i… Zaraz, jaki chłopak? Facet jest dziesięć lat starszy od Patsy, czyli od Patrycji Doris Clark. Clark próbowałby może tłumaczyć Chavezowi, żeby ten dał sobie spokój, że w tej robocie nigdy nic nie wiadomo… Ale po co? Ding odwarknąłby, że sam dobrze wie, jak postępować. Sandy, żona Clarka, była zresztą tego samego zdania. Clark nie mógł jednak przełknąć faktu, że jego ukochana Patsy, jego mała, kto wie, czy nie zaczęła już sypiać z mężczyzną. I to z kim? Z Chavezem! Jako ojciec, Clark bardzo się denerwował na samą myśl o czymś takim, chociaż oczywiście pamiętał własne młode lata i młodzieńcze wyskoki. Miał rację ten, kto powiedział, że kiedy Bóg chce się zemścić na mężczyźnie, obdarza go córką. Skutek jest taki, że żyje się w ciągłym lęku, iż dziecko napotka na swej drodze kogoś… Kogoś, kto dziwnie przypomina jej ojca, gdy był w tym samym wieku. A ponieważ chodziło o Patsy, Clark żołądkował się okropnie, ale po cichu. — Ty się lepiej skup na tym, co mamy robić, Ding. — W porządeczku, panie Clark. Clark bez odwracania głowy wyczuł uśmiech na twarzy partnera. Wyczuł także, iż uśmiech gaśnie jak zdmuchnięty na widok kolejnych obłoków kurzu w rozprażonym powietrzu pustyni. — Zaraz cię zgarniemy, skurwielu — sapnął Ding, z kamienną twarzą, wracając do poprzedniej roli. Nie chodziło wyłącznie o poległych Amerykanów. Tacy ludzie jak Korp niszczą wszystko, czego się tylko dotkną i nie dają tej części świata żadnej szansy, żadnego widoku na lepszą przyszłość. Pustynny kraj miał taką szansę przed dwoma laty, czy raczej miałby, gdyby prezydent USA posłuchał rad swoich wojskowych, a nie dygnitarzy z ONZ. Trudno, tyle dobrego, że przez ten czas prezydent zdążył się czegoś nauczyć. Jak na prezydenta, całkiem nieźle. Słońce zniżało się coraz bardziej i zdążyło już prawie zniknąć za horyzontem. Zrobiło się rzeczywiście chłodniej. Ile tych dodatkowych ciężarówek? Obaj agenci mieli nadzieję, że nie za dużo. Chavez znów zajął się obserwacją czwórki policjantów z pierwszego wozu. Z odległości
stu metrów nie było słychać, o czym rozmawiają tamci, lecz słowa płynęły coraz wolniej, w coraz łagodniejszym tonie. Nie ulegało wątpliwości, iż chat działa. Zwykle rozsądek nakazywał, aby zabierać się stąd, byle dalej od towarzystwa znarkotyzowanych tubylców i ich karabinów maszynowych, ale tego wieczora trzeba było postawić przepisy na głowie i pójść na całość: paradoks chciał, że tak było bezpieczniej. Kolejny samochód był coraz bliżej. Agenci CIA wysiedli z Land Rovera, żeby rozprostować kości, a potem przywitać się z przybyszami. Ostrożnie i bez pośpiechu. Osobista gwardia przyboczna, czyli obstawa pustynnego generała prezentowała się nie lepiej, niż obdartusy ze szpicy czołowej. Mężczyźni mieli na sobie rozchełstane koszule, a od tego, który zbliżył się jako pierwszy, na kilometr wionęło alkoholem. Pewnie udało im się dobrać do prywatnych zapasów generała. Islamska religia zakazywała picia alkoholu, ale co z tego? Islam zakazywał też handlu narkotykami. Jedną z niewielu rzeczy, jakie się podobały Clarkowi w Arabii Saudyjskiej był tamtejszy system sprawnego i szybkiego radzenia sobie z tą kategorią przestępców. — Witam! — Clark uśmiechnął się na widok emisariusza. — Jestem John Clark, a to mój kolega, pan Chavez. Czekamy tu na generała, dokładnie jak było umówione. — Co tam macie? — zapytał „policjant”. Clark drgnął, zaskoczony, że tubylec mówi po angielsku, ale posłusznie podsunął mu pod nos worek pełen próbek skalnych, a Ding zaprezentował zawartość skrzyni z aparaturą pomiarową. Policjant przejrzał wnętrze wozu i nawet ich dokładnie nie obszukał. Cóż za miła niespodzianka. Niewiele później zjawił się Korp, otoczony najwierniejszymi członkami Ochrony. Ochroniarze cisnęli się w łaziku rosyjskiej produkcji, podczas gdy ich generał miał do dyspozycji Mercedesa, własność biurokraty ze stolicy kraju w czasach, gdy kraj miał jeszcze rząd i stolicę. Mercedes przeszedł niejedno, ale i tak musiał być najporządniejszym samochodem w całym kraju. Korp ubrał się jak stróż na bankiet, bo miał na sobie zieloną wojskową koszulę z potężnymi epoletami, sztruksowe spodnie i wysokie buty, ostatni raz pucowane poprzedniego roku. Słońce zdążyło zniknąć za horyzontem, a mrok zapadał bardzo prędko. W przejrzystym powietrzu pustyni już teraz widać było gwiazdy. Generał wiedział, jak się należy zachować, a przynajmniej wyobrażał sobie, że wie. Zbliżył się energicznym krokiem i wyciągnął dłoń na przywitanie. Ściskając prawicę Korpa, Clark zastanawiał się, gdzie się podziewa poprzedni właściciel Mercedesa. Pewnie rozstrzelano
go razem z resztą gabinetu rządowego. Władza padła ofiarą własnej nieudolności i barbarzyństwa ludzi takich jak Korp, człowieka, z którym tak się teraz przyjaźnie witali. — Skończyliście te swoje pomiary? — zapytał Korp. Clarka znów zaskoczyła dość poprawna składnia jego angielszczyzny. — Tak, generale. Wszystko wiemy. Mam pokazać, cośmy tu znaleźli? — Rozumie się. — Korp ruszył w ślad za Clarkiem ku tylnym drzwiom Land Rovera. Chavez rozłożył mapę topograficzną i zdjęcia satelitarne, oczywiście nie wojskowe. — Kto wie, czy nie trafiliśmy na większe złoże od tego w Kolorado. Zawartość czystego kruszcu jest po prostu zdumiewająca. O, właśnie tutaj… — Clark postukał w mapę metalowym szpikulcem. — Trzydzieści kilometrów od miejsca, gdzie teraz siedzimy… Clark uśmiechnął się marzycielsko. — Wie pan, tyle już lat się w to bawię, i zawsze mnie tak samo zdumiewa, kiedy się udaje. Pomyśleć, parę miliardów lat temu wielka bania płynnego metalu ruszyła z jądra planety w kierunku powierzchni… — Clark zdążył nabrać sporej wprawy w podobnych wykładach, tym bardziej, że w wolnych chwilach rzeczywiście czytywał dla rozrywki podręczniki geologiczne i zapamiętywał co bardziej użyteczne zwroty. — Tak czy siak — przerwał mu po chwili Chavez — Z warstwą wierzchnią nie będzie tu najmniejszego problemu. Tak samo jak z lokalizacją złoża. — A to jakim cudem? — zdziwił się Korp. Mapy, którymi dysponował, pochodziły z innej epoki, kiedy kartografowie mogli jeszcze puszczać wodze fantazji. — Mamy takie jedno urządzenie — Ding podał generałowi pudełko. — Co to? — Pozycjometr satelitarny — wyjaśnił Chavez. — Pomaga nam się zorientować w terenie. Proszę tylko nacisnąć ten gumowy guziczek, o, właśnie ten. Korp usłuchał, podniósł do oczu płaskie pudełko z zielonego plastiku i śledził odczyt na ciekłokrystalicznym ekranie. Cyfry wyświetliły dokładną godzinę. Następnie pozycjometr zaczął szukać sygnału, najpierw z jednego, drugiego, a potem jeszcze dwóch następnych satelitów, orbitujących wokół Ziemi jako część systemu GSP. — Niesamowite — przyznał generał i wcale się nie mylił, choć nie mógł znać całej prawdy. Przyciskając guziczek nie tylko dowiedział się, gdzie się znajdują, lecz co więcej
przesłał zakodowany sygnał radiowy. Na pustyni łatwo było zapomnieć, że jest się w odległości raptem stu pięćdziesięciu kilometrów od Oceanu Indyjskiego, i że za linią horyzontu może się czaić okręt. Okręt o płaskim pokładzie. To, że pokład był w tej chwili pusty, także dawało się łatwo wytłumaczyć: wszystkie śmigłowce wystartowały godzinę wcześniej i czekały teraz w punkcie pośrednim, pięćdziesiąt kilometrów na południe od miejsca spotkania. Korp jeszcze raz się przyjrzał pozycjometrowi i oddał go w ręce Chaveza. — Co tak w nim grzechocze? — zapytał zdziwiony. — A, pewnie bateria się obluzowała — wyjaśnił mu Ding. Ich pozycjometr różnił się od typowego urządzenia także tym, że można było z niego strzelać, choć tylko na minimalną odległość. Innej broni palnej nie mieli. Generał wzruszył ramionami i wrócił do dyskusji z Clarkiem. — To ile? — spytał bez ogródek. — Hmm, w zależności od tego, ile będzie nas kosztowało zbadanie zasobności tego złoża, trzeba będzie chyba… — Ile mi dajecie, panie Clark?! — Anaconda to bogaty koncern, więc proponuje panu pięćdziesiąt milionów dolarów. Płatne w czterech ratach po dwanaście i pół miliona. Do tego oczywiście dojdzie dziesięć procent udziału w zyskach z wydobycia. Zaliczkę i udział będziemy rozliczać w dolarach amerykańskich. — Mało, za mało. Dobrze wiem, ile teraz płacą za molibden! — Generał wiedział to, bo przed spotkaniem kazał sobie przynieść stary egzemplarz „Financial Times” z notowaniami cen surowców. — Zgoda, ale miną co najmniej dwa, a może nawet trzy lata, nim rozpoczniemy wydobycie. Potem będziemy musieli znaleźć sposób przewozu tych rud do portu. Może ciężarówkami, bo ja wiem? A może trzeba będzie pociągnąć linię kolejową. To w wypadku, gdyby złoże okazało się naprawdę aż tak wielkie, jak się nam wydaje. Żeby coś tutaj zarobić, musimy najpierw wpakować ze trzysta milionów dolarów. Clark nie dodał, że przy cenach miejscowej siły roboczej jest to naprawdę duża suma. — Mnie też są potrzebne pieniądze. Zrozumcie, muszę coś dać tym ludziom — odezwał się całkiem rozsądnie Korp. Gdyby generał był człowiekiem honoru, Clark byłby nawet skłonny odbyć tę rundę negocjacji do końca. Korp żądał zwiększenia zaliczki na zakup broni, z myślą o przejęciu władzy w kraju, który nie tak dawno stanowił praktycznie jego własność. ONZ
wykurzyło go ze stolicy, ale jak widać, nie do końca skutecznie. Generał mieszkał teraz wprawdzie w buszu, lecz przetrwał i nawet zaczął reperować fundusze, dostarczając do miast — takie tam miasta — narkotyczny chat. Na nowo porósł w piórka i znów zaczął zagrażać resztkom państwa. Gdyby udało mu się kupić broń i zagarnąć władzę, postawiłby oczywiście zachodniemu koncernowi nowe, twarde warunki. Chcecie mojego molibdenu, płaćcie. Bardzo sprytne zagranie, i bardzo oczywiste. Clark również wpadł na ten pomysł, kiedy się zastanawiał, jak wykurzyć Korpa z kryjówki. — Owszem, to prawda, zależy nam na stabilizacji politycznej w tym regionie — zapewnił więc Clark generała. Mówił to ze znaczącym uśmiechem, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że zna stawkę. Korp uwierzył chętnie, bo Amerykanie stosowali podobne zasady na całym świecie. Ustabilizować, i do handlu. Chavez bawił się od niechcenia przyciskami pozycjometru. Pusty kwadrat w prawym górnym rogu ekranika powlókł się nagle czernią. Ding kaszlnął, bo w suchym powietrzu pełno było pyłu, a potem poskrobał się w nos. — Zgoda — odezwał się Clark. — Jest pan poważnym partnerem, więc rozumiemy pańskie stanowisko. Pięćdziesiąt milionów z góry. Rachunek w banku szwajcarskim? — Zaczynamy rozmawiać rozsądnie — pochwalił go Korp, który wcale się nie śpieszył z decyzją. Zamiast podjąć negocjacje, obszedł Land Rovera i zajrzał przez tylne drzwi do środka. — To są te wasze próbki? — Tak jest — przytaknął Clark i podał generałowi dwukilogramową bryłę kamienia. Ruda miała bardzo wysoką zawartość molibdenu, tyle że pochodziła nie z Afryki, lecz z Kolorado. — Chce pan to pokazać swoim ludziom? — A to co takiego? — Korp wskazał dwa dziwne przedmioty. — Nasz sprzęt oświetleniowy, panie generale — Clark ze szczerym uśmiechem sięgnął po lampę błyskową. Ding poszedł w jego ślady. — Nie mówiliście, że macie broń! — Ubawiony Korp podniósł ze skrzyni staroświecki karabin z ryglowym zamkiem. Dwaj goryle Korpa natychmiast przyskoczyli bliżej. — Afryka to Afryka. Bałem się, że się natkniemy na… — Może na lwa?! — Korp zaśmiewał się do rozpuku. Kiedy się uspokoił, powiedział coś do swoich „policjantów”, którzy zaraz również zaczęli drwić z głupoty Jankesów. Gdy śmiech przycichł, Korp oświadczył z powagą: — Spokojnie, zabijamy tu lwy i wszystko inne, co się
rusza. Nic tu nie żyje bez naszego pozwolenia. Reakcja Clarka nawet mu się spodobała, bo Amerykanin zniósł szyderstwo jak mężczyzna. Nawet nie drgnął, stał tylko, ściskając w dłoni wielką lampę błyskową. — Do czego to wam potrzebne? — Normalnie, żeby świecić w nocy. Ja tam nie lubię ciemności. Poza tym jak rozbijamy obóz, robię zdjęcia próbek, więc światło się przydaje. — No, właśnie — przyświadczył Ding. — Świetne są te lampy, naprawdę. Gdy to mówił, przesunął wzrokiem po generalskiej świcie, rozbitej teraz na dwie grupy. Tu cztery osoby, tam sześć, dwóch goryli w pobliżu, a do tego sam generał. — Może też chcecie, żebym wam zrobił zdjęcie? Całą grupą? — zaproponował Clark, nie sięgając jednak wcale po aparat. Słysząc te słowa, Chavez pstryknął włącznikiem swojej lampy i skierował snop światła na większą grupę ludzi Korpa. Clark oświetlił trójkę, stojącą przy Land Roverze. „Lampy” zadziałały lepiej od magicznego zaklęcia. Po trzech sekundach można je już było wyłączyć i zabrać się za wiązanie rąk jeńców. — Myślałeś, że zapomnieliśmy o tobie? — zapytał Korpa agent CIA, gdy kwadrans później nad pustynią rozniósł się coraz bliższy wizg śmigłowców. Dwunastka ludzi z konwoju Korpa leżała twarzą w piachu, z rękoma skrępowanymi plastikowymi paskami, z tych, których używają policjanci, gdy skończy im się zapas kajdanek. Generał jęknął z bólu i zaczął się wić po ziemi. Ding zapalił kilka flar i rozstawił je łukiem po zawietrznej stronie samochodu. Pierwszy UH-60 Blackhawk zatoczył ostrożny krąg, omiatając teren reflektorami. — Wyżeł Jeden, tu Tragarz. — Dobry wieczór, Tragarz. Wyżeł melduje, że wszystko gra. Siadajcie wreszcie! — Clark omal się nie roześmiał. Pierwszy śmigłowiec wylądował daleko poza oświetlonym spłachetkiem terenu. Zwiadowcy wychynęli z mroku niczym gromada widm. Szli w pięciometrowych odstępach, z bronią gotową do strzału. — Clark? — zawołał któryś z nich, głośno i nieco nerwowo. — Tutaj! Chodźcie, chodźcie! — Clark machnął ręką w swoją stronę. — Mamy tego drania. Kapitan oddziałów dalekiego zwiadu, Ranger, okazał się młodym Latynosem. Miał
pustynny, łaciaty mundur, a jego twarz ledwo było widać spod warstwy maskującej farby. Ostatni raz kapitan postawił stopę na afrykańskim lądzie jako podporucznik. Z całej tamtej akcji najbardziej wryło mu się w pamięć nabożeństwo żałobne za poległych z jego plutonu. To Clark wpadł na pomysł, by jeszcze raz sprowadzić tu oddział Rangers. Namówienie na to przełożonych okazało się nadspodziewanie łatwe. Kapitan przedstawił się jako Diego Checa. W ślad za nim szła jeszcze czwórka zwiadowców. Reszta drużyny rozbiegła się, żeby pilnować „policjantów”. — A co z tymi dwoma? — zapytał któryś z żołnierzy, wskazując na parę goryli generała Korpa, — Zostawić, niech sobie leżą — odparł Ding. — Załatwione! — Młodszy sierżant sięgnął po dwie pary stalowych kajdanek i spiął przeguby rąk obu oprychów. Kapitan Checa nie odmówił sobie przyjemności skucia samego Korpa. Razem z sierżantem dźwignęli pojmanego z ziemi, a Clark i Chavez przenieśli w tym samym czasie swoje bagaże z Land Rovera i wsiedli za żołnierzami do śmigłowca. Któryś ze zwiadowców podał Chavezowi manierkę. — Pozdrowienia od Oso — odezwał się sierżant sztabowy. Ding aż podskoczył. — Naprawdę? Co się z nim dzieje? — Poszedł do szkoły podoficerskiej. Strasznie się wściekał, że przechodzi mu koło nosa ta akcja. A ja jestem Gomez, z drugiego batalionu 175. pułku. Też tutaj jestem drugi raz. — Wygląda, że poszło wam jak z płatka — mówił tymczasem Checa. — Grzebaliśmy się z tym sześć tygodni — odrzekł umyślnie niedbałym tonem Clark. W ich branży nonszalancja była wręcz obowiązkowa. — Najpierw tłukliśmy się cztery tygodnie po wertepach, dwa tygodnie uzgadnialiśmy spotkanie, potem czekaliśmy sześć godzin na klienta… Ale reszta zabrała nam dziesięć sekund. — Dokładnie jak w regulaminie — przytaknął Checa i podał Clarkowi manierkę z zimną oranżadą. Przyłapał się na tym, że zerka często na starszego agenta. Ciekawe, że w tym wieku komuś chce się jeszcze uganiać po pustyni za zgrają dzikusów. Wyraz w oczach Clarka tłumaczył jednak bardzo wiele. — Jak wyście, kurwa, wywinęli taką sztukę? — dopytywał się Gomez, kiedy z Chavezem przystanęli u drzwi śmigłowca. Reszta zwiadowców ciekawie nastawiła uszu. Gomez był wręcz zły, kiedy Chavez nie raczył mu odpowiedzieć. — A reszta gości? Zostawiacie ich tutaj? — Pewnie. Zwykłe płotki! — Chavez po raz ostatni zlustrował teren. Za jakiś czas któryś
z jeńców oswobodzi sobie ręce, znajdzie nóż i uwolni z plastikowych pęt resztę „policjantów”. Prawdopodobnie. Wtedy będą się mogli zacząć martwić, czym przeciąć stalowe kajdanki na przegubach rąk dwóch kolegów. — Nam chodziło tylko o szefa. Gomez omiótł wzrokiem horyzont. — Są tu lwy albo hieny? Ding zaprzeczył ruchem głowy. — Nie ma. Wystrzelali. — Szkoda. Wsiadający do śmigłowca żołnierze nadal nie mogli się nadziwić całej akcji. Clark wszedł na pokład w ślad za nimi i natychmiast sięgnął po hełm ze słuchawkami. Pilot nastawił radio na umówioną częstotliwość. — Łowczy, tu Wyżeł — zaczął Clark. *** Różnica czasu wynosiła aż osiem godzin, więc w Waszyngtonie było dopiero wczesne popołudnie. Sygnał UHF z pokładu śmigłowca poszedł do centrali łączności na pokładzie USS „Tripoli”, a stamtąd przez łącze satelitarne na drugą półkulę. Łącznościowcy Białego Domu skierowali sygnał prosto do aparatu telefonicznego na biurku Ryana. — Słucham, Wyżeł, tu Łowczy! Wskutek szumów Ryan nie miał pewności, że rozmawia z Clarkiem, ale nie oznaczało to, że nie rozumie treści meldunku: — Kaczka w worku, straty własne zero. Powtarzam, Kaczka w worku, zero strat własnych. — Wyżeł, zrozumiałem. Dostarczyć tak, jak było umówione. Jack czuł coraz większą złość, odkładając słuchawkę. Przy tego typu akcjach lepiej załatwić wszystko od razu, na miejscu. Trudno, prezydent życzył sobie wyraźnie, by złamać tę zasadę. Ha! Pora iść do Gabinetu Owalnego. — Macie go? — spytała D’Agustino na widok sunącego korytarzem Jacka. — Nie wolno mi panu powiedzieć. — Szef bardzo się denerwował — usprawiedliwiła się szeptem Helen. — Może się już przestać denerwować. — Przynajmniej jeden rachunek wyrównany. Fajnie, że znów jest pan z nami, panie
Ryan. *** Cienie przeszłości nękały tego popołudnia jeszcze jedną osobę. — Śmiało, proszę mówić — zachęciła terapeutka. — Nie… To było takie straszne… — Kobieta znów wbiła wzrok w podłogę. — Zdarzyło mi się to jeden, jedyny raz w życiu, naprawdę, i to jeszcze… Pacjentka wypowiadała każde słowo bez emocji, głosem równym i martwym, lecz bardziej od głosu uderzał terapeutkę jej wygląd. Pacjentka miała około trzydziestu pięciu lat i powinna być drobną, szczupłą blondynką. Rysy twarzy miała jednak zmienione otyłością i alkoholem, a farbowane włosy straszyły odrostami. Jej cera była nie tyle jasna, ile trupioblada, kredowa i tak zniszczona, że nie pomagała żadna ilość makijażu. Tylko sposób wysławiania się zdradzał, że pacjentka nie pochodzi z przeraźliwych nizin. Historia, w którą układały się kolejne słowa, pochodziła sprzed trzech lat, a słuchając jej miało się wrażenie, że umysł pacjentki rozszczepił się na część należącą do ofiary i drugą część, tę należącą do chłodnej obserwatorki, która dziwi się tylko wydarzeniom i nie ma w nich żadnego udziału. — Proszę zrozumieć, wiemy, kim jest ten człowiek, poza tym pracowałam u niego i nawet, nawet go lubiłam… — Głos pacjentki załamał się po raz kolejny. Kobieta przełknęła ślinę i umilkła, a potem zaczęła: — Lubiłam, nawet podziwiałam, za to wszystko, czego dokonał, za poglądy… Najdziwniejsze było to, że oczy pacjentki były idealnie suche i odbijały światło jak celofan. Gładka powierzchnia, bez jednego śladu łez. — Zawsze był taki serdeczny, taki ludzki… — Pani Barbaro, spokojnie… — Terapeutka była wytrawnym psychologiem i chociaż siłą się powstrzymywała, by nie objąć pacjentki w geście współczucia i żalu, wiedziała, że nie tędy droga. Trzeba zachować dystans i ukryć własny gniew, choćby się nie wiem jak żałowało krzywdy doznanej przez pacjentkę, osobę tak inteligentną i silną… Krzywdę zadał pacjentce ktoś, kto swoją pozycję i sprawowaną władzę wykorzystywał w tym celu nader często i zwabiał ku sobie kobiety jak lampa zwabia ćmy. Kolejne zaślepione okazy zaczynały krążyć coraz bliżej i gorzko tego później żałowały. W Waszyngtonie tego typu mechanizm wydawał się wręcz naturalny. Od tamtej pory Barbara nie mogła się pozbierać. Zerwała kolejno z dwoma mężczyznami, z którymi miałaby szansę na inne, normalne życie. Nie była głupia, skończyła
studia na University of Pennsylvania, miała magisterium z nauk politycznych i doktorat z zarządzania administracją publiczną. Tego typu historia mogła się prędzej przydarzyć naiwnej sekretarce albo młodziutkiej stażystce, lecz kto wie, czy wykształcenie i fakt, że ona także podejmowała decyzje, nie obróciły się przeciwko Barbarze. W takiej sytuacji dla kariery robi się wiele. Czasem wręcz za wiele. — Bo wie pani, on nie musiał wcale tak postąpić. Ja sama bym chętnie… Gdyby tylko… — Barbara zdobyła się na brutalną szczerość. — A teraz obwinia pani samą siebie za tę gotowość? — zapytała doktor Clarice Golden. Barbara Linders tylko skinęła głową. Doktor Golden stłumiła westchnienie. — I wyobraża sobie pani, że to pani dała mu znak, sygnał? — O, niejeden. Właśnie. Sam mi to powiedział: „Dałaś mi przecież do zrozumienia, że chcesz”. Tak mówił, więc pewnie miał rację. — Wcale nie miał racji, pani Barbaro. Nie dawała mu pani takich znaków. Ale idźmy dalej. — Tamtego dnia zupełnie nie miałam na to ochoty, to fakt. Kiedy indziej, kto wie, może by mnie namówił, ale wtedy akurat źle się czułam. Rano, owszem, czułam się normalnie, ale widocznie zaczynała mnie rozbierać jakaś grypa czy coś podobnego. Wyszłam coś zjeść i zaraz poczułam skurcze żołądka, więc pomyślałam, że wyjdę z biura wcześniej. Tyle, że nie mogłam, bo cały dzień pracowaliśmy nad poprawką o prawach obywatelskich. Poprawkę poddawał pod obrady Senatu właśnie on, mój szef, więc mieliśmy masę pracy. Cóż było robić, wzięłam dwie tabletki Tylenolu, żeby zbić gorączkę, i siedziałam do późna. Koło dziewiątej w biurze zostaliśmy tylko my dwoje, ja i on. Byłam u niego najlepszą specjalistką od praw obywatelskich. Siedziałam w jego gabinecie na kanapie, a on nic, tylko chodził dookoła pokoju i monologował. Zawsze tak robił, kiedy się nad czymś zastanawiał. Przystanął za moimi plecami… Pamiętam jego głos, taki przyjazny, taki ciepły. Powiedział mi: „Barbaro, masz wspaniałe włosy…” Ot, tak, zupełnie znienacka. Wybąkałam coś, że miło mi, że tak myśli. Zapytał mnie, jak się czuję. Powiedziałam mu, że chyba się przeziębiłam, a wtedy zaproponował mi koniak. Najlepsze lekarstwo, tak powiedział. Pacjentka mówiła coraz szybciej, na podobieństwo kogoś, kto przewija taśmę magnetowidu w poszukiwaniu ważnej sceny. — Nie wiedziałam, że wsypał mi coś do kieliszka. Zawsze trzymał w biurku butelkę
Remy Martin, ale musiał tam też mieć jakieś proszki, nie wiem. Wypiłam wszystko od razu. — Wypiłam, a on nadal stał tam gdzie przedtem. Nic już nie mówił, patrzył tylko na mnie, jak gdyby wiedział, że nie będzie musiał długo czekać. Czułam, że… To trudno opisać. Wiedziałam, że coś jest nie tak, czułam się jak pijana, straciłam kontrolę nad tym, co się ze mną działo. Pacjentka zamilkła na długich piętnaście sekund. Doktor Golden patrzyła bez słowa — kto wie, czy nie w ten sam sposób patrzył na swą ofiarę ten, kto był winien temu wszystkiemu. Sytuacja była niezręczna, ale trudno, taka już dola psychologa, poza tym bez obserwacji nie da się nikomu pomóc. Pomoc zaś była konieczna, bo pacjentka jeszcze raz, od początku, przeżywała całe wydarzenie. Po wyrazie jej oczu można było poznać, że w myślach przewija jej się taśma z zapisem tamtej chwili. Relacja Barbary Linders stanowiła tylko komentarz, ścieżkę dźwiękową do strasznych obrazów, jakie miała przed sobą i które przesłoniły jej całą przeszłość. Doktor Golden przez dziesięć minut słuchała cierpliwie, nie zmieniając tematu i nie pomijając żadnego, najdrobniejszego choćby szczegółu. Pomagał jej w tym zwyczajny profesjonalizm, jej druga natura. Dopiero pod sam koniec opowiadania znowu zabrzmiała w nim nuta prawdziwego dramatu. — Nie musiał mnie gwałcić. Mógł przecież… Mógł poprosić, zapytać… Ja bym się przecież… Może nie w tamten dzień, ale kiedy indziej, nie w pracy… Wiedziałam, że jest żonaty, ale go lubiłam, naprawdę lubiłam, i… — Co z tego, pani Barbaro, kiedy on naprawdę panią zgwałcił. Znarkotyzował i zgwałcił. Tym razem doktor Golden dotknęła pacjentki uspokajającym gestem. Barbara Linders powiedziała jej wszystko do końca, zapewne po raz pierwszy w życiu. Do tej pory dawała tylko do zrozumienia, co jej się przytrafiło, czyniła mgliste aluzje, zwłaszcza co do najbardziej tragicznej części relacji. Teraz jednak pierwszy raz pacjentka opowiedziała wszystko po kolei, od początku do końca, a wspomnienia, jakie w niej to obudziło, okazały się tak samo wstrząsające i straszne, jak samo zdarzenie. — To jeszcze nie wszystko — zauważyła doktor Golden, kiedy Barbara Linders trochę się uspokoiła i przestała łkać. — Nie wszystko — przytaknęła z miejsca Barbara, zupełnie nie zdumiona faktem, że terapeutka domyśliła się i tego. — To samo zdarzyło się oprócz mnie przynajmniej jeszcze jednej dziewczynie z biura. Nazywała się Lisa Beringer. Mówię w czasie przeszłym, bo Lisa… Lisa się
zabiła, rok później. Uderzyła rozpędzonym samochodem w filar wiaduktu na autostradzie. Wyglądało to na zwykły wypadek, ludzie wiedzieli, że Lisa pije, ale było inaczej. Wiem, bo zostawiła w swoim biurku list. A ja ten list znalazłam. Barbara podała oszołomionej nagle doktor Golden wyciągnięty z torebki list, sześć kartek w błękitnej kopercie. Na urzędowej papeterii widniało nazwisko człowieka, o którym była przedtem mowa. Kartki zapisane były starannym kobiecym pismem, pismem kogoś, kto postanowił skończyć ze sobą, lecz chce jeszcze wytłumaczyć światu, dlaczego się tak musiało stać. Doktor Clarice Golden naoglądała się w ciągu długich lat pracy sporo podobnych listów, lecz nie przestawało jej zdumiewać, a zarazem smucić, że ludzie decydują się na podobny krok. Każdy z takich listów mówił, że jego autor nie może już znieść bólu, lecz z bardzo wielu takich spowiedzi wynikało niezbicie, iż gdyby tylko piszący zwierzył się komuś, zadzwonił, uczynił choćby krok, wszystko dałoby się jeszcze uleczyć i naprawić. W połowie pierwszej kartki doktor Golden poznała w Lisie Beringer kolejną ofiarę niepotrzebnej śmierci, osobę osamotnioną tak bardzo, że nie powiedziała słowa kolegom z pracy, ludziom, którzy natychmiast i chętnie pomogliby jej w kłopotach. Psychoterapeuci potrafią doskonale ukrywać swe prawdziwe uczucia, tym bardziej, że w oczywisty sposób umiejętność taka jest im niezbędna w pracy. Clarice Golden zajmowała się terapią od blisko trzydziestu lat i zdążyła wrodzony talent uzupełnić imponującą dawką doświadczenia. Umiała w doskonały sposób dostroić się i zyskać zaufanie ofiar przestępstw na tle seksualnym. Zawsze znajdowała dla nich współczucie, zrozumienie, zawsze też i ze wszystkich sił próbowała im pomagać. Łagodne współczucie stanowiło jednak tylko maskę dla jej prawdziwych odczuć: doktor Golden nienawidziła gwałcicieli i podobnych typów z taką samą zajadłością, z jaką nienawidzi ich i tępi policja, może nawet jeszcze gwałtowniej. Policjanci musieli się naoglądać zmasakrowanych ciał, nawysłuchiwać płaczu posiniaczonych ofiar, które przeżyły, lecz psycholog ma przed sobą trudniejsze zadanie. Psycholog przestaje z ofiarą gwałtu przez długie tygodnie sesji, wyciąga z pacjentki kolejne bolesne wspomnienia i próbuje ją leczyć, co także zabiera czas i co także boli. Clarice Golden była osobą delikatną i nigdy by jej nie przyszło do głowy zwalczać gwałt siłą, przemocą. Nie pomniejszało to jednak jej nienawiści wobec sprawców. Tym razem sprawa nieco się jednak komplikowała. Doktor Golden z racji swego zajęcia
współpracowała z wydziałami przestępstw seksualnych wszystkich komend policji w promieniu prawie stu kilometrów od Waszyngtonu, lecz tym razem gwałt miał miejsce na terenie instytucji podległej władzom federalnym, a nie miejscowym. Osobna procedura, osobne przepisy. Jakie? Doktor Golden liczyła, że dowie się tego od swego sąsiada, Dana Murraya, pracownika FBI. Istniała też jeszcze jedna przeszkoda. Przestępca, o którego chodziło, w dniu gwałtu był jeszcze zwyczajnym amerykańskim senatorem z gabinetem w gmachu Kapitolu. Od tamtej pory zdążył on jednak zmienić pracę: z senatora z Nowej Anglii przedzierzgnął się w wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, *** Dowództwo Floty Podwodnej Pacyfiku stanowiło dawnymi laty posadę z marzeń i snów. Dawniej tak, ale dziś, skądże znowu. Pierwszym wybitnym dowódcą tej floty był wiceadmirał Charles Lockwood. W zakończonej przed pół wiekiem wojnie z Japonią bardziej od Lockwooda zasłużyli się może tylko Chester Nimitz i Charles Layton. Nie kto inny jak Lockwood, urzędujący w tym samym gabinecie na stoku góry wyrastającej nad Pearl Harbor, wysłał na ocean podwodne flotylle pod komendą legendarnych dowódców takich jak Mush Morton, Dick O’Kane czy Gene Fluckey. Wszystko się zgadzało: gabinet, drzwi, nawet tabliczka na drzwiach była ta sama, co wówczas: DOWÓDCA SIŁ PODWODNYCH, AMERYKAŃSKA FLOTA PACYFIKU. Po dawnej chwale zostały jednak wspomnienia. Kontradmirał Bart Mancuso z Marynarki USA powtarzał sobie, że i tak miał szczęście, skoro zaszedł tak daleko. Jak na okoliczności, dobre i to. Złe było natomiast co innego, a mianowicie, że Mancuso był na dobrą sprawę stróżem martwego dziedzictwa. Lockwood dowodził prawdziwą flotą, zbiorowiskiem okrętów podwodnych i okrętów -baz. Kilka dekad później Austin Smith miał na największym oceanie tej planety flotę czterdziestu okrętów podwodnych. Dla Barta Mancuso zostało ich już tylko dwadzieścia pięć: dziewiętnaście mniejszych, patrolowych, i sześć strategicznych okrętów podwodnych, z rakietami atomowymi na pokładzie. Te ostatnie stały grzecznie przy kei w oczekiwaniu na ostatni rejs do stoczni rozbiórkowej w Bremerton. Wszystkie czekał ten sam los. Nie było szans, by choć jeden przetrwał jako okręt-muzeum, pomnik minionej epoki. Mancuso nawet się tym nie przejmował. Nigdy specjalnie nie przepadał za pękatymi okrętami pełnymi głowic wodorowych, nie znosił rutyny podwodnych patroli na pokładach okrętów balistycznych, nie rozumiał mentalności dowódców takich jednostek. Mancuso był podwodniakiem-myśliwym i
nieodmiennie ciągnęło go tam, gdzie działo się coś ciekawego. Z tym, że ciekawe czasy także odeszły w przeszłość. Nuda. Nuda. Koniec zabawy. No, prawie koniec. Od czasów admirała Lockwooda podwodne okręty patrolowe doczekały się nowej funkcji. Dawniej polowały na statki i okręty nawodne, lecz po drugiej wojnie światowej ten rodzaj jednostek wyspecjalizował się w zwalczaniu właśnie okrętów podwodnych przeciwnika, podobnie jak samoloty myśliwskie polują na wszystko, co przeciwnik wypuści w powietrze. Nowe zadanie pociągnęło za sobą specjalizację uzbrojenia i wyposażenia, do tego stopnia, że patrolowe okręty podwodne USA zwyciężały w każdej konkurencji. Nikomu nie przyszło jednak do głowy, że wszystko to skończy się z chwilą, kiedy na morzach i w głębinach zabraknie przeciwnika. Tropione dotąd podwodne jednostki rosyjskie tkwiły teraz w macierzystych bazach. Całe dorosłe życie Mancuso doskonalił się w wykrywaniu, lokalizacji, pościgu i niszczeniu radzieckiej floty podwodnej. Ba, udało mu się dokonać rzeczy, która się nawet nie śniła innym podwodniakom: dopomógł w udanej tajnej akcji, która zakończyła się zdobyciem najnowszego egzemplarza radzieckiego okrętu podwodnego Później jednak cały świat stanął na głowie Mancuso przyczynił się do takiego obrotu spraw i po swojemu był nawet dumny że swej roli. Związek Radziecki przestał istnieć. Niestety — żałował tego przynajmniej Mancuso — wraz ze zmierzchem imperium zniknęła też radziecka flota. Skoro nie trzeba się już było kłopotać o wrogie okręty podwodne, Ameryka, podobnie jak się to już działo niejeden raz, zapomniała o swoich dotychczasowych idolach. Amerykańskie okręty podwodne zostały bez zajęcia Tak dawniej potężna i groźna radziecka flota zmieniła się w miłe wspomnienie Przed tygodniem Mancuso przeglądał na swoim biurku zdjęcia satelitarne rosyjskich baz we Władywostoku i Pietropawłowsku Wszystkie co do jednego radzieckie — dziś tylko rosyjskie — okręty podwodne stały przycumowane przy nabrzeżach Na nie których zdjęciach wyraźnie było widać rude smugi rdzy na kadłubach, z których zeszła czarna farba. Czy pozostały jeszcze inne zadania? Trudno się było uganiać za statkami handlowymi tym bardziej, że lotnicy z dywizjonów samolotów ZOP1 P-3C Orion nie bez refleksu zmodyfikowali uzbrojenie i zamiast bomb głębinowych podwieszali teraz pod skrzydłami rakiety powietrze woda. Oriony dziesięciokrotnie przewyższały prędkością działania najszybszy okręt podwodny, więc nawet gdyby dziwnym trafem zaszła potrzeba zatopienia tego czy innego
frachtowca, można to było z powodzeniem uczynić z powietrza, nie spod wody. Podobna prawda dotyczyła okrętów nawodnych czy raczej ich niedobitków. Smutna prawda była bowiem taka, że nawet radykalnie odchudzona amerykańska flota była w stanie związać walką i pokonać dowolne trzy marynarki pozostałych państw świata, zostawiając przeciwnikom tyle czasu by zdążyli rozesłać własne nekrologi do największych agencji prasowych globu. Cóż zatem czynić? W sporcie co innego nawet jeśli się wygra największy złoty puchar po roku trzeba znów stawać do zawodów. Jednak w tych igrzyskach, w najpoważniejszej z ludzkich gier, zwycięstwo oznaczało zarazem pozbycie się rywala na zawsze Przeciwnika zabrakło zarówno na oceanach jak i — znów z nielicznymi wyjątkami — na lądzie Było przy tym jasne że jako pierwsza zostanie bez zajęcia właśnie flota podwodna Tylko sile biurokratycznego bezwładu mógł Mancuso zawdzięczać fakt, że nadal istniało jakieś Dowództwo Floty Podwodnej Pacyfiku. Skoro na tym akwenie pozostawały inne dowództwa, flocie podwodnej należały się te same przywileje co sztabom lotnictwa morskiego sił nawodnych i zaplecza technicznego. Z dziewiętnastu okrętów podlegających Mancuso, w rejsie znajdowało się tylko siedem Cztery inne przebywały w suchym doku. Stocznie jak tylko mogły przeciągały każdy drobny remont, oczywiście znów po to, by usprawiedliwić własne istnienie i budżet. Reszta jednostek stała przy brzegu, a fachowcy z obsługi technicznej biedzili się obmyślając coraz to nowe i coraz dziwniejsze zadania. Im także groziło pójście za bramę. Z siedmiu okrętów w czynnej służbie podwodnej jeden zajmował się tropieniem swego chińskiego odpowiednika, także z napędem atomowym. Chińskie okręty podwodne hałasowały pod wodą tak straszliwie, że Mancuso zaczynał się obawiać o stan słuchu swoich sonarzystów. Wykrycie Chińczyka przysparzało dokładnie takich samych trudności jak śledzenie ślepca w południe na pustym placu. Para innych okrętów zabawiała się w badania środowiska naturalnego Mówiąc konkretnie, podwodniacy mozolili się nad liczeniem stadła wielorybów nie na użytek łowców, lecz na zlecenie organizacji od ochrony środowiska. Amerykańska machina wojenna nareszcie zyskała na popularności wśród miłośników przyrody. Wielorybów okazało się co niemiara, o wiele więcej, niż przypuszczano. Nareszcie można było odetchnąć. Nie zanosiło się, że płetwale wyginą co do jednego, jak to przepowiadano jeszcze tak niedawno. Obrońcy środowiska zaczynali mieć nawet kłopoty ze zbieraniem datków na swą działalność. Mancuso cieszył się i z tego. Naprawdę nie postałoby mu w głowie, żeby zabić wieloryba.
Pozostałe cztery okręty odbywały szkolenie, przeważnie w ten sposób, że tropiła się nawzajem. Miłośnicy przyrody zemścili się jednak na Flocie Pacyfiku w sposób wyjątkowo przewrotny. Tak jak dawniej przez trzydzieści lat domagali się wniebogłosy zlikwidowania atomowych trumien, tak teraz protestowali przeciwko kasacji kolejnych okrętów. Połowę godzin urzędowania Mancuso tracił teraz na pisanie sprawozdań, wyjaśnień i sprostowań z tego tytułu. Niewdzięcznicy! Przecież pomogło się im z wielorybami, więc po co tyle szumu? Admirał nadgryzł krawędź kubka z kawą i otworzył kolejny skoroszyt. — Dobra nowina panie kapitanie! — rozległo się nagle. — Kto cię tu wpuścił, do cholery?! — Przekabaciłem twojego bosmana — roześmiał się Ron Jones — Aha, wygadał się, że toniesz w jakichś papierach. — Sam wie najlepiej, że tonę — Mancuso wstał na przywitanie gościa, świadomy, że i on i doktor Jones mają dziś te same problemy. Kres zimnej wojny doprowadził do ruiny masę cywilnych dostawców sprzętu zbrojeniowego, między innymi takich jak Jones, w ostatnich latach wytwórca oprogramowania hydroakustycznego dla okrętów podwodnych. Z tą drobną różnicą, że Jones zdążył jeszcze zbić spory majątek. — Ciekawe, co to za dobrą nowinę przynosisz. — Nowe oprogramowanie potrafi wychwytywać obecność naszych uciśnionych ciepłokrwistych przyjaciół. To znaczy wielorybów. Przed chwilą mieliśmy telefonogram z pokładu Chicago. W Zatoce Alaskańskiej znaleźli jeszcze dwadzieścia waleni. A może płetwali błękitnych. Nareszcie będzie mnie stać, żeby cię wyciągnąć do knajpy — dokończył Jones, sadowiąc się w skórzanym fotelu. Uwielbiał wypady na Hawaje, toteż ubrał się dziś stosownie do okazji, bo miał na sobie jaskrawą koszulę, a na nogach sportowe buty firmy Reebok. Skarpetek oczywiście ani śladu. — Nie żal ci dawnych, dobrych czasów? — zażartował Bart Mancuso. — Co, uganiania się po całym oceanie na głębokości stu dwudziestu metrów? Dwumiesięcznych turnusów w metalowej rurze, która śmierdzi jak wnętrze oliwiarki z domieszką starych skarpet? Nie żal mi w kółko tego samego żarcia i w kółko tych samych filmów na kasetach, i telewizora z ekranem jak kartka z zeszytu, i sześciogodzinnych wacht i pięciu godzin snu, i tego, że cały czas musisz się skupiać gorzej od neurochirurga? Zgadza się, Bart. Brakuje mi tego. Dawne, dobre czasy — Jones namyślał się chwilę. — Fakt, żal mi, że nie
jestem już młody i nie uważam tego wszystkiego za pyszny żart. Byliśmy dobrzy w tamte klocki, co? — Powyżej przeciętnej — zgodził się powściągliwie Mancuso. — Aha, no więc co z tymi wielorybami? — Moi faceci wymyślili taką kombinację oprogramowania, dzięki której wychwytuje się bicie serca i oddechy tych bydląt. Na ekranie wychodzi z tego wcale niezła linia. Kiedy taki jeden z drugim waleń płynie, od razu masz go w komputerze. Zupełnie, jakbyś draniowi przystawił do cielska stetoskop. Naprawdę, można bębenki stracić w uszach. — Do czego miało być to oprogramowanie? — Jak to do czego? Do tropienia ruskich okrętów klasy Kilo. — Jones wykrzywił się szyderczo i spojrzał przez okno na puste baseny portowe. — Ale co tam Ruscy… Przepisaliśmy na nowo kilkaset linijek instrukcji, podkręciliśmy parametry, daliśmy nowe opakowanie i już. Niech się cieszą ci przyrodnicy. Mancuso miał już na końcu języka, że program Jonesa przydałby się dziś w Zatoce Perskiej, do wykrywania irańskich okrętów podwodnych klasy Kilo, kupionych od ZSRR. Jeden z tych okrętów gdzieś się ostatnio zapodział. Może wpakował się pod supertankowiec pełen ropy? Załoga giganta nawet by nie zauważyła, że coś zgrzyta pod kilem. Reszta irańskich jednostek stała spokojnie w porcie, A może muzułmanie dowiedzieli się wreszcie, że w amerykańskiej flocie obłe okręty podwodne to tradycyjnie „prosiaki” i zaczęli od tej pory unikać ich jak wieprzowiny? — Coś tu pusto u ciebie. — Jones zatoczył ramieniem w kierunku okna. Dawniej rozpościerała się za nim największa baza Marynarki na świecie. Dziś nie było widać ani jednego lotniskowca. Dwa krążowniki, eskadra niszczycieli, mniej więcej tyle samo fregat, pięć okrętów zaopatrzeniowych. To wszystko. — To kto dowodzi Flotą Pacyfiku, Bart? Teraz to pewnie wystarczy zwykły bosman? — Rany boskie, Ron, nie tak głośno! Jeszcze nas naprawdę popędzą i zostawią tylko bosmana!
Bractwo — Capnęliście go? — zapytał prezydent Durling. — Owszem. Niecałe pół godziny temu — potwierdził Ryan, zajmując swoje zwykłe miejsce. — Obyło się bez ofiar? — Prezydent pytał, gdyż było to dla niego niesłychanie ważne. Ryan uważał kwestię za istotną, ale bez przesady. — Clark melduje, że po naszej stronie wszyscy cali. — A po drugiej stronie? Tym razem pytanie zadał Brett Hanson, obecny sekretarz stanu USA. Wychowanek prywatnej szkoły Choate, absolwent Yale. Ryan w służbie rządowej co chwila natykał się na kolejną osobę po Yale, z tym, że Hanson nie umywał się do swoich pobratymców. Był niziutki, chudy i ogromnie energiczny. Kariera układała mu się w kratkę, bo w przerwach między posadami rządowymi pracował jako doradca, a nawet od czasu do czasu prowadził programy publicystyczne w sieci telewizji publicznej PBS, co pozwalało mu osiągnąć rzeczywiście poważny wpływ na wydarzenia. Ponadto pracował jakiś czas dla kilku waszyngtońskich kancelarii prawnych, i to tych najdroższych. Specjalizował się w prawie międzynarodowym i handlowym, w czym pomagał mu fakt, że osobiście nie raz prowadził międzynarodowe negocjacje w sprawie tej czy innej umowy. Znał się na tym rzeczywiście świetnie. Niestety, Hanson trafił na obecne stanowisko głęboko przekonany, że podobnie subtelne podejście ma rację bytu także w normalnych stosunkach między państwami. Ryan zawahał się sekundę, nim odpowiedział: — Nawet nie zapytałem. — A to czemu? Jack miał na końcu języka co najmniej kilka stwierdzeń. Wybrał najostrzejsze, gdyż czuł, że najwyższa pora dać do zrozumienia, iż trzeba się z nim trochę liczyć. — Czemu? Temu, że nie ma to wielkiego znaczenia. Celem akcji było ujęcie Korpa. Zadanie zostało wykonane. Za mniej więcej trzydzieści minut przekażemy go odpowiednim służbom bądź też organom jego kraju. Zostanie osądzony zgodnie z tamtejszym prawem, może i w obecności ławy przysięgłych, chociaż nie ręczę, że w tamtym kraju procesy wyglądają identycznie jak u nas. Ryan nie ręczył, gdyż nie zadał sobie nawet trudu, żeby to sprawdzić.
— To się równa morderstwu! — Panie sekretarzu, nie moja wina, że tamtejsza ława przysięgłych nie przepada z Korpem. Dodam, że człowiek ten spowodował śmierć wielu amerykańskich żołnierzy. Nawet, gdybyśmy sami postanowili go wyeliminować, i wówczas nie można by mówić o morderstwie. Co najwyżej o prostej akcji w interesie naszego bezpieczeństwa narodowego. No, ale te czasy już minęły, zgoda — Ryan nie upierał się przy zimnowojennych przyzwyczajeniach. — Zamiast go wyeliminować,
postąpiliśmy
jak
prawomyślni
obywatele,
którym
zdarzyło
się
ująć
niebezpiecznego przestępcę. Nie zrobiliśmy mu krzywdy, przekazaliśmy go całego i zdrowego w ręce władz jego kraju. Korp będzie sądzony pod zarzutem handlu narkotykami, co stanowi ciężkie przestępstwo nawet u nas, o ile się dobrze orientuję. Wyrok to już kwestia systemu prawnego w tamtym kraju. Kraju, z którym utrzymujemy stosunki dyplomatyczne i którego prawa musimy w związku z tym uszanować, choćby nam się nie podobały. Hansonowi nie podobało się w tej chwili nic z tego, co usłyszał. Widać to było po sposobie, w jakim się rozparł w fotelu. Milczał jednak i co gorsza wiedział, że będzie musiał publicznie poprzeć akcję. Nie miał innego wyjścia, bo jego Departament Stanu w ciągu ostatniego roku pięciokrotnie wystosowywał wyrazy poparcia dla władz tamtego kraju. Najbardziej jednak bolało Hansona, że tym, który go tak wymanewrował, był Ryan, młokos i polityczny nowicjusz. — Może teraz uda się tamtejszym władzom pozbierać wreszcie do kupy? — zauważył pod adresem Hansona prezydent Durling, który tym samym zaaprobował operację SPACER. — Aha, panowie… Tej akcji oczywiście nie było. — Oczywiście, panie prezydencie. — Nie pomylił się pan co do tego Clarka, Jack. Czy mamy go jakoś wynagrodzić? — Zostawiłbym to działowi operacyjnemu CIA. Może dadzą mu jeszcze jedną Gwiazdę Wywiadu? — zaproponował Ryan w nadziei, że Durling rzeczywiście nada sprawie bieg i przekaże ją do Langley. Jeśli zapomni, trzeba będzie po cichu zadzwonić do Mary Pat. Przed końcem posiedzenia Ryan zabrał się za zbieranie rozbitych skorup. Przychodziło mu to z wysiłkiem, bo zwykle nie puszczał złośliwości w niepamięć, ale zacisnął zęby. Trudno, i tego się trzeba nauczyć. — Panie sekretarzu — zwrócił się do Hansona — Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że kazaliśmy naszym ludziom w miarę możności unikać przemocy. To znaczy nie zabijać bez potrzeby. Poza tym mogli robić, co uważali za stosowne.
— Szkoda, że nie porozumiał się pan najpierw z nami — warknął Hanson. Ryan nakazał sobie policzyć w myślach do dziesięciu. Bałagan, jaki powstał, można było zawdzięczać połączonym wysiłkom Departamentu Stanu i poprzednika Ryana w fotelu doradcy. Zagranica wysłała swoje wojska po to, by na powrót zaprowadzić w pustynnym kraju legalne rządy, obalone przez rywalizujące, bandyckie kliki „dyktatorów”, jak uprzejmie nazywała tych oprychów prasa i telewizja. A kiedy sprawy zaczęły przybierać zły obrót, te same zagraniczne mocarstwa uznały, że bandyci stanowią „alternatywne rozwiązanie polityczne” dla dryfującego państwa. Nikt jakoś nie wspomniał, że chodzi o rozwiązanie dla problemu powstałego w wyniku działań tychże samych bandziorów. Tak było najwygodniej. Ryana najbardziej rozwścieczała właśnie ta pokrętna i podejrzana logika, do jakiej się uciekano. Ciekawe, kto wykłada logikę na Yale? Pewnie wykłady z tego przedmiotu są tam nadobowiązkowe, tylko dla amatorów. W Boston College logikę musiał zdać każdy student. No, tak. — Już się stało, Brett — wszedł im w kwestię prezydent. — Nie wiem zresztą, czy ktoś będzie opłakiwał zejście naszego pana Korpa. Co dalej? Ostatnie pytanie padło pod adresem Ryana. — Hindusi zaczynają trochę podskakiwać. Operacje morskie na dużą skale, ruchy floty u wybrzeży Sri Lanki… — To chyba nic nowego? — znów wtrącił się sekretarz stanu. — Dotąd nigdy nie działali tak dużymi siłami. Nie podoba mi się poza tym, że nie przerwali rokowań z Tamilskimi Tygrysami czy jak się nazywają tamci fanatycy. Oficjalne, długotrwałe rokowania z partyzantami, którzy działają na ziemi sąsiedniego państwa… Chyba trudno mówić o przyjaznych zamiarach? Władzom USA przybywał więc oto kolejny kłopot. Indie i Sri Lanka, dwie dawne kolonie Imperium Brytyjskiego, przez długi czas żyły w zgodzie, mimo że jedna z cejlońskich mniejszości, czyli właśnie Tamilowie, wydali prywatną wojnę władzom w Colombo. Władze Sri Lanki zwróciły się do zagranicy o pomoc wojskową, by w ten sposób utrzymać trwający stan rzeczy. Indie zgodziły się na to ochoczo, lecz teraz z miesiąca na miesiąc dawna misja pokojowa zaczynała przybierać coraz dziwniejszy charakter. Krążyły pogłoski, że władze Sri Lanki lada dzień każą indyjskim wojskom zabierać się z wyspy. W myśl innych plotek Indie miały zamiar się temu sprzeciwić, tłumacząc zwłokę „przyczynami technicznymi”. Jednocześnie zaś do Waszyngtonu przyszedł raport z rozmowy, jaką hinduski minister spraw zagranicznych i
amerykański ambasador odbyli podczas wieczornego przyjęcia w New Delhi. — Wie pan co? — zagadnął Amerykanina minister, który albo miał trochę w czubie, albo udawał, że ma. — Wydaje mi się, że morze, które omywa nasz subkontynent, nie na darmo nazywają Oceanem Indyjskim. Najlepszy dowód, że mamy tam swoją flotę. Teraz, kiedy niczym nam już nie zagraża radziecka marynarka, nie widzimy specjalnych podstaw, żeby USA nadal utrzymywały tu swoje okręty. Amerykański ambasador otrzymał swą posadę za zasługi dla prezydenta. Dziwna sprawa, ale mimo fatalnego klimatu Indie uważano w Ameryce za nader prestiżową placówkę. Ambasador stanowił jednak wyjątek wśród gromady snobów, na których tak narzekał Scott Adler. Przed objęciem placówki był zresztą niegdyś gubernatorem Pensylwanii. Jako człowiek z refleksem, ambasador odmruknął coś uprzejmym tonem na temat swobody żeglugi dla wszystkich bez wyjątku i jeszcze tego samego wieczora, przed snem, machnął szyfrogram do Departamentu Stanu. Ryan uznał, że trzeba będzie pochwalić dyplomatę przy najbliższej rozmowie ze Scottem Adlerem. — Nie mamy najmniejszych podstaw, żeby sądzić, że grozi nam agresja z tego kierunku — uznał Hanson po chwili namysłu. — Mnie niepokoi tu element demograficzny. Indie nie mogą przeć na północ, bo po co im Himalaje? Kierunek zachodni odpada, Pakistan ma broń atomową. Na wschód od siebie mają Bangladesz. Tych nie ruszą na pewno, bo po co im kłopot? Za to Sri Lanka, tę mogą zgarnąć bez wysiłku. Może nawet z myślą o jakimś dalszym ciągu ekspansji. — Ekspansji? Przeciwko komu? — zapytał prezydent. — Choćby przeciwko Australii. Dużo miejsca, dużo zasobów, za to Australijczyków niewielu i praktycznie bez wojska. — Według mnie to czysta fantazja — żachnął się sekretarz stanu. — Jeżeli Tamilowie wykręcą jakiś nowy numer, nie trzeba fantasty, żeby sobie wyobrazić, jak Indie wprowadzają na Cejlon nowy kontyngent sił pokojowych. Następnym krokiem byłaby aneksja wyspy, oczywiście przy sprzyjającej sytuacji międzynarodowej. Ani się obejrzymy, a już na drugim końcu świata możemy mieć nowe mocarstwo. Mocarstwo, które ma apetyt na jednego z naszych tradycyjnych sojuszników. Nie trzeba było dodawać, że nakłonienie Tamilów do nowej kampanii to najprostsza rzecz na świecie, w dodatku usankcjonowana bardzo długą tradycją.
— Z doświadczenia wiemy, że takie zamysły najskuteczniej i najtaniej jest uśmierzać w zarodku. — I właśnie dlatego trzymamy na Oceanie Indyjskim naszą flotę — przypomniał pewnym tonem Hanson. — Zgoda — przytaknął Ryan. — Czy mamy tam dosyć sił, żeby ich z góry zniechęcić do takich działań? — Tak, panie prezydencie. Przynajmniej na razie. Nie podoba mi się natomiast, że nasza flota musi działać w takim rozproszeniu. Każdy z naszych lotniskowców jest w służbie, z wyjątkiem dwóch, które są w remoncie. Nie mamy praktycznie żadnych odwodów strategicznych. — Ryan zastanowił się, dopowiedział jednak rzecz do końca. Wiedział, że posuwa się za daleko. — Panie prezydencie, przeholowaliśmy z tym rozbrojeniem. *** — Daliśmy sobie wmówić, że tamci są silniejsi, mądrzejsi. Kiedyś może byli, ale to już przeszłość — oświadczył Raizo Yamata, ubrany dziś w wykwintne jedwabne kimono. Siedzieli na podłodze, przy tradycyjnym niziutkim stole. Niektórzy z zebranych popatrywali ukradkiem na zegarki. Rzeczywiście, dochodziła trzecia nad ranem i chociaż wybrali się do najlepszego domu gejsz w całym mieście, wszyscy czuli się już zmęczeni. Raizo Yamata nie tak łatwo wypuszczał swoich gości, przeciwnie. Zebrani uważali go za osobę o wielkim majątku i jeszcze większym rozumie. A przynajmniej większość zebranych. — Bronią nas od pięćdziesięciu lat — zaoponował ktoś nagle. — Przed kim bronią? Chyba przed nami samymi! — odrzekł lodowatym tonem Yamata. Brak manier był wręcz na miejscu, bo chociaż wszyscy tu zachowywali się na co dzień niezwykle uprzejmie, znali się bardzo dobrze, wręcz przyjaźnili, a prócz tego od początku wieczora nie oszczędzali się w piciu. Nic dziwnego, że i etykieta uległa pośród nich stopniowej zmianie. Mogli teraz mówić wszystko bez ogródek. Słowa, które w normalnych warunkach stanowiłyby śmiertelną zniewagę, padały teraz gęsto, spotykając się z równie ciętymi odpowiedziami. Obywało się bez złej krwi, choć nawet teraz szczerość miała pewne granice. Dysputa nie mogła zachwiać długoletnią przyjaźnią, ale nie oznaczało to wcale, że wszystko pójdzie całkowicie w niepamięć. — Ilu spośród nas — ciągnął Yamata — ilu z nas skrzywdzili tamci, bez mrugnięcia okiem?
Yamata mówił „tamci”, a nie „barbarzyńcy”. Inni Japończycy wokół stołu wiedzieli, czemu się tak stało. Wśród gości było przecież dwóch nie-Japończyków. Pierwszym z nich był wiceadmirał V. K. Czandraskatta, dowódca jednej z flot w hinduskiej marynarce, obecnie na wakacjach. Drugim obcym był Huang Han San. Nie było to prawdziwe nazwisko, lecz pseudonim z dawnych czasów: słowa te oznaczały Zimną Górę. Huang Han San należał do ścisłej elity chińskich dyplomatów i przebywał w Tokio z misją handlową. Chińczyka obecnym było trochę łatwiej znieść niż Hindusa, który śniadą cerą i ostrymi rysami mocno denerwował gospodarzy. Owszem, był wykształcony i w przyszłości mógł się okazać pożytecznym, i inteligentnym sojusznikiem, ale jeszcze bardziej niż Chińczyk odpowiadał wyobrażeniom o gaidżin, barbarzyńcach zza morza. Ośmiu zaibatsu zgromadzonych wokół stołu miało nieomal wrażenie, że mimo wypitego oceanu sake wciąż czują odór Hindusa. Z tej to, a nie z innej przyczyny Czandraskatta zajmował honorowe miejsce po prawicy Yamaty. Przemysłowcy zastanawiali się po cichu, czy ich gość wie. czemu naprawdę zawdzięcza ten zaszczyt. Pewno się nie domyśla. Barbarzyńca i tyle, choć zapewne może się jeszcze przydać. — Przyznaję, że tamci nie dysponują już taką samą potęgą, co dawniej, Yamata-san, lecz śpieszę pana zapewnić — ten ostatni zwrot Czandraskatta zawdzięczał swej edukacji w brytyjskim Dartmouth — że ich flota nadal nie znajduje równego przeciwnika, już dwa lotniskowce, które utrzymują na moim oceanie to dosyć, bym się miał nad czym głowić. Yamata ożywił się. — Czyli nie potrafi pan ich pokonać, nawet posiadając okręty podwodne? — Nie potrafię — odrzekł najzupełniej szczerze admirał, któremu wypita sake najwyraźniej nie uderzyła do głowy. Od początku wieczora Czandraskatta zastanawiał się, czemu właściwie zawdzięcza swoje zaproszenie. — Zechcą panowie zrozumieć, że zagadnienie ma naturę techniczną. Potraktujmy je jako problem naukowy, do rozwikłania w laboratorium, zgoda? — Czandraskatta poprawił na sobie kimono otrzymane od Yamaty na znak, że zaibatsu traktują go jak partnera. — Aby pokonać flotę przeciwnika trzeba najpierw podejść na odległość skutecznego strzału albo salwy rakietowej. Amerykańskie okręty dysponują sprzętem radarowym, który pozwala im śledzić nasze ruchy na ogromną odległość. Dzięki temu mogą się zawsze od nas w porę uwolnić, trzymać nas na dystans, w tym wypadku zwykle na czterysta mil. A ponieważ przy naszych środkach nie umiemy odpowiedzieć tym samym i tracimy kontakt, w starciu manewrowym jesteśmy z góry na niekorzystnej pozycji.
— Czy właśnie dlatego nie wylądowaliście jeszcze na Sri Lance? — zapytał Tanzan Itagake. — Między innymi dlatego — przyznał admirał. — Ile mają tych lotniskowców, powiedział pan? — zapytał znów Itagake. — We Flocie Pacyfiku? Cztery. Dwa u naszych wybrzeży i dwa na Hawajach. — Przecież mieli sześć? — zdziwił się Yamata. — „Kitty Hawk” i „Ranger” przechodzą remont kapitalny. Pierwszy wraca do służby za rok, drugi dopiero za trzy. Siódma Flota ma w tej chwili komplet lotniskowców, za to Pierwsza ani jednego. W ogóle Amerykanie mają ich w służbie jeszcze pięć, przypisanych do Drugiej i Szóstej Floty. Jeden idzie do remontu za sześć tygodni. — Czandraskatta uśmiechnął się, bo informacje, jakimi dysponował, pochodziły z ostatniej chwili. Warto pokazać gospodarzom, z kim mają do czynienia. — Muszę wam powiedzieć, panowie, że chociaż amerykańska Marynarka bardzo zmarniała w porównaniu z tym, czym USA dysponowały jeszcze powiedzmy pięć lat temu, w porównaniu z każdą inną flotą na świecie nadal jest prawdziwym potentatem. Każdy z ich lotniskowców ma taką samą wartość bojową, co wszystkie razem wzięte lotniskowce innych państw. — A więc i pan uważa, że ich najgroźniejsza broń to lotniskowce? — ucieszył się Yamata. — Ależ naturalnie. — Czandraskatta przesunął miseczki na stole i ustawił na środku blatu porcelanową karafkę na sake. — Proszę, wyobraźmy sobie, że karafka to ich lotniskowiec. Teraz zakreślmy dookoła krąg o promieniu sześciuset mil. Bez wiedzy i zgody lotniskowca nic i nikt nie ma prawa wstępu w obręb kręgu. Jeśli flotylla działa z większą szybkością niż normalnie, okrąg rozszerza się do tysiąca mil. Samoloty pokładowe mogą atakować cele nawet na jeszcze większą odległość, lecz i bez tego, jak panowie widzą, jeden lotniskowiec wystarcza, żeby kontrolować ogromny akwen. Ale jeśli odebrać .Ameryce te lotniskowce, ich Marynarka zmienia się w zwykłą flotyllę fregat, jednym słowem cała sztuka w tym, by ich pozbawić lotniskowców — dokończył admirał w prostych słowach, by myśl pojęli nawet zwykli przemysłowcy. Czandraskatta nie mylił się zakładając, że ma przed sobą ludzi interesu, mało obytych w militariach. Nie docenił jednak japońskiej zdolności uczenia się na poczekaniu. Sam wywodził się z krainy, która nie słynęła z wojowniczości, choć to przecież mieszkańcy Indii powstrzymali pochód Aleksandra Wielkiego, wykrwawili mu armię, a jego samego zranili, kładąc kres jego
podbojom. Ta sama sztuka nie udała się ani Egipcjanom, ani Persom. Indyjskie wojska walczyły pod wodzą Montgomery’ego w Afryce przeciwko dywizjom Rommla i rozbiły w puch japońskie natarcie na Imphal. Tego ostatniego faktu Czandraskatta nie miał dziś zamiaru przypominać, tym bardziej że jeden z biesiadników był niegdyś szeregowcem cesarskiej armii japońskiej. Hindus nadal nie wiedział, do czego zmierzają Yamata i pozostali, lecz tymczasem beztrosko korzystał z ich gościnności i otwarcie odpowiadał na proste bądź co bądź pytania. Ponieważ był wysoki, wiercił się przy stole, a popijając sake marzył o normalnym trunku. Na ewolucyjnej drabinie alkoholi sake znajdowała się dużo bliżej zwykłej wody niż ginu, ulubionego napoju admirała. — A jeśli się to uda? — znów zapytał Itagake. — Jak już wspomniałem… — Hindus okazał się niesłychanie cierpliwy — Ich flota zmieni się wówczas w zwykłą zgraję lekkich okrętów. Owszem, znakomitych okrętów, ale na pewno już nie tak skutecznych i nie tak dalekosiężnych. Fregata służy do eskorty, ale nie do ataku. Ani do szantażu strategicznego. Słysząc te ostatnie słowa obecni drgnęli. Kiedy jeden z Japończyków przetłumaczył angielską kwestię na użytek kolegów, Itagake sapnął głośno. Zabrzmiało to tak, jak gdyby doznał olśnienia. Dla Czandraskatty zagadnienie było dziecinnie proste. Zapomina się jednak czasem, jak proste potrafią bywać olśnienia. Hindus pojął jednak, że stało się coś ważnego. Miał nawet ochotę zapytać, ku czemu zmierzają jego gospodarze. By się tego dowiedzieć, nie zawahałby się rozlać krwi, nawet własnej. Być może Japończycy wyjawią to sami? Taka wiedza na pewno okaże się pożyteczna. Czandraskatta bardzo by się zdziwił, gdyby usłyszał, że nad tym samym zastanawiają się jego japońscy gospodarze. *** — Jedno jest jasne: chłopaki nie żałują paliwa — rozpoczął poranną odprawę oficer operacyjny grupy uderzeniowej. Lotniskowiec „Dwight D. Eisenhower” płynął stałym kursem dziewięćdziesięciu ośmiu stopni na południowy wschód. Grupa okrętów znajdowała się dwieście mil morskich na południe od atolu Felidu i przed godziną zwiększyła prędkość do osiemnastu węzłów. Przed startem samolotów prędkość trzeba było zwiększyć jeszcze bardziej. W centrali bojowej zdążono już nanieść na elektroniczną mapę szczegóły zaobserwowane czterdzieści minut wcześniej z pokładu samolotu wczesnego ostrzegania E-3C Hawkeye. Hinduska flota rzeczywiście nie żałowała węgla pod kotły. Węgla czy raczej mazutu.
Indyjska
formacja
do
złudzenia
naśladowała
szykiem
podobne
ugrupowania
amerykańskie. Środkiem szły oba lotniskowce hinduskiej marynarki, „Viraat” i „Vikrant”. Kolisty szyk wymyślił przed osiemdziesięciu laty amerykański oficer nazwiskiem Nimitz. W pobliżu lotniskowców szły większe okręty eskorty w postaci „Delhi” i „Mysore”, niszczycieli rodzimej konstrukcji, wyposażonych w rakietowy system przeciwlotniczy, o którym niewiele wiedziano. Luka w informacjach niezbyt cieszyła lotników amerykańskich, ale trudno. Krąg eskorty domykały budowane w Indiach na rosyjskiej licencji niszczyciele klasy Kaszin, również uzbrojone w rakiety woda-powietrze. Najciekawsze okazały się jednak dwa nowe meldunki. — Okręty zaopatrzeniowe „Rajaba Gan Palan” i „Shakti” zawinęły na krótko do Trivandrum, a potem dobiły do głównych sił hinduskiej floty… — Na krótko, czyli na ile? — przerwał Jackson. — Na mniej niż dobę — odpowiedział oficer operacyjny flotylli, Ed Harrison. — Długo nie zabawili, to fakt. — Jednym słowem zawinęli tylko po to, żeby wziąć bunkier. Ile paliwa mają na pokładach? — Każdy wiezie trzynaście tysięcy ton mazutu i tysiąc pięćset nafty lotniczej. Bliźniaczy okręt, „Deepak”, odłączył się od lotniskowców i idzie na północny zachód, prawdopodobnie także do Trivandrum. — Widać, że im strasznie zależy, żeby mieć pełne zbiorniki. Ciekawe. Co dalej? — Ich grupie towarzyszą podobno cztery okręty podwodne. Złapaliśmy przybliżony namiar jednego z nich, ale dwa zgubiliśmy. O, w tym rejonie. — Harrison nakreślił na elektronicznej mapie koślawy okrąg. — Pozycji czwartego okrętu nie znamy. Może uda się dzisiaj coś wykryć. — A nasze podwodne? — Jackson zadał to pytanie dowódcy całej grupy. — „Santa Fe” trzyma się blisko nas, a „Greenville” czuwa w połowie drogi. „Cheyenne” siedzi Hindusom na ogonie — odpowiedział mu kontradmirał Mike Dubro i znów upił łyk porannej kawy. — Plan na dzisiejszy dzień, panie admirale — podjął kwestię Harrison — przewiduje, że wypuścimy czwórkę F/A-18 i latające cysterny. Cała formacja poleci na wschód, do tego punktu. W planie figuruje on jako BOKSYT. Kiedy go osiągną, skręcą na północny zachód, podejdą do indyjskiego ugrupowania na trzydzieści mil morskich, pokręcą się pół godziny i wrócą do
BOKSYTU. Tam uzupełnią paliwo i wrócą na lotniskowiec. Czas operacji cztery godziny i czterdzieści pięć minut. Oficer nie musiał dodawać, że aby wysłać czwórkę Hornetów na taką odległość, potrzebna była pomoc ośmiu samolotów-cystern do tankowania w powietrzu. Jedna cysterna na dolot, drugie tankowanie na powrót na lotniskowiec Mniej więcej tyle cystern stacjonowało na pokładzie „Eisenhowera”. — Chcemy im udowodnić, że nie ruszyliśmy się z miejsca, tak? — Jackson uśmiechnął się tylko, oszczędzając sobie komentarzy na temat niepotrzebnego męczenia pilotów. — Ty, Mike, zawsze coś knujesz. — Tamci na razie nie wiedzą, gdzie nas szukać i tak powinno pozostać — dodał Dubro. — Co podwiesiliście pod Żuki? — Robby nie mówił inaczej na myśliwce morskie F/A-18 Hornet. Nazwa „plastikowy żuk” przyjęła się zresztą w całej flocie. — Każdy bierze ze sobą cztery rakiety Harpoon. Białe — zaznaczył Dubro, mając na myśli farbę na głowicach rakiet. Głowice ćwiczebne malowano na niebiesko. Barwę białą zastrzeżono dla głowic bojowych. Pociski Harpoon służyły do atakowania celów nawodnych. To, że samoloty zabiorą także pociski powietrze-powietrze typu Sidewinder i AMRAAM, rozumiało się samo przez się. Po chwili Dubro odezwał się z namysłem — Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, co ci faceci tak kombinują. Tego akurat chciał się dowiedzieć nie tylko Dubro, lecz cała amerykańska flota. Hinduska grupa bojowa, jak ją nazywano, skądinąd najzupełniej zgodnie z prawdą, przebywała na pełnym morzu już od ośmiu dni, krążąc w pobliżu południowych wybrzeży Sri Lanki. Oficjalnie głoszono, że okręty wspierają operację pokojową wojsk indyjskich na wyspie. Zadaniem wojsk było poskromienie rebelii Tamilskich Tygrysów, lecz do obrazka nie pasował pewien istotny szczegół. Tamilowie prowadzili partyzantkę w północnej, nie południowej części Sri Lanki. Czyżby indyjska flota pobłądziła? Oba lotniskowce manewrowały nieustannie, by umknąć częstych tu statków handlowych. Trzymały się też poza horyzontem, by nie można ich było zauważyć z wyspy, lecz zarazem w zasięgu promienia taktycznego samolotów z pokładu. Cejlońska marynarka nie stanowiła problemu, bo największy okręt wojenny Sri Lanki miał rozmiary przyzwoitego jachtu motorowego i najlepiej nadawał się na wycieczki. Wyglądało więc, że indyjska flota w tajemnicy przed światem koncentrowała się u wybrzeży najbliższego sąsiada. Obecność okrętów zaopatrzeniowych wskazywała, że działania potrwają dłuższy czas.
Przy okazji Hindusi nabierali doświadczenia. Z meldunków wynikało niezbicie jedno, a mianowicie, że hinduska flota zachowuje się dokładnie tak, jak od niepamiętnych czasów postępowała amerykańska Marynarka. Z tą jednak różnicą, że Stany Zjednoczone nie miały żadnych planów względem Sri Lanki. — Codziennie tak ćwiczą? — upewnił się Robby. — Och, bardzo pilnie — przytaknął Harrson — Proszę się nie zdziwić, jeśli nasze Harriery spotkają w powietrzu parę indyjskich Harrierów. Tamci wyślą je z czystej przyjaźni, rzecz jasna. — Coraz mniej mi się to podoba — zauważył Dubro — Proszę opowiedzieć, co tu się działo w ubiegłym tygodniu. — Ach, zabawy było co niemiara — Harrison wywołał na mapie komputerowy zapis tamtej sytuacji i puścił go w przyśpieszonym tempie. — O, tutaj mamy początek manewrów. Robby ujrzał na ekranie, jak od głównej formacji odłącza się grupa niszczycieli i całą prędkością rusza na południowy zachód, czyli tamtego dnia dokładnie w kierunku drugiej amerykańskiej grupy, tej z lotniskowcem „Lincoln”. W centrali operacyjnej na „Lincolnie” zawrzało. Na umówiony sygnał indyjskie niszczyciele rozsypały szyk, by zaraz pełną mocą maszyn zawrócić na północ. Wygasiły przy tym radary i zastosowały ciszę w eterze A potem znów zawróciły, tym razem na wschód. — Dowódca tej eskadry zna się na rzeczy. Ci z lotniskowców myśleli pewnie, że od razu ruszy na wschód i schowa się tu, w strefę złej pogody. Właśnie dlatego wysłali tam samoloty. Skutkiem takiej decyzji, niszczycielom udało się podejść na odległość skutecznej salwy rakietowej zanim kolejna grupa Hornetów z pokładu zdążyła wystartować na ich spotkanie. Śledząc komputerowy zapis morskich manewrów konkurencji, Robby zdawał sobie sprawę, z tego co zaszło. Na jego oczach eskadra niszczycieli wykonała pozorowany atak na lotniskowce, pokazując przy okazji, że dowódca formacji gotów jest poświęcić przy okazji część jednostek. Co gorsza, taktyka okazała się skuteczna, a atak udany. Niszczyciele udałoby się pewnie zatopić, ale co z tego, skoro wystrzelone z nich rakiety, albo ich część, przebiłyby się przez obronę powietrzną i trafiły lotniskowce. Ze względu na rozmiary i pływalność zatopienie lotniskowca nie jest rzeczą prostą, ale już niewielkie uszkodzenia wystarczały, by udaremnić starty samolotów, a tylko o to przecież chodziło. I jeszcze jedno. Na Oceanie Indyjskim lotniskowcami dysponowały tylko Indie. Indie i, oczywiście, Stany Zjednoczone. Robby zdawał sobie sprawę,
że stała obecność amerykańskiej floty bardzo denerwuje Hindusów Ale przecież Hindusi nie doskonalili się w atakach z myślą o akcji przeciwko własnym lotniskowcom, prawda? — Co, ty też masz wrażenie, że ktoś nas tu nie kocha? — upewnił się Dubro. — Mam wrażenie, że przydałoby się nam więcej informacji. O co im chodzi, Mike? Bo w tej chwili gówno wiemy na ten temat. — I nic dziwnego. Jakie mają zamiary wobec Cejlonu? Też nie wiadomo — zauważył Dubro, który jakoś się nie mógł przyzwyczaić do nazwy Sri Lanka. — Przynajmniej ja nic nie słyszałem — zapewnił go Robby, który jako zastępca J 3, czyli działu operacyjnego w Pentagonie, miał dostęp dosłownie do wszystkich materiałów wywiadu — Z tym, że mnie wystarczy na dobrą sprawę to, co mi tutaj pokazałeś. Rzeczywiście, jeden rzut oka na elektroniczną mapę wystarczał, by się zorientować, gdzie jest ląd stały, gdzie ocean, i jakie są pozycje okrętów. Indyjska marynarka stale czuwała, by nie dopuścić żadnych obcych jednostek w pobliże południowych brzegów Sri Lanki Na przykład jednostek amerykańskich. Co więcej, Hindusi ćwiczyli operacje zaczepne przeciwko amerykańskiej flocie i zamierzali pozostać na morzu przez dłuższy czas. Jeśli zaplanowali to wszystko jako zwykłe manewry, nie żałowali sił ani środków. Droga zabawa, ale w końcu czemu nie? A czemu tak? Też nie wiadomo. — Gdzie są teraz ich siły desantowe? — Daleko Tyle wiem — odpowiedział z trudem kryjąc złość Dubro. — Nie mam możliwości, żeby to samemu sprawdzić, tak samo jak nie mam danych rozpoznania o Indiach. Ich marynarka ma wszystkiego szesnaście dużych okrętów desantowych. Z tego ze dwanaście sprawnych. Wystarczy, żeby wysadzić na brzeg wzmocnioną brygadę z pełnym uzbrojeniem. A na który brzeg, to już wiesz. Na północnym wybrzeżu wyspy znajdzie się parę wymarzonych lądowisk. Stąd, gdzie teraz jesteśmy, nie mamy tam nawet jak sięgnąć. No, od biedy. Potrzebne mi większe siły, Robby. — A skąd ci je wezmę? — Przydziel mi jeszcze dwa okręty podwodne. Tylko o tyle cię proszę. Sam wiesz, że są powody. Para okrętów podwodnych
miała strzec zatoki Mannar, a więc najbardziej
prawdopodobnej strefy inwazji. — Aha, Rob, i jeszcze wywiad. Niech mi coś znajdą, dobrze?
— Załatwione — uspokoił go Jackson. — Zajmę się tym. Kiedy mnie stąd wysyłasz? — Za dwie godziny. Jackson miał rozpocząć drogę powrotną na pokładzie samolotu ZOP S-3 Viking. Nie wiadomo dlaczego mówiono na ten samolot „Odkurzacz”. Zaletą Wikingów był ich spory zasięg. Tym razem liczyło się to podwójnie. Jackson miał w ten sposób dotrzeć aż do Singapuru i również tym sposobem utwierdzić Hindusów w przekonaniu, że grupa bojowa admirała Dubro przebywa na akwenie na południowy wschód, a nie na południowy zachód od Sri Lanki. Jackson przyłapał się na myśli, że przyszło mu przelecieć trzydzieści tysięcy kilometrów tylko po to, by odbyć półgodzinną odprawę i pogadać w cztery oczy z doświadczonym lotnikiem. Nic, normalna sprawa. Spokojnie zaczekał, aż Harrison zmieni elektroniczną skalę. Mapa pokazywała teraz cały Ocean Indyjski. Widać było na niej, że „Abraham Lincoln” płynie na północny wschód, z bazy na wyspie Diego Garcia. Świetnie: Dubro będzie miał do dyspozycji następnych kilka dywizjonów, które mogą się bardzo przydać. Tempo działań nakazywało śledzenie Hindusów w dzień i w nocy, na dodatek skrycie, więc nic dziwnego, że ludzie zaczynali już padać na nos. Samoloty także miały za swoje. Osiem maszyn, które Dubro mógł jednocześnie utrzymywać w powietrzu, musiało przeczesywać niewiarygodnie wielki akwen. Ciekawe, kiedy zrozumie to wreszcie ktoś w Waszyngtonie? Za kilka miesięcy dwa inne lotniskowce, „Enterprise” i „Stennis”, miały zluzować „Eisenhowera” i „Lincolna”, lecz to oznaczało, że w pewnym momencie na Oceanie Indyjskim nie będzie ani jednej dużej jednostki. Hindusi także zdawali sobie z tego sprawę, bo nie da się ukryć planowanej daty powrotu okrętu z kilkoma tysiącami ludzi na pokładzie. Ilu marynarzy, tyle rodzin. Nowiny rozchodzą się prędko, na tyle prędko, by w porę usłyszeli je Hindusi. Właśnie. No, więc co się zdarzy za kilka miesięcy? *** — Dzień dobry. — Dan Murray podniósł się z krzesła i przywitał się z Clarice Golden, czy raczej z panią doktor Golden. Clarice miała pięćdziesiąt lat, była niziutka i przy kości, a niebieskie oczy i okrągła twarz znamionowały wesołość, jak gdyby ich właścicielka usłyszała właśnie świetny dowcip. Murray lubił i szanował Clarice, tym bardziej, że byli do siebie podobni. Doktor Golden, tak jak on, znała się na swoim fachu i potrafiła łączyć oderwane fakty. Obydwoje ukrywali też własną inteligencję za zasłoną prostego sposobu bycia. Na przyjęciach każde z nich było duszą towarzystwa, z tym jednak, że nawet zaśmiewając się do rozpuku, ani Murray ani Clarice Golden nie przestawali myśleć i kojarzyć. Murray był zdania, że Clarice nadawałaby się
świetnie do pracy w policji, a Clarice również była o nim wysokiego zdania, choć do policji wcale jej nie było pilno. — Czemu zawdzięczam zaszczyt zaprosin? — Uprzejmy zwrot Murraya nie był żartem. Doktor Golden nie odpowiedziała, gdyż kelner kładł właśnie przed nimi karty dań. Dla Murraya stanowiło to pierwszą ważną oznakę. Nadal się uśmiechał, ale nie spuszczał teraz wzroku z niziutkiej rozmówczyni. — Muszę się pana poradzić w pewnej sprawie — westchnęła wreszcie Clarice Golden. — Niech mi pan powie, kto zajmuje się przestępstwami popełnionymi na terenie instytucji federalnej? — Tylko nasze Biuro. Bez wyjątków — odrzekł Murray i pogładził pod marynarką kolbę służbowego pistoletu. Odruch był idiotyczny, ale skoro rozmawiali o przestępstwie, Murray chciał sobie przez ten dotyk uzmysłowić, na czym polega jego życiowa rola. Pistolet wyrażał dlań tę rolę lepiej niż mosiężna tabliczka na drzwiach dyrektorskiego gabinetu, bo chociaż Murray zawędrował wysoko, nigdy nie zapomniał, że zaczynał karierę w filadelfijskiej policji, w brygadzie walczącej z napadami na banki. Gliniarz jest gliniarzem, nawet kiedy przyszło mu schować służbową blachę do dyrektorskiej szuflady. — Nawet na terenie Kapitolu? — upewniła się Clarice. — Nawet tam — powtórzył Murray i zdziwił się nieco, bo doktor Golden nagle zamilkła, choć przecież zwykle nie dawała sobie przerwać. Dotychczas mógł czytać w jej myślach, na tyle oczywiście, na ile wytrawny psycholog, jakim była, da sobie czytać w myślach. Clarice także trzymały się rozmaite sztuczki. — Niech mi pani powie wprost, o co chodzi. — Chodzi o gwałt. Murray skinął głową i odłożył kartę. — No, dobrze. W takim razie może mi pani powie, kim jest pani pacjentka. — Kobieta, oczywiście. Wiek 35 lat, stanu wolnego, nigdy nie wyszła za mąż. Skierował ją do mnie jej ginekolog, skądinąd mój dobry znajomy. Trafiła do mnie w stanie depresji. Głębokiej, klinicznej depresji. Do tej pory odbyłam z nią trzy wyczerpujące sesje terapeutyczne. Tylko trzy? Murray jeszcze raz musiał w duchu przyznać, że Clarice to demon spostrzegawczości. Z jej macierzyńskim ciepłem i cichym głosem nadawałaby się wyśmienicie na oficera śledczego.
— Kiedy się to stało? — Murray uznał, że na razie nie warto pytać o nazwiska. Najpierw gołe fakty. — Trzy lata temu. Agent FBI (Murray’owi nadal bardziej odpowiadała ranga agenta niż tytuł młodszego zastępcy dyrektora FBI) spochmurniał. — Trzy lata to kawał czasu, pani doktor. Pewnie żadnych śladów rzeczowych, wyników laboratoryjnych, co? — Niestety. Moja pacjentka powie, że gwałt był, gwałciciel powie, że nic podobnego. Chociaż niezupełnie, bo jest jeszcze coś. — Clarice Golden sięgnęła do torebki i wysupłała powiększoną kserokopię listu Beringer. Murray powoli czytał kolejne stronice, a doktor Golden usiłowała odczytać z jego twarzy choćby ślad reakcji. — Kurczę blade! — westchnął wreszcie Murray. Kelner kręcił się po sali, ale na szczęście daleko: sześć, siedem metrów. Uznał pewnie ich rozmowę za spotkanie dziennikarza z poufnym źródłem informacji. W Waszyngtonie widziało się takie sceny w każdej knajpie. — Zaraz, zaraz… A gdzie oryginał listu? — W moim gabinecie. Dobrze schowany — uspokoiła go Clarice. Murray omal się nie roześmiał. Sprawa wyglądała teraz o wiele lepiej. Po pierwsze, papeteria z gabinetu sprawcy, z jego nazwiskiem. Po drugie na papierze dobrze zachowują się odciski palców, zwłaszcza jeżeli list leżał w chłodnym i suchym miejscu, na przykład w biurku czy w sejfie. Pracowniczka Senatu USA najmując się do pracy musiała się zgodzić na pobranie od niej odcisków palców, co znaczy, że łatwo da się ją zidentyfikować jako autorkę listu. W liście podawała czas, miejsce i przebieg tego, co się stało. Co więcej, napisała, że chce ze sobą skończyć. Smutne, oczywiście, ale chodziło o co innego: samobójcze refleksje upodobniały list do notatki pośmiertnej, a tym samym podlegały definicji dowodu rzeczowego w procesie kryminalnym na wokandzie sądu federalnego. Obrońcy oskarżonego zażądają, oczywiście, wycofania listu jako dowodu. Normalna kolej rzeczy. Sędzia, również normalną koleją rzeczy, odrzuci to żądanie, a członkowie ławy przysięgłych będą się mogli napawać każdym słówkiem i każdym szczegółem, jak gdyby słyszeli głos zza grobu. Ale, ale… W tego rodzaju procesie obywa się bez ławy przysięgłych. Przynajmniej na początku. Murray organicznie nie znosił spraw o gwałt. Jako mężczyzna i jako gliniarz odnosił się do tej kategorii sprawców ze szczególną pogardą. Drażniła go myśl, że mężczyzna może się
okazać takim tchórzem. To po pierwsze, a po drugie, jeżeli dojdzie do procesu, ciężko jest dowieść winy w oparciu wyłącznie o zeznania ofiary. Murray podzielał sceptycyzm wszystkich doświadczonych policjantów w kwestii zeznań naocznych świadków. Ludzie są z reguły mało spostrzegawczy, po prostu. Ofiary gwałtu, przybite tym, co się stało, często zeznają w sposób chaotyczny, co bezlitośnie wykorzystują adwokaci oskarżonego. Co innego dowody rzeczowe: tym trudniej już zaprzeczyć. Murray uwielbiał dowody rzeczowe. — Czy na tej podstawie można już wszcząć śledztwo? Murray podniósł wzrok na Clarice i cichym głosem zapewnił ją: — Owszem, to zupełnie wystarczy. — A obecne stanowisko tego człowieka… — Też nie szkodzi. W tej chwili jestem, żeby tak powiedzieć, chłopcem na posyłki u Billa Shawa. Czyli jego asystentem. Zna pani Billa? — Tylko ze słyszenia. A słyszało się o nim sporo. — W dodatku wszystko to prawda — zapewnił ją Murray. — Byliśmy z nim na jednym roku w akademii policyjnej w Quantico. Zaczynaliśmy w tym samym okresie, przy takich samych sprawach. Znam go, i powiem pani, że dla gliniarza przestępstwo to przestępstwo, nieważne, kim jest ten, kto je popełnił, i jaki jest ważny. Gliniarze są od tego, żeby robić swoje. W głębi ducha Murray wcale jednak nie był aż tak spokojny o reakcję przełożonego. Ależ pasztet! Chodziło nie o wymiar sprawiedliwości, lecz o politykę. Prezydent wścieknie się, że spadnie mu na głowę taki kłopot. Ba, każdy byłby wściekły, gdyby się okazało, że jego najbardziej zaufany współpracownik zgwałcił Barbarę Linders i Lisę Beringer. Polityka jednak nie zmieniała faktu, że przed trzydziestu laty, w tymże Quantico w stanie Wirginia, Daniel E. Murray, absolwent akademii kadr FBI, podnosząc prawą dłoń przysiągł, że będzie stał na straży prawa. Zgoda, stanie na straży przybierało rozmaitą postać. Czasem trzeba było zrobić wyjątek. Normalna sprawa. Dobry agent wie, kiedy warto ustąpić, który przepis da się nagiąć i na ile… Tym razem nie mogło być mowy o naginaniu prawa. Nie przy takim przestępstwie. Bili Shaw wyznawał na szczęście tę samą zasadę. Poszczęściło mu się na tyle, że piastował dotąd stanowisko tak wolne od politycznych nacisków, jak to tylko możliwe w Waszyngtonie, i nie musiał iść na kompromisy. Przez całe życie Shaw słynął z bezkompromisowości i nie zanosiło się na to, by miał się na starość radykalnie zmienić. Śledztwo tego kalibru musiało więc znaleźć początek w jego gabinecie na szóstym piętrze.
— Muszę panią mimo wszystko zapytać, czy to rzeczywiście prawda? — Jako specjalistka oceniam, że pacjentka nie kłamie. I nie zmyśla szczegółów. — Będzie zeznawać? — Tak. — A jak pani ocenia ten list? — To także autentyk, z psychologicznego punktu widzenia. Murray był tego samego zdania, ale chciał, by doktor Golden jako fachowiec zapewniła go o tym na głos. Nie tylko jego: także innych agentów, a potem sąd i ławę przysięgłych. — l co teraz? — zapytała go Clarice. Murray podniósł się od stolika. Krążący opodal kelner był wyraźnie zawiedziony. — Teraz? Teraz pojedziemy prosto do mnie do biura i porozmawiamy z Billem. Posadzimy nad tą sprawą paru agentów, żeby zaczęli zbierać materiał. Pójdziemy z Billem i jeszcze jednym agentem na drugą stronę ulicy, do Departamentu Sprawiedliwości i zamienimy parę słów z prokuratorem generalnym. A potem? Dokładnie nie wiem. Nigdy w życiu nie spotkałem się z taką sprawą. No, może na początku lat siedemdziesiątych, ale to historia, więc nie pamiętam, jaką się stosuje procedurę. Co do pacjentki, jak zwykle: długie przesłuchania, czasem na ostro. Porozmawiamy z rodziną tamtej Beringer, z jej otoczeniem, przejrzymy jej papiery, zapiski… Ale to wszystko szczegóły techniczne. Najgorsza będzie strona polityczna. Dan wiedział, że ze względu na to ostatnie, to właśnie jemu przyjdzie się zajmować śledztwem. Niech to szlag! Jak brzmi artykuł Konstytucji USA, który określa postępowanie w takich wypadkach? Doktor Golden opacznie odczytała wyraz twarzy Murraya, bo zaczęła: — Moja pacjentka żąda… Murray aż zamrugał i skarcił się w duchu. Przestępstwo jest przestępstwem, kropka. — Wiem, Clarice. Pacjentka żąda ukarania sprawcy. To samo należy się Lizie Beringer. I wie pani co? Należy się to także władzom Stanów Zjednoczonych Ameryki. *** Człowiek pochylony nad klawiaturą wcale nie wyglądał na zawodowego programistę. Przeciwnie, bardzo dbał o prezencję, ubierał się w klasyczne prążkowane garnitury i nie rozstawał się z elegancką teczką. Gdyby go o to zapytać, odrzekłby, że tego żądają od niego klienci. Ostatecznie pracował dla ludzi z Wall Street, gdzie wygląd znaczy bardzo wiele. W
rzeczywistości jednak sam podzielał te upodobania. Sam zabieg był najprostszy w świecie. Zleceniodawca używał w swej sieci komputerów typu Stratus, niewielkich i bardzo szybkich, a w dodatku łatwo dających się łączyć w sieci. Ze względu na niską cenę i dużą niezawodność, Stratusów używano powszechnie do obsługi sieci Internet. W pomieszczeniu stały trzy Stratusy, oznaczone białymi literami: Alfa i Beta i Zulu. Każdy z nich co drugi dzień służył jako główny komputer miejscowej sieci, z drugą maszyną w rezerwie. Trzeci identyczny komputer, Zulu, pozostawał w odwodzie, na wszelki wypadek. Wiadomo było, że jeśli Zulu włączył się, brygada specjalistów pędzi już do Alfy albo Bety. Po drugiej stronie Rzeki Wschodniej, już nie na Manhattanie, znajdowało się identyczne pomieszczenie, zasilane z innego źródła, z innymi łączami telefonicznymi i innym zestawem anten satelitarnych. Identyczne w obu pomieszczeniach były tylko urządzenia przeciwpożarowe, żaroodporne ściany i halonowy system DuPont 1301, dzięki któremu w parę sekund dawało się zdusić pożar. Każda trójka komputerów dysponowała awaryjnym zasilaniem z akumulatorów, wystarczającym na dwanaście godzin. Niestety, nowojorskie przepisy przeciwpożarowe i zarządzenia na temat ochrony środowiska zabraniały montowania awaryjnych generatorów prądu wewnątrz budynków. Przepisy bardzo irytowały inżynierów od ochrony obiektu, bo powodowały kolejną serię kłopotów. Za troskę o obiekt inżynierowie brali spore pieniądze i dlatego nadal szukali dziury w całym, mimo iż potrójne zabezpieczenia — w wojskowości nazywa się taką praktykę „budowaniem obrony w głąb” — chroniły komputery przed każdym dającym się przewidzieć niebezpieczeństwem. Albo prawie przed każdym. Na płycie czołowej Stratusa znajdowało się gniazdko typu SCSI, nowość w dużych komputerach, których projektanci przyznawali w ten sposób, że modele przenośne zaczynają dorastać do gigantów. Szło o to, że dużo łatwiej było wgrać nowy program za pośrednictwem komputera osobistego niż za pomocą dużej taśmy magnetycznej. W tym wypadku mały komputer do ładowania programów stanowił część stałego wyposażenia Stratusa. PC trzeciej generacji podłączono do wspólnej płyty sterowniczej Alfy, Bety i Zulu. Do małego komputera podłączony był z kolei napęd taśmy typu Bernouli, tak zwany „opiekacz”. Autorom tej nazwy chodziło o kształt kasety z taśmą, podobnej do kwadratowej kromki amerykańskiego chleba. Mały komputer miał pamięć wielkości 1000 Mb i pomieściłby jeszcze kilka takich programów jak dzisiejszy.
— Gotowe? — upewnił się programista. Dyżurujący technik przesunął myszą po stole i wybrał z listy opcji komputer Zulu. Za jego plecami kierownik zmiany potwierdził decyzję. Alfa i Beta wykonywały codzienną porcję zadań. — Wszedłeś na Zulu, Chuck. — Aha, świetnie — odmruknął Chuck. Wbity w garnitur programista wcisnął kasetę w szczelinę napędu i odczekał, aż na ekranie pokaże się odnośny symbol. Jeden ruch myszą otworzył na ekranie kolejne okno, ujawniające zawartość PORTA-1, czyli przyniesionej kasety. Nowe okno na ekranie zawierało tylko dwa symbole, oznaczone jako Install i Electra -Clerk-2.4.0. Automatyczny program kontrolny omiótł nową porcję danych i sprawdził, czy nie zawiera ona wirusów. Po pięciu sekundach wiadomo było, że program jest czysty. — Wygląda, że możemy lecieć, Chuck — odezwał się dyżurny. Kierownik zmiany potwierdził te słowa skinieniem głowy. — To co, Rick? Rodzimy to dziecko? — Przyj. Chuck Searls dwukrotnie pstryknął myszą nakierowaną na symbol INSTALL. Czy na pewno chcesz zastąpić program Electra-Clerk 2.3.1 nowym programem ElectraClerk 2.4.0? Zapytał programistę napis na ekranie. Searls wybrał myszą symbol TAK. Ale czy na pewno „na pewno’? rozjarzył się następny napis. — Kto mi to wsadził w program? — Ja — przyznał się ubawiony dyżurny. — Ale śmieszne. — Searls znów wybrał symbol TAK. „Opiekacz” z taśmą zaczął pomrukiwać i szumieć. Searls bardzo lubił urządzenia, które hałasowały podczas pracy, na przykład stukot głowic magnetycznych twardego dysku. Jego program miał tylko pięćdziesiąt megabajtów i został wpisany, zanim jeszcze Searls zdążył otworzyć sobie butelkę źródlanej wody. — Chcecie się przekonać, czy działa? — zapytał Searls, odjeżdżając wraz z fotelem od konsolety. Już spokojniejszy, rozejrzał się po wnętrzu. Za szybami z pancernego szkła rozpościerał się widok na cały port u południowego cypla Manhattanu. W kierunku otwartego
morza sunął ogromny statek wycieczkowy, lśniący bielą farby. Ciekawe, dokąd płynie? Searls wyobraził sobie biały piasek tropikalnej plaży, błękitne niebo i słońce, słońce przez cały rok. Nie tak jak w Nowym Jorku. Z Nowego Jorku człowiek ma tylko ochotę wyjechać, uciec… Fajnie byłoby siedzieć teraz na pokładzie wycieczkowca, coraz dalej od przenikliwych jesiennych wichur. A jeszcze fajniej byłoby nigdy nie wrócić do tego miasta. Searls uśmiechnął się marzycielsko. Samolotem byłoby oczywiście szybciej, a prócz tego nie trzeba kupować biletu od razu w dwie strony. Kierownik zmiany zza swojej konsolety podłączył Zulu do sieci. O 16.10 czasu nowojorskiego rezerwowy komputer zaczął kopiować serię zadań wykonywanych przez Alfę. Beta pozostała w rezerwie. Różnica dała się wyczuć natychmiast: na skali monitora widać było, że Zulu wykonuje instrukcje nieco szybciej. W tak nerwowy dzień na giełdzie jak dzisiejszy, Zulu pozostawał zwykle w tyle za Alfą, lecz dziś często wyskakiwał do przodu i musiał czekać, aż główny komputer go dogoni. — Jasny parasol, Chuck! — Dyżurny nie posiadał się z wrażenia. — A coś ty myślał? Wyciąłem z dziesięć tysięcy linijek instrukcji, i już. Maszyny są w porządku, trzeba było tylko odchudzić program. Znalezienie najkorzystniejszego kanału przekazu zabrało nam trochę czasu, ale chyba się udało. — Dużo pozmieniałeś? — zapytał kierownik zmiany, który także znał się nieźle na programowaniu. — Sporo. Najwięcej w hierarchii i w podziale zadań na każdy równoległy obwód. Przydałoby się trochę popracować nad synchronizacją, ale za miesiąc, może dwa coś się wymyśli. Odchudzę go jeszcze bardziej, zobaczycie. Dyżurny nakazał komputerowi porównać prędkość obu programów. — Sześć procent szybszy niż stary 2.3.1. Może być. — Przyda się nam te sześć procent — dodał kierownik zmiany, któremu przydałoby się dużo więcej. Ruch na giełdzie robił się chwilami tak gęsty, że komputery ledwo nadążały z notowaniem transakcji. Kierownik, podobnie jak cała reszta personelu z Trust Depository Company, swoistego archiwum obrotów giełdowych, żył w wiecznym strachu, że nie zdążą. — Jak mi przyślecie na koniec tygodnia komplet danych, to może wyszarpnę jeszcze parę procent — przyobiecał Searls. — Piękna robota, Chuck.
— Miło słyszeć, Bud. — Kto jeszcze używa tej wersji? — Poza wami? Nikt. Chłopaki z CHIPS używają podobnej, ale wolniejszej. — No, to dobrze, żeśmy cię znaleźli. — Kierownik zmiany rzadko zdobywał się na takie pochwały. Gdyby przemyślał sytuację, byłby zapewne bardziej powściągliwy, lecz w obiektywnej ocenie przeszkadzał mu fakt, że sam osobiście zaprojektował cały ten system. Wszystkie rezerwy i zabezpieczenia byty jego autorstwa, nawet pomysł, by taśmy z zapisami co dzień po skończonej sesji wyjmować z maszyn i wywozić do sejfu poza Nowym Jorkiem. Kierownik współpracował ściśle z komisją, która wymyślała środki bezpieczeństwa dla tego typu firm. Paradoks sprawił, że wieczna pogoń za stuprocentową wydajnością i bezpieczeństwem odsłoniły słabą stronę systemu, stronę, z której istnienia kierownik nie zdawał sobie zupełnie sprawy. Wszystkie komputery używały tego samego oprogramowania. Używały dlatego, że musiały. Gdyby każdy z komputerów używał innego programu, nie mogłyby się one porozumiewać między sobą, na podobieństwo biura, w którym każdy urzędnik mówi w innym języku. Najważniejsze było zaś utrzymanie sprawnej sieci, i właśnie dlatego wszystkie sześć tak świetnie chronionych maszyn dzieliło ten sam słaby punkt: wszystkie używały tego samego języka. Inaczej się nie dało. Na sześciu komputerach opierał się jednak cały amerykański system finansowy. Nie oznaczało to, że firma nie stosuje żadnych zabezpieczeń. Przeciwnie, nowy program czyli Electra-Clerk 2.4.0 miał przez tydzień chodzić tylko w komputerze Zulu. Dopiero wtedy można go było zastosować także w Alfie i w Becie. Po kolejnym tygodniu wersja 2.4.0 mogła się znaleźć w rezerwowym pomieszczeniu za rzeką, wpisana do pamięci komputerów Charlie, Delta i Tango. Chodziło o to, żeby spokojnie sprawdzić, czy wersja 2.4.0 jest szybka i czy działa jak należy, nawet pod największym obciążeniem. Dopiero po okresie kwarantanny można było uznać program za udany i bez ograniczeń zastosować go we wszystkich Stratusach firmy. Za pomocą 2.4.0 komputery miały sobie przekazywać bloki zer i jedynek niczym szóstka przyjaciół zgromadzonych wokół zielonego stolika. Wkrótce też cała szóstka komputerów miała sobie przekazać ten sam dowcip. Dla niektórych nawet śmieszny, choć może nie dla personelu z TDC.
Kolegium — A więc zgoda? — upewnił się przewodniczący Banku Rezerw Federalnych. Zebrani wokół okrągłego stołu współpracownicy przytaknęli. Decyzja należała zresztą do łatwiejszych. Po raz drugi w ciągu kwartału prezydent Durling po cichu poinformował odpowiednie kręgi — czyli zadzwonił do przewodniczącego Banku Rezerw — że nie będzie się sprzeciwiał, jeśli bank podniesie o pół procenta podstawową stopę kredytową. Stopa kredytowa określa, jakich odsetek Bank Rezerw Federalnych będzie żądał od banków, którym pożyczy pieniądze. Któż inny, oprócz władz federalnych, dysponował podobnymi sumami? Banki wiedziały poza tym, że każdy skok oprocentowania natychmiast przeniosą dalej i pokryją z kieszeni rzesz swoich klientów. Działalność Banku Rezerw Federalnych żywo przypominała spacery po linie. Zebrani dziś wokół stołu bankowcy nie raz odczuli to na własnej skórze, lecz ostatecznie to oni trzymali w ręku kran, przez który do amerykańskiej gospodarki płynął kapitał. Kran albo raczej bramę jazu, tak wiele było tych pieniędzy. Regulując ów przepływ, bankowcy starali się, by pieniędzy na rynku nie było nigdy ani za mało, ani też za dużo. Opis ten oddaje stan rzeczy jedynie w wielkim uproszczeniu, przede wszystkim dlatego, że w dzisiejszym świecie „pieniądz” to kwestia umowna. Gdyby pracownikom Drukarni Papierów Wartościowych w budynku oddalonym od Banku Rezerw o niecały kilometr kazać wydrukować tę samą ilość jednodolarówek, jaką Rezerwa puszczała w tym czasie w obieg, nie wystarczyłoby na to ani papieru, ani farby. „Pieniądz” istniał więc głównie w pamięci komputerów i oznaczał mniej więcej: „Pan, prezes Banku Miejskiego w Podunk, ma odtąd do dyspozycji dodatkowe trzy miliony dolarów, które można teraz pożyczyć Joe’emu ze sklepu narzędziowego, Jeffowi Brownowi, który prowadzi stację benzynową, albo amatorom nowych domków, którzy zaciągną u pana kredyt i będą go spłacać przez następne dwadzieścia lat”. Mało kto z tych ludzi mówiąc „pieniądze” widział w myślach gotówkę. Karty kredytowe stanowiły mniejszą pokusę dla złodzieja, a co więcej, nie trzeba było liczyć banknotów ani odnosić utargu do banku. Skutek był taki, że pieniądze istniały jako elektroniczne albo teleksowe przekazy. Pożyczano je teoretycznie, na papierze i na papierze, bo czekiem, spłacano. Czek wypisywało się na specjalnym blankiecie, często zdobnym wizerunkiem orła albo żaglówki na wyimaginowanym jeziorze. Orły i żaglówki przyciągały klientów, a bankom bardzo zależało na nowych klientach. Władza osób zebranych w waszyngtońskiej sali była tak ogromna, że trudno było nawet o niej myśleć. Jedna prosta decyzja ludzi zgromadzonych wokół stołu sprawiała, że jak Ameryka
długa i szeroka, wszystko bez wyjątku drożało. Szły w górę stawki odsetek za pożyczki na budowę domu, w górę windowały się ceny kredytów na auta i stawki spłat długów z kart kredytowych Z powodu jednej, jedynej decyzji zarządu Banku Rezerw Federalnych, każdy dom i każda firma w Ameryce miały teraz mniej pieniędzy Za mało na wypłatę świątecznej premii dla pracowników, za mało na prezenty dla dzieci. Komunikat prasowy o decyzji nie wspominał, że operacja osuszy wszystkie portfele w całym kraju, że podrożeje wszystko od komputerów aż po balonową gumę do żucia, że siła nabywcza społeczeństwa skurczy się jeszcze bardziej . Bankowcom z Rezerw Federalnych wcale to nie przeszkadzało Przeciwnie, ich zdaniem wszystkie statystyki zdawały się wskazywać, że gospodarka trochę się za bardzo przegrzewa. Nad krajem zaczynało świtać widmo inflacji Inflacja, mniejsza czy większa, istniała oczywiście zawsze — chodziło cały czas tylko o to, by utrzymywać ją w rozsądnych granicach. Ceny powinny wzrosnąć, ale w miarę. Inna sprawa, że podwyżka stopy dyskontowej podwyższała je dodatkowo. Bankowcy stosowali metodę „klin klinem” Podnosząc stopę dyskontową w bankach osiągało się to, że społeczeństwo pożyczało mniej pieniędzy Tym samym malał dopływ pieniądza na rynek, a co za tym idzie, spadał popyt. W ślad za spadkiem popytu zaczynały się stabilizować ceny. A skoro tak, oddalała się groźba czegoś znacznie bardziej niebezpiecznego niż chwilowy skok stopy procentowej. Skutki decyzji sięgały jednak dużo dalej, niczym kręgi rozchodzące się po spokojnej dotychczas tom. Po pierwsze, wzrastały natychmiast odsetki na obligacjach skarbu państwa. Władze każdego kraju wypuszczają takie obligacje, by pokryć wydatki budżetowe. Społeczeństwo — a w rzeczywistości instytucje takie jak banki, fundusze inwestycyjne i ubezpieczalnie — drogą komputerową przekazują swoje kapitały rządowi na okres od trzech miesięcy do trzydziestu lat. W zamian za prawo do obracania tym kapitałem, rząd wypłaca spore odsetki (i natychmiast zwraca je sobie w podatkach). Podniesienie stopy dyskontowej w Banku Rezerw Federalnych powodowało podwyżkę opłat, jakie rząd był winien swoim wierzycielom, właścicielom obligacji. W górę szły więc także koszty obsługi zadłużenia federalnego. Władze czuły się w obowiązku ściągnąć z rynku dodatkowe ilości pieniądza, by załatać dziurę, i w ten sposób dodatkowo uszczuplały środki będące w dyspozycji banków. Im mniej pieniądza mogły pożyczyć banki, tym bardziej śrubowały one własne stopy procentowe. Skoro jednak tak się działo, inwestorzy pchający dotychczas swoje pieniądze na giełdę,
zaczynali wysprzedawać pakiety akcji i lokować uwolniony kapitał w zwyżkujące obligacje. Dodatkową zachętą był fakt, że gwarantowane przez rząd odsetki z obligacji uważano za „bezpieczniejsze” niż niepewne zyski na rynku papierów wartościowych, gdzie zawsze można było stracić. Poszczególni inwestorzy i zawodowi przedstawiciele funduszów inwestycyjnych z Wall Street, którzy bacznie śledzili wszystkie statystyki, z flegmą przyjęli wieczorny komunikat o decyzji Banku Rezerw Federalnych (wydany oczywiście po zamknięciu giełd, by nie powodować zamieszania). Zakarbowali sobie oczywiście w pamięci, by „spuścić” czyli sprzedać pakiety niektórych akcji, nie bacząc zupełnie na to, że masowa wyprzedaż zepchnie o kilkadziesiąt punktów w dół nowojorski indeks giełdowy Dow Jones. Na wskazania Dow Jones składały się wyniki obrotów trzydziestu giełdowych „pewniaków”, akcji, na których w teorii nie można było stracić. Ich listę otwierały akcje Alhed Signal, zamykał ją Woolworth, a w samym środku tkwił Merck. Patrząc na drgnienia Dow Jones można się było zorientować, co się dzieje na rynku, choć tylko z grubsza. Prasie i masowemu odbiorcy, który i tak nie bardzo się w tym wszystkim orientował, Dow Jones wystarczał w zupełności. Każda zapaść krzywej powodowała u ludzi niepokój — zwłaszcza u inwestorów, którzy tym gorliwiej zaczynali się pozbywać swoich akcji. Po pewnym jednak czasie inni inwestorzy postrzegali w zniżce cen szansę dla siebie i wkraczali z kapitałem na parkiet. Ceny papierów wartościowych znowu szły w gorę, dopóki nie osiągnęły równowagi. Wracało też zachwiane zaufanie rynku. A całą tę huśtawkę nastrojów wywoływała zwykle jedna decyzja garstki ludzi zebranych w pełnej przepychu waszyngtońskiej sali posiedzeń. Nazwiska tej gromadki znało niewielu spośród zawodowych inwestorów, nie mówiąc już o drobnych ciułaczach. Najdziwniejsze było jednak to, że w powszechnym odbiorze uważano całą tę zabawę za usprawiedliwioną, ba, wbrew swojej mglistej bezpostaciowości tak oczywista jak prawo ciążenia. Pieniądze istniały jedynie w pamięci komputerów. Nawet „prawdziwe” pieniądze były tylko prostokącikami papieru, zadrukowanymi na zielono po jednej stronie, a po drugiej na czarno. Cała ta masa pieniądza od dawna nie miała pokrycia w złocie czy innych cennych substancjach. System opierał się na zbiorowym przekonaniu, że pieniądze mają wartość, że wartość mieć po prostu muszą, i kropka. System monetarny Stanów Zjednoczonych i każdego innego kraju na świecie stanowił więc zagadnienie tyleż dla bankowców, ile dla psychologów. Ta sama zasada odnosiła się do wszystkich innych aspektów amerykańskiej gospodarki. Nie tylko pieniądz
opierał się na zbiorowej wierze. To zaś, co tego popołudnia uczynili bankowcy z Rezerw Federalnych, miało zachwiać zbiorową wiarą, zachwiać chwilowo, z myślą, że już wkrótce wszystko z woli ogółu znów wróci do normy. Wśród wiernych byli zarówno prości ludzie, jak i bankowcy Rezerw, wyobrażający sobie, że oni jedni rozumieją to, co się dzieje na rynku pieniądza. Często żartowali oni między sobą, że tak naprawdę nikt nie wie, jak to wszystko działa, i że pytać o prawa rynku dolara można z równym skutkiem, jak zadawać pytania o to, kim jest Bóg, lecz z drugiej strony wcale się nie zrażali i na podobieństwo teologów wciąż próbowali zgłębić tajemnicę swojego bóstwa. Ich zadanie polegało na tym, aby utrzymywać cały kult w ruchu, nadawać wierze postać i trwałość, a nade wszystko nigdy, przenigdy nie przyznawać głośno, że cały system opiera się na papierowym fundamencie — papierowym jak banknoty, które ludzie ci nosili przy sobie z myślą o sytuacjach, kiedy nie da się wygodnie skorzystać z karty kredytowej. Bankowcom z Rezerw Federalnych ufano, choć nie bezgranicznie. Dokładnie w taki sam sposób lud ufa hierarchii kościelnej, od której zależy doczesna postać wiary. Kler także nawołuje do wiary w coś, czego się nie da zobaczyć ani dotknąć i nakazuje posłuszeństwo strukturze, której jedynym ziemskim wyrazem są kamienne budowle i poważne oblicza kapłanów. Bankowcom wcale to nie przeszkadzało. Skoro wszystko gra, czym tu się przejmować? Bo przecież wszystko grało? *** Ciekawe, że przybysze z Japonii, zwłaszcza ci z Tokio, w całej Ameryce najlepiej czuli się właśnie na Wall Street. Budynki były tu tak wysokie, że całkowicie przesłaniały niebo, a ulice tak tłoczne, że przybyszowi z innej planety mogłoby się wydawać, iż podstawową formą życia na Ziemi są żółte taksówki i lśniące, czarne limuzyny. Tłum na zaśmieconych, wąskich chodnikach uwijał się gorączkowo, z wzrokiem utkwionym stanowczo przed siebie, byle tylko nie patrzeć na innych ludzi, kto wie, może konkurentów, a na pewno zawalidrogów. Atmosfera Wall Street, jej tempo, opryskliwość, sztywność, lecz zarazem rzekło by się bezcielesność, udzielały się całej reszcie Nowego Jorku. Mieszkańcy tego miasta powtarzali sobie, że tylko u nich coś się rzeczywiście dzieje i angażowali się w pogoń za prywatnymi i zbiorowymi celami tak dalece, iż zaczynali nienawidzić ludzi z najbliższego otoczenia, a więc ludzi podobnych do siebie. Pod tym względem świat Wall Street naprawdę nie miał sobie równych. Wszyscy odczuwali tu względem siebie to samo, a resztę świata mieli dokładnie gdzieś. Tak to przynajmniej wyglądało z boku, bo
kiedy się człowiek baczniej przyjrzał, okazywało się, że rycerze z Wall Street także mają żony i dzieci, zainteresowania, pasje, marzenia i sny, jak wszyscy normalni ludzie — tak, ale nie w godzinach między ósmą rano i szóstą wieczór, nie wtedy, kiedy prowadzą interesy! Przez interesy rozumiano tu oczywiście robienie pieniędzy, to jest towaru, w obliczu którego gaśnie poczucie lojalności. Nie inaczej działo się na pięćdziesiątym ósmym piętrzę drapacza chmur przy Columbus Lane. Tu właśnie mieściła się centrala holdingu Columbus. Holdingu, w którym dochodziło dziś do zmiany warty. Sala posiedzeń zapierała dech, i to dosłownie. Patrząc na ściany wyłożone orzechowymi panelami — nie fornirowanymi, a z litego drewna — i przeszklone ściany z bezkresnym widokiem na nowojorski port i zatokę, albo idąc po dywanie tak grubym, że nogi zapadały się w nim prawie po kostki, naprawdę dostawało się zadyszki. A potem także szoku elektrycznego, bo gruby dywan miał do siebie to, że zbierał ładunek elektryczny. Bywalcy tej sali jakoś się przyzwyczaili do tej ostatniej atrakcji. Długi na osiem metrów stół konferencyjny miał blat z czerwonego granitu, a stojące wokół niego fotele kosztowały prawie dwa tysiące dolarów za sztukę. Holding Columbus istniał zaledwie od jedenastu lat, lecz przez ten czas z anonimowej grupki finansistów na dorobku przeistoczył się w postrach giełdy, w meteor na finansowym niebie, a z czasem w poważnego partnera, ba, w filar tej części giełdowej społeczności, która się zajmowała funduszami kapitałowymi. Założycielem banku był George Winston, lecz w obecnej dobie do kierowania poszczególnymi wydziałami potrzebny był cały sztab ludzi. Trzy główne działy nazwano Santa Maria, Pinta i Nina, czy raczej nazwał je tak dwudziestodziewięcioletni podówczas Winston, przejęty książką Samuela Eliota Morisona „Europejczycy i odkrycie Nowego Świata”. Winston tak się zdumiał odwagą, wyobraźnią i czystą bezczelnością nawigatorów ze szkółki księcia Henryka, że postanowił, idąc za ich przykładem, także wytyczyć sobie śmiały kurs. Od tamtej pory minęło sporo lat. Winston dobiegał czterdziestki, miał tyle pieniędzy, ile nie potrafili sobie wymarzyć najwięksi chciwcy, a co więcej czuł się zmęczony. Pora, aby się wycofać, odetchnąć, wąchać kwiatki, zacząć wypływać trzydziestometrowym jachtem w dłuższe rejsy. To ostatnie marzenie Winston miał zamiar zrealizować od razu i przez kilka najbliższych miesięcy nauczyć się sterować jachtem żaglowym „Cristobol” z perfekcją równą tej, z jaką robił wszystko inne. Chciał wsiąść na jacht i odtworzyć szlak dawnych wojaży Kolumba. Co roku nowa podróż. A potem? A potem się zobaczy. Może napisze książkę o
żegludze? Jak na swoje potężne ego, Winston był niezbyt dużego wzrostu, lecz dzięki tryskającej z niego energii wydawał się ludziom wręcz wysoki. Rygorystycznie dbał o siebie i codziennie chodził na siłownię, świadomy faktu, że największe śmiertelne żniwo ze wszystkich czynników zbiera na Wall Street zwykły stres. Nic dziwnego, że wchodząc sprężystym krokiem do sali posiedzeń, Winston wyglądał jak okaz zdrowia. Wszyscy już czekali. Winston uśmiechnął się triumfalnie, niczym nowo wybrany prezydent: szczerze i miło. Cieszyło go, że tego dnia osiąga szczyt zawodowej kariery. Dobry nastrój sprawił, że Winston złożył wręcz ukłon pod adresem honorowego gościa. — Yamata-san, cieszę się, że znów się spotykamy. — George Winston wyciągnął dłoń na przywitanie. — Jechał pan do nas przez pół świata. — Jakże mógłbym się nie zjawić w tak ważnym dniu! — odwzajemnił uprzejmość japoński przemysłowiec. Winston poprowadził jeszcze niższego od siebie japończyka ku honorowemu miejscu i wrócił na fotel prezydialny. Między sobą a Yamatą miał teraz tłum prawników i specjalistów od bankowości, rozstawionych niczym dwie drużyny piłkarskie na linii starcia. Winston prawie się uśmiechnął, lecz zachował neutralny wyraz twarzy. W duchu powtarzał sobie, że robi to, co robi, bo nie ma innego wyjścia. Nie ma się co bawić: trzeba sprzedać budę, i tyle. Przez pierwszych sześć lat przeżył największe emocje swojego życia. Zaczynał raptem od kilku klientów, a pomnażając zainwestowane przez nich pieniądze, powiększał też rozgłos na temat własnych talentów. Pracował wówczas w domu, nie w biurze, i całymi dniami krążył po pokoju, ogarnięty prawdziwą burzą myśli. Miał do dyspozycji jeden komputer, jeden telefon i rodzinę do wykarmienia. Żona na szczęście rozumiała go i pomagała jak mogła, choć była wówczas w ciąży. Cztery dni po tym, jak Winston rzucił pracę w towarzystwie Fidelity, okazało się, że żona ma urodzić bliźnięta — a mimo to nigdy nie usłyszał od niej złego słowa na temat swej decyzji. W wieku trzydziestu pięciu lat Winston wycisnął z życia wszystko, co się dato. Jego biuro zajmowało dwa piętra jednego z drapaczy chmur przy Wall Street, jego gabinet olśniewał luksusem, jego pracownicy byli tak inteligentni, że z powodzeniem potrafili się zająć każdym szczegółem inwestycji. I właśnie wówczas Winston pierwszy raz zaczął się zastanawiać, czy aby nie powinien się wycofać. Kiedy pomnażał kapitały swoich klientów, Winston zaczął także stopniowo inwestować
własne pieniądze. Dziś jego prywatny majątek — po odliczeniu podatków — wynosił 657 milionów dolarów. Wrodzona ostrożność kazała Winstonowi wycofać te pieniądze z aktywów funduszu i ulokować je gdzie indziej, tym bardziej, że to, co się działo na rynku papierów wartościowych, niepokoiło go coraz bardziej. Uwolnione sumy Winston powierzył innej, mocno konserwatywnej firmie maklerskiej. Sam się trochę dziwił, że to czyni, ale naprawdę nie mógł już patrzeć na giełdę i jej okolice. Miał dosyć ryzyka, dosyć spekulacji… Nowa lokata była oczywiście śmiertelnie nudna, ot, ciułanie odsetek bez żadnych widoków na nadzwyczajną fortunę, lecz przecież nie po to Winston od lat pytał sam siebie, czy warto się tak szarpać, by teraz znów szukać ryzyka. Po co? I bez tego był właścicielem sześciu luksusowych rezydencji, każda z parą samochodów, do niego należał też prywatny śmigłowiec i wyczarterowany odrzutowiec I oczywiście „Cristobol”, ulubiona zabawka. Winston miał wszystko, czego tylko pragnął i nawet przy ostrożnej lokacie majątku odsetki od kapitału narastały szybciej niż inflacja, tym bardziej, że Winston nie szastał bezmyślnie pieniędzmi. Przeciwnie, podzielił kapitał na porcje po pięćdziesiąt milionów każda i obstawił wszystkie sektory rynku kapitałowego, korzystając z pomocy kolegów mniej może genialnych ale z pewnością znających się na rzeczy i godnych zaufania. Cały proces trwał już od trzech lat, po cichu Winston przez ten czas usilnie poszukiwał kogoś, kto by go godnie zastąpił w dyrektorskim fotelu. Niestety, jedynym poważnym kandydatem okazał się pewien japoński kurdupel. „Dyrektorowanie” bardziej odpowiadało prawdzie niż doniesienia, że Columbus zmienia właściciela. Prawdziwymi właścicielami całego funduszu byli poszczególni inwestorzy, którzy powierzyli firmie pieniądze. Winston nigdy nie zapominał, że wszystko zawdzięcza właśnie im, a nie komu innemu. Dlatego nawet kiedy powziął decyzję, nadal czuł wyrzuty sumienia. Inwestorzy zaufali jemu i współpracownikom, nauczyli się na nim polegać. Zaufanie tylu osób potrafi być ciężkim brzemieniem, nawet kiedy się ma taką wprawę w wykonywaniu obowiązków jak Winston. Dosyć, wystarczy. Pora zająć się rodziną w postaci piątki dzieci i wiernej żony, rodziną, której też dawno się znudziło wysłuchiwanie, że tatuś za chwilę wróci, ale na razie jest bardzo, ale to bardzo zajęty. Bardzo dobrze, potrzeby ogółu, a co z potrzebami kilku najbliższych osób? Raizo Yamata miał szczery zamiar zastąpić fundusze wycofane przez Winstona własnym majątkiem, a także kapitałami kilku wielkich japońskich koncernów. Winston wycofywał się wprawdzie po cichu i wpuszczał japoński kapitał bez rozgłosu, ale przy działaniach o takiej skali
nie obyło się oczywiście bez komentarzy. Dlatego tak ważne było, by jego następca włożył co najmniej taką samą kwotę w fundusz i tym samym podbudował nadwątlone zaufanie. Przy okazji miało to przypieczętować zbliżenie między amerykańskim i japońskim systemem finansowym. Pod okiem Winstona podpisywano więc kolejne deklaracje, dzięki którym pieniądze zmieniały kraj i właściciela, a dyrektorzy międzynarodowych oddziałów bankowych w sześciu krajach siedzieli w biurach do późnej nocy. Raizo Yamata był osobą poważaną i majętną. Bardziej majętną niż poważaną, przynajmniej w oczach Winstona. Od czasu, gdy ukończył Wharton, Winston spotykał w życiu wielu macherów finansowych, inteligentnych, zręcznych i bezwzględnych. Umieli oni przeważnie ukryć swą drapieżną naturę pod maską dobroduszności i dowcipu. Być może Yamata wyobrażał sobie, że jako spadkobierca długiej tradycji z łatwością ukryje prawdziwe uczucia przed światem. Przy okazji myślał pewnie, że jest misiem sprytniejszym od innych misiów — czy raczej byków. To przecież byk był symbolem giełdy. Winston uśmiechnął się pod nosem. Może Yamata jest sprytny, a może nie. Dlaczego siedzi teraz z taką obojętną miną? Japończycy też przecież coś czują, też potrafią się cieszyć. Winston często przestawał z Japończykami i wiedział swoje na ich temat. Wystarczy wypić z nimi parę kolejek i zaraz robili się kubek w kubek podobni do Amerykanów. Może trochę bardziej krępowali się niż Jankesi, może byli bardziej wstydliwi i zawsze niesłychanie ugrzecznieni. Winstonowi najbardziej podobały się w Japończykach ich dobre maniery. Przydałoby się je zaszczepić mieszkańcom Nowego Jorku. Ech, marzenia. Ale, ale… Właśnie! Yamata był uprzejmy, owszem, lecz miało się przy nim wrażenie braku szczerości. Uprzejmość była udawana. Wstyd, skrępowanie? Gdzie tam. Ten Yamata jest jak robot… Nieprawda. Kiedy podawano mu dokumenty do podpisania, Winston uświadomił sobie, że i to wrażenie jest mylne. Yamata skrywał swoje prawdziwe ego za murem grubszym niż u innych ludzi. Po co, dlaczego stworzył w sobie taki mur? Dlaczego utrudnia sobie życie? W tym pomieszczeniu znajdował się przecież pośród ludzi równych sobie, ba, był wśród partnerów, wspólników w interesach! Wsadził w holding Columbus własny majątek, prawie dwieście milionów dolarów, więc naprawdę nie musiał się bać ani krępować. To on był największym indywidualnym inwestorem w całym funduszu. To on miał prawo decydować o losach każdego dolara, każdej akcji i każdej obligacji. Columbus nie był w żadnym razie największym potentatem na Wall Street, gdzieżby tam, ale należał z pewnością do elity rynku finansowego. Tutaj wytyczano nowe trendy i wprowadzano w życie nowe praktyki inwestycyjne. Yamata
wkupił się nie tylko w zwyczajną firmę maklerską, lecz zarazem w hierarchię amerykańskich finansistów, i to na wysokim miejscu. Jego nazwisko, dotychczas mało znane w USA, będzie się odtąd wypowiadać z szacunkiem i powagą. Yamata naprawdę miał powody do zadowolenia. Czemu się nie uśmiecha? Yamata jednak siedział sztywny jak kołek. Winstonowi podsunięto wreszcie do podpisu ostatni z dokumentów. Jedno po ciągnięcie piórem, i wszystko znajdzie się w rękach Yamaty. Takie to proste. Jeden podpis, smużka granatowego atramentu na papierze. Jedenaście lat życia. Drobny gest, i wszystko znajdzie się w rękach człowieka, którego Winston nie umiał zrozumieć. Ale po co rozumieć? Niech się wciągnie, niech robi pieniądze dla siebie i innych. Zwyczajnie. Winston nie podnosząc wzroku złożył szybki podpis. Natychmiast poczuł pretensję do samego siebie. Czemu nie spojrzał Japończykowi w oczy? Po sali rozniósł się huk otwieranej butelki z szampanem. Wszyscy dotychczasowi podwładni Wmstona uśmiechali się radośnie. Winston stanowił dla nich żywy symbol tego, co można osiągnąć. Ach, mieć czterdzieści lat, majątek i masę wolnego czasu na realizację marzeń. Wyrwać się z biura… Wszystkim ludziom z otoczenia Winstona przyświecała ta sama wizja. Żeby ją spełnić, trzeba było jednak nie tylko myśleć, lecz także nie bać się niczego i nikogo. Mało kto decydował się na podobny krok, a i pośród odważnych porażki nie należały wcale do rzadkości. Winston rozpalał więc w ludziach nadzieję. Bo skoro jemu się udało… Giełdowi czarodzieje byli twardzi i cyniczni, lecz Winston znał ich powszechne, starannie skrywane marzenie: zarobić kupę forsy i dać nogę, nie musieć dzień po dniu uginać się pod brzemieniem niewiarygodnej odpowiedzialności, nie szukać nowych okazji do zarobku w stosach raportów i analiz nie pisać sprawozdań, nie szukać nowych inwestorów… Zarobić, dać zarobić innym, a potem do widzenia, żegnajcie, koledzy. W czarodziejskim miejscu, w którym tęcza dotyka ziemi, nie czeka garniec pełen złota, lecz coś jeszcze wspanialszego: drzwi z napisem WYJŚCIE. Jacht żaglowy, dom na Florydzie, drugi dom na Wyspach Dziewiczych, trzeci dom w Aspen… Dni, kiedy można spokojnie pospać do ósmej rano. Gra w golfa. Mamiące wizje przyszłości, w której człowiek naprawdę niczego nie musi. Czemu się więc nie wycofać? Teraz i zaraz? Wielki Boże! Winston na powrót zaczął się zastanawiać, czy aby nie popełnił największego w życiu błędu. Nazajutrz rano, kiedy się obudzi, odkryje, że nie ma nic do roboty.
Nic a nic. Jak tu znieść taką pustkę w życiu? Jeszcze raz powtórzył sobie w myślach, że trochę za późno na takie refleksje. Lepiej sięgnąć po obowiązkowy kieliszek szampana i upić łyk chłodnego Moët. Winston podniósł kieliszek w toaście i rozejrzał się, szukając Yamaty. Toast także należał do etykiety obowiązującej przy takich okazjach. Yamata nareszcie się uśmiechał, choć niezupełnie tak, jak się spodziewał Winston. Japończyk uśmiechał się niczym triumfator. Dlaczego? Jak to? Winston niczego nie stracił. Yamata zapłacił za Columbus ciężkie pieniądze. Przy tego typu transakcjach nie ma przegranych i wygranych. Winstona najbardziej drażniło to, że nie rozumie całej sytuacji. Kiedy przełykał szampana, gorączkowo snuł domysły na temat tego, co się dzieje. Winston spojrzał z odległości prawie dwunastu metrów na Japończyka. Ich oczy spotkały się nagle. Co ciekawe, nie zauważył tego nikt spośród obecnych. Mimo że nie było tu przegranych ani wygranych, Yamata i Winston spoglądali na siebie jak para przeciwników w zażartej wojnie. Dlaczego? W wypadku Winstona reakcja była czysto instynktowna. Widząc wrogość Japończyka, Winston nie pozostał mu dłużny. Wrogość, albo coś dużo mniej uchwytnego, złość? A może Yamata to jeden z tych ludzi, którzy toczą wieczną wojnę z całym światem? Winston także miał za młodu podobne zapędy, ale przeszły mu one z wiekiem. Konkurencja nie wyklucza dobrych manier. Na Wall Street konkurencja wszystkich ze wszystkimi stanowiła fundament całej działalności, ale na szczęście nawet w pogoni za zyskiem, informacją, czy zgodą we własnych szeregach, wszyscy przestrzegali tych samych zasad gry. Gry? Winston zastanowił się. Przecież właśnie się wycofywał z tej gry? Za późno. Pozostawało chwycić się innego sposobu walki. Winston podniósł kieliszek i pośród gwaru rozmów, bez słowa przepił do Japończyka. Yamata odwzajemnił się podobnym gestem, lecz uczynił to w sposób jeszcze bardziej arogancki, jak gdyby całym sobą chciał wyrazić pogardę dla głupoty tego, który ubił z nim tak rzekomo świetny interes. Skoro przedtem tak świetnie maskował uczucia, czemu się nagle, umyślnie odkrywa? Czemu struga ważnego, czemu pokazuje światu, że udało mu się coś… Coś, o czym nie wie nikt z obecnych…? Ale co takiego? Winston odwrócił się do okna i zapatrzył się w gładź portowego akwenu. Znużyły go nagle gry i podchody, zastanawianie się, co takiego wypichcił kurdupel z Tokio i domysły kto wygrał, a kto stracił. Powtarzał sobie w myślach, że jeśli ktoś tu stracił, to na pewno nie on. Ba, wręcz zyskał. Zyskał wolność. Pieniądze. I całą resztę. Doskonale, panie skośny może się pan
teraz rządzić w firmie, tłuc kasę, na każde żądanie mieć stolik w dowolnym klubie czy restauracji w tym mieście ilekroć się pan tu zjawi, może pan sobie powtarzać, jaki to jest pan ważny, bardzo proszę. Jeżeli oznacza to dla pana zwycięstwo, w porządku. Tylko niech pan nikomu nie wmawia, że jest to zwycięstwo nad kimś. Na przykład nad niejakim Winstonem. Szkoda, wielka szkoda. Winston zauważył wszystko prawidłowo, zidentyfikował istotne elementy nowej sytuacji, lecz co z tego, skoro pierwszy raz od wielu lat nie umiał połączyć tych faktów w logiczną całość. Nie było to jego winą. Winston znał się jak nikt inny na wielkiej grze o nazwie Wall Street i odruchowo — oczywiście błędnie — założył, że wszyscy inni będą grać dokładnie w to samo. *** Chet Nomuri zdrowo się napocił, by pozbyć się znamienia amerykańskiego obywatelstwa. Jego rodzina żyła w Stanach Zjednoczonych od pięciu pokoleń, to jest od chwili, kiedy przodkowie Nomury przybyli do Kalifornii na przełomie wieków, jeszcze przed dżentelmeńską umową między Waszyngtonem, a Tokio o ograniczeniu imigracji. Nomurę drażniły podobne umowy, ale już do pasji doprowadzało go to, co się stało potem. Jego dziadkowie i nawet pradziadkowie posiadali amerykańskie obywatelstwo, a mimo to spotykały ich kolejne zniewagi. Dziadek Nomuriego, by udowodnić swoją lojalności wobec Ameryki zaciągnął się do 442. Grupy Bojowej i powrócił z wojny z dwoma medalami Purpurowego Serca, i naszywkami starszego sierżanta, lecz kiedy się zjawił, okazało się, że rodzinny sklepik z papeterią został sprzedany, a cała rodzina siedzi w obozie dla internowanych. Dziadek Nomuri ze stoickim spokojem zaczął interes od nowa, zawiesił wiele mówiący szyld Skład Meblowy „U Kombatanta” i zarobił dość pieniędzy, by trójce synów zafundować wyższe studia. Ojciec Cheta Nomuriego został dzięki temu lekarzem, specjalistą od chirurgii naczyniowej. Twierdził, że to, iż urodził się w obozie dla internowanych, nie ma znaczenia, lecz zarazem strzegł rodzinnej tradycji i nauczył własne dzieci płynnie mówić i pisać po japońsku. Chet Nomuri odkrył z czasem, że ojciec naprawdę się przyłożył do tej edukacji. Wyzbycie się lekkiego cudzoziemskiego akcentu okazało się kwestią kilku tygodni. Dzięki temu Chet mógł się dziś wylegiwać w tokijskiej łaźni parowej, a otaczający go ludzie zachodzili w głowę, z której to prefektury pochodzi ich rozmówca. Nomuri miał kilka kompletów dokumentów, a więc i kilka miejsc urodzenia. Jego prawdziwym pracodawcą była Centralna Agencja Wywiadowcza, choć jak na ironię tym razem działał na zlecenie amerykańskiego
Departamentu Sprawiedliwości — tej samej instytucji, która niegdyś wysłała jego dziadków do obozu — a bez wiedzy odpowiedniego pionu w Departamencie Stanu. Chet Nomuri nauczył się od ojca-chirurga podstawowej zasady, mianowicie tej, by myśleć o przyszłości i o tym, jak ją zmienić, a nie o przeszłości i o tym, czego zmienić nie można. Na tym polegała najistotniejsza lekcja życia w Stanach Zjednoczonych. Nomuri rozmyślał o tym wszystkim, zanurzony po szyję w gorącej wodzie. W łaźni obowiązywało kilka nieskomplikowanych zasad. Wolno tu było rozmawiać o wszystkim, oprócz pracy zawodowej. Wolno było powtarzać biurowe plotki, lecz opisywanie, co się robi i za jakie pieniądze należało już do bardzo złego tonu. Poza tym można było pleść o czym się tylko chciało. Dla Japończyków, członków jednego z najbardziej konserwatywnych społeczeństw na świecie, łaźnia stanowiła oazę zaskakującej swobody. Nomuri zjawiał się tu codziennie, zawsze mniej więcej o tej samej porze, a że czynił tak od dłuższego czasu, zdążył już nawiązać trochę znajomości pośród stałych bywalców. Dowiedział się przy okazji wszystkiego o ich żonach i dzieciach. Sam też nie szczędził nowym znajomym szczegółowych relacji o swoim życiu rodzinnym, w tym wypadku o legendzie stworzonej na jego użytek w Agencji, lecz dziś tak samo dlań realnej jak młodość w podmiejskiej dzielnicy Los Angeles. — Potrzebna mi kochanka. — Kazuo Taoka znany był z tego, że powtarzał to życzenie niczym papuga. — Odkąd się nam urodził syn, żona nic, tylko by oglądała telewizję. — One wszystkie takie — zgodził się inny amator łaźni, także urzędnik. Nurkujący w drewnianej niecce mężczyźni odchrząknęli niezgodnym chórem na znak zgody. — Taka utrzymanka to kosztowna zabawka — wtrącił Nomuri ze swojego kąta niecki. Ciekawiło go swoją drogą, czy kobiety utyskują tak samo w swoich, osobnych łaźniach. — Dużo czasu, dużo pieniędzy. O pieniądze było w Japonii łatwiej niż o wolny czas. Każdy z gromady młodych urzędników — określenie tylko z grubsza trafne, bo chociaż mężczyźni ci nie byli jeszcze dyrektorami, uważali się za coś lepszego niż za zwykłych urzędasów — zarabiał bardzo przyzwoitą pensję, lecz w zamian za to był przypisany do macierzystej korporacji równie ściśle, jak w średniowieczu pańszczyźniani chłopi do pana albo dziewiętnastowieczni górnicy do swojej kopalni. Wielu z nich zrywało się z łóżka przed świtem, większość dojeżdżała do pracy pociągiem z odległych przedmieść, wszyscy bez wyjątku pracowali w zatłoczonych biurach, siedzieli nad robotą do późnych godzin, a gdy wracali do domu, okazywało się, że ich żony i
dzieci już śpią. Nomuri czytał o tym wszystkim w prasie, naoglądał się też podobnych scen w telewizji, lecz mimo to przyjazd do Japonii stanowił dla niego szok. Życie gospodarcze kwitło kosztem społecznej tkanki kraju, a najbardziej ze wszystkiego cierpiała na tym rodzina. Zadziwiająca sytuacja, zwłaszcza że to przecież tradycja ścisłych więzów rodzinnych pozwoliła Nomuriemu przetrwać w Ameryce, mimo całego rasizmu tamtych czasów. — Że kosztowna, zgoda — przytaknął ponuro Taoka. — Ale powiedzcie, czy mężczyzna ma inne wyjście? Przecież mamy swoje potrzeby! — Prawda, prawda — odezwano się od przeciwległej ściany kąpielowej niecki, mniejszej od basenu i najbardziej podobnej do monstrualnej balii. — Kosztuje oczy z głowy, ale czy bez tego warto być mężczyzną? — Szefowie, ci to mają z tym łatwiej — bąknął z kolei Nomuri w nadziei, że w odpowiedzi usłyszy coś ciekawego. Nadal był na etapie, kiedy dopiero budował sobie alibi i wcale się z tym nie śpieszył. Mary Pat i Ed nakazali mu przede wszystkim ostrożność. — Ech, żebyście wiedzieli, jaką dupcię znalazł sobie Yamata-san — zarechotał ponuro kolejny kąpielowicz. — Naprawdę? — ożywił się Taoka. — Bo wiecie — rozmówca rozejrzał się na boki — Yamata przyjaźni się z Goto. — Z tym politykiem? No, tak! Jasne! Nomuri oparł się o krawędź kąpielowej niecki i przymknął oczy, poddając ciało pieszczocie gorącej wody. Bardzo się starał, żeby nie okazać cienia zainteresowania, lecz jego mózg zmienił się w tej chwili w magnetofon. — Polityk — zamruczał. — Hmmm. — Naprawdę. W zeszłym miesiącu musiałem doręczyć Yamata-san jakiś papiery. W domu, w zacisznej dzielnicy, i to nawet niedaleko stąd. Papiery dotyczyły pewnej transakcji, którą dziś podpisuje. Dzisiaj, naprawdę. Yamata nie był u siebie, tylko właśnie u Goto, w gościach. Wpuścili mnie, nie wiem czemu. Może Yamata-san chciał, żebym też sobie popatrzył. No, i mieli tam ze sobą dziewczynę… — Japończyk aż westchnął. — Wysoką, z włosami blond i z takimi buforami, że sobie nawet nie wyobrażacie. — Zaraz, to gdzie sobie można kupić amerykańską kochankę? — przerwał ktoś podnieconym głosem. — Amerykańską, ale tresowaną — podjął gawędziarz. — Bo ta, rozumiecie, znała swoje
miejsce. Wiedziała, kto tu jest panem i siedziała cicho, a Yamata -san przeglądał te dokumenty. Bezwstydnica, mówię wam. A bufory, no coś wspaniałego… Nomuri wiedział już, że krążące na temat Goto plotki są prawdziwe. Jakim cudem ktoś, kto tak ostentacyjnie demonstruje swoje gusta umiał zajść tak wysoko w polityce? Agent zadawał sobie to pytanie od dawna, choć wiedział już, że odpowiedź jest bardzo prosta. Głupie pytanie, i tyle. Politycy zachowywali się dokładnie tak samo od czasów wojny trojańskiej. — Mówże, mówże! — popędził żartobliwie gawędziarza Taoka. Podwładny Yamaty nie dał się długo prosić i ku uciesze zasłuchanej widowni jeszcze raz odmalował przed nimi całą scenę. Ze szczegółami. Kąpielowicze wiedzieli już wszystko o żonach kolegów z łaźni, więc relację o „świeżej” dziewczynie przyjęli wręcz z entuzjazmem. — Skąd w ludziach takie gusta? — wykrzywił się Nomuri, który nadal nie otwierał oczu. — Białe są za wysokie, mają wielkie stopy, nie potrafią się zachować w towarzystwie, a poza tym… — Nie przerywaj! Niech opowiada! — zgasili go słuchacze. Nomuri wzruszył ramionami na znak, że poddaje się woli ogółu i nadal notował w pamięci każde słowo. Urzędnik, który podpatrzył utrzymankę Goto okazał się spostrzegawczy i zapamiętał masę szczegółów. Już po minucie Nomuri dysponował pełnym rysopisem Amerykanki. Meldunek na ten temat zwykłą koleją rzeczy wędrował przez biuro szefa placówki w Tokio do centrali w Langley — zwykłą koleją, bo CIA pilnie śledziła prywatne obyczaje znanych polityków na całym świecie. W centrali nie istniało takie pojęcie jak nieistotne fakty. Dobre i to, choć Nomuri miał nadzieję, że dowie się w łaźni o czymś ciekawszym, niż o erotycznych upodobaniach Goto. *** Odprawę po akcji prowadzono w Zagrodzie. Oficjalnie miejsce to nazywało się Camp Peary i leżało w pobliżu międzystanowej autostrady 64, między Williamsburgiem i Yorktown w Wirginii. Mieścił się tu ośrodek szkoleniowy CIA. Ponieważ było gorąco, obecni ledwo nadążali z otwieraniem puszek z napojami. Pochyleni nad mapami Clark i Chavez objaśniali, co udało im się zwojować w ciągu sześciu tygodni zakończonych tak widowiskowym sukcesem. Z wiadomości sieci CNN dowiedzieli się, że w następnym tygodniu rozpocznie się proces sądowy Korpa. Mało kto miał wątpliwości na temat, jaka będzie treść werdyktu i wyrok. Można się było założyć, że w dalekiej równikowej krainie ktoś dostał już zlecenie, by zakupić pięć metrów
trzyćwierciowej konopnej liny. Zagadką było tylko, skąd władze kraju wytrzasną drewno na budowę szubienicy. Deski trzeba będzie chyba ściągnąć z zagranicy. Clark nie przypominał sobie, by przez sześć tygodni naoglądał się tam wiele drzew. — Cóż — odezwała się Mary Patricia Foley, gdy usłyszała do końca ostateczną wersję wypadków. — Udało się wam. Czysta robota. — Dzięki, dzięki — przyjął komplement Ding. — A John naprawdę może teraz zostać geologiem. Taką wcisnął wszystkim ciemnotę, że nie pytali o nic! — Ucz się, synku — uciął Clark. — A jak tam twój Ed? — Uczy się, kto tu teraz rządzi — odpowiedziała z szatańskim uśmieszkiem Mary Pat, która była teraz w Agencji wicedyrektorem do spraw operacyjnych. Razem z Edem, swoim mężem, przeszła swego czasu szkolenie w Zagrodzie, a Clark był jednym z jej instruktorów. Foleyowie byli swego czasu najskuteczniejszym małżeństwem, jakie kiedykolwiek pracowało dla CIA, choć nie było tajemnicą, że Mary Pat ma lepszego nosa do działalności w polu, a Ed sprawdza się bardziej jako analityk. Skoro tak, wyższa posada należała się jemu, a nie Mary Pat, ale szukające kandydatów szefostwo Agencji, widząc taką gratkę jak kobieta-wicedyrektor, postanowiło zrobić Firmie dobrą prasę. Foleyowie nadal zresztą pracowali wspólnie, niczym parka wicedyrektorów, choć służbowy tytuł Eda brzmiał nieco mgliście. — Należy się wam teraz urlop, czy coś. Aha, w tej białej chatce za rzeką też kazali was pochwalić. Nie pierwszy raz. Clark i Chavez pomyśleli o tym jednocześnie. — Z tym, że… John, naprawdę pora, żebyś spokojnie usiadł za biurkiem. — Mary Pat nie mówiła serio o biurku, ale rzeczywiście chciała już niedługo przenieść Clarka do ośrodka szkoleniowego nad rozlewiskami Wirginii. Agencja zaczęła niedawno rozbudowywać ludzkie zasoby operacyjne: w tłumaczeniu z języka biurokratycznego na ziemski oznaczało to, że w CIA przybędzie oficerów operacyjnych, czyli szpiegów. Rola Clarka miała polegać na szkoleniu narybku. Ostatecznie przed dwudziestu laty, kiedy szkolił małżeństwo Foleyów, okazał się całkiem niezłym pedagogiem. — Lepiej od razu mnie wyślij na emeryturę. Podoba mi się na świeżym powietrzu. — Uparty jest jak osioł, wie pani — wtrącił się Chavez. — Tłumaczyłem mu, ale nie pomaga. Starczy upór, naprawdę. Mary Pat Foley wolała nie zgłębiać tak postawionego zagadnienia. Clark i Chavez
zaliczali się do jej najlepszych agentów i nie należało się śpieszyć z odsyłaniem ich na boczny tor. — Jak chcecie, moi panowie, jak chcecie. Koniec odprawy. Po południu jest transmisja, Oklahoma gra przeciw Nebrasce. — Jak tam mąż i dziatki, MP? „MP” było przezwiskiem Mary Pat Foley w Agencji, choć tylko nieliczni mieli prawo tak się do niej zwracać. — Świetnie, John. Miło, że zapytałeś. — Mary Pat wstała i ruszyła ku drzwiom. Do Langley miała wracać śmigłowcem, a więc błyskawicznie. Sama też miała ochotę obejrzeć mecz. Clark i Chavez popatrzyli po sobie jak para ludzi, której udało się zakończyć bardzo ciężką robotę. Akta operacji SPACER wylądowały w archiwum z pieczątką i oficjalnym błogosławieństwem Agencji, a także, wyjątkowo, Białego Domu. — To co, panie C? Po piwku? Jest tylko Miller, to może po Millerku? — I pewnie jeszcze będziesz chciał, żebym cię podwiózł? — Jeśli zdobędziesz się na taką uprzejmość… — łaskawie zgodził się Ding. John Clark zmierzył partnera bardzo uważnym spojrzeniem. Owszem, Chavez zdążył dojść ze sobą do ładu. Także w sensie zupełnie dosłownym, bo ostrzygł się na krótko i zgolił obfitą czarną brodę, którą zapuścił sobie w Afryce. Ba, wbił się dzisiaj w garnitur i białą koszulę z krawatem. Clark miał ochotę przyciąć mu coś na temat upierzenia godowego, lecz w porę przypomniał sobie, że Ding był w swoim czasie żołnierzem, a żołnierze, ci prawdziwi, po powrocie z pola walki lubią się wystroić, choćby po to, żeby zapomnieć o sprawach, które przyszło im robić w mundurze. Trudno chyba grymasić, że młody chce wyglądać jak normalny człowiek. Ding nie był łatwy we współżyciu, ale nawet Clark musiał przyznać, że jego podwładny zawsze potrafi zachować się z godnością. — To jazda. Wóz Clarka, nie rzucający się w oczy Ford kombi, stał na zwykłym miejscu. Już po kwadransie zatrzymali się na podjeździe przed domem. Clarkowie mieszkali niedaleko głównej bramy Camp Peary w parterowym domu o dwóch poziomach, ostatnio coraz przestronniejszym. Najstarsza córka Clarka, Margaret Pamela pojechała studiować w przeciwległy kąt USA, bo na Uniwersytecie Marquette. Młodsza córka, Patricia Doris Clark, wybrała sobie uczelnię dużo bliżej domu. William and Mary College mieścił się w pobliskim Williamsburgu, Patricia robiła
dyplom z chemii i biologii, z myślą o dalszych studiach medycznych. Czekała już na nich, bo ojciec telefonował uprzedzając, że się zjawią. — Tato! — Szybki pocałunek, uścisk, byle prędzej, bo przecież… — Ding!!! Clark spostrzegł, że tym razem obyło się tylko na uścisku, ale wiedział swoje i nie dał się tak łatwo nabrać. — Cześć, Pats! — Kiedy wchodzili do domu, Ding nadal trzymał Pat za rękę.
Pierwszy ruch — Niestety, mamy tu zupełnie inne wymagania — powtórzył negocjator. — Jak to? Proszę wyjaśnić — Przeciwnik nie dawał się wyprowadzić z równowagi. — Gatunek stali i kształt zbiornika paliwa są jedyne w swoim rodzaju. Sam nie jestem wprawdzie inżynierem, ale projektanci zapewnili mnie, że zastąpienie tych części obcymi substytutami odbiłoby się na jakości wyrobu końcowego. A zatem — ponowił kwestię negocjator — wzgląd na identyczność części nie pozwala nam odstąpić od dotychczasowych założeń. Wiele samochodów, które produkujemy w zakładach w Kentucky, idzie z powrotem do Japonii, na tamtejszy rynek. W razie usterki czy uszkodzenia nasz serwis będzie mógł natychmiast, na miejscu, znaleźć części zamienne. Gdybyśmy idąc za pańską propozycją zastąpili nasze części amerykańskimi, byłoby to niemożliwe. — Panie Seidżi, przecież chodzi o zwyczajne zbiorniki paliwa. Z czego się robi taki zbiornik? Bierze się pięć wytłoczek z galwanizowanej stali i spawa się je w całość. Siedemdziesięciolitrowy zbiornik, ani jednej części ruchomej… — wtrącił się delegat Departamentu Stanu, pomny że płacą mu za aktywny udział w rokowaniach. Fakt, że zwrócił się do Japończyka po imieniu, choć z szacunkiem, świadczył o jego zdenerwowaniu. — Zgoda, pięć wytłoczek, ale ze specjalnej stali. Specjalnie wytłaczanych. Ze specjalnymi topnikami. Wszystko zgodnie z nader ścisłymi wskazówkami producenta… — Zbiorniki paliwa są takie same na całym świecie! — Przykro mi, ale w tym wypadku jest pan w błędzie. Nasze wymagania techniczne i materiałowe nie mają sobie równych. Niestety, muszę stwierdzić, że o niebo przewyższają podobne zbiorniki paliwa z waszych zakładów Deerfield Auto Parts. A co za tym idzie, jesteśmy zmuszeni z przykrością odmówić panów prośbie. Na tym zakończyła się kolejna faza rozmów. Japoński negocjator, wbity w niewiarygodnie elegancki, klasyczny garnitur firmy Brooks Brothers opatrzony w dodatku krawatem od Pierre’a Cardina, pozostał w fotelu, skutecznie usiłując ukryć, jak bardzo jest z siebie dumny. Miał już sporą wprawę w ukrywaniu dumy, podobnie jak miał wprawę w prowadzeniu negocjacji. Nie było od niego lepszych w tym fachu — tym bardziej, że fach stawał się ostatnio coraz łatwiejszy. — To dla nas ogromny zawód — westchnął przedstawicie! amerykańskiego Departamentu Handlu, który oczywiście nie spodziewał się innego wyniku rundy, a co za tym
idzie, najspokojniej w świecie przewrócił stronicę protokołu, przygotowując się do kolejnego punktu negocjacji. Cały proces odbierał jak antyczną sztukę grecką, coś pośredniego między tragedią pióra Sofoklesa i komedią Arystofanesa. Wynik wydarzeń był wiadomy z góry, zanim nawet wypowiedziano pierwsze słowa. Jeśli urzędnik nie mylił się co do tej obserwacji, choć rzeczywistość była znacznie gorsza, niż mógł to sobie w tamtej chwili wyobrazić. *** O treści owej sztuki los zadecydował wiele miesięcy wcześniej, jeszcze długo zanim w rokowaniach handlowych obie strony zaczęły się kłócić o zbiorniki paliwa. Patrząc wstecz, każdy trzeźwo myślący obserwator uznałby kwestię zbiorników za zupełnie przypadkową. Od podobnych przypadków często jednak zależy los państw i ich przywódców. Wszystko zaczęło się od banalnej pomyłki, która miała miejsce pomimo ścisłego systemu kontroli. Przetarty przewód elektryczny spowodował, że prąd popłynął wprost do kadzi galwanicznej, neutralizując ładunek elektryczny w cieczy, w której zanurzano płaty blachy. Zamiast porządnej warstwy odpornego na korozję metalu, na stali pozostała więc zaledwie cieniutka warstewka cynku. Stal wyglądała jednak zupełnie prawidłowo. Jej kolejne płaty trafiły na palety transportowe, przykryte później folią plastikową. Dalsza część procesu technologicznego jeszcze pogorszyła skutki pierwszej pomyłki. Galwanizernia nie należała bezpośrednio do zakładów samochodowych. Podobnie jak ma to miejsce w Ameryce, wielkie japońskie firmy samochodowe projektują samochody i umieszczają na nich swoje znaki firmowe, lecz części do tych aut w znakomitej większości kupują u niezależnych dostawców. W Japonii tego rodzaju powiązania między rekinami i małymi rybkami były tradycyjnie ścisłe i bezlitosne: ścisłe o tyle, że współpraca ciągnęła się zwykle przez długie lata, a bezlitosna dlatego, iż pod dyktaturą wielkiej firmy mali kooperanci musieli spełniać każde życzenie giganta w obawie, iż ten znajdzie sobie inne źródło podzespołów. Nie mówiło się o tym może głośno, lecz tak właśnie było. Wystarczył wypowiedziany od niechcenia komentarz, że dzieci właściciela podobnej, nawet mniejszej firmy, są niesłychanie inteligentne, albo że przedstawiciel wielkich zakładów spotkał właściciela-konkurenta na meczu czy w łaźni… Chodziło nie tyle o treść takiej uwagi, ile o jej podtekst, aż nadto zrozumiały i wymowny. Za sprawą takiego terroru małe przedsiębiorstwa kooperujące z gigantami bardzo się różniły od pokazowych zakładów, którymi kłuto w oczy zachodnich gości i telewidzów na całym świecie.
Robotnicy nie nosili tu firmowych kombinezonów, nie jedli posiłków ramię w ramię z nadzorem i dyrekcją w schludnych stołówkach, nie uwijali się w nieskazitelnie czystych halach przy precyzyjnie obmyślanych taśmach montażowych. Zarabiali także mniej niż pracownicy wielkich firm. Dożywotnie zatrudnienie nawet u gigantów zaczynano wkładać między bajki, ale w małych zakładach było ono bajką od zawsze. W jednym z takich oto anonimowych zakładzików odwinięto folię z pakietów niedogalwanizowanej stali i arkusz po arkuszu zaczęto wsuwać blachę pod krajalnicę. Maszyna dzieliła kwadraty blachy na części i wyrównywała ostre krawędzie. Okrawki wracały oczywiście do przetopienia i ponownej przeróbki. Gotowe elementy wymiarami odpowiadały projektom, a tolerancja wynosiła mniej niż milimetr, i to pomimo że finalny wyrób w postaci zbiornika na paliwo był prosty i dobrze ukryty przed badawczym okiem nabywcy. Kształtki wędrowały do kolejnej maszyny, do nagrzewnicy i pod prasę. Wygięte wytłoczki spawano, nadając całości kształt spłaszczonego cylindra. Do obu końców przyspawywano następnie ścianki, oczywiście także automatycznie, za pomocą robota przemysłowego, nadzorowanego przez pojedynczego robotnika. Do otworu w jednej ze ścianek przymocowywano rurę, prowadzącą do wlewu paliwa, wspawywano chwyt paliwa do silnika, i już. Przed dalszą podróżą robotnicy spryskiwali gotowe zbiorniki paliwa masą antykorozyjną na bazie wosku i żywicy epoksydowej. Masa miała się ściśle połączyć ze stalą i w teorii chroniła zbiornik przed korozją, i wyciekiem paliwa. Całość była wręcz elegancka. Typowy japoński wyrób, doskonały technicznie — niestety, nie do końca, a to za sprawą przetartego przewodu w galwanizerni. Masa antykorozyjna tym razem przylgnęła wprawdzie do blachy, ale się z nią nie połączyła. Miała akurat tyle sztywności, żeby oszukać oko kontrolerów jakości. Taśmowym przenośnikiem zbiorniki zjechały następnie do pakowni na tyłach zakładów. Każdy zbiornik powędrował do osobnego kartonowego pudła — dostarczonego z kolejnego zakładziku — i na skrzyni ciężarówki odjechał do magazynów przy zakładach samochodowych. Drugą część tej samej partii zbiorników zapakowano do szeregu identycznych kontenerów i umieszczono na pokładzie statku, który odpływał do Stanów Zjednoczonych. Ten sam japoński koncern produkował w Stanach prawie identyczną wersję swojego samochodu, co w Japonii. Zakłady mieściły się wprawdzie wśród wzgórz stanu Kentucky, a nie na równinie Kwanto pod Tokio, lecz nawet nazwa modelu była zupełnie ta sama. Wszystko to miało miejsce wiele miesięcy przed tym, jak kwestia zbiorników na paliwo znalazła się na porządku obrad w Amerykańsko-Japońskich Rokowaniach Handlowych w
Kwestii Udziału Amerykańskich Części w Produkcji, jak brzmiała oficjalna nazwa rozmów. Od tamtej pory z linii produkcyjnych zjechało więc wiele tysięcy aut z wadliwymi zbiornikami paliwa, a tak zwykle skrupulatna kontrola jakości tym razem nie wychwyciła niczego ani w jednych, ani w drugich zakładach, rozdzielonych od siebie dziesięcioma tysiącami kilometrów oceanu i lądu. Samochody, które opuściły zakłady w Japonii, powędrowały pod pokłady najbrzydszego typu statków handlowych na świecie, to jest kanciastych frachtowców samochodowych, Samochodowce sunęły po falach północnego Pacyfiku z wdziękiem rzecznych barek. Trwał akurat sezon jesiennych sztormów. Przesycone morską solą powietrze bez kłopotu przenikało kanałami wentylacyjnymi do ładowni i osadzało na metalu aut białe kryształki. Nie stanowiło to problemu, lecz później jeden z frachtowców wszedł w strefę tropikalnego niżu. Powietrze gwałtownie ociepliło się i stało się bardziej wilgotne. Wilgoć spowodowała, że na zewnętrznych ściankach części zbiorników paliwa osiadła słona rosa. Słone krople pojawiły się też w szczelinach między blachą, a luźno do niej przylegającą warstwą smoły epoksydowej. Sól wżarła się prędko w zwykłą gołą blachę zbiorników. Korozja osłabiła nie tylko zbiorniki, lecz i ich zamocowania. W zbiornikach paliwa chlupotała zaś wysokooktanowa benzyna. *** Ryan mógł się przekonać, że chociaż Korp za życia wiele nagrzeszył, śmierć przyjął z niezmierną godnością. Ryan oglądał egzekucję na kasecie wideo: telewizja CNN nie zdecydowała się puścić tego fragmentu w normalnej emisji przez wzgląd na słabe nerwy widzów. Trybunał wygłosił mowę — dwie kartki przełożonego na angielski tekstu Ryan miał na podołku — po czym na szyję generała założono stryczek. Zapadnia, szarpnięcie ciała, coraz wolniejsze drgawki, skrzętnie filmowane przez ekipę kamerzystów z CNN. Rachunki Ameryki z Mohammedem Abdulem Korpem, bandytą i hurtownikiem narkotyków, zostały wyrównane. Korp nie żył. — Módlcie się, byście nie dali przypadkiem światu nowego męczennika — przerwał zalegającą w Ryanowym gabinecie ciszę Brett Hanson. — Panie ministrze! — Kiedy Ryan odwrócił się, spostrzegł że Hanson naprawdę czyta przekład wyroku. — Wszyscy męczennicy na świecie mają pewien istotny wspólny rys. — Mianowicie jaki? — Taki mianowicie, że nie żyją. — Jack zawiesił głos. — Pamiętajmy, że ten facet na filmie zginął nie w imię Boga albo w walce o swój kraj. Powieszono go jako pospolitego
przestępcę. W wyroku nie ma ani słowa o karze za zabijanie Amerykanów. Korp mordował własnych ziomków i zajmował się handlem narkotykami. Nie nadaje się na męczennika, więc pora zamknąć jego sprawę. — Jack cisnął obie kartki przekładu do kosza. — Ale, ale. Czy dowiedzieliśmy się czegoś nowego o tym, co zamierzają Indie? — Kanałami dyplomatycznymi, nic a nic. — Mary Pat? — Jack zwrócił się z kolei do przedstawicielki CIA. — Wiemy, że wzmocniona brygada zmechanizowana ich wojsk odbywa na południu subkontynentu intensywne ćwiczenia. Mamy zdjęcia satelitarne sprzed dwóch dni. Wygląda na to, że ćwiczą działania całością sił. — Meldunki od agentów? — Nie mamy tam żadnych agentów — przypomniała z lekkim wstydem Mary Pat. CIA coraz częściej bezradnie rozkładało ręce. — Przepraszam, Jack, ale miną lata, zanim znów będziemy mieli ludzi wszędzie, gdzie zechcemy. Ryan jęknął w duchu. Zdjęcia z satelitów szpiegowskich przydawały się, owszem, ale ile mogą być warte zwyczajne fotografie? Na zdjęciach widać tylko kontury przedmiotów, a tu chodziło o to, by przeniknąć ludzkie myśli. Ryan nie mógł się obejść bez ich znajomości, choć nie zapominał, że Mary Pat stara się dopomóc mu jak tylko może. — Z meldunków naszej floty wynika, że hinduska marynarka dwoi się i troi. Ich manewry morskie wskazują, że Hindusi próbują zablokować nam dostęp do Sri Lanki. Zdjęcia satelitarne ukazywały wyraźnie jeszcze jedno: to mianowicie, że Indie rzeczywiście zgrupowały w pobliżu Cejlonu dwie formacje okrętów desantowych. Pierwsza grupa okrętów wypłynęła w morze i przebywała w tej chwili około dwieście mil morskich od macierzystej bazy. Znów ćwiczenia. Druga grupa pozostała w tejże bazie, uzupełniając zapasy pokładowe. I tym razem działo się tak na wszystkich okrętach jednocześnie. Bazę dzieliła wprawdzie spora odległość od terenu manewrów brygady zmechanizowanej, lecz oba te miejsca łączyła linia kolejowa. Analitycy CIA dzień w dzień sprawdzali więc, co dzieje się na indyjskich kolejach. Nawet satelity mogły się więc do czegoś przydać. — Naprawdę nikt nic u pana nie słyszał, panie ministrze? A podobno macie tam niezłego ambasadora? — Zgoda, ale nie chcę go za bardzo przyciskać. A nuż bym zaszkodził naszym wpływom w Delhi, i co wtedy? — obwieścił z powagą sekretarz stanu. Mary Pat Foley z trudem się
powstrzymała, by nie wznieść oczu do nieba. — Panie ministrze — cierpliwym tonem zaczął Ryan. — W obliczu faktu, że nie mamy w Indiach ani agentów ani jak pan mówi wpływów, przyda nam się każda najdrobniejsza informacja. Chce pan, żebym sam zadzwonił do naszej ambasady w Delhi, czy może mnie pan w tym wyręczy? — To mój pracownik, panie Ryan. Ryan odczekał kilka sekund, nim zareagował na tę uszczypliwość Hansona. Nie znosił sporów o to, kto tu jest bardziej, a kto mniej ważny. Inna sprawa, że otoczenie prezydenta USA zdawało się nie zajmować niczym innym. — Pański ambasador to pracownik urzędu Stanów Zjednoczonych Ameryki. A zatem ktoś, kto podlega prezydentowi. Moim zaś zadaniem jest informować prezydenta, co się dzieje. Potrzebuję informacji z Indii, więc może będzie pan łaskawy wydać ambasadorowi stosowne polecenia. Pański człowiek ma pod sobą przedstawiciela CIA i trzech attache wojskowych. Niech cała czwórka natychmiast bierze się do roboty. Te indyjskie manewry, zdaniem naszej Marynarki i moim także, wyglądają na przygotowania do inwazji na niepodległe państwo. Chcemy temu zapobiec, zgoda? — Nie mieści mi się w głowie, że Indie mogłyby się poważyć na podobny krok — odrzekł nie bez ironii Brett Hanson. — Kilkakrotnie miałem okazję rozmawiać przy kolacji z ich ministrem spraw zagranicznych i nigdy nie odniosłem najmniejszego wrażenia… — W porządku! — przerwał Ryan, który przestał się bawić w uprzejmości. — Zgoda, pański indyjski gość mówił szczerą prawdę. Ale przecież wiemy, że każdemu wolno zmienić zdanie. Indie dały nam do zrozumienia, że nie życzą sobie obecności naszej floty w pobliżu ich brzegów. Dlatego potrzebne mi nowe informacje. I dlatego także żądam, aby pański ambasador, pan Williams, podniósł tyłek z krzesła i dobrze się rozejrzał. Williams to łebski facet i ma dobre wyczucie. Mogę też poprosić prezydenta, by wydał panu oficjalne polecenie w tej sprawie. Co pan na to, Hanson? Hanson przemyślał kwestię i widząc niekorzystny dla siebie rachunek sił, przystał na żądanie Ryana. Nie za prędko, z godnością. Trudno. Ryanowi udało się uporządkować sytuację w zakątku Afryki, który od dwóch lat spędzał prezydentowi Durlingowi sen z powiek. Co za tym idzie, Ryan stał się najnowszym pupilkiem Durlinga. Na jakiś czas. Nie zdarza się zbyt często, by pracownik Białego Domu uczynił coś, co zwiększa szansę prezydenta na ponowny wybór. Prasa
w Waszyngtonie podchwyciła już pogłoski, że to CIA dostarczyło Korpa władzom, a rzecznik Białego Domu dementował je mało przekonywająco. Wiadomo było oczywiście, że nie tędy droga ku skutecznej polityce zagranicznej, ale z drugiej strony było jasne, iż każdy następny konflikt pogrąży historię generała Korpa w zapomnieniu. — Weźmy się teraz za Rosję — Ryan przeszedł do następnego punktu dyskusji. *** Inżynier dyżurujący na terenie japońskiego minikosmodromu w Yoszinobu wiedział, że nie on pierwszy uzmysłowił sobie jak piękne potrafią być przedmioty ucieleśniające zło. Cóż dopiero w Japonii, kraju, gdzie ogólne zamiłowanie do rzemieślniczego kunsztu zaczęło się pewnie wraz z wyrobem samurajskich mieczy, słynnych metrowej długości katana. Stal samurajskich mieczy przekuwano aż dwadzieścia razy: we współczesnej metalurgii nazywa się to laminacją metalu. Początkowy odlew zmieniał się w kompozytowe połączenie milionów stalowych warstewek. By to osiągnąć przyszły właściciel miecza musiał się rzecz jasna wykazać niebiańską cierpliwością. Nawet w odległych, mniej ugrzecznionych epokach, samuraj nie miał innego wyjścia jak czekać, aż rzemieślnik dokończy mistrzowskiego dzieła. Dziś jednak nie trzeba było czekać aż tak długo. Samuraje obecnej doby — jeśli można ich tak było w ogóle nazywać — wydawali polecenia przez telefon i domagali się natychmiastowych rozwiązań. Oczywiście i tak musieli później czekać. Inżynier uśmiechnął się i znów z lubością przesunął wzrokiem po zbiorowym dziele. Obiekt, który oglądał był w pewnym sensie jednym wielkim oszustwem. Największy podziw dla pomysłowości własnej i kolegów wzbudzał w japońskim inżynierze właśnie element kłamstwa, tak umiejętnie i tak pięknie zrośnięty z perfekcyjnym projektem. Gniazda kabli zasilających w burcie tej części pocisku były fałszywe, lecz wiedziała o tym zaledwie szóstka wtajemniczonych. Japończyk zszedł po pomoście jedno piętro niżej, wsiadł do metalowej windy i zjechał na betonowy plac, na którym stała rakieta. Mikrobus miał go stamtąd zawieźć do bunkra kontroli lotu. Dopiero kiedy ruszyli, inżynier zdjął biały hełm ochronny i trochę odetchnął. Po dziesięciu minutach siedział już w wygodnym obrotowym fotelu i popijał herbatę. Wprawdzie nie musiał koniecznie tutaj być — ani tu, ani przy wyrzutni — lecz z drugiej strony, skoro się coś zbudowało, wypada śledzić dalsze losy projektu. Tak zresztą życzyłby sobie Yamata-san. Rakieta nośna typu H-II była nowością. Wystrzeliwano ją dopiero drugi raz. Model
wzorowany był na radzieckich pociskach międzykontynentalnych, konkretnie na ostatnim z serii radzieckich pocisków, jaki skonstruowano, zanim całe imperium rozpadło się w kawałki. Yamata-san nabył licencję na ten pocisk dosłownie za parę kopiejek (choć oczywiście zapłacił w twardej walucie, nie w rublach). Japońscy projektanci wzięli na warsztat zakupione tą drogą plany i dane komputerowe, starając się ulepszyć, co się tylko da. A dało się wiele. Lepsza stal na obudowę i bardziej zminiaturyzowana elektronika pozwoliły odchudzić pocisk równo o 1.200 kilogramów. Chemicy ulepszyli też paliwo stałe, co pozwoliło poprawić osiągi pocisku o dalsze 17 procent. Projektanci popisali się naprawdę znakomicie, na tyle dobrze, że ich pracą zainteresowała się nawet amerykańska NASA. W bunkrze siedziało teraz aż trzech Amerykanów, ciekawych wyników próby. Żart, jaki obmyślili japońscy inżynierowie, nabierał więc dodatkowego smaku. Odliczanie postępowało zgodnie z planem. Wieża wyrzutni odjechała od pocisku po specjalnych szynach. Skąpana w świetle reflektorów rakieta stała na wyrzutni niczym obelisk. Obelisk dużo ciekawszy, niż to sobie wyobrażali Amerykanie. — Strasznie ciężka ta aparatura, coście ją władowali do środka — zauważył po adresem Japończyka któryś z obserwatorów z NASA. — Chcemy się przekonać, czy uda nam się wprowadzić na orbitę cięższe satelity — padła prosta odpowiedź. — No, zaraz jedziemy… Zapłon rakietowych silników sprawił, że ekrany telewizyjne na mgnienie powlokły się bielą. Dopiero po chwili komputery ściemniły obraz na tyle, że znowu było coś widać. H-II skoczyła do góry, unoszona białym słupem ognia i skłębionym dymem. — Kombinowaliście coś z paliwem? — spytał cicho inspektor z NASA. — Mamy lepszą chemię niż tamci — Japończyk patrzył nie na ekran, lecz na wskazania czujników na pulpicie. — I lepszą kontrolę jakości. Utleniacz musi być idealnie czysty, bez tego od razu siadają parametry. — Rosjanie i kontrola jakości — roześmiał się Amerykanin. Japończycy też omal się nie roześmiali na widok takiej ślepoty. Amerykanin patrzył i nie widział. Zdumiewające. Yamata miał rację. Sterowane radarem obiektywy zwróciły się w ślad za pociskiem ku niebu. Przez pierwsze trzysta metrów lotu H-II szła świecą prosto w górę, lecz później zaczęła zakreślać powolny,
idealnie wymierzony łuk. Rakietę widać było teraz już tylko jako żółty krążek pulsującego światła. Trajektoria lotu spłaszczała się coraz bardziej. Pocisk uciekał teraz na wschód, ponad oceanem. — Główny odpadł — sapnął pod nosem obserwator z NASA, gdy nadeszła właściwa chwila. Odruchowo analizował sytuację w kategoriach normalnego lotu kosmicznego. Odpadnięcie głównego członu pocisku oznaczało, że pierwszy etap lotu jest udany. — Ruszyły silniki drugiego członu… Amerykanin wiedział, co mówi. Kamery ukazały, jak główny człon w dymie i płomieniach spada do morza. — Będziecie go łowić? — zapytał Amerykanin. — Nie, po co. Kiedy pocisk ostatecznie zniknął z ekranów, wszyscy zwrócili się z kolei ku czujnikom telemetrycznym. Rakieta nadal przyśpieszała, nie zbaczając ani na metr z wyznaczonej trajektorii, i szła na południowy wschód. Na ekranach widać było zarówno tor lotu, jak i wszystkie dane z instrumentów pokładowych. — Ta wasza trajektoria aby nie jest za wysoka? — Zależało nam na wyższym piętrze niskiej orbity — wyjaśnił inżynier odpowiedzialny za całość eksperymentu. — Zaraz się przekonamy, czy umiemy wystrzelić w górę ładunek o takiej masie, i czy robimy to z odpowiednią dokładnością. Za parę tygodni ładunek zejdzie w atmosferę i spali się. Po co zaśmiecać kosmos do reszty? — Święta racja. Na orbicie fruwa już tyle tego świństwa, że sami zaczynamy się bać o bezpieczeństwo załóg. — Amerykanin namyślał się chwilę, zanim się zdecydował zadać drażliwe pytanie. — A jaka jest maksymalna masa ładunku użytecznego? — Maksymalna? Pięć ton. Amerykanin gwizdnął z podziwem. — Naprawdę myślicie, że uda się wam wycisnąć aż tyle z takiego grata? Pięć ton czyli ponad dziesięć tysięcy funtów. Amerykanie uważali dziesięć tysięcy funtów za magiczną liczbę. Magiczną, gdyż progową. Każdy, kto był w stanie umieścić ładunek tej wagi na niskiej orbicie, mógł śmiało wystrzeliwać własne satelity geostacjonarne. Pięciotonowy satelita mógł z niskiej orbity wspiąć się wyżej już sam, za pomocą własnego silnika.
— W takim razie ten wasz drugi człon to prawdziwe cudo. Odpowiedzią był tylko uprzejmy uśmiech. — Niestety, to tajemnica firmy. — Czy tajemnica, o tym się przekonamy za jakieś dziewięćdziesiąt sekund — mruknął Amerykanin i okręcił się wraz z fotelem w stronę ekranu pelengatora. Ciekawiło go, czy Japończykom udało się wpaść na pomysł, o jakim nie śniło się ludziom z NASA. Kto wie? Ale chyba nie. Na wszelki wypadek NASA także ustawiła kamery i śledziła lot japońskiego H-II. Bez wiedzy Japończyków, ma się rozumieć. Program badań kosmicznych NASA wymagał, by utrzymywać na całym świecie posterunki obserwacyjne, a ponieważ w ostatnim czasie posterunki te nie miały zbyt wiele do roboty, NASA wymyślała im najrozmaitsze zadania. Stacje obserwacyjne na wyspie Johnstona i na atolu Kwajalein założono niegdyś z myślą o programie badawczym Wojen Gwiezdnych i po to, by śledzić radzieckie próby rakietowe. *** Typ kamery, jaki zainstalowano na Wyspie Johnstona, przezywano w NASA „bursztynową kulą”. Sześcioosobowa obsługa, uprzedzona o starcie H-II sygnałem z satelity wczesnego ostrzegania, włączyła aparaturę. Wszystko jak za dawnych dobrych czasów, kiedy Rosję stać było na program badań kosmicznych. — Faktycznie, wygląda dokładnie jak SS-19 — zauważył jeden z techników. Zgodzono się z nim ochoczo. — Trajektoria też prawie identyczna — odezwał się od pulpitu któryś z pozostałej piątki. — Drugi człon wypalił się i odłączył, trzeci człon i ładunek idą same… Korektura silnikiem pomocniczym… Oho, coś się dzieje…! Ekran zaciągnął się bielą. — Nie ma sygnału! Zgubiliśmy sygnał telemetryczny! — rozległo się w bunkrze kontroli lotu. Główny inżynier warknął coś głośno. Pewnie przekleństwo, tak się przynajmniej wydało obserwatorowi z NASA. Amerykanin przeniósł spojrzenie na ekran odczytu danych. Utrata łączności w kilka sekund po starcie silników trzeciego członu mogła oznaczać tylko jedno. — Nam się to też nieraz zdarzało — odezwał się współczująco Amerykanin. Diabeł siedział w strukturze paliwa rakietowego, zwłaszcza że do napędu ostatniego stopnia rakiet używało się zawsze paliw ciekłych, które nie są niczym innym jak materiałem wybuchowym.
Ciekawe, co zawiniło tym razem. NASA i przemysł zbrojeniowy USA strawiły ponad czterdzieści lat na to, by poznać wszystkie możliwe przyczyny awarii. Inżynier od uzbrojenia nie stracił panowania nad sobą i nie zaklął jak jego szef. Siedzący przy nim Amerykanin wziął to za oznakę prawdziwego zawodowstwa. Amerykanin nie wiedział jednak nawet, że jego sąsiad zajmuje się uzbrojeniem. Nie wiedział również, że nawet teraz wszystko idzie zgodnie z pierwotnym planem. Zbiorniki paliwowe ostatniego członu umyślnie napełniono materiałem wybuchowym, który eksplodował, gdy głowica pocisku oddaliła się na bezpieczną odległość. Głowica miała postać stożka o podstawie 180 centymetrów i wysokości 206 centymetrów. Stożek wykonano z uranu 238. Wysłannik NASA nie wiedział o tym, i całe szczęście, bo gdyby się dowiedział, mógłby dostać zawału serca. Uran 238 jest metalem bardzo ciężkim i twardym. Doskonale odbija światło, a tym samym jest odporny na wysokie temperatury. Z tego samego materiału powstały głowice całego mnóstwa pocisków amerykańskich, z których jednak żaden nie należał do cywilnej agencji, jaką jest NASA. Podobne uranowe głowice można było za to znaleźć w nielicznych wojskowych pociskach strategicznych, jakie pozostały jeszcze w USA. Ich niedobitki przeznaczono już do likwidacji, w ramach porozumienia rozbrojeniowego z Rosją. Ponad trzydzieści lat minęło od chwili, gdy jeden z konstruktorów w amerykańskiej agencji AVCO wpadł na pomysł, że skoro uran 238 doskonale znosi wysoką temperaturę lotu przez atmosferę, a zarazem stosuje się go przy trzeciej fazie eksplozji bomby wodorowej, łatwym sposobem można złączyć bombę i obudowę głowicy w jedną funkcjonalną całość. Inżynierowie zawsze uwielbiali takie sztuczki. Pomysł chwycił i po licznych próbach znalazł od lat sześćdziesiątych szerokie zastosowanie w amerykańskim arsenale strategicznym. Ładunek, który jeszcze przed chwilą stanowił integralną całość pocisku H-II, był dokładną makietą głowicy jądrowej. Kiedy „bursztynowa kula” i inne czujniki amerykańskie śledziły losy trzeciego członu japońskiej rakiety, uranowy stożek rozpoczął lot ku ziemi. Amerykanie nie zainteresowali się tym. Śledzenie upadku zestawu przyrządów pomiarowych, który nie osiągnął dostatecznej prędkości, by wejść na orbitę, nie miało najmniejszego sensu. Amerykanie nie mieli też pojęcia, że motorowiec „Takuyo”, krążący w połowie odległości między Wyspami Wielkanocnymi a wybrzeżem Peru, wcale nie zajmuje się badaniem zasobności łowisk rybnych. Dwa kilometry na wschód od „Takuyo” unosiła się na falach
gumowa tratwa ratunkowa z radiostacją i pozycjometrem satelitarnym. Na pokładzie japońskiego statku nie było wprawdzie radaru pozwalającego śledzić lot pocisku balistycznego, lecz spadająca w nocnym mroku głowica sama dała znać o swym przybyciu: rozpalona do białości od tarcia w drodze przez coraz gęstsze warstwy atmosfery, spadała do Pacyfiku jak meteor, wlokąc za sobą warkocz ognia. Obserwatorzy na mostku wręcz oniemieli, choć zapowiedziano im, czego mają wypatrywać. Wszystkie głowy odwróciły się w stronę miejsca, w którym dwieście metrów od gumowej tratwy wystrzeliła w górę gigantyczna fontanna wody. Z późniejszych obliczeń wynikało, że głowica zboczyła o 260 metrów od planowanego punktu upadku. Wynik był więc taki sobie i przygnębił wielu zainteresowanych jako dziesięciokrotnie gorszy od tego, co potrafiły najnowsze pociski amerykańskie, lecz zważywszy na okoliczności, wydawał się mimo wszystko niezły. A co najważniejsze, próba odbyła się dosłownie przed nosem całej reszty świata, a mimo to nikt postronny niczego nie spostrzegł. Kilka chwil później z wnętrza głowicy wyskoczył nadmuchiwany balon, który pęczniejąc uniósł ją z powrotem ku powierzchni morza. Szalupa z „Takuyo” zdążała już w tamtą stronę, by zaczepić linę holowniczą i wciągnąć głowicę na pokład. Szło teraz o to, by porównać wskazania przyrządów wewnętrznych z danymi naziemnymi. *** — To będzie okropne, prawda? — upewniła się w podejrzeniach Barbara Linders. — Niestety tak. — Murray postanowił niczego nie ukrywać, tym bardziej, że przez ostatnie dwa tygodnie Barbara Linders i on mocno zżyli się ze sobą. Kto wie, czy nie mocniej niż Barbara zżyła się wcześniej ze swą terapeutką. Przez ten czas co najmniej dziesięć razy omówili wszystkie okoliczności przestępstwa, rejestrując na taśmie każde słowo. Wspólnie czytali stronice zapisu z taśm i uzgadniali każdy fakt. Sprawdzili nawet zdjęcia gabinetu byłego senatora, by nie pomylić się co do koloru obić i dywanu. Liczył się każdy drobiazg. Przy okazji wyszło na jaw kilka rozbieżności, lecz nie były one zbyt istotne. Reszta zeznań zgadzała się co do joty. Nie zmieniało to faktu, że proces zapowiadał się rzeczywiście okropnie. Murray osobiście prowadził śledztwo, jako specjalny wysłannik dyrektora Biura, Billa Shawa. Podlegało mu w tej chwili dwudziestu ośmiu agentów, w tym dwóch szefów pionów w centrali. Agenci byli doświadczeni i starsi wiekiem, po czterdziestce. Murray wybrał ich ze względu na ich rutynę, choć do drobniejszych zleceń miał też do dyspozycji grupę dwudziestolatków. Następnym etapem miało być spotkanie z prokuratorem wyznaczonym do tej sprawy. Znaleziono już odpowiednią kandydatkę do tej roli, w postaci Anne Cooper. Prokurator
Cooper miała dwadzieścia dziewięć lat i ukończyła wydział prawa Uniwersytetu Indiana. Jej specjalnością były sprawy o przestępstwa na tle seksualnym. Poza tym Anne Cooper była elegancką czarnoskórą feministką, a o sprawiedliwość dla ofiar przestępstw walczyła zawsze z taką zajadłością, że i tym razem osoba i stanowisko napastnika nie robiły na niej żadnego wrażenia. Przynajmniej pod tym względem Murray mógł się nie martwić o sprawę. Gnębiły go jednak inne trudności. Ponieważ oskarżonym miał być sam wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, w myśl postanowień Konstytucji nie można go było traktować jak każdego innego obywatela. Ława przysięgłych musiała się składać z członków komisji wymiaru sprawiedliwości w amerykańskiej Izbie Reprezentantów. Teoretycznie więc Anne Cooper jako prokurator miała „współpracować” z przewodniczącym i członkami tejże komisji, choć na dobrą sprawę prowadziła sprawę zupełnie sama. Było jasne, że członkowie komisji „pomogą” jej o tyle, że będą wygłaszać płomienne przemówienia i puszczać przecieki do prasy. Murray powoli, jasno i wyraźnie wyjaśnił Barbarze Linders, że prawdziwe piekło rozpęta się w chwili, gdy o rozpoczętej sprawie dowie się przewodniczący komisji. O oskarżeniu dowie się wówczas cała Ameryka, a śledztwo z miejsca nabierze wymiaru politycznego. Wiceprezydent Edward J. Kealty z oburzeniem zdementuje wszystkie oszczerstwa, a zgraja jego obrońców rozpocznie własne śledztwo przeciwko Barbarze Linders. Przeciwnicy prędko dowiedzą się o rozmaitych nieciekawych sprawach, które Murray także zdążył już częściowo poznać. Wiele z tych spraw przemawiało przeciwko Barbarze. Czy można liczyć na to, że opinia publiczna sama zrozumie, iż ofiary gwałtu bardzo często obwiniają same siebie za to, co się stało i wskutek tego zaczynają prowadzić niezbyt unormowane życie seksualne? (Paradoksalnie, ofiary uznają często, że skoro mężczyźni żądają od nich tylko tego jednego, w aktywności płciowej należy szukać godności i wszystkiego, z czego odarł je gwałt). Barbara Linders nie była wyjątkiem: spała z kim popadło, brała leki przeciwdepresyjne, sześciokrotnie wylatywała z pracy, miała dwie skrobanki. Wszystko to wskutek urazu psychicznego po gwałcie, a nie dlatego, że była osobą niezrównoważoną psychicznie. No tak, ale dopóki nie uzna tego komisja w Kongresie, a w ślad za nią także szeroki ogół, Barbara będzie bezbronna. Nie wolno jej będzie, jako powódce, bronić się na łamach prasy. Za to adwokaci oskarżonego wykorzystają każdą okazję, by bezpardonowo i perfidnie atakować ją i podważać jej wiarygodność. Ich napaści mogły się okazać dużo brutalniejsze niż cokolwiek, co uczynił wobec niej Ed Kealty. Prasa i telewizja potrafią niszczyć ludzi o wiele skuteczniej niż wpływowy polityk.
— To niesprawiedliwe.,. — odezwała się wreszcie. — Właśnie, że sprawiedliwe, pani Barbaro. A poza tym konieczne — uspokoił ją Murray. — A wie pani, dlaczego konieczne? Dlatego, że kiedy wysuniemy oskarżenie wobec tego sukinsyna, sprawa będzie zupełnie, ale to zupełnie jasna. Proces na wokandzie Senatu będzie już czystą formalnością. A kiedy Kongres zdejmie z tego drania immunitet, postawimy go przed normalną ławą przysięgłych w okręgowym sądzie federalnym. Jak pospolitego przestępcę. Nie mówię, że łatwo pani to wszystko zniesie, ale kiedy Kealty powędruje za kratki, jemu też nie będzie tak łatwo. Takie są zasady, i tyle. Nie mówię, że to doskonałe urządzenie świata, ale innego systemu nie mamy, kropka. Pani Barbaro, obiecuję pani, że kiedy już będzie po wszystkim, będzie pani znów umiała spojrzeć ludziom w oczy. Ludziom, całemu światu. — Ja, panie Murray, naprawdę nie mam już zamiaru uciekać czy kryć się do mysiej dziury — usłyszał Murray, który wiedział, że przez ostatnie dwa tygodnie Linders podźwignęła się z dna. Może nie podźwignęła się do końca, ale czyniła postępy. Czy wystarczy jej sił, by przebrnąć przez to wszystko? Murray dawał jej sześćdziesiąt procent szans. — Proszę mi mówić, Dan. Jesteśmy przyjaciółmi. *** — Ha, no więc czego to nie chciałaś mi powiedzieć, kiedy siedział z nami Brett? — Mamy w Japonii swojego człowieka… — zaczęła Mary Pat Foley, nie wymieniając oczywiście Cheta Nomuri z nazwiska. Streszczenie informacji zabrało jej tylko dwie minuty. Wiadomości z CIA okazały się niespodzianką tylko częściowo. Ryan sam uczynił kilka lat wcześniej propozycję w tym kierunku, podczas spotkania w Białym Domu z Fowlerem, ówczesnym prezydentem. Nie podobało mu się, że aż tylu pracowników amerykańskich władz rzuca posady tylko po to, by zostać członkami lobby lub konsultantami wielkich firm japońskich albo wręcz japońskiego rządu, oczywiście za dużo większe pieniądze niż te, na które stać było amerykańskich podatników. Ryan kręcił nosem na takie zwyczaje, lecz cóż było robić, skoro prawo ich nie zabraniało. Chodziło jednak o coś jeszcze. Jeśli ktoś zmienia miejsce pracy i dostaje dziesięciokrotną podwyżkę pensji, nie może to być kwestią przypadku. Japończycy wiedzą, jakich kandydatów im trzeba i z pewnością kierują się przy doborze stosownymi kryteriami. Jakimi? W normalnej działalności szpiegowskiej kandydat na wtyczkę musi się czymś wykazać. Na przykład dostarcza jakiś cenny materiał. Skoro tak, musi to oznaczać, że przyszli pupilkowie japońskich instytucji jeszcze jako pracownicy rządu USA przekazują Japonii
to i owo. Tym samym zajmują się szpiegostwem, w myśl paragrafu 18 amerykańskiego kodeksu karnego. CIA i FBI próbowały wspólnie, po cichu, zorientować się, jaki jest zasięg tych praktyk. Akcji nadano kryptonim DRZEWO SANDAŁOWE. Działalność Cheta Nomuri w Japonii stanowiła jej integralną część. — Dowiedzieliśmy się już czegoś? — Nie, na razie niczego konkretnego — odrzekła Mary Pat. — Za to usłyszeliśmy parę ciekawych rzeczy na temat Hirosziego Goto. Podobno brzydko się bawi. — Goto nie przepada za Ameryką, tak? — Jeśli przepada, to tylko za Amerykankami. Zdaje się, że do przesady. — Niewiele nam się przyda taka wiedza… — Ryan odchylił się w fotelu i skrzywił się z niesmakiem. Trudno jest żartować na temat seksu, kiedy jest się ojcem dorastającej córki. — Co zrobić, Mary Pat… Poza Ameryką błąka się mnóstwo takich sierotek. Wszystkich na pewno nie zbawimy… — dodał Jack bez przekonania. — Nie o to chodzi, Jack. Coś mi tu śmierdzi, i tyle. — O co ci chodzi? Konkretnie? — Konkretnie, to nie wiem. Uderza mnie, że Goto tak się z tym nie kryje, a przecież za parę tygodni może zostać premierem Japonii. Zaibatsu, przemysłowcy, mocno go popierają, a obecny rząd zaczął się chwiać. Na miejscu Goto udawałabym polityka, a nie rozpłodowego buhaja. Kłuć ludziom w oczy amerykańską utrzymanką… — Inna kultura, inne obyczaje. — Zmęczony Ryan zrobił błąd i na chwilę zamknął oczy. Natychmiast ujrzał w myślach sceny, które odmalowała przed nim przed chwilą Mary Pat. Czy można siedzieć i nie reagować? Przecież to Amerykanka, obywatelka USA? Za co bierzesz pieniądze, Jack? Otwierając oczy, Ryan zapytał: — Dobry ten twój agent? — Czy dobry? Najlepszy. Już pół roku tam siedzi. — Zwerbował już kogoś? — Nie, kazaliśmy mu się z tym nie śpieszyć. Tam się zresztą nie da inaczej. Jak sam powiedziałeś, inne obyczaje. Nasz człowiek nawiązał znajomość z paroma malkontentami i ma ich na oku. — Yamata i Goto… Ale przecież to się nie zgadza, to bez sensu… Yamata dosłownie w
tych dniach przejął dużą firmę na Wall Street. Holding Columbus, czy coś takiego. Przedtem był tam szefem George Winston. Nawet mój znajomy. — To ten fundusz inwestycyjny? — Zgadza się. Winston chciał sobie dać wolne, więc Yamata z miejsca się zgłosił, że chce go zastąpić. Nie za darmo, nie myśl sobie. Bilet wstępu kosztuje tam przynajmniej sto milionów zielonych. A skoro Yamata wkupił się w nasz system finansowy, dlaczego miałby chcieć się zwąchać z facetem, który się trudni głównie tym, że nie cierpi Ameryki? Kto wie, może Yamata próbuje wytłumaczyć temu Goto, że pora już się obudzić? — Wiesz coś więcej o tym Yamata? — zaciekawiła się Mary Pat. Pytanie mocno zaskoczyło Ryana. — Ja? Czy coś wiem? Nie, znam nazwisko, i tyle. Przemysłowiec, szef dużej korporacji. Jego też namierzasz? — Namierzam. Ryan uśmiechnął się raczej krzywo. — Co, MP, uznałaś, że sprawy wyglądają zbyt prosto? Pora coś jeszcze skomplikować, tak? *** Kiedy słońce Newady schowało się za linią gór na widnokręgu, można było wreszcie zacząć ćwiczenia — zasadniczo te same, co zwykle, choć z paroma istotnymi zmianami. Podoficerowie służyli w wojskach lądowych od wielu lat i trochę ich śmieszyła powaga, z jaką lotnicy celebrują ich wizytę w Ogrodzie Bajek, jak w gwarze Sił Powietrznych przezywano wciąż utajniony ośrodek doświadczalny w pobliżu Groom Lake. To właśnie tutaj oblatywano pierwsze typy niewykrywalnych samolotów stealth. Cała okolica upstrzona była radarami i innymi czujnikami, pozwalającymi stwierdzić, czy niewidzialne samoloty są naprawdę takie niewidzialne. Kiedy wreszcie bezchmurne niebo pociemniało, żołnierze wsiedli do swoich maszyn i wystartowali. Kolejna seria prób. Tym razem mieli za zadanie podejść skrycie do pasów startowych bazy Nellis, zrzucić bomby i, wciąż nie wykryci, wrócić do Groom Lake. Zadanie należało do trudniejszych, co do tego nie było wątpliwości. Jackson przyglądał się najnowszemu modelowi z rodziny stealth. W odróżnieniu od F-117 i B -2, Comanche nie był samolotem, lecz śmigłowcem. W przyszłości mogło to mieć kapitalne znaczenie, zwłaszcza w działaniach sił specjalnych, które ostatnio znów stały się w
Pentagonie niesłychanie modne. Wojska lądowe chwaliły się, że pokażą teraz, co naprawdę potrafią. A skoro tak, Jackson chętnie się temu przyjrzy, czemu nie… *** — Ognia, ognia, ognia! — wrzasnął dziewięćdziesiąt minut po starcie chorąży do mikrofonu radiostacji zewnętrznej. Przełączył się natychmiast na interkom i zauważył: — O, rany, ale widok! Pasy startowe bazy lotniczej Nellis służyły zwykle największemu zgrupowaniu myśliwskiemu w całych Siłach Powietrznych. Dziś tłok powiększały dwa dywizjony, które gościnnie przybyły tu na ćwiczenia oznaczone jako Czerwona Flaga. Comanche chorążego miał więc do wyboru ponad setkę celów. Lufa dwudziestomilimetrowego działka kilkakrotnie omiotła rzędy zaparkowanych maszyn. Później chorąży poderwał śmigłowiec i odszedł łukiem na południe. Kiedy zakręcał, miał w polu widzenia dalekie kasyna Las Vegas. Nie było czasu na podziwianie widoków, bo trzeba było zrobić miejsce dla dwóch pozostałych Indian. Chorąży zszedł prędko na pułap piętnaście metrów i tuż ponad nierównościami terenu ruszył na północny wschód. — Znów nas macają radarem. Jakiś koleś w F -15 — zameldował z tylnego fotela operator uzbrojenia. — Złapał na nas namiar? — Na pewno próbuje, ale… Jezus Maria! F-15C z hukiem przemknął tuż ponad śmigłowcem, tak nisko, że maszyna aż podskoczyła. Potem w słuchawkach na kanale łączności zewnętrznej rozległo się: — Gdyby to był Echo, już by było po nas. — Wiem, wiem. Już ja was znam, lotnicy zakichani. Do zobaczenia w stodole. — Odbiór. Wyłączam się. — Daleko przed nosem śmigłowca rozbłysnął płomień dopalacza. Pilot myśliwca mówił im w ten sposób „do widzenia”. — Co, Sandy? Niby fajnie, ale nie bardzo? — zagadnął z tylnego fotela drugi wojskowy. Śmigłowiec okazał się niewidzialny tylko po części. Dzięki konstrukcji i specjalnym materiałom Comanche mógł łatwo umknąć rakietom z głowicą naprowadzaną na radar, lecz krążące na wysokościach samoloty AWACS przy swoich wielkich antenach nadal wyłapywały niewielkie echo, zapewne od metalowych części piasty wirnika. Chorąży pomyślał, że trzeba będzie nad tym popracować. Cieszyć mógł natomiast fakt, że nawet świetny pokładowy radar na
F-15C nie potrafił naprowadzić pocisków AMRAAM na śmigłowiec. Bezradne wobec Comanche były też oczywiście pociski naprowadzane na podczerwień, i to nawet w locie nad wychłodzoną pustynią. Natomiast F-15E, czyli wersja Echo miała aparaturę, która pozwalała pilotowi widzieć w ciemnościach, dzięki czemu pilot mógł zestrzelić śmigłowiec nie rakietą, a serią z 20 -milimetrowego działka. Warto to było sobie zapamiętać. Trudno, świat nadal nie był doskonały, lecz już teraz można było uznać Comanche za najgroźniejszy śmigłowiec w historii. Chorąży Sandy Richter spojrzał w górę, tam, gdzie w chłodnym pustynnym przestworze migały światełka krążącej maszyny wczesnego ostrzegania E-3A. AWACS krążył całkiem niedaleko. Dziesięć tysięcy metrów, czy coś koło tego… Chorąży ożywił się. Może warto spróbować namówić tego admirała z Pentagonu do nowego pomysłu? Jakże mu było, aha, Jackson… Facet wyglądał całkiem do rzeczy… *** — Mam już tego trochę dosyć — powtórzył prezydent Durling. Siedział w swoim gabinecie, na tym samym piętrze co Ryan, po przekątnej zachodniego skrzydła budynku. Przez pierwsze lata prezydentury jeszcze jakoś szło, ale ostatnich kilka miesięcy okazało się koszmarem. — Dzisiaj o co znów poszło? — O zbiorniki paliwa — poinformował prezydenta Marty Caplan. — Nasze zakłady Deerfield Auto Parts z Massachusetts opatentowały sposób produkcji zbiornika dowolnego kształtu ze zwykłego arkusza blachy, bez przycinania. Zajmuje się tym oczywiście robot przemysłowy, wydajność jest pierwszorzędna. Z miejsca odmówili sprzedania Japończykom licencji… — To okręg wyborczy Trenta? — upewnił się prezydent. — Zgadza się. — Przepraszam, że przerwałem. Proszę mówić. — Durling podniósł do ust filiżankę z herbatą. Po południu nie mógł już pić kawy. Ze zgagą nie ma żartów. — A właściwie czemu nie chcą sprzedać tej licencji? — Deerfield omal nie zbankrutowało przez zagraniczną konkurencję. Udało im się przetrwać, nawet dyrekcja została ta sama. Prędko zorientowali się, co i jak, zatrudnili paru młodych, łebskich inżynierów, słowem wzięli się w garść. Od tamtej pory udało im się dokonać masy wynalazków, ale żaden tak nie obniża kosztów produkcji jak ta maszyna do zbiorników paliwa. W Deerfield twierdzą, że opłaca im się robić je, pakować, wysyłać na własny koszt do
Japonii, i jeszcze wyjdą na swoje. W dodatku te ich zbiorniki są mocniejsze od japońskich. Z tym, że Tokio nawet nie chciało słyszeć o kupnie naszych zbiorników. Linię produkcyjną, proszę bardzo, kupią, ale nie gotowe wyroby. Zupełnie jak z tamtymi procesorami do komputerów — dokończył Caplan. — Zaraz! W jaki sposób Deerfield może się opłacać wysyłka…? — Chodzi o statki, panie prezydencie. — Tym razem w pół słowa przerwał Caplan. — Te japońskie samochodowce przypływają tu pełne, ale wracają zupełnie puste, albo prawie puste. Załadunek palet ze zbiornikami paliwa kosztowałby tyle co nic, a firmy samochodowe miałyby dostawę prosto pod własną rampę. W Deerfield wymyślili nawet, jak zautomatyzować załadunek i rozładunek, żeby nie tracić czasu ani pieniędzy. — No, to czemu nie naciskał pan tych z Tokio? *** — Dziwię się, że nasz negocjator tak słabo was naciskał — odezwał się Christopher Cook. Siedzieli na parterze luksusowej rezydencji przy Kalorama Road w drogiej podmiejskiej dzielnicy Waszyngtonu. W sąsiedztwie mieszkało sporo zagranicznych dyplomatów, a także waszyngtońska śmietanka: prawnicy, lobbyści ze Wzgórza, słowem wszyscy, którym zależało, by stale — choć z pewnej odległości — czuwać nad tym, co się dzieje w stolicy USA, czy raczej w samym jej centrum. — Naprawdę szkoda, że ci z Deerfield nie zdecydowali się sprzedać nam tej licencji — westchnął Seidżi. — A proponowaliśmy im bardzo dobrą cenę. — To fakt — zgodził się Cook i nalał sobie kolejny kieliszek białego wina. Miał na końcu języka, że ludzie z Deerfield musieliby upaść na głowę, by wyrzekać się wynalazku, na którym można zbić fortunę, lecz powstrzymał się w porę. — Seidżi, a czy ktoś od was nie mógłby… Seidżi Nagumo znów westchnął. — Wasi ludzie błysnęli sprytem. Wzięli w Japonii na swoje usługi bardzo dobrego prawnika. Zarejestrowali swój patent w rekordowo krótkim czasie, niestety. Nagumo chciał dodać, że mierzi go, iż jego krajan połasił się na cudze, zagraniczne pieniądze, lecz nie byłaby to uwaga taktowna wobec Christophera Cooka. — Cóż, być może z czasem posłuchają tego, co podpowiada rozsądek. — Opłacałoby się wam ustąpić, Seidżi. Tylko w tej jednej kwestii, naprawdę. — Cook
umilkł, pojmując, że Nagumo nadal nie rozumie sytuacji. Wiadomo, nowy w Waszyngtonie. — Zakłady Deerfield to okręg wyborczy Ala Trenta. A Trent ma w Kongresie kolosalne wpływy, możesz mi wierzyć. Poza tym przewodniczy komisji do spraw wywiadu. — I co dalej? — To, że czasem warto zjednać sobie takiego faceta jak Trent. Nagumo zastanawiał się dobrą minutę nad tym, co usłyszał. Milczał, popijał wino i patrzył w okno. Gdyby informacja dotarła do niego dzień wcześniej, albo nawet rano, być może próbowałby połączyć się ze zwierzchnikami w Tokio i poprosić ich o zezwolenie w tej sprawie. Nie uczynił tego w porę, więc było już za późno. Próbować naprawić wszystko teraz, po fakcie, oznaczałoby przyznać się do błędu. Mało kto zaś lubi przyznawać się do własnych błędów. Nagumo postanowił więc tylko ponowić ofertę w sprawie licencji, proponując wyższą cenę. Nie wiedział w tamtej chwili, że unikając utraty twarzy powoduje jednocześnie coś, czego wolałby uniknąć po stokroć bardziej niż prywatnej hańby.
Teoria chaosu Rzadko się zdarza, aby wydarzenie miało jeden jedyny, konkretny powód. Nawet najwytrawniejsi spece od manipulacji zdają sobie sprawę, że prawdziwym kluczem do ich sztuki jest umiejętność wykorzystywania tego, co da się z góry przewidzieć. Raizo Yamata znajdował nawet w takiej nieprzewidywalności pewną pociechę. Kiedy zdarzało się coś, czego się nie spodziewał, zwykle wiedział, jakie trzeba podjąć decyzje. Zwykle, ale nie tym razem. — Źle się ostatnio dzieje, to fakt, ale bywało w przeszłości jeszcze gorzej — orzekł z powagą jeden z gości. — A przecież znów możemy robić, co się nam podoba. Któż zaprzeczy? — Zmusiliśmy ich do ustępstw w kwestii mikroprocesorów — przypomniał inny z gości Yamaty. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Yamata nie mógł się nadziwić ich ślepocie. Nowy lad światowy, bardzo dobrze, ale nie aż tak uładzony, jak to chciałaby wszystkim wmówić Ameryka. Przeciwnie, nowy ład najbardziej przypominał chaos, w porównaniu z którym poprzednie trzy powojenne pokolenia rozkoszowały się… No, może nie stabilizacją, lecz na pewno spokojem, w którym wszystko było przewidywalne. Jednak globalna symetria Wschód-Zachód usunęła się w ludzkiej świadomości w tak zamierzchłą przeszłość, że przypominała dziś na wpół zapomniany, dręczący majak senny. Rosjanie nadal nie mogli się pozbierać po stuleciu niedorzecznych eksperymentów, a Amerykanom wiodło się niewiele lepiej, choć w ich wypadku mogli za kłopoty winić głównie siebie samych i idiotyczne błędy popełnione już po zakończeniu Zimnej Wojny. Głupcy ci Amerykanie: zamiast trwać w roli mocarstwa, zamknęli sklepik, wycofali się. Nie po raz pierwszy w ich historii. Natomiast zniknięcie obu dawnych potęg światowych otwierało drogę innemu państwu. Państwu, które naprawdę zasługiwało na wielkość. — Nikłe to korzyści, przyjaciele — odezwał się Yamata i nachylił się ponad stołem, by uprzejmym gestem napełnić porcelanowe czarki. — Słabość naszego kraju bierze się z przyczyn strukturalnych, głębokich, a te nie zmienią się za naszego życia ani trochę. — Wyjaśnij, proszę, co masz na myśli, Raizo-san — brzmiała jedna z bardziej przychylnych reakcji na te słowa. — Dopóki nie mamy swobodnego dostępu do bogactw naturalnych, dopóki inni mogą nam odmówić tego dostępu, dopóki w oczach innych krajów pełnimy rolę zwykłego sklepikarza, świat może robić z nami, co zechce. — Ech! — jeden z mężczyzn po drugiej stronie stołu wzgardliwie machnął ręką. — Nie
zgadzam się. W sprawach, które się naprawdę liczą, jesteśmy bardzo mocni. — Jakież to mianowicie sprawy? — zapytał grzecznie Yamata. — Przede wszystkim ta najważniejsza, to jest nasza pracowitość. Do tego inteligencja naszych inżynierów… Litania pochwał ciągnęła się bez końca. Yamata i reszta jego gości słuchali grzecznie. — Zgoda, ale jaką wartość będzie miało to wszystko, jeśli zabraknie nam surowców, jeśli wyschną nasze zapasy ropy naftowej? — jeden z zaufanych Yamaty zaczął ciągnąć własną litanię. — Czyli znów jak w 1941 roku? — Nie, inaczej. Albo niezupełnie jak w 1941 roku — przerwał Yamata, włączając się do debaty. — Pół wieku temu łatwo było odciąć nasz dostęp do ropy naftowej, bo w tamtych czasach musieliśmy wszystko sprowadzać z zewnątrz. W dzisiejszej dobie wszystko się skomplikowało. Bo pomyślcie, dawniej przeciwnik musiał zamrozić nasz kapitał po to, żebyśmy nie mogli ulokować go gdzie indziej. Tak? Dziś odwrotnie: tamtym wystarczy, że zdewaluują dolara w stosunku do jena, bo nasz kapitał i tak znajduje się tam, u nich. Wabią nas, żebyśmy inwestowali w Ameryce, podnoszą wrzask, kiedy rzeczywiście zaczynamy inwestować, oszukują nas na każdym kroku, zagarniają pieniądze, jakie im wypłacamy, a potem zagarniają z powrotem wszystko, cośmy kupili! Tyrada spotkała się z aplauzem, bo każdy z obecnych na własnej skórze doświadczył tego, o czym mówił Yamata. Jeden z sąsiadów Yamaty kupił w swoim czasie zespół gmachów Rockefeller Center w Nowym Jorku, zapłacił dwa razy tyle, ile w rzeczywistości był warty — nawet w czasach sztucznie zawyżonych cen na nieruchomości — po czym został ze szczętem wykiwany przez nowojorskich właścicieli. Nie dość na tym, wkrótce potem wzrosła wartość jena w stosunku do dolara. Dolar potaniał, jen podrożał. Gdyby Japończyk wpadł teraz na pomysł, by sprzedać Rockefeller Center, musiałby zbankrutować. Ceny nieruchomości w Nowym Jorku spadały. Budynek był warty połowę ceny, jaką zapłacił japoński nabywca. Dolary, które mógłby otrzymać były w jenach warte połowę tego, co na początku. Japończyk mógł liczyć, że odzyska jedną czwartą tego, co wyłożył. Ba, dochody z czynszów ledwie wystarczały na spłacanie odsetków od długu, jaki Japończyk zaciągnął, aby kupić Rockefeller Center. Kolejny z dzisiejszych gości Yamaty kupił wielkie studio filmowe w Kalifornii — podobnie jak drugi znajomy, również tu obecny. Raizo najchętniej wyśmiałby obu głupców. Bo
też co takiego sobie kupili? Prosta sprawa: jeden i drugi za cenę miliardów dolarów kupili około trzystu hektarów gruntów w Los Angeles, a do tego świstek papieru stwierdzający, że właściciel może teraz kręcić filmy. W obu wypadkach dotychczasowi właściciele, zgarniając pieniądze, śmiali się Japończykom w nos, a ostatnio po cichu zaczęli proponować, że odkupią wytwórnie filmowe, za ćwierć sumy, jaką wyłożyli nabywcy z Tokio. Pieniądze wystarczyłyby na spłacenie zaciągniętych długów i na nic więcej. I tak dalej, i tak dalej. Ilekroć japońskie przedsiębiorstwo zbiło w Ameryce kapitał i próbowało go zainwestować tamże, Amerykanie zaczynali lamentować, że Japończycy wykupują im kraj. Amerykanie okropnie też darli skórę z obcych, a władze w Waszyngtonie dokładały wszelkich starań, by Japończycy tracili na kolejnych interesach, dzięki czemu można było za parę centów odzyskać sprzedany majątek. Lamenty, pretensje, złorzeczenia — i wielka uciecha, że Ameryka odzyskuje pomniki swojej kultury. Ładne pomniki! W rzeczywistości wszystko to było największym i najskrzętniej ukrywanym złodziejstwem w historii. — Naprawdę nie rozumiecie? Próbują wyssać z nas krew, co gorsza skutecznie — Yamata powiedział to spokojnym i rozsądnym tonem. Rozsądek był tu zresztą na miejscu, bo przed podobnym problemem prędzej czy później stają wszyscy ludzie interesu. Jeśli pożyczycie z banku dolara, bank będzie was miał odtąd w kieszeni, ale jeśli pożyczycie milion dolarów, to wy będziecie mieli w kieszeni cały bank. Japonia, idąc za tym porównaniem, wkupiła się w amerykański rynek samochodów osobowych w okresie, kiedy cały przemysł motoryzacyjny w USA dławił się od zysków, nie miał żadnej konkurencji, windował ceny i przestawał zwracać uwagę na jakość. Amerykańscy robotnicy, zamiast pracować, skarżyli się głośno — ustami związków zawodowych — na nieludzką monotonię swojego zajęcia, mimo że zarobkami prześcigali prawie całą resztę tej grupy zawodowej. Japończycy startowali do wyścigu z pozycji jeszcze bardziej podrzędnej niż Volkswagen, a do zaoferowania mieli z początku wyłącznie małe, brzydkie i tandetne samochodziki, które nad modelami amerykańskimi miały tylko jedną przewagę: zużywały mniej paliwa. W sukurs przyszedł Japonii splot trzech okoliczności. Po pierwsze, amerykański Kongres umyślił sobie poskromić „chciwość” rodzimych koncernów naftowych i zamiast zgrać cenę paliwa ze światowymi notowaniami ropy naftowej, określił maksymalną cenę, jaką firmom wolno było wziąć za krajowe wydobycie. Co za tym idzie, cena benzyny zamarła w USA na poziomie najniższym w całym uprzemysłowionym świecie, a Detroit mogło spokojnie
kontynuować produkcję wielkich i paliwożernych modeli sprzed lat. Wojna, jaka w 1973 roku wybuchła między Izraelem i krajami arabskimi, zakłóciła amerykańskim kierowcom trzydziestoletnią idyllę i kazała im się ustawić w kolejki do dystrybutorów. Ameryka nie mogła się otrząsnąć z szoku, gdyż dotychczas wszyscy wierzyli, że coś takiego po prostu nie ma prawa się zdarzyć. Wkrótce też dotarło do powszechnej świadomości, że produkowane w Detroit auta żłopią benzynę tak, jak gdyby miały dziurę w zbiorniku paliwa. Nowe, „małolitrażowe” modele, jakie w poprzedniej dekadzie zaczęło wypuszczać Detroit, bardzo prędko udoskonalono, doprowadzając je rozmiarami do istniejącej tradycji. „Małolitrażowe” wozy zużyciem paliwa i złą jakością wykonania tak czy owak szły o lepsze ze swoimi większymi kuzynami. Co najgorsze, wszyscy bez wyjątku najwięksi amerykańscy producenci władowali olbrzymi kapitał w nowe fabryki samochodów dużych i bardzo dużych. Chrysler omal nie przypłacił tej decyzji całkowitym bankructwem. Szok naftowy nie trwał wprawdzie długo, ale zdążył skłonić Amerykę do zmiany obyczajów. Pech chciał, że żaden z rodzimych koncernów nie dysponował jednak kapitałem ani elastyczną myślą techniczną — na pewno nie na tyle, by z dnia na dzień dostarczyć na rynek towaru, którego żądali przerażeni amerykańscy konsumenci. Amerykanie zaczęli więc z miejsca kupować tanie i oszczędne samochody japońskie, zwłaszcza ci z Kalifornii. Zapoczątkowało to nową modę i pozwoliło Japończykom prędko zdobyć fundusze na nowe projekty. Japończycy co prędzej zatrudnili u siebie amerykańskich projektantów, by dostosować nową ofertę do gustów rynku. Z kolei inżynierowie japońscy zajęli się poprawianiem bezpieczeństwa i jakości. Kiedy w 1979 roku światem wstrząsnął drugi wielki szok naftowy, Toyota, Honda, Datsun (późniejszy Nissan) i Subaru czuwały i tym razem miały do zaoferowania dokładnie to, o co chodziło. Pieniądze popłynęły teraz strumieniem. Niski kurs jena i wysoka pozycja dolara gwarantowały, że nawet przy stosunkowo niskich cenach producenci aut mogli liczyć na spore zyski. Ba, agenci od sprzedaży samochodów kazali swoim klientom płacić ekstra za przywilej nabycia nowego modelu któregoś z tych cudownych pojazdów… Nic dziwnego, że o pracę przy sprzedaży japońskich wozów zaczęły się ubiegać najlepsze miejscowe talenty. Yamata wiedział jeszcze jedno: a mianowicie, że to, co nie docierało do dyrektorów General Motors ani do związkowców z United Auto Workers, nie przyszło też do głowy żadnemu z ludzi siedzących przy stole. Obie grupy z góry zakładały, że przyjemny stan rzeczy będzie trwał w nieskończoność. Jedni i drudzy zapomnieli, że Bóg nie udziela gwarancji na
piśmie ani monarchom, ani ludziom biznesu. Ameryce przyszło uczyć się tej prawdy na własnej skórze. Zaledwie jednak Japończykom udało się zbić majątek na amerykańskiej arogancji i ślepocie, sami zarazili się tą samą chorobą. Kiedy zaś Japończycy sycili się triumfem, Amerykanie bez skrupułów wzięli się za kurację odchudzającą. Odchudzali zarówno modele nowych wozów jak i fundusz płac, nauczeni nową lekcją, tą samą, o której Japończycy powoli zapominali. Trwający proces nie rzucał się w oczy ani postronnym obserwatorom, ani tym bardziej jego uczestnikom. Obserwatorzy i analitycy byli zbyt zajęci opisywaniem poszczególnych drzew, by zadawać sobie trud ujrzenia w nich lasu — lasu cyklicznej przemiany. Wszystko przybrało jeszcze zwyczajniejszą postać wraz ze zmianą kursów wymiany. Wartość walut musiała się zmienić, tym bardziej, że kapitał płynął teraz głównie w jedną stronę. Japońscy przemysłowcy do końca, wzorem niegdysiejszych kolegów z Detroit, udawali, że nie widzą, co się święci. Względna wartość jena w wymianie handlowej z USA powędrowała w górę, a dolar potaniał. Choć tokijscy bankowcy starali się jak mogli, by osłabić niepotrzebnie zwyżkujący kurs jena, skok kursów ograbił japońskie firmy z większości dotychczasowych zysków. Potaniały też oczywiście ich nabytki w USA, budynki, nieruchomości i inne lokaty kapitału, i to tak znacznie, że w wielu wypadkach trzeba było do nich dopłacać. Nic w tym dziwnego, skoro pomimo skoku kursu waluty, nie da się przenieść drapaczy chmur Rockefeller Center do Tokio. Stało się to, co się stać musiało. Yamata rozumiał to chyba jako jedyny spośród zgromadzonych. Gospodarka nie poruszała się po linii prostej, lecz po sinusoidzie, to w górę, to w dół. Temu, kto znalazłby sposób, żeby wyprostować sinusoidę, należało się dziesięć Nagród Nobla. Japonia znalazła się w dodatku na straconej pozycji, bo tutejsza gospodarka była nierozerwalnie związana z amerykańskim rynkiem i jego kaprysami. Nie zanosiło się na to, że Amerykanie będą wiecznie trwać w błędzie. Kiedy wróci im świadomość tego, co się dzieje, bez mrugnięcia okiem wykorzystają swoją potęgę i swoje zasoby, a wtedy Japonia już się nie pozbiera. Yamata wiedział, że nie wolno im biernie na to czekać. Wzrok Yamaty płonął jednak z jeszcze innego powodu. Nie doczeka się wielkości kraj, którego przywódcy — nie ci z rządu, lecz ci prawdziwi, zgromadzeni wokół stołu — nie rozumieją, na czym polega owa wielkość. Wydajność przemysłu? Śmieszne! Wystarczy, że ktoś odetnie szlaki morskie na wyspy, a wszystkie fabryki Japonii staną z dnia na dzień. Talenty i pracowitość japońskich robotników będą się wówczas
liczyć na świecie równie mało, co wiersz haiku napisany trzysta lat wcześniej przez Busona. Tylko silne państwo może liczyć na wielkość, a tymczasem siła Japonii była równie ulotna jak linijki siedemnastosylabowego wiersza. Co ważniejsze, wielkość nie przychodzi sama. Państwo musi ją sobie dopiero zdobyć. Muszą to najpierw przyznać inne kraje, upokorzone w starciu z nowym mocarstwem. Wielkość nie miała jednej przyczyny, lecz wiele. Wielkość brała się z samowystarczalności pod prawie każdym względem. Przemysłowcy zebrani wokół stołu Yamaty musieli to zrozumieć, jeśli mieli się przyczynić do poprawienia losu kraju, i oczywiście własnego. Yamata wyznaczył sobie misję: podnieść własny kraj z kolan, a zarazem upokorzyć konkurencję. Przysiągł sobie, że uczyni wszystko aby się tak stało. Nie chciał być przywódcą. Wystarczało mu, że skieruje w odpowiednią stronę energię innych ludzi. *** — Wie pan co? Wydaje mi się, że zaczynam się już trochę orientować, co i jak — zagadnął Ryan, sadowiąc się w skórzanym fotelu po lewej ręce prezydenta kraju. — Sam też kiedyś odważyłem się powiedzieć to głośno — zgasił go Durling. — Na trzeci dzień bezrobocie poszło w górę o trzy dziesiąte procenta, pożarłem się z komisją budżetową w Kongresie, a mój wskaźnik popularności zleciał o dziesięć procent. Z tonu głosu wynikało, że Durling nie mówi tego zupełnie poważnie. — Tak czy owak, dlaczego zdecydował się pan urozmaicić mi posiłek? Jack nie zwlekał z odpowiedzią, choć wiadomość tej wagi zasługiwała na bardziej dramatyczną oprawę: — Dobiliśmy targu z Rosją i Ukrainą w sprawie ostatniej partii rakiet atomowych. — Jaki termin? — Durling wyprostował się i odsunął od siebie talerz z sałatką. — Jak się panu podoba przyszły poniedziałek? — Ryan był naprawdę w doskonałym humorze. — Proszę sobie wyobrazić, że kupili wszystkie argumenty Scotta. Tyle było chodzenia wokół tej sprawy, tyle zamieszania, a tu, proszę. Chcą zniszczyć ostatnią partię zwyczajnie i po cichu, a potem ogłosić wszem i wobec, że już po wszystkim. Wysłaliśmy już do nich inspektorów, oni przysłali do nas swoją grupę, możemy się rozbrajać. — Co pan powie! — Durling wyglądał na ucieszonego. — Czterdzieści lat na to czekaliśmy, szefie! — Ryan zastanowił się. — Czyli praktycznie całe moje życie, od czasu, jak tamci rozmieścili swoje SS-6, a my nasze Atlasy. Toporne rakiety, skuteczne tylko do jednego… Świetnie, że to nam udało się ich pozbyć. Tylko panu to
zawdzięczam. Cała zasługa jest pańska, ale sam też będę mógł opowiadać wnukom, że byłem przy niszczeniu ostatnich rakiet międzykontynentalnych… Ryan taktownie nie wspomniał, że to on nakreślił w szczegółach misję Scotta Adlera oraz rozmowy z Moskwą i Kijowem. Czy nagrodzą go za to choćby przypisem w podręcznikach do historii? Nie, gdzie tam. — Nasze wnuki nie będą nawet wiedziały, o czym mowa, albo zapytają, o co tyle szumu. Machną ręką, że dziadzio tak zawsze — z kamienną twarzą odezwał się ze swojego fotela Arnie van Damm. — To fakt. — Ryan zawsze podziwiał wprawę, z jaką van Damm neutralizuje każdą sytuację. — A teraz śmiało Ile mnie to będzie kosztowało? — zapytał Durling. — Pięć miliardów — rzucił Ryan. Bolesny wyraz twarzy Durlinga wcale go nie zaskoczył — Ale proszę mi wierzyć, że warto. Naprawdę się opłaca. — Niech mi pan to wyjaśni. — Panie prezydencie, od czasu, kiedy chodziłem do podstawówki, zawsze żyliśmy w strachu, że Związek Radziecki któregoś dnia spuści nam na głowę rakiety. Za sześć tygodni możemy osiągnąć stan, w którym nie będzie nam zagrażał ani jeden pocisk. — Dawno przestali w nas celować. — Zgoda, panie prezydencie Nasze rakiety tez są teraz wycelowane w Morze Sargassowe, tak samo jak ich. Żeby to zmienić, wystarczy otworzyć klapkę w kadłubie rakiety i wstawić nowy obwód w układ nawigacyjny pocisku. Potrzebny jest do tego śrubokręt, latarka i dziesięć minut. W rzeczywistości procedura była tak prosta tylko w przypadku rakiet radzieckich — rosyjskich, po raz tysięczny skarcił się Ryan w myśli. Amerykańskie rakiety były bardziej skomplikowane, więc i powtórne ich nacelowanie zabierało więcej czasu. Ot, figle techniki. — Znikną, i od razu ubędzie nam zmartwień — powtórzył Ryan. — Panowie, w tym gronie to przecież ja jestem zimnowojennym jastrzębiem. A skoro nawet ja uważam, że warto, na pewno uda się przekonać Kongres. Pięć miliardów to nawet tanio, jeśli się zastanowić. — Zawsze znajdzie się odpowiedni argument — rzucił Arnie ze swego fotela. — A w którym punkcie budżetu znajdziemy taką sumę, Arnie? — zapytał prezydent. Ryan przygarbił się, bo mógł się teraz spodziewać najgorszego.
— W wydatkach na zbrojenia, no bo gdzie? — Zanim zaczniemy szaleć, zastanówmy się może, czy i bez tego nie przesadzamy z tymi cięciami. — Jakich wydatków oszczędzimy sobie, jeśli zlikwidujemy resztę naszych pocisków? — zapytał van Damm. — Żadnych. Przeciwnie, będziemy musieli do tego dopłacić — odrzekł Jack — I bez tego płacimy jak za zboże za to, że pozbywamy się starych pocisków z okrętów podwodnych. Te czubki od ochrony środowiska… — Natchnieni obrońcy przyrody — poprawił go Durling. — Ale nie o to chodzi. Wydatek będzie przecież jednorazowy. Wszyscy spojrzeli na szefa prezydenckiego personelu. Nikt nie odznaczał się lepszym wyczuciem sytuacji politycznej niż Arnie. Ryan poczuł na sobie badawcze spojrzenie van Damma. — Moim zdaniem sprawa jest warta fatygi. Kongres będzie się pienił, to jasne, ale z drugiej strony, szefie — Van Damm zwrócił się bezpośrednio do prezydenta — za rok będzie pan mógł powiedzieć w telewizji, że zdjął pan wiszący nad głową narodu miecz tego, jakże mu tam… — Damoklesa — wspomógł go Ryan. — Widać, kto chodził do katolickiej szkoły — zarechotał Arnie — No, więc miecz, który od pokoleń wisiał nad Ameryką, dziś i tak dalej… Prasa zaraz to podchwyci, CNN tak samo, zrobią serię specjalnych, godzinnych reportaży, dyskusji, wstawią migawki filmowe i resztę bredni. — Co, nie podoba się panu taka perspektywa, Jack? — Durling uśmiechał się, szczerze zachwycony. — Panie prezydencie, umówmy się, że nie jestem zawodowym politykiem, zgoda? Więc mnie na razie wystarczy to, że niszczymy ostatnie dwieście pocisków międzykontynentalnych na świecie. A to niemało, co? Słowa Jacka Ryana nie w pełni pokrywały się z rzeczywistością, o czym on sam dobrze wiedział. A co z pociskami chińskimi, francuskimi, brytyjskimi? No, tak, ale Francuzi i Brytyjczycy to przecież alianci… A Chińczycy? Tych utrzyma w ryzach ewentualność sankcji gospodarczych, i tak dalej. Poza tym czego mieliby się bać Chińczycy? — Niemało, Jack, ale tylko pod warunkiem, że szeroki ogół zrozumie to i wyrazi zgodę
— Durling odwrócił się z kolei do van Damma. Obaj najwyraźniej nie podzielali cichych obaw Ryana — Niech się pan tym zajmie i posadzi biuro prasowe do roboty. Oficjalnie ogłaszamy wspólną decyzję w Moskwie, tak? Ryan przytaknął. — Tak było umówione. Zagadnienie nie przedstawiało się wcale tak prosto. Najpierw przecieki, z pewnych źródeł, ale niepotwierdzone. Poufne rozmowy z kierownictwem Kongresu, a tym samym nowa porcja przecieków. Dyskretne telefony do sieci telewizyjnych, wszystko po to, by dziennikarze i ekipy filmowe wiedziały, w którym miejscu i o której godzinie zarejestrować historyczną chwilę. Koordynacja była trudna, a to że względu na dziesięciogodzinną różnicę stref czasowych między Moskwą i terenami USA, gdzie rozmieszczono wyrzutnie. Chodziło jednak o to, by sfilmować oficjalny koniec koszmaru. Niszczenie pocisków w dosłownym sensie nie było wcale takie proste — właśnie ten punkt wzbudzał takie opory obrońców środowiska. Rosjanie wymontowywali ze swoich pocisków głowice i wywozili je do rozbiórki do specjalnych zakładów, następnie spuszczali paliwo ze zbiorników, wymontowywali dające się odzyskać albo tajne układy elektroniczne, za pomocą stu kilogramów trotylu wysadzali pokrywę wyrzutni i zasypywali betonowy szyb ziemią, aż po sam czubek Amerykanie stosowali inną metodę, a to dlatego, że ich pociski miały napęd na paliwo stałe. W tym wypadku kolejne rakiety jechały do Utah, gdzie odcinano oba końce pocisku i podpalano zawartość. Rakiety paliły się jak największe świece dymne na świecie. Co gorsza, ich dym był trujący i stanowił zagrożenie dla miejscowego ptactwa. Amerykańskim silosom rakietowym także wysadzano pokrywy. Sąd apelacyjny drugiej instancji ogłosił na szczęście, mimo protestów i wrzawy, że względy bezpieczeństwa narodowego i międzynarodowe porozumienia rozbrojeniowe są ważniejsze niż przepisy o ochronie środowiska. Ostateczna eksplozja była tym bardziej przejmująca, że miała siłę dziesięć milionów razy mniejszą od wybuchu, jaki spowodowałaby ta sama rakieta, tyle że z głowicą jądrową, jeszcze parę miesięcy wcześniej. Jack często sobie uświadamiał, że niektórych liczb i pojęć nie da się ogarnąć myślą, nawet jeśli ma się takie doświadczenie jak on. Mit o Damoklesie głosił, że jeden z dworzan sycylijskiego króla Dionizjusza miał zwyczaj wychwalać pod niebiosa królewskie szczęście i beztroskę monarszego życia. Diorazjusz z arogancją właściwą wielkim tego świata zaprosił Damoklesa na wspaniałą ucztę i posadził go wygodnie, tyle że dokładnie pod mieczem, zawieszonym u powały na cienkiej nitce. Chodziło o
to, by dać dworzaninowi do zrozumienia, iż królewska fortuna to los równie niepewny jak bezpieczeństwo Damoklesa podczas uczty. Podobnie miała się rzecz i z Ameryką. Wszystko, co posiadał cały kraj, nadal podlegało groźbie atomowego miecza, o czym Ryan przekonał się w drastyczny sposób w Denver, wcale nie tak dawno temu. Z tej samej przyczyny Ryan, godząc się wejść do rządu, postanowił zrobić wszystko, by dopisać do mitu ostatni, końcowy rozdział. — Chce się pan pewnie sam zająć konferencją prasową? — Tak, panie prezydencie — odpowiedział Jack, szczerze zdumiony, lecz i wdzięczny Durlingowi za tak hojny gest. *** — Północna Strefa Surowcowa? — powtórzył nie bez ironii chiński minister obrony. — Proszę, jaka zręczna nazwa. — Ale co wy na to? — zapytał Huang Han San, także obecny w pokoju. Niedawno po raz kolejny spotkał się z Yamatą. — Teoretycznie istnieje taka strategiczna możliwość. Nie wchodzę w koszty ekonomiczne takiego pomysłu, to już wasze zmartwienie — odpowiedział marszałek, któremu spora ilość wypitej tego wieczora mao-tai wcale nie rozwiązała języka. — Rosjanie zatrudnili u siebie trzy japońskie firmy poszukiwawcze. Zdumiewająca sprawa, musicie przyznać. Wschodnia Syberia to właściwie nietknięte tereny. Owszem, złoto i co tam jeszcze na Kołymie, ale wnętrze kraju? — Chińczyk machnął ręką. — Kacapy są tak durne, że nawet szukać im się nie chce samym, zatrudniają obcych… Minister urwał i przeniósł spojrzenie na Huang Han Sana. — Powiedzcie nam, co takiego znaleźli? — Nasi japońscy koledzy? Po pierwsze, całą masę ropy naftowej. Złoże jest co najmniej tej wielkości co Prudhoe Bay na Alasce. — Huang Han San przesunął po blacie plikiem papierów. — Oto lista złóż, jakie odkryli przez ostatnie trzy kwartały. — Aż tyle? — Te tereny mają taką samą powierzchnię jak cała Europa Zachodnia. Rosjanie zbadali tylko wąski obszar w pobliżu obu linii kolejowych. Głupcy! — parsknął Huang. — Gospodarka im się wali i zawsze waliła, a przecież rozwiązanie mieli w zasięgu ręki, i to od czasów, zanim jeszcze rozstrzelali cara. Te tereny to taki sam skarbiec jak południe Afryki, z tym, że w RPA nie
ma ropy naftowej, a tu ropa jest, i to ile. Popatrzcie, wszystkie strategiczne surowce, prawie wszystkie, w ogromnej ilości… — I co, Rosjanie nic o nich nie wiedzą? — Coś tam wiedzą — przyznał Huang Han San. — Takich spraw nie da się ukryć, ale nie wiedzą wszystkiego. Najwyżej połowę. Złoża znane Moskwie oznaczyliśmy na liście gwiazdkami. — Niedużo tych gwiazdek. — Niedużo. — Huang uśmiechnął się zwycięsko. Nawet w kraju, gdzie tradycja nakazuje ludziom skrzętnie skrywać uczucia, minister nie mógł opanować podniecenia. Jeszcze trochę, a zaczną mu się trząść ręce, w których trzyma listę… Chińczyk prędko odłożył kartkę na lśniący stół i pogładził ją, jak gdyby była z jedwabiu. — Podwoilibyśmy w ten sposób bogactwa naszego kraju. — Podwoilibyśmy? To ostrożna ocena — sprostował Huang. Jako wysoki rangą oficer pekińskiego wywiadu odbył w życiu więcej udanych misji dyplomatycznych niż niejeden prawdziwy pracownik chińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. — Nie zapominajcie, towarzyszu ministrze, że dostaliśmy tę listę od Japończyków. Spodziewają się, że w zamian udostępnimy im co najmniej połowę tego, co znajdą, a ponieważ tylko oni są w stanie zainwestować odpowiedni kapitał w wydobycie… Znów uśmiech. — Owszem, a my weźmiemy przy okazji na siebie większość strategicznego ryzyka. Złośliwy ludek, ci Japończycy — przyznał minister, który podobnie jak marszałek był weteranem 8. Armii Marszowej towarzysza Mao. Obaj dostojnicy pamiętali wojnę, i to nie wojnę z Amerykanami. Minister wzruszył jednak ramionami. — Trudno, bez nich się nie obejdziemy. Mają znakomitą broń, ale jest ich za mało. — Mają to na uwadze — odezwał się Huang Han San. — Mój główny informator powiedział, że uważają całe przedsięwzięcie za małżeństwo z rozsądku, wypadkową potrzeb i możliwości, ale że z czasem, kto wie… Jak to ujął, z czasem może dojść do prawdziwej serdecznej i braterskiej zgody między dwoma narodami o prawdziwie… — A który naród będzie tym lepszym? — przerwał ze złośliwym uśmieszkiem marszałek. — Oczywiście oni. Tak sobie przynajmniej wyobrażają — dodał Huang Han San. — W takim razie, skoro to oni zabiegają o nasze względy, a nie odwrotnie, oni powinni
wystąpić z inicjatywą — powiedział minister. Ustalał politykę kraju w taki sposób, by nie urazić starszych rangą partnerów z rządu. Był mały, o oczach krasnala, a przy tym tak zawzięty, że nawet lew dobrze by się zastanowił, czy go zaatakować. Marszałek pod pytającym wzrokiem ministra skinął powoli głową. Był nadal trzeźwy, co pozostałej dwójce wydawało się po prostu zdumiewające. — Dokładnie jak się tego spodziewałem — potwierdził zadowolony Huang Han San. — Oni zresztą też się tego spodziewali, bo to przecież oni pragną najbardziej na tym skorzystać. — Każdy ma prawo żywić złudzenia. *** — Podziwiam waszą pewność siebie — bąknął inżynier z NASA, obserwujący halę montażu z wysokiej galeryjki dla zwiedzających. Amerykanin podziwiał też ilość środków, jaką mieli do dyspozycji Japończycy. Rząd w Tokio bez mrugnięcia okiem znalazł dla prywatnego koncernu pieniądze na zakup i wdrożenie rosyjskiej licencji. Trzeba przyznać, że władze wspierają tu prywatną przedsiębiorczość… — Wydaje się nam, że znaleźliśmy przyczynę kłopotów ze stopniem pośrednim. Wadliwy zawór — wyjaśnił japoński specjalista. — Skopiowaliśmy radzieckie rozwiązanie. — Chwileczkę, nie rozumiem. — W zbiornikach paliwa dla drugiego stopnia pocisku skorzystaliśmy z oryginalnego projektu zaworów, tego z licencji. Zawór nie działał. Rosjanie próbowali użyć jak najlżejszych materiałów, ale i tak… Wysłannik NASA omal się nie udławił. — Chce mi pan powiedzieć, że cała rosyjska produkcja rakiet tej klasy… Japończyk obdarzył Amerykanina wyrozumiałym spojrzeniem. — Owszem. Przynajmniej jedna trzecia pocisków z seryjnej produkcji nigdy by nie doleciała do celu. Moi specjaliści są zdania, że w rakietach używanych do prób rosyjscy konstruktorzy stosowali specjalne części, natomiast egzemplarze seryjne były, hmm, typowo rosyjskie. — A niech to! — Amerykanin zdążył spakować walizki, a pod fabryką czekał już samochód, który miał go zabrać na lotnisko Narita. Potem dłużący się w nieskończoność lot do Chicago. Hmm. Inżynier z NASA jeszcze raz przyjrzał się japońskiej linii montażowej. Tak
prawdopodobnie wyglądała główna hala zakładów General Dynamics w połowie lat sześćdziesiątych, w okresie szczytowego nasilenia zimnej wojny. Kadłuby kolejnych rakiet zawalały halę niczym wielkie pęta kiełbasy. Piętnaście pocisków w różnych fazach montażu. Wokół kadłubów uwijali się robotnicy w białych kitlach. — Ta dziesiątka wygląda mi na prawie gotową. — Tak, te są gotowe — zapewnił Amerykanina główny inżynier zakładów. — Kiedy testujecie następny pocisk? — Za miesiąc. Przygotowaliśmy już trzy próbne ładunki. — Wiadomo, wy to jak już coś sobie wymyślicie, idziecie na całość. — Tak jest taniej, a także bardziej wydajnie. — Aha, więc rakiety opuszczają zakłady zupełnie gotowe? Znów skinienie głową. — Zgadza się. Napełniamy zbiorniki obojętnym gazem pod ciśnieniem, to fakt, ale transport nie stanowi problemu. Przynajmniej to udało się Rosjanom jakoś w miarę inteligentnie rozwiązać. Oszczędza nam to czas przy wyrzutni. — Wywozicie je ciężarówkami? — Nie — zaprzeczył Japończyk. — Koleją. — A głowice? — Montujemy w innych zakładach. Niestety, informacje na ten temat są utajnione. *** Drugiej linii montażowej nie oglądał żaden zagraniczny gość. Gości w ogóle bywało tu nader niewielu, mimo że zakład leżał na bliskich przedmieściach Tokio. Napisy przed głównym budynkiem głosiły, że mieszczą się tu biura projektowe i zakład doświadczalny jednego z wielkich i powszechnie znanych koncernów. Okoliczni mieszkańcy przypuszczali, że chodzi o komputerowe układy elektroniczne albo o podobne urządzenia, bo linia energetyczna, prowadząca do zakładu, wyglądała dość skromnie. Rzeczywiście, najwięcej prądu pożerała tu klimatyzacja i grzejniki. Mało imponujący był także ruch w bramie zakładu. Przed główną halą mieścił się parking na osiemdziesiąt samochodów osobowych, zwykle zapełniony najwyżej w połowie. Zakład otaczało niewysokie ogrodzenie, zwyczajna rzecz w każdej fabryczce na świecie. Co pewien czas z bramy wyjeżdżały wozy osobowe i ciężarówki. Zakład miał dwie portiernie, oczywiście obsadzone strażnikami.
Wewnątrz hali wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Chociaż portierzy w obu budkach na zewnątrz uśmiechali się uprzejmie i chętnie udzielali wskazówek zbłąkanym kierowcom, w środku panowały inne porządki. Recepcjoniści mieli pod biurkami specjalne kabury z niemieckimi pistoletami P-38, a straż przemysłowa była dziwnie mało skłonna do uśmiechów. Nie oznaczało to oczywiście, że wartownicy wiedzą, czego pilnują. Niektóre urządzenia są zbyt niezwykłe, by dało się je łatwo rozpoznać, a w telewizji także nie sposób się natknąć na film dokumentalny o produkcji bomb wodorowych. Główną hala liczyła pięćdziesiąt metrów na piętnaście. Stały tu dwa symetryczne rzędy obrabiarek, każda w osobnej klatce z pleksiglasu i z osobną klimatyzacją oraz wentylacją. Reszta hali także była klimatyzowana, a naukowcy i technicy musieli chodzić w białych kitlach i rękawiczkach, zupełnie jak pracownicy zakładów elektronicznych. Kiedy ktoś z załogi wychodził w tym stroju na zewnątrz, brano go zwykle właśnie za specjalistę od układów scalonych. W sterylnym pomieszczeniu obróbkę półkul z plutonu zaczynano od dokładnego oszlifowania całej ich powierzchni. Po obróbce metal lśnił niczym lustro. Gotową półkulę umieszczano w plastikowym nosidle i ręcznie przenoszono do magazynu. Każda stalowa półka wyłożona była specjalnym tworzywem sztucznym. Nie wolno było dopuścić do kontaktu plutonu z innymi metalami, gdyż materiał był nie tylko radioaktywny i ciepły z powodu rozpadu cząstek alfa, lecz nadto bardzo aktywny chemicznie i co gorsza łatwopalny. Pluton palił się równie łatwo jak magnez albo tytan, a kiedy już raz się zapalił, diablo trudno było go ugasić. Ta część zadania należała jednak do przeszłości. Dużo trudniejsza okazała się obróbka kadłubów głowic. Głowice miały postać odwróconych stożków, grubych u nasady i w środku wydrążonych. Każda z głowic liczyła 120 centymetrów wysokości i 50 centymetrów średnicy u podstawy, a wykonano je z uranu 238, rdzawego ciężkiego metalu, niezmiernie trudnego w obróbce. Mimo że głowice miały masę 400 kilogramów każda, trzeba je było wykończyć niezmiernie finezyjnie, aby zachować idealne wyważenie całości. Głowice miały przecież latać, głównie w próżni, lecz później także w powietrzu, a podczas lotu zachowywać pełną stabilność. Ku ogólnemu zaskoczeniu właśnie to okazało się najtrudniejszą częścią całego procesu produkcji. Dwukrotnie zmieniano zasadę odlewania stożka, lecz nawet gdy się to w końcu udało, obracano każdą z głowic na specjalnej wirówce, niby wyważaną oponę samochodową, choć oczywiście z dużo mniejszą tolerancją błędu. Zewnętrzna powierzchnia stożków była nieco chropowata, w odróżnieniu od wnętrza.
Nieznaczne, lecz symetrycznie rozmieszczone zgrubienia pozwalały zachować środek ciężkości nawet po umieszczeniu w środku „zestawu fizycznego” (termin ten ukuli Amerykanie, ale przyjął się wszędzie). Plutonowe wnętrzności przylegały ściśle do wnętrza, gotowe na chwilę — mało kto życzył sobie, oczywiście, by nadeszła — kiedy ogromna energia uwolnionych z plutonu prędkich neutronów uderzy w uranową ścianę i rozpocznie reakcję rozpadu, podwajając energię uwolnioną przez pluton, tryt i deuterek litu z wnętrza. Ta część urządzenia zdaniem inżynierów była najbardziej dopracowana i elegancka. Uważali tak zwłaszcza ci mniej obeznani z fizyką, którzy z czymś podobnym zetknęli się pierwszy raz. Uran 238 miał tak dużą masę i twardość, że świetnie pochłaniał energię. Amerykanie wykorzystali nawet tę właściwość przy produkcji pancerzy najnowszej generacji czołgów. Pędząc z prędkością 27 tysięcy kilometrów na godzinę przez atmosferę ziemską, uranowy stożek z powodzeniem wytrzymywał tarcie, które zmełłoby na atomy większość znanych materiałów. Uran także, oczywiście, miał próg wytrzymałości, lecz liczyło się tylko paręnaście najważniejszych sekund. Kiedy zaś proces dobiegał końca, uranowa powłoka zmieniała się w integralną część ładunku jądrowego. Właśnie z tych względów inżynierowie powtarzali, że urządzenie ma w sobie „elegancję”. Było to jedno z ich ulubionych określeń. Dla elegancji warto było poświęcić dodatkowe godziny pracy. Gotowe stożki lądowały na wózkach i również jechały do magazynu. W hali zostały już tylko trzy nie wykończone głowice. Ta część prac opóźniała się o dwa tygodnie względem harmonogramu, co, oczywiście, spędzało pracownikom sen z powiek. Pierwsza poszła tego dnia do obróbki uranowa skorupa głowicy numer 8. Przy wybuchu właśnie z rozpadu uranu miała powstać większość opadu promieniotwórczego, ale trudno: takie są prawa fizyki. *** I tym razem zawinił głównie przypadek, a może po prostu wczesna pora. Ryan zjawił się w Białym Domu kilka minut po siódmej rano, dwadzieścia minut wcześniej niż zwykle — a to z racji braku korków drogowych na szosie numer 50. Ponieważ jazda trwała krócej niż zwykle, nie miał czasu przejrzeć wszystkich dostarczonych mu raportów i nadal ściskał pod pachą ich plik, kiedy wchodził przez zachodnie wejście do środka. Chociaż był prezydenckim doradcą, jak wszyscy musiał przejść przez wykrywacz metalu. Kiedy to robił, ktoś potrącił go niechcący. Ryan znał mężczyznę, który właśnie zostawiał w depozycie Tajnej Służby swój pistolet.
— Widzę, że nie ufacie nawet FB!, co? — zwrócił się mężczyzna do tajniaków. — Zwłaszcza FBI! — padła cięta odpowiedź. — Doskonale ich rozumiem, Dan — włączył się do rozmowy Ryan. — Mike, na twoim miejscu sprawdziłbym jeszcze, czy ten pan nie ma sztyletu w bucie. Murray przeszedł przez bramkę i odwrócił się. — Sztylet już mi teraz niepotrzebny — westchnął i roześmiał się na widok pliku papierów. — Bój się Boga, Jack, jak ty traktujesz tajne dokumenty? Murray sypał takimi dowcipasami właściwie odruchowo, a w wypadku starego kumpla pozwalał sobie aż miło. Ryan spostrzegł jednak nagle, że za bramką czeka i przestępuje z nogi na nogę zniecierpliwiony prokurator generalny. Członek gabinetu w progach Białego Domu o tak wczesnej porze? Ryan wiedziałby coś o tym, gdyby sprawa dotyczyła bezpieczeństwa kraju. Trudno z kolei przypuszczać, by zwykłe śledztwo kazało prezydentowi pojawić się w gabinecie przed uświęconą ósmą rano. I dlaczego jeszcze Dan Murray? W Ryanie przebudziła się ogromna ciekawość. — Szef na mnie czeka — bąknął Murray, widząc minę przyjaciela. — Może wpadłbyś do mnie, jak skończycie? I tak miałem zamiar do ciebie zadzwonić w jednej sprawie. — Jasne — odrzekł Dan i ruszył przed siebie, nie pytając nawet, jak tam Cathy i dzieciaki. Ryan przeszedł wreszcie przez wykrywacz metalu, skręcił korytarzem w lewo i po schodach ruszył do swojego narożnego gabinetu, gdzie odebrał poranne meldunki. Ponieważ nie działo się wiele, uporał się z tym prędko i już miał siadać do porannej porcji roboty, gdy sekretarka wprowadziła Murraya. Ryan nie zamierzał bawić się w dyskretne podpytywania. — Trochę wczesna godzina, żeby tu ściągać prokuratora generalnego, co, Dan? Czy coś się dzieje, o czym muszę wiedzieć? — Na razie nie. Przepraszam, stary. — Dobrze, nie muszę — Ryan prędko przestawił się na inny rejestr. — Ale może to coś, o czym powinienem wiedzieć? — Może i tak, ale Szef chciał, żeby na razie niczego nie puszczać na ten temat. Zresztą nie chodzi o bezpieczeństwo kraju ani nic takiego. Powiedz lepiej, co tam do mnie masz? Ryan zastanowił się przez sekundę, prędko obracając w myślach nową sprawę, ale zaraz
ustąpił. Jeszcze raz przyszło mu zaufać Murrayowi. Czasami można mu było ufać. — Ja też mam coś tajnego. Posłuchaj. — I Jack opowiedział agentowi to, co dzień wcześniej usłyszał od Mary Pat. Murray kiwał głową i słuchał z miną dość obojętną. — Dla mnie to nie jest jakaś specjalna nowina, Jack. Przez ostatnie parę lat przyglądaliśmy się dyskretnie tym… namowom. Właściwie trudno znaleźć określenie, bo nie jest to żaden werbunek czy szantaż, panienki same chcą szukać szczęścia w Japonii, chcą zostać modelkami i tak dalej. Ci, którzy je werbują, działają bardzo ostrożnie. Młode sztuki jadą za ocean, żeby prezentować kreacje albo występować w reklamach, i tak dalej. Stara śpiewka. Niektóre zaczynały karierę tutaj, w Stanach, niektóre są zupełnie zielone. Nie wykryliśmy niczego konkretnego, chociaż słyszeliśmy pogłoski, że niektóre z tych dziewczyn zniknęły. Pamiętam jeden taki wypadek, nawet rysopis zgadza się z tym, co mi powiedziałeś. Kimberly coś tam. Naprawdę nie pamiętam jej nazwiska. Jej ojciec jest kapitanem policji w Seattle, a jego najbliższy sąsiad to szef naszego biura w tamtym mieście. Zwróciliśmy się dyskretnie o pomoc do paru znajomych Japończyków, ale nic, cisza. — A ty sam co o tym myślisz? — nie ustępował Ryan. — A co mam myśleć, Jack? Zrozum, co chwila znika jakiś człowiek. Masa dziewczyn najzwyczajniej w świecie pakuje manatki i ucieka z domu, żeby szukać szczęścia gdzie indziej. Nie wiem, czy to zasługa feminizmu, czy zwyczajnie próbują coś osiągnąć w życiu, w każdym razie zdarza się to masowo. Kimberly Jakaś Tam ma dwadzieścia lat, w szkole szło jej dosyć słabo, a potem zniknęła. Nic nie wskazuje na to, że ktoś ją porwał. Jest pełnoletnia i może robić co chce, zgoda? Nie mamy nawet prawa wszczynać śledztwa w jej sprawie. Co z tego, że jej stary to glina, a sąsiad z przeciwka pracuje w Biurze? No, zgoda, przetrząsnęliśmy trochę nasze akta, ale nie trafiliśmy na żaden ślad, nic. Więcej się nic nie poradzi, nawet nieoficjalnie. Nie naruszono żadnego prawa, rozumiesz? — Chcesz mi powiedzieć, że jeśli zaginiona dziewczyna ma skończone osiemnaście lat, nic nie… — Właśnie, nie mogę. O ile nie ma poszlak, że zaginęła w wyniku przestępstwa. Nie mamy środków, żeby śledzić w tym kraju każdą osobę, której przyjdzie do głowy szukać lepszego życia bez opowiedzenia się mamie i tacie. — Nie odpowiedziałeś mi na pierwsze pytanie, Dan — zauważył Ryan. Jego gość wyraźnie się stropił.
— Ja też wiem, że są w tamtym kraju tacy, którzy lubią kobiety o okrągłych oczach i jasnych włosach. Fakt, że podejrzanie duży procent zaginionych dziewczyn to właśnie blondynki. Jak do tego doszliśmy? Nasi agenci pytali otoczenie, czy zaginiona farbowała włosy. Okazywało się przeważnie, że tak, ale tych zaginionych blondynek i bez tego jest taka liczba, że coś się tu nie zgadza. Moim zdaniem coś śmierdzi, ale mam za mało informacji, żeby mieć z czym ruszać. Po chwili milczenia Murray dodał: — Jeżeli to, o czym mówisz, wpływa jakoś na bezpieczeństwo kraju, to wtedy… Może… — To wtedy co? — Może druga firma umiałaby sprawdzić? Ryan pierwszy raz w życiu usłyszał z ust pracownika FBI poradę, żeby zwrócić się do CIA. Zwykle Biuro broniło się przed konkurencją z Langley do upadłego, z zażartością niedźwiedzicy walczącej o życie potomstwa. — Mów, mów, Dan — przynaglił Ryan. — W Japonii kwitnie wielki przemysł pornograficzny. Wystarczy się przyjrzeć tej produkcji, od razu widać, że większość dziewczyn to Amerykanki. Białe modelki, gołe jak trzeba, ale białe. Najbliższy kraj, z którego można je ściągać, to, oczywiście, Stany Zjednoczone. Domyślamy się, że część z tych dziewczyn zajmuje się nie tylko pozowaniem, ale nie wiemy niczego na pewno. Murray nie wspomniał o dodatkowej trudności: jeśli rzeczywiście coś się działo, nie sposób było liczyć na współpracę miejscowych organów sprawiedliwości. To zaś mogło oznaczać, że dziewczyny zniknęły na zawsze. Gdyby zaś się okazało, że podejrzenia są bezpodstawne, wieść o śledztwie z czasem przedostałaby się do brukowej prasy, dając początek nowej fali rasistowskich, sensacyjnych artykułów o Japończykach. — Wydaje mi się w każdym razie, że skoro Firma i tak ma tam swoich ludzi, niech im da dodatkowe zajęcie. W razie czego służę fotografiami. Niewiele ich, ale są. — Skąd tyle wiesz na ten temat? — Kierownik naszego biura w Seattle to Chuck O’Keefe. Dawniej był moim szefem. Prosił mnie, żebym poszedł z tą całą sprawą do Billa Shawa. Bili zgodził się na dyskretną sondę, ale jak mówię, niczego się nie dowiedzieliśmy, a Chuck ma sam i bez tego od cholery roboty. — Dobrze, porozmawiam z Mary Pat. A ty powiesz mi coś wreszcie? — Przepraszam, stary, ale nie mogę bez porozumienia z górą. Naprawdę. Kiedy za
Murrayem zamknęły się drzwi, Ryan zaklął w myśli. Czyżby do końca życia miał się potykać o cudze sekrety?
Z zewnątrz i z wewnątrz Działać w Japonii wcale nie było taką prostą sprawą, przeciwnie. Nawet jeśli się było z tej samej rasy, co Japończycy, a to dlatego, że tamtejsze społeczeństwo wcale nie jest aż tak spójne pod tym względem. Na początku zamieszkiwał tu lud zwany Ainu, dziś obecny tylko na Hokkaido, czyli najbardziej na północ wysuniętej wyspie kraju. Ainu nadal traktowano jak pierwotnych tubylców, czyli z podobnymi uprzedzeniami jakie w Australii występują wobec aborygenów. Oprócz tego w Japonii żyje spora mniejszość koreańska, której przodkowie znaleźli się tu na początku wieku jako importowana, tania siła robocza. Ameryka na podobnej zasadzie ściągała w tym samym czasie imigrantów na oba swe wybrzeża, z tą jednak różnicą, że w Japonii imigranci mogli otrzymać obywatelstwo dopiero z chwilą całkowitej integracji z miejscową kulturą, językiem i obyczajami. Zasada ta była tym bardziej dziwna, że genetycznie Japończycy stanowili odłam rdzennej ludności koreańskiej. Wynikom takich badań nie nadawano tu jednak rozgłosu, a każdy normalny obywatel kraju, gdyby go o to zapytać, z oburzeniem zaprzeczyłby takim pomówieniom. Dla Japończyka bowiem każdy cudzoziemiec, nawet z pobliskich krain, to gaidżin. Słowo to ma wiele odcieni znaczeniowych. Kurtuazyjnie tłumaczy się je jako „obcy”, lecz daje się ono odczytywać także jako „barbarzyńca” i „dzikus”. Chet Nomuri zastanawiał się, czy i starożytni Grecy mieli na myśli to samo, kiedy wymyślali słowo „barbarzyńca”. Śmieszyło go, że jako obywatel amerykański, jest stuprocentowym barbarzyńcą, choć w jego żyłach płynie wyłącznie japońska krew. W młodszych latach Nomuri buntował się i oburzał na rasistowskie obyczaje władz USA, wskutek których tak ucierpiała jego rodzina, lecz już po pierwszym tygodniu pobytu w krainie przodków zaczął tęsknić za południową Kalifornią. W Kalifornii życie było łatwiejsze i jakby bardziej spokojne. Chester Nomuri nie mógł wyjść ze zdumienia, że można prowadzić aż tak podwójne życie jak to, które stało się jego udziałem na miejscu. Zanim oddelegowano go do operacji DRZEWO SANDAŁOWE, przeszedł serię obowiązkowych testów. Zbadano też jeszcze raz jego przeszłość. Nomuri wstąpił do CIA zaraz po ukończeniu studiów na UCLA. Nie bardzo nawet wiedział, co go do tego skłoniło. Trochę chęć przeżycia czegoś ciekawego, trochę rodzinna tradycja służby… Na szczęście okazało się, że zajęcie bardzo mu odpowiada. W CIA pracowało się trochę jak w policji, a Nomuri uwielbiał książki i filmy kryminalne. Zajęcie było po prostu ciekawe, i kropka. Codziennie trzeba się było uczyć czegoś nowego, niczym na poglądowym kursie historii świata. Jedną z najbardziej wartościowych lekcji było to, iż Nomuri zrozumiał, jak
mądrym i przewidującym człowiekiem był jego własny dziadek-emigrant. Nomuri nie uważał Ameryki za kraj idealny, ale naprawdę wolał życie w USA niż w którymkolwiek z masy krajów, jakie poobjeżdżał. Cieszył się więc z wyboru dziadka, choć nadal nie miał zielonego pojęcia, co będzie robił w bardziej odległej przyszłości. Nie wiedziała tego oczywiście także Firma. Co będzie, nie wiadomo. Nomuri słyszał te słowa nie raz podczas miesięcy szkolenia, lecz nie mieściły mu się one w głowie. Jak to, nie wiadomo? Taka duża instytucja i nie wie, co dalej? Nomuri był za młody i zbyt mało doświadczony, by docenić, jak łatwo się pracuje w Japonii — przynajmniej w jego branży. Najłatwiej było oczywiście w kolejce dojazdowej. Nomuri dostawał gęsiej skórki na samą myśl o tłoku, jaki niezmiennie panował w wagonach. Trudno się było przyzwyczaić do życia w kraju o takiej gęstości zaludnienia. Nie było rady, człowiek nieustannie obijał się tu o innych. Nomuri domyślał się, że tutejszy bzik na punkcie higieny osobistej i dobrych manier stanowił w tych warunkach po prostu konieczność. Gdyby nie grzeczne maniery, wpadający na siebie ludzie dawno zaczęliby do siebie strzelać, niczym mieszkańcy gett dla amerykańskiej biedoty. Lodowata osobność tutejszych ludzi i niechęć, z jaką znosili cudze dotknięcia podobały się agentowi już dużo mniej. Studiując na UCLA Nomuri bez przerwy słyszał, że każdemu wolno robić, co mu się podoba, miejsca jest dosyć. W Japonii ta zasada najwyraźniej nie obowiązywała: tu po prostu nie było miejsca. W Japonii inaczej też traktowano kobiety. Urzędnicy dojeżdżający do centrum zatłoczoną kolejką podmiejską uwielbiali czytać miejscową odmianę komiksów, tak zwane manga. Najnowszym bestsellerem były rysunkowe przygody Rin-tin-tina, który nazywał się tak samo jak sympatyczny pies z amerykańskiego serialu obrazkowego sprzed lat, lecz który w japońskiej wersji miał kochankę — fakt, że okropną sukę — i nie dość, że z nią rozmawiał, to utrzymywał z nią, hmm, stosunki seksualne. Nomuri nie bardzo wiedział, co tutejsi widzą w historyjce, ale nie musiał daleko szukać przykładów popularności Rin-tin-tina. Obok niego siedział w wagonie starszy wiekiem facet w garniturze, zatopiony bez reszty w obrazkowych stronicach. Tuż obok stała kobieta, też, oczywiście, Japonka i z najzupełniej obojętną miną spoglądała przez okno. Czy widziała kynologiczną pornografię? Jeżeli nawet, to nie reagowała. Rywalizacja obu płci wyglądała chyba w Japonii zupełnie inaczej niż w Ameryce. Nomuri prędko przestał się nad tym zastanawiać, uznając, że nie o to chodzi i że przybył do Japonii w innym celu. Że się mylił w tej ocenie, okazało się jednak dopiero dużo później. I tym razem nie spostrzegł kuriera. Zgodnie z instrukcją jechał w trzecim wagonie kolejki,
w pobliżu tylnych drzwi. Stał uczepiony poręczy nad głową i czytał gazetę. Nie poczuł wcale, kiedy do kieszeni płaszcza wkładano mu kopertę. Jak zwykle, tak i tym razem dopiero po chwili Nomuri zdał sobie sprawę, że kieszeń stała się cięższa. Przy którejś z takich okazji odwrócił się nawet, by zidentyfikować pośrednika. Gdzie tam, ani poznać, kto zacz. Nomuri zrozumiał, że pracuje dla naprawdę fachowej firmy. Osiemnaście minut później pociąg wjechał na dworzec, a pasażerowie wysypali się z rozsuniętych drzwi niczym pozioma lawina, zakrywając ludzką falą całą ogromną przestrzeń hali dworcowej. Oddalony teraz o trzy metry urzędnik wetknął swą „powieść ilustrowaną” z powrotem do teczki i ruszył w stronę biura z miną także urzędowo obojętną, z pustym, obojętnym spojrzeniem. Nomuri także zapiął płaszcz i ruszył w swoją stronę. Ciekawe, jak brzmią nowe instrukcje? *** — Prezydent już wie? — Na razie nie. — Ryan zaprzeczył ruchem głowy. — To może warto by mu powiedzieć? — Mary Pat aż drgnęła. — Wszystko w swoim czasie. — Nie chcę narażać naszych ludzi tylko po to… — Narażać? — zdziwił się Jack. — Ja chcę tylko, żeby ten twój agent przewąchał sprawę, nie żeby się wychylał. Z notatek załączonych do jego meldunków zrozumiałem, że musi tylko zapytać, co tam nowego słychać. Jeśli w ich gronie, między kolegami, rozmawia się tak samo swobodnie jak u nas, chłopak naprawdę nie będzie się musiał narażać. — Zgoda, ale wiesz, co chciałam powiedzieć. — Zastępczyni dyrektora CIA do spraw operacyjnych przetarła zmęczone oczy. Dzień dłużył się w nieskończoność. Poza tym Mary Pat naprawdę niepokoiła się o swoich podwładnych, wzorem każdego dobrego szefa. Matczyne instynkty Mary Pat Foley docenił niegdyś nawet Drugi Zarząd KGB. Operacja DRZEWO SANDAŁOWE rozpoczęła się w sposób całkiem niewinny, o ile działalność siatki szpiegowskiej na obcym terytorium w ogóle może być czymś niewinnym. Poprzednią akcję na tym terenie CIA prowadziło wspólnie z FBI, a skutki okazały się wręcz opłakane. Japońska policja zatrzymała amerykańskiego obywatela nie dość że z walizką stanowiącą arsenał włamywacza, to jeszcze z paszportem dyplomatycznym w kieszeni. W takiej sytuacji status dyplomaty wcale nie ułatwia życia, przeciwnie. O sprawie zaczęły nawet pisać
gazety, lecz na szczęście prasa nie bardzo rozumiała, o co chodzi w tej aferze. Ktoś sprzedawał informacje, ktoś inny je kupował, co w tym dziwnego? Owszem, na teczkach z papierami widniał napis „tajne”, wielka rzecz. Tak czy owak, amerykańskie interesy ucierpiały wówczas na tyle poważnie, że tym razem obowiązywała podwójna ostrożność. — To ktoś dobry? — zapytał jeszcze Jack. Mary Pat rozchmurzyła się trochę. — O, doskonały, urodzony do tego zawodu. Nauczył się wtapiać w tło, ponawiązywał masę znajomości, użytecznych kontaktów, i tak dalej. Pomogliśmy mu założyć firmę, mamy z niej nawet, zdaje się, jakieś dochody. Aha, i zabroniliśmy mu ryzykować, pamiętaj. — Pamiętam, pamiętam. — Ryan także był już porządnie zmęczony. — Ale naprawdę dzieją się takie rzeczy… — Wiem, Jack. Poza tym czytałam to, co przysłał Murray. — I wierzysz, że to prawda? — zapytał Ryan, ciekawy reakcji Mary Pat. — Pewnie, że wierzę. Murray tak samo. — Mary Pat Foley zawiesiła głos. — A jeśli dowiemy się czegoś więcej, to co wtedy? — Wtedy pójdę ze sprawą do prezydenta. Może dojść do tego, że wyjmiemy stamtąd wszystkie osoby, które są jeszcze do wyjęcia. — Nie chcę! Nie chcę, żeby Nomuri ryzykował! — Mary Pat powiedziała to trochę zbyt głośno. — O, rany, Mary Pat, a kto mówi, że masz chcieć? I nie krzycz, dobra? Ja też jestem zmęczony. — I chcesz, żebym wysłała tam następną grupę, tak? Nomuri wystawi im tylko zwierzynę? — Jak to zorganizujesz, twoja sprawa. Ja jestem od tego, żeby ci mówić, co masz zrobić, a nie, w jaki sposób. No, przestań się boczyć, MP! Nagrodą za te słowa był nikły uśmiech i gest przeprosin. — Nie gniewaj się, Jack. Ciągle zapominam, że jesteś nowy w tym budynku. *** — Te paliwa mogą mieć różne zastosowania w przemyśle chemicznym — powoli tłumaczył Amerykaninowi rosyjski pułkownik. — Tak? No, to macie kupę szczęścia! — Amerykanin także był w randze pułkownika. — Bo my możemy nasze tylko spalić, i wytruć ludzi dymem, jeśli podejdą za blisko.
Spaliny z ciekłych paliw rakietowych to także nie wiosenny wietrzyk, lecz kiedy się nad tym zastanowić, naprawdę znalazłoby się dla nich parę zastosowań przemysłowych. Na razie jednak trzeba było opróżnić zbiorniki rakiety. Na oczach obu pułkowników technicy przeciągnęli gumowy wąż od zaworu przy kołnierzu wyrzutni (z dużymi literami PUSKATIEL) i podłączyli go do cysterny samochodowej. Ostatnia porcja czterotlenku azotu miała powędrować tą drogą do zakładów przeróbki utleniacza, inny wąż tłoczył już obojętny gaz do niższych zbiorników pocisku, wypychając żrące chemikalia na zewnątrz. Rakieta miała ścięty, tępy czub, gdyż głowicę zdemontowano. Amerykanie mogli sobie dokładnie obejrzeć miejsce, do którego wcześniej przymocowany był ładunek bojowy. Głowica jechała teraz na skrzyni ciężarówki, pod eskortą pięciu transporterów opancerzonych BTR-70, najpierw do magazynu, później do ostatecznego demontażu. Odzyskany z głowic pluton zakupiły na pniu Stany Zjednoczone. Zawarty w głowicach tryt miał pozostać w Rosji, zapewne z myślą o sprzedaży na wolnym rynku. Trytu używano nie tylko do produkcji bomb — także do powlekania świecących wskazówek i tarcz instrumentów pomiarowych. Na giełdach płacono za gram trytu około 50 tysięcy dolarów, więc zanosiło się, że Rosjanie nie stracą na tej transakcji. Amerykanin domyślał się, że to dlatego rosyjscy koledzy tak się palą do demontażu. Był to pierwszy demontowany pocisk SS-19 w całym, 53. Pułku Rakiet Strategicznych. Podziemna wyrzutnia była zarazem podobna i zupełnie różna od wyrzutni amerykańskich. Betonowa studnia była w obu wypadkach taka sama, ale Rosjanie wybudowali swoją w głębi lasu, podczas gdy wszystkie wyrzutnie amerykańskie znajdowały się zawsze na otwartym terenie. Obie strony myślały, że tak będzie bezpieczniej. Za to klimat był mniej więcej podobny. W Północnej Dakocie mocniej dokuczał wiatr, z racji otwartego terenu. W rosyjskiej bazie było z kolei zimniej. Po dłuższym czasie technicy zakręcili zawór i zwinęli gumowy wąż. Cysterna ruszyła przez las. — Mogę zerknąć? — zapytał amerykański pułkownik. — A, proszę bardzo. — Pułkownik rosyjskich strategicznych wojsk rakietowych machnął przyzwalająco ręką w stronę otwartej wyrzutni. Ba, posunął się wręcz do tego, że podał Amerykaninowi wielką latarkę. A kiedy po chwili zobaczył minę inspektora z USA, szczerze i głośno zarechotał, Pułkownik Andrew Malcolm miał ochotę dać mu w pysk. Na dnie betonowej studni, w
której stała rakieta, ujrzał w świetle latarki wielką kałużę wody, powleczonej warstewką lodu. Wywiad znów popełnił w swoich obliczeniach potworną pomyłkę. A z drugiej strony, któżby uwierzył takim wiadomościom? *** — Mamy kogoś wspierać? — zapytał Ding. — Ewentualnie. Ale skończy się chyba na tym, że zwiedzicie sobie Tokio i okolice. — Mary Pat Foley sama prawie uwierzyła własnym słowom. — Może jednak mimo wszystko coś nam powiesz? — John Clark znał życie. Inna sprawa, że skoro wraz z Chavezem tworzyli jeden z najlepszych zespołów w całej Firmie, mogli winić tylko siebie za nadmiar atrakcji. Clark spojrzał prędko na Chaveza. Ding przez ostatnich pięć lat zmienił się bardzo. Nie dość, że wydoroślał, to jeszcze skończył studia i był teraz o krok od dyplomu. I to w jakiej dziedzinie! Dyplom ze stosunków międzynarodowych, ni mniej, ni więcej. Gdyby wykładowcy dowiedzieli się przypadkiem, czym się zajmuje Ding po zajęciach, dostaliby pewnie zawału. Ale czy to wina Dinga, że w pojęciu kadry uniwersyteckiej stosunki międzynarodowe nie oznaczały bynajmniej gwałtów na co słabszych narodach? Chavez zastanawiał się nad tymi sprawami jeszcze w Afryce, aby umilić sobie nudne dni na pustyni, czytał zadany mu skrypt na zajęcia z historii. Oprócz historii i teorii Chavez musiał się jeszcze nauczyć ukrywania własnych uczuć, co nie przychodziło mu łatwo, zważywszy jego południowy temperament. Clark podejrzewał jednak, że część występów Dinga to zwykłe popisy na użytek kolegów z ośrodka szkoleniowego. Jak w każdej organizacji, również w CIA pracownicy starali się zdobyć reputację osób, z którymi się trzeba liczyć. John Clark nie musiał się o to martwić, bo kiedy wspominano go w rozmowach, zwykle czyniono to szeptem. Idioci wyobrażali sobie, że tym sposobem plotki i przezwiska nigdy nie dotrą do uszu Clarka. Ha, trudno się dziwić, że i Ding pragnął podobnej sławy. — Co, zdjęcia? — spytał Ding i najspokojniej w świecie wyjął z ręki Pat Foley plik fotografii Sześć ujęć. Ding przyjrzał się im po kolei i podał zdjęcia zwierzchnikowi. Równym głosem, nie kryjąc jednak lekkiego obrzydzenia, zapytał zaraz: — A kiedy ten Nomuri znajdzie kogo szukamy, razem z adresem i w ogóle, co wtedy? — Wtedy wy dwaj będziecie się musieli skontaktować z dziewczyną i zapytać ją, czy nie chce darmowego biletu do domu — odparła wicedyrektorka CIA. Nie musiała dodawać, że w Stanach czekałaby dziewczynę długa seria przesłuchań. Tak się składa, że CIA nie funduje
darmowych biletów. — Kogo mamy udawać? — zapytał z kolei Clark. — Jeszcze nad tym myślimy. Na razie nigdzie nie jedziecie, więc siedźcie tam i szlifujcie japoński. — Tam, czyli w Monterey? — domyślił się Chavez. Ośrodek językowy w Monterey mieścił się w najpiękniejszym chyba zakątku Ameryki, a o tej porze roku było tam po prostu wspaniale. — Posyłam was tam na dwa tygodnie. Japoński dniem i nocą. Odlatujecie dziś wieczorem. Waszym nauczycielem będzie Rosjanin. Oleg Juriewicz Lialin. Skądinąd major KGB, to znaczy w czasach, kiedy jeszcze u nas nie pracował. Prowadził siatkę w Japonii, kryptonim OSET. To on dał nam cynk, żeby założyć podsłuchy w samolocie, w Meksyku. Wtedy, kiedyście z Chavezem… — Ho, ho! — Ding aż pod skoczył. — Marnie by wtedy było bez tych jego informacji… Mary Pat Foley przytaknęła, ucieszona faktem, że jej młody adept tak szybko skojarzył oderwane fakty. — Właśnie. Lialin ma teraz miły domek nad samym morzem. Poza tym okazał się fantastycznym instruktorem japońskiego. Kto wie, może z tej przyczyny, że sam musiał go wykuć. Lialin okazał się dla CIA nader korzystnym nabytkiem, bo kiedy już wyciągnięto z niego wszystkie potrzebne informacje, skierowano go do ośrodka językowego sił zbrojnych USA w Monterey, gdzie pensję płacił mu Pentagon, nie biuro w Langley. — No, więc jedźcie. Zanim się nauczycie, jak się zamawia obiad i pyta, gdzie tu można siusiu, znajdziemy już dla was jakąś dobrą przykrywkę. Clark odwzajemnił uśmiech i wstał, świadomy że rozmowa skończona. — Do roboty! — I znów bronimy Ameryki. — Ding odłożył zdjęcia na biurko i roześmiał się, pewien że heroiczne czasy oblężenia to już odległa przeszłość. Clark także miał ochotę roześmiać się z dowcipu, lecz w porę przypomniał sobie coś, co sprawiło, że uśmiech zniknął z jego twarzy jak zdmuchnięty. *** Trudno było obwiniać Indie o złą wolę, skoro wszystkiemu winne były warunki
naturalne. Kraj czterokrotnie bardziej ludny od USA był zarazem trzy razy mniejszy od Stanów Zjednoczonych. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba to w jakiś sposób zmienić. Coraz liczniejsza ludność domagała się miejsc pracy, towarów w sklepach, słowem tego wszystkiego, co przypada w udziale reszcie świata. Z telewizorów, wszechobecnych nawet tam, gdzie panowało głębokie bezrobocie, Hindusi dowiadywali się, że można żyć inaczej, a co za tym idzie, domagali się zmian u siebie. Mechanizm był prosty: nie odmawia się życzeniom dziewięciuset milionów ludzi. Zwłaszcza, gdy należy się samemu do tej liczby. Wiceadmirał V. K. Czandraskatta rozmyślał nad całą tą sytuacją, siedząc w skórzanym fotelu, na mostku flagowego okrętu, lotniskowca „Viraat”. Rozpoczynając służbę, admirał poprzysiągł wypełniać rozkazy rządu, owszem, lecz przysięgał też służyć indyjskim ludom. Ludom, których przedstawicieli miał w tej chwili wokół siebie, w osobach oficerów i podoficerów pokładowych. Cała ta gromada okrętowych sygnalistów i bosmanmatów porzuciła zwyczajne życie na kontynentalnym półwyspie i przystąpiła do morskiej służby, w dodatku mocno się do niej przykładając — i nic dziwnego, skoro nawet mizerny żołd w indyjskiej marynarce był fortuną w porównaniu z przeciętną płacą w kraju, w którym bezrobocie sięga 20, a gdzieniegdzie i 25 procent. Nawet osiągnięcie samowystarczalności w produkcji żywności zabrało Indiom, zaraz… Równo ćwierć wieku. W dodatku kraj zawdzięczał to w dużej części dobroczynnym datkom w postaci zachodnich wynalazków agrotechnicznych, które zapewniały wprawdzie obfitość lecz drażniły zarazem ludzi, złych, że ich ojczyzna, choć starodawna i pełna uczonych głów, musi się aż tak dalece zdawać na innych. W takich warunkach nawet wdzięczność może stać się zadrą na duszy narodu. A poza tym, co dalej? Na całe szczęście indyjska gospodarka wydawała się łapać drugi oddech. Co z tego, skoro równocześnie kraj osiągał granice rozwoju. Indiom potrzebne były nowe źródła surowców, a przede wszystkim nowa przestrzeń życiowa. Tylko gdzie jej szukać? Na północy góry, najwyższe i najdziksze na świecie. Od wschodu kraj graniczył z Bangladeszem, państwem jeszcze bardziej gnębionym przez los, niż same Indie. Od zachodu czyhał przeludniony Pakistan, z którym Hindusi stoczyli niejedną wojnę religijną. Każdy konflikt z muzułmańskim Pakistanem groził w dodatku odcięciem Indii od dostaw arabskiej ropy naftowej. Admirał musiał więc uznać, że jego ojczyzna ma straszliwego pecha. Na razie Czandraskatta mógł na pocieszenie podnieść do oczu morską lornetę i zlustrować swoją eskadrę. Trzeba działać, bo w przeciwnym razie kraj czeka stagnacja, martwy zastój. Trzeba szukać
nowych dróg ekspansji… Czyli podboju. Tylko jak, skoro „nowy porządek światowy”, o którym wciąż się teraz słyszało, nie pozwalał Indiom na jakikolwiek krok w tym kierunku. Szlak ku wielkości i potędze zagradzały Indiom te same kraje, które w wyścigu między sobą odsądziły się daleko od reszty świata. Czy pozwolą teraz reszcie się doścignąć? Gdzie tam. Czandraskatta nie musiał daleko szukać, by znaleźć dowody takiego stanu rzeczy. Hinduska marynarka należała do najpotężniejszych na świecie, a jej wyposażenie kosztowało kraj mnóstwo ogromnych wyrzeczeń. Indyjskie okręty przemierzały jeden z siedmiu oceanów Ziemi, ten nazwany imieniem ich państwa… I co z tego, skoro całą armadę trzymała w szachu jedna zwykła grupa lotniskowcowa Marynarki USA? Świadomość własnej drugoplanowej roli bolała chyba najbardziej ze wszystkiego. Cokolwiek się chciało uczynić, najpierw trzeba było grzecznie poprosić Amerykę o pozwolenie. Amerykę, kraj, którego historia liczyła sobie raptem dwa stulecia? Tak, właśnie. Amerykę, noworysza, który nie musiał nigdy walczyć z Aleksandrem Macedońskim ani z chanami Mongolii. Kiedy Europejczycy trafili przez zupełny przypadek na Amerykę, nie szukali żadnej Ameryki — szukali drogi morskiej do Indii. Na mostku tymczasem kipiało. — Namiar radarowy, pozycja sto trzydzieści pięć, odległość sto czterdzieści mil — zameldował podoficer radiolokacji przez głośnik. — Idzie w naszą stronę, prędkość osiemset kilometrów na godzinę. Admirał wzrokiem odszukał oficera operacyjnego i skinął głową. Komandor Mehta natychmiast złapał za słuchawkę telefonu wewnętrznego. Eskadra znajdowała się daleko od cywilnych tras morskich i korytarzy powietrznych, a poza tym z radarowych danych wynikało jasno, co ukrywa się za nowym namiarem: czwórka amerykańskich myśliwców morskich F-18E Hornet operujących z pokładu któregoś z lotniskowców za południowo-wschodnim skrajem horyzontu. Jankesi nękali indyjską grupę dzień w dzień, rano i po południu, a czasami nawet w środku nocy, wszystko po to, by uzmysłowić rywalom, że amerykańska flota zna ich pozycję. Hinduski admirał natomiast nie wiedział o Amerykanach prawie nic. Jankesi także zdawali sobie z tego sprawę. Kilka minut później z pokładu doleciał świst zapuszczanych silników odrzutowych. Dwa Harriery podnosiły się pionowo w powietrze. Dobre samoloty, i z tego samego powodu kosztowne. Co z tego, skoro nie mogły się mierzyć z nadlatującymi maszynami amerykańskimi. Admirał wypuszczał dziś w powietrze cztery maszyny, po dwie z „Viraata” i z „Vikranta”. Miały
za zadanie przechwycić Amerykanów. Podczas takich spotkań piloci z dwóch flot machali do siebie przyjaźnie, lecz obie strony nie bardzo wierzyły w tę przyjaźń. — A gdyby tak uaktywnić nasz system przeciwlotniczy? Dalibyśmy im do zrozumienia, że mamy dosyć tych podchodów… — zaproponował cicho komandor Mehta. Admirał tylko się skrzywił. — Jeszcze czego. Na razie nie wiedzą prawie nic o naszych radarach, więc nie dostarczajmy im tych informacji na ochotnika. Hinduska marynarka trzymała w tajemnicy dokładne dane na temat częstotliwości i szerokości pasma własnych radarów, a amerykański wywiad najwidoczniej nie zadał sobie nigdy trudu, żeby wykraść te informacje. Mogło to oznaczać, że Amerykanie nie będą w stanie zagłuszyć ani oszukać radiolokatorów eskadry — w teorii, bo przy sprzęcie, jakim dysponowały siły morskie USA, rywalizacja była nierówna także i pod tym względem. Brak informacji wprowadzał jednak do gry dodatkowy czynnik niepewności, a przy tym jedyny atut Czandraskatty. Zamiast się denerwować, admirał spokojnie popijał herbatę. Każdy sposób jest dobry, by zaimponować podwładnym zimną krwią. — Zachowamy się jak zwykle. Wylecimy im na spotkanie, przywitamy się jak starzy znajomi, i tyle. Mehta zasalutował i bez słowa wyszedł, próbując nie okazać po sobie wściekłości. Jako główny oficer operacyjny eskadry musiał znaleźć sposób, w jaki w razie potrzeby dałoby się pokonać Amerykanów w starciu na morzu. Fakt, że zadanie takie było niemożliwe, nie zwalniał Mehty z obowiązku wykonania go co do joty. Nic dziwnego, że Mehta zaczynał mieć już tego wszystkiego serdecznie dosyć. Czandraskatta odstawił filiżankę i odwrócił się ku Harrierom, startującym właśnie z pokładu. — Jak tam nastroje wśród pilotów? — zwrócił się do szefa operacji powietrznych. — Trochę są już zmęczeni, ale latają bez zarzutu — odpowiedział z dumą oficer. Piloci z hinduskiego lotniskowca byli rzeczywiście świetni. Admirał często przysiadał się do nich w okrętowej mesie i przysłuchiwał się odprawom. W pojedynku powietrznym piloci indyjskich myśliwców mogli śmiało iść w zawody z lotnikami dowolnych Sił Powietrznych świata. Co więcej, mieli ogromną ochotę pokazać całemu światu, co potrafią. Co z tego, skoro w całej indyjskiej marynarce były tylko 43 myśliwce Harrier FRS 51. Na pokładach „Viraata” i „Vikranta” znajdowało się ich w sumie trzydzieści, dwa razy mniej, niż
maszyn na pokładzie jednego lotniskowca floty USA. A dlaczego? Dlatego, że Amerykanie pierwsi przystąpili do wyścigu, a kiedy w nim zwyciężyli, natychmiast ogłosili, że zawody skończone. Żadnej konkurencji. Słuchając radiowych meldunków swych pilotów, Czandraskatta powtarzał sobie, że wszystko to jest jedną wielką niesprawiedliwością. Tak nie można. *** — Zgoda, ale co z tego? Co mi chcesz powiedzieć? — Jack nadal nie rozumiał. — Chcę powiedzieć, że nas nabili w butelkę — wyjaśnił mu Robby. — Te ich pociski były takie, że co chwila trzeba je było przeglądać, konserwować, i tak dalej. A tu, proszę: okazuje się, że przez ostatnich parę lat nikt nawet nie zajrzał do silosów. Andy Malcolm dzwonił do mnie po południu. Przez satelitę, a jakże, miał w kieszeni telefon komórkowy. Na dnie szybu, który dzisiaj oglądał, było pełno wody. — Co to znaczy? — Ciągle zapominam, że się chowałeś pod kloszem. — Robby uśmiechnął się niepewnie, a może tylko powściągliwie, wiedząc z góry, że to, co powie, zrani Ryana. — Posłuchaj, Jack. Jeśli wydrążysz w ziemi studnię, prędzej czy później nazbiera się w niej woda, tak? Zgoda, więc skoro chcesz w tej studni trzymać coś cennego, na przykład pocisk strategiczny, musisz tam zamontować pompy. Woda na dnie wyrzutni oznacza, że tamci dawno przestali sobie zawracać głowę konserwacją. A woda z kolei oznacza wilgoć i parowanie. I korozję. W głowie Jacka nareszcie zaświtał straszny domysł. — Więc mówisz, że te rakiety… — Założę się, że nawet gdybyś się zesrał, i tak by nie wystartowały. Takie pociski są bardzo wrażliwe na korozję, a o naprawie na miejscu także nie ma mowy. Nie tylko ja tak myślę. Masz, czytaj — Robby rzucił Ryanowi na biurko teczkę z dokumentami. — Tu masz opinię działu planowania. — A szperacze? — Jack miał na myśli J-2. W Kolegium Szefów Sztabów za tym kryptonimem krył się wywiad wojskowy. — Tamci? Ciągle nie wierzą, ale sam się przekonasz, kiedy zajrzymy do następnych wyrzutni i znów zobaczymy to samo, w końcu uwierzą. Co, pytasz o moje osobiste zdanie? — Admirał Jackson wzruszył ramionami. — Wydaje mi się, że skoro Iwan pokazał nam, jak sprawy stoją, dotyczy to wszystkich rakiet, czy większości. Widać jasno, że mają to gdzieś.
Informacje wywiadowcze docierają z nader różnych źródeł. Wiedza, jaką dysponował stary praktyk w osobie Jacksona, była tym cenniejsza, że w odróżnieniu od zawodowych pracowników wywiadu, admirał interesował się obcą bronią jako praktyk i wiedział, jak ogromna przepaść dzieli wygląd poszczególnych egzemplarzy od ich przydatności. — A pamiętasz czasy, kiedy myśleliśmy że każdy ruski żołnierz ma trzy metry wzrostu? — Sam tak nigdy nie myślałem. Co tam wzrost, byle kurdupel, jak mu dasz karabin, może narobić w tobie dziurek — przypomniał przyjacielowi Robby. — To co, ile z nas wycyckali tym sposobem? — Pięć kawałków. — Nareszcie wiemy, na co idą ciężko zarobione pieniądze podatników. Zapłaciliśmy Ruskom okrągłe pięć miliardów dolarów za zdemontowanie rakiet, które inaczej i tak siedziałyby pod ziemią do usranej śmierci. Pyszny pomysł, doktorze Ryan. — Bob, oni naprawdę potrzebują tych pieniędzy. — A myślisz może, że ja nie potrzebuję? Wiesz, jak się muszę nagłówkować, żeby w ogóle pozwolić chłopakom trochę polatać? Myślisz, że paliwo mam za darmo? — Nawet w Waszyngtonie nie wszyscy rozumieli, że amerykańskie okręty i bataliony czołgów także mają swoje budżety. Dowódcy otrzymywali wprawdzie wszystkie materiały w naturze, nie za gotówkę, lecz zapasy, jakimi dysponowali, nie były nieograniczone. — Jack, my już naprawdę gonimy na resztkach. — Jak chcesz, Rob, to zaraz mu to powiem. Samemu przewodniczącemu Kolegium Szefów Sztabów, natychmiast… — Powiem ci w zaufaniu, Jack, że ze wszystkich kampanii szef zna się tylko na tych wyborczych. Aha, tylko czasem mu nie powtarzaj, że tak myślę, bo będziesz sobie musiał szukać innego instruktora do golfa. — To ile warto zapłacić Rosjanom za to, żeby się wycofali z gry? — Ryan spróbował innego sposobu, by ułagodzić Jacksona. — Ile warto? Na pewno nie warto płacić kosztem aż takich redukcji naszych sił. Nie wiem, ale może jednak sam już zauważyłeś, jak zredukowaliśmy Marynarkę? Mam 40 procent mniej jednostek niż kiedyś, a oceany wcale się nie skurczyły, nie myśl sobie. Wojska lądowe mają się trochę lepiej, to fakt, ale lotnictwo już nie. Piechota Morska też dostaje ochłapy, chociaż to właśnie oni muszą gasić pożary, kiedy paniczykom z Departamentu Stanu znowu się udaje coś
sknocić. — Nie do mnie ta mowa, Rob. — A właśnie, że do ciebie, Jack. Ty też nie rozumiesz, ile kosztuje nasz personel. Im mniej okrętów, tym dłuższe rejsy, a co za tym idzie, większe koszty. Znowu się porobiło jak w latach siedemdziesiątych: ludzie zaczynają uciekać z Marynarki, bo co to za życie? Trudno znikać na cały rok z domu, zostawiać żonę, dzieci… W lotnictwie mówią na takie sytuacje, że to przepustka do trumny. Kiedy tracisz doświadczonych ludzi, na ich miejsce przychodzą gówniarze. Musisz ich doszkolić, więc przy okazji od razu rosną koszty, a gotowość bojowa leci w dół, czy chcesz, czy nie chcesz. — Daj mi coś powiedzieć, Rob! Kilka dni temu sam wygłaszałem identyczną mowę jak ta twoja w drugim skrzydle tego budynku. Próbuję ci pomóc, naprawdę się staram. — Jack mówił to tonem doświadczonego wygi politycznego, tak jak Jackson wypowiadał się niczym doświadczony admirał. Nie uszło to uwagi ich obu. — Zaczęliśmy gadać jak dwa stare pierniki. — Fakt, że minęło parę ładnych lat, odkąd pływaliśmy razem… — Ryan zniżył głos prawie do szeptu. — Pamiętasz? Ja uczyłem historii, a ty modliłeś się co wieczór,. żeby ci się wyleczyła noga… — Coś za mało było tych modłów. Mam artretyzm kolan — wyjawił Robby. — Za trzy kwartały czekają mnie badania okresowe. Zgadnij, co to znaczy. — Że cię uziemią? — Jasne. Koniec z lataniem — przytaknął beznamiętnie Jackson. Jack wiedział jednak, jak bardzo musi przeżywać taką myśl ktoś, kto przez ponad dwadzieścia lat startował z lotniskowców. Tak fajnie szło, a tu nagle… Starość. Siwiznę we włosach można zwalić na karb genów, ale negatywny wynik badań oznaczał tylko jedno: trzeba będzie odnieść ciśnieniowy kombinezon do szafki, powiesić hełm na haku i przyznać się przed samym sobą, że to koniec. Całe wymarzone dorosłe życie, życie pilota, skończone. Jeszcze gorsze było wspomnienie uwag, które Jackson wygłaszał jako świeżo upieczony pilot na temat starszych oficerów, mamutów, dinozaurów… Boli, kiedy nagle trzeba samemu zostać mamutem. — Pomyśl, Rob, ilu znałeś gości, którym nie było dane dowodzić choćby dywizjonem. Dosługują się komandora, wychodzą ze służby po dwudziestu latach, jak Pan Bóg przykazał, i wożą nocną pocztę samolotami Federal Express.
— Powiedz mi jeszcze, że zarabiają lepszą forsę niż my. — Robby, trujesz, jakbyś już zdążył sobie wybrać trumnę! — Uwaga Ryana przełamała przygnębienie Jacksona, który nareszcie podniósł głowę i uśmiechnął się niepewnie. — Nie mogę tańczyć, to sobie chociaż popatrzę. Ale pamiętaj, stary: jeśli chcesz, żeby się nam udały te wszystkie sztuczki, które zaplanowałem, należy się nam pomoc z tej strony Potomaku. Mike Dubro to taki zręczny facet, że umiałby w locie złapać komara za jaja, ale on sam nie zrobi wszystkiego. Jego ludzie też nie. Rozumiemy się? — Owszem, mości admirale. Ale obiecać mogę na razie tylko tyle: kiedy będą szukali nowego dowódcy grupy lotniskowcowej, będziesz pierwszy w kolejce. Obietnica była z tych pisanych na wodzie, ale na razie Ryan i Jackson nie mogli zdziałać nic więcej. *** Przesłuchiwana była piątą osobą z listy. To, co przy okazji wyszło na jaw, naprawdę niepokoiło Murraya. Sporo przesłuchiwanych kobiet wyznało natychmiast, część ze wstydem, część zupełnie beznamiętnie, a część wręcz ze śmiechem, że zgodziły się pójść do łóżka z Edem Kealtym. Ważniejsze było jednak to, że pięć kobiet z listy zostało do tego w ten czy inny sposób zmuszonych. U piątej przesłuchiwanej dodatkowym czynnikiem okazały się narkotyki. Kobieta nie mogła się pogodzić ze świadomością, że dała się tak oszukać, ale myliła się sądząc, że tylko ją dotknął ten los. — I jak tam? — zapytał Bill Shaw, który pod koniec dnia sam także słaniał się na nogach. — Mamy wszystkie dowody w ręku. Proszę, tu masz nazwiska pięciu ofiar. Cztery żyją i mogą zeznawać. W dwóch przypadkach każdy sąd uzna okoliczności za klasyczny gwałt. Aha, nie wliczam nawet sprawy Lisy Beringer. W dwóch kolejnych przypadkach dochodzi używanie narkotyków na terenie instytucji rządowej. Zeznania zgadzają się słowo w słowo. Taka sama rozmowa, taka sama butelka z koniakiem, no, wszystko. — Jak je oceniasz jako świadków? — zapytał jeszcze dyrektor FBI. — Nie znajdziesz lepszych, zwłaszcza przy takiej sprawie. Chyba już pora coś z tym zrobić — dodał Murray. Shaw przytaknął na znak zgody, bo nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie da się w nieskończoność utrzymywać śledztwa w tajemnicy. Niektóre spośród przesłuchiwanych osób łatwo się domyślają, że sprawa musi mieć szerszy zasięg, niektóre poczuwają się mimo wszystko do tego, by ostrzec osobę, w której sprawie prowadzi się
śledztwo, niektóre chcą po prostu skorzystać na tym i zaskarbić sobie wdzięczność oskarżonego. Wiceprezydent mógł być pospolitym przestępcą, ale nie przestawał przez to dysponować sporą władzą i potrafił się odwdzięczyć za każdą przysługę. Kto wie, czy dawniejszymi czasy FBI w ogóle udałoby się ruszyć śledztwo z miejsca. Zdarzało się przecież, że jedna cicha przestroga ze strony prezydenta kraju albo prokuratora generalnego zamykała wszystkim usta. Po co śledztwo, czy nie lepiej załatwić sprawę między sobą, jak dżentelmeni? Na szczęście tym razem FBI działało za pełną wiedzą i zgodą prezydenta, prokuratura generalna współpracowała aż miło, a i waszyngtońska atmosfera była zupełnie inna niż dawniej. — To załatw z przewodniczącym komisji, żebyśmy mogli… — I co jeszcze? — powstrzymał przełożonego Murray. — Może od razu urządzimy konferencję prasową i przedstawimy po kolei cały materiał dowodowy? Wyjdzie na to samo. Zgryźliwość agenta była uzasadniona o tyle, że z chwilą, gdy politycy poznają materiał dowodowy — w tym przypadku sprawę trzeba było przedstawić przewodniczącemu kongresowej komisji wymiaru sprawiedliwości — przecieki do prasy stawały się nieuniknione. Murray i jego ludzie mogli zdziałać tylko tyle, że przedstawiając sprawę późno po południu, nie dawali pola do popisu porannym gazetom. FBI narażało się na gniew redaktorów naczelnych „The York Times” i „Washington Post”, ale trudno. Śledztwo dotyczyło sprawy kryminalnej, nie cywilnej, więc wszystko, co się z nim wiązało, było poufne. Do chwili rozpoczęcia procesu FBI miało obowiązek chronić oskarżonego jeszcze staranniej niż wszystkie jego ofiary. I żadnych przecieków do prasy. — Urządzimy spotkanie u nas — podjął decyzję Bili Shaw. — Poproszę prokuratora generalnego, żeby sam zadzwonił do komisji i ustalił z przewodniczącym datę. Może przez ten czas uda się utrzymać sprawę w tajemnicy, nie wiem. Aha, no więc co ci dokładnie powiedział prezydent? — Nie chował głowy w piasek, to na pewno — ocenił postawę Durlinga zastępca wicedyrektora FBI. — A co powiedział? „Przestępstwo jest przestępstwem,” dokładnie tak się wyraził. I kazał nam nie puszczać pary z gęby, na ile to tylko możliwe. Dokładnie, jak się spodziewałeś. — I słusznie. Będę mu osobiście meldował o postępach. *** Nomuri swoim obyczajem od razu przystąpił do zadania. Dzisiejszego popołudnia jak
zwykle spotkał w łaźni swoją gromadkę zaprzyjaźnionych urzędników. Pomyśleć, że inni agenci muszą się czołgać w błocie, a tu, proszę, siedzi sobie człowiek w wielkiej drewnianej balii, i jeszcze mu za to płacą. Co ważniejsze, nie trzeba się wcale pocić nad wyciąganiem z ludzi informacji. Zastępowała w tym Nomuriego wielka butla sake, która do połowy opróżniona stała na samej krawędzi drewnianej niecki. — Po coście mi mówili o tej okrągłookiej. Wiecie, której… — bąknął Nomuri nie odmykając oczu. Całym ciałem chłonął pulsowanie gorącej wody. Przy tej temperaturze woda obniżała ciśnienie krwi i wyzwalała swego rodzaju euforię, leciutki rausz, od którego rozwiązywały się języki. Do tego dochodziły jeszcze efekty alkoholu. Nie jest tajemnicą, że wielu Japończyków dzieli z resztą Azjatów swoistą skazę genetyczną, która polega na niskiej odporności na alkohol. Lekarze nazywają ten stan „patologiczną intoksykacją”, choć laicy wolą mówić o słabej głowie. Brak tolerancji na alkohol ma przyczynę w niedostatku pewnej grupy enzymów. Już parę łyków wystarczy, by pijący ululał się do reszty. Na swoje szczęście Nomuri miał wszystkie geny na miejscu. — A czemu ci to przeszkadza? — zapytał od drugiego skraju niecki Kazuo Taoka. — Jak to czemu? Temu, że teraz ciągle tylko myślę o tej białej wiedźmie! — odparł Nomuri dobrodusznym tonem. Zaletą łaźni było to, że z miejsca było się tu z wszystkimi za pan brat. Mężczyzna, który tkwił w wodzie zaraz obok agenta, porozumiewawczo potarł się w ciemię. Inni poszli za jego przykładem. — I co, chciałbyś się pewno dowiedzieć, co było dalej? Nomuri nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto wypowiedział te słowa. Wszyscy nachylili się bliżej, by niczego nie uronić. — Takiś ciekawy? — ciągnął głos. — A przecież naprawdę miałeś rację. Białe mają za duże stopy i za duże biusty, i nie mają pojęcia o dobrych manierach… Fakt, że tego i owego da się je nauczyć. — Drażnisz się z nami, tak? — Któryś ze słuchaczy udawał zagniewanego. — Tak wam pilno? A napięcie dramatyczne? Wszyscy kąpiący się zarechotali. — Prawda, prawda. Białe mają za duże biusty. Marna to uroda, ale trudno, w życiu trzeba się czasem poświęcić. Co tu zresztą kryć, widziałem już gorsze kalectwa niż za duży biust… Nomuri podziwiał gawędziarski talent kompana z łaźni. Prawdziwy z niego bajkopisarz. Nie przerwał nawet wtedy, gdy z kolejnej butelki wyskoczył korek, a jeden z mężczyzn napełnił
porcelanowe kubeczki. Przepisy zabraniały picia alkoholu na terenie łaźni, lecz nawet słynąca z przestrzegania prawa Japonia czyniła tutaj wyjątek. Nomuri sięgnął po kubeczek i, nie odmykając oczu, słuchał opowieści. W jego myślach nabierał już kształtu rysopis dziewczyny, rzeczywiście odpowiadający zdjęciu i szczegółom, jakie przekazano mu rano w pociągu. Na razie Nomuri nie miał całkowitej pewności, bo podobnie mogły wyglądać tysiące białych dziewczyn. A w ogóle, to nie było się czym przejmować: jeśli ktoś szuka szczęścia w taki sposób, jak Amerykanka z opowieści, nie ma rady, musi ryzykować. Jeśli uda jej się pomóc, fajnie, a jeśli się nie uda, wtedy trudno. Nowe zlecenie dziwnie odbiegało od dotychczasowych zadań z centrali, ale przy okazji pomagało agentowi zdobyć zaufanie kompanów z łaźni. Może uda się dzięki temu wyciągnąć z nich jeszcze naprawdę ważne informacje? *** — Nie mamy wyjścia! — mówił tymczasem inny Japończyk w kolejnej łaźni, skądinąd podobnej do pierwszej i niezbyt od niej odległej. — Bez was nie damy sobie rady. Piątka słuchaczy nawet się nie zdziwiła. W tej chwili chodziło już tylko o to, który z nich pójdzie na dno jako pierwszy. Los zechciał, że wypadło akurat na człowieka, który prosił o pomoc. Nie umniejszało to jego hańby, bo nie da się prosić o wsparcie bez jednoczesnej utraty twarzy. Pozostali współczuli mu, lecz nie okazywali tego najmniejszym gestem. Nie tylko zresztą współczuli: bali się tak samo jak on. Skoro katastrofa dotknęła pierwszego spośród nich, następne kataklizmy były już tylko kwestią czasu. Tylko kto następny? Zwykło się uważać, że inwestowanie w nieruchomości pociąga za sobą najmniejsze ryzyko ze wszystkich. Nieruchomości da się dotknąć, obmierzyć, zabudować, pokazać innym. Japonia miała niewielkie terytorium i chociaż bez przerwy starano się tu wydrzeć morzu nowe kawałki pod zabudowę czy pasy startowe lotnisk, ogólna zasada obowiązywała tu w dwójnasób: przy tak ograniczonej podaży każda transakcja kupna gruntów musiała się opłacić. Ceny mogły iść wyłącznie w górę. Ogólną zasadę wypaczały jednak w Japonii specyficzne warunki lokalne. Politykę gospodarowania ziemią stawiało na głowie potężne ugrupowanie rolników, cieszących się specjalnymi prawami i dysponujących własnymi grupami nacisku. Nic dziwnego, że często można tu było oglądać warzywne poletka w samym środku gęstej, podmiejskiej zabudowy Cała Japonia miała mniej więcej taką samą powierzchnię, co Kalifornia. Co gorsza, pod uprawę nadawała się tylko niewielka część jej powierzchni — ta sama część, która nadawała się zarazem
najlepiej pod zabudowę. Skutkiem tego wszystkiego większa część ludności kraju mieszkała stłoczona w kilku olbrzymich aglomeracjach miejskich, gdzie ceny mieszkań były wręcz niebotyczne. Ceny lokali tylko w Tokio miały większą wartość niż cała ziemia na terenie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych. Wszyscy godzili się z tym absurdalnym stanem rzeczy i brali go za najnaturalniejszy w świecie, choć rynek japońskich nieruchomości był taką samą fikcją jak niebotyczne ceny tulipanów podczas siedemnastowiecznego szaleństwa, jakie dotknęło na tym punkcie Holandię. Znów jednak, tak samo jak w Ameryce, japońska gospodarka opierała się głównie na ludzkiej wierze, że wszystko dzieje się normalnie. Wierzono w to już od dwóch pokoleń, dzięki czemu oszczędni Japończycy byli skłonni odkładać sporą część zarobków na kontach oszczędnościowych. Wkładami dysponowały oczywiście banki, a ponieważ kwoty były olbrzymie, japońscy finansiści mogli hojną ręką udzielać pożyczek, i to na niewielki procent, bo kapitału było pod dostatkiem. Korzystając z niskiego oprocentowania, firmy inwestycyjne kupowały ziemię i budowały na niej, choć w każdym innym kraju przy tych cenach musiałyby dawno zbankrutować. A ponieważ wszystko opierało się na ludzkiej wierze, cały proces pociągał za sobą niebezpieczne konsekwencje. Nieruchomości o sztucznie zawyżonych cenach oddawano z kolei pod zastaw hipoteczny, biorąc na tej podstawie następne pożyczki i inwestując w papiery wartościowe. Skądinąd przewidujący i inteligentni japońscy biznesmeni z biegiem czasu zbudowali więc sobie wielki domek z kart, wspierany przekonaniem, że działki budowlane na obszarze Tokio są razem wzięte więcej warte niż cała Ameryka od Bostonu po San Diego. Nic dziwnego, że japońscy nabywcy uważali nowe amerykańskie posiadłości za bajecznie tanie, przynajmniej wtedy, gdy wchodzili w ich posiadanie. Zimny prysznic przyniósł ze sobą dopiero początek lat dziewięćdziesiątych. Najpierw zachwiała się japońska giełda, przez co skurczyły się z miejsca zyski inwestorów. Aby pokryć straty z tego tytułu, część finansistów zaczęła dochodzić do wniosku, że warto by sprzedać część posiadanych gruntów i nieruchomości. Natychmiast tez dotarło do wszystkich, że przy takiej podaży nikt nie będzie miał ochoty płacić ceny wywoławczej, jako hmm, powiedzmy, niezbyt realistycznej. W ofertach można było przecież przebierać teraz do woli. Pojedyncza karta, podtrzymująca całą resztę domku, odfrunęła na bok. Teraz wystarczył byle powiew wiatru, by wszystko runęło. Bonzowie przemysłu woleli na wszelki wypadek nie dopuszczać do siebie takich myśli.
Teraz jednak nie sposób już było robić dobrej miny. Zebrani w łaźni mężczyźni znali się i współpracowali ze sobą od wieków. Kiedy Kozo Matsuda cichym głosem, lecz z godnością zwierzył się im ze swych kłopotów finansowych, wszyscy zdali sobie sprawę, co czai się na nich tuż za horyzontem najbliższej przyszłości. Obecni pośród nich bankierzy mogli, oczywiście, zaoferować Matsudzie pożyczkę, ale za godziwy procent, godziwy, czyli znacznie wyższy niż dawniej. Przemysłowcy mogli mu obiecać, że wstawią się za Matsuda u członków gabinetu rządowego, ale tu z kolei każdy nagły manewr dodatkowo pogrążał giełdę, na czym tracili wszyscy bez wyjątku. Zgoda, przyjaciołom pomaga się w biedzie, choć ratowani przypłacają to hańbą przez resztę życia. Matsuda mógł poza tym próbować po cichu, bez rozgłosu, wystawić na sprzedaż któryś ze swych niebotycznych biurowców, w nadziei, że ktoś zdecyduje się wyłożyć godziwą sumę. Słaba była to jednak nadzieja, zwłaszcza w czasach, kiedy żaden z obecnych sam nie zdecydowałby się na podobny zakup. „Godziwe” czyli stare ceny przeradzały się w fikcję rodem z powieści Julesa Veme’a. Niepewnie czuli się nie tylko inwestorzy — także bankierzy zaczynali się trząść o pieniądze zdeponowane na ich kontach. Kwoty, które i tak istniały tylko na papierze albo w pamięci komputerów, zaczynały znikać jak zaczarowane. Sytuacja była niewesoła i trzeba było jej w jakiś sposób zaradzić, tylko w jaki? Na razie wystarczało pomóc Matsudzie, choć oczywiście nie za darmo. Na przykład wspomóc Matsudę pożyczką. Zasadniczy problem polegał jednak na czymś jeszcze innym. Kolejne pożyczki tylko nakręcały niebezpieczną sytuację na rynku finansowym. Jeszcze chwila, a papierowy domek runie i pogrzebie cały kraj. Szóstka mężczyzn zgodnie zapatrzyła się w wodę, byle tylko nie patrzeć sobie w oczy. Japońska tradycja zakazywała okazywania strachu, a przecież dziś każdy z nich czuł właśnie strach. Strach tym większy, że to przecież oni, finansiści, bankierzy i inwestorzy, zawinili nieszczęściu. To oni sprawowali feudalne rządy w konsorcjach przemysłowych, kierując się zasadą żelaznej ręki, jakiej nie powstydziłby się niegdyś sam J. P. Morgan. Ponieważ sprawowali władzę, przyzwyczaili się przy okazji do życia w luksusie. Wiedzieli zarazem, że jeśli się coś stanie, będą za wszystko odpowiadać własną głową. To oni, nie kto inny, podejmowali decyzje, a jeśli decyzje okazały się błędne, oznaczało to koniec. W japońskim społeczeństwie zawieść publiczne zaufanie oznaczało wydać na siebie wyrok śmierci. — Yamata-san miał rację — odezwał się cichym głosem jeden z bankierów. — Nie
potrzebnie mu się sprzeciwiałem. Pozostali, zdumieni taką odwagą cywilną, przytaknęli zgodnie. — Ha! Kiedy zapadła cisza, któryś z nich dodał jeszcze: — Tylko co dalej? Musimy się poradzić Yamaty. *** Model okazał się takim przebojem, że zakłady musiały zacząć pracować na dwie zmiany. Fabrykę zbudowano wśród wzgórz stanu Kentucky. Wielka hala miała powierzchnię pięćdziesięciu hektarów pod jednym dachem. Wokół hali rozpościerały się parkingi, jeden dla samochodów załogi, a drugi dla gotowych wyrobów. Ten drugi parking wyposażono ponadto w rampę załadunkową dla ciężarówek i rampę kolejową. Cresta stanowiła najnowszą ofertę na rynkach motoryzacyjnych USA i Japonii. Nowy model nazwano tak na cześć toru saneczkowego w szwajcarskim St. Moritz, tego samego, na którym podczas urlopu nieco podchmielony japoński dyrektor firmy, dla zakładu, zgodził się wsiąść na sanki. Jazda szła mu wspaniale, ale tylko do momentu, w którym Japończyk dotarł do słynnego Zakrętu Śmierci. Oczywiście wyleciał z toru niczym kamień wypuszczony z procy, a przy lądowaniu pokiereszował sobie staw biodrowy. Już w szpitalu Japończyk uznał, że nazwa tak niebezpiecznego toru będzie świetnie pasować do modelu, który na razie znajdował się tylko w stadium projektów wstępnych. Jak każdy wyrób japońskiej motoryzacji, Crestę zaprojektowano naprawdę po mistrzowsku.
Wóz
miał
niewysoką
cenę,
przedni
napęd,
zrywny
lecz
oszczędny,
czterocylindrowy silnik o szesnastu zaworach, a we wnętrzu mieściły się swobodnie dwie dorosłe osoby i trójka dzieci. Pismo „Motor-Trend” z miejsca okrzyknęło Crestę „samochodem roku”. Odetchnął też japoński wytwórca, któremu od trzech lat kurczyła się sprzedaż, głównie z tej przyczyny, że zakłady w Detroit znów zaczęły być konkurencyjne wobec Japonii. Jako najpopularniejszy model dla młodych rodzin, Cresta sprzedawała się tak dobrze, iż choć produkcja trwała równocześnie w Japonii i w USA, ustawiano się po ten samochód w kolejce. Amerykański zakład mieścił się o pięćdziesiąt kilometrów od Lexington w stanie Kentucky i był jednym z najbardziej nowoczesnych na świecie. Załoga, choć nie zrzeszona, otrzymywała dokładnie takie same stawki, jak ich koledzy, którzy należeli do związków zawodowych UAW. Związkowcy raz i drugi próbowali wejść do zakładów, lecz za każdym
razem dostawali od robotników w referendum mniej niż 40 procent głosów. UAW uznało to za przejaw oczywistej głupoty i machnęło ręką na całą sprawę. Nowoczesna produkcja graniczy zwykle z bajką. Tak było i tutaj: z jednego końca do hali wjeżdżały kontenery z częściami, z drugiego wyjeżdżały gotowe auta. Niektóre z części produkowano nawet na miejscu, w Stanach Zjednoczonych, choć ich udział w produkcji był mniejszy, niżby sobie tego życzyły władze. Zimą, gdy zaczynało się rwać zaopatrzenie, nawet dyrektorzy wzdychali do pewnych dostaw z innych stanów USA, bo sztormy na Pacyfiku opóźniały rejsy, a nawet jednodniowa zwłoka ograniczała posiadany zapas materiałów do minimum. Popyt na Cresty utrzymywał się tymczasem w dalszym ciągu, a nawet wzrastał. Kontenery z częściami docierały do Kentucky koleją z amerykańskich portów na obu wybrzeżach. Zapasy składano tuż obok linii produkcyjnej, zawsze w minimalnej ilości: tak było oszczędniej. Większość prac przy taśmie wykonywały roboty przemysłowe, lecz dotyczyło to przeważnie zajęć nudnych i jednostajnych. Poza tym nic nie zastąpi oczu i rozumu wykwalifikowanego robotnika. Dzięki znakomitej wydajności, jaką osiągnęły zakłady, Cresta mogła być tańsza od innych marek. Z kolei robotnicy nie musieli się martwić o brak zajęcia, a dzięki ciągłej pracy w nadgodzinach stali się pierwszą w tej części kraju grupą ludności, która nie musiała się martwić o jutro. Nic dziwnego, że amerykańska załoga pracowała co najmniej tak samo dobrze jak jej japoński odpowiednik po drugiej stronie Pacyfiku. Japoński nadzór zdawał sobie z tego sprawę i we wnioskach do dyrekcji pisał nawet, że Amerykanie wnoszą więcej ulepszeń niż ich koledzy spod Tokio. Tylko w tym roku robotnicy z taśmy zgłosili dziesięć wniosków racjonalizatorskich, które zaraz też wdrożono w zakładach dziesięć tysięcy kilometrów po drugiej stronie globu. Japońskim nadzorcom także zasmakowało życie po amerykańsku. Już na samym początku oszołomiła ich wolna przestrzeń i niskie ceny, więc chociaż życie z dala od rodzinnego kraju miało swoje oczywiste wady, Japończycy prędko się przyzwyczaili. Po pewnym czasie nie mogli już sobie wyobrazić egzystencji bez sobotnich przyjęć, partyjek golfa z miejscowymi prawnikami, wypadów do McDonalda i zwykłej gościnności, z jaką się spotkali. Japońskie dzieci grały teraz z amerykańskimi kolegami w piłkę i baseball, a miejscowa stacja telewizji kablowej dodała do swej oferty łapany z satelity tokijski program NHK, dzięki czemu dwieście nowo przybyłych rodzin mogło zapomnieć o oddaleniu od kraju. Japończycy pomagali rodzimej korporacji osiągnąć zyski, choć mizerne: Cresty produkowane pod Tokio były, jeśli chodzi o faktyczne koszty, znacznie droższe od amerykańskich. Częściową przyczyną była
niesłychana wydajność zakładów w Kentucky, po części zaś przyczyniał się do tego zwyżkujący kurs jena wobec dolara. Zdecydowano się więc rozbudować zakład o sześćdziesiąt procent, dobudować kolejną halę i wprowadzić pracę na trzy zmiany. Wszystko to musiało się niekorzystnie odbić na kontroli jakości. Biorąc pod uwagę konkurencję z Detroit, Japończycy nie chcieli iść na takie ryzyko. Nie mieli jednak wyjścia. Przy samym początku taśmy montażowej para robotników mocowała do klatek nadwozi zbiorniki paliwa. Pierwszy robotnik wyciągał kolejne zbiorniki z kartonów, w których przyjechały i układał je na wózku. Drugi robotnik podnosił zbiorniki z wózka i umieszczał je za pomocą plastikowych zatrzasków na właściwym miejscu. W ruch szły mechaniczne śruby i zgrzewarka, po czym nadwozie ruszało dalej, już z przymocowanym zbiornikiem paliwa. Kobieta, która prowadziła magazyn części zauważyła, oczywiście, że kartony ze zbiornikami paliwa są wilgotne i rozmiękłe. Kiedy powąchała tekturę, wyczuła morską sól. Przy załadunku nie zamknięto dokładnie drzwi kontenera, w którym jechały zbiorniki. Całe szczęście, że przed wysyłką dokładnie zapieczętowano otwory w zbiornikach paliwa. Poza tym blacha była cynkowana i powlekana epoksydem, więc wilgotność nie powinna mieć znaczenia. Morska woda rozmoczyła tylko piętnaście czy dwadzieścia kartonów. Kobieta zastanawiała się nawet, czy powiedzieć o tym brygadziście, ale akurat nie było go w pobliżu. Sama też miała upoważnienie, by w razie konieczności zatrzymać linię produkcyjną — w bardziej tradycyjnych zakładach robotnicy mogli tylko robić swoje — ale ponieważ pracowała od niedawna, nie chciała tego robić bez konsultacji. Dłużej nie mogła się zresztą zastanawiać, bo musiała dostarczyć ludziom z produkcji kolejną partię części. Od taśmy ktoś gwizdał już, by się pośpieszyć. Trudno, chyba nic się nie stanie, prawda? Pracownica magazynu umieściła kolejny zbiornik paliwa na przenośniku, a otwierając następny karton zapomniała o całym wydarzeniu. Nie domyślała się, oczywiście, że przed chwilą wydała wyrok śmierci na jedną, a po części nawet na trzy amerykańskie rodziny. Dwie minuty później zbiornik paliwa przylegał już ściśle do blaszanego dna przyszłej Cresty. Montowany samochód przesuwał się od stanowiska do stanowiska w kierunku otwartych drzwi, niewidocznych z tej części hali. Nadwozie wzbogacało się o kolejne elementy, by wreszcie opuścić zakład jako jaskrawoczerwona Cresta zamówiona już przez rodzinę z miejscowości Greenville w stanie Tennessee. Kolor wymyśliła sobie żona kupującego, Candice Denton. Pani Denton urodziła właśnie trzecie dziecko, tym razem syna. By to uczcić, jej mąż, Pierce Denton, zdecydował się po raz pierwszy w życiu sprawić rodzinie nowiuteńki samochód.
Do tej pory kupowali zawsze używane. Zakup nieomal przerastał ich możliwości finansowe, ale potrzeby rodziny były ważniejsze od długów. Coś się przecież wymyśli. Pierce Denton załatwił więc kredyt i zamówił Crestę. Następnego dnia samochód załadowano na naczepę ciężarową i odwieziono do punktu sprzedaży w Knoxville. Tego samego popołudnia Pierce Denton dowiedział się, że może się zgłosić po kluczyki. Z odbiorem wozu trzeba było poczekać jeszcze dzień. Opóźnienie w dostawie wyniosło więc w sumie tydzień. Trudno, ludzie naprawdę zabijali się o nowe Cresty. Sprzedawca dokładnie sprawdził stan techniczny samochodu oraz zatroszczył się o rejestrację i ubezpieczenie. Już zupełnie gratis dorzucił do Cresty pełen zbiornik paliwa i tym sposobem przypieczętował los, na który złożyły się całe dziesiątki rozmaitych czynników.
Katalizator Szło im tym trudniej, że pracowali w nocy i nawet blask reflektorów — których były całe tuziny — nie wynagradzał braku tego, co słońce zsyła w dzień za darmo. Sztuczne oświetlenie powodowało, że wszędzie się roiło od dziwacznych cieni. Na domiar złego obsługa także rzucała cienie i co chwila rozglądała się w pomieszaniu, sprawdzając, co się dzieje. A wszystko to ze szkodą dla zadania. Każda z rakiet nośnych SS-19/H-11 spoczywała w specjalnej osłonie. Plany konstrukcyjne osłony — zwanej kokonem — stanowiły nierozdzielną część planów oryginalnego pocisku. Japończycy otrzymali rysunki kokonów trochę przypadkowo, bo skoro zapłacili za projekt samej rakiety, dostała im się reszta planów z szuflady. Zdaniem głównego inżyniera przypadek okazał się zbawienny: gdyby nie to, nikomu nie przyszłoby przecież do głowy domagać się takich drobiazgów. Rosjanie zaprojektowali SS-19 jako międzykontynentalny pocisk balistyczny o zastosowaniu ściśle wojskowym. Ze względu na specyfikę kraju, rakietę obmyślono tak, by mogła ją bez przeszkód obsługiwać ekipa źle wyszkolonych, niezdarnych sołdatów z poboru, japoński inżynier dopatrywał się tu prawdziwego rosyjskiego geniuszu. Jego ziomkowie prześcigali się bądź co bądź w coraz to bardziej finezyjnych, technicznych subtelnościach, choć przecież przy tego rodzaju zastosowaniach jak obecne, brutalna siła ma większą rację bytu niż finezja. Rosjanie musieli stworzyć broń odporną na klimat i złą obsługę. Zbudowali więc wokół każdej rakiety kokon, pojemnik do transportu i ładowania, chroniący pociski przed uszkodzeniem. Dzięki takiemu rozwiązaniu robotnicy przy taśmie w zakładach rakietowych mogli spokojnie umieścić w środku wszystkie potrzebne urządzenia, a całość zapakować i wysłać w pole, gdzie żołnierze podnosili pocisk i opuszczali go pionowo do studni podziemnej wyrzutni. Następnie trójka specjalistów podłączała do rakiety zasilanie i moduły telemetryczne. Zabieg przypominał prostotą ładowanie pocisku do lufy karabinu. Nikt nie wymyślił lepszego sposobu obsługi pocisków strategicznych dalekiego zasięgu: nawet Amerykanie, którzy skopiowali rosyjski system na użytek własnych rakiet MX Peacekeeper, zlikwidowanych już co do jednej w myśl postanowień traktatów rozbrojeniowych. Dzięki kokonom można było przewozić pociski bez obawy, że uszkodzi się coś w ich wnętrzu. Kokon pełnił tę samą rolę, co chitynowy pancerz żuka i był niezbędny dlatego, że choć rakieta sprawiała wrażenie potężnej i groźnej, w rzeczywistości była niesłychanie delikatna i wiotka. Kokon posiadał specjalne zaczepy, pasujące
do zaczepów w kołnierzu silosu wyrzutni. Zahaczało się go, podnosiło do pionu i opuszczało w głąb studni, a cały zabieg zabierał dziewięćdziesiąt minut. Tak przynajmniej głosił radziecki regulamin. W tym przypadku obsadę wyrzutni stanowiło pięciu ludzi. Podłączyli oni trzy przewody elektryczne i cztery węże, dzięki którym utrzymywało się stałe ciśnienie w zbiornikach paliwa i utleniacza. Zbiorniki były na razie puste, a trzeba je było utrzymywać pod ciśnieniem, gdyż inaczej rakieta mogłaby się zgnieść jak bibułka. W oddalonym o sześćset metrów bunkrze dowodzenia, położonym na północno-wschodnim stoku doliny, trzyosobowa zmiana odnotowała, że systemy wewnętrzne rakiety „nakręciły się” dokładnie tak, jak to było przewidziane. Przewidywania przewidywaniami, a przecież miło było stwierdzić, że wszystko gra. Obsada połączyła się zaraz telefonicznie z ludźmi z wyrzutni. Platforma kolejowa odjechała na bocznicę, a przetokowa dieslowska lokomotywka poczłapała po następny pocisk. Tej nocy w wyrzutniach miała się znaleźć jeszcze jedna rakieta, a każdej z kolejnych czterech nocy jeszcze po dwie. W sumie dziesięć pocisków w dziesięciu podziemnych studniach. Ludzie z nadzoru technicznego nie mogli się nadziwić, że wszystko idzie tak gładko — choć z drugiej strony zdziwienie także było tu nie na miejscu. Zadanie było bądź co bądź dziecinnie proste. Inna sprawa, że dzięki tym paru prostym czynnościom, świat miał się wkrótce stać zupełnie innym miejscem niż dotąd. Dlatego aż dziwne było, że niebo nie zmieniło barwy, że ziemia nie zadrżała… Ale nie. Nic takiego się nie stało. Czy się martwić, czy cieszyć, że wszystko poszło tak zwyczajnie? *** — Naszym zdaniem powinien pan przyjąć wobec nich twardsze stanowisko niż dotychczas — orzekł Goto, gdy zatrzasnęły się drzwi i znalazł się sam na sam z premierem kraju. — Ach, tak? A dlaczego? — Premier znał z góry odpowiedź. — Dlatego, że chcą nas zdławić, zdusić, chcą nas ukarać za to, że jesteśmy tacy wydajni, że mamy lepsze wyroby, że potrafimy dokonać więcej niż ich rozleniwiona siła robocza. — Przywódca parlamentarnej opozycji zostawiał talent krasomówczy na występy publiczne. W rozmowie w cztery oczy wyrażał się oględnie, wręcz uprzejmie. Nawet w rozmowie z premierem, człowiekiem słabym i niezdecydowanym, którego dawno już postanowił odsunąć od władzy. — Nie wiem, czy to jedyny możliwy punkt widzenia, Goto-san. Wie pan przecież podobnie jak i ja, że usztywniliśmy naszą pozycję co do ryżu i samochodów, a także
podzespołów elektronicznych. To oni idą ostatnimi czasy na ustępstwa, nie my. Premier zastanawiał się w dalszym ciągu, do czego właściwie zmierza Goto. Część jego manewrów była oczywista: Goto w dość toporny sposób próbował zlepić zwaśnione frakcje parlamentarne w koalicję. Premier dysponował na razie w zgromadzeniu narodowym tylko niewielką większością głosów. Nic dziwnego, że właśnie aby dogodzić opozycji, kazał rozmawiać z Amerykanami bardzo twardo i nie iść na ustępstwa. W normalnych warunkach nikomu by nie zależało na głosach mikroskopijnych partyjek i odłamów, lecz przy tak niewielkiej przewadze partii rządowych, słabsi znaleźli się w pozycji silniejszego. Teraz liczył się każdy głos. Premier spacerował więc po linie, i to bez siatki. Musiał próbować żyć w zgodzie z sojusznikami własnego ugrupowania, dogadzać opozycji, a także nie narażać się zbyt mocno Ameryce, najważniejszemu i największemu partnerowi handlowemu Japonii. Gra ciągnęła się w nieskończoność i coraz bardziej męczyła premiera, tym bardziej, że z kuluarów pilnie śledzili ją ludzie pokroju Goto i pokrzykiwali przy lada okazji w nadziei, że premier straci równowagę i nareszcie runie. Premier nie bez ironii pomyślał, że Goto musi sobie wyobrażać, iż sam byłby lepszym szefem rządu. Ha! Nie pozostawało nic innego, jak uprzejmie napełnić czarkę gościa zieloną herbatą. Premier lepiej niż przywódca opozycji zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jaką się wmanewrowała Japonia. Kraj nie był demokratyczny w normalnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Nasuwała się tu raczej analogia z dziewiętnastowieczną Ameryką, krajem, w którym w tamtym okresie centralne władze stanowiły jedynie przykrywkę dla wielkiego biznesu. Państwem rządziła garść przemysłowców, dwudziestu, najwyżej trzydziestu ludzi, którzy wprawdzie ostro konkurowali między sobą, lecz w rzeczywistości nie mogliby bez siebie istnieć — ani oni, ani ich firmy. Wspólnie zarządzali przecież koncernami, zasiadali w radach nadzorczych tych samych banków,
podpisywali
między
sobą umowy
o
współpracy…
Nie
było
zaś
takich
parlamentarzystów, którzy beztrosko puszczaliby mimo uszu słowa potężnych zaibatsu. Ba, mało którego posła spotykał zaszczyt osobistej rozmowy z wielkimi świata gospodarki, a kiedy się tak działo, polityk powracał w stanie czystej euforii, gdyż jego dobroczyńca dysponował tym, co w działalności partyjnej liczy się ponad wszystko: gotówką. Słowo przemysłowców było więc prawem, a japoński parlament należał do najbardziej skorumpowanych na kuli ziemskiej. Premier wmówił sobie ostatecznie, że „korupcja” to wyjątkowo złe określenie na to zjawisko.
„Przychylność”? „Służebność”? Szarych obywateli kraju sceny w parlamencie doprowadzały nierzadko do pasji, a rewelacje co śmielszych dziennikarzy — dla obserwatorów z Zachodu brzmiące jak nieśmiałe i na dobrą sprawę przypochlebne przytyki — miejscowym czytelnikom wydawały się obrazoburstwem na skalę pism Zoli w ubiegłowiecznym Paryżu. Cóż jednak z tego, skoro szarzy obywatele mogli bardzo niewiele, a zaibatsu właściwie wszystko. Kolejne próby naprawienia systemu politycznego utykały w miejscu, a rząd — mający kierować jednym z najprężniejszych organizmów gospodarczych na świecie — stał się przybudówką przy centralnej władzy sprawowanej przez przemysłową mafię, bynajmniej nie pochodzącą z wyboru, ani przez szeroki ogół, ani nawet przez udziałowców. Premier pamiętał, że nie kto inny jak przemysłowcy doprowadzili do sytuacji, w której przypadło mu w udziale przejąć ster rządów. Kto wie, może chcieli rzucić go na żer opinii publicznej? Może zakładali, że z miejsca powinie mu się noga? A może w dalszym ciągu knuli jego upadek? Po to choćby, by widząc co się dzieje, niezadowoleni obywatele pogodzili się jednak z rzeczywistością, jaką im proponowano? Splot tych lęków i obaw kazał premierowi pójść na niebezpieczną, ostrą grę w rokowaniach handlowych z USA. Jeśli nawet to okazało się dla zaibatsu zbyt mało, czego chcą jeszcze? — Słyszy się coraz częściej, że musimy być twardzi — zaczął Goto, wciąż niesłychanie grzecznie. — Dlatego doceniam pańską ogromną odwagę. Niestety, z obiektywnych przyczyn nasz kraj nie może iść do przodu. Weźmy choćby zmianę kursu jena do dolara. Katastrofalne skutki dla naszych inwestycji za granicą. Skutki, których trudno nie złożyć na karb poczynań naszych nieocenionych partnerów międzynarodowych… W słowach Goto premier wyczuł nowy ton, którego tam dotychczas nie było. Goto wydawał się powtarzać wyuczoną rolę. Wyuczoną, dobrze, ale przez kogo w takim razie napisaną? Odpowiedź była i tym razem oczywista. Zaibatsu znaleźli sobie nowego premiera i nie wiedzą nawet, że Goto zrobi dla nich na tym stanowisku jeszcze mniej niż jego poprzednik. Co z tego, że sam Goto nie zdaje sobie z tego sprawy? Jeśli przejmie fotel, stanie się kukiełką swoich popleczników, zacznie spełniać ich każde polecenie bez względu na możliwe reperkusje. Premier omal nie westchnął. Wiedział, że Goto natychmiast wbije sobie do głowy, że spełnia własną, wyjątkową misję, pełną niesłychanej mądrości. Tylko jak długo mogą potrwać te złudzenia? *** Christopher Cook zdawał sobie sprawę, że nie powinien przesadzać z częstymi
spotkaniami Ale co to znaczy „częste”? Raz na miesiąc? Za często? Cook był zastępcą szefa działu w Departamencie Stanu USA, a więc urzędnikiem, a nie pracownikiem wywiadu. Nie musiał trzymać się wewnętrznych przepisów i nie wiedział nawet, czy istnieją konkretne przepisy w tych sprawach. Jego gospodarz jak zwykle umiał popisać się gościnnością. Świetne jedzenie, doskonałe wina, uprzejma i najzupełniej zdawkowa konwersacja na temat rodziny, zalet gry w golfa i bieżących wydarzeń kulturalnych. Nudziarstwo? Owszem, pogodę mamy w tym roku wyjątkowo udaną… Seidżi uwielbiał rozmowy o pogodzie. Nie było w tym mc złego, bo jesień i wiosna to w Waszyngtonie rzeczywiście bardzo przyjemne pory roku. Szkoda, że lato jest takie upalne, a zimowe dni ciemne i przesiąknięte wilgocią… Nawet zaprawiony w sztuce mówienia o niczym dyplomata prędko męczy się podobną rozmową, tym bardziej, że Nagumo siedział w Waszyngtonie od tak dawna, że zabrakło mu oryginalniejszych tematów i od kilku miesięcy powtarzał się w sposób przeokropny. Ale cóż, czegóż w końcu wymagać od dyplomaty? Cook dał w duchu za wygraną, nie wiedząc jeszcze, że czeka go niespodzianka. — Podobno udało się wam dojść do ważnego porozumienia z Rosją — zauważył Seidżi Nagumo, kiedy służba uprzątała nakrycia. — Co ma pan na myśli? — Cook był przekonany, że jest to kolejny etap dyplomatycznych pogawędek o niczym. — Słyszy się, że przyśpieszacie niszczenie pozostałych rakiet strategicznych. — Japończyk pociągnął drobny łyk wina. — Ma pan widzę dobre informacje — skwitował rzecz Cook, wyraźnie pod wrażeniem. Na pewno na tyle pod wrażeniem, by nie spostrzec, do czego zmierza jego rozmówca. — Ale obawiam się, że to dosyć poufny temat. — Bez wątpienia, bez wątpienia. Ale z drugiej strony nader pomyślny obrót rzeczy, nie sądzi pan? — Japończyk podniósł kieliszek jak w toaście. Cook chętnie poszedł jego śladem i przytaknął. — Owszem. Zdaje pan sobie sprawę, że amerykańska polityka wyznaczyła sobie taki cel jeszcze w latach czterdziestych. Eliminacja broni masowej zagłady i płynącego stąd zagrożenia dla całej ludzkości. Słowa Bernarda Barucha, jeśli mnie pamięć nie myli. Jak pan wie… Urzędnik Departamentu Stanu aż drgnął, bo Nagumo przerwał mu w pół słowa i zaczął
perorować podniesionym głosem. — Wiem! I to dobrze wiem! Lepiej, niż pan to sobie wyobraża. Mój rodzony dziadek mieszkał w Nagasaki. Pracował przy tokarce w bazie marynarki cesarskiej. Udało mu się przeżyć eksplozję. Jemu tak, ale jego żonie niestety już nie. Wyszedł z poparzeniami, bo w bazie jak i w całym mieście wybuchły pożary. Pamiętam dobrze jego blizny. Nigdy nie wygrzebał się do końca i zmarł jako stosunkowo młody człowiek, niestety. Niestety. Karta zagrana była wyjątkowo dobrze. Zagranie przyszło zaś Nagumo tym łatwiej, że cała opowiastka była kłamstwem. — Ogromnie mi przykro to słyszeć, naprawdę! — Christopher Cook z kolei nie kłamał. Poszedł do dyplomacji świadomy, że najważniejsze w tym zajęciu to zapobiegać wojnom lub przynajmniej sprawiać, by były one mniej krwawe. — Rozumie pan zatem doskonale, że bardziej niż innym zależy mi na uwolnieniu świata od tych okropieństw. — Nagumo napełnił kieliszek Cooka. Pili doskonały chardonnay, świetnie dobrany do głównego dania. — Zgoda, dysponuje pan dobrymi informacjami. Nie wtajemnicza się mnie we wszystkie szczegóły, ale przy obiedzie, na siódmym, coś niecoś można posłyszeć — Cookowi bardzo zależało, by jego japoński przyjaciel dowiedział się o jego statusie. Do sali jadalnej na siódmym piętrze Departamentu Stanu dostęp mieli tylko nieliczni. — Wypytuję pana o to zupełnie prywatnie To taka moja osobista obsesja. Przyrzekłem sobie, że w dniu, kiedy zniszczą ostatni pocisk atomowy, wyprawię prawdziwe święto. A przy okazji pomodlę się do ducha mojego dziadka. Powtórzę mu, że nie umierał na darmo. Nie wie pan, oczywiście, jak szybko będę mógł zacząć świętować? — Niestety, dokładnie nie wiem. Data jest poufna. — Coś takiego? A czemu? Po co? — zaciekawił się Nagumo. — Nie wiem, pewnie prezydent chce odczekać i zrobić prasie niespodziankę. Dla lepszego efektu. Zbliża się rok wyborów, więc Roger musi się chwytać takich sztuczek. — Rozumiem, ach, jak go rozumiem — pokiwał głową Seidżi Nagumo i od niechcenia dodał — A już myślałem, że to ze względów bezpieczeństwa narodowego. Cook, zanim odpowiedział, namyślał się przez krotką chwilę. — Nie, chyba me. W każdym razie nie przypuszczam. Owszem, kiedy inni nie znają daty, kraj jest teoretycznie bezpieczniejszy, ale biorąc pod uwagę okoliczności. Nie, chyba nie.
— Skoro tak, czy mógłbym mieć do pana małą prośbę? — Mianowicie jaką? — zapytał z ciekawością Cook, rozebrany winem i ośmielony towarzystwem człowieka, któremu przekazywał poufne informacje od wielu miesięcy. — To ta moja prywatna obsesja Czy mógłby się pan dowiedzieć, którego dnia, ale dokładnie, zniszczy się ostatnie rakiety strategiczne? Bo widzi pan.. Uroczystość, jaką planuję na taki dzień, wymaga długich, szczególnych przygotowań. Cook miał już na końcu języka coś w rodzaju „Przepraszam, stary, ale tu chodzi o bezpieczeństwo USA. Nie da rady, nie udzielam takich informacji”. Na widok wahania Cooka japoński dyplomata uśmiechnął się, jak gdyby chciał dodać Amerykaninowi otuchy. Cook tymczasem zastanawiał się gorączkowo, a może tylko próbował zebrać myśli. Dręczyło go pytanie, dlaczego właściwie już od trzech i pół roku rozmawia z Nagumo o sprawach handlu międzynarodowego. Zgoda, dowiaduje się czasami istotnych szczegółów, czemuż innemu zawdzięcza w końcu swój awans na obecne stanowisko wiceszefa działu w resorcie. Sam także mówił w zamian to i owo. Ale właściwie dlaczego? W jakim celu? Czy nie chodziło czasem o to, że zaczynał się w Departamencie Stanu śmiertelnie nudzić, że mierziła go rutyna i wcale nie tak znowu świetne zarobki… A z drugiej strony któryś z dawnych kolegów powiedział mu niedawno, że człowiek z piętnastoletnim doświadczeniem w pracy w resorcie, w dodatku tak utalentowany, o wiele lepiej miałby się gdzie indziej, w którymś z lobby albo w firmie konsultingowej.. Bo chyba jest różnica między doradztwem, a ordynarnym szpiegostwem. Jest, czy nie ma? Jasne, że jest. Tu chodzi tylko o zwyczajne interesy, i kwita. Szpiegostwo? Czyżby? Cook zadawał sobie to pytanie raz za razem. Bzdura. Amerykańskie rakiety nigdy nie celowały w Japonię, a jeśli wierzyć gazetom, w tej chwili w ogóle celowały wszystkie w środek Oceanu Atlantyckiego. Jeśli się je zniszczy, i tak niczego to nie zmieni, nikomu nie stanie się krzywda, nikt na tym nie skorzysta bardziej niż w tej chwili. Może tylko poprawi się trochę saldo budżetowe, choć i to nie na pewno. Bezpieczeństwo narodowe? Bez żartów. Informacja, choć poufna, nie miała znaczenia. A skoro tak, można ją było przekazać bez obawy, że robi się coś złego. — Okay, Seidżi. Czego się nie robi dla starych przyjaciół Ale tylko w drodze wyjątku. — Dzięki, Christopher! — Cook nawet nie zauważył, kiedy przeszli na ty. Nagumo uśmiechnął się jeszcze weselej. — Zaskarbisz sobie wdzięczność moich przodków. Całemu światu zrobi się lżej, kiedy już przyjdzie ten dzień. Urządzimy sobie święto!
W sporcie nazywa się to walką do samego końca. W szpiegostwie na podobną zasadę nie ma osobnego określenia. — Bo rzeczywiście będzie się z czego cieszyć — stwierdził Cook z przekonaniem. Nawet go nie zdumiało, jak łatwo przyszło mu przekroczyć niewidzialną linię, jaką niegdyś sobie nakreślił. *** — To dla mnie wielki zaszczyt. — Yamata chciał koniecznie okazać ogrom swej skromności. — Szczęściem jest mieć tak mądrych i tak przewidujących przyjaciół. — To pan nas dziś zaszczyca swoją obecnością — nie ustępował w umizgach jeden z bankierów. — Nie, skądże. Jesteśmy przecież sobie równi, złączeni w służbie naszemu państwu, naszym obywatelom, naszej kulturze. Ileż to świątyń doprowadził pan do dawnej świetności, Ichiki-san! Co tu kryć, wszyscy staraliśmy się jak tylko można i nie żądaliśmy w zamian niczego oprócz nowych szans dopomożenia Japonii. — Yamata zapalał się coraz bardziej, lecz zaraz z wyrazem zamyślenia i troski zapytał — Czym mogę wam więc służyć, przyjaciele? Nie musiał oczywiście pytać, o co chodzi zgromadzonym wokół stołu. Najbliżsi sojusznicy, obecni pośród dwudziestu kilku gości, najmniejszym drgnieniem nie dawali po sobie poznać, że także to wiedzą. A przecież mimo to w sali czuło się napięcie. Czuło się je prawie tak wyraźnie jak czuje się odór przechodzącego cudzoziemca. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się powoli ku miejscu, gdzie stał Matsuda-san. Wielu dzisiejszych gości uważało, że kłopoty Matsudy będą dla Yamaty niespodzianką, choć przecież sam fakt, że Matsuda zabiegał o to spotkanie, musiał wprawić w ruch służby informacyjne na usługach przemysłowca. Prezes jednego z największych konsorcjów przemysłowych na świecie przemawiał głosem zbolałym, lecz cichym. Nie śpiesząc się wcale, Matsuda wyjaśniał, że jego dyrektorzy nie są winni faktu, iż firmie urwał się dopływ gotówki z wpływów. Koncern Matsudy zaczynał od budowy statków, stopniowo przerzucił się na budownictwo i wyroby elektroniczne. Od połowy lat osiemdziesiątych Matsuda osobiście stał na czele rady nadzorczej i napędzał udziałowcom bajkowe wprost dywidendy. Opowieść trwała długo, lecz Yamata nie okazywał ani śladu zniecierpliwienia. Historie jego i Matsudy były nawet podobne, przynajmniej jeśli chodzi o sukcesy. Z kolei Matsuda musiał upaść na głowę, by próbować opanować finansowo Hollywood. Wywalił bajońską sumę za czterdzieści hektarów
terenów przy Bulwarze Melrose i za świstek papieru nadający mu tytuł producenta filmów. Matsuda sam sobie napytał biedy. Któż zaprzeczy? — Zepsucie i fałsz tamtych ludzi są naprawdę niesłychane — ciągnął Matsuda tonem, jaki katoliccy księża słyszą często przez kratkę konfesjonału i nie wiedzą, czy grzesznik szczerze pokutuje, czy tylko zżyma się, że miał takiego pecha. Matsuda z równym skutkiem mógł wydanymi dwoma miliardami dolarów napalić pod kuchnią. Yamata miał mu nawet ochotę powiedzieć „a nie mówiłem?” choć gdyby to zrobił, minąłby się z prawdą. Yamata nie ostrzegł Matsudy przez obłędną inwestycją w Hollywood, nawet kiedy jego doradcy finansowi, skądinąd Amerykanie, dowiedli czarno na białym, że zakup jest szaleństwem. Pozostawało więc tylko w zamyśleniu skinąć głową. — Nie ulega kwestii, że nie sposób było przewidzieć takiego obrotu spraw, zwłaszcza wobec solennych zapewnień drugiej strony i hojnych obietnic uczynionych Amerykanom. Niestety, przyjaciele. Nie są to ludzie uczciwi w interesach. Obecni zgodnie przytaknęli. — Matsuda-san, czy można uczciwie orzec, że popełnił pan omyłkę? — Kto wie? — odparł Matsuda w sposób, który dla obecnych znamionował ogromną odwagę. — Otóż ja twierdzę, że nie popełnił pan omyłki. Któż spośród nas jest człowiekiem większego honoru i większej mądrości? Któż z większą troską doglądał spraw swego przedsiębiorstwa? — Raizo Yamata melancholijnie pokręcił głową. — Jeszcze bardziej niepokoi mnie to, przyjaciele, że wszystkich nas może spotkać taki los — odezwał się niegłośno któryś z bankierów. Chodziło mu o to, że jego instytucja miała na swym saldzie wszystkie inwestycje Matsudy w Japonii i w USA. Upadek konsorcjum zachwiałby więc także bankiem. Być może obyłoby się bez upadku, ale nie miało to znaczenia. Do kompletnego krachu finansowego wystarczy panika i brak wiary w stabilność firmy. Wystarczy, że jeden dziennikarz wyrwie się z nieodpowiedzialną oceną, i proszę. Wskutek głupiej plotki ludzie mogliby zacząć wycofywać swoje wkłady. Oczywiście wpłacaliby je zaraz gdzie indziej, szukając nowych lokat, bo tego rzędu kwot nie da się przecież upchać w bieliźniarce, a koledzy bankierzy pożyczyliby je z miejsca kulejącej instytucji, lecz kolejny kryzys mógł w tak chwiejnej sytuacji doprowadzić do ogólnego kataklizmu. Nikt z obecnych nie uznał za stosowne wspomnieć, czy choćby pomyśleć o tym, że sami
wspólnie spowodowali ów kryzys. Yamata uznawał taki brak reakcji u innych za bardzo wygodną ślepotę. Teraz więc, kiedy się odezwał, przemawiał nie jak biznesmen, lecz jak filozof. — Zasadniczym problemem jest to, że postawiliśmy zręby naszej gospodarki na piasku, zamiast na skale. Amerykanie są może słabi i głupi, lecz los zesłał im wszystko, czego nam z kolei brakuje. Dlatego mimo naszej inteligencji jesteśmy skazani na rolę gorszego. Yamata w przeszłości powtarzał już im to wszystko, z tą różnicą, iż teraz obecni słuchali go z nabożeństwem. Trudno było nie pęcznieć z dumy na widok takiej reakcji. Yamata trzymał jednak na wodzy kwiecistą retorykę. Spojrzał tylko bacznie na jednego z przybyłych, swojego odwiecznego przeciwnika. — Pamiętasz, co mówiłeś tak niedawno? Że przewagę daje nam pracowitość naszych robotników i inteligencja inżynierów? Nie myliłeś się ani trochę, przyjacielu. Są to nasze przewagi, a co więcej, Amerykanom brak ich w dostatecznym stopniu. Niestety, los sprzyjał dotąd obcym, nie nam. Gaidżin potrafili wykorzystać swoje lepsze położenie i stać się mocarstwem. A my, my nie jesteśmy mocarstwem… Yamata znów zawiesił głos i spojrzał po obecnych. Trudno było wysondować ich prawdziwy nastrój, więc niestety musiał zaryzykować. Dłużej nie można było zwlekać, tego Yamata był zupełnie pewien. — Dopowiedzmy sobie jednak tę myśl do końca. Tamci stali się mocarstwem, bo tak chcieli. My wybraliśmy inną drogę i musimy za to teraz drogo płacić. Ale czy musimy? Jest inne wyjście. — Jakie? — spytał jeden z gości w imieniu wszystkich pozostałych. — Tym razem, przyjaciele, to do nas uśmiecha się los. Droga ku imperialnej Japonii stoi dzisiaj otworem. Polityka naszych wrogów dostarcza nam nowej szansy. W myśli Yamata powtarzał sobie, że czekał na tę chwilę długich piętnaście lat. Oceniając wzrokiem reakcje słuchaczy uświadomił sobie zaraz, że czekał nie lat piętnaście, a całe dorosłe życie, od dnia, kiedy w wieku dziesięciu lat, w lutym 1944 roku, wsiadł na statek na Wyspy Japońskie, pozostawiając całą resztę rodziny na Saipanie. Dobrze pamiętał, jak stał wówczas przy relingu i wzrokiem odprowadzał pozostałych na nadbrzeżu rodziców i młodsze rodzeństwo. Mały Raizo był bardzo dzielny, więc mężnie powstrzymywał łzy, choć z przenikliwością dziecka wiedział, że zobaczy ich wszystkich dopiero w dalekiej, bardzo dalekiej przyszłości. Amerykanie wymordowali rodzinę Yamaty i starli jej wszelkie ślady z powierzchni ziemi.
Któż jeśli nie oni pognali ocalałe japońskie rodziny ku urwiskom, kto sprawił, że mieszkańcy wyspy wybrali skok do oceanu? W oczach Amerykanów wszyscy Japończycy, w mundurach i w cywilnych ubraniach, stanowili zwierzęce stado, nie zasługujące na lepszy los. Yamata pamiętał też, jak słuchał przez radio komunikatów z trwającej batalii o Saipan, relacje o brawurowych atakach Dzikich Orłów z dywizjonów Kido Butai na okręty floty inwazyjnej, o topieniu w morzu kolejnych fal nacierających marines, a potem o rzeziach w górskich zakamarkach wyspy. Japończycy odebrali Saipan niemieckim kolonistom dopiero po I wojnie światowej, lecz traktowali wyspę jak swój dom. Yamata wiedział, że komunikaty radiowe nie mówią wszystkiego. Później zaś stopniowo przestano w eterze mówić o Saipanie, a niezmiennie zwycięskie starcia z Amerykanami zaczęły się zdarzać coraz bliżej ojczyzny. Młody Yamata czuł tylko bezsilną wściekłość, gdy okazało się, że jego potężny kraj nie potrafi powstrzymać barbarzyńskiego naporu. Dzienne, a później nocne naloty spopielały kolejno wszystkie miasta Japonii i siały przerażenie. Wujek, u którego zatrzymał się Yamata, kłamał jak najęty, lecz widok to dalszych, to znów bliższych łun na horyzoncie mówił sam za siebie. Kiedy wszystko to dobiegło końca, na twarzy wuja zawitała ulga — ulga, której jednak zupełnie nie czuł osierocony młody Yamata. Pierwszy napotkany Amerykanin, rudowłosy olbrzym o piegowatej cerze, poklepał go przyjaźnie po głowie, jak się klepie niegroźnego psa. Yamata zapamiętał sobie, że tak właśnie wygląda wróg. Tak więc to nie Matsuda musiał teraz zabrać głos. Nie Matsuda, lecz ktoś znacznie od niego potężniejszy, właściciel koncernu, który w oczach świata wydawał się niezachwiany i mocny. Reguły, jakie obowiązywały w tym gronie, nakazywały, by rozmowie nadał ton ktoś mocny. Ów ktoś — na kogo zwróciły się teraz oczy wszystkich pozostałych — był od dawna zaprzysięgłym antagonistą Yamaty. O tym także wiedzieli wszyscy. Wielki tego świata wpatrzył się w niedopitą herbatę na dnie czarki, żałując, że nie jest to wieczór na alkohol. Decyzja należała do najtrudniejszych w życiu. Kiedy się wreszcie odezwał, nie podniósł wzroku, w obawie przed tym, co wyczyta w oczach swoich towarzyszy zebranych wokół stołu z czarnej laki. — W jaki sposób, Yamata-san, możemy dopiąć tego, do czego nas wzywasz? *** — Coś ty? Tylko mi nie chrzań — przerwał Chavez. Mówił po rosyjsku, bo angielski był na terenie ośrodka szkolenia w Monterey surowo wzbroniony. Na razie jeszcze się nie dowiedział, jak się mówi „nie chrzań” po japońsku.
— Naprawdę, miałem tam czternastu agentów — powtórzył Oleg Juriewicz Lialin, który jako major KGB (choć emerytowany) miał ochotę za taką bezczelność dać młodzikowi w ucho. — A twoja centrala co, nic? Nie uruchomiła tej siatki na nowo? — w głosie Clarka dało się również wyczuć leciutki ton niedowierzania. — A to niby jakim cudem? — Lialin z uśmiechem postukał się w skroń. — OSET był wyłącznie moim dziełem. A przy okazji moją polisą ubezpieczeniową. Na życie. Tym razem Clark miał ochotę powiedzieć, że Lialin rzeczywiście nie chrzani. Fakt, że Ryan zdążył wyciągnąć majora żywego graniczył z cudem. Po zdemaskowaniu KGB zdążyło już postawić Lialina przed trybunałem, skazać, osadzić w celi śmierci i wyznaczyć mu datę egzekucji, odległą jednak aż o tydzień. Nagle jednak zaprowadzono go do gabinetu komendanta więzienia, poinformowano o prawach, jakie mu przysługują jako obywatelowi ZSRR, w tym o prawie do zwrócenia się z prośbą o ułaskawienie. Następnie podano mu długopis i kazano takąż prośbę napisać. Zamknąć pysk i pisać. Ktoś bardziej naiwny wziąłby taki obrót spraw za dobrą monetę, ale nie Lialin. który dobrze wiedział, że kiedy uspokojonego skazańca odprowadza się do celi, zza jej drzwi wynurza się kat, przystawia do głowy lufę pistoletu i pociąga za spust. Nic więc dziwnego, że parę razy długopis wyleciał mu z trzęsącej się dłoni na podłogę, a w drodze powrotnej, miał nogi jak z waty. Kiedy rytuał dobiegł końca, Oleg Juriewicz zorientował się że zdumieniem, że w celi jest sam. Nie mógł jednak nawet usiąść, bo strażnicy kazali mu natychmiast zabierać koc i miskę i iść z powrotem do gabinetu komendanta, gdzie czekał już ktoś, kto ze swoim uśmiechem i porządnie leżącym garniturem mógł być tylko Amerykaninem. I to z tych, którzy nie mają pojęcia, jakie pożegnania wyprawia KGB zdrajcom. — Sam to bym się zlał w gacie — oświadczył Ding, gdy dramatyczna opowieść dobiegła końca. — Miałem szczęście — roześmiał się Lialin. — Zanim po mnie przyszli, jak raz się wysikałem. Aha, na Szeremietiewie czekała na mnie reszta rodziny. Jeden z ostatnich lotów PanAmu. — A w samolocie wypiło się parę głębszych, co? — upewnił się ubawiony Clark. — A coś ty myślał! — Lialin nie uznał za stosowne wspomnieć, że przez cały lot nadal trząsł się i co chwila wymiotował, przez co tym bardziej podróż na lotnisko Kennedy’ego dłużyła mu się w nieskończoność. Na miejscu Lialin kazał się długo wozić taksówką po Manhattanie, jak gdyby chciał się upewnić, że spełniła się rzecz niemożliwa.
Chavez napełnił szklankę swojego nauczyciela i mistrza. Lialin próbował odstawić mocniejsze alkohole, więc pił wyłącznie piwo, w tym wypadku Coors Light. — Sam też, towarzyszu, bywałem w paru dziwnych miejscach, ale na pewno nie w takim ponurym jak tamto twoje. — Nic dziwnego, że jestem na emeryturze. Ale, ale, Domingo Estebanowiczu, gdzieście się tak dobrze nauczyli mówić po rosyjsku? — Prawda, że chłopak ma talent? — zgodził się chętnie Clark. — A w slangu jak umie zasuwać! — Dajcie spokój! Lubię czytać, i to wszystko stąd. Poza tym w domu oglądam rosyjską telewizję, i tak dalej. Odczepcie się od mojego rosyjskiego, okiej? — Ostatnie słowo Chavez wypowiedział jednak z amerykańskim akcentem, nieświadomy, że Rosjanie przekręcają je w swoisty sposób. — Okiej, okiej, kolego. Idzie mi tylko o to, że masz prawdziwy dryg do języka. — Major Lialin uhonorował Chaveza toastem. Ding odwzajemnił toast. Talent? Fakt, że kiedy wkręcał się w szeregi amerykańskiej armii, mógł się pochwalić jedynie ledwie skończoną podstawówką. Przyjęto go, bo mówił, że chce zostać zwykłym ciurą, a nie specjalistą od obsługi rakiet balistycznych. Dalej już jakoś poszło, do tego stopnia, że Chavez bez większego wysiłku pozdawał kolejne egzaminy na George Mason University, uzyskał bakalaureat, a teraz mozolił się nad pracą magisterską. Ciekawe, ilu jeszcze chłopakom z brudnego getta, w którym dorastali, udała się podobna sztuka? Ba, tamtym nikt nie dał podobnej szansy. — A czy nasza pani Foley wie, że zostawiłeś tam siatkę? — Wie, ale tylko tyle. Widocznie ma inne zadania dla ludzi z japońskim, pewnie zresztą by mi powiedziała, gdyby próbowali uaktywnić moich ludzi. Aha, z tym, że nikt nie uaktywni tej siatki, jeśli nie poda umówionego hasła. — Wielki Boże — tym razem to Clarkowi wyrwało się westchnienie po angielsku. W chwilach emocji wraca się jednak do korzeni. Chodziło mu o to, że w przesiąkniętym elektroniką CIA dawno zapomniano o tak prostych zasadach. Doszło wręcz do tego, że spośród piętnastu tysięcy pracowników Firmy, tylko 450 osób dałoby się określić jako prawdziwych agentów — takich, którzy osobiście działają na obcym terenie, spotykają się z ludźmi i poznają ich prawdziwe myśli, zamiast z orbity okołoziemskiej liczyć czołgi, a o reszcie spraw dowiadywać
się z prasy codziennej. — Wiesz, czasem się, kurwa, dziwię, jakim cudem w ogóle wygraliśmy tę zimną wojnę. — Ameryka robiła co mogła, żeby przegrać, ale przynajmniej pod tym względem mój kraj doścignął was i prześcignął. — Lialin zastanawiał się przez chwilę. — OSET zajmował się głównie zbieraniem informacji o gospodarce. Wykradliśmy w Japonii masę projektów przemysłowych i patentów, technologii produkcyjnych, i tak dalej. Podobno w waszym kraju służbom nie wolno się zajmować niczym takim? Szkoda, bo jest pewien szkopuł. — Niby jaki? — Chavez trzasnął wieczkiem kolejnej puszki piwa. — Taki, że gospodarka i władza to jedno i to samo, Domingo. Ładnych parę miesięcy próbowałem wytłumaczyć waszym szefom, że nie tędy droga. W Japonii przemysłowcy to elita władzy, a parlament, ministrowie i reszta hałastry są tylko przykrywką. Znasz takie słowo: maskirowka? Za wszystkim stoją tam imperia przemysłowe. — Skoro tak, przynajmniej jeden rząd na świecie potrafi przy okazji produkować przyzwoite auta! — Chavez zaśmiał się z własnego żartu. Śmiech śmiechem, a przecież właśnie ze względu na wysoką cenę zrezygnował z kupna wymarzonej Corvette i zadowolił się japońskim Z. Sportowy wóz, nie gorszy od Corvette, za to o połowę tańszy. No, tak, wóz trzeba będzie sprzedać. Nie ten styl. Kiedy człowiek chce się żenić, wypada mu kupić coś solidniejszego… Chavez westchnął. — Nie tak prędko. Zrozumcie jedno, malcziki w tamtym kraju waszym przeciwnikiem nie jest ani rząd, ani wojsko, tylko ktoś inny. Jak myślicie, dlaczego te wasze negocjacje handlowe idą jak po grudzie? Nasi zrozumieli to od razu. Nasi, to znaczy KGB. Clark tylko pokiwał głową. Wiadomo, marksiści we wszystkim węszą spisek wielkiego kapitału. Marksiści mieli dziś jednak własne zmartwienia. — I czego się dowiedziałeś? — Czego? Wszystkiego! — zapewnił Clarka Lialin. — W ich kulturze niesłychanie łatwo przyjmuje się zniewagę, i bardzo ciężko się ją odreagowuje. Skutek taki, że Japończycy kipią ze złości. Wystarczy im okazać odrobinę współczucia i już jedzą ci z ręki. Clark pokiwał głową, uświadamiając sobie po raz kolejny, że ma przed sobą prawdziwego zawodowca. Facet ma w głowie nazwiska i adresy czternastu dobrze zamaskowanych agentów, w dodatku ludzi, po których nikt w Langley nie odważył się sięgnąć. I nic dziwnego, skoro rządowi spece od etyki, gromada prawników-prawiczków, narzuciła Firmie
specjalne przepisy… CIA i etyka zawodowa? Świat się kończy. Ciekawe, jak w takim razie nazwać porwanie Korpa? Clark i Ding uczynili to, oczywiście, w imię sprawiedliwości, ale niezupełnie. Sprawiedliwości stałoby się zadość, gdyby zabrać Korpa do Ameryki i tam go osądzić, zamiast wydawać na pastwę własnych ziomków. Z tym, że w USA Korp znalazłby sobie adwokata, który za słone honorarium potrafiłby godzinami wywodzić przed kamerami telewizji, jak to porywacze naruszyli prawa człowieka, w dodatku patrioty, który bronił tylko swojej ojczyzny… A ława przysięgłych w tym czasie głupiałaby w oczach. Zwyczajne sprawy. — Ciekawa słabostka — przyznał Clark ostrożnie. — Przyznasz, że wszyscy ludzie na świecie mają te same wady, co? — Noszą różne maski, ale pod nimi siedzi zawsze to samo. Skóra, ciało, boleści. — Lialin coraz lepiej wczuwał się w rolę mentora. Ostatnią uwagę uznał za najbardziej trafną maksymę z całego dnia. *** Nie ma takiego człowieka, który żałując czegoś poniewczasie, nie wzdycha gorzko: ech, gdybym wiedział, że tak będzie… Niestety, całe nieszczęście polega właśnie na tym, że niczego nie wiadomo z góry, a wojny i katastrofy zaczynają się dokładnie tak samo jak pokój i zwyczajne życie: inny jest dopiero dalszy ciąg. Kiedy Pierce Denton upychał rodzinę w samochodzie przed planowanym wypadem do Nashville, musiał się sporo nagłowić nad zadaniem. Po pierwsze, obie dziewczynki-bliźniaczki musiały jechać w krzesełkach na tylnym siedzeniu Cresty. Między nimi trzeba było zmieścić jeszcze jedno, leżące krzesełko dla najnowszego członka rodziny, małego Matthew’a. Bliźniaczki, Jessica i Jeanne miały trzy i pół roku, wyrosły więc już z właściwego dwulatkom awanturnictwa, nauczyły się chodzić i mówić, słowem były już prawie dorosłe. Mama ubrała je dziś w identyczne krótkie, fioletowe sukienki i białe rajtuzy. Obie bez oporu dały się zapiąć w krzesełkach, za to Matt darł się jak opętany. Na szczęście dziewczynki wiedziały, że po paru minutach jazda samochodem ukołysze go i pogrąży we śnie. Matthew zresztą prawie wyłącznie spał, co jakiś czas tylko budząc się na sesję u matczynej piersi. Dentonowie mieli zamiar spędzić całą sobotę i niedzielę pod Nashville, i to nie byle gdzie, bo u babci. Pierce Denton miał dwadzieścia siedem lat i był policjantem w Greeneville w stanie Tennessee. Komisariat był mały, więc i praca dość lekka, co pozwalało Dentonowi uczęszczać na kursy wieczorowe. Denton miał szczery zamiar uzyskać wreszcie dyplom, ale poza tym jego ambicje ograniczały się do życia rodzinnego i spokojnej egzystencji wśród lesistych wzgórz
najbliższej okolicy, gdzie w wolnych chwilach można było do woli polować z kolegami albo łowić ryby, co jakiś czas zaglądać do kościoła i w ogóle miło spędzać czas. W porównaniu z innymi miastami obowiązki policjanta w Greeneville nie były zbyt duże, bo choć i tutaj istniała oczywiście przestępczość, jednak w porównaniu ze scenami, jakie oglądało się w telewizji, były to po prostu żarty. Denton wcale więc nie tęsknił za innym życiem. Kwadrans po ósmej rano wyprowadził wóz na cichą uliczkę, przy której mieszkali, i ruszył w stronę szosy numer I-lE. Czuł się wyspany i przytomny, zwłaszcza że zdążył już wypić swoje obowiązkowe dwie filiżanki kawy, a poprzedniego wieczoru poszedł wcześnie spać. Spał, oczywiście, z przerwami, co łatwo zrozumieć w sytuacji, gdy w tym samym pokoju jest nie tylko żona, ale i głodne niemowlę. Po piętnastu minutach Dentonowie jechali już międzystanową autostradą numer 81. Ponieważ ich trasa prowadziła na południe, nie musieli jechać pod słońce. Ze względu na sobotę i wczesną porę, ruch okazał się niewielki, ale mimo to Denton — w odróżnieniu od większości policjantów — nie pędził jak wariat. Powstrzymywała go na pewno myśl, że wiezie w samochodzie całą rodzinę. Wolał trzymać się prędkości 110 kilometrów na godzinę, nieco powyżej obowiązującego w Tennessee ograniczenia, ale bez przesady. 81 wiła się przez górzysty pejzaż, lecz poza tym wyglądała jak przeciętna amerykańska autostrada, szeroka i gładka. Gdzie te czasy, kiedy przez góry stanu Tennessee wydeptywały ścieżki pierwsze fale osadników z Europy. Pod miejscowością New Market I-1 łączyła się z drugą autostradą, I-40. Denton włączył się do gęstszego ruchu, bo na szosie przybywało coraz więcej aut z Północnej Karoliny. Dojeżdżali już prawie do Knoxville. Spojrzenie we wsteczne lusterko upewniło Dentona, że obie córeczki podrzemują. Matthew spał już od dłuższej chwili. Spała także żona Pierce’a, Candy Denton, wyczerpana nocnymi zmaganiami z niemowlakiem, który od urodzenia ani razu jeszcze nie dał im dwojgu pospać do rana. Candy Denton była niewysoka i szczuplutka, więc dopiero teraz zaczynała dochodzić do siebie po ostatnich, trudnych miesiącach ciąży. Każda chwila snu, nawet z głową na oparciu siedzenia, była drogocenna, bo Matthew mógł obudzić się lada chwila i znów zażądać karmienia. Choć kto wie, może będzie spał do samego Nashville? Najbardziej uciążliwie z całej przejażdżki zapowiadał się przejazd przez Knoxville, średniej wielkości miasto na północnym brzegu rzeki Tennessee. Wokół Knoxville biegła obwodnica, I-640, ale przewidując tłok, Denton machnął ręką i ruszył prosto na zachód. Na zewnątrz zrobiło się cieplej, i całe szczęście, bo poprzednich sześć tygodni okazało się
jednym ciągiem gołoledzi i zadymek, do tego stopnia, że Greenville zdążyło już wyczerpać całą część rocznego budżetu przeznaczoną na sól do posypywania jezdni i nadgodziny dla służb drogowych. Denton wyjeżdżał przez ten czas do prawie pięćdziesięciu stłuczek, a także do dwóch poważnych wypadków. Teraz żałował, że poprzedniego wieczora nie chciało mu się podjechać swoją nowiutką Crestą do myjni. Barwny lakier karoserii szpeciły nadal smugi solnego osadu. Jak to dobrze, że Cresty miały fabrycznie zabezpieczane podwozia! Stary pick-up Dentona nie miał zabezpieczenia i zimową porą rdzewiał nawet kiedy stał przed domem. Cresta nie była dużym samochodem, ale osiągi miała po prostu świetne. Że wnętrze trochę ciasne? Nie szkodzi, Crestą miała jeździć głównie Candy, dużo niższa od męża. Cresta była dwa razy lżejsza niż służbowy radiowóz Dentona i miała, oczywiście, dwa razy słabszy silnik. Co za tym idzie, pasażerowie dużo silniej odczuwali wibracje, nie wytłumione do końca, nawet pomimo osadzenia silnika na specjalnych gumowych poduszkach. Jedyna korzyść, że dzieci szybciej usypiają w takich warunkach. W tej części stanu musiało napadać jeszcze więcej śniegu niż w Greenville, a szosa okazała się usłana grudami soli. Czemu tyle solą? Naprawdę nie ma innego sposobu? Denton aż westchnął na myśl o rdzewiejących samochodach. Pocieszyła go myśl, że przynajmniej ich czerwonej Creście nie grozi podobny los. Zanim kupił ten wóz jako niespodziankę dla żony, dokładnie przeczytał listę wyposażenia. *** Wzniesienia przecinające tę część Północnej Ameryki noszą nazwę Gór Dymnych. Według miejscowej tradycji, nazwę tę nadał sam legendarny traper Daniel Boone. Łańcuch Appalachów ciągnie się od samej północy USA, od stanu Maine, aż na dalekie południe, do Georgii. Cały teren obfituje w rzeki i jeziora, a co za tym idzie, większa jest też tu wilgotność powietrza. W połączeniu ze specyficznymi warunkami pogodowymi wilgotność powoduje to, z czego słyną tutejsze góry, a mianowicie mgłę. Will Snyder, kierowca TIR-a z firmy spedycyjnej Pilot zrobił już normę na ten dzień. Od tej pory reszta kursu liczyła mu się jako nadgodziny. Blaszana wieloosiowa przyczepa, którą ciągnął dieslowski Kenworth, zawalona była belami tkaniny dywanowej, jadącej z tkalni w Północnej Karolinie do wielkiej hurtowni w Memphis. Snyder był doświadczonym kierowcą, a to, że nawet w sobotę musi siedzieć za kółkiem, zupełnie mu nie przeszkadzało. Po pierwsze, lepszy zarobek, po drugie w środku zimy i tak nie ma w telewizji żadnych porządnych transmisji
z meczów, a i zielona trawka nie kusi, bo gdzie by jej szukać pod śniegiem. Tak czy owak Snyder miał być na obiad z powrotem w domu. Dodatkowym plusem był fakt, że na drodze panował niewielki ruch. Kierowca powtarzał to sobie w myśli, gdy po łagodnej pochyłości łukiem zjeżdżał w kolejną górską dolinę. — Oho! — mruknął nagle. Z doświadczenia wiedział, że w tym miejscu, w pobliżu zjazdu na szosę stanową 95 — tę prowadzącą do laboratoriów atomowych w Oak Ridge — często zalega mgła, lecz tym razem opar wyglądał mu na wyjątkowo gęsty. Snyder zaklął. Na mgłę były tylko dwa sposoby. Niektórzy kierowcy zwalniali powoli, tylko puszczając gaz, bo w ten sposób oszczędzało się paliwa i hamulców. Snyder jednak napatrzył się w życiu na tyle kraks, że z miejsca nacisnął na pedał hamulca. Wielkie ciężarówki zatrzymują się dość powoli, więc po co ryzykować? Snyder niewiele dni przedtem widział małe japońskie autko, zgniecione przez podobną ciężarówkę niczym sreberko od czekolady, i to z zawiniętym w środku sędziwym kierowcą. O, nie. Pozostawało tylko zredukować bieg i na wszelki wypadek włączyć migające światła mijania. Pierce Denton z irytacją spojrzał w lewe okno, za którym przemknęła wyprzedzając ich inna Cresta, tym razem w sportowej wersji C99, produkowanej wyłącznie w zakładach w Japonii. Druga Cresta była czarna, z podłużnym czerwonym pasem. Więcej Denton nie zauważył, bo samochód przemknął z wizgiem na dużej szybkości i zniknął w przedzie. Sto trzydzieści kilometrów na godzinę jak nic. W Greenville kierowca zapłaciłby za taką przyjemność sto dolarów mandatu, a oprócz tego musiałby wysłuchać kazania z ust sędziego, Toma Andersa. Kiedy te gówniary zdążyły się tak rozpędzić? Tymczasowe tablice rejestracyjne. Hmm… Denton miał na myśli dwie dziewczyny, które w przelocie zauważył w drugiej Crescie. Nastolatki. Któraś musiała pewnie dostać prawo jazdy, a do tego, jako prezent od taty, sportowy wóz. Wolny kraj, każdy ma prawo jeździć, czym mu się podoba. Zgoda, ale… Denton miał swój pogląd na ten temat. Nawet w wolnym kraju nie wolno być idiotą i narażać się na mandat już od pierwszego dnia za kierownicą. Denton nie miał jednak zamiaru wyręczać miejscowej policji, a poza tym miał dzisiaj wolne. Pokręcił więc tylko głową. Typowe, typowe. Dziewczyny pędzą, a w dodatku nie patrzą na jezdnię, tylko gadają jak najęte. Dobrze chociaż, że ich wyprzedziły. Kogoś takiego lepiej mieć na oku, przed sobą, nie za sobą. *** — O, rany — Snyder miał tego naprawdę dosyć. W jednej z przydrożnych restauracji
podsłuchał kiedyś rozmowę miejscowych. Co do jednego powtarzali oni, że mgłom winne jest „całe to atomowe wariatkowo w Oak Ridge”. Kto wie, może i tak. Wszystko jedno, widoczność na drodze spadła teraz najwyżej do dziesięciu metrów. Niedobrze, niedobrze… Snyder włączył migające światła awaryjne i jeszcze bardziej zwolnił. Nigdy nie obliczył tego dokładnie, ale oceniał, że przy tej masie ciągnik z naczepą ciężarową przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę potrzebował dwadzieścia metrów, by się zatrzymać. I to w dodatku na suchej jezdni, a tu autostrada była mokra jak nieszczęście. Może więc nie zawracać sobie głowy? E, po co ryzykować? Na razie Snyder zwolnił do trzydziestu na godzinę. Niech tam, pojedzie pół godziny dłużej niż myślał, nie szkodzi. Dyspozytor wiedział, że na tym odcinku I-40 zdarzają się podobne warunki, więc nie trzeba się będzie z nim wykłócać. Lepiej zapłacić nadgodziny niż ryzykować wypadkiem i podwyżkami stawek ubezpieczeniowych dla całej firmy. Kierowca sięgnął po swoje radio CB i przekazał ostrzeżenie o mgle pozostałym kierowcom ciężarówek w okolicy. — Uważajcie, panowie, bo widzę tyle, jakby mnie zamknęli w piłce pingpongowej. Mgła jak cholera. Snyder odłożył radio i znów wbił wzrok w wodny opar przed maską. Nie wiedział, że groźba nadciąga z przeciwnej strony, od tyłu. *** Mgła stanowiła zupełne zaskoczenie. Denton miał rację, domyślając się, że dziewczyna w czarnej Crescie, Nora Dunn, ma prawo jazdy od niedawna. Nora ukończyła szesnaście lat dokładnie osiem dni wcześniej, przed trzema dniami dostała tymczasowe prawo jazdy, a na liczniku nowiutkiej C99 zdążyła nakręcić dopiero dziewięćdziesiąt kilometrów. Dzisiaj umyślnie wybrała pustą, szeroką autostradę, bo jej przyjaciółka, Amy Rice, była ciekawa, jaką prędkość da się wycisnąć z Cresty. Dziewczyny gnały więc na złamanie karku, z głośników leciała na cały regulator muzyka — Cresta miała na wyposażeniu nawet odtwarzacz kompaktowy — a że rozmowa zeszła na temat tak pasjonujący, jak koledzy ze szkoły, Nora prawie nie patrzyła na jezdnię. Żadna zresztą sztuka utrzymywać samochód między ciągłą linią przy poboczu a przerywaną linią między pasami. Ruchu nie było, w lusterku od dłuższej chwili nawet nie mignął inny samochód, a poza tym ile zabawy! Tylko one dwie, i auto, a przecież, kiedy się umówić z chłopakiem, ten zawsze będzie się upierał, że to on koniecznie musi prowadzić. Zawsze to samo, jak gdyby dorosłej kobiecie nie wolno było robić co jej się tylko spodoba.
Mina Nory nieco zrzedła, gdy widoczność na autostradzie skurczyła się nagle — na ile, Nora nie umiała ocenić. Nie pozostawało nic innego, jak zdjąć nogę z gazu. Do tej pory jechały z szybkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Z tyłu nie było nikogo, z przodu więc z pewnością także nie, ale trudno, trzeba zwolnić: tak uczyli instruktorzy na kursie nauki jazdy. Instruktorzy wtajemniczyli Norę we wszystko, co trzeba umieć, a przynajmniej próbowali — w rym wieku często lekcje wpadają jednym uchem i zaraz uciekają drugim. Najważniejsze to zdobywać doświadczenie. Tym razem Nora nie miała jednak szansy, by uczyć się na błędach. Kiedy z przodu zamigotały tylne światła wielkiej ciężarówki, Nora wzięła je za przydrożne latarnie. Zgoda, na poboczach autostrad, daleko za miastem, nie ma latarni, ale może tu akurat były? Jako świeżo upieczony kierowca, Nora nie miała obowiązku znać się na takich szczegółach. Co więcej, dodatkowe ostrzeżenie nie miało wielkiego znaczenia, bo pozwoliłoby zaoszczędzić najwyżej sekundę. Kiedy z mgły wyrosło tuż przed Cresta kanciaste pudło ciężarówki, było już za późno, by cokolwiek zmienić. Przy prędkości stu kilometrów na godzinę, trafienie w ciężarówkę wlokącą się trzydzieści na godzinę było nieuniknione. Taki sam skutek przyniosłoby zderzenie z trzydziestotonową, nieruchomą przeszkodą przy prędkości siedemdziesięciu kilometrów — taki sam, czyli fatalny. W odgłosie zderzenia jest zawsze coś takiego, od czego z miejsca kurczy się żołądek. Will Snyder miał już w życiu okazję słyszeć ten dźwięk, podobny do chrzęstu ciężarówki pełnej blaszanych puszek, zgniatanej pod prasą hydrauliczną. Praw fizyki, które rządzą równaniami masy i prędkości na szosie, wszyscy uczą się nie tylko na lekcjach fizyki, bo często także na własnej skórze. Trafienie w lewy tylny narożnik naczepy pchnęło cały samochód w prawo, ale na szczęście, dzięki małej prędkości, Snyder zdołał jakoś opanować poślizg i prędko zatrzymać wóz. W lusterku widać było smętne resztki japońskiego autka, dokładnie takiego, jakie miał ochotę sobie sprawić brat Snydera. Idiota! Małe auta są niebezpieczne! Choć z drugiej strony, takiego zderzenia nie przetrzymałby żaden samochód… Cresta miała zgnieciony cały przód i przekoszoną karoserię. W miejscu, gdzie przedtem była przednia szyba, mignęło Snyderowi coś czerwonego. — O, rany! ***
Było jasne, że Amy Rice nie żyje, choć poduszka powietrzna przed jej fotelem zadziałała bez zarzutu. Prędkość zderzenia była taka, że całą lewą stronę Cresty wprasowało pod naczepę. Potężny zderzak, zaprojektowany z myślą o uderzeniach w rampy załadunkowe, rozciął japońską karoserię niczym piła łańcuchowa. Nora Dunn przeżyła kraksę, lecz straciła przytomność. Crestę C99 można było z miejsca odwieźć na złom: aluminiowy blok silnika pękł, a nadwozie zgięło się w podkowę. Co gorsza, przerdzewiały zbiornik paliwa dostał się między dwie zgniecione razem wytłoczki i także pękł, a na mokrą szosę pociekła benzyna. *** Snyder także spostrzegł kałużę benzyny. Nie zgasił silnika, więc prędko zjechał teraz ciężarówką na pobocze, chwycił gaśnicę śniegową i wyskoczył prosto w zaspę przy skraju pobocza. Ocalenie życia zawdzięczał tylko temu, że dobiegnięcie do Cresty zabrało mu dłuższą chwilę. *** — Czemu się tak kręcisz, Jeanine? — Jessica! — pisnęła dziewczynka, zła, że nawet rodzony ojciec nie potrafi jej, odróżnić od siostry. — Czemu się tak kręcisz, Jessica? — Denton roześmiał się głośno. — Mały się zesmrodził! — I co jeszcze? — Pierce Denton westchnął i pogłaskał żonę po ramieniu, by ją zbudzić. W tej samej chwili spostrzegł coraz bliższą ławicę mgły, więc co prędzej zdjął nogę z gazu. — Co się dzieje, kochanie? — Matt, no wiesz… Trzeba go przewinąć. — Już, już… — Candice rozpięła pas bezpieczeństwa i przez oparcie sięgnęła do tylnego siedzenia. — Mówiłem ci, żebyś nie rozpinała pasa, Candy — odezwał się jej mąż, który także się odwrócił, dokładnie w najgorszym momencie. Bezwiednie zwrócił wóz trochę za bardzo w prawo, próbując jednocześnie obserwować jezdnię i dopomóc żonie, która szamotała się we wnętrzu nowego samochodu. — O, kur… — Denton instynktownie szarpnął kierownicą w lewo, do końca, choć z góry wiedział, że już nie zdąży. Z całej siły nadepnął na hamulec, z tym samym skutkiem, czyli
żadnym. Tylne koła zaczęły się ślizgać po mokrej jezdni, odwracając samochód bokiem i niosąc go prosto w tył innej, czarnej Cresty. Ostatnią myślą Dentona było: „Czy to ta sama, która…”. *** Cresta Dentonów była wprawdzie czerwona, lecz Snyder spostrzegł ją dopiero wtedy, gdy zderzenie było tuż-tuż. Kierowca ciężarówki był w tamtej chwili siedem metrów od czarnego wraka i biegł w tamtą stronę, wymachując ciężką gaśnicą. *** Denton drgnął. Nie miał nawet siły, by zakląć czy choćby jęknąć. W pierwszej chwili pomyślał, że zderzenie okazało się nie takie groźne. Bywało gorzej. Siła bezwładności pchnęła Candy w prawo, w tę samą stronę, w którą poszło uderzenie. Niedobrze. Całe szczęście, że dzieci były z tyłu, w fotelach, i dzięki Bogu, bo inaczej… Decydującym czynnikiem, który uśmiercił pięcioro ludzi w Crestach, była korozja metalu. Oba zbiorniki paliwa pochodziły z tej samej wadliwie ocynkowanej partii, na obu w czasie podróży przez Pacyfik osiadła sól, a jazda po stromych drogach wschodniego Tennessee dokonała reszty. Spoiny i spawy obu zbiorników były tak marne, że oba zbiorniki paliwa przy zderzeniu rozeszły się w szwach. Impet sprawił, że blaszany zbiornik drugiej Cresty dotknął jezdni i tarł o nią na odcinku kilku metrów. Osłona antykorozyjna natychmiast odleciała całymi płatami, pękła kolejna spoina, a gdy spod gołego metalu sypnęły się iskry, buchnęły płomienie. Przez pierwszych kilka sekund ogień trysnął w przód, w tą samą stronę, w którą rozlewała się benzyna. *** Ognista kula, jaka uniosła się nad wrakami, w ułamku sekundy rozepchnęła mgłę. Błysk był tak oślepiający, że kierowcy aut na przeciwległej jezdni autostrady zaczęli w panice hamować. Sto metrów dalej doszło nawet do stłuczki trzech aut, na szczęście niegroźnej. Choć szosa wydawała się pusta, ze wszystkich stron zaczynali teraz nadbiegać ludzie. Ogień liznął też natychmiast kałużę benzyny pod samochodem Nory Dunn. Dziewczyna na szczęście do końca nie odzyskała przytomności, nawet wtedy, gdy ogień oparzył jej skórę i osmalił włosy. *** Will Snyder był na tyle blisko, że widział dokładnie twarze pięciorga osób z czerwonej
Cresty. Dwie z nich — twarze matki i niemowlęcia — miał zapamiętać do końca życia. Kobieta, wciśnięta między fotele i kurczowo ściskająca dziecko, patrzyła wprost na kierowcę, gdy w błysku ognia zrozumiała, że umrze. Pożar przesądzał właściwie o całej reszcie, lecz Snyder nie zwolnił biegu nawet na sekundę. Przy zderzeniu otwarty się lewe tylne drzwi czerwonej Cresty, dzięki czemu była jeszcze jakaś szansa, o tyle istotna, że ogień obejmował w tej sekundzie jedynie drugi bok rozbitego auta. Snyder rzucił się z wyciągniętą gaśnicą. Jak się okazało, czasu miał tyle co nic. Snyder mógł wyszarpnąć z płonącego wozu tylko jedno dziecko. Nie musiał decydować, które. Ogień palił mu twarz, lecz na szczęścia miał na dłoniach rękawice, a gaśnica zdusiła na mgnienie pożar w tylnej części wnętrza wozu. Snyder sięgnął między płomienie, dym i białą pianę dwutlenku węgla, szukając niemowlęcia. Na próżno. Za to na lewym krzesełku spostrzegł naraz, tuż przed sobą, rozkrzyczaną, przerażoną dziewczynkę. Dłońmi w rękawicach Snyder wymacał i rozpiął chromowany zatrzask i z całej siły wyszarpnął dziecko z płonącego samochodu. Przy okazji złamał dziewczynce rączkę. Tuż przy barierze autostrady leżała spora zaspa mokrego śniegu. Snyder zanurkował w nią, przyciskając dziewczynkę do siebie, byle dalej od ognia, który zdążył zapalić na nim ubranie. Wolną ręką nagarnął garść śnieżnej brei na twarz dziewczynki, a potem na własną. Natychmiast poczuł przenikliwy, piekący ból, ból, który był jednak niczym w porównaniu z tym, co miało nastąpić później. Zmusił się do tego, by się nie odwracać, nie patrzeć za siebie, tam, gdzie spośród płomieni dobiegał przenikliwy krzyk płonących ludzi. Odwrócić się oznaczałoby w tej chwili popełnić samobójstwo. Spróbował jednak tylko spojrzeć na małą Jessikę Denton, dyszącą i rozszlochaną, z osmaloną twarzą. Byle tylko prędko nadjechała policja, policja i karetka… Kiedy piętnaście minut później sanitarka zjawiła się na miejscu, kierowca i dziecko stracili przytomność. Głęboki szok pourazowy.
Przyśpieszenie Ponieważ gdzie indziej nic się akurat nie działo, a wypadek zdarzył się niedaleko miasta, prasa i telewizja z miejsca podchwyciły historię, znęcone liczbą i młodym wiekiem ofiar. Jedna z miejscowych stacji telewizyjnych z Knoxville współpracowała z CNN, dzięki czemu w południe reportaż z miejsca wypadku pokazano także w serwisie krajowym CNN. Satelitarny wóz transmisyjny pozwolił młodemu dziennikarzowi pochwalić się swym talentem przed całym światem — dziennikarz cieszył się bardzo, bo nie marzył o niczym innym jak o tym, żeby się wyrwać z Knoxville — a ponieważ mgła podniosła się do końca, kamery mogły zarejestrować każdy szczegół. — O, cholera — Ryana także zatkało, gdy zobaczył zdjęcia. Siedział akurat w kuchni, obok małego telewizora. Rzadko zdarzało mu się spędzać sobotę z rodziną. Cieszył się więc myślą, że pod wieczór będą się mogli wszyscy wybrać na mszę do Świętej Marii, i że w niedzielny poranek nie będzie się trzeba śpieszyć ze wstawaniem. Jednak na widok zdjęć z wypadku Ryan odłożył nie dojedzoną kanapkę na talerz. Do wypadku przyjechały trzy wozy pożarnicze i cztery karetki. Para tych ostatnich nadal tkwiła na miejscu zdarzenia, co nie mogło oznaczać niczego dobrego. Wieloosiowa ciężarówka właściwie nie ucierpiała, choć widać było, że ma wygięty zderzak. Liczyło się jednak to, co widać było na pierwszym planie: dwie sterty pogiętego, okopconego na czarno metalu i otwarte drzwi, za którymi była tylko pustka, dym i spalenizna. Wokół kręciło się nadal parunastu policjantów z patrolu drogowego. Miny mieli nie tyle poważne, ile zwyczajnie ponure. Nie rozmawiali i nie żartowali między sobą, jak się to zwykle dzieje nawet przy wypadkach. Dla policjantów wypadek to w końcu nic nadzwyczajnego. Na oczach Jacka dwaj policjanci wymienili się uwagami. Obaj pokręcili smętnie głowami i spojrzeli na szosę, pewnie na dziennikarza, który nadal klepał swoje do mikrofonu. Proszę państwa, mgła, duża prędkość, wybuchły oba zbiorniki. Sześć trupów, w tym czwórka dzieci. Z miejsca wypadku na szosie 40 pod Oak Ridge w Tennessee mówił dla państwa Bob Wright. A teraz reklama. Jack znów zajął się swoją kanapką. Cóż zrobić, w życiu tak już bywa. Wypadek to wypadek, zamknięta sprawa. *** Na szosie 40, pięćset kilometrów na zachód od domu Ryanów nad zatoką Chesapeake,
oba okopcone wraki nadal ociekały wodą, po tym, jak strażacy uznali za stosowne zrobić swoje, choć w niczym się to już nie mogło przydać ofiarom zderzenia. Policyjny fotograf wypstrykał trzy rolki filmu o czułości 200 ASA. Umyślnie starał się uchwycić otwarte usta ofiar. Ludzie ci zginęli krzycząc. To samo spostrzegł sierżant Thad Nichols, odpowiedzialny za zabezpieczenie śladów. Nichols służył w drogówce od dwudziestu lat, więc dzisiejszy wypadek nie był pierwszym, przy którym przyszło mu przyglądać się wyciąganiu zwłok spomiędzy blach. Ponieważ służbowy rewolwer Pierce’a Dentona upadł na asfalt, nawet bez oglądania znaczka identyfikacyjnego można było stwierdzić, że jeden z zabitych to policjant. Do tego żona i dwójka dzieci. I dwie nastolatki. Są sprawy, do których człowiek nigdy się nie przyzwyczai. Poza tym zginąć w wypadku to jedno, ale zginąć w tak okropny sposób… Czemu Bóg dopuścił do śmierci dwójki małych dzieci? Trudno, widać dopuścił. Pora brać się do obowiązków. Wbrew temu, czego się można dowiedzieć z każdego hollywoodzkiego filmu, wypadek miał niecodzienny i dziwny charakter. Samochody niezmiernie rzadko eksplodują, nawet przy poważnej kraksie. Nichols fachowym okiem oceniał, że dzisiejszy wypadek nie był aż tak poważny, a raczej nie powinien taki być. Owszem, jedna ofiara śmiertelna była nieunikniona, bo dziewczynie z fotela pasażera w pierwszej Crescie zderzak ciężarówki nieomal uciął głowę, ale co do reszty… Ci ludzie naprawdę nie musieli zginąć. Kiedy pierwsza Cresta uderzyła w ciężarówkę, różnica prędkości między pojazdami wynosiła siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Drugi wóz osobowy uderzył w pierwszy pod kątem. Nicholas nie wiedział, czemu zabity policjant próbował wykonać tak głupi manewr. Fakt, wiedział, że żona ma rozpięty pas. Może zresztą żona, zajęta poskramianiem dzieci, odwróciła uwagę męża od tego, co się działo na szosie. Trudno, stało się. Tylko jedna spośród szóstki śmiertelnych ofiar zginęła w wyniku zderzenia. Pozostała piątka straciła życie w płomieniach. Dziwne, bardzo dziwne. Samochody buduje się tak, by nie zapalały się od byle czego. Na wszelki wypadek Nicholson kazał swoim ludziom skierować cały ruch w obie strony jednym pasem autostrady, w przekonaniu, że zanim się usunie wraki, warto zbadać wszystko dokładnie. Przez samochodowe radio Nicholson zażądał przysłania z Nashville dodatkowej ekipy śledczej i kogoś z miejscowego oddziału Federalnej Rady Bezpieczeństwa Transportu. Tak się składało, że jedna z pracowniczek oddziału mieszkała w pobliżu Oak Ridge i już w pół godziny później zjawiła się na miejscu wypadku. Inżynier-mechanik, absolwentka pobliskiego Uniwersytetu Tennessee, Rebecca Upton przygotowywała się tego ranka do
egzaminu specjalistycznego, ale kiedy otrzymała telefon, wskoczyła w nowiutki służbowy kombinezon i już wkrótce wczołgiwała się pod osmalone wraki na szosie numer 40. Kierowcy wozów ratunkowych przestępowali z nogi na nogę, niecierpliwiąc się okropnie, choć przecież nie nadjechała jeszcze ekipa śledcza z Nashville. Rebecca Upton miała dwadzieścia cztery lata, była mała i piegowata, a kiedy wyczołgała się spod pierwszej Cresty, miała umorusaną twarz i oczy załzawione od oparów spalonej benzyny. Sierżant Nichols podał jej styropianowy kubek z kawą, prezent od strażaków. — I co pani powie? — zapytał, nie spodziewając się usłyszeć niczego konkretnego. Dziewczyna wyglądała jednak na poruszoną, a oprócz tego nie bała się pobrudzić, co także dobrze o niej świadczyło. — Wybuchły oba zbiorniki paliwa — zaczęła Rebecca. — Jeden urwał się przy zderzeniu, drugi zgniotło, jaka prędkość? — Pyta pani, przy zderzeniu? — Nicholson zastanowił się. — Nie taka znów duża. Siedemdziesiąt, najwyżej osiemdziesiąt na godzinę. Mnie też się tak wydaje. Zbiorniki paliwa projektuje się według specjalnych norm. Naprawdę nie miały prawa zawieść. — Rebecca Upton otarła twarz chusteczką, jaką jej podał Nicholson, podziękowała, upiła trochę kawy i znów zaczęła się przyglądać wrakom. — Co panią tak intryguje? — Jak to, co? To, dlaczego sześć osób… — Pięć — sprostował Nicholson. — Kierowca uratował jedno z dzieci. — Ach, tak? Nie wiedziałam. Wszystko jedno, to się nie miało prawa zdarzyć. Nie było żadnego powodu, żeby… Przy prędkościach do stu na godzinę, w normalnych warunkach, takich jak tu, zbiorniki paliwa nie pękają, i tyle. Założę się o co pan zechce, że te samochody mają wadę konstrukcyjną. Dokąd zabieracie te wraki? — W Rebece Upton ocknął się teraz urzędnik państwowy. — Te dwie Cresty? Do Nashville. Jeśli pani chcę, mogę je potrzymać na parkingu przy komendzie. — Świetnie. Ja tymczasem zadzwonię do szefa. Wygląda na to, że będziemy musieli wszcząć federalne dochodzenie w tej sprawie. Chyba to panom nie będzie przeszkadzało, co? Rebecca Upton pierwszy raz w życiu stykała się z taką sytuacją, ale z podręcznika zapamiętała, że w takich wypadkach jej biuro ma pełne prawo wszcząć śledztwo na skalę całych
Stanów Zjednoczonych. Rada Bezpieczeństwa Transportu cieszyła się rozgłosem z tej racji, że to właśnie jej pracownicy badali okoliczności każdej katastrofy lotniczej. Mniej znane były dochodzenia w sprawach katastrof kolejowych i wypadków na szosach. Rada mogła przy tym liczyć na pomoc każdej agencji federalnej. Nichols brał już kiedyś udział w podobnym dochodzeniu, więc zgodził się natychmiast. — Niech się pani nie boi, mój kapitan zrobi dla pani wszystko, słowo daję. Rebecca Upton prawie się roześmiała, choć okoliczności nie były wcale wesołe. — A gdzie znajdę tych, którzy przeżyli wypadek? Kierowcę, no i to dziecko? Trzeba ich będzie przesłuchać. — Karetka zabrała obydwoje do Knoxville. Nie wiem na pewno, ale mogli trafić stamtąd samolotem do Shriners’ Hospital. Specjalny oddział poparzeń, wie pani. To co, skończyła pani? Bo my tu musimy oczyścić szosę. — Dobrze, ale ostrożnie z tymi wrakami, trzeba będzie… — Spokojna głowa. Dla nas to materiał dowodowy, a sprawa faktycznie pachnie kryminałem. — Sierżant Nicholson obdarzył rudowłosą inspektorkę ojcowskim uśmiechem. Rebecca Upton nie mogła więc uznać dnia za stracony. Wprawdzie zabitym w wypadku nic nie mogło już przywrócić życia, a makabryczna sceneria wstrząsnęła nią do głębi, lecz na tym polegała w końcu praca przy nadzorze transportu. Dla Rebeki Upton była to pierwsza inspekcja od chwili, gdy podjęła obowiązki. Na razie nie pozostawało jej nic innego, jak wrócić do małego Nissana, którym przyjechała, zdjąć kombinezon i zapiąć ciasno kurtkę. Zimno było dziś przeokropnie. Rebecca Upton zapomniała o tym jednak zaraz, przejęta swoją nową rolą. Czuła, że o tym, co się wydarzyło, powinno się roztrąbić na cały świat. — Dzień dobry! — usłyszała. Tym, kto ją tak witał, był uśmiechnięty reporter stacji telewizyjnej. — O co chodzi? — zapytała ostro, świadoma, że z dziennikarzami trzeba uważać. — Może ma pani dla nas jakiś komentarz w tej sprawie? — Reporter trzymał mikrofon przy nodze, a ekipa filmowa także była zajęta czym innym. — Ale nie do kamery. Między nami — odparła Rebecca Upton po sekundzie namysłu. — Niech będzie. — Ci ludzie zginęli, bo wybuchły zbiorniki paliwa. W obu wozach. — To niecodzienna okoliczność?
— Wyjątkowo niecodzienna. I powiem panu… Federalna Rada Bezpieczeństwa Transportu wszczyna specjalne dochodzenie w tej sprawie. Ci ludzie wcale nie musieli zginąć, rozumie pan? — Jasne! — Wright spojrzał na zegarek. Za niecałe dziesięć minut miał przez łącza satelitarne znów połączyć się ze studiem CNN. Świetnie, że udało się dowiedzieć czegoś nowego. Dziennikarz odszedł na bok, układając w myślach nowy komentarz dla telewidzów na całym świecie. Nareszcie jakaś atrakcja: Federalna Rada Bezpieczeństwa Transportu prowadzi dochodzenie w sprawie wad auta, które pismo „Motor Trend” okrzyknęło samochodem roku. Samochód roku śmiertelną pułapką! Ci ludzie naprawdę nie musieli zginąć. Ciekawe, czy kamerzyście uda się podejść na tyle blisko, by złapać ujęcie zwęglonego fotelika dziecięcego na tylnym siedzeniu? Tak czy siak, pierwszorzędny materiał. *** Ed i Mary Patricia Foley siedzieli w gabinecie na najwyższym piętrze gmachu CIA. Fakt, że organizacją kieruje małżeństwo, powodował niejakie kłopoty organizacyjne. Po pierwsze, właściwym dyrektorem Agencji do spraw operacyjnych była Mary Pat, jako pierwsza kobieta, która dosłużyła się podobnej godności w całej historii Stanów Zjednoczonych. Od ćwierć wieku prowadziła w Langley najlepszych agentów i na działalności w terenie znała się jak mało kto. Jej mąż, Ed, nie był może aż tak wystrzałowy, ale za to świetnie spełniał rolę planisty. Obydwoje uzupełniali się więc talentami w dziedzinie taktyki i strategii. Mimo że wyższą funkcję sprawowała Mary Pat, mianowała natychmiast Eda swoim głównym zastępcą i faktycznie osobą równorzędną sobie. Co za tym idzie, w ścianie między ich gabinetami zrobiono osobne drzwi, by Foleyowie mogli się komunikować bez pośrednictwa sekretarek i asystentów. Pracy mieli sporo, choć personel CIA kurczył się z tygodnia na tydzień. Byli więc razem w pracy i w domu, a ponieważ zdążyli zżyć się ze sobą przez te parę dziesiątków lat, na najwyższych piętrach hierarchii CIA nareszcie ustały tarcia i wojny podjazdowe. — Kochanie, musimy jeszcze wybrać kryptonim. — Co powiesz na STRAŻAKA? — Nie lepiej STRAŻNIK? — Jeden i drugi to mężczyźni. — Tak? Aha, Lialin mówi, że z językiem dobrze im idzie.
— Muszą umieć tyle, żeby zamówić sobie coś w restauracji i zapytać, gdzie tu jest toaleta. — Mary Pat nie łudziła się, że jej agenci w parę tygodni opanują do perfekcji japoński. — O ile chcesz się założyć, że będą mówili z rosyjskim akcentem? Mary Pat i Ed spojrzeli po sobie. Obydwoje wpadli na ten pomysł równocześnie. — Legenda? — No, pewnie… — Mary Pat uśmiechnęła się szeroko. — Myślisz, że nie będą chcieli? Wewnętrzne przepisy zabraniały agentom CIA podawać się za dziennikarzy, ale tylko za amerykańskich dziennikarzy. Ed dołożył w ostatnim czasie wielkich starań, by uściślić ten przepis, na przykład z tego względu, że sporo informatorów CIA rekrutowało się spośród dziennikarzy z krajów Trzeciego Świata. Ponieważ obaj oddelegowani do tej operacji pracownicy mówili płynnie po rosyjsku, pomysł narzucał się sam przez się: pojadą do Japonii jako rosyjscy dziennikarze. Naginało się w ten sposób przepis, lecz na pewno się go nie łamało. Ed Foley także — choć bardzo rzadko — pozwalał sobie na wyskoki. — Właśnie — podjęła myśl Mary Pat. — Clark pytał, czy zgadzamy się na to, że spróbuje uaktywnić OSET. — Najpierw musimy mieć na to zgodę od Ryana i od prezydenta — Ed znów schował się do skorupy. Mary Pat nie dała się tak łatwo zbić z tropu: — Co ty opowiadasz? Musimy mieć ich zgodę na to, żeby korzystać z siatki, a ja chcę tylko sprawdzić, czy siatka jeszcze istnieje. Mary Pat zamrugała jasnobłękitnymi oczami. — Wiesz, kochanie, co myślę o takich sztuczkach — zaczął Ed ostrzegawczym tonem, choć gdyby go zapytać, pierwszy by przyznał, że kocha żonę właśnie za jej pomysły. — Dobrze, niech będzie. Ale mają tylko sprawdzić, czy OSET się trzyma. — Uff. Już się bałam, że będę ci musiała wydać polecenie służbowe. Mąż nie pozostał jej dłużny. — Wydawaj sobie, co chcesz, byle tylko obiad był gotowy na czas. A instrukcję przekażę w poniedziałek. — Aha, musimy w drodze do domu wskoczyć do supermarketu. W domu nie ma ani kawałka chleba.
Gry na całość W poniedziałek trzeba było dopilnować jeszcze paru drobiazgów, lecz w ogólnym zarysie plan Trenta był gotowy. Izba Reprezentantów miała rozpocząć obrady w południe, jak w każdy poniedziałek. Kapelan odmówił modlitwę i zdziwił się, widząc że zamiast zastępcy na środkowym fotelu siedzi sam przewodniczący zgromadzenia. Zamiast pięciu czy sześciu deputowanych na sali była ich ponad setka. O tej porze, kiedy odczytywano krótkie komunikaty, bywało tu pusto. Również w loży prasowej widziało się sporo twarzy. Normalna tego dnia była tylko liczba turystów i uczniów ze szkół na galerii dla publiczności. Kapelan stropił się nieco i nawet raz czy dwa zająknął, po czym szybko opuścił scenę. W drodze ku drzwiom rozmyślił się jednak i został w sali, ciekawy co będzie dalej. — Panie przewodniczący! — rozległy się wyczekiwane słowa. Prowadzący obrady Izby nie musiał się rozglądać, by wiedzieć, kto prosi o głos. Rankiem otrzymał w tej sprawie telefon z Białego Domu. — Udziela się głosu dżentelmenowi z Massachusetts. Al Trent podszedł energicznym krokiem do mównicy i, nie śpiesząc się już, rozłożył notatki na trzech podręcznych blatach. Trzech jego asystentów rozstawiło stojak z planszami. Trent czekał, oczywiście umyślnie, by zwiększyć napięcie dramatyczne. Wreszcie odchrząknął i wypowiedział tradycyjne słowa: — Niech mi będzie wolno wnieść pod obrady Izby wniosek następujący. — Udzielam zgody — odrzekł na to przewodniczący, choć dużo mniej bezbarwnym głosem niż zwykle. Tym razem czuło się w powietrzu coś nowego. Wyczuwali to nawet turyści i ich przewodnicy, którzy zamiast jak to zwykle bywało pędem wypaść z galerii, także przysiedli i czekali. W fotelach zasiadło ponad osiemdziesięciu partyjnych kolegów Ala Trenta, a po drugiej stronie sali aż dwudziestka oponentów. Na obrady zjawili się też przywódcy partii mniejszościowej, którzy akurat tego dnia byli w Waszyngtonie. Część z nich udawała, że sprawa niewiele ich obchodzi, lecz sama ich obecność spowodowała poruszenie wśród dziennikarzy. Ci ostatni także spodziewali się sporej sensacji. — Panie przewodniczący! W sobotę rano na autostradzie numer 40 między Knoxville i Nashville w stanie Tennessee, pięcioro Amerykanów zginęło straszliwą śmiercią w płomieniach. Zgładził ich japoński przemysł samochodowy. — Trent odczytał z kartki nazwiska ofiar, a jego asystent odsłonił pierwszą planszę z czarno -białą fotografią z miejsca wypadku. Trent pozwolił
obecnym dokładnie się przyjrzeć zdjęciu i wszystkim uwiecznionym na nim okropnościom. W loży prasowej dziennikarze podawali sobie dopiero odbitki przemowy i dodatkowe zdjęcia. Pośpiech nie był więc wskazany. — Panie przewodniczący! Nie pozostaje nam nic innego, jak zapytać, dlaczego ludzie ci musieli umrzeć, a po drugie, dlaczego ich śmierć zasługuje na rozwagę wysokiej izby. Otóż, na miejsce wypadku przybyła przyzwana tam przez policję inżynier Rebecca Upton, młoda pracowniczka służb federalnych, już po krótkich oględzinach stwierdziła ona, że wypadek spowodowany został rażącą wadą produkcyjną wspólną dla obu samochodów. Śmiertelny w skutkach wypadek miał przyczynę w wadliwie zaprojektowanych i wykonanych zbiornikach na paliwo. — Panie przewodniczący! Nie tak dawno temu kwestia tych samych zbiorników paliwa stanęła na porządku obrad komisji do spraw japońsko-amerykańskiej wymiany handlowej. Dużo lepsze zbiorniki paliwa, tak się składa, że produkowane w moim okręgu wyborczym, zostały odrzucone przez japońską delegację, gdyż rzekomo nie spełniały wysokich, podkreślam, wysokich i rygorystycznych norm jakościowych, obowiązujących w Japonii! Dodam jeszcze, że amerykańskie zbiorniki paliwa tego samego typu są lepsze i tańsze w produkcji, a to za sprawą inteligencji i wydajności naszych robotników. — Panie przewodniczący! Owe rzekomo wysokie i rygorystyczne normy japońskie skazały pięcioro Amerykanów na śmierć w płomieniach, i to w wypadku, który w myśl opinii policji stanowej z Tennessee i ekspertów z Rady Bezpieczeństwa Transportu nie wykraczał bynajmniej poza warunki przewidziane w normach obowiązujących w USA już od piętnastu lat. Wszyscy ci ludzie wyszliby z wypadku żywi. Tak się jednak złożyło, że jedna rodzina zginęła prawie w całości, a jedyne ocalone dziecko zawdzięcza życie odwadze i poświęceniu kierowcy ciężarówki, skądinąd związkowca — dwie inne zaś rodziny opłakują w tej chwili zgon pary młodych dziewcząt. A dlaczego? Dlatego, że nie pozwolono, aby amerykańscy robotnicy dostarczali lepsze jakościowo amerykańskie części nawet do samochodów tej marki produkowanych tu, na miejscu, w Ameryce! Jeden z tych wadliwych zbiorników paliwa wieziono dziesięć tysięcy kilometrów, tylko po to, by zamontować go w jednym z tych oto wypalonych wraków, tylko po to, by tym sposobem zgładzić parę małżonków, ich trzyletnią córkę i niemowlę! — Dosyć tego, panie przewodniczący! Wstępny raport Rady Bezpieczeństwa Transportu,
potwierdzony w całości przez naukowców z laboratoriów w Oak Ridge stwierdza, iż zbiorniki paliwowe w obu samochodach, a więc w tym wyprodukowanym w Japonii i tym zmontowanym na miejscu, w Kentucky, nie spełniały norm bezpieczeństwa określonych dawno temu przez Departament Transportu. Pierwszą reakcją Departamentu Transportu był nakaz wycofania z ruchu wszystkich prywatnych aut typu Cresta… — Trent zawiesił głos i rozejrzał się po sali. Obecni wiedzieli dobrze, iż na tym nie koniec. Czekali niecierpliwie na prawdziwą bombę, — Po drugie, poinformowałem prezydenta USA o tym jakże tragicznym wypadku i jego długofalowych skutkach. Z uwagi na stwierdzony przez Departament Transportu fakt, że ten sam typ zbiorniku paliwa stosuje się w prawie wszystkich japońskich autach importowanych do Stanów Zjednoczonych, wnoszę pod obrady Izby projekt ustawy o numerze porządkowym HR-12313, upoważniającej prezydenta do wydania departamentom Handlu, Sprawiedliwości i Skarbu odpowiednich zarządzeń, w myśl których… *** — Na mocy zarządzenia prezydenta USA — informowała pani rzecznik Białego Domu w sali, w której trwała konferencja prasowa — gwoli zapewnienia mieszkańcom naszego kraju bezpieczeństwa, Urząd Ceł i Departament Skarbu mają odtąd przeprowadzać w portach szczegółowe inspekcje samochodów wwożonych do Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza jeśli chodzi o auta tego samego typu, który spowodował śmierć pięciorga Amerykanów. Ustawę na ten temat, mającą uprawomocnić zarządzenie prezydenta kraju, wniósł dziś rano pod obrady Izby Reprezentantów deputowany Alan Trent, reprezentujący stan Massachusetts. Ustawa cieszy się pełnym poparciem ze strony prezydenta i ma szansę zostać uchwalona w ciągu kilku dni, wszystko po to, aby zapewnić bezpieczeństwo naszym współobywatelom. — Autorzy ustawy posługują się technicznym określeniem, które mówi o „wzajemności w poszczególnych sektorach” — ciągnęła rzeczniczka. — Oznacza ono, że nasze władze ustawodawcze będą się starały ściśle naśladować praktyki handlowe, jakie wobec naszego kraju stosują władze Japonii. Słucham? Przedziwna rzecz, ale nikt nie zadał do tej pory ani jednego pytania. — Dobrze, w takim razie przechodzę do następnej kwestii. Datę prezydenckiej wizyty w Moskwie określono na… — Chwileczkę! — przerwał ktoś z obecnych, widać obdarzony lepszym refleksem niż reszta. — Zaraz! Co takiego?!
*** — Co się dzieje, szefie? — zapytał Ryan, przerzucając dostarczone mu materiały. — Proszę zerknąć na stronę numer dwa, Jack. — Już, już. — Ryan przebiegł wzrokiem po papierze. — Cholera, wczoraj widziałem ten wypadek w telewizji. No, coś takiego… Japończycy się pewnie wściekną. — Niech hartują nerwy! — odrzekł chłodnym tonem prezydent Durling. — Przez rok czy dwa wydawało się, że się uporamy z deficytem w wymianie handlowej, ale gdzie tam. Ten ich nowy premier siedzi w kieszeni u bonzów przemysłu do tego stopnia, że nie ma mowy o handlu. Dosyć tego! Kiedy przysyłamy tam samochody, trzymają je miesiącami na nadbrzeżu, a potem rozbierają do ostatniej śrubki, żeby się przekonać, czy są „bezpieczne”. Rachunek za te zabawy doliczają, oczywiście, do ceny. Chcecie jeździć amerykańskimi wozami, to płaćcie. — Wiem, że tak robią, panie prezydencie, ale… — Ale dosyć tego. Zgoda? Prezydent nie dodał, że powolutku zbliża się kampania wyborcza, w której głosy związkowców z przemysłu motoryzacyjnego bardzo się przydadzą. Nadarzała się okazja, by jednym posunięciem zaskarbić sobie wdzięczność związków zawodowych na długie lata. Jack Ryan miał w kwestiach polityki wewnętrznej nader niewiele do powiedzenia, więc roztropnie milczał. — Proszę mi powiedzieć, jak tam wyglądają sprawy z Rosją i rakietami — poprosił następnie Robert Durling. Umyślnie pozostawił największą bombę na sam koniec rozmowy. Następnego dnia wyznaczono na popołudnie wspólne spotkanie FBI i kierownictwa komisji wymiaru sprawiedliwości. Durling rozmyślił się po chwili. Nie, trzeba zaraz zadzwonić do Billa Shawa i odwołać imprezę. Gazety powinny teraz pisać wyłącznie o Japonii, nie o harcach wiceprezydenta. Przyjdzie pora i na Kealty’ego. Ryan dowie się wszystkiego w swoim czasie, powiedzmy, za tydzień. Na razie ani mru mru. *** Dodatkowe zamieszanie wywołała różnica stref czasowych. Ponieważ w Tokio zegarki wskazywały godzinę czternaście godzin wcześniejszą niż w Waszyngtonie, pierwsze telefony zaniosły się terkotem nad ranem, kiedy wszyscy spali. Amerykanie wprowadzili nowe przepisy w trybie zupełnie nietypowym, z pominięciem zwykłych kanałów rządowych. Zaskoczeni byli więc także ludzie, którzy na codzień zbierali dla
Japonii informacje. Ambasador w Waszyngtonie siedział w restauracji, podobnie jak reszta jego najbliższych współpracowników z placówki przy Massachusetts Avenue, kiedy nagle otrzymał sygnał, że musi wracać na teren ambasady. Rozdźwięczały się też przywoływacze przy paskach innych japońskich dyplomatów, za późno jednak, bo satelity telewizyjne zdążyły już przekazać w świat pierwsze wiadomości. Dyżurni śledzący w Japonii programy satelitarnych sieci telewizji na całym świecie, natychmiast podnieśli alarm, a ich przełożeni przekazali meldunek wyżej. Obudzeni o tak niezwykłej godzinie zaibatsu nie byli w najlepszych humorach. Przemysłowcy zadzwonili z kolei do swych podwładnych, którzy na szczęście zdążyli już się obudzić, i kazali im natychmiast łączyć się z poplecznikami Japonii w amerykańskim Kongresie. Ci ostatni także wzięli się już do roboty: po pierwsze, obejrzeli w telewizji na kanale C-SPAN powtórkę z przemówienia Ala Trenta, a po drugie, z własnej inicjatywy nawiązali kontakty z kongresmanami i prasą, próbując stłumić pożar w zarodku. Wszędzie jednak spotykali się z chłodnym przyjęciem, nawet w miejscach, gdzie niejednokrotnie dziękowano im za hojne datki na tę czy inną kampanię. Czasem jednak ktoś pozwalał sobie na chwilę szczerości. — Posłuchaj — zwrócił się do swego gościa jeden z senatorów, niepewny swoich losów w następnych wyborach i szukający pieniędzy, co zresztą dla nikogo nie było tajemnicą. — Nie namówisz mnie, żebym powiedział swoim wyborcom prosto w oczy, że ustawa jest niesprawiedliwa. Ośmioro ludzi spaliło się żywcem, a ja mam mówić, że to wszystko pic? Znajdź sobie innego głupiego. Człowiek, który chciał pomóc Japonii pamiętał wprawdzie, że w wypadku zginęło tylko pięć osób, nie osiem, lecz rada, jaką usłyszał, była wcale rozsądna. Jako członek japońskiego lobby, gość senatora dostawał za swą fachową wiedzę trzysta tysięcy dolarów rocznie, i nic dziwnego, bo zanim przejrzał na oczy, przez dziesięć lat był wiernym sztabowcem innego z senatorów i znał na Kapitolu prawie wszystkich. Płacono mu jednak nie tylko za przekazywanie lewych dotacji na fundusze wyborcze, lecz także za trzeźwą ocenę sytuacji. — Nic nie szkodzi, senatorze — odezwał się więc. — Proszę tylko nie zapominać, że tego rodzaju sytuacja może wywołać prawdziwą wojnę handlową, a na tym ucierpimy wszyscy bez wyjątku. — Tego rodzaju, jak pan powiedział, sytuacja ma to do siebie, że nie będzie trwała w nieskończoność — uspokoił go senator, niepomny faktu, iż sytuacja nie miała precedensu w historii USA. Przeoczyli ten fakt również inni politycy, co do jednego przekonani, że kryzys jest
chwilowy. O piątej po południu powtarzano to już powszechnie. Na wyspach Pacyfiku była siódma rano następnego dnia. W gabinetach wszystkich członków Kongresu telefony dzwoniły teraz bez przerwy. Większość wyborców chciała tylko wyrazić swoje oburzenie wobec wypadku na autostradzie numer 40. Mieszkańcy 435 amerykańskich okręgów wyborczych nigdy nie przepuszczają okazji, by dać upust emocjom, dzwoniąc albo pisząc do swych reprezentantów w Waszyngtonie. Młodsi pracownicy biur odnotowywali każdy telefon, łącznie z godziną, datą, nazwiskiem i adresem rozmówcy. Choć o większości tych telefonów błyskawicznie zapominano, z ich treści można było wysnuć wiele wniosków. Zyskiwało się także w ten sposób pokaźny materiał statystyczny. Telefonowano także do starszych rangą urzędników na Kapitolu, a nawet do samych deputowanych z obu izb. Celowali w tym zwłaszcza właściciele i udziałowcy zakładów przemysłowych, którzy albo bezpośrednio konkurowali z wytwórcami z Japonii, albo próbowali w tamtym kraju coś sprzedawać i stracili na tym grube pieniądze. Porady przemysłowców szły przeważnie do kosza, ale sam fakt, że dzwonili, bardzo się liczył. Historia wypadku tylko na chwilę zatarła się w pamięci mediów, bo zaraz po przemówieniu Ala Trenta znów powróciła między najważniejsze depesze agencyjne. Tym razem prasa i telewizja publikowały zdjęcia zabitego policjanta, fotografie jego żony i trójki dzieci, a także zdjęcia dwóch dziewczyn, które zginęły w drugiej Crescie. W telewizji puszczano co chwila krótki wywiad, jakiego udzielił w szpitalu bohaterski kierowca ciężarówki. Kamery ukazywały też wijącą się z bólu, poparzoną Jessikę Denton. Widać było, że opatrujące zwęgloną skórę dziewczynki pielęgniarki plączą jak bobry. Nadano kilka wywiadów z adwokatami rodzin wszystkich ofiar. Wiadomo było, że rodziny wystąpią o ogromne odszkodowania. Honoraria dla adwokatów także musiały być odpowiednio wysokie. Reporterzy wszystkich sieci telewizyjnych wypytywali o wypadek rodziny ofiar, ich sąsiadów, przyjaciół i znajomych. Jedni z zapytanych płakali, inni dawali upust złości, inni jeszcze próbowali skorzystać na cudzym nieszczęściu. Najlepsze pojęcie o tym, co się działo, dawała jednak historia z zbiornikami paliwa. Zanim jeszcze na wstępnym raporcie Rady Bezpieczeństwa Transportu zdążył wyschnąć tusz z drukarki, deputowani i senatorowie w Kongresie przekrzykiwali się już cytatami z dokumentu. Nikt nie chciał przegapić takiej wspaniałej okazji. Amerykański przemysł samochodowy rozsyłał na wszystkie strony inżynierów, by wytłumaczyć światu naukową stronę usterki. Inżynierowie ze źle skrywanym zadowoleniem wyjaśniali, że winę należy złożyć na karb zwykłego niedbalstwa.
Zbiorniki paliwa są tak proste w produkcji, że trzeba naprawdę sporej bezmyślności, żeby coś zepsuć. Czyżby Japończycy nie byli wcale tacy mądrzy, jak to wmawiali światu? W programie „Nightly News” telewizji NBC jeden z szefów działu technologii w koncernie Forda wyjaśniał prowadzącemu audycję: — Musimy sobie uświadomić, Tom, że technologia galwanizowania stali istnieje od ponad stu lat. Z cynkowanej blachy wyrabia się mnóstwo rzeczy, ot, choćby kubły na śmieci. — Kubły? — zdziwił się nieco prezenter, który miał przed domem kubeł z plastiku. — Tyle lat nam truli o kontroli jakości, tyle lat wmawiali, że nasze samochody są przestarzałe, mało oszczędne, niebezpieczne, i że na pewno nie zasługują na to, by je dopuścić do ruchu w Japonii, a tu proszę! Okazuje się, że Japończycy też nie są tacy mądrzy. Powiem krótko, Tom — w inżynierze obudziła się awanturnicza żyłka — zbiorniki paliwa zastosowane w obu tych Crestach były mniej wytrzymałe od blaszanego kubła na śmieci, wyprodukowanego metodą z 1890 roku. A skutek był taki, że pięć osób spłonęło żywcem. Nie zaplanowana uwaga posłużyła jako tytuł dla całego programu. Nazajutrz rano okazało się, że ktoś ustawił pięć blaszanych kubłów przed główną bramą zakładów w Kentucky. Kubły opatrzono napisem: MOŻE TE BĘDĄ LEPSZE? Dyżurujący filmowcy z CNN uchwycili także i tę scenę (nie bez przyczyny, bo oczywiście uprzedzono ich o całej sprawie) i puścili to na antenie. Chodziło tylko o urobienie opinii ogółu, bo na ostateczny raport w sprawie przyczyn wypadku trzeba było czekać jeszcze wiele tygodni. Aż nadto, aby przez ten czas złudzenia i domysły skutecznie wyparły z obiegu wszystko inne. *** Kapitan motorowca „Nissan Courier” nie otrzymał przez radio żadnego ostrzeżenia w tej sprawie. „Courier” był statkiem wyjątkowo brzydkim, choć typowym. Wydawać się mogło, że zaprojektowano go jako graniaste pudło i dopiero po namyśle zaostrzono dziób, by jednostka mogła łatwiej walczyć z falami. Samochodowiec miał wysoko położony środek ciężkości, a kadłub o tak dużej powierzchni sprawiał, że byle powiew wiatru kiwał statkiem na wszystkie strony. O tym, by „Nissan Courier” dobił do nadbrzeża Dundalk w porcie w Baltimore bez pomocy czterech holowników nie było w ogóle mowy. Dundalk było dawnym miejskim lotniskiem, którego obszar naturalną koleją rzeczy służył teraz jako przechowalnia dla przywożonych drogą morską, importowanych samochodów. Kapitan statku osobiście kierował długą i skomplikowaną operacją cumowania. Pochłonęła go ona do tego stopnia, że dopiero po
chwili kapitan zdał sobie sprawę, iż plac samochodowy jest zadziwiająco pełen aut. Ale dlaczego? Ostatni statek z zakładów Nissana w Japonii zawinął do Baltimore w ubiegły czwartek, więc plac powinien być już w połowie pusty, na tyle, by zrobiło się miejsce na kolejną dostawę. Co gorsza, w pobliżu placu czekały tylko trzy naczepy ciężarowe, którymi auta przewożono do punktów sprzedaży. A przecież zwykle naczep było tyle, ile taksówek przed dworcem kolejowym. — Chyba rzeczywiście nie żartowali — zauważył pod nosem pilot, który przeprowadził statek przez zatokę Chesapeake. Na pokład „Couriera” wsiadł dość dawno, bo w pobliżu cypla Virginia Capes, ale czekając na rejs zdążył obejrzeć dziennik telewizyjny na statku pilotów. Co teraz? Pilot zszedł po schodach do swojej kabiny. Kapitana niech uprzedzi agent handlowy. Po co nadstawiać karku? Agent handlowy wszedł po trapie na pokład, a stamtąd na mostek, i rzeczywiście oznajmił kapitanowi statku nowinę. Na placu zostało wolnego miejsca na najwyżej dwieście samochodów, nie więcej. Od armatora nie nadeszły na razie żadne instrukcje, co dalej. Zwykle samochodowiec spędzał w porcie najwyżej dobę. Rozładunek, tankowanie paliwa, załadunek prowiantu i w drogę, na drugi koniec świata, gdzie znów odbywało się to samo: na puste pokłady wjeżdżały nowe samochody, po czym jednostka ruszała z powrotem do Ameryki. Rozkład rejsów był przeraźliwie nudny, lecz nieubłagany, a jego daty niewzruszone jak gwiazdy na nocnym niebie. — Ale dlaczego, jak to? — zdumiał się kapitan. — Każde z aut musi przejść dodatkową inspekcję. Inaczej nie dopuści się ich do sprzedaży. — Agent machnął ręką w stronę brzegu. — Zresztą mech pan popatrzy, co się dzieje. Kapitan uczynił to. Kiedy podniósł do oczu lornetkę Nikona, ujrzał jak sześciu inspektorów służby celnej wsuwa pod kolejnego Nissana podnośnik hydrauliczny. Kiedy wóz podniósł się nieco, para celników wpełzła pod spód, a reszta zaczęła coś pisać. Nie wyglądało na to, że celnicy śpieszą się z wykonaniem zadania Przez lornetkę kapitan spostrzegł także, że celnicy przekrzykują się, a potem wręcz łapią za brzuchy. Dlaczego im tak wesoło? Dlaczego nie pracują jak przystało na urzędników państwowych? Kapitan był tak zły, że nie skojarzył oglądanej sceny z tym, co widział nie raz w porcie w Yokohamie, kiedy dużo surowszą inspekcję przechodziły samochody amerykańskie, niemieckie i szwedzkie. — Ależ w ten sposób utkniemy tu na kilka dni’ — wybuchnął. — Może tylko na tydzień — uspokoił go agent.
— Przy tym nadbrzeżu jest miejsce tylko na jeden statek! Za siedemdziesiąt godzin ma tu przypłynąć „Nissan Voyager”‘ — Naprawdę mc na to nie poradzę. — Ale co będzie z moim rozkładem rejsu… — w głosie kapitana zabrzmiało przerażenie. — Na to także mc nie poradzę — powtórzył cierpliwie agent pod adresem człowieka, któremu ziemia rozstąpiła się nagle pod nogami. *** — W jaki sposób moglibyśmy pomóc? — zapytał Seidżi Nagumo. — W czym mianowicie? — zdziwił się urzędnik Departamentu Handlu. — Mówię o tym okropnym wypadku. — Przejęty Nagumo wcale nie udawał. Wprawdzie dawne japońskie domy z drewna i papieru zdążyły odejść w przeszłość, lecz nawet w erze nowych materiałów tamtejsza kultura zachowała osobliwy stosunek do ognia i pożarów. Japończyk, który zaprószył u siebie ogień i naraził przez to także swych sąsiadów odpowiadał nie tylko materialnie groziła mu za taki czyn kara więzienia. Nagumo naprawdę czuł więc wstyd, że samochód wyprodukowany w jego kraju spowodował tak straszliwą katastrofę. — Nie otrzymałem jeszcze oficjalnego komunikatu mojego rządu w tej sprawie, lecz chciałbym z góry pana zapewnić, iż odczułem tę sprawę bardzo boleśnie, jest to dla mnie osobista tragedia. Nie muszę dodawać, że nasza strona także rozpocznie specjalne dochodzenie. — Jak to się mówi, lepiej późno niż wcale, panie Nagumo. Ale przypomina pan sobie zapewne, że rozmawialiśmy niedawno na ten sam temat.. — Owszem, to prawda, z tym, że musi pan zrozumieć sytuację. Przecież nawet gdyby doszło wówczas między nami do porozumienia, nasze zakłady zdążyłyby wypuścić te zbiorniki, więc ci ludzie zginęliby tak czy inaczej. Amerykański negocjator czerpał niewątpliwą satysfakcję z obrotu wydarzeń. Trudno, paru ludzi w Tennessee musiało zginąć, ale za to można się było nareszcie odegrać na sukinsynie, który z taką arogancją od trzech lat pętał się po Waszyngtonie. — Powtórzę tylko, Seidżi-san, że za późno na jakiekolwiek „gdyby”. Owszem, propozycję współpracy z waszej strony przyjmiemy z zadowoleniem, ale nie zmienia to naszych decyzji. Zdaje pan sobie sprawę, że naszym priorytetem jest ochrona życia i zdrowia obywateli USA. Nie ulega wątpliwości, że do tej pory nasze władze źle wywiązywały się z tego zadania i dlatego musimy teraz uczynić wszystko, by naprawić zaniedbania.
— Niech pan posłucha, naprawdę jesteśmy gotowi w tym dopomóc, choćby finansowo. Sam słyszałem, że nasze firmy motoryzacyjne chcą z własnych środków wynająć odpowiednią ilość inspektorów, którzy sprawdzą samochody w waszych portach, więc… — Powiem bez ogródek, panie Nagumo, że to nie tylko niemożliwe to wręcz nielegalne. Najemni pracownicy przemysłu nie mogą wyręczać naszych władz w ich obowiązkach. Wykręt był nieprawdziwy, z czego biurokrata dobrze zdawał sobie sprawę. Rząd USA na każdym kroku korzystał z pomocy prywatnych firm. — W interesie naszych tak przecież dobrych stosunków handlowych oświadczamy, że pokryjemy wszelkie dodatkowe wydatki, jakie musi ponieść wasz rząd. Mamy szczery zamiar… Amerykanin powstrzymał Nagumo gestem dłoni. — Seidżi-san, bardzo proszę, ani słowa więcej na ten temat. Naprawdę. Proszę zrozumieć, że to, co pan nam tu proponuje, może zostać odebrane jako próba przekupstwa, przynajmniej w myśl naszych przepisów na ten temat! Na kilka sekund zapadło niezręczne milczenie. — Proszę zrozumieć, Seidżi-san. Kiedy nowa ustawa wejdzie w życie, wszystko prędko wróci do normy. Proces legislacyjny rzeczywiście miał trwać rekordowo krótko, tym bardziej, że do Kongresu napływały wciąż nowe zbiorowe listy i telegramy. Świeżo zorganizowane grupy, reprezentujące zwłaszcza opinię związków zawodowych UAW, spontanicznie zasypywały Kapitol lawiną depesz Związkowcy zwęszyli wielką okazję Lada dzień komisje kongresowe miały zacząć prace nad Ustawą Trenta, oczywiście poza kolejką. Wtajemniczeni mówili, że uchwalenie dokumentu to kwestia najwyżej dwóch tygodni. Potem tylko podpis prezydenta, i szlus. — Jak to, do normy? Przecież Ustawa Trenta… Urzędnik Departamentu Handlu nachylił się ponad biurkiem. — Skąd ten niepokój, panie Nagumo? Ustawa Trenta pozwoli prezydentowi, korzystając z porady prawników z mojego departamentu, zastosować w naszym kraju te same zasady, jakie od dawna obowiązują i u was. Pójdziemy zwyczajnie waszym śladem, i ani kroku dalej. Nie określi pan tego chyba jako niesprawiedliwość, że Stany Zjednoczone zaczynają wobec waszych wyrobów stosować te same uczciwe zasady, jakie wasz kraj stosuje wobec importu z USA? Nagumo dopiero teraz zdał sobie sprawę z pułapki.
— Ależ pan pomija milczeniem podstawowe fakty. Nasze prawodawstwo jest dostosowane do naszej kultury. Ameryka jest inna, i inne są, co za tym idzie… — Ależ tak, Seidżi-san. Wasze prawa istnieją po to, aby chronić rodzimą produkcję przed nieuczciwą konkurencją z zewnątrz. Co w tym dziwnego, że chcemy się kierować identyczną zasadą? Owszem, ucierpi na tym nasz wzajemny handel, ale tylko wówczas, jeżeli będziemy bronili dostępu do własnych rynków. Jeśli otworzycie dla nas swój rynek, natychmiast uczynimy to samo. Jedyny kłopot w tym, że kiedy zastosujemy identyczne jak u was prawa wobec waszych wyrobów, może się okazać, że wasze prawa nie są aż tak sprawiedliwe, jak się powszechnie uważa. Ale i to nie jest jeszcze powodem do zdenerwowania. Sam pan powtarza mi od paru lat, że nie potrafimy handlować z Japonią równie aktywnie, jak wy handlujecie z nami. — Odprężony urzędnik uśmiechnął się do rozmówcy. — Nareszcie się przekonamy, czy miał pan rację w tych ocenach. Bo nie chce pan chyba powiedzieć, że do tej pory rozmyślnie… wprowadzał mnie pan w błąd, co? Gdyby Nagumo był chrześcijaninem, westchnąłby w tej chwili „Wielkie nieba!”. Od dziecka wpajano mu jednak inny sposób reakcji na rzeczywistość, więc milczał, choć czuł się jak spoliczkowany. Jego rozmówca nazwał go kłamcą. Najgorsze zaś w tym oskarżeniu było to, że Amerykanin wcale się nie mylił. *** Ustawa Trenta, oficjalnie nazywana nadal Ustawą o Reformie Handlu, stanowiła temat numer jeden w całej prasie i w telewizji. Prezenterzy kolejnych audycji dzielili włos na czworo, by jak najlepiej wyjaśnić znaczenie dokumentu rzeszom Amerykanów. Żeby zrozumieć ustawę nie trzeba mieć doktoratu z filozofii. Przedstawiciele Białego Domu, a także sam Trent tłumaczyli, na czym polega znaczenie dokumentu w codziennym programie publicystycznym „MacNeil/Lehrer”: z mocy ustawy powołana zostanie komisja mieszana, złożona z prawników, ekspertów Departamentu Handlu i specjalistów od prawa międzynarodowego z Departamentu Sprawiedliwości. Komisja będzie analizować zagraniczne rozwiązania i przepisy, sporządzać projekty analogicznych przepisów amerykańskich i za pośrednictwem Departamentu Handlu przesyłać je na ręce prezydenta. Prezydent z kolei był upoważniony do tego, by wcielać projekty w życie z mocy zarządzenia. Żeby obalić takie zarządzenie wystarczała zwykła większość głosów w obu izbach Kongresu. Dzięki temu udawało się uniknąć nierównowagi sił między władzą wykonawczą, a ustawodawczą. Ustawa o Reformie Handlu miała automatycznie
wygasnąć po czterech latach od jej wprowadzenia, chyba że Kongres ponownie ją uchwali, a nowy prezydent zaaprobuje jeszcze raz. Udawano w ten sposób, że ustawa jest tymczasowym tworem, uchwalonym po to, by przywrócić zasadę wolnego handlu z innymi krajami. Było to kłamstwem, ale zapominali o tym nawet ludzie, którzy skądinąd znali się na rzeczy. — Proszę mi pokazać sprawiedliwszą ustawę niż nasza! — naciskał na telewizyjnych rozmówców Al Trent. — Naśladujemy przecież tylko wiernie rozwiązania, jakie stosują wobec nas inne państwa. Jeżeli zagraniczne przepisy nie przynoszą uszczerbku naszej gospodarce, te same przepisy wprowadzone u nas nie skrzywdzą z kolei państw, w których powstały. Nasi japońscy przyjaciele — Trent uśmiechnął się jadowicie — powtarzają nam od lat, że panujące u nich zasady są słuszne i sprawiedliwe. A skoro tak, to doskonale. Na naszym gruncie japońskie przepisy będą równie sprawiedliwe, co tam. Najbardziej bawił Trenta widok min, jakie mieli rozmówcy po drugiej stronie stołu. Były zastępca sekretarza stanu, który obecnie brał ponad milion dolarów rocznie jako waszyngtoński poplecznik takich firm jak Sony i Mitsubishi, siedział bez ruchu i na próżno usiłował przywołać w myślach choć jeden sensowny argument. Trent zdawał sobie jasno sprawę, że przeciwnicy są bezradni jak dzieci. — Takie posuniecie może dać początek wojnie handlowej… — zaczął były dyplomata, lecz Trent natychmiast przerwał mu w pół słowa. — Z równym skutkiem mógłbyś nam tu tłumaczyć, Sam, że wojna wybuchła dlatego, iż podpisano Konwencję Genewską. Widzę tu analogię, bo Konwencja stosowała dokładnie te same zasady wobec wszystkich stron konfliktu. Jeśli chcesz nam powiedzieć, że wprowadzenie japońskich przepisów w amerykańskich portach zapoczątkuje wojnę, możemy już dziś uznać, że wojna to fakt. Powiedz tylko wtedy od razu, że pracujesz dla drugiej strony. Po tych prędkich słowach na pięć sekund zaległo milczenie. Na niektóre kwestie nie ma dobrej odpowiedzi. *** — Ale mu dołożył! — zachwycił się Ryan, któremu tego dnia nareszcie się udało przyjść do domu o ludzkiej porze. — Bokser, nie polityk- zgodziła się Cathy, podnosząc wzrok znad swoich notatek medycznych. — Właśnie. Ale popatrz, jak się z tym śpieszą. Przecież ledwo wczoraj miałem odprawę
na ten temat. — I chyba mają rację, nie sądzisz? — Czy ja wiem… — Ryan zawahał się. — Moim zdaniem powinni się najpierw trochę zastanowić. Aha, powiedz mi, jacy są japońscy lekarze? — Jacy? Tacy sobie. Nasi są dużo lepsi. — Co ty powiesz? Jak to? — zdumiał się Jack, który naczytał się o powszechnej opiece zdrowotnej. Szpitale za darmo, a tu się nagle okazuje, że nie wszystko pasuje w tym obrazku? — Japońscy medycy za często muszą się kłaniać — wyjaśniła Cathy wracając do notatek. — Profesor ma zawsze rację, te sprawy. Młodzi lekarze nie są przyzwyczajeni do samodzielności, a kiedy już się postarzeją i zostają profesorami, okazuje się, że się niewiele nauczyli. — A ty, jako Jej Profesorska Mość i Udzielny Sułtan Chirurgii Ocznej, nie masz zawsze racji? — Jack roześmiał się. — Przeważnie mam — Cathy znów oderwała się od notatek. — Ale to wcale nie znaczy, że nie pozwalam moim stażystom niczego kwestionować. Każdy ma prawo pytać o co tylko zechce. W klinice Wilmera mamy akurat trzech stypendystów z Japonii. Jako lekarze zupełnie nieźli, technicznie też sobie radzą, ale nie potrafią improwizować. Brak im wyobraźni albo śmiałości, nie wiem. Tak ich już wykształcono. Próbujemy ich oduczyć takich nawyków, ale idzie nam jak z kamienia. — Góra ma zawsze rację, tak? — Sam wiesz najlepiej, że to nieprawda. — Cathy zdecydowała się zmienić kolejnemu pacjentowi lekarstwo i uczyniła stosowny zapis. Jack patrzył na nią, uświadamiając sobie, że nauczył się czegoś nowego. — Czy Japończycy potrafią w takim razie obmyślać nowe terapie? — Gdyby to umieli, po co mieliby tutaj przyjeżdżać? To my uczylibyśmy się u nich, nie oni u nas. Jak myślisz, skąd się wzięło tylu japońskich studentów w salach wykładowych na Charles Street? Czy tak trudno zgadnąć, dlaczego tylu z nich zostaje w Ameryce na stałe? *** W Tokio, gdzie była dziewiąta rano, za pośrednictwem satelity telewizyjnego można było obejrzeć amerykański dziennik wieczorny. We wszystkich biurowcach w centrum miasta czuwano więc już przy telewizorach, a wprawni tłumacze na bieżąco przekładali angielski
komentarz na użytek miejscowych widzów. Program nagrywano oczywiście na taśmę, by móc później przeanalizować jeszcze raz niektóre fragmenty. Wystarczyło jednak nawet to, czego się dowiedziano w pierwszej chwili. Siedzący za biurkiem Kozu Matsuda poczuł, że zaczynają mu drżeć ręce. Rozmyślnie nie położył dłoni na blacie. Nie wolno okazywać słabości, gdy wokół krzątają się podwładni. Słowa komentarza brzmiały w obu językach — Matsuda doskonale władał angielskim — jednakowo fatalnie. Jeszcze gorsze były sceny z migawek filmowych. Koncern Matsudy tracił miliardowe zyski, a przyczyną tego były „przejściowe trudności” w globalnej wymianie handlowej. Nie było tajemnicą, że jedna trzecia całej produkcji koncernu szła bezpośrednio na rynek amerykański. Jeżeli USA zawiesi import, lepiej nie myśleć, co będzie. Po gadających głowach na ekranie pokazano kiwający się na kotwicy w Baltimore japońskie statki. „Nissan Courier” stał obok bliźniaczej jednostki, którą był „Nissan Voyager”. Na wody zatoki Chesapeake zdążył już tymczasem wpłynąć kolejny samochodowiec, choć przecież ledwo rozpoczęto rozładunek pierwszej jednostki. Statki zawinęły do Baltimore jedynie z uwagi na bliskie sąsiedztwo tego portu z Waszyngtonem. Identyczne sceny rozgrywały się w basenach portowych Los Angeles, Seattle i Jacksonville. — Sprawdzają, jakbyśmy przemycali w tych samochodach narkotyki — pomyślał Matsuda, wściekły, lecz zarazem pełen nowych obaw. Jeśli Amerykanie nie żartują, co wtedy? Nie. Niemożliwe. *** — Jak skomentuje pan uwagi o widmie wojny handlowej? — zwrócił się w programie telewizyjnym misiowaty Jim Lehrer pod adresem kongresmena Trenta. — Powiem to samo, co powtarzam tutaj od lat, Jim. Wojna handlowa z Japonią trwa już co najmniej od pokolenia. To, czego chcemy dokonać, ma jedynie wyrównać nasze szanse. — Ale jeżeli sprawy zajdą jeszcze dalej, czy nie ucierpi na tym interes naszej gospodarki? — O jaki interes chodzi? Czy wolno rzucać na jedną szalę to, co zarabiamy na handlu z Japonią, a na drugą szalę dzieci, które giną w płomieniach? — odparł z miejsca Trent. *** Matsuda poczuł się jak uderzony pięścią w brzuch. Metafora była zbyt bolesna w uszach kogoś, kto z całego dzieciństwa najbardziej zapamiętał datę 10 marca 1945 roku. Matsuda miał
wówczas trzy lata i na plecach matki uciekał z rodzinnego domu, obróconego w zgliszcza za sprawą 21. Armii Powietrznej generała Curtisa LeMay. Koszmar tamtej chwili śnił się Matsudzie przez długie lata, a przeżycie uczyniło go na resztę dni pacyfistą. Studiując historię Matsuda poznał genezę i przebieg dawnego konfliktu. Rozumiał więc, że Ameryka zapędziła jego przodków w ślepy zaułek i praktycznie zmusiła ich do wojny, choć wojna była rozwiązaniem jak najgorszym. A może Yamata ma rację? Może wszystko było od początku do końca spiskiem Waszyngtonu? Być może ukartowano wszystko tak, aby wciągnąć Japonię w konflikt i złamać ja, jako jedyny kraj, który był w stanie w przyszłości zagrozić amerykańskiemu mocarstwu? Matsuda nie rozumiał jednak mimo wszystko, z jakich przyczyn ówcześni bonzowie przemysłu, przedwojenni zaibatsu ze Związku Czarnego Smoka, dali się wplątać w taki koszmar jak wojna. Czy pokój, choćby i upokarzający, nie stanowił wówczas lepszego rozwiązania? Tym razem miało być inaczej. Tym razem Matsuda także należał do grona zaibatsu i rozumiał, że prawdziwy kataklizm przyniesie dopiero rezygnacja z wojny. Czyżby więc poprzednie pokolenia wcale się tak bardzo nie myliły? Przed półwieczem także chodziło o to samo, co teraz: o dobrobyt, o utworzenie Azjatyckiej Strefy Dostatku. Czytane za młodu podręczniki historii demaskowały tę ideę jako kłamstwo, ale czy to nie one kłamały? Japońska gospodarka nie mogła się obyć bez surowców. Na wyspach były jednak tylko niewielkie złoża węgla, zanieczyszczającego w dodatku atmosferę. Japonii potrzeba była ruda żelaza, boksyty i ropa naftowa. Tę ogromną masę surowców trzeba było sprowadzać drogą morską i płacić za nią gotówką. Na wyspach surowce przemieniały się w gotowe wyroby, rzeczy, które dawało się sprzedać i zyskać nowe kwoty. Stany Zjednoczone, największy i najważniejszy partner handlowy Japonii, miały jednak oto zakręcić kurek z pieniędzmi. Chodziło zaś o prawie sześćdziesiąt miliardów dolarów. Katastrofę można było, oczywiście, odwlekać. Na razie jednak wartość jena na giełdach międzynarodowych leciała w dół z każdą sekundą. Mogło to oznaczać, że japońskie wyroby staną się tańsze, a więc i bardziej konkurencyjne… Było jednak jasne, że Europa pójdzie śladem USA. Matsuda gotów był się o to założyć. Tamtejsze przepisy, i bez tego dużo surowsze od amerykańskich, łatwo było obostrzyć do tego stopnia, by Japonia straciła kolejny rynek. Kiedy stopnieje nadwyżka w wymianie handlowej z Europą, jen znów pójdzie w dół. Coraz większe kwoty trzeba będzie płacić za surowce i paliwa. I
tak dalej. Kiedy się leci w przepaść, ciało z każdą sekundą dodatkowo przyśpiesza. Matsuda mógł się tylko pocieszać myślą, że nie będzie musiał oglądać chwili ostatecznej katastrofy: do tej pory dawno się pożegna ze stanowiskiem i w hańbie opuści biuro. Część kolegów wybierze pewnie samobójstwo… Niewielka część. Rytualne seppuku można było obecnie oglądać co najwyżej w telewizji, jako zabytek z czasów bogatej tradycji i ogólnego ubóstwa. Dzisiejszym Japończykom żyło się zbyt wygodnie, żeby… Wygodnie? Zgoda, może dzisiaj, ale za dziesięć lat? Może znów nastąpią czasy ubóstwa, a może… Może wręcz przeciwnie? Matsuda powtarzał sobie, że wynik zależy także od niego. Władze kraju spełniały przecież każde życzenie władców wielkiego przemysłu. A skoro tak, czemu drżą mu ręce? Matsuda z ukłonem odprawił obu sekretarzy i sięgnął po słuchawkę telefonu. *** Clark powtarzał sobie, że dłużej leci się już tylko do nieba. Chociaż koreańskie linie lotnicze zafundowały jemu i Chavezowi dopłatę do pierwszej klasy, niewiele to pomogło. Nawet śliczne koreańskie stewardesy w tradycyjnych strojach nie poprawiają humoru, gdy lot dłuży się w nieskończoność. Clark sporo ostatnio latał, więc zdążył już obejrzeć dwa z trzech oferowanych filmów. Trzeci film okazał się śmiertelnie nudny. Wiadomości radiowe serwisu Sky News dostarczyły mu rozrywki na jakieś czterdzieści minut Po tym czasie Clark wiedział już wszystko, o tym, co się wydarzyło na świecie, a przy swojej pamięci nie mógł nie zauważyć, że wiadomości zaczynają się powtarzać. Lektura kolorowego magazynu linii KAL pozwoliła zabić jeszcze pół godziny, albo i mniej. Czasopisma amerykańskie Clark znał z poprzedniego tygodnia. Teraz mógł tylko nudzić się jak pies. Co innego Chavez. Ten wziął ze sobą swoje uniwersyteckie lektury i czytał Masseyów, a po nich tom o tytule „Dreadnought”2 rzecz o kryzysie, jaki przed stu laty kazał europejskim mocarstwom skakać sobie do oczu. Ówczesna wojna z perspektywy lat wydawała się historykom kwestią braku wyobraźni. Clark także przeczytał tę pozycję, wkrótce po tym, jak się ukazała. — Na pewno im się nie uda. — pocieszył Chaveza po godzinie wspólnej lektury. Ding czytał powoli, smakując każde słowo. Ostatecznie miał do czynienia z obowiązkową lekturą, więc śpieszyć się nie było sensu. — Nie pleć, John. — Chavez podniósł wzrok znad bloku, w którym sporządzał notatki i przeciągnął się. Przy swojej drobnej budowie mógł to uczynić dużo łatwiej niż Clark. — Profesor Alpher kazał mi zidentyfikować w tamtych sytuacjach kilka kluczowych momentów. Błędne
decyzje, te sprawy. Ale problem polega na czymś jeszcze innym, wiesz? Na tym, że aby podjąć trafną decyzję, wszyscy tama faceci musieliby wyjść z siebie, zapomnieć o tym, kim są i co robią. Na to żadnego z tych gnojków zwyczajnie nie było stać. Oni i obiektywizm! Poza tym żaden z całej zgrai polityków nie potrafił przemyśleć sytuacji do końca. Fakt, potrafili mieć genialne posunięcia taktyczne, na dużą skalę, ale doraźne. Natomiast dokąd to wszystko prowadzi, tego nie wiedzieli. Nie dorastali do swych ról, ot co. Nie potrafili przewidzieć tego, co nastąpi, chociaż właśnie za to brali pieniądze. Czujesz, w czym rzecz? — Chavez przetarł zmęczone oczy, zadowolony, że może umilić sobie czas rozmową. Czytał i notował już od jedenastu godzin, z przerwami jedynie na posiłki i wycieczki do toalety. — Przydałoby się przebiec parę kilometrów — westchnął, zmęczony podróżą. John sprawdził, która godzina. — Jeszcze czterdzieści minut. Zaczęliśmy podejście do lądowania. — Myślisz, że dzisiejsi politycy są tacy sami? — zapytał od niechcenia Ding. Clark roześmiał się. — A coś ty myślał, chłopcze? Wszystko się zmienia na tym świecie, tylko nie to. — Aha, a druga rzecz, która się nie zmienia, to kiedy tamci w końcu coś spieprzą, my dostajemy po dupie, nie om. — Chavez wstał i ruszył do toalety, żeby ochlapać trochę twarz. Kiedy patrzył w lustro, zaczynał się cieszyć, że mają w planie całodzienny pobyt w mieszkaniu, które Firma utrzymywała do tych celów w Seulu. Nie byłoby źle wziąć prysznic, ogolić się i trochę odsapnąć, zanim przyjdzie przedzierzgnąć się w Rosjan Może znajdzie się nawet chwila, żeby naszkicować zarys pracy dyplomowej? Za oknem Clark ujrzał połać Półwyspu Koreańskiego, omywaną rózowawym brzaskiem świtu. Niewiarygodne, jaki się z małego Dinga robi intelektualista. Clark uśmiechnął się pod nosem. Owszem, Ding ma łeb. Musi jeszcze tylko formułować poglądy inaczej niż w zdaniu typu „Kiedy tamci coś spieprzą, my dostajemy po dupie”. Praca magisterska miała bądź co bądź traktować o postaciach kalibru Gladstone’a i Bismarcka. Clark zaśmiał się na samą myśl o takiej możliwości, tak głośno, że omal się nie zadławił przesuszonym powietrzem kabiny. Kiedy otworzył oczy, Chavez właśnie wynurzał się zza drzwi toalety. Po drodze omal się nie zderzył ze stewardesą, ale kiedy ta go minęła, nie obejrzał się za nią. Może chory? Clark znał tylko jeden powód, dla którego ktoś taki jak Ding przestaje się oglądać za babami. Najwyraźniej Ding kogoś już sobie upatrzył.
No, proszę. Sytuacja wygląda poważnie. *** Murray prawie posiniał ze złości. — Jak to, mamy spokojnie poczekać?! Bill, do ciężkiej cholery, przecież wszystko jest przygotowane. Lada dzień ktoś puści parę na temat śledztwa, i co wtedy? Mniejsza o to, że zaczną pisać prawdę o Kealtym, ale jak się będą czuli nasi świadkowie? — Pracujemy dla prezydenta, Dan i musimy robić, co każe — przypomniał Shaw — Osobiście wydał polecenie, żebyśmy się wstrzymali. Osobiście, nawet bez pośrednictwa prokuratury generalnej. Co, zrobiło ci się nagle żal Kealty’ego? Traf chciał, że dokładnie do tych samych argumentów, jakie wysunął Murray, Shaw uciekł się w dyskusji z prezydentem Durlingiem. Kealty mógł sobie być gwałcicielem i ostatnim sukinsynem, ale nawet takim ludziom trzeba było dać okazję do obrony. FBI trzymało się tej zasady z uporem maniaka, nie z abstrakcyjnego umiłowania prawa, tylko po to, by oskarżeni nie mogli się wywinąć z powodu nieprawidłowości w śledztwie. Miało się poza tym pewność, że za kratki powędrowała właściwa osoba, a nie ktoś przypadkowy. — Pewnie wszystko przez tę aferę z wypadkiem? — A, pewnie. Prezydent nie chce dwóch bomb naraz na pierwszych stronach gazet. Heca z wymianą handlową rozkręca się na taką skalę, że Kealty musi poczekać tydzień albo dwa. Tak mówi prezydent. Nie przejmuj się, Dan. Nasza pani Linders czekała i bez tego ładnych kilka lat, więc jeszcze parę tygodni nie sprawi jej… — Łatwo ci mówić! — parsknął Murray, ale pohamował się. — Przepraszam, stary. Wiesz, o co mi chodzi. Chodziło mu o sprawę niesłychanie prostą śledztwo dobiegło końca i pora była przesłać całą rzecz do sądu, czyli w tym wypadku do Kongresu. Ale cóż, trudno. Nie odmawia się prezydentowi. — Durling ustalił już wszystko z Kongresem. Nie puszczą pary z ust. — Tak? Zobaczymy.
Uwodziciele — Ja też myślę, że jest niedobrze — powiedział Chris Cook. Nagumo udawał, że przygląda się wzorom na dywanie. Wydarzenia poprzedniego dnia oszołomiły go do tego stopnia, że nie czuł już nawet złości. Zupełnie tak, jak gdyby się dowiedział z pewnego źródła, że za chwilę nastąpi koniec świata i że, co gorsza, nic nie da się na to poradzić. Oficjalnie Nagumo przebywał w Waszyngtonie jako średniego szczebla urzędnik z japońskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w dodatku nie biorący bezpośredniego udziału, jako zbyt mały pionek, w trwających rokowaniach handlowych. Była to jednak tylko zasłona dymna, bo w rzeczywistości to właśnie Nagumo miał za zadanie ustalać pozycję, jaką należy przyjąć w rozmowach. Do niego także należało zbieranie informacji na temat, co naprawdę myśli się o tym wszystkim w Ameryce. Nominalni przełożeni Nagumo właśnie od niego dowiadywali się, jakie należy zająć stanowisko i jak dalece można się posunąć w naciskach na USA. W gruncie rzeczy Nagumo był oficerem wywiadu, choć nosił inny tytuł. Nie oznaczało to, że podchodzi do zadania z chłodem zawodowca, przeciwnie, sprawa pochłaniała go i przejmowała bez reszty. Seidżi uważał się za obrońcę i dobroczyńcę własnego kraju, a także za uczciwego pośrednika między Japonią i Ameryką. Naprawdę zależało mu na tym, by Amerykanie doceniali japoński naród i kulturę. Pragnął; żeby kupowano tu japońskie wyroby. A przede wszystkim chciał, by w Stanach Zjednoczonych traktowano Japonię jako równego partnera, albo jak mądrego przyjaciela, od którego można się wiele nauczyć. Amerykanie dawali się ponosić emocjom i zapominali często o swoich prawdziwych potrzebach, jak to często bywa u ludzi, których rozpieszcza los. Obecne stanowisko, jakie Amerykanie zajęli w kwestii wymiany handlowej, było absurdalne i krzywdzące, gorsze od policzka wymierzonego przez własne dziecko. Dlaczego Amerykanie zapominają, że nie mogą się obejść bez Japonii i jej wyrobów? Nagumo był tym bardziej smutny, że osobiście od lat nakłaniał amerykańskich polityków, by przyjęli ten punkt widzenia. Cook wiercił się w fotelu, i nic dziwnego. Sam także był doświadczonym dyplomatą i umiał orientować się w nastrojach rozmówców. Seidżi mógł się w dodatku uważać za jego przyjaciela, choć w rzeczywistości był czymś więcej: mianowicie, biletem wstępu do dostatniego życia w latach, gdy przyjdzie się wycofać ze służby rządowej. — Może cię pocieszę wiadomością, że datę wyznaczono na trzynastego. — Jaką datę? — Nagumo podniósł wzrok na Amerykanina.
— Datę zniszczenia ostatniego pocisku strategicznego. Nie pamiętasz, że mnie o to niedawno pytałeś? Nagumo zamrugał w zaskoczeniu. Tak, teraz już sobie przypominał. — Ale dlaczego właśnie w ten dzień? — Prezydent ma się wtedy zjawić w Moskwie. Obu stronom zostało dosłownie po parę rakiet, nie znam dokładnej liczby. Po dwadzieścia, czy coś takiego. Ostatni pocisk zostawiają właśnie na piątek. Fakt, dziwny zbieg okoliczności z tym piątkiem trzynastego, ale tak im widać wypadło. Chłopaki z telewizji już wiedzą, na razie jednak nikomu się nie chwalą. Przy obu wyrzutniach będą kamery, bo chcemy urządzić bezpośrednią transmisję z… No, wiesz, z wysadzania. Sam powiedz… Jeszcze parę dni, i będziesz mógł uczcić pamięć dziadka dokładnie tak, jak mi mówiłeś. — Ogromnie ci dziękuję, Chris. — Nagumo podniósł się i podszedł do barku, żeby dolać sobie trunku. Nie miał pojęcia, dlaczego ministerstwo zażądało od niego także tej informacji, ale skoro żądało, trzeba było robić, co każą. — Dobrze, przyjacielu, ale tymczasem mamy inne zmartwienia. Co teraz? — Nic, Seidżi, przynajmniej na razie. Nic się nie da zrobić. Nie zapominaj, że sam osobiście wspominałem ci o tych cholernych zbiornikach paliwa. Pamiętasz, mówiłem ci, żeby uważać na tego Trenta. Trent czekał na podobną okazję od lat. Jest gorzej niż myślisz. Wybrałem się dziś do Kongresu, żeby się trochę rozpytać. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiej masy listów i telegramów. Zasrane CNN nadaje w kółko tylko o tym, no, szaleństwo. — Wiem, wiem. — Nagumo czuł się jak widz oglądający film grozy. Cała Ameryka z zapartym tchem oglądała kolejne doniesienia na temat stanu zdrowia małej Jessiki Denton. Lekarze przestali już mówić, że jej stan jest „krytyczny” i mówili teraz o „ciężkim”, a pod szpitalnym pokojem dziewczynki złożono tyle kwiatów, że korytarz wyglądał jak kwitnący ogród. W drugiej kolejności pokazywano jednak ujęcia z pogrzebu rodziców i rodzeństwa małej. Pogrzeb odwlókł się z powodu rozmaitych medycznych i prawnych formalności, więc dopiero teraz setki żałobników, w tym wszyscy co do jednego kongresmeni ze stanu Tennessee, mogli się pokazać przed kamerami. W pogrzebie chciał także wziąć udział naczelny dyrektor zakładów, gdzie produkowano Cresty, by osobiście przeprosić rodziny zabitych i złożyć im kondolencje, lecz powiedziano mu, że bezpieczniej będzie, jeśli się nie pokaże. Dyrektor złożył więc stosowne kondolencje za pośrednictwem telewizji i w imieniu firmy obiecał pokryć wszystkie wydatki na
leczenie oraz na przyszłą edukację dziewczynki. Przy okazji wspomniał, że on także jest ojcem dwóch córek. Przeprosiny przyniosły jednak skutek odwrotny do zamierzonego. W Japonii tego rodzaju oświadczenie czyniło cuda, o czym miał szczęście się przekonać Boeing po katastrofie 747, w której zginęło kilkuset Japończyków. W Ameryce traktowano jednak przeprosiny jako puste słowa, o czym Nagumo bez skutku próbował przekonać swoich kolegów z rządu. Adwokat wynajęty przez dalszą rodzinę Dentonów, słynący z liczby wygranych procesów i z ciętego języka, podziękował dyrektorowi za kondolencje i cierpko zauważył, że cieszy się, iż producent wyraźnie przyznał się do spowodowania śmierci wszystkich ofiar. Adwokat dodał, że dzięki temu łatwiej będzie przygotować akt oskarżenia. Pozostawało tylko się umówić co do wysokości odszkodowania. Po cichu szeptano już, że adwokat zażąda od japońskiej firmy sumy miliarda dolarów. Zakłady Deerfield Auto Part zaczęły już pertraktacje ze wszystkimi japońskimi firmami motoryzacyjnymi. Nagumo zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji zakłady z Massachusetts mogą przebierać w ofertach. Przy okazji Nagumo przypomniał swojemu ministerstwu amerykańskie przysłowie, że nie warto zamykać drzwi stajni, skoro koń już i tak uciekł. Nowe posunięcia zamiast się przyczyniać do naprawienia szkód, potęgowały tylko wrażenie, że Japończycy zawinili do początku do końca. Amerykański system prawny ma to do siebie, że nic w nim nie pogrąża osądzanych bardziej jak szczere przyznanie się do winy. W Japonii początkowo nie zdawano sobie sprawy z powagi tych zdarzeń. Kraksa samochodowa, choć straszna w skutkach, nie wydawała się niczym niezwykłym. Komentatorzy telewizji NHK przypomnieli historię Boeinga 747 by uzmysłowić telewidzom po obu stronach Pacyfiku, że wypadki to rzecz przykra, ale normalna: Amerykanie też w swoim czasie narazili japońskich obywateli na śmierć, i to na znacznie większą skalę. Telewidzowie w USA odebrali jednak te komentarze nie jako porównanie, lecz jako próbę wybielenia się w oczach świata, tym bardziej, że ci, którzy publicznie bronili Japonii w USA, przeważnie brali od Japończyków pieniądze. Katastrofa narastała z godziny na godzinę. Dzienniki zaczęły drukować spisy byłych pracowników rządu federalnego, którzy po dymisji przeszli do pracy na rzecz zleceniodawców z Tokio. Porównywano przy okazji ich obecne apanaże z dawnymi. Najwybredniejszym z epitetów, jakie przy tym padały, było słowo „najemnik”. Jeszcze częściej padało słowo „zdrajca”, szczególnie kiedy wypowiadali się związkowcy i ci członkowie Kongresu, którzy obawiali się przegranej w nadchodzących wyborach.
Przekonywanie tych ludzi, że się mylą, mijało się z celem. — l co teraz będzie, Chris? Cook odstawił szklaneczkę na blat stołu, jeszcze raz ocenił w myślach swoje położenie i prawie zaklął na myśl o tym, jakiego ma pecha. Że też się tak śpieszył z wycofywaniem się ze służby rządowej! Mógł przecież poczekać parę lat, powiększyć jeszcze trochę swój fundusz emerytalny… Obliczył sobie przecież to wszystko nie dalej jak parę miesięcy temu. Przed rokiem, w lecie, Seidżi dał mu do zrozumienia, że nowe wynagrodzenie może być cztery razy wyższe niż obecne. Na początek. Nowi pracodawcy mieli poza tym troszczyć się jak mało kto o emerytury dla swych ludzi. Nie trzeba się bać utraty zysków, trzeba działać! Cook posłusznie zaczął zatem działać: sztorcował swoich bezpośrednich przełożonych, rozpowiadał na prawo i lewo, że ludzie, którzy decydują o wymianie handlowej USA z zagranicą to banda idiotów, śmiało dzielił się swoimi poglądami, wszystko to z pełną wiedzą, że jego przełożeni dowiedzą się o tym i postanowią się go pozbyć. Cook dał upust tym samym poglądom, choć dużo oględniej, w serii wniosków służbowych, które wysłał do kierownictwa ministerstwa. Chodziło mu o przygotowanie gruntu, tak aby jego prośba o odejście ze służby nie stanowiła dla nikogo niespodzianki. Szło także o to, by pokazać się innym jako idealista, a nie człowiek łasy na lepszy zarobek. Kłopot polegał na tym, że sukces tych posunięć oznaczał jednocześnie definitywny kres kariery rządowej. Cook zdawał sobie sprawę, że jeśli zdecyduje się pozostać w Departamencie Stanu, nigdy w życiu nie doczeka się już awansu. No, może zostanie mianowany ambasadorem gdzieś daleko. Na przykład w Sierra Leone, chyba że się trafi większa dziura. Może Gwinea Równikowa? Na pewno jest tam więcej robactwa niż w Sierra Leone. Cook powtarzał sobie teraz, że nie ma wyjścia. Pozostawało mu tylko wziąć głęboki oddech. Aha, i napić się na zapas. — Seidżi, nie wyobrażaj sobie, że ta ustawa to tylko chwilowe zaburzenie. Ustawa przejdzie — Cook nie musiał dodawać, że ma na myśli dokument „O Reformie Handlu”. — I to już za niecałe dwa tygodnie. Prezydent podpisze ją bez wahania. Grupy robocze w Departamencie Sprawiedliwości i w Departamencie handlu pracują już nad zarządzeniami wykonawczymi. Moje ministerstwo też oczywiście przyłoży rękę. Wysłaliśmy już do paru ambasad depesze, żeby nam przysłano teksty podobnych ustaw o handlu zagranicznym z innych krajów… — Nie ograniczycie się do naszych przepisów, z Japonii? — Nagumo drgnął.
— Kierownictwo chce porównać waszą ustawę z przepisami w krajach, z którymi mamy, hmm, mniej kontrowersyjne stosunki handlowe niż z wami. — Mimo wszystko Cook musiał uważać na to, co mówi. Od Nagumo zależała teraz cała jego przyszłość. — Chodzi o to, żeby wyrobić sobie pewną skalę porównawczą. Tak czy owak, Seidżi, ta sprawa potrwa jeszcze długo… Cook wcale nie był pewien, czy należy się martwić takim obrotem spraw. Skoro Japonia musi się dogadywać z Ameryką, nie groził mu brak zajęcia, wszystko jedno, w czyjej służbie. — Czy i ciebie wciągną do jednej z tych grup roboczych? — Myślę, że tak. — Twoja pomoc będzie nieoceniona, Chris — szepnął Nagumo, zmuszając umysł do serii szybkich kalkulacji. — Mogę ci pomóc wytłumaczyć niektóre z naszych przepisów, oczywiście w pełnej dyskrecji — zaproponował, jeszcze jedna rozpaczliwa szansa. — Miałem wszelki zamiar rzucić wreszcie Departament Stanu, Seidżi — przypomniał mu Cook. — Zdecydowaliśmy się już z żoną na kupno nowego domu, więc… — Posłuchaj, Chris. Jesteś nam potrzebny tam, gdzie pracujesz. Naprawdę jesteś nam potrzebny, bo inaczej… Inaczej nie damy rady opanować skutków tej nieszczęsnej sytuacji. Sprawa jest naprawdę poważna i może przynieść groźne skutki dla obu naszych krajów, — Doskonale to rozumiem, ale… Nagumo wiedział, co teraz usłyszy. Dla Amerykanów wszystko zaczynało się i kończyło na pieniądzach. — Mogę ci pomóc przetrwać ten najgorszy okres — uciął, powodowany nie tyle kalkulacją, ile niekłamaną złością. Dopiero kiedy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, co proponuje. Ciekawiła go jednak reakcja Cooka, więc nie wycofał się od razu. Zastępca szefa wydziału w Departamencie Stanu przez chwilę siedział bez ruchu. Jego także sytuacja pochłonęła tak dalece, że prawie nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji tej części rozmowy. Dlatego Cook nie patrząc Japończykowi w oczy skinął tylko głową na znak zgody. Patrząc wstecz, pierwszy krok — wtedy, gdy Nagumo wymógł na nim przekazanie tajemnicy państwowej — okazał się dla Cooka o wiele trudniejszy niż obecna decyzja. Amerykanin nie przejmował się ani trochę tym, że łamie przepisy kodeksu federalnego, jaki go obowiązuje. Przed chwilą zgodził się przyjąć pieniądze w zamian za dostarczenie tajnych
informacji władzom obcego państwa. Biorąc pod uwagę okoliczności, decyzja wydawała się Cookowi najzupełniej logiczna. Jego rodzina naprawdę chciała zamieszkać w domu nad Potomakiem. Poza tym niedługo przyjdzie zacząć myśleć o wysłaniu dzieci na studia: kolejne wydatki. *** Tokijscy maklerzy długo mieli pamiętać ten dzień. Dopiero teraz do powszechnej świadomości dotarło to, z czego jasno zdawał sobie sprawę Seidżi Nagumo, a mianowicie, że tym razem żarty się skończyły. Nie chodziło już o zakaz importu taniego ryżu, o części komputerowe, o samochody, sprzęt łączności radiowej, usługi budowlane czy telefony komórkowe. Tym razem szło o wszystkie sporne punkty na raz, o całą listę prawdziwych i wymyślonych żalów i uraz, jakie się nagromadziły przez ubiegłych dwadzieścia lat. Z początku redaktorzy tokijskich dzienników nie dawali wiary doniesieniom swoich korespondentów z Waszyngtonu i Nowego Jorku, a pierwsze depesze przepisali zgodnie z własnym wyobrażeniem o sytuacji. Dopiero kiedy przemyśleli to, co się zdarzyło, przyszło im do głowy, jak bardzo się mylą. Dwa dni wcześniej cała japońska prasa twierdziła zgodnym chórem, że Ustawa o Reformie Handlu to chwilowy kaprys waszyngtońskich polityków, żart, „stanowisko garstki źle poinformowanych indywiduów, które od dawna źle życzyły naszemu państwu, stanowisko tyleż krótkowzroczne, co chwilowe”. Niewiele czasu upłynęło, nim zaczęto z kolei pisać o „bolesnej i brzemiennej w skutki, nieuniknionej zapewne decyzji Kongresu USA”. Japoński język służy do przekazu informacji, jak każdy inny. Żeby go zrozumieć, wystarczy się przebić przez mur umownych konwencji. Nagłówki gazet w USA są o wiele bardziej dobitne i krzykliwe niż w Japonii, jak przystało na kraj o niskiej, cudzoziemskiej kulturze. W Japonii pisze się je dużo oględniej, co jednak nie oznacza, że znaczą co innego niż te w USA. Miliony Japończyków, którzy posiadali akcje przedsiębiorstw, czytając te tytuły zaczynały drżeć o oszczędności. Wnioski nasuwały się same. Teraz chodziło tylko o to, kto pierwszy zdąży do telefonu. Bywały lata, kiedy wskaźnik giełdowy Nikkei dobijał wartości 30 tysięcy. W początkach lat dziewięćdziesiątych Nikkei spadł jednak do połowy tej wartości, a kwota, jaką wyrażał się ten spadek, wysokością przewyższała cały publiczny dług rządu Stanów Zjednoczonych. W USA mało kto zwrócił uwagę na te perturbacje, najwyżej ci, którzy zaczęli się interesować inwestowaniem w akcje firm zza Pacyfiku. Odważni inwestorzy stracili ogromne kwoty i nie
bardzo przy tym wiedzieli, kogo winić za tę sytuację. Tym razem i w USA, i w Japonii kierowano się dokładnie tym samym odruchem. Pora była sprzedać papiery wartościowe, a gotówkę ulokować na koncie bankowym. Banki były stabilne i bezpieczne, na pewno bezpieczniejsze niż parkiet giełdy. Odsetki były wprawdzie mizerne, ale zawsze lepsze niż giełdowa strata. Na określenie tego, co się rozpętało, zachodni dziennikarze używają wręcz odruchowo takich określeń jak „lawina” i „panika”. Kiedy na tokijskiej giełdzie ruszyły komputery, początkowo wszystko szło jak zwykle. Wielkie banki komercyjne, ściśle powiązane z koncernami przemysłowymi, zaczęły przepuszczać olbrzymie sumy: to, co wnosili w świeżych depozytach klienci, natychmiast znów wracało na giełdę, jako że banki chciały za wszelką cenę podtrzymać spadające kursy papierów wartościowych. Nie było innego wyjścia. Banki obkupiły się więc po uszy w akcje, lecz wkrótce okazało się, że wysiłki te poszły na marne. Wskaźnik Nikkei stracił tego dnia jedną szóstą wartości. Znawcy wywodzili wprawdzie, że przy tak niskich cenach nazajutrz powinien się znów zacząć run na papiery wartościowe, jednak inwestorzy w zaciszu domowym wyobrażali sobie kolejne skutki amerykańskiej ustawy. Cały amerykański rynek mógł wówczas rozwiać się niczym miraż. Choć nikt nie mówił tego głośno, panika na giełdzie mogła już tylko narastać. Nie mieli co do tego złudzeń, zwłaszcza bankowcy. *** Na Wall Street sprawy przedstawiały się zgoła inaczej. Najpierw rozmaici mędrcy zaczęli utyskiwać, że Waszyngton znów próbuje ręcznie sterować kapitalistyczną gospodarką, lecz już wkrótce te i inne głosy krytyki przycichły. Trzeba było zdać sobie sprawę, że skoro japońskie samochody utknęły na granicach celnych, a popularna Cresta kojarzyła się konsumentom w tej chwili tylko z pięcioma żywymi pochodniami, wkrótce powrócą dobre czasy dla aut produkowanych na miejscu, w Ameryce. Musiało na tym skorzystać całe Detroit, ale także Pittsburgh, skąd firmy samochodowe brały stal, a oprócz Pittsburgha jeszcze dziesiątki innych miast w USA, Kanadzie i Meksyku, skąd napływały części i elementy wyposażenia. Było jasne, że robotnicy zaczną więcej zarabiać, a co za tym idzie, więcej wydawać. Czy był to rzeczywisty powód do radości? Właściwie tak, bo większość deficytu USA w handlu z Japonią wynikała z popularności japońskich modeli w Ameryce. Bez japońskich samochodów Amerykanie musieli więc wydać pieniądze na inne wyroby. Pieniądze? Fortunę: trzydzieści miliardów dolarów w ciągu roku. Znawcom mechanizmów rynkowych wyciągnięcie stąd wniosków na przyszłość
zabrało równo pięć sekund. Trzydzieści miliardów musiało powędrować do kas sklepowych, a stamtąd okrężną drogą powrócić częściowo do przedsiębiorstw w formie zysków. Dzięki dodatkowym dochodom z podatków można było myśleć o zmniejszeniu deficytu federalnego, a tym samym o obniżce kosztów obsługi obligacji rządowych. A na dodatek można się było trochę pośmiać z Japończyków! Nic dziwnego, że zanim na Wall Street ruszyły pierwsze transakcje, wszyscy spodziewali się dobrych wyników. Dzień nie rozczarował optymistów. Szczególnie obłowił się dziś holding Columbus, który kilka dni wcześniej zamówił u maklerów potężne pakiety akcji przemysłu samochodowego. Trudno było się nie obłowić, skoro indeks Dow Jones poszedł w górę o całe sto dwanaście punktów. *** Bankowcy z Rezerw Federalnych nie wpadali wcale w entuzjazm. Ponieważ znajdowali się bliżej ośrodka władzy, znali więcej szczegółów na temat mechanizmów Ustawy o Reformie Handlu. Nie ulegało wątpliwości, że zanim w Detroit zdołają podwyższyć produkcję, na krótki czas może na rynku zabraknąć dostatecznej ilości samochodów. A co się dzieje, kiedy duża ilość wolnego pieniądza poluje na małą liczbę samochodów? Wtedy zaczyna się inflacja, idąc za tym rozumowaniem, pod koniec dnia bank podwyższył stopę dyskontową o ćwierć procenta — tymczasowo, jak dyskretnie tłumaczono. Rada nadzorcza Banku Rezerw Federalnych spodziewała się jednak, że perturbacje potrwają trochę dłużej. Każdy inny wniosek dowodziłby krótkowzroczności, lecz tak się złożyło, że całemu światu udzieliła się nagle kurza ślepota. *** Zanim jeszcze zapadła ostateczna decyzja, kilka innych zgromadzeń także zastanawiało się nad długofalowymi skutkami sytuacji. Na przykład grupa zebrana wyjątkowo nie wokół stołu, lecz w największej drewnianej kadzi, jaka była w całej łaźni. Tego wieczora łaźnię zamknięto dla publiczności, by nikt nie przeszkadzał tak znamienitym klientom. Odprawiono też na ten wieczór łaziebnych. Kąpiący się korzystali zamiast tego z usług swoich asystentów, którzy jednak trzymali się z boku. Obyło się nawet bez normalnych ablucji. Zamiast moczyć się w wodzie, zebrani prędko wymienili przywitania, zdjęli z siebie marynarki i krawaty, po czym rozsiedli się na podłodze. Nie marnowano czasu na długie wstępy. — Jutro może być jeszcze gorzej — przestrzegł pierwszy mówca, dyrektor banku. Nie
miał do powiedzenia nic więcej. Yamata rozejrzał się i, widząc miny zebranych, omal się nie roześmiał. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak pięć lat wcześniej, w roku, kiedy znakomity koncern motoryzacyjny musiał zrezygnować z zasady dożywotniego zatrudniania pracowników. Właśnie wówczas skończyła się złota epoka japońskiego przemysłu, ale mało kto jeszcze wtedy spostrzegł, co się dzieje. Inni woleli sobie wyobrażać, że chodzi o „przejściowe trudności”, ulubiony termin ludzi, którzy wolą niczego nie wiedzieć. Yamata zacierał ręce, widząc tak wielką krótkowzroczność. Im większy szok, tym większe korzyści, jakie mógł odnieść w przyszłości. Niestety, zaledwie garstka spośród ludzi, którzy zebrali się w łaźni, rozumiała, co się święci. Choć w mniejszości, ludzie ci stanowili najbliższe otoczenie Yamaty. Nie oznaczało to, że zaburzenia gospodarcze nie spowodowały u Yamaty i jego przyjaciół wielkich strat. Owszem, spowodowały, bo kiedy odsetek bezrobotnych od prawie zera wzrasta nagle do pięciu procent, nie sposób się uchronić przed stratami. Yamata i inni potrafili jednak najskuteczniej bronić swoich firm, zyskując sobie przy okazji miano ludzi przezornych. — Jest takie powiedzenie. Skądinąd amerykańskie, z lat wojny o niepodległość — przypomniał jeden z przemysłowców, uchodzący w tym towarzystwie za intelektualistę. — Wymyślił je bodajże Benjamin Franklin. „Albo będziemy się trzymać razem, albo znajdą się dla nas osobne szubienice”. Przyjaciele, jeśli nie połączymy naszych wysiłków, tamci nas zniszczą. Zniszczą nas po kolei, albo wszystkich na raz, ale zniszczą. — Nie tylko nas. Także nasz kraj — dopowiedział bankowiec, czym bardzo zyskał w oczach Yamaty. — A pamiętacie, jak nas prosili o pomoc? — zapylał Yamata. — Chcieli korzystać z naszych baz, żeby trzymać Rosjan w szachu, potem chcieli naszej pomocy, żeby bronić Korei, chcieli remontować u nas okręty wojenne… No, i proszę. Zrobiliśmy swoje, możemy odejść. Nie jesteśmy im dłużej potrzebni. — Tak, ale oni są potrzebni nam — przypomniał Matsuda. — Bystra uwaga, Kozu — syknął Yamata. — Są nam potrzebni do tego stopnia, że dla ich dobra gotowiśmy zrujnować sobie gospodarkę i zniszczyć całą naszą kulturę. Nie po raz pierwszy! Znów chcą zrobić z nas lokaja! — Nie czas, na takie uwagi, Yamata-san — przerwał spokojnym tonem prezes kolejnego koncernu. — Plan, jaki nam przedstawiłeś ostatnim razem jest bardzo śmiały i bardzo
niebezpieczny, i dlatego… — To ja poprosiłem was dzisiaj o to spotkanie — wypomniał mu Matsuda. — Wybacz mi, Kozu. — Yamata lekko skłonił głowę. — Żyjemy w nieciekawych czasach, Raizo — przyznał Matsuda, udając, że się nie obraził. — Dlatego mimo wszystko zaczynam podzielać twój punkt widzenia. Yamata odetchnął z ulgą, zirytowany, że błędnie odczytał zamiary Matsudy. Co racja, to racja. Czasy są nieciekawe. — Bądź tak dobry, i podziel się z nami tym, co postanowiłeś. — Amerykanie są nam potrzebni, czy tak? Może. A może potrzebne nam coś zupełnie innego… Zebrani wbili wzrok w matę na podłodze. Nie opuścił głowy tylko Yamata. Nareszcie zaczynało się spełniać wszystko, co zamierzył. To nie złudzenie, nie puste życzenia. Nareszcie! — Z podjęciem decyzji wiąże się ogromne ryzyko. Obawiam się jednak, że będziemy zmuszeni zaryzykować. — Jesteś pewien? Czy nas naprawdę na to stać? — ośmielił się zapytać przygnębiony bankier. — Oczywiście — uspokoił go Yamata. — Stać nas. A poza tym, nie przeceniajmy elementu ryzyka. Nie wolno o nim oczywiście zapominać, ale mamy po swojej stronie bardzo wiele atutów. Korzystając z okazji, Yamata pośpiesznie przedstawił zebranym dodatkowe fakty. Dziwna sprawa, ale tym razem nikt już mu się nie sprzeciwiał. Nie obyło się wprawdzie bez długiego ciągu pytań, na które był na szczęście w stanie odpowiedzieć, ale tak naprawdę nie oponował nikt, ani jeden z obecnych. Niektórzy z góry zamartwiali się, czym się to wszystko skończy, ale jeszcze bardziej bali się tego, co w nieuchronny sposób miało nastąpić nazajutrz rano. Panika na giełdzie sprawiła, że zaczęli się naprawdę bać o swoje zarobki, prestiż, wygody, styl życia… Wyobrażali sobie przy tym, że ich kraj zaciągnął u nich przez te lata dług wdzięczności. Tyle lat wspinali się po szczeblach kariery, tyle lat wytrwale pracowali — czy po to, żeby wszystko utracić? Dlatego tej samej nocy podjęto ostateczną decyzję. Bez entuzjazmu, ale jednak. *** Tego ranka Mancuso musiał przede wszystkim zapoznać się z instrukcjami operacyjnymi.
Wynikało z nich, że oba okręty podwodne pływające u brzegów Alaski, czyli ,Asheville” i „Charlotte”, zamiast nadal tropić wieloryby muszą dołączyć do reszty uczestników biorących udział w manewrach morskich WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY. Największymi okrętami nawodnymi, wysłanymi na te manewry, były lotniskowce „John Stennis” i „Enterprise”, którym towarzyszyła liczna eskorta. Manewry planowano, oczywiście, już od długich miesięcy. Na całe szczęście ich scenariusz nie zakłócał w znaczący sposób obecnych zadań Floty Pacyfiku. Dwudziestego siódmego, to jest w dwa tygodnie po zakończeniu manewrów, „Stennis” i „Enterprise”, miały wyruszyć na Ocean Indyjski, po drodze składając kurtuazyjną wizytę w Singapurze. Dzięki temu do Ameryki mogła wrócić druga para lotniskowców, to jest „Eisenhower” i „Lincoln”. — Zdaje pan sobie sprawę, że straciliśmy przewagę liczebną? — zapytał komandor porucznik (z gotową nominacją na komandora) Wally Chambers. Parę miesięcy wcześniej Chambers przekazał swemu następcy dowództwo USS „Key West”. Mancuso wziął go do siebie, bo potrzebował dobrego oficera operacyjnego. Przeprowadzka z Groton, gdzie Chambers czekał na zupełnie inny etat sztabowy, do komendy floty w Honolulu, nie popsuła mu humoru. Można sobie wyobrazić gorszy los. Jeszcze przed dziesięciu laty Chambersowi kroiłoby się dowództwo okrętu balistycznego albo okrętu-bazy, a przy odrobinie szczęścia być może nawet dowództwo eskadry, ale od tamtej pory strategiczne okręty podwodne zdążyły zniknąć z oceanów, okrętówbaz zostało tylko trzy, a wakaty w eskadrach można sobie było wybić z głowy. Chambers musiał cierpliwie czekać, aż góra znajdzie mu „właściwy etat”. Na razie więc Mancuso mógł go oddelegować do siebie, na Hawaje. Fakt, że dowódca faworyzuje kogoś, z kim dawniej pływał na tej samej jednostce nie stanowił zaskoczenia dla nikogo, kto znał obyczaje floty. Admirał Mancuso oderwał się od papierów, nie tyle zaskoczony, ile przywołany do rzeczywistości. Fakt, Wally miał rację. Japońska marynarka liczyła dwadzieścia osiem okrętów podwodnych, o napędzie konwencjonalnym. Amerykanie mogli im przeciwstawić tylko dziewiętnaście jednostek. — Dobrze, ale ile z nich są w stanie jednocześnie wysłać w rejs? — zapytał Mancuso, który o japońskich cyklach szkolenia i remontów wiedział bardzo niewiele. — Dwadzieścia dwa okręty, według danych, które wczoraj sprawdzałem. Ba, panie admirale, tylko na same te wspólne manewry mają ich wysłać aż dziesięć. W tym wszystkie okręty klasy Haruszio. Z danych wywiadu floty widać, że przygotowywali się do tych manewrów
jak nigdy przedtem. — Chambers z namysłem przygładził wąsy. Jeszcze się do nich nie przyzwyczaił. Zapuścił je umyślnie, bo natura obdarzyła go buźką jak u dziecka, a przecież podwładni powinni czuć, że ich dowódca liczy sobie więcej niż dwanaście lat. Jedyny kłopot z nowymi wąsami jest ten, że swędzi od nich skóra. — Ciągle słyszę, że coś tam jednak potrafią. Czy tak? — upewnił się dowódca okrętów podwodnych Floty Pacyfiku. — Jeszcze się pan z nimi nie wybrał na przejażdżkę? — zdziwił się Chambers. Admirał potrząsnął głową. — Nie, mam popłynąć dopiero w lecie przyszłego roku. Dla nich samych będzie lepiej, jeśli się okaże, że coś potrafią, przeszło Chambersowi przez głowę. Mancuso wysyłał na manewry pięć spośród swoich okrętów podwodnych. Trzy miały osłaniać flotyllę lotniskowców, natomiast „Asheville” i „Charlotte” otrzymały zadanie, by prowadzić działania bojowe niezależnie, przynajmniej z nazwy. Obu jednostkom nakazano związać i trzymać w szachu cztery japońskie okręty podwodne w akwenie pięćset mil morskich na północny zachód od atolu Kure. Amerykanie mieli udawać, że próbują się przebić przez podwodną zaporę japońską, broniącą szlaków handlowych. Zadanie nie odbiegało zbyt dalece od tych, które miały przypaść amerykańskiej marynarce na Oceanie Indyjskim. Japońska flota, w obronnej formacji i złożona z niszczycieli, fregat i konwencjonalnych okrętów podwodnych, w myśl tego scenariusza broniła przystępu do macierzystych wysp grupie amerykańskiej, której trzon stanowiły dwa lotniskowce. Zadanie Japończyków polegało na tym, aby polec w sposób godny i honorowy. Japonia miała pod tym względem duże doświadczenie, o czym Mancuso myślał nie bez uśmiechu. Walka, choć pozorowana, zapowiadała się ostro. Japończycy otrzymali zadanie, by skrycie podejść do grupy amerykańskiej i z pokładów niszczycieli wystrzelić salwę pocisków woda-woda klasy Harpoon. Najnowsza generacja japońskich niszczycieli miała nawet szansę wyjść cało z tej akcji, zwłaszcza jeśli chodzi o jednostki klasy Kongo, podobne do amerykańskich niszczycieli klasy Arleigh Burke i wyposażone w system radarowo-rakietowy Aegis. Każdy z okrętów tej klasy kosztował fortunę i nosił nazwę jednostki wsławionej podczas działań morskich w drugiej wojnie światowej. Mancuso przypominał sobie niewyraźnie, że dawny „Kongo”, skądinąd okręt liniowy, zatonął trafiony torpedami amerykańskiego okrętu podwodnego „Sealion II”. Dzisiejszymi czasy nazwę „Sealion II” nosił jeden z garstki najnowszych okrętów podwodnych klasy Seawolf.
Wszystkie one służyły we Flocie Atlantyckiej, podczas gdy Mancuso na próżno usiłował się doprosić o nową jednostkę. Piloci z lotniskowców musieli zatem znaleźć jakiś sposób, by sforsować zaporę stawianą im przez system Aegis. Nareszcie mają takie zadanie, jakie chcieli, to znaczy trudne. Zanosiło się na to, że manewry staną się pożyteczną lekcją dla całej Siódmej Floty. I bardzo dobrze, marynarze potrzebowali treningu, tym bardziej, że to, co się działo na Oceanie Indyjskim, zaczynało już wyglądać niebezpiecznie. Idąc za prośbą Mike’a Dubro, Mancuso wysłał w rejon Sri Lanki siedem okrętów podwodnych, czyli wszystkie, jakimi w tej chwili dysponował, po odliczeniu tych skierowanych na manewry WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY. Reszta stała w doku. Nie ma co, zmierzch bogów, westchnął w myślach dowódca Floty Pacyfiku. Zawsze tak jest, kiedy się tylko człowiek trochę przyzwyczai do wygodnego życia. *** Procedura spotkań swym wyrafinowaniem mogła iść w zawody z godowymi tańcami łabędzi. Trzeba było mianowicie zjawić się dokładnie w umówionym miejscu i o umówionej porze, ze złożoną — broń Boże zrolowaną — gazetą w ręku stanąć przed witryną sklepu z aparatami fotograficznymi, i sprzętem elektronicznym. Nie było nic dziwnego w tym, że Rosjanin, który pierwszy raz przyjechał do Japonii, gapi się z niedowierzaniem na całą tę ogromną masę elektronicznych zabawek i duma, że gdyby tylko miał w kieszeni parę dolarów, ech… Jeżeli ktoś śledził Clarka, co było możliwe, choć mało prawdopodobne, musiał odnieść wrażenie, iż nie dzieje się nic niezwykłego. O umówionej porze i w umówiony sposób, ktoś niechcący potrącił Clarka i spostrzegając, że ma do czynienia z cudzoziemcem, w zawstydzeniu odezwał się po angielsku: — Przepraszam. — Nic nie szkodzi — odrzekł na to Clark, również z fatalnym akcentem. — Pan pewnie pierwszy raz w Japonii, dobrze? — Nie, ale pierwszy raz w Tokio. — Dobrze, naokoło czysto — szepnął napotkany Japończyk i znów ocierając się o Clarka ruszył przed siebie. Clark musiał odczekać jeszcze cztery czy pięć obowiązkowych minut, a potem ruszył w tę samą stronę. Wszystkie te środki ostrożności były czasochłonne i nudne, ale inaczej się nie dało, nawet tu, w Japonii, gdzie nie trzeba się było bać tak jak niegdyś w Leningradzie (Clark nie przyzwyczaił się do nazwy Petersburg, zwłaszcza że sam mówił po
rosyjsku z twardym, leningradzkim właśnie akcentem) czy w Moskwie. Japonia Japonią, a ostrożność nie zawadzi. Inna sprawa, że przy tej liczbie cudzoziemców, jaka się kręciła po ulicach Tokio, każda policja szybko musiała dać sobie spokój z obserwacją. Clark rzeczywiście był w Tokio pierwszy raz w życiu, nie licząc okazji, kiedy przesiadał się tu tylko na inny samolot. Dopiero teraz poznał więc, czym jest tutejszy ruch uliczny, gorszy nawet od nowojorskiego. Denerwowało go przy tym, że choćby się nie wiem jak starał, i tak nie roztopi się w tłumie. Dla pracownika wywiadu najgorszym koszmarem jest właśnie niemożność zniknięcia — ale jak tu zniknąć, kiedy ma się metr dziewięćdziesiąt wzrostu w kraju krasnoludków? Clark rzucał się w oczy z odległości stu metrów. Poza tym rzeczywiście ludzie gapili się na niego, a co dziwniejsze, ustępowali mu z drogi — zwłaszcza kobiety i dzieci — jak gdyby brali go za Godżillę, który powraca, by znów obracać metropolię w perzynę. A więc to prawda? Clark znał japońskie reakcje na cudzoziemców tylko z opowieści i dotąd nie bardzo wierzył, że będzie uważany za włochatego barbarzyńcę. A tu, proszę. Clark wzruszył ramionami i wszedł do mijanego baru McDonalda. Z powodu południowej pory panował tu tłok. Clark rozejrzał się, ale niestety, nie miał innego wyjścia, jak tylko przysiąc się do cudzego stolika. Kiedy siadał, przyszło mu do głowy, że Mary Pat miała rację. Nomuri faktycznie umiał sobie radzić w tym fachu. — I co tam? — Pytanie zginęło w rozgardiaszu wnętrza. — Znalazłem ją, zidentyfikowałem i sprawdziłem adres. — Szybko poszło? — Łatwizna. Ochroniarze naszego przyjaciela gówno się znają na robocie. Żaden się nie spostrzegł. Clark nie musiał dodawać, że Nomuriemu ułatwiał zadanie wygląd. Agent każdym szczegółem powierzchowności i obycia przypominał zwykłego, zastraszonego urzędnika, który spiesznie pochłania coś na gorąco, bo musi pędzić z powrotem do biura. Zastrachany wygląd przychodził agentom stosunkowo najłatwiej, to inna sprawa. Było się czego bać. W Zagrodzie ciągle wpajano nowicjuszom, że najtrudniejsza rzecz to sprawiać wrażenie osoby odprężonej i zadowolonej z życia. — Skoro tak, poproszę naszych o zgodę co do tej dziewczyny — bąknął Clark. Zakazano mu informować Nomuriego o uaktywnieniu siatki znanej jako OSET. Ciekawe, jak długo potrwa zakaz?
— Sayonara. — Nomuri wstał, odniósł tackę i wypadł z baru. Clark wziął się tymczasem do hamburgera z ryżem, myśląc sobie: świetnie, chłopak naprawdę się nadaje. W tejże sekundzie zmroziła go nowa myśl: wielkie nieba, w McDonaldzie hamburger z ryżem?! *** Plik poufnych meldunków na biurku nie miał nic wspólnego z bieżącą prezydenturą. Dokumenty dotyczyły sprawy o wiele ważniejszej, to jest tego, czy uda się porządzić jeszcze przez następną kadencję. Nic więc dziwnego, że Durling trzymał te papiery na samym wierzchu. Co tam nowego? Wzrost popularności wśród społeczeństwa, ha, wspaniale. Znacznie ważniejsza dla Durlinga była jednak własna popularność wśród tej części elektoratu, która rzeczywiście głosowała, i wśród tej grupy jego popularność wzrosła ostatnimi czasy aż o 10 procent. 10 procent na przestrzeni jednego tygodnia! Wyborcy dawali wyraz swej aprobacie wobec serii sukcesów w polityce wewnętrznej i zagranicznej. Taką opinię wyraził w załączonej notatce szef ośrodka badań opinii publicznej. Co więcej, 10 procent miało stanowić dopiero skromny początek. Ludziom potrzeba trochę czasu, żeby się oswoić z nowiną. Na razie trójka samochodowych gigantów z Detroit wypuszczała nowe emisje akcji i wabiła z powrotem do zakładów pierwszą partię spośród siedmiusettysięcznej rzeszy robotników, którzy w ciągu ubiegłych dziesięcioleci utracili pracę. A przecież chodziło tylko o załogi pracujące przy taśmie. Jeśli doliczyć pracowników w zakładach produkujących części, rozmaitych oponiarzy, szklarzy i tapicerów, można śmiało twierdzić, że przemysłową Amerykę czeka nowa era rozkwitu. Zwłaszcza w tych stanach, gdzie mieszka większość rozczarowanych, bezrobotnych wyborców. Nie ulegało wątpliwości, przynajmniej dla Durlinga, że przemiany nie skończą się na samochodach. Niemożliwe. Skoro związkowcy z UAW (czyli ci z przemysłu motoryzacyjnego) doczekają się czasów, kiedy ich szeregi wzrosną o kilkaset tysięcy osób, i to płacących składki, BEW (telewizory, magnetowidy, sprzęt elektryczny) na pewno nie pozostanie w tyle. Więcej pieniędzy, więcej wpływów: wizja, jakiej nie umie się oprzeć żaden normalny związkowiec. Nie ulegało wątpliwości, że przy całej prostocie założeń, Ustawa o Reformie Handlu może spowodować drastyczne, lecz korzystne zmiany w całej gospodarce amerykańskiej. Prezydent Durling rozumiał skalę przemian, a przynajmniej tak sobie wyobrażał. Wkrótce jednak miał się rozdzwonić telefon na biurku. Można było z góry przewidzieć, do jakich argumentów uciekną się rozmówcy, jakie obietnice rozsnują, jakich słów użyją, by nakłonić prezydenta USA do zmiany zamiarów. Obietnice? Świetnie. Durling naprawdę chciał, by parę osób zaciągnęło u niego dług
wdzięczności. Durling nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, i różnił się pod tym względem od Boba Fowlera, który dążył do tego przez całe życie, nie przejmując się nawet śmiercią pierwszej żony. Natomiast największą ambicją Durlinga było objęcie stanowiska gubernatora Kalifornii. Kiedy więc zaproponowano mu wspólne kandydowanie z Fowlerem, przyjął ofertę kierowany raczej patriotyzmem, niż apetytem na władzę. Że tak było, nie wiedzieli nawet najbliżsi współpracownicy Durlinga, który nie chwalił się tym faktem, świadomy że w obecnych czasach pojęcia takie jak patriotyzm traktuje się jak muzealne eksponaty. Roger Durling był jednak patriotą, pamiętał że obywatele to nie anonimowe zbiory statystyk, lecz żywi ludzie, nie zapominał, że w Wietnamie, jako młody dowódca, odpowiadał głową za życie i bezpieczeństwo tychże obywateli, jednym słowem zdawał sobie sprawę, na czym naprawdę polegają jego obowiązki jako prezydenta. Jak jednak najlepiej się z nich wywiązać? Pytanie powracało w myślach Durlinga tym częściej, im bardziej przekonywał się, jak bardzo samotnym miejscem jest fotel w Gabinecie Owalnym. Codziennie zaglądał gość za gościem, nie tylko zresztą odwiedzający Waszyngton zagraniczni politycy, ale także uczniowie podstawówek, którzy wygrali ogólnoamerykański konkurs na najlepsze wypracowanie, lecz kiedy zamykały się za nimi wszystkimi drzwi, Durling znów zostawał sam na sam ze swoją misją. Przysięga, jaką złożył, była tak prostej treści, że właściwie niewiele znaczyła: „Wiernie pełnić obowiązki… Ze wszystkich sił bronić i sprawować pieczę nad…”. Piękne słowa, ale cóż w istocie oznaczały? Czy Madison i reszta założycieli kraju spodziewali się w 1789 roku, że ponad dwieście lat później następne pokolenia będą wiedziały, jak je odczytać, bez wahań i wątpliwości? Co gorsza wokół siebie Durling miał mnóstwo takich osób, które gotowe mu były chętnie wyłożyć treść przysięgi w przekładzie na język politycznego konkretu. Gdyby przyjąć porady tych ludzi za dobrą monetę, z równym skutkiem można by także utrzymywać, że dwa i dwa równa się siedem. Robotnicy, zarząd, konsumenci, producenci, podatnicy, budżet: gąszcz sprzecznych potrzeb, prawdziwa dżungla sprzecznych interesów, w której każdy miał na swój użytek całą masę słusznych argumentów. Tak słusznych, że część otoczenia Durlinga naprawdę skłaniała się ku wierze, że dwa i dwa to nieuchronnie siedem. Zmieniano zdanie dopiero wówczas, gdy słowo „siedem!” podchwytywał sam prezydent. Zaczynały się wówczas krzyki, że prezydent przeholował, i że którejś z grup trzeba jednak zabrać pieniądze. Której? Wszystko
jedno, byle nie tej, do której należał rozmówca. Na domiar złego, żeby cokolwiek w tych warunkach osiągnąć, a potem utrzymać osiągnięte zdobycze, prezydent musiał na wszystkie strony składać rozmaite obietnice. Może nie na wszystkie, ale i tak na tyle liczne, że wywiązując się z nich łatwo było zapomnieć o nadrzędnym interesie kraju, o postanowieniach konstytucji, o tym, że się przysięgało bronić i sprawować pieczę… Kogo bronić? Tych? Tamtych? — Nic dziwnego, że się nie pchałem na świecznik — powtarzał sobie Durling, biorąc się do kolejnej porcji papierów. On, prezydent z przypadku. Bob Fowler, by zwyciężyć musiał wygrać
w
Kalifornii.
Najprościej
było
więc
zaproponować
gubernatorowi
stanu
wiceprezydenturę. Durling był młodym, energicznym gubernatorem z właściwej partii, więc świetnie nadawał się do tej roli. Zgoda, ale czy nadawał się także na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki? Gdzieś na dnie psychiki Durlinga nadal tliła się obawa, że nie podoła obowiązkom, że się załamie. Owszem, nie urodził się jeszcze taki człowiek, który sam podołałby, intelektualnie i fizycznie, wszystkim obowiązkom, jakie nakładała na niego prezydentura, tym bardziej, że na przykład w sprawach gospodarczych, które wyszły na plan pierwszy po upadku Związku Radzieckiego, najwybitniejsi znawcy przedmiotu nie byli w stanie jednoznacznie stwierdzić, które metody są właściwe, a które nie. Jeśli laureaci nagród Nobla wahali się, co dalej, cóż miał powiedzieć zwykły człowiek, taki jak Durling? Na swoje szczęście Durling rozumiał problemy rynku pracy. Zasada była prosta: lepiej jest zapewnić ludziom miejsca pracy, niż wysłać ich na zasiłek. Ogólnie rzecz biorąc lepszym rozwiązaniem było, jeśli kraj sam wytwarzał większość potrzebnych mu dóbr, bo w przeciwnym razie następował odpływ kapitału za granicę, z czego korzystali robotnicy w innych krajach, nie tutaj. Durling nie tylko rozumiał tę zasadę, ale co więcej potrafił ją zaszczepić innym Amerykanom. Ci ostatni zgadzali się z prezydentem, we własnym dobrze pojętym interesie. Zgadzali się z taką zasadą również związkowcy i ludzie ze średniego szczebla zarządzania — dwie grupy ludności, których głos bardzo się liczył w polityce. Zasada wyglądała więc na słuszną. A co na to ekonomiści? Durling uważał oczywiście, że amerykańscy robotnicy nie ustępują w niczym robotnikom z innych rozwiniętych państw świata. Chodziło więc tylko o to, aby dać Amerykanom szansę. Kto chciał się sprzeciwić takiej zasadzie? Durling okręcił się w swoim obrotowym skórzanym fotelu i przez kuloodporne szyby w oknach gabinetu spojrzał na Iglicę Waszyngtona. George, ten to miał dobrze. Owszem, był
pierwszym na tym stanowisku i sam borykał się z kłopotami, z rebelią wódczaną, na temat której chichotano w podręcznikach historii, ale potrafił stać się wzorcem dla wszystkich następnych prezydentów. Za czasów Waszyngtona jedynymi podatkami, jakie ściągano, były cła importowe i akcyza. Polityka podatkowa była wówczas prymitywna, jak na dzisiejsze standardy. Chodziło w niej tylko o to, by zniechęcić ludzi do sprowadzania towarów z zagranicy i oduczyć ich pijaństwa. Durling nie próbował jednak zakazać importu towarów — dążył jedynie do tego, aby nie odbywało się to kosztem ludności USA. Aż do czasów Nixona amerykańscy prezydenci pozwalali robić Japończykom wszystko, najpierw aby zapewnić sobie dostęp do tamtejszych baz (czyżby myśleli, że Japonia zawiąże sojusz ze swoimi tradycyjnymi wrogami?!), a później… Później właściwie bez żadnego powodu. Może tak było wygodniej? A może dlatego, że nikt się nad tym nie zastanawiał? Wszystko jedno, pora była odpowiednia, aby skończyć z taką praktyką. Dlaczego, nie trzeba było dziś nikomu tłumaczyć. Ludzie wiedzą, dlaczego. Albo wyobrażają sobie, że wiedzą, poprawił się Durling w myślach. Cynicy, jak zwykle w mniejszości, domyśla się może, jaka jest prawdziwa przyczyna zmiany kursu wobec Japonii. Z tym jednak, że rację mieli jedni i drudzy. *** Biuro premiera kraju w gmachu japońskiego zgromadzenia narodowego, budynku wyjątkowo brzydkim nawet jak na miasto nie słynące bynajmniej z piękna swej architektury, pozwalało swemu mieszkańcowi oglądać z wysoka rozległą połać parku. Człowiek, który siedział w obrotowym fotelu za biurkiem nie miał jednak głowy do tego, by podziwiać przyrodę. Za kilka dni i tak miał pójść na zieloną trawkę. Strawił trzydzieści lat, by wspiąć się na szczyty władzy. A przecież mógł ułożyć sobie życie zupełnie inaczej. Jak? Polityk zamyślił się. Pamiętał, że jeszcze kiedy miał dwadzieścia kilka lat, kilkakrotnie proponowano mu stanowisko w rządzącej wówczas Partii LiberalnoDemokratycznej. Nawet przeciwnicy znali jego bystrą inteligencję i dlatego wróżono mu szybką karierę. Przekonywano go, apelowano do jego poczucia patriotyzmu, wchodzono mu na ambicję, mamiono wizją olśniewającej przyszłości dla całego kraju i dla jego własnej osoby. Premier był wówczas młodym idealistą. Powtarzano mu, że kto wie, w przyszłości czekać go może nawet fotel szefa rządu. Może? Na pewno! Musiał tylko robić to, co mu kazano, dołączyć do grupy, nie wychylać się… Polityk pamiętał swoją ówczesną odpowiedź. Powtarzał ją raz za razem, aż wreszcie
tamci zrozumieli, że ich rozmówca nie próbuje się targować, tylko mówi prawdę. Zdumieni zaprzestali wówczas nagabywań, choć nadal nie rozumieli przyczyny takiego uporu. On zaś pragnął tylko, by Japonia stała się państwem w pełni demokratycznym, nie lennym księstewkiem zaprzedanym grupce ludzi reprezentujących interesy wielkiego przemysłu. Nawet trzydzieści lat wcześniej tylko ślepy nie zauważył by narastających objawów korupcji. Co z tego, skoro wyborcy, od dwóch tysięcy lat nawykli do posłuszeństwa, głosowali stale na tę samą grupę. Demokracja zapuściła w Japonii korzenie równie płytko jak ryż w grząskim dnie zalewiska. Japońska demokracja była fikcją, lecz fikcją na tak wielką skalę, że złudzeniu uległ cały świat. Kultura kraju nie zmieniła się ani trochę, nie licząc powierzchownych, kosmetycznych zmian, takich jak prawo głosu dla kobiet. W swoich wyborach politycznych kobiety okazywały równe posłuszeństwo, co ich mężowie i dawały posłuch tym samym argumentom. Polecenie z góry nadal więc było prawem. Idealne pole do manipulacji na wielką skalę. Najbardziej ze wszystkiego premier nie mógł znieść myśli o tym, że przecież do niedawna wierzył święcie, że uda mu się zmienić ten stan rzeczy. Choć nie przyznawał się nikomu, naprawdę nikomu, do tej ambicji, pragnął odmienić Japonię w sposób gruntowny, od podstaw. Dawniej taki plan wcale nie wydawał mu się mrzonką, przeciwnie. Piętnując i ścigając korupcję w życiu politycznym, premier chciał uświadomić obywatelom, że wielcy ich świata żądają od nich zbyt wiele, nie obiecując nic w zamian. Zwykły obywatel powinien zdać sobie sprawę, że posiada dość rozumu i zdrowego rozsądku, by sam jako wyborca dyktować władzom przyszłe decyzje. A ty, idioto, naprawdę w to wierzyłeś, pomyślał premier i zapatrzył się w pudełko aparatu telefonicznego. Trudno się wyzbyć idealizmu, mimo całego zdobytego doświadczenia. Jedna wyniesiona z życia lekcja była jednak jasna, nie da się osiągnąć podobnego zamiaru w przeciągu zaledwie jednego pokolenia, siłami jednej osoby. Żeby cokolwiek wskórać, trzeba było najpierw ustabilizować gospodarkę kraju, a w tym celu pozbyć się starego, na wskroś skorumpowanego systemu władzy. Najzabawniejsze było to, że swój obecny urząd premier zawdzięczał właśnie korupcji. Wybrano go jako człowieka uczciwego, żądając jednak, by wstrzymał się że zbyt drastycznymi środkami. Premier nie do końca pojmował istotę tego paradoksu. Stary system stawiał partnerów Japonii, zwłaszcza USA, w trudnej sytuacji. Japonia czerpała z handlu z Ameryką krociowe zyski, o jakich nie marzyło się nawet przed wojną ludziom z Czarnego
Smoka. Kiedy Amerykanie zaczęli mieć tego dosyć i rozpoczęli posunięcia odwetowe, nastąpił chaos, w wyniku którego do władzy doszli w Japonii nowi ludzie, w tym także i on, jako premier. Ci sami jednak wyborcy, którzy opowiedzieli się za nową koalicją, pragnęli aby tak powstały rząd zajął wobec USA twarde stanowisko, poprawił warunki życia w kraju i prędko postawił gospodarkę na nogi. Jeśli musi się to odbyć kosztem stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, nie szkodzi. Premier musiał więc jednocześnie iść na ugodę i twardo odmawiać wszelkim żądaniom, a ponieważ na dłuższą metę było to oczywiście niemożliwe, pokazano mu drzwi. Przecież nie da się pogodzić wody z ogniem. Polityczni przeciwnicy premiera zdawali sobie doskonale sprawę z tych dylematów i co najmniej od trzech lat, to jest od daty utworzenia koalicji, cierpliwie czekali, aż powinie mu się noga. Posunięcia Amerykanów przyśpieszyły tylko cały proces, lecz na pewno go nie zapoczątkowały. Tylko co z tego? Czy uda się jeszcze coś naprawić? Czy warto? Premier wiedział, że wystarczy jeden telefon do prezydenta Durlinga, jedna osobista prośba, by Waszyngton jednak wstrzymał się z nową ustawą, jedna propozycja, by rozpocząć intensywne negocjacje. Ale czy na pewno? Wycofanie się musiało dla Durlinga oznaczać utratę twarzy, zarówno w swoim kraju jak i wobec zagranicy. Amerykanie uważali, że tylko Japończycy przejmują się utratą twarzy, lecz sami zachowywali się zupełnie tak samo. Co gorsza nie zanosiło się na to, że Durling uwierzy w szczerość słów premiera. Pokrętne, trwające od lat rokowania handlowe tak zatruły atmosferę, że trudno się było spodziewać, że Amerykanie nagle zaufają Japonii. Poza tym premier wcale nie był pewien, czy będzie w stanie wywiązać się z obietnic. Jeśli pójdzie na ustępstwa, ich następstwem może stać się kryzys parlamentarny i upadek koalicji. W grę wchodziły dalsze masowe zwolnienia, a ponieważ stopa bezrobocia osiągnęła rekordową wartość 5 procent, podobnego ryzyka nie mógł podjąć żaden trzeźwy polityk. Tak czy owak, premier stał więc w obliczu dymisji. Teraz chodziło tylko o to, czy odchodząc zniweczyć na dodatek wszelkie szansę powrotu do władzy w dalszej przyszłości, czy też dać się usunąć bez sprzeciwu i bez hałasu. Które hańbiące wyjście było lepsze? Premier wiedział już, że nie zadzwoni do Waszyngtonu. Po co? Byłby to tylko próżny gest. Próżny jak cała dotychczasowa kariera. Premier zrozumiał, że wynik całej historii dawno już został z góry przesądzony. Ostatni rozdział niech dopisze kto inny.
Potop Pod Ustawą o Reformie Handlu podpisywało się już oburącz dwustu kongresmanów z obu partii. Przesłuchania i obrady na forum komisji zajęły zadziwiająco mało czasu, przede wszystkim dlatego, że mało kto miał ochotę się wychylać i głosować przeciwko planowanym zmianom. Jeszcze bardziej zadziwiający był fakt, że jedna z najbardziej liczących się w Waszyngtonie firm promocyjnych nie dość, że zerwała umowę z potężnym japońskim koncernem, to w dodatku roztrąbiła wszem i wobec, dlaczego kończy czternastoletnią współpracę z Tokio. Wypadek w dalekim Oak Ridge i złośliwa, powszechnie cytowana napaść Ala Trenta na poplecznika Japonii w Kongresie, kazały podwinąć ogon reszcie waszyngtońskich przyjaciół Tokio. Najzagorzalsi z dotychczasowych zwolenników ścisłych więzi z tamtym krajem bali się pisnąć choć słówko przeciwko nowej ustawie i co do jednego informowali swoich szefów, że ustawa musi przejść w Kongresie. Co gorsza, nie sposób było nawet umieścić w tekście zamaskowanych klauzul, niweczących treść dokumentu. Nie, tu można było tylko machnąć ręką na dzień dzisiejszy i mieć nadzieję, że z czasem wszystko samo jakoś się ułoży. Z biegiem lat przychylni Japonii kongresmeni znów będą mogli wesprzeć przyjaciół — na pewno jednak nie w tej chwili. Z biegiem lat? Nie w tej chwili? Japońska cyniczna definicja dobrego polityka była taka sama jak w Waszyngtonie, dobry polityk to taki, którego kupuje się raz na zawsze. Potajemni sponsorzy mogli teraz z żalem wspominać miliony dolarów przelane na fundusze wyborcze, fundowane zaproszenia na obiady, na których żarcie było takie sobie, ale za to za wstęp płaciło się tysiąc dolarów — jeszcze jeden sposób zbiórki pieniędzy na działalność polityczną — darmowe sesje gry w golfa, pełne rozrywek podróże do Japonii (w celu „bliższego zapoznania się z kulturą i gospodarką”), osobiste przyjaźnie… Gdy przyszło co do czego, wszystkie te zabiegi okazały się diabła warte. W Ameryce obowiązywały inne zasady niż w Japonii. Ustawodawcy nie czuli się w najmniejszym stopniu zobowiązani długami wdzięczności, a jawni i skryci członkowie projapońskiego lobby w Kongresie, hojnie opłacani za usługi, mieli teraz do powiedzenia tylko tyle, że tak być musi. Po co więc przez dziesięciolecia wydano tyle pieniędzy? Z biegiem czasu? W zastanawianiu się, co się wydarzy z biegiem lat nie było nic złego, pod warunkiem jednak, że i najbliższa przyszłość zapowiada się miło i sympatycznie. Sprzyjające warunki pozwoliły Japonii prawie przez czterdzieści lat spokojnie kontemplować przyszłość, lecz teraz przyszło się pożegnać z kontemplacją. W poniedziałek, czwartego dnia
miesiąca, Ustawa o Reformie Handlu przeszła przez komisję. Tokijski wskaźnik giełdowy Nikkei z miejsca spadł do 12.841 jenów, czyli z grubsza do jednej trzeciej wartości z ostatnich lat. Japonię zaczynała z wolna ogarniać panika. *** — „Rozkwitły kwiaty śliwy, a kurtyzany kupują nowe chusty w domu publicznym…” Po japońsku te same wersy brzmiałyby poetycko i miałyby tylko siedemnaście sylab. Były przecież słynnym wierszem haiku. Jednak w tłumaczeniu brzmiały, zdaniem Clarka, dość idiotycznie. Clark mało znał się na poezji, lecz nie uszło jego uwagi wrażenie, jakie słowa wiersza zrobiły na jego rozmówcy. — Oleg Juriewicz przesyła pozdrowienia. — Kawał czasu — wymamrotał rozmówca Clarka po pięciu sekundach umiejętnie skrywanego popłochu. — Straszny mieliśmy u nas ostatnimi czasy bałagan — wyjaśnił Clark, po angielsku, ale z lekkim cudzoziemskim akcentem. Isamu Kimura był starszym rangą, doświadczonym urzędnikiem MITI, japońskiego ministerstwa handlu zagranicznego i przemysłu, głównego ośrodka decyzyjnego wielkiej korporacji, jaką jest Japonia. Z racji pełnionej funkcji Japończyk często stykał się z cudzoziemcami, zwłaszcza z dziennikarzami, więc bez oporów przyjął zaproszenie Iwana Siergiejewicza Klierka, przybysza z dalekiej Moskwy. Klierkowi towarzyszył w Tokio fotoreporter, który jednak dziś wyruszył ze swoimi aparatami w teren. — Mnie się zdaje, że i u was teraz niełatwe czasy — pociągnął kwestię „Klierk”, ciekaw reakcji rozmówcy. Zachodziła możliwość, że po dwóch latach bezczynności i braku kontaktów, Kimura zwyczajnie odmówi wznowienia współpracy. W podobnych wypadkach KGB stosowało lekcję poglądową, by unaocznić agentom, że kiedy raz już wpadli w sidła, nie wypłaczą się z nich do końca życia. Metody CIA były, oczywiście, identyczne. — Niełatwe? Po prostu koszmar — odrzekł Kimura po krótkim namyśle i pociągnął spory łyk sake. — Amerykanie i tak się z wami pieszczą. Co mamy powiedzieć my, Rosjanie? Jankesi rozwalili nam kraj, kraj, w którym się urodziłem, wychowałem, kraj, który mi dał za darmo wykształcenie… Nic nie zostało. Niech pan sobie wyobrazi, że to dziennikarstwo na użytek agencji Interfax to dla mnie coś więcej niż przykrywka. Naprawdę potrzebuję tych paru rubli. Dorabiam sobie w pracy, wyobraża pan sobie? Oczywiście kosztem moich prawdziwych
obowiązków. Clark pokiwał smętnie głową i sięgnął po swój porcelanowy kieliszek z sake. — Doskonale włada pan angielskim. „Rosjanin” skrzywił się ponuro, lecz w duchu ucieszył się, bo z ostatniego zdania wynikało, że rozmówca mięknie. — Miło słyszeć. Pracowało się parę lat w Nowym Jorku. W biurze prasowym „Prawdy” przy ONZ. Masa roboty, i to rozmaitej. — Coś takiego! — zaciekawił się Kimura. — Zna się pan trochę na amerykańskiej polityce i gospodarce? — Specjalizowałem się właśnie w sprawach gospodarczych. Teraz, w nowej epoce, gospodarka to jeszcze ważniejsza sprawa niż kiedykolwiek. Dlatego mój kraj niesłychanie sobie ceni pańskie usługi. Sam się pan przekona, że potrafimy się odwdzięczyć. — Nie mam czasu, żeby wam pomagać — przerwał Kimura. — Ministerstwo nam się wali, z oczywistych powodów. Nie mam czasu… — Doskonale to rozumiem. Chciałem się z panem spotkać ot tak, po starej znajomości, przywitać się… Na razie niczego konkretnego od pana nie chcemy, cóż znowu. — A jak się miewa Oleg? — zagadnął urzędnik MITI. — Ach, żyje teraz jak król. Dostał świetną posadę, kto wie, czy nie dzięki pracy, jaką pan dla niego wykonał. Clark nie kłamał, bo Lialin żył, a nowe życie stanowiło dlań niewątpliwie większą atrakcję niż alternatywa, w postaci ołowianego pocisku kalibru 9 mm w potylicę w piwnicach głównej siedziby KGB. To właśnie od Kimury Lialin dostał cynk, że warto wysłać kogoś do Meksyku. Clark żałował nawet, że nie może także od siebie podziękować człowiekowi, który pomógł zapobiec wojnie atomowej. — Pozwoli pan w takim razie, że znów będę dziennikarzem. A jako dziennikarz zapytam: jak to naprawdę jest z tym pogorszeniem się waszych stosunków z Ameryką? Dostałem zadanie, żeby coś skrobnąć na ten temat. Treść odpowiedzi zaskoczyła Clarka równie mocno, jak jej stanowczy ton. Isamu Kimura spuścił bowiem wzrok i warknął: — To wszystko prowadzi do katastrofy. — Naprawdę jest aż tak źle? — zapytał zaskoczony „Klierk” i obyczajem dobrego
dziennikarza sięgnął po notatnik. — Zanosi się na wojnę handlową. Kimura mógł powiedzieć tylko tyle. — Zaraz, ale na takim konflikcie stracicie i wy, i oni, prawda? — Clark słyszał tę opinię tyle razy, że sam podzielał ją bez zastrzeżeń. — Powtarzamy to od lat. Ale to kłamstwo. Nieprawda. Stracimy tylko my — zaczął tłumaczyć Kimura i w przekonaniu, że Rosjaninowi przyda się krótki kurs historii kapitalizmu, klarował: — Amerykański rynek jest nam potrzebny, żeby mieć zbyt na nasze wyroby. Wie pan, co to znaczy, „wojna handlowa”? Znaczy to tyle, że tamci przestaną kupować to, co wyprodukujemy, a pieniądze zostaną u nich. Ten sam kapitał zamiast do nas trafi z kolei do ich przemysłu. Zwłaszcza do gałęzi, które sami pomogliśmy Ameryce postawić na nogi, które nauczyliśmy wydajnej produkcji. Przemysł w USA ruszy naszym śladem, rozrośnie się i wypchnie nas z reszty rynków, na których rządziliśmy przez ostatnich dwadzieścia lat. A kiedy nas raz wypchnie, nie pozbieramy się już nigdy. — Czemu miałoby się tak stać? — zapytał Clark, który wprawdzie znał abecadło kapitalizmu, lecz autentycznie zaciekawiony zapisywał wszystko w pośpiechu. — Dlatego, że kiedy wkraczaliśmy na amerykańskie rynki, nasz jen był wart jedną trzecią tego, co teraz. Dzięki temu biliśmy konkurencję niskimi cenami, a kiedy się raz umocniliśmy w USA, kiedy już zdobyliśmy sobie wiernych nabywców, nauczyliśmy ich, co to jest Toyota, a co Sony, zaczęliśmy podnosić ceny i mimo to utrzymywaliśmy pozycję. Wartość jena rosła, ale nasze dochody rosły także. Dziś byłoby to już niemożliwe. Clark rozpromienił się w duchu, gdy to usłyszał, choć nie dał tego po sobie poznać. — Zaraz, ale kiedy zabraknie tam waszych wyrobów, tamci znajdą coś na ich miejsce? — Albo sami je wyprodukują. Wszystkiego nie dadzą rady, ale też wcale nie muszą. W zeszłym roku samochody i wyroby motoryzacyjne stanowiły 61 procent naszych obrotów z USA. Amerykanów nie trzeba uczyć, jak się robi samochody. Jeśli czegoś nawet nie wiedzieli, nauczyli się od nas przez ostatnie lata. — Kimura nachylił się konfidencjonalnie. — A co do reszty wyrobów, na przykład sprzętu optycznego, Japonia nie jest monopolistą. Aparaty fotograficzne robi też Singapur, Korea, Malezja. Telewizory, wideo, to samo. Ale proszę zrozumieć, Klierksan, na razie mało kto zdaje sobie sprawę, na co się tu zanosi. — Czyli Amerykanie naprawdę mogą was wykończyć? To naprawdę realna możliwość? — zdumiał się Clark. Ha, kto wie, może i tak?
— Bardzo realna. Od 1941 roku mój kraj nie stał w obliczu podobnego zagrożenia — odrzekł Kimura, który sam dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wiele zbieżności istnieje między teraźniejszością a czasami Pearl Harbor. — No, ale tego to już nie napiszę, wie pan. Wyśmieją mnie, powiedzą, że panikuję. Kimura aż podskoczył. — Nie opowiadałem panu tego na użytek pańskiej gazetki! O, nie, przecież sam wiem, że wasza agencja ma kontakty z Amerykanami. Ma je na pewno. USA nie słucha naszych argumentów, ale może usłucha głosu z Moskwy? Zapędzili nas do narożnika. Przemysłowcy, elita zaibatsu jest w panice. Wszystko stało się za prędko, sprawy zaszły za daleko. Jak pan sobie wyobraża, co pański kraj zrobiłby wobec takiego zagrożenia dla własnej gospodarki? Clark rozwalił się na krzesełku, przekrzywił głowę i zmrużył oczy, dokładnie jak by to uczynił Rosjanin. Pierwszy kontakt z Kimura miał służyć poznaniu się, a nie zbiórce ważnych informacji, lecz trudno, stało się. Clark nie był przygotowany na poważną rozmowę, uznał jednak, że warto zaryzykować. Rozmówca sprawiał wrażenie doskonale poinformowanego, a panika dodatkowo rozwiązała mu język. Kimura był uczciwym, oddanym urzędnikiem państwowym. A przy okazji szpiegiem. Szkoda, ale cóż zrobić? Na tej samej zasadzie działają wywiady na całym świecie. — Nam też wycięli taki sam numer. W latach osiemdziesiątych. Pamięta pan tamten obłąkańczy wyścig zbrojeń, te maniackie pomysły na orbitalny system obrony antyrakietowej, pokerowe zagrywki Reagana… Powiem panu, że kiedy pracowałem w Nowym Jorku, brałem udział w Operacji Ryan. Co to było? Gotowi byliśmy się wtedy założyć, że Reagan chce nam spuścić na łeb swoje bomby, więc przez cały rok szukaliśmy w USA konkretnego planu… — Pułkownik I. S. Klierk z rosyjskiej służby wywiadu zagranicznego doskonale wczuł się w rolę. Przemawiał teraz jak prawdziwy Rosjanin, spokojnie, nie podnosząc głosu, tonem wytrawnego pedagoga. — Szukaliśmy, ale nie tam gdzie trzeba. Nie dlatego, że Amerykanie ukrywali przed nami plany wojenne. Mieli plan, ale inny, taki który każdy by zauważył, tylko nie my. Szło nie o to, żeby z nami walczyć, tylko żeby nas zmusić do coraz większych wydatków na zbrojenia, i rzeczywiście raz dwa zrujnowali nam całą gospodarkę. Marszałek Ogarkow wygłosił całe przemówienie, domagał się większych wysiłków, byleby tylko nie dać się Ameryce, ale zamiast doścignąć Stany, dostaliśmy zadyszki. Okazało się nagle, że mamy do wyboru, rozpocząć wojnę albo się poddać. A nikt nie miał ochoty decydować się na coś tak strasznego jak wojna… A
skutek taki, mój drogi Isamo, że jestem teraz w Japonii, jako wysłannik drugorzędnego mocarstwa. Następne zdanie Kimury brzmiało tym bardziej zaskakująco, że ani trochę nie odbiegało od prawdy: — Z tym, że wy, Rosjanie, mieliście od nas mniej do stracenia. Amerykanie nie chcą tego zrozumieć. Po tych słowach Japończyk podniósł się od stolika. Odchodząc, zostawił na blacie kilka banknotów, świadomy, że żadnego Rosjanina nie stać na obiadki w tokijskich restauracjach. Clark odprowadził Kimurę wzrokiem i zaklął w myślach. Spotkanie było jawne i nie trzeba było szukać tylnego wyjścia czy nurkować w zaułki. Wystarczało wstać i zwyczajnie opuścić lokal. Clark trwał jednak na poprzednim miejscu, popijał sake i zastanawiał się. A było nad czym. Isamu Kimura należał do nieomal najwyższej warstwy urzędników rządowych. Nad ludźmi jego pokroju były już tylko ministerialne elity, a nad nimi sam minister, figurant z politycznej nominacji, który miał niewielkie pole decyzji. Za to Kimura że swoją posadą odpowiadającą funkcji zastępcy szefa departamentu, wiedział dokładnie o wszystkim, co się dzieje. Dowiódł już tego w przeszłości, dostarczając CIA wiadomości o eskapadzie do Meksyku. Tylko dzięki tym wiadomościom John i Ding znaleźli się tam w samą porę, by ująć Ismaela Kati i Ibrahima Hosniego. Już choćby z tej przyczyny Ameryka zaciągnęła u Kimury dług honorowy. Co ważniejsze, Kimura nadal był nieocenionym źródłem informacji. Komuś takiemu jak on wierzyło nawet CIA, choć nie bezgranicznie. Poza tym wydawało się prawie pewne, że Kimura nie ukartował przebiegu spotkania. A skoro tak, naprawdę wierzył w to, co mówił, i naprawdę się bał. Clark wiedział już, że trzeba prędko zbierać się z powrotem do Langley. *** Dla tych, którzy go znali, cechująca Goto słabość charakteru nie była wcale zaskoczeniem. Wprawdzie taki stan rzeczy odbijał się fatalnie na stanie władzy w państwie, lecz zarazem ułatwiał działanie ludziom w rodzaju Yamaty. — Nie zgodzę się piastować stanowiska premiera naszego kraju — Goto obwieszczał to z manierą kiepskiego aktora — tylko po to, by stać się grabarzem japońskiej gospodarki. Aktorstwo Goto wywodziło się rzeczywiście z tradycji teatru kabuki, tyle było w nim stylizacji i melodramatu. Przemysłowcy wiedzieli oczywiście, że Goto jest osobą oczytaną, że wiele lat studiował historię i literaturę, a także, iż podobnie jak tylu innych polityków o wiele
bardziej ceni sobie formę niż treść tego, co mówi. Jako człowiek słaby, Goto bardzo dbał o odpowiednio pompatyczną oprawę dla sprawowanej władzy. Między innymi właśnie z tej przyczyny trzymał u siebie jasnowłosą Kimberly Norton. Amerykanka wyuczyła się, na swój sposób, wypełniać obowiązki utrzymanki. Siedziała bez słowa gdzieś z boku, kiedy było trzeba dolewała gościom Goto sake albo herbaty i czekała cierpliwie, aż Yamata-san zniknie za drzwiami. Było jasne, że kiedy to nastąpi, Goto zaciągnie ją natychmiast do łóżka. Goto wyobrażał sobie najwidoczniej, że zaimponuje tym sposobem swoim gościom. Yamata nawet się nie skrzywił. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że Goto zamiast mózgiem myśli zupełnie inną częścią ciała. Nie szkodzi. Dzięki temu prawdziwym mózgiem Goto mógł się teraz stać Yamata. — Grabarzem? Słusznie. Rzeczywiście stoimy w obliczu zagłady całej gospodarki — przerwał Yamata, jak na siebie bezceremonialnie. Przy okazji przyjrzał się dziewczynie, po trosze z ciekawości, ale także po to, by udać zawiść. Amerykanka miała pusty, szklany wzrok, jak gdyby w ogóle nie rozumiała, o czym mowa. Czy naprawdę jest taka głupia, czy udaje? Fakt, że ze zwabieniem jej tu nie było najmniejszych trudności. Gangsterzy z Yakuzy lubili to zajęcie, przyjemne i dobrze płatne, tym bardziej, że spośród polityków nie tylko Goto lubił białe kobiety. Podsunięcie Kimberley Norton nowemu premierowi kraju Yamata uważał za swój najlepszy pomysł, chociaż oczywiście na podobny pomysł musiał wpaść każdy, kto choć trochę znał upodobania Goto. Yamata przypominał sobie zachodnie określenie na temat ludzi, którzy… Zaraz, jak do było? Aha, dają się wodzić za nos. Yamata nie był pewien, czy w tym przypadku chodziło naprawdę o nos. Nieważne, Amerykanie zawsze się bawią w takie eufemizmy. Gaidżin. Barbarzyńcy. — I tak już za późno, żeby temu zaradzić, prawda? — upewnił się dotychczasowy przywódca opozycji w zgromadzeniu narodowym. — Mamy dwa wyjścia — uświadomił mu Yamata i spojrzał gniewnie na dziewczynę. Niedobrze, że rozmowy słucha ktoś postronny. Sprawa była bądź co bądź poufna. Goto jednak, zamiast odprawić Amerykankę, pogładził ją po włosach. Biała uśmiechnęła się. Tyle dobrego, że Goto nie kazał jej się rozebrać, jak to uczynił przed kilku tygodniami. Yamata był człowiekiem doświadczonym i nie przejmował go widok pary cycków. Nawet dużych i białych. Poza tym sam umiał się domyślić, po co Goto trzyma u siebie dziewczynę. — Co, ona? Nie rozumie z tego ani słowa! — Polityk roześmiał się szczerze. Kimba-chan także się uśmiechnęła. Yamata aż drgnął, gdyż znów odniósł wrażenie, że
coś jest nie tak. Czy biała przez uprzejmość wtóruje śmiechowi swego pana, czy chodzi o coś więcej? A w ogóle, to ile lat ma ta Norton? Dwadzieścia kilka, ale jak to poznać? Yamata nie znał się na wyglądzie cudzoziemców. Japońska tradycja kazała dawniej przyprowadzać ważnym zagranicznym dygnitarzom panie do towarzystwa. Mężczyzna zadowolony z usług wytrawnej kurtyzany okazywał się zwykle lepszym partnerem w rozmowach. Przy okazji można się też było wiele dowiedzieć. Właśnie, ciekawe, o czym Goto rozmawia z tą dziewczyną? I kto wie, komu dziewczyna przekazuje takie informacje? Yamata uświadomił sobie nagle, że podsunięcie Kimberly politykowi wcale nie musiało być aż tak sprytną zagrywką, przeciwnie. — Mimo wszystko, Hiroszi, spełnij moje życzenie. W drodze wyjątku — poprosił Yamata. — Już dobrze, dobrze! — I po angielsku Goto wydał polecenie: — Kimba-chan, mój przyjaciel i ja chcemy porozmawiać przez kilka minut na osobności. Biała przyswoiła sobie dobre maniery na tyle, że nie sprzeciwiła się głośno. Nie potrafiła jednak ukryć rozczarowania. Czy to dlatego, że nauczono ją nie reagować, czy może nauczono ją reagować jak głupia, niewykształcona dziewczyna? Czy w ogóle warto ją odprawiać? Przecież Goto i tak jej wszystko powtórzy, jeśli tylko biała go o to poprosi. Yamata nie był tego pewien, ale istniała taka możliwość. Bardzo niebezpieczna możliwość. — Całą Amerykę bym wyłomotał tak jak tą małą — zaznaczył chełpliwie Goto, kiedy za Norton zamknęły się drzwi. Yamata zdziwił się po raz kolejny. Jak na subtelnego humanistę, Goto podejrzanie często uciekał się do rynsztokowych określeń. Zwłaszcza kiedy chodziło o seks. Kolejna oznaka słabości, kolejny kłopot. — Bardzo mnie to cieszy przyjacielu. Niedługo będziesz miał okazję rzeczywiście to zrobić — mówiąc to Yamata zapisywał już w pamięci następne zadania. *** Godzinę później Chet Nomuri podniósł wzrok znad elektronicznej gry w pachinko. Yamata wychodził właśnie na ulicę, jak zwykle w otoczeniu kierowcy i kogoś zwalistego, kto musiał być ochroniarzem. Nomuri nie znał nazwiska tego człowieka, ale łatwo się było zorientować, kto zacz. Przemysłowiec wydał gorylowi krótkie polecenie, jakie, nie było słychać z tej odległości. Cała trójka wsiadła zaraz do samochodu i odjechała. Półtorej godziny później na ulicę wyszedł Goto, jak zwykle odświeżony i energiczny. Nomuri odłożył grę na siedzenie pasażera i podjechał kawałek dalej, zmieniając miejsce postoju. Po pół godzinie na ulicę wyszła z
kolei Amerykanka. Nomuri ruszył z miejsca, wyprzedził ją, znów zahamował, znów odczekał, aż dziewczyna zrówna się z jego samochodem. Pięć minut później wiedział już, o który dom chodzi. Dziewczyna kupiła coś do jedzenia i zniknęła w westybulu budynku. Doskonale. *** — Cześć, MP! — Jack Ryan wracał właśnie z odprawy u prezydenta. Każdego ranka przez dwa albo trzy kwadranse członkowie instytucji rządowych odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kraju składali lokatorowi Białego Domu meldunki. Zwykle działo się to w Owalnym Gabinecie. I tym razem Ryan miał do zakomunikowania tylko tyle, że nie dzieje się nic szczególnego. — DRZEWO SANDAŁOWE — odezwała się Mary Pat Foley bez żadnych wstępów. — Coś nowego? — Jack mógł się wreszcie wygodnie rozsiąść w fotelu. — Wpadłam na pewien pomysł i wprowadziłam go w życie. — Jaki? — Poleciłam Clarkowi i Chavezowi uaktywnić japońską siatkę Lialina. OSET. Ryana wręcz zatkało. — Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nikt od tamtej pory… — Lialin zajmował się głównie wywiadem gospodarczym, a nas obowiązuje prezydencki zakaz w tej sprawie. Co, już zapomniałeś? Jack miał ochotę jęknąć. Wiecznie to samo. OSET zdążył się przysłużyć Stanom Zjednoczonym, przy czym wcale nie chodziło o szpiegostwo gospodarcze. — No, dobrze. I co tam słychać? — Źle słychać. — Mary Pat Foley podała Ryanowi pojedynczą, gęsto zadrukowaną stronicę. Ryan omiótł wzrokiem pierwszy akapit. — Blady strach w japońskim MITI? — Tak nam powiedziano. Czytaj dalej. Jack podniósł długopis i zaczął w zamyśleniu obgryzać jego koniec. — Co z tego wynika? — Na pewno to, że zaraz upadnie tam obecny rząd. Nie ma już wątpliwości. Clark i Chavez rozmawiali niezależnie od siebie z paroma osobami. Za parę dni dowie się czegoś nawet nasz Departament Stanu, ale wydaje mi się, że tym razem to my wygraliśmy wyścig. Jack wyprostował się. Wiadomości nie stanowiły wielkiej niespodzianki. Nawet Brett
Hanson uprzedzał niedawno o takiej możliwości. Co więcej, spośród wszystkich agend rządowych jedynie Departament Stanu żywił obawy co do skutków Ustawy o Reformie Handlu, choć na razie nie dzielił się nimi z resztą Waszyngtonu. — Coś jeszcze, tak? — A, tak. Znaleźliśmy tamtą zaginioną dziewczynę. Nawet bez kłopotu. Mamy prawie zupełną pewność, że to Kimberly Norton. Wszystko się zgadza. Dziewczyna sypia z Goto. A Goto ma być nowym premierem! — dodała radośnie Foley. Wszystko to nie było wcale aż takie zabawne, w zależności od punktu widzenia. Ameryka miała teraz nowy haczyk na Goto. Goto miał zostać nowym premierem. Nieźle, wcale nieźle… — Co dalej? — przynaglił Ryan. — No, więc możemy dać tamtej małej darmowy bilet do domu. A możemy też… — Właśnie, że nie możemy. Bilet, tak, ale nie to drugie. — Ryan przymknął oczy. Owszem, zdążył się już dobrze zastanowić nad tą drugą opcją. Z początku brał ją serio, ale później zobaczył zdjęcie dziewczyny, zamiary diabli wzięli: zwłaszcza kiedy Jack wrócił do domu i zobaczył własne dzieci. Nie wiedział, czy jest to oznaka słabości z jego strony, to, że nie umie w interesie swego kraju stać się bezwzględny w wykorzystywaniu innych ludzi. Jeśli słabość, to przynajmniej zgodna z dyktatami sumienia. — A poza tym skąd pewność, że w ogóle da się z tamtej małej zrobić wtyczkę. Przecież to jakaś gówniara, która uciekła z domu, bo w szkole nie szło jej z nauką! — Zgoda, Jack, ale ja muszę brać pod uwagę i przedstawiać ci wszystkie możliwości. Było faktem, że nawet w czasach wojującego feminizmu żadne państwo na świecie nie wahało się wykorzystywać kobiet do zdobywania informacji. Uważano wręcz, że jest to sprawa normalna. Dziewczyny były przeważnie sympatyczne i inteligentne. Pracowały najczęściej jako sekretarki w rozmaitych kancelariach i ministerstwach, przy okazji inkasując drugą pensję od tajnych służb. Oficjalnie Ryan nic nie wiedział o tego rodzaju poczynaniach i był za to szczerze wdzięczny losowi. Gorzej, gdyby coś o tym wiedział i musiał wbrew sobie zmilczeć, jakie jest jego zdanie na ten temat. Ludzie zakładają często, że funkcjonariusze państwowi wysokiego szczebla mają równie mało skrupułów moralnych jak człekokształtne automaty, pełniące obowiązki bez żadnych wahań czy wątpliwości. Być może dawniej rzeczywiście tak było. Gdzieniegdzie mogło tak być i dzisiaj, ale świat na pewno poszedł naprzód, a oprócz tego Jack Ryan był synem policjanta.
— Pamiętaj, co sama mi mówiłaś. Ta dziewczyna to Amerykanka, której należy się pomoc. Nie zajmujmy się sprawami, do których nie jesteśmy powołani, co? Kto zajmuje się dziewczyną, Clark i Chavez? — Zgadza się. — Moim zdaniem musimy się zachowywać bardzo, bardzo ostrożnie. Co nie oznacza, że dziewczyna ma zostać w Japonii. Jeśli odmówi, wtedy zgoda, możemy zacząć myśleć o innych możliwościach, ale tylko pod tym warunkiem. Dajemy jej darmowy bilet do domu, niech sama wybiera. — Ryan znów spojrzał na meldunek nadesłany przez Clarka. Tym razem czytał uważniej. Gdyby kto inny był autorem, Ryan nie przejąłby się aż tak bardzo, ale za dobrze i zbyt długo znał Johna Clarka. Ciekawie będzie na stare lata powspominać, skąd wziął się John Clark. — Chcę mieć jeden egzemplarz tego meldunku dla siebie. Prezydent też powinien go przeczytać. — Zgoda — orzekła zastępczyni dyrektora CIA do spraw operacyjnych. — Jeżeli dostaniecie następne takie coś… — Wtedy dam ci zaraz znać — przyrzekła Mary Pat. — A z OSTEM dobry miałaś pomysł. — Chciałabym, żeby Clark… Żeby ponaciskał, kogo trzeba, może też usłyszy podobne opinie. — Oczywiście — orzekł Ryan. — Możesz mu dać wolną rękę. *** Yamata podróżował starym Gulfstreamem G-IV. Chociaż maszyna posiadała dodatkowe zbiorniki paliwa, w normalnych warunkach nie była w stanie bez międzylądowania pokonać ponad dziesięciu tysięcy kilometrów, jakie dzielą Tokio od Nowego Jorku. Tego dnia pilot miał jednak dobrą nowinę. Wiatry nad północnym Pacyfikiem osiągnęły wyjątkową prędkość trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Dzięki temu samolot zyskiwał dodatkowe źródło napędu, a prędkość przelotowa wzrastała do 1250 kilometrów na godzinę. Lot do Nowego Jorku miał dziś trwać dwie godziny krócej niż zwykle. Yamata był zadowolony z takiego obrotu rzeczy, bo zależało mu na czasie. Nie musiał ślęczeć nad planami tego, co zamierzył, jak dotąd nie zapisał na ten temat ani słowa na papierze czy w pamięci komputera. Spać także nie mógł, chociaż noce zarywane regularnie w ciągu ostatnich tygodni bardzo go wyczerpały. Niestety, sen przychodził mu niełatwo. Chociaż Yamata
lubił lektury, żadna z książek, jakie zabrał ze sobą do samolotu nie przykuła jego zainteresowania. Poza tym leciał sam i nie miał nawet z kim porozmawiać. Przymusowa bezczynność wydawała mu się czymś dziwnym. G-IV leciał na stałym pułapie 13.600 metrów, a dookoła roztaczał się jasny poranek. Z obecnej wysokości widać było dokładnie wody północnego Pacyfiku, nie kończące się szeregi fal o białych grzywach targanych silnym wiatrem. Nieśmiertelny ocean. Yamata pamiętał, że przez prawie całe jego życie Pacyfik należał do floty Stanów Zjednoczonych. Amerykańska sadzawka, tak? I co Pacyfik na to? Czy choć Pacyfik wiedział, że już wkrótce wszystko ulegnie zmianie? Zmiana. Yamata odchrząknął z zadowoleniem. A co najlepsze, wszystko zacznie się już w kilka godzin po przylocie do Nowego Jorku. *** — Tu Bud, podchodzę do lądowania. Widzę pokład. Paliwa mam trzy i pół tony — zameldował komandor Sanchez do mikrofonu. Jako dowódca grupy powietrznej na pokładzie lotniskowca USS „John Stennis” (CVN-74), Sanchez miał prawo siadać swoim F/A-18F jako pierwszy. Dziwne, ale chociaż Sanchez miał najdłuższy staż za sterami na całym lotniskowcu, Hornetem latał od bardzo niedawna. Prawie przez całe życie służył na myśliwcach F-14 Tomcat. Hornet był mniejszy i bardziej zwrotny, a poza tym mieścił więcej paliwa niż Tomcat, którym dało się co najwyżej wystartować, zrobić dwa kółka dookoła okrętu, po czym znów trzeba było siadać. Poza tym Sanchez lubił latać sam, a jego dawny Tomcat był maszyną dwumiejscową. A zatem niech żyje Hornet. Kto wie, pomyślał komandor, może tym razem rzeczywiście kolesiom z Sił Powietrznych udało się zaprojektować maszynę, z której będzie pożytek w Marynarce? Daleko w przodzie, na rozległym pokładzie lotniskowca, personel sprawdzał liny hamujące. Masa pustego myśliwca plus trzy i pół tony paliwa — wartość tę trzeba było przełożyć na odpowiednie napięcie lin. Procedura była zawsze ta sama. Nawet z odległości pół mili Sanchez mógł się zorientować, jak wielki jest pokład. Komuś o mniejszym doświadczeniu pole lądowania, jakim dysponował samolot, musiało się wydawać mikroskopijne, ale Sanchez wzruszył tylko ramionami i skupił się za sterami. Hornetem zakołysało lekko w strudze zawirowań, ciągnącej się w powietrzu za wysoką nadbudówką lotniskowca, lecz Sanchez widział już „kulę”, specjalny czerwony reflektor z lustrem, dokładnie pośrodku pokładu. Sancheza po cichu przezywano „ludzkim automatem”, bo na ponad tysiąc sześćset lądowań na lotniskowcu — zapisywano skrupulatnie każde z nich — komandor tylko pięćdziesiąt razy nie trafił hakiem o
pierwszą z trzech kolejnych lin. — Teraz delikatnie — napomniał się Sanchez w myślach. Prawą ręką przysunął do siebie drążek, a lewą zmniejszył ciąg, obserwując zarazem wysokościomierz. Uwaga, teraz… Kadłub myśliwca zadygotał, oznajmiając, że wysuwany hak zaczepił się o linę (Sanchez był pewien, że w pierwszą), a maszyna zwolniła biegu, choć wciąż wydawała się pędzić niebezpiecznie ku obrywowi na drugim końcu pokładu. Hornet zatrzymał się wreszcie o parę metrów od miejsca, gdzie urywała się asfaltowana stal, a zaczynało się morze. Parę metrów? Trzydzieści, co najmniej. Ech, te emocje. Sanchez zwolnił hak, pozwalając linie hamującej powrócić na poprzednie miejsce. Personel pokładowy wskazywał mu już, w którym miejscu ma odjechać samolotem na bok. Kosztowny myśliwiec morski zmienił się w nadzwyczaj niezgrabny trójkołowy pojazd, pełznący po najdroższym parkingu na świecie. Po dalszych pięciu minutach Sanchez mógł wyłączyć silniki. Załoga przypięła Horneta łańcuchami do pokładu. Można już było podnieść wiatrochron kabiny i po stalowej drabince zejść na dół, gdzie czekał wbity w brązową koszulę główny mechanik. — Witamy na pokładzie, panie komandorze. Wszystko grało? — Wszyściuteńko. — Sanchez wręczył mechanikowi swój hełm i ruszył raźno ku nadbudówce. Nim upłynęły trzy minuty, mógł już z wysokości pomostu nawigacyjnego przyglądać się lądowaniu pozostałych maszyn. Marynarze i lotnicy zaczęli już przezywać nowy lotniskowiec Johnny Rebel”3. Tak naprawdę, okręt ochrzczono „John Stennis” ku pamięci senatora ze stanu Missisipi, wielkiego przyjaciela Marynarki i bojownika o jej budżet. Na okręcie pachniało nowością. Nie tak dawno temu „Stennis” zjechał z pochylni w stoczni Newport News, stanął przy nabrzeżu wyposażeniowym, po czym odbył serię prób morskich na Atlantyku przed długim rejsem wokół przylądka Horn do Pearl Harbor. Bliźniacza jednostka, nazwana „United States”, miała rozpocząć próby dopiero za rok. W stoczni zaczęto już budowę trzeciego okrętu tej klasy. Dobrze było mieć pewność, że tej części Marynarki USA nie grozi bankructwo, przynajmniej na razie. Samoloty lądowały w odstępach dziewięćdziesięciu sekund. Lotniskowiec zabierał na pokład dwa dywizjony po dwanaście myśliwców F-14 Tomcat, dalsze dwa dywizjony o tej samej liczbie F/A-18F Hornet, jeden złożony z dziesięciu maszyn dywizjon bombowców A-6E Intruder i samoloty specjalne: trzy maszyny wczesnego ostrzegania E-3C Hawkeye, dwa samoloty dowodzenia C-2 i cztery maszyny walki elektronicznej EA-6B Prowler. Mało. Sanchez wolałby
mieć do dyspozycji jeszcze parę samolotów. Na pokładzie i w hangarach „Stennisa” zmieściłaby się spokojnie jeszcze dwadzieścia maszyn, ale fala oszczędności wpłynęła także na stan etatowy grupy powietrznej. Sanchez z nostalgią wspominał czasy, gdy na pokładzie nie było ani skrawka wolnego miejsca. Jedyna korzyść, że łatwiej teraz manewrować po lądowaniu. Niestety, nowy stan etatowy zmniejszał aż o jedną trzecią wartość bojową lotniskowca. Całe lotnictwo morskie przeżywało kryzys. Konstrukcja podstawowego samolotu, jakim był
Tomcat, pochodziła jeszcze z lat
sześćdziesiątych, to jest z czasów, kiedy Sanchez wybierał się dopiero do szkoły średniej i marzył o zrobieniu prawa jazdy. Horneta — w prototypowej wersji YF-17 — oblatano w początkach lat siedemdziesiątych. Prawdziwym dziadkiem był Intruder, zaprojektowany w latach pięćdziesiątych, gdy Bud Sanchez przesiadał się z trójkołowca na prawdziwy rower z dwoma kołami. Przemysł lotniczy nie miał w zanadrzu ani jednej nowej konstrukcji. Marynarka dwukrotnie wzgardziła technologią stealth, najpierw gdy odmówiła udziału w programie badań, dzięki któremu Siły Powietrzne wzbogaciły się o niewidzialny dla radarów F-117, a później, gdy odrzuciła projekt samolotu szturmowego A-12 Avenger. Avenger, nawiasem mówiąc, choć niewykrywalny, przerażał niskimi osiągami i złą manewrowością. W końcu Sanchez, pilot o dwudziestoletnim stażu i z wszelkimi szansami na prędki awans na admirała, miał do dyspozycji mniejszy potencjał niż którykolwiek z jego poprzedników. Nie inaczej wyglądała sytuacja na płynącym o pięćdziesiąt mil morskich na wschód lotniskowcu „Enterprise”. Lotniskowce nadal jednak pozostały władcami oceanów. Nawet z okrojonym stanem, „Johnny Reb” mógł spokojnie sam jeden dać sobie radę z parą lotniskowców indyjskich. Sanchez oceniał, że jeśli zajdzie taka potrzeba, przytarcie Indiom rożków przyjdzie mu bez specjalnych trudności. Jeszcze bardziej cieszyło go, że oprócz Hindusów nie trzeba się było martwić żadnym poważnym przeciwnikiem. — Koniec — oznajmił szef operacji lotniczych, gdy ostatni EA-6B zaczepił się o drugą linę i stanął. — Lądowanie wykonane. Masz niezłych pilotów, Bud. — Bo tresowanych, Todd. — Sanchez podniósł się z miejsca i ruszył do kajuty, żeby się trochę ogarnąć przed odprawami. Pierwszą miał przeprowadzić z dowódcami dywizjonów, drugą zaś
ze
sztabem
operacyjnym,
przygotowującym
okręt
do
udziału
w
manewrach
WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY. Nareszcie coś się będzie działo. Sanchez, który prawie przez całą służbę pływał na Atlantyku, pierwszy raz stykał się z japońską marynarką i bardzo był
ciekaw, co o tym wszystkim pomyślałby jego dziadek, Henry Gabriel Sanchez, przezywany „Mike”, oficer lotnictwa na USS „Wasp”. W 1942 roku dziadek Sanchez staczał walki powietrzne z Japończykami podczas kampanii na Guadalcanal, a tu, proszę: jego wnukowi przyszło się zabawiać w braterstwo broni. *** — No nie, naprawdę nie możesz mi chociaż trochę pójść na rękę? — napierał członek projapońskiego lobby. Sytuacja zaczynała wyglądać tak niedobrze, że mocodawcy z Tokio zagrozili odcięciem środków dla biura w Waszyngtonie. Oj, niedobrze, niedobrze. Były deputowany do Kongresu ze stanu Ohio inaczej wyobrażał sobie życie w roli amerykańskiego przyjaciela Japonii. Nie chodziło mu tylko o siebie, lecz o cały dwudziestoosobowy personel — o Amerykanów. Nic dziwnego, że rozmowy na ten dzień zaplanował bardzo starannie. Jego obecny rozmówca, senator, miał swoje problemy. Z jednym groźnym przeciwnikiem musiał się wkrótce zmierzyć w prawyborach, a z drugim, z przeciwnej partii, w wyborach zasadniczych. A wybory, jak wiadomo, słono kosztują. Istniała szansa, że w obliczu tak wielkich potrzeb senator okaże się człowiekiem rozsądnym. — Roy, pamiętam, że idziemy sobie na rękę już od dziesięciu lat, ale… Jeżeli zagłosuję przeciwko ustawie, mogę się w ogóle nie fatygować z tymi wyborami. Powieszą mnie w moim stanie, albo zakopią z osinowym kołkiem w sercu. Będę mógł wrócić do Chicago, wciskać kit studentom nauk politycznych i udawać, że dalej mam coś do powiedzenia w Waszyngtonie. Senator nie dodał, że w najgorszym razie skończy tak jak Roy, w roli człowieka do wynajęcia. Nie musiał tego mówić, bo znaczenie jego przemowy było oczywiste dla nich obu. Nieprzyjemna rozmowa, nie ma dwóch zdań. Ale jakże tu się wychylać, kiedy od dwunastu lat było się w Kongresie? Kiedy życie układało się jak po maśle? Senator miał tu swoje biuro, swoje życie towarzyskie, swoje prywatne miejsce do parkowania, darmowe bilety lotnicze do Illinois i z powrotem… Poza tym, kiedy się było senatorem, było się też odpowiednio traktowanym przez otoczenie. Senator przy swoim stażu mógł już sobie pozwolić na to, by w Waszyngtonie tkwić tylko od poniedziałku do czwartku. W każdy czwartkowy wieczór natomiast wracał do rodzimego stanu, gdzie wygłaszał przemówienia u Rotarian, dawał się zapraszać na bankiety, przecinał wstęgi w nowo otwartych urzędach pocztowych, na które zdobył fundusze, a przede wszystkim uparcie i nieustępliwie prowadził własną kampanię wyborczą: równie nieustępliwie, jak za pierwszym razem. Rezygnować z tego wszystkiego? Pakować się w nową kampanię tym
razem mając całkowitą pewność, że marnuje się czas i pieniądze? Senator musiał głosować za Ustawą o Reformie Handlu, i kwita. Musiał. Czyżby Roy nie rozumiał rzeczy oczywistych? — Wiem, co chcesz powiedzieć, Ernie, ale naprawdę muszę cię prosić o przysługę — napierał członek lobby. On sam także miał swoje biuro, ale zamiast podatników łożył na nie bardzo wymagający pracodawca. Surowy pracodawca. — Powiedz, jesteś moim przyjacielem, czy nie jesteś? Ostatnie słowa były nie tyle pytaniem, ile zawoalowaną groźbą, a zarazem obietnicą. Roy dawał do zrozumienia, że jeżeli senator Greening zaraz czegoś nie wymyśli, wówczas on, Roy, nawiąże przyjacielskie kontakty z którymś z wyborczych przeciwników senatora. Z którym? Na przykład z obydwoma. Roy nie kierował się lojalnością wobec żadnej z partii politycznych, więc nic nie stało na przeszkodzie, by spisał Ernesta Greeninga na straty i zaczął się zalecać do jego potencjalnych następców w Waszyngtonie. Plon potrafi być tym obfitszy, im wcześniej się go zasieje. Japończycy lubią takie długofalowe inwestycje. Wiedzieli o tym wszyscy. Ale z drugiej strony, gdyby senator wpadł jednak na rozsądny pomysł… — Powtarzam, nie mogę zmienić decyzji co do głosowania — powtórzył senator Greening. — To może złożysz wniosek o poprawkę do ustawy? Mam pewien pomysł, który mógłby nam… — Nie widzę takiej możliwości, Roy. Sam wiesz, co się dzieje we wszystkich trzech komisjach. Przewodniczący siedzą w tej chwili nad obiadem w „Bullfeathers” i omawiają ostatnie szczegóły. Najlepiej, jeśli skontaktujesz się ze swoimi przyjaciółmi i powiesz im bez ogródek, że tym razem mają przegwizdane. — Coś jeszcze? — zapytał Roy Newton, nie dając po sobie poznać najczarniejszego przygnębienia. Trząsł się na myśl, że znów przyjdzie mu zostać marnym adwokatem w Cincinnati. — Na ten temat? Właściwie tyle — odparł Greening. — Aha, ale przy okazji, zauważyłem parę ciekawych szczegółów. Nie u nas, u tamtych. — Co mianowicie? — Roy Newton miał już serdecznie dość niespodzianek. Wszędzie te cholerne plotki. Dobrze jest plotkować komuś, kto siedzi na Kapitolu już szóstą kadencję, ale nie komuś, kto… — Wygląda na to, że Ed Kealty będzie miał sprawę kryminalną.
— Żarty! — Roya rzeczywiście zatkało. — Nie chcesz mi powiedzieć, że znów go przyłapano z jakąś babą? — Chodzi o gwałt — wyjaśnił Greening. — Nie żadne tam macanki, tylko normalny gwałt. FBI siedzi nad tą sprawą już od jakiegoś czasu. Wiesz, kto to jest Dan Murray? — Ten pudelek Shawa? Senator skinął głową. — Właśnie. Murray przedstawił sprawę w komisji wymiaru sprawiedliwości w Izbie, ale zaraz zrobił się burdel z Japonią, więc prezydent kazał się wstrzymać. Kealty na razie nic nie wie, przynajmniej nie wiedział w zeszły piątek. Skąd wiem? Szefowa moich asystentów to narzeczona szefa biura u Sama Fellowsa. Sam powiedz, kto by wytrzymał, żeby nie puścić w obieg takiej bomby? Newton skrzywił się szyderczo. Ech, ten Waszyngton. Tajemnica, którą zna więcej niż jeden człowiek, przestaje być tajemnicą. — Więc to nie żaden pic? — Z tego, co słyszałem, Ed Kealty wpakował się w okropny gnój. Murray nie zostawił żadnych wątpliwości. FBI chce, żeby Ed poszedł do pudła. Podobno któraś z jego ofiar nie żyje, czy coś takiego. — Lisa Beringer! — Jednym z nielicznych talentów Newtona jako polityka było to, że miał fotograficzną pamięć do nazwisk. — Ho, ho, widzę, że i ty coś pamiętasz — pochwalił go Greening. Newton miał ochotę gwizdnąć z wrażenia, ale jako byłego członka Kongresu obowiązywał go powściągliwy sposób bycia. — Wcale się nie dziwię, że nie chcą tego puścić w obieg. Za mało miejsca na pierwszych stronach, tak? — Dokładnie o to chodzi. Po pierwsze, mogłoby to wpłynąć na przebieg głosowania nad ustawą, nie na pewno, ale po co sobie komplikować życie? Poza tym oprócz ustawy szykuje się jeszcze ten pakt z Rosją. Założę się, o co chcesz, że sprawę Kealty’ego ujawnią dopiero, kiedy prezydent wróci z Moskwy. — Poświęci Kealty’ego bez gadania? — Roger? Nigdy za sobą nie przepadali. Ed otrzymał stanowisko, bo umiał się dogadać z Kongresem, zgoda? Prezydent potrzebował kogoś takiego, ale sam wiesz… Nawet jeśli Kealty
się wybroni, jaki będzie z niego pożytek? Tym bardziej kiedy zacznie się kampania wyborcza. Tylko polityczny samobójca zostawiłby go na stanowisku — uzmysłowił rozmówcy Greening. — Durling rzuci Kealty’ego na pożarcie przy pierwszej sposobności, to znaczy już niedługo. Newton nareszcie zdobył punkt zaczepienia. Milczał, obracając nowinę w myślach. Trudno, nie da się zatrzymać prac nad ustawą. Ale może da się rozwalić Biały Dom z Durlingiem i Kealtym? Nowy lokator w Białym Domu oznacza nową szansę, nowe wpływy, nowe podziały… — Owszem, Ernie, to bardzo ciekawe.
Ceremonie Oczywiście nie mogło się obejść bez przemówień, i to co gorsza bez całego mnóstwa przemówień. Wobec wydarzenia tej wagi każdy z deputowanych z 435 okręgów wyborczych czuł się w obowiązku poświęcić kilka chwil na występ przed kamerami telewizji, jedna z deputowanych z Północnej Karoliny przyprowadziła nawet ze sobą Willa Snydera, wciąż z rękami w bandażach, i załatwiła mu miejsce w pierwszym rzędzie galerii dla gości. Mogła dzięki temu w szczytowym momencie przemowy wskazać innym dzielnego wyborcę i pochwalić związki zawodowe, które zaszczepiają swoim członkom ducha pomocy dla bliźnich. W następnym zdaniu deputowana zaproponowała, by Kongres specjalną pochwałą uczcił bohaterski czyn Snydera. Zaraz później wystąpił deputowany ze wschodniej części Tennessee, tym razem z panegirykiem na cześć policji stanowej i naukowych talentów w laboratoriach badawczych w Oak Ridge. Planowana ustawa mogła sprawić, że w stronę federalnego ośrodka badawczego w Oak Ridge popłyną dodatkowe miliony dolarów na badania. Biuro komisji budżetowych w Kongresie zdążyło już się zabrać za ocenę nowych dochodów podatkowych, osiągniętych dzięki zwiększonej produkcji amerykańskich aut. Na wieść o dodatkowych wpływach do budżetu członkowie komisji ślinili się jak psy Pawłowa na dźwięk dzwonka. Deputowany z Kentucky czynił co mógł, by dowieść, że Cresta jest w gruncie rzeczy samochodem nie japońskim, lecz amerykańskim, a gdyby uzupełnić konstrukcję o dalsze części Made in USA, stałaby się tak amerykańska, że bardziej już nie można. W samej rzeczy japońska dyrekcja zgodziła się na daleko idące ustępstwa, lecz w tej chwili nie miało to znaczenia. Deputowany wyraził nadzieję, że za to, co się stało, nikt nie będzie obciążał winą robotników z jego stanu, jako że bądź co bądź nieszczęsne części wyprodukowano poza Ameryką. Przy okazji polityk przypomniał słuchaczom, że zakłady samochodowe w Kentucky to najwydajniejsza fabryka na świecie, a Cresta z kolei to auto godne tego, by Japonia i Ameryka zgodnie współpracowały ze sobą przy jego produkcji. Deputowany oznajmił, że będzie głosował za przyjęciem ustawy tylko dlatego, że w ten sposób przybliży się możliwość takiej współpracy. Reszta członków Izby Reprezentantów przyklasnęła tym słowom, podziwiając szybką orientację mówcy. Kolejne przemowy wyglądały dokładnie tak samo. Redaktorzy „Roll Call”, miejscowej gazety specjalizującej się w wiadomościach z Kapitolu, zaczynali się wręcz zastanawiać, czy
ktokolwiek w całym Kongresie odważy się głosować przeciwko nowej ustawie. *** — Umówmy się! — perswadował Roy Newton swemu najlepszemu klientowi. — Sytuacja wygląda tak, że na razie musicie się pogodzić z klęską. Klapa, i nic już tego nie zmieni. Trudno, tak bywa, czasami ma się pecha. Rozmówcę zaskoczyły nie tyle wszystkie te słowa, ile ton, jakim zostały wypowiedziane. Newton zachowywał się po prostu bezczelnie. Zamiast przeprosić za nieudolność czy za to, że nie umiał pomóc, choć za to przecież brał pieniądze, wbrew wszelkim obietnicom składanym japońskim mocodawcom, taka śmiałość! W kraju, w którym podwładni winni byli wdzięczność swym dobroczyńcom, byłoby to wprost nie do pomyślenia, ale kto by tam zrozumiał Amerykanów. Daje im się pieniądze za konkretne usługi, a oni… — Na szczęście dzieją się jeszcze inne rzeczy. Jeśli stać was na trochę cierpliwości, w dalszej perspektywie… — Newton umyślnie mówił o dalszych perspektywach, bo „bliższą przyszłość” zdążono już wyśmiać. Na szczęście klient władał angielskim na tyle, by się zorientować w różnicy. — W dalszej perspektywie staniemy wobec nowych możliwości działania. — Jakież to możliwości? — zapytał kwaśnym tonem Biniczi Murakami. Zdenerwował się tak, że tym razem okazał po sobie złość. Za dużo tego wszystkiego! Murakami przybył do Waszyngtonu w nadziei, że uda mu się osobiście wystąpić przeciwko projektowi fatalnej ustawy, ale do tej pory rozmawiał tylko z hurmą dziennikarzy, których pytania dowodziły jasno, że fatygował się daremnie. Nie dość że niczego nie wskórał, to jeszcze musiał tu siedzieć, zamiast wracać do Japonii, dokąd wzywał go raz po raz jego przyjaciel Kozu Matsuda. — Na przykład zmiana rządu — zakomunikował Newton i zabrał się za wyjaśnianie, w czym rzecz. — Takie głupstwo ma go kosztować stanowisko? — Wie pan, w pańskim kraju także dojdzie kiedyś do podobnych sytuacji, no i reakcji. Nie wierzy pan? Oszukuje pan siebie. — Newton nie rozumiał, jak można nie pojmować rzeczy tak oczywistej. Czy japońscy spece od marketingu zapomnieli wyjaśnić swoim zleceniodawcom, jaki procent nabywców samochodów w USA to kobiety? Mniejsza o samochody, a najlepsze na świecie golarki do nóg to nic? Tak się składało, że golarki wytwarzał jeden z zakładów w koncernie Murakamiego. Skoro Japończycy ładują tyle pieniędzy w reklamę i dobre imię
producenta wśród żeńskiej części nabywców, niech nie udają, że identyczne zasady nie obowiązują po ich stronie Pacyfiku. Zdaniem Newtona, takie poglądy dowodziły niebezpiecznej ślepoty. — I naprawdę taka afera może zrujnować Durlinga? — upewnił się Japończyk, przekonany, że Ustawa o Reformie Handlu przysporzy prezydentowi USA dodatkowej popularności. — Tak, pod warunkiem że się to odpowiednio rozegra. Durling usiłuje bądź co bądź ukręcić łeb śledztwu, i to w bardzo poważnej sprawie. — Zaraz, z tego, co mi pan mówił, wynika, że on tylko… — Tak, ale zwłoka ma podłoże czysto polityczne, Biniczi. — Newton rozmyślnie złamał swoją zasadę i zwrócił się do klienta po imieniu. Japończycy nie znosili tej amerykańskiej maniery. Nadęte typki. Zwłaszcza ten. — Biniczi, w Stanach nie ma nic gorszego niż dać się przyłapać na utrudnianiu śledztwa dla własnych korzyści politycznych. A zwłaszcza wtedy, gdy ofiarą przestępstwa jest kobieta. Taki już mamy osobliwy ustrój polityczny — wyjaśnił pełnym cierpliwości tonem. — Nie możemy się chyba w to wtrącać? Pytanie było raczej mało na miejscu, choć Newton rzeczywiście nie angażował się w szantaż na aż tak wysokim szczeblu. — Nie? To za co biorę od was pieniądze? Murakami odsunął się od biurka i zapalił papierosa. W tym gabinecie tylko on jeden miał prawo palić. Zakaz dotyczył także gości. — A w jaki sposób to zorganizujemy? — Może się nad tym zastanowię dwa, trzy dni? Na razie pora chyba, żeby pan poleciał do domu. Szkodzi pan sobie, tkwiąc tutaj. Zgoda? — Newton zawiesił głos. — Przy okazji, zdaje pan sobie chyba sprawę, że przedsięwzięcie jest nie tylko skomplikowane, także niebezpieczne? Murakami był wściekły. Miał do czynienia ze sprzedajnym najemnikiem. Nowe prośby o pieniądze! Trudno. Przynajmniej tyle w tym dobrego, że Newton umiał wykazywać skuteczność. — Jeden z moich kolegów przybył do Nowego Jorku. Muszę się z nim zobaczyć. Z Nowego Jorku odlecę do Japonii. — Doskonale. Po co się pchać ludziom w oczy. Murakami wstał i odprowadził Newtona do kancelarii, gdzie czekał jego osobisty
asystent, a także drugi mężczyzna, ochroniarz. Murakami odznaczał się potężną budową i jak na Japończyka był wysoki: miał 175 centymetrów wzrostu. Z kruczoczarnymi włosami i młodą twarzą nie wyglądał wcale na pięćdziesiąt siedem lat. Lepiej od innych radził sobie także z inwestycjami na amerykańskim rynku finansowym, więc obecna sytuacja bolała go tym bardziej. W ciągu ostatnich dziesięciu lat nigdy nie zdarzyło mu się kupić w USA towarów za sumę mniejszą niż 100 milionów dolarów rocznie. Poza tym Murakami nie raz po cichu wstawiał się za zwiększeniem importu amerykańskich artykułów żywnościowych do Japonii. Jako syn i wnuk rolników nie mógł zresztą ścierpieć, że tylu jego rodaków nadal chce się babrać w ziemi, mimo tak niskiej wydajności i ciężkiej pracy, gdy tymczasem Amerykanie, choć śmierdzący lenie, potrafili dokonywać w rolnictwie prawdziwych cudów. Biurowiec mieścił się na Szesnastej Ulicy, dosłownie kilka przecznic od Białego Domu. Wychodząc przed budynek, Murakami dojrzał kątem oka siedzibę amerykańskich prezydentów, imponującą, mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów. Zamek w Osace był większy, lecz i w Białym Domu czuło się ośrodek silnej władzy. — Znów te pierdolone żółtki! Murakami odwrócił się. Miał przed sobą białego, który musiał być robotnikiem albo kimś podobnym. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że Amerykanin jest wściekły. Murakami był tak zaskoczony sytuacją, że nawet się nie obraził. Jego ochroniarz natychmiast stanął pomiędzy nim, a robotnikiem. — Dostaniecie od nas taki wpierdol, że popamiętacie! — pienił się biały. — Chwileczkę. Czy ja panu coś zrobiłem? — zapytał niezmiernie zaskoczony Murakami. Gdyby lepiej znał Amerykę, domyśliłby się, że ma przed sobą jednego z waszyngtońskiej rzeszy bezdomnych, alkoholika, który przez nałóg stracił pracę, rozstał się z rodziną, a jedyny kontakt z rzeczywistością zawdzięczał rozmowom z takimi samymi rozbitkami jak on. Nic dziwnego więc, że najnowsze perypetie USA z japończykami przybrały dla niego rozmiary narodowej hańby. Bezdomny ściskał w ręku duży tekturowy kubek, pełen najtańszego piwa, a ponieważ dawno, dawno temu pracował w zakładach Chryslera w Newark w stanie Delaware, postanowił dobitnie wyrazić swój protest. Zapominając, że za chwilę pożałuje takiej rozrzutności, bezdomny chlusnął piwem w trójkę stojących przed nim Japończyków i bez słowa ruszył w swoją stronę. Ochroniarz chciał się rzucić za nim, tym bardziej, że w Japonii miałby prawo powalić takiego bakayaro na ziemię i oddać go w ręce policji. Ponieważ jednak znajdowali się w obcym
kraju, ochroniarz pohamował się. Nie wiedział, czy zdarzenie nie jest prowokacją, mającą odwrócić jego uwagę od czegoś jeszcze groźniejszego. Mocodawca ochroniarza stał tymczasem zupełnie nieruchomo, z twarzą, na której zastygł wyraz śmiertelnego oburzenia. Z drogiego angielskiego płaszcza Murakamiego ciurkało pół litra ohydnego amerykańskiego piwska. Murakami bez jednego słowa wsiadł do czekającego samochodu i kazał jechać na krajowe lotnisko na drugim brzegu Potomaku. Osowiały ochroniarz zajął miejsce obok kierowcy. Murakami do wszystkiego w życiu doszedł własną pracą. Zaczynał w mikroskopijnym gospodarstwie ojca, potem uczył się wytrwale, aby prześcignąć innych i dostać się na tokijski uniwersytet, pokonywał kolejne etapy kariery. W dorosłym życiu Murakami często się zastanawiał nad fenomenem Ameryki. Nie podobała mu się jej polityka, ale musiał przyznać, że również w japońskim nastawieniu do zasad wzajemnego handlu nie wszystko jest w porządku. Jedno przypadkowe wydarzenie na waszyngtońskiej ulicy sprawiło, że cały jego obiektywizm prysnął bez śladu. — Barbarzyńcy — powtarzał sobie, wsiadając w wyczarterowany odrzutowiec. Za niecałą godzinę miał być w Nowym Jorku. *** — Premier musi upaść — zapowiedział Ryan prezydentowi o tej samej porze i o kilka ulic dalej, w Białym Domu. — Wiemy to na pewno? — Na tyle, na ile cokolwiek wiadomo na pewno — odpowiedział Jack i usiadł, zachęcony gestem. — Wysłaliśmy tam w pewnej misji dwóch doświadczonych agentów. Przy okazji dowiedzieli się i tego. — Z Departamentu Stanu nic na razie o tym nie słyszałem — powiedział z niewinną miną Durling. — Wiem, co mówię, panie prezydencie. — Ryan rozłożył na kolanach plik papierów. — Zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że kryzys gabinetowy będzie miał tam poważne konsekwencje. Koga stoi na czele koalicji sześciu skłóconych partii. Żeby go obalić, potrzeba bardzo niewiele. — Jack uznał, że nie musi dodawać, co upadek japońskiego rządu będzie oznaczał dla Ameryki. — No, dobrze. I co z tego? — przerwał Durling. Wyniki ankiet, jakie codziennie znajdował na biurku, utwierdzały go w przekonaniu, że może sobie teraz pozwolić na bardzo
wiele. — Tyle, że na miejscu Kogi pojawi się ktoś inny, a mianowicie Hiroszi Goto. A ten nie przepada za Ameryką. Od dawna nas nie cierpi. — Hiroszi to demagog — zbył Ryana prezydent. — Rozmawiałem z nim tylko raz i sprawił na mnie wrażenie kogoś, kto więcej gada niż może. Nie dość, że słabeusz, to jeszcze zarozumiały. — Aha, i jeszcze jedno na temat Goto. — Ryan wtajemniczył prezydenta w efekty dawnej operacji DRZEWO SANDAŁOWE. W innych okolicznościach Roger Durling pewnie by się nawet uśmiechnął, ale na razie myślał głównie o tym, że musi coś zrobić z Edem Kealtym. A Kealty nadal tkwił w gabinecie niecałe trzydzieści metrów od prezydenckiego biurka. — Niech mi pan powie, Jack, jak to robią ci mężczyźni, którzy sypiają tylko i wyłącznie z żoną i nie kręcą nic na boku? — Ja nie mam z tym jakoś kłopotów. No, ale moja żona jest chirurgiem. Tym razem prezydent rzeczywiście się roześmiał, by zaraz znowu spoważnieć. — I możemy wykorzystać te informacje przeciwko sukinsynowi? — Możemy — przyznał Jack, nie dodając, że będzie to wymagało sporej ostrożności. Po wypadku pod Oak Ridge każda następna rewelacja na tematy japońsko-amerykańskie mogła do reszty zepsuć atmosferę. Sam Niccolo Machiavelli przestrzegał, żeby nie podburzać ludu ponad miarę. — A jakie mamy zamiary wobec tej Norton? — zapytał Durling. — Clark i Chavez mają… — Ci sami, którzy ujęli Korpa, tak? — Ci sami. Wysłaliśmy ich teraz do Japonii. Mają się spotkać z tą dziewczyną i wręczyć jej bilet do domu. — Przesłuchacie ją po powrocie? — Oczywiście. — Podoba mi się to. Dobra robota — pochwalił Ryana prezydent. — Panie prezydencie, udało nam się osiągnąć, ileśmy zamierzali, jeżeli nie więcej. Przypomina mi się tylko, co napisał chiński generał Sun Tsu. Trzeba zawsze zostawić pobitemu przeciwnikowi drogę odwrotu i nie przyciskać go do muru. — Mnie uczyli w wojsku, żeby powystrzelać wszystkich co do nogi, a potem spokojnie
przeliczyć ciała — oznajmił Durling mocno szyderczym tonem. Ubawiło go, że Jack Ryan czuje się już na tyle osadzony w realiach władzy, że nie proszony pcha się z dobrymi radami. — Od tych spraw mam innych doradców, Jack. Handel z Japonią nie ma nic wspólnego z problemami bezpieczeństwa narodowego. — Zdaję sobie z tego sprawę, panie prezydencie, ale… No, nie dalej jak parę miesięcy temu pracowałem na Wall Street. Trochę wiem o handlu międzynarodowym, więc… Durling skinął tylko głową. — Proszę, niech pan mówi. Ostatnio moi doradcy zrobili się dziwnie jednomyślni, więc może dobrze się stanie, jeśli wysłucham przeciwnej opinii. — Powinno nam zależeć na tym, żeby Koga utrzymał się przy władzy. O wiele łatwiej będzie się z nim dogadać niż z Goto. Można by się zastanowić, czy nasz ambasador nie powinien szepnąć komu trzeba paru słów, dać do zrozumienia, że ustawa upoważni pana do działań, które nie muszą wcale nastąpić… — Jednym słowem, ustawa sobie, a w Białym Domu wszystko po staremu? — przerwał bezceremonialnie Durling. — Nic z tego. Wie pan dobrze, że to niemożliwe. Oznaczałoby to, że wydaję wojnę Trentowi i całemu Kongresowi. Odpada. Przy okazji naraziłbym się związkom zawodowym, a na to także nie mogę sobie pozwolić. — Więc naprawdę chce pan wprowadzić tę ustawę w życie? — Pewnie, że chcę. Tylko na parę miesięcy, oczywiście. Muszę pokazać tym gnojkom, że jeszcze coś możemy. Po dwudziestu latach zabaw będziemy mieli wreszcie szansę na traktat handlowy z prawdziwego zdarzenia, ale żeby do tego doszło, musimy najpierw pokazać, co będzie, jeżeli w Tokio nie pójdą wobec nas na ustępstwa. Owszem, będzie to ich sporo kosztowało, ale za parę miesięcy, kiedy się przekonają, że nie mieli racji, zmienią trochę swoje prawodawstwo, my zareagujemy tym samym i wszystko się unormuje. Nareszcie będzie jakaś sprawiedliwość. — Powiedzieć panu, co naprawdę o tym myślę? — Za to przecież panu płacę. Nadal uważa pan, że za bardzo przyciskamy ich do muru? — Dokładnie tak uważam. Nie powinno nam zależeć na odejściu Kogi. Jeżeli mamy go uratować, musimy wymyślić jakiś ukłon w jego stronę. Długofalowe korzyści będą naprawdę większe, bo z Kogą można się przynajmniej dogadać. — To samo mówi mi Brett Hanson. — Prezydent podniósł z biurka stosowny dokument.
— Z tym, że Hanson nie obawia się tak jak pan upadku Kogi. — Do jutra zmieni zdanie — zapowiedział Durlingowi Jack Ryan. *** — Tu nie można nawet wyjść spokojnie na ulicę! — warknął Murakami. Yamata zarezerwował na swój wyłączny użytek całe piętro hotelu „Plaza Athenee”. Obaj przemysłowcy siedzieli sami w jego apartamencie. Dawno zdjęli z siebie marynarki i krawaty. Na stole stała napoczęta butelka szkockiej. — Nigdy nie miałem tu ochoty na spacery, Biniczi — odparł Yamata. — W tym kraju to nas uważa się za gaidżin. Był czas, że wolałeś o tym nie pamiętać. — Nie zdajesz sobie sprawy, jak rozległe interesy prowadzę w Stanach, ile od nich kupuję… — Młodszy z pary Japończyków mógłby przysiąc, że jeszcze czuć od niego rozlanym piwskiem. Napastnik ochlapał mu koszulę. Murakami w złości zapomniał jej zmienić, a może podświadomie chciał zachować w pamięci lekcję wyuczoną przed kilkoma godzinami. — A ja, co ja mam powiedzieć? — przerwał Yamata. — Wiesz, ile pieniędzy wpakowałem przez ostatnich parę lat w swoją nowojorską firmę? Sześć miliardów jenów. Dopiero ostatnio z tym skończyłem, jak pewnie zauważyłeś. Ciekawe, czy kiedykolwiek zwróci mi się teraz to wszystko. — Nie, tego ci nie mogą przecież zrobić. — Cieszy mnie twoje zaufanie do tutejszego ludu. Widać, że dobry z ciebie człowiek — zauważył gospodarz. — Kiedy nasza gospodarka zawali się z hukiem, myślisz, że pozwolą mi się tu osiedlić i zadbać o moją własność w USA? W 1941 roku z miejsca skonfiskowali wszystko, cośmy tutaj mieli. — 1941 to historia. — Wcale nie historia, Murakami-san, tylko lekcja na przyszłość. Wtedy mieliśmy dużo większe pole manewru. Teraz byle co wystarczy, żeby nas zepchnąć w przepaść. *** — O, nie! — zaprotestował Chavez i pośpiesznie dopił resztę piwa. — W 1941 roku mój dziadek własną piersią bronił faszystom dostępu do Sankt Petersburga… — Leningradu, szczeniaku, Leningradu! — poprawił go gniewnie siedzący obok Clark. — Ci młodzi zupełnie stracili szacunek dla naszej przeszłości! — wyjaśnił, zwracając się do
dwójki japońskich gospodarzy. Pierwszym z tej pary był zastępca głównego rzecznika prasowego w koncernie Mitsubishi, drugim dyrektor zakładów lotniczych tej samej firmy. — To prawda — zgodził się Seigo Iszi. — Sam miałem w rodzinie ludzi, którzy pomogli projektować nasze myśliwce, dla lotnictwa morskiego. Byłem bardzo małym chłopcem, ale pamiętam, jak niegdyś przedstawiono mnie Saburo Sakai. Raz widziałem też Minoru Genda. Ding bez ceremonii otworzył następną partię butelek i nalał wszystkim, jak przystało na najmłodszego w towarzystwie. Mimo wszystko miało się wrażenie, że bardzo szanuje swego dziennikarskiego mistrza, Iwana Siergiejewicza Klierka. Piwo smakowało tym bardziej, że to japońscy gospodarze płacili za trunki. Chavez mógł się spokojnie nim delektować i podziwiać takt swego mistrza. — Znam i ja te nazwiska — zapewnił przedmówcę Clark i wycelował weń oskarżycielsko palec. — Asy lotnictwa, ale przecież… Co tu kryć, militaryści. Walczyli przeciwko mojej ojczyźnie, nie tylko przeciw Ameryce. A ja to pamiętam. — Pięćdziesiąt lat temu! — przypomniał mu z kolei rzecznik. — A i pański kraj był wtedy zupełnie inny niż teraz. — Prawda, prawda, przyjaciele — zgodził się posłusznie Clark. Głowa opadła mu do tyłu. Chavez uznał, że Clark zbyt ostentacyjnie okazuje pociąg do alkoholu. — Pierwszy raz w Japonii? — Pierwszy w życiu. — I jak wrażenia? — spytał Iszi. — Ach, wspaniałe. Najbardziej przypadła mi do gustu wasza poezja. Zupełnie inna od naszej, rosyjskiej. Wiecie panowie, zawsze brała mnie chęć, żeby napisać książkę o Puszkinie. Może ją jeszcze napiszę, kto wie, ale na razie uczę się poezji japońskiej. Bo wiedzą panowie, poezja rosyjska ma ambicję ukazać serię refleksji, opowiedzieć długą, zawiłą historię, a wasza inaczej… Wasza jest, rzekłoby się, subtelniejsza, bardziej delikatna, coś jak… jak się to mówi? jak zdjęcie z lampą błyskową. O, weźmy taki krótki wierszyk, może panowie będą mi go umieli wytłumaczyć. Widzieć ten obraz, widzę, czemu nie — wywodził tonem rasowego pijaka Clark — ale rozumieć, to go nie rozumiem ni cholery. Zaraz, jak to szło? Aha: „Rozkwitły kwiaty śliwy, a kurtyzany kupują nowe chusty w domach publicznych…”. I co pan na to? — zwrócił się do rzecznika. — Co to niby ma znaczyć? Ding nie spuszczał wzroku z Isziego. Sytuacja była nawet zabawna. Z początku na twarzy
Japończyka pojawiło się zdziwienie, a później błysk przerażenia, gdy umysł rozpoznał wykute na pamięć, lecz dawno zapomniane hasło. Sasaki spojrzał prędko na Clarka, by zorientować się zaraz, że obserwuje go młodszy Rosjanin. Czyli Ding. Zgadza się, kolego. Wracamy na kremlowski żołd. — Już tłumaczę — pośpieszył z wyjaśnieniem rzecznik. — Widzi pan, w tym wierszu najważniejszy jest kontrast. Z jednej strony mamy tu sielską scenę, w której kobiety zajmują się czymś, no, kobiecym, i tak dalej. Ale w następnej linijce okazuje się nagle, że to prostytutki, zamknięte w… — Uwięzione — podsunął Iszi, który nagle wytrzeźwiał. — Uwięzione w pewnej sytuacji, z której nie ma wyjścia. Nagle okazuje się, że obraz nie jest wcale taki sielski, jak się wydawało. — Coś takiego! — ucieszył się Clark. — No, to teraz wszystko jasne. Dziękuję, przyjaciele. — I podziękował Japończykom skinieniem głowy. Chavez nie mógł się nadziwić, jak bezszmerowo przyszło Clarkowi odnowienie kontaktu. Praca szpiega miała swoje miłe chwile. Ding czuł wręcz rodzaj współczucia wobec Isziego, choć z drugiej strony, mówi się trudno. Głupek już raz zdradził własny kraj, a skoro tak, nie było sensu się nad nim użalać. Zasada obowiązująca w CIA była prosta, choć okrutna: kto raz zdradził, musiał zdradzać do końca. FBI znało podobne powiedzenie, choć jeszcze dosadniejsze, co mogło dziwić, bo FBI szczyciło się zwykle swymi zasadami: kto raz dał dupy, musi jej dawać każdemu. *** — Czy to realne? — zapytał Murakami. — Realne? Powiedziałbym, że dziecinnie proste. — Ale ewentualne skutki… — Murakami wahał się, bo choć pomysł Yamaty bardzo go pociągał, było się czego obawiać. — Skutki są łatwe do przewidzenia. Szkody, jakie poniesie ich gospodarka uniemożliwią Amerykanom rozbudowę tych gałęzi przemysłu, które mają się stać źródłem wyrobów zastępujących nasze, japońskie. Kiedy rynek wewnętrzny USA pozbiera się z pierwszego szoku, zacznie się gorączkowe poszukiwanie towarów, których nie będą w stanie dostarczyć ich własne zakłady. Stany Zjednoczone znów będą musiały kupować je u nas. Biniczi nie mógł się spodziewać, że usłyszy od rozmówcy całą historię. Wystarczyło mu wyjawić najwygodniejszą część wielkiego planu.
— Tak, od razu? Nie sądzę. Trzeba zrozumieć amerykańską zawziętość, złość, jaką wzbudził ten ostatni wypadek… Poza tym sprawa ma jeszcze wymiar polityczny, nie tylko… — Dla Kogi jest to koniec kariery. Postanowione — przerwał chłodnym głosem Yamata. — A więc Goto? — upewnił się Murakami, który śledził na bieżąco tok wydarzeń w swym kraju. — Ma się rozumieć. — Goto jest głupkiem. — Po tych słowach Murakami uczynił gniewny gest. — To człowiek, który zamienił głowę na członek. Nie powierzyłbym mu wywózki gnoju z ojcowskiego gospodarstwa! — To samo da się powiedzieć o całej reszcie tamtych panów, ale kto tak naprawdę rządzi krajem? Do czego nam potrzebny lepszy premier? Sam przyznasz, Biniczi. — Raizo roześmiał się, szczerze rozbawiony tyradą. — Tamci też mają we władzach kogoś podobnego — zaznaczył ponuro Murakami i nalał sobie następną porcję Chivas Regal. Zastanawiał się, do czego w rzeczywistości zmierza Yamata. — Sam nigdy nie rozmawiałem z tamtym facetem, ale podobno rzeczywiście jest to kawał świni. — Kto taki? — Kealty. Ich wiceprezydent. Ale, ale… Ich prezydent kryje go w tej chwili, żeby się nie wydały rozmaite sprawki. — Nie rozumiem. Wytłumacz mi. — Yamata rozsiadł się wygodniej. Murakami opowiedział mu wszystko po kolei. Wypita whisky odświeżyła mu tylko pamięć, co przy okazji zyskało mu uznanie w oczach gospodarza. Murakami, choć był zbyt ostrożny i za bardzo nadskakiwał cudzoziemcom, mógł być traktowany jak ktoś równy. Choć Yamata często kłócił się z nim o różne sprawy, istniała między nimi nić prawdziwego szacunku. — Ciekawe, owszem. Czy twoi ludzie chcą to jakoś wykorzystać? — Myślą o tym. — Biniczi wymownie uniósł brwi. — Chcesz zawierzyć Amerykanom w tak ważnej kwestii? Najlepsi z nich to tylko ronin, a najgorsi… Sam się przekonałeś, co potrafią najgorsi… — Yamata-san zastanawiał się jeszcze przez chwilę. — Cóż, mój drogi, skoro Amerykanom wolno obalać rząd premiera Kogi… Murakami schylił głowę i jeszcze wyraźnej poczuł smród rozlanego piwa. Bezczelność tamtej ulicznej kreatury! Wcale jednak nie większa niż bezczelność amerykańskiego prezydenta. Durling dla zaspokojenia własnej próżności, udając słuszny gniew, miał zamiar zrujnować obcy
kraj. W zemście za co? Za zwykły, głupi wypadek. Czy japoński koncern nie zachował się honorowo, biorąc na siebie całą odpowiedzialność? Czy nie liczą się solenne obietnice odszkodowań? — Plan, jaki proponujesz, jest śmiały. Śmiały i niebezpieczny. — Mniej niebezpieczny, niż bierność z naszej strony. Murakami wciąż się zastanawiał. — Na czym ma polegać moja rola? — Bylibyśmy wdzięczni za szczegóły co do tej afery z Kealtym i Durlingiem. Murakami w kilka minut uporał się z zadaniem. Jeden jego telefon sprawił, że na numer szyfrowego faksu w apartamencie Yamaty wysłano z Waszyngtonu wszystkie ujawnione informacje. Raizo mógł je wykorzystać jak tylko chciał. Zadowolony Murakami wezwał samochód i kazał się zawieźć na lotnisko Kennedy’ego, skąd odlatywał rejs linii JAL do Tokio. *** Drugim prywatnym odrzutowcem Yamaty był także G-IV. Bardzo się tym razem przydał. Celem pierwszego lotu było New Delhi. Dwie godziny po wylądowaniu pilot startował już z Indii, biorąc kurs na wschód. *** — Wygląda, że przenoszą działania w inny akwen — ocenił sytuację oficer operacyjny floty. — Z początku uznaliśmy, że przedłużają ćwiczenia lotnicze, ale wysłali już w powietrze wszystko, co mieli, więc… Admirał Dubro skinął głową i przyjrzał się uważnie elektronicznej mapie Link-11 w centrum bojowym lotniskowca. Dane przychodziły na bieżąco z pokładu samolotu zwiadowczego E-2C Hawkeye. Formacja okrętów płynęła na południe z prędkością osiemnastu węzłów. Wokół lotniskowców szła eskorta, czyli niszczyciele i krążowniki, a daleko w przedzie jeszcze jedna grupka niszczycieli. Nowiną było to, że indyjska flota włączyła wszystkie radary. Hindusi obwieszczali zarazem wszem i wobec, gdzie się znajdują, i otaczali formację radarową „bańką”, w obrębie której mogli zauważyć każdy obcy obiekt. — Zdaje się, że to nas szukają? — upewnił się admirał. — Szukają, albo przynajmniej chcą nas zlokalizować. W tej chwili nie wiedzą, czy jesteśmy na południowy wschód, czy na południowy zachód od nich, ale jeśli utrzymają ten kurs, niedługo się dowiedzą.
Dubro był zdania, że Hindusi mają dosyć zabawy w ciuciubabkę. Można im było współczuć. Porządna flota, wyszkoleni marynarze, zwłaszcza po doświadczeniach kilku ostatnich miesięcy, zbiorniki świeżo napełnione paliwem, nic tylko… Tylko co? No, właśnie. — Nasłuch? — Na temat ich zamiarów nie wiemy nic — przyznał komandor Harrison. — Te ich barki desantowe nadal tkwią w porcie. Nic nie wiadomo o brygadzie, którą tak się przejmują w Pentagonie. Od paru dni nad subkontynentem są chmury, satelity nic nie widzą. — Gówno warty ten nasz wywiad — zirytowanym głosem oświadczył Dubro. CIA tak się przyzwyczaiło do wyręczania się obserwacjami z orbity, że wolało się nie chwalić faktem, iż satelity ślepną za sprawą byle chmurki. Dlaczego nie wyślą na miejsce paru agentów? Komputerowa mapa w postaci płaskiej szklanej tafli znajdowała się na okręcie dopiero od roku i dawała dużo lepsze pojęcie o sytuacji, niż modele dawniejsze. Można się było dzięki niej zorientować w pozycji wszystkich okrętów i samolotów, a także w konturach linii brzegowej, mieliznach, i tak dalej. Najlepsze w tym systemie było to, że dawało się dzięki niemu ogarnąć każdy najdrobniejszy szczegół sytuacji. Ale tylko szczegół znany obserwatorom. Aby podjąć jakąkolwiek sensowną decyzję, Dubro potrzebował lepszych danych. — Od ośmiu godzin trzymają w powietrzu minimum cztery samoloty na raz. Przeczesują akwen na południe od siebie. Z zasięgu samolotów wnoszę, że mają pod skrzydłami i rakiety, i dodatkowe zbiorniki paliwa. Rozpoznanie bojowe. Harriery mają na wyposażeniu nowy przedni radar, Black Fox. Nasi mogli się trochę przyjrzeć emisjom. Szukają nas jak mogą, panie admirale. Proszę o pozwolenie, żeby popchnąć maszynę zwiadu jeszcze jakieś sto mil na południe, po ciemku. Pomysł oznaczał, że samolot rozpoznania elektronicznego będzie włączał własne radary jedynie sporadycznie, orientując się w ruchach przeciwnika wyłącznie na podstawie odbieranych sygnałów z radarów indyjskich. — Nie, nie — sprzeciwił się Dubro. — Na razie udawajmy, że nic nie wiemy i jak zwykle zadzieramy nosa. A jak tam nasze samoloty? — Dubro dysponował ogromną przewagą na wypadek jakiegokolwiek zagrożenia, lecz tym razem problem polegał na czym innym. Zadaniem admirała nie było pokonanie floty indyjskiej w bitwie morskiej, lecz takie zastraszenie rywali, by nie odważyli się urzeczywistnić planów, które nie podobały się Stanom Zjednoczonym. Zastraszyć, ale bez walki. Nie było zresztą mowy o tym, by hinduski przeciwnik rzeczywiście
szukał starcia z Marynarką USA. Taka możliwość zwyczajnie się nie mieściła w głowie. Szaleństwo, nie możliwość. Nawet najlepszy hinduski dowódca nie mógł nawet przy wyjątkowo sprzyjającym zbiegu okoliczności liczyć na zwycięstwo w takim starciu, nawet mając za przeciwnika kompletnego idiotę. Dubro nie uważał się za idiotę. Skoro blefował, istniało podejrzenie, że ten sam pomysł przyświeca Hindusom. Jeżeli uda im się zepchnąć w ten sposób amerykańską flotę na południe… Nie będą wcale tacy głupi. Tylko jak postąpić, mając w ręku ograniczoną ilość atutów? — Zmuszają nas, żebyśmy się odsłonili, Ed. A przynajmniej bardzo się starają. — Dubro nachylił się bliżej i przesunął dłonią po elektronicznej mapie. — Prawdopodobnie myślą, że płyniemy na południowy wschód od nich. A skoro tak, idąc na południe mogą nas tym łatwiej odciąć od Cejlonu. Zakładają, że będziemy się trzymać na sporą odległość, tak żeby nie wchodzić w zasięg ich samolotów pokładowych. Z drugiej strony, jeśli się domyślili, że siedzimy właśnie tutaj, będą mogli osiągnąć dokładnie to samo, albo wręcz zmusić nas do zwrotu na północny zachód, w kierunku Zatoki Mannar. Tyle, że w ten sposób wpakujemy się w zasięg ich lotnictwa na lądzie. Od północy lotnictwo lądowe, od południa ich flota, jedyna ucieczka to iść na zachód. Operacyjnie założenia mają pierwszej klasy — przyznał amerykański dowódca. — Kto nimi teraz dowodzi, dalej ten Czandraskatta? — Tak, panie admirale. Był niedawno na lądzie, ale niedawno wrócił. U Anglików ma niezłą teczkę. Londyn uważa, że Czandraskatta nie jest głupi. — Chyba wypada mi się zgodzić. Mamy jakieś pojęcie o tym, jakimi danymi o nas dysponują tamci? Harrison wzruszył ramionami. — Na pewno wiedzą, od jak dawna tutaj się kręcimy. Wiedzą, też że zaczynamy mieć dosyć. Oficer operacyjny floty miał na myśli tyleż marynarzy, ile same okręty. Na wszystkich jednostkach powoli zaczynały się kończyć zapasy. Okręty zabierały w długie rejsy sporo części zamiennych, ale po pewnym czasie każdej jednostce należał się porządny remont. Korozja w słonej wodzie i przesyconym solą powietrzu, nieustanne działanie wiatru i fal, a także zwykłe zużycie mechanizmów sprawiały, że flota nie mogła przebywać na morzu w nieskończoność. Zmęczeni byli także ludzie. Pływali już zdecydowanie za długo, a konieczność częstszych napraw wyczerpywała ich dodatkowo. Oficerowie zaczynali odczuwać skutki „konfliktu
priorytetów”. — Coś ci powiem, Ed. — Dubro wyprostował się i zatęsknił za fajką. Ale nie, koniec z paleniem. — Rosjanie, z tymi przynajmniej się wiedziało, co jest grane. Ale dobrze, połącz się z Waszyngtonem i daj znać, co i jak. Powiedz, że Hindusi chyba coś jednak szykują. *** — Pierwszy raz mam przyjemność spotkać się z panem osobiście. — Cała przyjemność po mojej stronie — odwzajemnił się Chuck Searls, świadomy, że szykownym garniturem z kamizelką zaskoczył rozmówcę. Japończyk spodziewał się pewnie stereotypowego programisty w podkoszulku i sandałach. Searls skłonił głowę w nadziei, że zaznaczy w ten sposób swój szacunek wobec japońskich obyczajów. — Mówiono mi, że jest pan osobą o wielkim talencie. — Przesada. Pracuję po prostu w tej dziedzinie od ładnych kilku lat. Zręczność, owszem, ale żeby talent? — Searls naczytał się o Japonii dosyć, żeby wiedzieć, jak się zachować. Może nie talent, ale chciwość, na pewno, odnotował tymczasem w myślach jego rozmówca, którym był nie kto inny jak Yamata. Chciwość połączona na szczęście z dobrymi manierami. Dobre i to. Znajomość z programistą Yamata zawdzięczał szczęśliwemu zbiegowi okoliczności: cztery lata wcześniej kupił przy jakiejś okazji firmę Searlsa, swoim zwyczajem pozostawił poprzednią dyrekcję na stanowiskach i dopiero po pewnym czasie spostrzegł, kto jest prawdziwym mózgiem firmy. Komputerowe umiejętności Searlsa graniczyły z czarną magią, przynajmniej zdaniem głównego dyrektora. Yamata-san pozostawił Searlsa na dawnym stanowisku, lecz znacznie mu podwyższył pensję. Później jednak Searls zaczął dawać do zrozumienia, że zaczyna mu się nudzić w dawnej firmie… — Wszystko gotowe? — Oczywiście. Nową generację oprogramowania zainstalowaliśmy już kilka miesięcy temu. Podobno kompletny sukces. — A nasze… — Co, nasze Jajko Wielkanocne? Tak nazwaliśmy naszą niespodziankę, panie Yamata. Raizo zetknął się z tym określeniem po raz pierwszy. Zapytał, czy to jakiś amerykański idiom, ale wyjaśnienie niewiele mu dało. — Jak trudno jest to uruchomić? — Bardzo trudno. Specjalnie tak to wymyśliłem — pochwalił się Searls. — Kluczem są
dwie emisje papierów wartościowych. Jeżeli ktoś za pośrednictwem głównego systemu sprzeda albo kupi akcje General Motors i Mercka po kursach, jakie wbudowałem w program, dwa razy z rzędu i w ciągu tej samej minuty, jajko zacznie się wylęgać. Ale tylko w piątek, dokładnie tak, jak pan chciał, i tylko jeśli tamta pięciominutowa sekwencja nastąpi w przewidzianym czasie. — Czyli wszystko może zacząć działać przypadkowo? — zdumiał się Yamata. — Tylko w teorii, na szczęście. Wartości przewidziane dla obu rodzajów akcji odbiegają od ich obecnych średnich kursów tak dalece, że nie ma obawy. Szansa, że coś nastąpi przypadkowo wynosi jeden do trzydziestu milionów. Umyślnie wybrałem taką metodę wylęgu. Przeprowadziłem w tym celu komputerową analizę transakcji na parkiecie giełdy, a potem… Ludzie do wynajęcia mają niestety to do siebie, że nie spoczną, dopóki nie zapewnią mocodawcy, jacy to są genialni. Nie miał znaczenia nawet fakt, że Searls rzeczywiście był geniuszem, albo prawie. Yamata z trudem dotrwał do końca wykładu, lecz dobre maniery zwyciężyły. — A pana osobiste plany? Searls machnął tylko ręką. Lot do Miami, przesiadka i kombinowany lot na Antyle, przez Dominikę i Grenadę. Na każdym bilecie inne nazwisko, zapłata za każdym razem inną kartą kredytową. Nowy paszport, nowa tożsamość. Na jednej z karaibskich wysp czekał już dom. Podróż miała zająć cały dzień, ale kiedy dobiegnie końca, Searls miał wszelką nadzieję do końca życia nie kiwnąć już palcem. Yamata nie wiedział i nie chciał wiedzieć, jakie są prywatne plany programisty. W filmie sensacyjnym mocodawca z góry wynająłby morderców, by zgładzili niewygodnego świadka, lecz tego typu działania były dużo bardziej ryzykowne od zwykłej izolacji. Poza tym skąd wiadomo, że w gnieździe nie kryje się jeszcze jedno jajko? Ukrywa się na pewno. Poza tym trzeba było mieć wzgląd na własny honor. Całe przedsięwzięcie było bądź co bądź sprawą honoru. — Druga rata honorarium wpłynie na pańskie konto jutro rano. Kiedy to nastąpi, radzę panu opuścić Nowy Jork. Yamata nie miał złudzeń co do honoru ronin, ale musiał przyznać, że niektórzy z nich wiedzą, co to lojalność. Specyficzna lojalność, ale zawsze. *** — Deputowani! — odezwał się przewodniczący Izby Reprezentantów, gdy Al Trent zakończył ostateczną mowę na temat ustawy. — Wzywam was do oddania głosów!
W telewizji C-SPAN podczas transmisji zastępowano długą litanię wyczytywanych nazwisk muzyką klasyczną, w tym wypadku Koncertem Włoskim Jana Sebastiana Bacha. Każdy z deputowanych miał przy sobie plastikową kartę z magnetycznym paskiem, podobną do karty do bankomatu. Głosy podliczał zwyczajny komputer, ale wynik głosowania tego dnia transmitowano na cały świat. Aby ustawa przeszła, musiało się za nią opowiedzieć dwustu osiemnastu deputowanych. Już po dziesięciu minutach było jasne, że głosów „za” będzie dużo więcej. W sali zjawiali się tymczasem wciąż nowi deputowani, odrywający się od posiedzeń w komisjach i spotkań, by oddać głos w sprawie Ustawy o Reformie Handlu. Przez cały okres głosowania Al Trent tkwił w sali, zajęty przyjacielską pogawędką z przywódcą mniejszości w Izbie, Samem Fellowsem. Obaj byli zgodni co do tego, że zgodność poglądów między nimi jest doprawdy zdumiewająca. A przecież jeden z nich był liberałem z Nowej Anglii i homoseksualistą, a drugi konserwatywnym mormonem z Arizony. — Nareszcie damy tym gnojkom nauczkę — zauważył Al. — Pokazałeś nam wszystkim, jak się przeprowadza ustawę — zgodził się Sam. Obaj deputowani zastanawiali się po cichu, jak nowa ustawa wpłynie na stopę bezrobocia w ich okręgach. *** Mniej zachwycony przebiegiem głosowania był personel japońskiej ambasady w Waszyngtonie. Ostateczny wynik przekazano do Tokio natychmiast, gdy umilkła j muzyka, a przewodniczący Izby oznajmił: — Dokument HR-12313, zwany Ustawą o Reformie Handlu, przeszedł większością głosów. Z Izby Reprezentantów ustawa miała teraz powędrować do Senatu, gdzie, jak donoszono, głosowanie również miało się okazać formalnością. Przeciwko ustawie głosowali tylko ci członkowie Kongresu, którzy stawali do ponownych wyborów dopiero za kilka lat. Minister spraw zagranicznych Japonii dowiedział się o wyniku głosowania o dziewiątej i wkrótce poinformował o tym fakcie premiera Kogę. Koga zdążył już na zapas napisać list do cesarza z prośbą o zwolnienie z obowiązków szefa rządu. Ktoś inny opłakiwałby pewnie kres swoich marzeń, ale nie Koga, który po namyśle musiał przyznać, że jako członek opozycji parlamentarnej cieszył się dużo większymi wpływami niż jako premier. Patrząc na rozświetlone porannym słońcem ogrody wokół parlamentu, Koga pomyślał, że czeka go teraz dużo
przyjemniejsze życie. A polityka? Teraz niech się nią martwi Goto. *** — Wiesz, japończycy produkują pierwszorzędną aparaturę medyczną. Używamy jej nawet w Wilmer — przypomniała mężowi Cathy Ryan podczas obiadu. Skoro ustawa prawie przeszła, można już było bezpiecznie zabrać głos na ten temat. — Coś takiego. — Na przykład system laserowy, który stosujemy w chirurgii oka. Wynalazek był amerykański, ale potem Japończycy wykupili całą firmę. Mamy naprawdę świetny serwis. Nie ma miesiąca, żeby nam nie dostarczali nowej wersji oprogramowania. — Gdzie się mieści ta firma? — zaciekawił się Jack. — Chyba gdzieś w Kalifornii. — W takim razie to amerykańska aparatura, Cathy, nie japońska. — Ale niektóre części są z Japonii. — Nic się nie bój, w tej ustawie jest zapis, że w wyjątkowych przypadkach, kiedy chodzi o import rzeczy naprawdę wartościowych.” — Ale o wyjątkach będą decydowały władze, prawda? — Owszem — przyznał Jack. — Ale zaraz, chwileczkę. Sama mi mówiłaś, że ich lekarze… — Nigdy nie twierdziłam, że są głupi, tylko, że się powinni nauczyć swobodniej myśleć i decydować. Wiesz, dokładnie tak samo jak władze. — Osobiście próbowałem przekonać prezydenta, że nie tędy droga. Powiedział mi, że ustawa będzie w mocy tylko przez parę miesięcy. — A ty mu uwierzyłeś, co?
Wiatr i prąd morski — W życiu nie widziałem jeszcze czegoś podobnego! — Jak to, przecież w waszym kraju produkowaliście je tysiącami? — zdziwił się rzecznik zakładów. — Zgoda, zgoda — powstrzymał go „Klierk” — ale robili je w tajnych fabrykach Gdzieżby tam wpuścili jakiegoś dziennikarza. Chavez uwijał się z aparatem fotograficznym i sprawiał naprawdę fachowe wrażenie. John Clark bez uśmiechu przyglądał się jego pląsom wokół ubranych w białe kitle i kaski ochronne robotników Z aparatem Nikona przy oku Chavez robił zdjęcie za zdjęciem i co chwila zakładał nowy film Rzadko się zdarza, by za darmo móc sfotografować kompletną linię produkcyjną w zakładach rakietowych. Clark znał na pamięć parametry tych pocisków, a w Langley wiedziano oczywiście, jak wyglądają, na tyle wręcz, by zorientować się w ilości ulepszeń, jakie wprowadzili Japończycy. Rosjanie malowali swoje pociski wojskowe na ciemnozielono. Zgodnie z zasadą, że należy maskować wszystko i wszystkich, Rosjanie malowali więc tą samą groszkowej barwy farbą co czołgi, także pociski ukryte na dnie betonowych sztolni. Japońskie rakiety były inne. Warstwa farby waży swoje. Po co marnować paliwo, by rozpędzać do pierwszej prędkości kosmicznej kilka kilogramów olejnej? Japońskie rakiety lśniły blaskiem polerowanej stali. Również złącza i mocowania wyglądały na znacznie bardziej wyrafinowane, niż te robione w rosyjskich zakładach. — Widzi mi się, że trochę ulepszyliście te nasze zabawki. — Zgadza się — potwierdził rzecznik radośnie — Zasadniczy projekt był, oczywiście, doskonały, doskonały. Nasi inżynierowie nie mogli wyjść z podziwu, ale cóż. Obowiązują u nas inne normy, a poza tym stosujemy trochę inne materiały. Ma pan dobre oko, panie Klierk. Nie tak dawno był u nas amerykański inżynier z NASA i też się na tym poznał. — Japończyk zawahał się, nim zapytał — A Klierk to właściwie rosyjskie nazwisko? — Gdzieżby tam rosyjskie — parsknął Clark, nie przestając notować — Mój dziadek był Anglikiem, komunistą. Nazywał się Clark, ale w latach dwudziestych przyjechał do ROSJI, żeby budować nowy ustrój światowy. — Clark uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Pewnie teraz byłoby mu głupio. No, ale na szczęście nie żyje. — A pański kolega? — Kto, Czekow? Toż to Tatar, z Krymu. Starczy spojrzeć na tę jego gębę, zaraz widać,
kto on taki. No dobrze, ale ile chcecie zbudować tych pocisków? Chavez zdążył już się wspiąć na grzbiet rakiety przy samym końcu linii produkcyjnej. Kilku robotników obrzuciło go złym spojrzeniem, co oznaczało, że Chavez świetnie się sprawdza w roli typowego, wścibskiego dziennikarza, któremu najlepiej byłoby ukręcić łeb. Zadanie nie było więc ani przykre, ani szczególnie trudne, tym bardziej, że hala montażowa była rzęsiście oświetlona. Dla porządku Chavez co i rusz sięgał po światłomierz, ale, oczywiście, aparat był w pełni automatyczny. Nikon F 20, naprawdę świetna maszyna, z tych, które oprócz innych funkcji golą i wiążą krawaty. Ding po raz kolejny założył nowy film, diapozytywowy, o czułości 64 ASA. Fuji, ma się rozumieć. Slajdy lepiej oddawały nasycenie barw, cokolwiek to znaczyło. Niedługo później towarzysz C uścisnął na pożegnanie dłoń rzecznikowi zakładów i ruszył ku wyjściu z hali. Chavez Czekow — odłączył od aparatu obiektyw i schował cały kram do swojej torby. Na pożegnanie wszyscy kłaniali się i uśmiechali, miło, ale nie na tyle, by Chavez w to uwierzył. W samochodzie Ding natychmiast na cały regulator włączył odtwarzacz kompaktowy Rozmawiało się w ten sposób o wiele trudniej, ale Clark uparcie trzymał się przepisów. Miał niewątpliwie rację, bo nigdy nie wiadomo, czy w samochodzie nie ma podsłuchu. Chavez nie chciał krzyczeć, więc nachylił się ku partnerowi i zapytał: — John, zawsze tak łatwo idzie? Clark miał ochotę wzruszyć ramionami. Łatwo? Żeby doprowadzić do wizyty w zakładach, musiał uaktywnić kolejne oczko w siatce o kryptonimie OSET. Japończyk twierdził zresztą, że Clark i Chavez muszą się koniecznie rozejrzeć po hali. — Bywało trudniej. Wiesz, jeździło się nawet do Rosji, i to w czasach, kiedy nie wystarczał do tego ważny paszport i karta American Express. — I co tam robiłeś? — Głownie wyciągałem ludzi. Czasami odbierałem pocztę. Parę razy byłem tam, żeby podrzucie rożne zabawki. Ponuro wtedy było, a czasem i straszno — Clark skrzywił się. Tylko jego żona wiedziała, że farbuje włosy. Po co straszyć ludzi przed wczesną siwizną? — Masz w ogóle pojęcie, ile byśmy zapłacili forsy za to, żeby się w ten sposób rozejrzeć, powiedzmy, po zakładach w Plesiecki? To chyba tam robili takie pociski. Słyszałeś o biurze konstrukcyjnym Cziełomeja? — Ale tym Japońcom naprawdę zależało, żebyśmy zobaczyli ich wersję. — Rzeczywiście, cholera, strasznie się napierali — przyznał Clark.
— Co mam zrobić ze zdjęciami? John miał już ochotę powiedzieć, żeby Chavez wyrzucił je do kosza, ale powstrzymał się. Dane to dane. Firma płaciła im za to, żeby gromadzić każdy fakt. Na razie trzeba było szybko napisać reportaż i wysłać do macierzystej agencji do Interfaksu, nie do CIA. Clark bawił się pomysłem, że ktoś może nawet wydrukować jego wypociny. No, dobrze, reportaż, ale co dalej? Nie ulegało wątpliwości, że muszą czekać, beznadziejnie czekać, najpierw na polecenie, a potem na sposobność, żeby zamienić parę zdań z Kimberly Norton. A filmy i egzemplarz reportażu podrzuci się do ambasady, niech pojadą pocztą dyplomatyczną do Waszyngtonu. Niech się Chavez ćwiczy w nowym fachu. Clark uważał zresztą, że i jemu samemu należy się trening. — Wyłącz wreszcie te wrzaski — odezwał się. Natychmiast przeszli na rosyjski. Grunt to doskonalić się w językach obcych. — Żeby jeszcze tutaj mieli taką zimę, jak w domu — rozmarzył się Czekow. — Po diabła ci jeszcze zima? — obruszył się Klierk — A w ogóle, to skąd ci się wzięło zamiłowanie do tego amerykańskiego wycia? Clarkowi chodziło o muzykę z odtwarzacza. — Jakże, skąd? Całe życie słuchałem Głosu Ameryki! Śmiech. — Ty, Żenia, nie masz ni krztyny szacunku dla starszego kolegi. Wrzaski takie, że uszy bolą. Włączyłbyś, Żeńka, coś, kurwa, kulturalnego… — Oj, tak, tak! — westchnął pod nosem technik dyżurujący przy odbiorniku i poprawił słuchawki. Gaidżin i ich okropna muzyka! Najgorsze, że młode pokolenie także tego słucha. Nawet własny syn. Technik znów westchnął. *** Mimo pojawiających się w ciągu paru ostatnich tygodni i powtarzanych z uporem godnym lepszej sprawy oficjalnych dementi, prawdy nie dało się ukryć. W każdym dzienniku telewizji NHK pokazywano teraz puste, kołyszące się na kotwicach frachtowce do przewozu samochodów. Japońskie firmy motoryzacyjne były armatorami łącznie stu dziewiętnastu statków tego typu, nie licząc tych wyczarterowanych od obcych bander. Te ostatnie statki najprędzej wróciły do poprzednich właścicieli, ale co z resztą? Do tej pory każda z tych jednostek oglądała portowe nadbrzeże tylko tak długo, ile czasu zajmował załadunek albo rozładunek kolejnej partii aut. Teraz jednak potężne kadłuby kołysały się martwo. Kotwicowiska były pełne. Nie było
nawet sensu rozładowywać jednostek zawróconych z rejsu. Te statki, które zdążyły dotrzeć do Ameryki, musiały czekać na koniec inspekcji w wielotygodniowych kolejkach. Na razie załogi zajmowały się więc konserwacją. A co potem? Bankructwo. Skutki amerykańskiej decyzji potęgowały się z dnia na dzień. Nie było sensu kontynuować produkcji samochodów, których nie dawało się upchnąć u głównego odbiorcy. Nie było nawet miejsca, by składować już wyprodukowane auta. Place w portach wypełniły się błyskawicznie, podobnie jak specjalne pociągi, które widziało się teraz na każdej bocznicy. To samo działo się w zakładach, nie pozostawało zatem nic innego, jak zatrzymać taśmy produkcyjne. Kiedy kierownik zmiany w zakładach Nissana nacisnął guzik, żeby zatrzymać zakład, gest ten śledziło pół tuzina kamer telewizyjnych. Wzdłuż całej linii rozdźwięczały się dzwonki. Zwykle alarmowano w ten sposób o przestoju na jednym z etapów, lecz tym razem po raz pierwszy zatrzymywano taśmę umyślnie. Zamarły wszystkie gniazda produkcyjne, od pierwszych, na których na toczących się wózkach osadzano podwozia, do ostatniego, na którym granatowy Nissan czekał, aż kierowca zjedzie nim na parking. Robotnicy spojrzeli po sobie. Nie raz powtarzali w rozmowach, że coś takiego nigdy się nie przydarzy. Nie za ich życia. Rzeczywistość oznaczała dla nich, że o ustalonej godzinie przychodzą do zakładów, przez tyle a tyle godzin robią swoje, przykręcają, mocują, sprawdzają — choć co tu sprawdzać, przy takiej perfekcji — a potem za tę nudną, ale popłatną pracę biorą pieniądze, i tak w kółko. Teraz czuli się tak, jak gdyby kula ziemska stanęła w miejscu. Na swój sposób spodziewali się, że tak będzie. Przestrzegały o tym gazety i telewizja, coraz częściej słyszało się w zakładach plotki, napomykały nawet o tym gazetki ścienne, wywieszane przez zarząd. Co z tego? Kiedy linia stanęła, robotnicy czuli się jak zdzieleni obuchem. Co drugi makler na parkiecie tokijskiej giełdy wbijał wzrok w kieszonkowy telewizorek, nowy model firmy Sony, płaski i składany na pół, żeby się łatwo mieścił w kieszeni. Maklerzy także mogli więc na żywo oglądać chwilę, w której szef zmiany nacisnął guzik. Widzieli wyraz twarzy robotników, a co gorsza zdawali sobie sprawę, że to dopiero początek. Wraz z zatrzymaniem się taśmy tracili zajęcie wszyscy poddostawcy i kooperanci. Zakłady metalurgiczne tracąc głównego klienta także musiały drastycznie ograniczyć produkcję. Podobnie musiało się zacząć dziać wśród wytwórców elektroniki, a to z kolei rzutowało na saldo obrotów na rynku wewnętrznym i na tych zagranicznych. Japonia uzależniła się w stu procentach od wymiany handlowej z zagranicą, w szczególności z Ameryką, która rocznie importowała z
Japonii towary wartości stu siedemdziesięciu miliardów dolarów. Tego rzędu obrotów Japonia nie miała ani z resztą krajów azjatyckich, ani z Europą. Z USA Japonia sprowadzała towary wartości dziewięćdziesięciu miliardów. Bez zastrzyku w postaci siedemdziesięciomiliardowej nadwyżki gospodarka kraju musiała się załamać. Bez tej kwoty udusi się gospodarka. Bez dodatniego salda obrotów będą musiały stanąć wszystkie zakłady. Zwyczajnym robotnikom filmowanym przez kamery wydawało się, że nastąpił kryzys. Maklerzy zdawali sobie sprawę, iż w rzeczywistości chodzi o kataklizm. Cisza na parkiecie trwała nie dłużej niż pół minuty. W następnej chwili znowu rozdźwięczały się telefony. Maklerzy sięgnęli drżącymi dłońmi po słuchawki. Mieli się czego bać. Indeks giełdowy Nikkei spadł jeszcze tego samego dnia do 6.540 jenów, czyli do jednej piątej wartości sprzed zaledwie paru lat. *** Tę samą scenę obejrzeli na samym początku każdego dziennika telewidzowie wszystkich sieci w USA. Nawet robotnicy z Detroit i związkowcy z UAW, którzy widzieli, jak zamyka się niejedna fabryka, musieli przyznać, że współczują Japończykom. Współczucie nie oznaczało jednak, że amerykańscy robotnicy zapomnieli, co w ten sposób zyskują: nowe miejsca pracy, nowe perspektywy. Inna rzecz, że dużo łatwiej przychodziło nie lubić japońskich konkurentów, dopóki ci ostatni mieli pracę i wpychali się wszędzie ze swoimi wyrobami, wypierając Amerykanów. Gorzej, kiedy sami padli ofiarą mocy, które wydawały się im zupełnie niezrozumiałe. Reakcja Wall Street mogła z kolei zaskoczyć laików. Było jednak faktem, że choć Ustawa o Reformie Handlu dopomaga amerykańskiej gospodarce, stanowi rozwiązanie jedynie na krótką metę. W USA było bez liku firm, które bez dostępu do japońskich podzespołów i innych wyrobów musiały wypaść z gry. Teoretycznie niedobory można było zastąpić dostawami z innych źródeł, nawet amerykańskich, ale na razie warto się było dobrze zastanowić, co oznacza nowa ustawa. Jeśli jej postanowienia miały obowiązywać przez dłuższy czas, inwestorzy mogli śmiało wyłożyć pieniądze na rozbudowę brakujących mocy produkcyjnych w obrębie USA. Gorzej, jeśli władze w Waszyngtonie obmyśliły całą sprawę tylko po to, aby zyskać lepszy dostęp do japońskiego rynku. Co będzie, jeśli Japończycy teraz ustąpią, żeby nie dopuścić do jeszcze większych strat? Wtedy lepiej będzie zainwestować w te firmy, które mają największe szansę wejścia na japoński rynek. Sztuka polegała na tym, by w porę poznać, które
przedsiębiorstwa są w stanie dokonać obu tych rzeczy na raz. W przeciwnym razie, inwestując w producenta, który podjął błędną decyzję, można było tylko stracić, tym bardziej, że w pierwszym porywie wszystkie akcje poszły mocno w górę. Dolar mógł teraz oczywiście poprawić swoją pozycję względem jena. Uwagi bankowców nie uszedł fakt, że inwestorzy zagraniczni zaczęli szybko wykupywać amerykańskie obligacje, płacąc za nie właśnie nadwyżkami jena. Przy nagłym skoku wartości waluty łatwo było dzięki temu o szybki zarobek. Wobec tak niepewnych widoków amerykańskie giełdy odnotowały pod koniec sesji lekki spadek kursów, ku zdumieniu inwestorów-nowicjuszy. Najwięcej inwestorów powierzało swoje kapitały wielkim funduszom maklerskim, bo w pojedynkę i bez specjalnych środków nie sposób było śledzić chwilowych wahnięć tysięcy rozmaitych kursów. O wiele łatwiej było powierzyć własne oszczędności zawodowcom. W rezultacie na Wall Street było znacznie więcej firm maklerskich niż poszczególnych emisji akcji, a każda firma zatrudniała „techników”, mających za zadanie przewidzieć w każdym szczególe harce najbardziej kapryśnego rynku papierów wartościowych na świecie. Wall Street straciła początkowo pięćdziesiąt punktów, lecz później indeks Dow Jones ustabilizował się, tym bardziej, że Wielka Trójka z Detroit, czyli Ford, General Motors i Chrysler zapewniły, iż nawet bez japońskich części poradzą sobie z produkcją większości modeli, a nawet ją zwiększą. Maklerzy nadal jednak skrobali się w głowę i pompując się kawą, gorączkowo omawiali sytuację. Jak tu postąpić, w którą stronę się obrócić? Kiedy połowa rozmówców zadawała to pytanie, druga połowa kręciła smętnie głowami i wzdychała: — Nie mam zielonego pojęcia. *** W waszyngtońskiej siedzibie Banku Rezerw Federalnych zadawano nieco inne pytania, ale również i tutaj bez skutku szukano jasnych odpowiedzi. Nad gospodarką nadal unosiło się widmo inflacji, a obecna sytuacja pogłębiła jeszcze te obawy. Najpilniejszym jednak i najbardziej oczywistym problemem było nagłe zniknięcie potężnej masy towarowej, które pozostawiało w obiegu groźną nadwyżkę pieniądza. A więc znów inflacja. Nietrudno o poprawę, kiedy jen leci na łeb na szyję, a dolar, który także spada względem innych walut, czyni to nieco wolniej. Na dłuższą metę nie wolno było tolerować takiej sytuacji. Na początek bankowcy postanowili podwyższyć jeszcze o ćwierć procenta podstawową stopę dyskontową, i to zaraz po zamknięciu giełdy. Posunięcie mogło wstrząsnąć rynkiem, ale bankowcom z Rezerw Federalnych o to
między innymi chodziło. Za jedyną dobrą nowinę można było poczytywać fakt, że na całym świecie zaczęto pośpiesznie wykupywać amerykańskie obligacje państwowe. Widomy znak, że japońskie banki, świadome sytuacji, usiłują bronić wartości swoich aktywów. Sprytnie, sprytnie. Bankowcy z Rezerw Federalnych nie lekceważyli bynajmniej umiejętności swoich japońskich kolegów, a obecne tarcia uważali za przejściowy epizod, jakich wiele. *** — A więc zgoda? — upewnił się Yamata. — I tak nie możemy już niczego powstrzymać — odpowiedział mu bankier, nie zadając sobie nawet fatygi, by dodać, że cały kraj zawisł nad krawędzią przepaści bez dna. Po co mówić rzeczy oczywiste? Z istnienia tej przepaści zdawał sobie sprawę każdy ze zgromadzonych wokół lśniącego stołu. Katastrofa gospodarcza czy przepaść bez dna, wszystko jedno. Zebrani pokiwali głowami. Długie milczenie przerwał wreszcie Matsuda. — Jak mogło dojść do czegoś podobnego? — Musiało do tego dojść prędzej czy później, przyjaciele — rzekł nie bez melancholii Yamata-san. — Nasz kraj przypomina miasto, wokół którego nie rozciąga się żyzna okolica, a tylko pustka. Przypomina też mocarne ramię pozbawione serca, które pompowałoby w nie krew. Powtarzaliśmy sobie od lat, że to normalny stan rzeczy, ale to nieprawda. Musimy to zmienić, bo inaczej zginiemy. — Podejmujemy ogromne ryzyko. — Hai — Yamata z trudem powściągnął uśmiech. *** Nie świtało jeszcze, lecz musieli wyruszyć wraz z przypływem. Przygotowania odbywały się bez ceremonii i fanfar. Na nadbrzeżu widać było zaledwie kilka rodzin, przeważnie odprowadzających marynarzy po ostatnim wieczorze na stałym lądzie. Okręty miały nazwy uświęcone tradycją, jak w każdej marynarce wojennej na świecie — przynajmniej jeśli chodzi o te floty, które w ogóle mogły się szczycić tradycją. Nowe niszczyciele z systemami obrony rakietowej Aegis, to znaczy klasy Kongo i bliźniacze jednostki, nosiły nazwy regionów Japonii, te same, które podczas drugiej wojny światowej nosiły japońskie pancerniki. Inne nazwy odbiegały od zwyczajów obowiązujących na Zachodzie i mogły się
wydawać wręcz dziwne, choć pasowały do poetyckiej atmosfery japońskiego języka. Niszczyciele miały nazwy kończące się na -kaze. Słowo kaze oznaczało wiatr, więc na przykład „Hatukaze” należało rozumieć jako „Poranną Bryzę”. Okręty podwodne nosiły bardziej logiczne nazwy, kończące się nieodmiennie na -ushio, czyli „prąd morski”. Okręty były przeważnie nowoczesne i olśniewająco czyste. Kolejne jednostki uruchamiały turbiny gazowe i odbijały od kei, idąc w stronę kanału nawigacyjnego. Kapitanowie i nawigatorzy mogli jeszcze raz na własne oczy obejrzeć masę frachtowców uwięzionych w Zatoce Tokijskiej. Nie dość, że sytuacja była niewesoła, to na dodatek dryfujące wokół kotwic statki handlowe powodowały dodatkowe zagrożenie dla żeglugi. Marynarze, którzy nie mieli wachty pokładowej układali tymczasem zapasy i czuwali przy stanowiskach bojowych. Żeby łatwiej wyjść na pełne morze, jednostki włączyły radary, bez większej potrzeby, jako że widoczność była tego ranka wręcz doskonała. Chodziło jednak o to, by załogi central bojowych miały dodatkową okazję do ćwiczeń. Na rozkaz oficerów uzbrojenia poszczególne okręty wypróbowały sprawność łącz, po których jednostki przesyłały sobie wzajemnie informacje taktyczne. W maszynowniach mechanicy siedzieli tymczasem w wygodnych obrotowych fotelach, śledzili wskazania przyrządów i popijali herbatę. Okrętem flagowym był nowy niszczyciel „Mutsu”. Z jego pomostu było teraz widać port rybacki Tateyame. Dalej okręty miały zrobić ostry zwrot w lewo i ruszyć na wschód. Okręty podwodne czekały już na wyznaczonej pozycji. Kontradmirał Yuso Sato wiedział to od dawna. Co więcej, podwodniacy dowiedzieli się z góry, na czym polega ich zadanie. W rodzinie Sato służba wojskowa od zawsze była czymś naturalnym. Ojciec kontradmirała dowodził niszczycielem w dywizjonie Raizo Tanaki, jednego z najwybitniejszych dowódców lekkiej floty w historii. Z kolei stryj Sato walczył jako pilot na lotniskowcu we flocie admirała Yamamoto i zginął w bitwie pod Santa Cruz. Następne pokolenie poszło w ślady rodziców. Brat kontradmirała, Toradżiro Sato, latał na myśliwcach F-86 w lotnictwie Sił Samoobrony, lecz zrezygnował z dalszej służby: nie w smak mu było, że w miejsce dawnej armii Japonii wolno było po wojnie utrzymywać tylko jej żałosne resztki. Zamiast latać na myśliwcach, Toradżiro wolał zostać pilotem pasażerskim w Japan Air Lines. Jego syn, Shiro, odziedziczył po ojcu zarówno dumę jak i pasję pilota wojskowego. Był majorem i latał na myśliwcach F-15. Admirał Sato miał się więc czym szczycić — wcale nieźle, jak na rodzinę bez samurajskich tradycji. Starszy brat Yusuo był z kolei bankierem. Sato wiedział więc o tym, co miało nastąpić dużo
więcej niż inni oficerowie. Admirał wstał, otworzył hermetyczne drzwi kabiny nawigacyjnej na „Mutsu” i wyszedł na odkryte prawe skrzydło pomostu. Pełniący wachtę marynarze na sekundę stanęli na baczność, a potem znów zabrali się za namierzanie brzegu, żeby złapać obecną pozycję okrętu. Sato przeniósł spojrzenie ku rufie i zauważył, że kolumna szesnastu okrętów idzie jak po sznurku, w regularnych odstępach pięciuset metrów. Ich kadłuby i maszty zaczynały coraz wyraźniej majaczyć na tle czerwieniejącej zorzy. Sato wziął to za dobry znak. Z masztu każdego z okrętów powiewała ta sama bandera, pod którą służył ojciec kontradmirała, zakazana do niedawna, lecz obecnie przywrócona do łask: jaskrawoczerwone, promieniste słońce na białym tle. — Obsługa cum i kotwic pod pokład! — rozkazał przez megafony kapitan okrętu. Macierzysty port zdążył już zniknąć za linią horyzontu. Wkrótce za horyzontem miały także zniknąć przylądki widoczne jeszcze po lewej burcie. Szesnaście okrętów. Sato zamyślił się. Największa flota, jaką jego kraj wysłał na morze od… Od półwiecza. No, proszę. Flota, z którą trzeba się było liczyć. Żaden z okrętów nie miał więcej niż dziesięć lat. Dumne, groźne sylwetki, dumne, groźne nazwy. Szkoda, że brakuje wśród nazw jeszcze jednej: „Kuruszio” czyli „Czarny Prąd”. Nazwa niszczyciela, którym dowodził ojciec, zatopionego przez amerykański krążownik w bitwie pod Tassafarongą. Niestety, dziś nosił tę nazwę jeden z okrętów podwodnych, który zdążył już wyjść na morze. Admirał opuścił morską lornetę i sapnął. Czarny Prąd. Ładna nazwa, nawet dla jednostki nawodnej. I poetycka. Szkoda jej marnować dla podwodniaków. „Kuruszio” i pozostałe okręty tej klasy wyszły z portu trzydzieści sześć godzin wcześniej. Jako flagowy okręt, „Kuruszio” szedł z prędkością kursową piętnastu węzłów, by jak najszybciej osiągnąć wyznaczony rejon. Choć szli pod wodą, potężne i wydajne silniki wysokoprężne czerpały powietrze przez chrapy, zestaw specjalnych rur, podnoszonych razem z peryskopem. Złożona z dziesięciu oficerów i sześćdziesięciu marynarzy załoga pełniła normalne wachty. W centrali dyżurowali: oficer pokładowy z zastępcą, przy drugim pulpicie tkwił pierwszy mechanik, na innych stanowiskach dyżurowało dwudziestu czterech marynarzy. Na śródokręciu cała obsługa wyrzutni torpedowych mozoliła się nad zadaniem specjalnym: torpedystom kazano dokładnie sprawdzić sprawność obwodów elektronicznych we wszystkich czternastu torpedach wz. 89C i sześciu pociskach rakietowych Harpoon. Wachta przebiegała tak zwyczajnie, że nikt nie zauważył pewnej drobnej, lecz istotnej zmiany. Dowódca okrętu, komandor porucznik
Tamaki Ugaki, który zwykle kręcił się po całej jednostce, szukając dziury w całym, tym razem zamknął się na głucho w kabinie. O tym, że w ogóle jest na pokładzie świadczyła tylko smuga światła widoczna w szczelinie u progu jego kajuty, a także wsysany przez wentylatory papierosowy dym. Marynarze uznali, że ich dowódcę pochłonęły bez reszty obowiązki. Do Ugakiego należało przecież zaplanowanie działań w nadchodzących manewrach, w których mieli się zmierzyć z okrętami podwodnymi floty USA. Podczas ostatnich ćwiczeń tego typu załodze udało się odnieść wielki sukces: podczas dziesięciu kolejnych starć udało im się „zatopić” trzy jednostki. Cieszyli się z tego wszyscy, oprócz Ugakiego. Żartowano nawet, że jak prawdziwy samuraj, Ugaki nie zazna spokoju, dopóki nie wygra wszystkich dziesięciu pojedynków na raz. *** Już od pierwszego miesiąca na nowym stanowisku Ryan zaczął się trzymać twardej zasady, by jeden dzień w miesiącu spędzać na konsultacjach w Pentagonie. Ciekawskim dziennikarzom wyjaśnił, że gabinet w Białym Domu nie jest celą więzienną i że wszyscy mogą tylko skorzystać na tego typu wycieczkach za miasto. Parę lat wcześniej gazety poświęciłyby może nieco uwagi decyzji Ryana, lecz teraz nie odnotował jej ani jeden dziennik. Właściwie wszyscy podzielali pogląd, że stanowisko prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego to jeszcze jeden zabytek zimnowojennej przeszłości. Dziennikarze doceniali zalety Ryana jako kandydata, ale z drugiej strony uważali go za osobę kompletnie bezbarwną i nudną. Nie udzielał się towarzysko, zupełnie jak gdyby obawiał się trądu, do pracy przyjeżdżał zawsze o tej samej porze, nie siedział w biurze do północy i już po dziesięciu godzinach wracał na łono rodziny, zupełnie jak miliony zwyczajnych urzędników. O jego przeszłości w CIA wiadomo było tyle, co nic, a choć słyszano oczywiście o jego innych wyczynach, któż by zaprzątał sobie pamięć wiadomościami sprzed lat? Dzięki takiemu nastawieniu nikt nie zwracał większej uwagi na to, dokąd wypuszcza się Ryan rządowym autem. Nudna rutyna nudnego rutyniarza. Ryan ze swej strony czynił wszystko, by utrzymać tę opinię o sobie i zyskać w ten sposób święty spokój. A także swobodne pole do działania. — Coś chcą nam wyszykować — poinformował Ryana Robby, kiedy usiedli obaj w admiralskiej sali odpraw Ośrodka Dowodzenia Sił Zbrojnych USA. Elektroniczna mapa na ścianie unaoczniła Ryanowi szczegóły sytuacji. — Płyną na południe? — Zapuścili się już na dwieście mil. Dowódcą eskadry jest V. K. Czandraskatta.
Ukończył brytyjską akademię morską w Dartmouth, zresztą z trzecią lokatą. Świetna kariera. Parę lat temu przechodził u nas, w Newport, dodatkowe szkolenie. Tym razem pierwsza lokata — dodał admirał Jackson. — Politycznie też ma świetne dojścia. Ostatnio zadziwiająco dużo czasu spędzał na lądzie, nie na okrętach. Wypuszczał się co i raz… — Dokąd? — przerwał Ryan. — Wiemy tylko, że do New Delhi, ale szczerze mówiąc, nie mamy zielonego pojęcia, czy tylko tam. Wiesz, jak jest, Jack. Ryan miał ochotę jęknąć ponuro. Jak było, trochę wiedział, a trochę nie wiedział, ale domyślał się, co się dzieje. Nie ma takiego oficera, który nie chciałby wiedzieć więcej o przeciwniku, tak jak nie ma w wojsku ludzi, którzy w pełni ufają posiadanym informacjom. W tym wypadku pretensje Jacksona były w pełni uzasadnione: CIA w dalszym ciągu nie miała w Indiach ani jednego liczącego się agenta. Ryan odnotował w pamięci, by poruszyć ten probierń w rozmowie z Brettem Hansonem. Znów pójdzie o ambasadora. W psychiatrii postawę sekretarza stanu określono by jako pasywno-agresywną ani się nie sprzeciwiał, ani w najmniejszym stopniu nie próbował pomóc Ryanowi. Ciekawe, że dorośli ludzie potrafią zachowywać się jak zgraja pięciolatków. — Wykryliście jakieś zbieżności między tymi podróżami a manewrami floty? — Nie, niespecjalnie. — A czegoście się dowiedzieli z nasłuchu? — zapytał z kolei Jack, ciekawy, czy Narodowa Agencja Bezpieczeństwa, której także drastycznie okrojono budżet, zajmuje się w ogóle przechwytywaniem sygnałów radiowych indyjskiej floty. — Coś tam dostajemy ze stacji nasłuchowych w Alice Springs i na Diego Garcia, ale same bzdury. Rozkazy dla okrętów, takie sprawy. Nic, co miałoby znaczenie operacyjne. Jack miał ochotę pozwolić sobie na uwagę, że amerykański wywiad nigdy nie potrafił dostarczyć tego, co akurat było potrzebne, ale powstrzymał się. Uwaga była niesprawiedliwa, dzięki informacjom wywiadu, Ameryka była w stanie stawić czoła kryzysom, przygotować się do starcia, dopóki było to jeszcze możliwe. Ilekroć jednak przepuszczano jakiś drobiazg, gdyż liczyły się akurat bardziej inne sprawy, drobiazg zmieniał się w bombę zegarową. — Jednym słowem musimy się zdać na to, co wyczytamy z przebiegu ich operacji morskich, tak? — Właśnie Masz, postudiuj sobie. — Robby wskazał Ryanowi ścienną mapę.
— Odpychają nas od wybrzeży. — A przy okazji zmuszają admirała Dubro, żeby odkrył karty, ujawnił się. Sprytnie. Ocean Indyjski to kawał wody, ale kiedy krążą po nim dwie floty, od razu się kurczy. Dubro nie prosił na razie o zmianę rozkazów operacyjnych, ale wobec tego wszystkiego powinniśmy się chyba nad czymś takim zastanowić. — A jeśli Hindusi załadują tę swoją brygadę na jednostki desantowe, co wtedy? Odpowiedzi udzielił Ryanowi jeden z pułkowników, sztabowiec Jacksona. — Wie pan, na ich miejscu w ogóle bym się nie przejmował. Hindusi mają już na wyspie trochę wojska i ganiają się po dżungli z Tamilami. Mogą więc sobie darować zdobywanie przyczółka. Nic, tylko lądować. W desantach morskich najtrudniej tak pokierować operacją, żeby wysadzić na brzeg wojsko gotowe do walki, nie w rozsypce. No, więc to już także mają jakby z głowy. Indyjska 3. Brygada Pancerna to zwarty związek taktyczny. Jednym słowem, Cejlończycy mogą się najwyżej pomodlić. Opóźnią lądujące siły, może, ale na pewno ich nie zatrzymają. Co się robi dalej? Trzeba przechwycić parę lotnisk i kazać sobie przysłać piechotę. Indie to ludny kraj, na pewno znajdzie się tam pięćdziesiąt tysięcy piechurów. Nikt nawet nie zauważy ich braku. — A co później? — podjął wątek pułkownik — Długoletnia wojna partyzancka. Owszem, możliwe, że właśnie tak będzie, ale przez pierwszych kilka miesięcy Hindusi będą tam mogli robić, co im się tylko spodoba. Kiedy za pomocą swojej floty odetną wyspę od wsparcia z zewnątrz, wygłodzą całą partyzantkę, i już. Mogę się z miejsca założyć, że Indie wygrają. — Militarnie, owszem, ale politycznie? — Ryan zamyślił się. — ONZ nie przełknie tego tak łatwo.. — Zgoda, ale reszta świata prędzej się skicha, niż wyśle swoje wojska na taki koniec świata — uzmysłowił mu Robby — Sri Lanka nigdy nie miała sojuszników, prócz Indii oczywiście. Żadnych bratnich narodów ani bratnich religii, znikąd pomocy. A nam też nie będzie zależeć, żeby się tam pakować, bo i po co? — Przez parę pierwszych dni będzie się o tym czytać na pierwszych stronach — dokończył myśl Ryan — ale potem Indie zmontują wybory, okaże się, że Cejlon od dawna pragnął stać się ich pięćdziesiątym pierwszym stanem. — Dwudziestym szóstym stanem — sprostował pułkownik — Albo autonomicznym terytorium podporządkowanym państwu Tamilów. W ten sposób Indie mogą jeszcze łatwiej
dojść do ładu z Tamilami Pewnie nawiązali już z nimi kontakt i rozmawiają. — Dziękuję za te szczegóły — przerwał mu Ryan — ale tak czy inaczej, w momencie kiedy Indie włączą Sri Lankę do swego organizmu państwowego, zagwarantują wszystkim swobody obywatelskie, zrobią taką demokrację, że aż przyjemnie będzie popatrzeć, w ONZ też się zaraz wszystko uspokoi. Sprytnie, sprytnie. Z tym, że.. — Ryan starannie dobierał słowa. — Zanim Indie zdecydują się na operację wojskową, muszą najpierw znaleźć pretekst polityczny. Na przykład w postaci nowej ofensywy tamilskiej. Nic prostszego, jak zmontować taką ofensywę. — Wiemy więc czego się spodziewać — zgodził się z tą oceną Jackson — Ale nim dojdzie co do czego, musimy powiedzieć Mike’owi Dubro, co mu wolno, a czego nie. Jedno spojrzenie na mapę uświadamiało Ryanowi, jak trudno będzie wydać sensowne instrukcje. Grupa Bojowa H płynęła kursem na południowy zachód, trzymając się w bezpiecznej odległości od Hindusów, ale choć ocean wydawał się tak rozległy, płynąc na zachód Dubro musiał się nieuchronnie natknąć na długi archipelag atoli koralowych. Na ostatniej z łańcucha wysp, czyli na Diego Garcia, znajdowała się amerykańska baza morska, lecz niewiele to zmieniało. Wadą blefowania jest to, że przeciwnik może się połapać i przestaje się wówczas bać. W dodatku w działaniach floty wojennej oszukuje się o wiele trudniej niż przy grze w pokera. Amerykanie mieli przewagę sił, ale tylko pod warunkiem, że zaangażują się w otwarty konflikt zbrojny. Na rzecz Indii szalę przeważała przede wszystkim geografia. Ameryka nie miała w tym rejonie żadnych istotnych interesów i utrzymywała swoją flotę na Oceanie Indyjskim głownie z myślą o tym, by pilnować Zatoki Perskiej. Było jednak prawdą, że zaburzenia w jednym rejonie danego obszaru prędko rozszerzały się na inne tereny. Warto więc było pilnować, by nie doszło do podobnej eskalacji z Cejlonem jako pierwszym punktem zapalnym. Co za tym idzie, Waszyngton musiał już dziś podjąć decyzję, jak dalece można się posunąć, by zmusić indyjską flotę do zmiany zamiarów. — Trudna sprawa, co, Rob? — zagadnął Ryan. — Wolałbym wiedzieć, o co chodzi tamtym. Tyle mam do powiedzenia. — Przekażę, komu trzeba, admirale. Coś się pewnie da zrobić. — A nowe instrukcje? — Na razie Dubro ma robić dokładnie to samo, co robił, chyba że prezydent zmieni
zdanie. Aha, z tym, że jeśli Dubro uzna, że tamci go atakują, wolno mu się bronić. Ma chyba na pokładzie parę uzbrojonych samolotów, co? — Na pokładzie? W powietrzu, doktorze Ryan, w powietrzu. — Spróbuję się zapytać, może mu trochę popuszczą smyczy — przyobiecał Jack. Kiedy zadzwonił telefon, młody oficer piechoty morskiej — świeżo awansowany na majora — złapał słuchawkę, po czym przywołał Ryana do siebie. — Co tam znowu? — Biuro łączności Białego Domu — zameldował oficer, — Dostaliśmy sygnał, że premier Koga podał się oficjalnie do dymisji. Nasz ambasador ocenia, że misję sformowania nowego rządu otrzyma Goto. — Szybko poszło. Proszę, żeby szef biura japońskiego w Departamencie Stanu przysłał mi komplet informacji. Za dwie godziny będę u siebie. — Ryan odłożył słuchawkę. — Co, Koga idzie w odstawkę? — upewnił się Jackson. — Coś ty dzisiaj taki mądry, Rob? Brałeś pigułki na inteligencję? — Nie, ale czegoś się umiem domyślić, zwłaszcza, kiedy ktoś się drze do telefonu. Podobno w Japonii przestali nas lubić? — Z dnia na dzień, stary, z dnia na dzień. *** Zdjęcia przybyły z Japonii pocztą dyplomatyczną. Dawniej, w bardziej nerwowych czasach, worek otwarto by już na lotnisku, lecz teraz nie było pośpiechu. Doświadczony pracownik rządu federalnego załadował pocztę do samochodu i ruszył z portu lotniczego Dulles z powrotem do Departamentu Stanu. W zabezpieczonym przed podsłuchem pokoju otwarto tam worek i rozsortowano kolejne przesyłki, roznosząc je przez posłańców do kolejnych adresatów. Wyściełaną kopertę z siedmioma rolkami filmu otrzymał do rąk własnych etatowy pracownik CIA, który zwyczajnie wyszedł z budynku, wsiadł w zaparkowane auto i ruszył w stronę mostu przy 14 Ulicy. Czterdzieści minut później film trafił do laboratorium fotograficznego, gdzie zajmowano się głównie obróbką mikrofilmów i innych materiałów specjalistycznych, ale od biedy godzono się wywołać coś tak zwyczajnego jak diapozytywy. Technik, który wziął się za obróbkę, lubił zresztą „cywilne” materiały, o wiele łatwiejsze w wywoływaniu, a co więcej, pasujące do standardowych automatów laboratoryjnych, jeśli technik w ogóle patrzył na zdjęcia, to tylko po to, aby się przekonać, czy dobrze wyszły. Już
pierwszy rzut oka na nasycenie barw wyjaśniał, jaki to film. Fuji. No właśnie, Fuji. I kto mówił, że Japończycy robią lepszy film niż Kodak? Technik pociął przezrocza i osadził je w tekturowych ramkach, które od dziecięcych rysunkowych slajdów z Myszką Miki odróżniał tylko nadruk ŚCIŚLE TAJNE. Każde przezrocze otrzymało swój numer i powędrowało do pudełka, a pudełko do osobnej koperty. Pół godziny później jedna z sekretarek zgłosiła się po kopertę. Winda zawiozła sekretarkę na piąte piętro Starej Dyrekcji. Budynek był rzeczywiście leciwy, bo liczył sobie czterdzieści lat, a wyglądał na jeszcze więcej. W korytarzach wionęło wilgocią, a farba na ścianach dawno zżółkła i straciła połysk. Ciężkie czasy zawitały nawet tutaj — szczególnie w Biurze Studiów Nad Bronią Strategiczną. Jedna z najważniejszych niegdyś agend CIA w dzisiejszej dobie walczyła już tylko o przetrwanie. Biuro zatrudniało specjalistów od rakiet. Tytuły i nazwy specjalności nie były tu więc tylko zasłoną dymną, jak w innych działach. Zadaniem biura było studiowanie zagranicznych modeli pocisków rakietowych i zgadywanie, jakie są ich prawdziwe osiągi. Trzeba było w tym celu dobrze znać teorię broni rakietowej i co rusz wypuszczać się do zakładów produkcyjnych w USA, a to dla porównania najnowszych modeli z tym, co posiadali konkurenci. Niestety, choć może niezupełnie niestety, międzykontynentalne pociski nuklearne, podobnie jak pociski średniego zasięgu, stały się prawdziwą rzadkością. Fotografie, którymi obwieszone były wszystkie ściany, posiadały dziś wartość czysto muzealną. Ludzie, których główną specjalność stanowiła fizyka, musieli od podstaw uczyć się o chemicznych i biologicznych środkach bojowych, tej broni masowego rażenia dla ubogich. Na szczęście tego dnia można było na chwilę wrócić do przeszłości. Chris Scott miał trzydzieści cztery lata i zaczynał pracę w tym biurze w latach, kiedy etat tego typu budził szacunek. Scott był absolwentem Instytutu Politechnicznego w Rensselaer i wsławił się swego czasu tym, że polegając tylko na szczątkowych danych trafnie ocenił osiągi radzieckiego pocisku SS-24 na dwa tygodnie przed tym, jak amerykańskiemu agentowi na wysokim szczeblu udało się zdobyć kompletną instrukcję użytkowania tej samej rakiety. Za ten wyczyn nagrodził Scotta uściskiem dłoni sam ówczesny dyrektor firmy, William Webster. Co z tego, skoro obecnie wszystkie SS-24 dawno zniszczono, a co do SS-19 — jak wynikało z porannego materiału informacyjnego — jedyny zachowany egzemplarz miał zostać wkrótce zniszczony razem z ostatnim amerykańskim pociskiem Minuteman-II z bazy w Minot w Północnej Dakocie. Chris Scott szczerze nie znosił chemii, a rakiety uwielbiał, więc z wielkim
zapałem wziął się za przezrocza z Japonii. Zapał nie oznaczał, że Scott śpieszył się z zadaniem. Czasu miał więcej niż potrzeba. Otworzył więc z namaszczeniem pudełko, osadził przezrocza w magazynku rzutnika i przejrzał całą kolekcję, sporządzając serię notatek. Strawił na tym dwie godziny i mógł spokojnie zrobić sobie przerwę na posiłek. Zamknął zdjęcia w sejfie i ruszył do windy. W stołówce na parterze rozmawiano głównie o tym, jak fatalnie dostaje po tyłku drużyna Redskins z Waszyngtonu. Opinia była zgodna: jeśli nowy trener nie weźmie się ostro do roboty, Redskins będą skończeni. Scott nie mógł nie zauważyć, że pracownicy, zamiast zjeść coś i raz dwa wracać na górę, zwyczajnie się obijają, a dyrekcja patrzy na to przez palce. Również na głównym korytarzu, którego okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec, widywało się znacznie więcej ludzi niż dawniej. Spora grupa osób, zwłaszcza starsi pracownicy, w zamyśleniu spoglądali na eksponat w postaci fragmentu dawnego muru berlińskiego. Scott cieszył się więc, że przynajmniej on sam ma dziś konkretną robotę. Po powrocie na piąte piętro Scott znów zaciągnął zasłony i włączył rzutnik. Tym razem mógł wybrać tylko przezrocza, które zaznaczył jako szczególnie ciekawe, ale skoro miał nad tym i tak siedzieć przez resztę dnia, albo i tygodnia, postanowił być pedantyczny i porównać materiał z tym, który dostarczył mu na ten sam temat inspektor z NASA. — Dasz mi też pooglądać? — zapytała od drzwi Betsy Fleming, jedna z najstarszych pracowniczek biura, dosłownie, bo wkrótce miała zostać babcią. Fleming zaczynała w agencji od stanowiska sekretarki i sama wyuczyła się analizy zdjęć oraz inżynierii w zakresie, jakiego potrzebowała. Nad fotografiami rakiet Fleming pracowała od czasów kryzysu kubańskiego, więc nawet bez formalnego wykształcenia posiadała w tej dziedzinie wielkie doświadczenie. — Pewnie. Chodź! — Scott nawet się ucieszył, bo Betsy nie raz matkowała mu w pracy. — Nasza stara znajoma, SS-19 — zauważyła Betsy Fleming, gdy tylko usiadła. — O, rany, popatrz, jak ją odpicowali. — Sam się dziwię! — przyznał Scott, walcząc z poobiednią sennością. Rzeczywiście, dawny toporny pocisk wypiękniał, zwłaszcza kiedy zielony lakier kadłuba zastąpiła polerowana nierdzewna stal. Dużo lepiej było widać podobieństwo między SS-19, a prawdziwymi rakietami kosmicznymi. Pocisk wydawał się teraz nie tak gruby, wyższy, a co więcej, bardziej groźny. — Ci z NASA oceniają, że Japończycy odchudzili całą konstrukcję. Lepsze materiały i co tam jeszcze — odezwał się Scott. — Jak patrzę na te zdjęcia, naprawdę gotów jestem w to
uwierzyć. — Tak? To niech coś jeszcze zrobią z tymi cholernymi zbiornikami paliwa! — zauważyła kwaśno Fleming. Scott znów przyznał jej rację. Owszem, on też niedawno kupił nową Crestę. Jego żona oświadczyła, że nie będzie nią jeździć, dopóki sprzedawca nie zmieni zbiornika paliwa. Sprzedawca owszem, mógł zamontować nowy zbiornik paliwa, ale dopiero za kilka tygodni. Na razie japoński wytwórca, by udobruchać takich klientów jak Scott, fundował mu wynajem innego samochodu. Scott nadal jednak utyskiwał, zwłaszcza że musiał wystarać się o nową nalepkę zezwalającą mu na parking. Przed zwrotem wynajętego auta do firmy, którą był Avis, trzeba będzie zdrapać nalepkę. Znów zamieszanie. — Czy wiadomo, kto robił te zdjęcia? — zapytała Betsy. — Wiem tyle, że ktoś od nas. — Scott puścił kolejne przezrocze. — Cała masa zmian. Ale nieznacznych — zauważył. — Jak myślisz, ile kilogramów zaoszczędzili? — zapytała Fleming, w duchu przyznając rację młodszemu koledze. Stalowy pancerz pocisku błyszczał jak chromowany, prawie niczym zamek karabinu… — NASA twierdzi, że ponad pięćset kilogramów. Kolejne zdjęcie. — A tu, popatrz, ani śladu zmian — zdziwiła się Betsy. — Dziwne, co? Górny koniec pocisku był miejscem, w którym mocowano głowice wodorowe, w przypadku SS-19 sporą ich liczbę. Głowice były stosunkowo niewielkie, ale bardzo ciężkie i masywne, toteż konieczne było odpowiednie wzmocnienie konstrukcji rakiety nośnej. Pociski międzykontynentalne podlegają ogromnym przyśpieszeniom od startu aż do chwili, kiedy skończą pracę silniki. Największe przyśpieszenie, dochodziło do wartości 10 g. Ponieważ paliwo znajdowało się wówczas prawie na ukończeniu, przy pustych zbiornikach konstrukcja rakiety traciła sztywność. Oznaczało to, że cały ciężar głowic jądrowych musi przyjąć na siebie stalowy kołnierz, w którym były one osadzone. — Dlaczego zachowali ten kołnierz? — Scott przeniósł wzrok na Betsy. — Dlaczego? No, właśnie, przecież te pociski mają teraz służyć do wystrzeliwania satelitów… — Może chodzi im o ciężkie satelity? Telekomunikacyjne…
— Zgoda, ale przyjrzyj się jeszcze raz, jak to wygląda… Ta część rakiety, na której wspiera się ładunek, w przypadku pocisków z głowicami nuklearnymi musi być jednakowo na całej powierzchni masywna i wytrzymała. W wypadku, gdy ładunkiem jest satelita komunikacyjny, zamiast stalowego kołnierza wystarcza dużo cieńszy, metalowy obwarzanek, japońska wersja SS-19 zamiast obwarzanka miała coś, co najbardziej przypominało lite metalowe koło od lokomotywy. Scott otworzył zamykaną na klucz szafkę do akt i sięgnął po niedawno wykonaną fotografię SS-19. Autorem zdjęcia był amerykański oficer, członek komisji inspekcyjnej oddelegowanej do Rosji. Scott bez słowa pokazał fotografię Betsy Fleming. — Cóż, popatrzmy. Zasadniczo ten sam kołnierz, co w modelu rosyjskim. Na pewno lepsze wykończenie, może lepsza stal, ale poza tym dokładnie to samo. Wszystko ulepszyli, a tego nie? Dlaczego? — zdziwiła się Betsy. — Mnie się też tak wydaje. Zostawiając tę część tak jak jest, stracili, bo ja wiem, pięćdziesiąt kilo, jeżeli nie więcej. — Bez sensu. Zastanów się, Chris, jeśli gdzieś się opłaca odchudzić konstrukcję, to na pewno właśnie tutaj. Każdy kilogram mniej u podstawy ładunku liczy się jak cztery albo pięć zaoszczędzony na pierwszym stopniu. — Para analityków wstała i podeszła do ekranu. — Zaraz, a co to? — Mocowania głowic. Zostawili je takie same, jak były. Kołnierz, ale nie dla satelity. Wszystko jak w ruskich planach. — Zdumiony Scott pokręcił głową. — Myślisz, że chcą zastosować ten sam kołnierz do swoich ładunków? — Jeżeli nawet, po co im tyle niepotrzebnej masy przy samym szczycie pocisku? — Zupełnie, jakby im zależało na tym, żeby niczego nie zmieniać. — Właśnie. O co im chodzi?
Odbicia — Trzydzieści sekund! — ostrzegł pomocnik reżysera, kiedy ostatnia reklama zaczęła sycić wzrok niedzielnych telewidzów. Program publicystyczny tym razem dotyczył prawie w całości sytuacji w Rosji i w Europie, co Jackowi Ryanowi odpowiadało wręcz doskonale. — Jedyne pytanie, jakiego mi nie wolno zadać, brzmi tak: jak się czuje na stołku doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, skoro jako naród jesteśmy zupełnie bezpieczni? — Bob Holtzman roześmiał się z własnego dowcipu. — Też czuje się bezpiecznie — odburknął Jack, obrzucając wzrokiem trzy kamery. Czerwone światełka na razie nie zapalały się, i całe szczęście. — Skąd więc te długie godziny urzędowania? — zapytała Kris Hunter łagodnym głosem, kontrastującym z surowością jej urody. — Gdybym przestał pojawiać się w pracy, wszyscy by się zorientowali, że nie jestem im do niczego potrzebny — skłamał Jack, zmartwiony w duchu, że dziennikarze coś już zwąchali. Wyglądało na to, że jeszcze nie wiedzą o Indiach, ale wiedzą, że coś się święci. Niech ich szlag. Należało zrobić wszystko, żeby wyciszyć sprawę. W tym wypadku nacisk opinii publicznej mógł tylko skomplikować, a nie uprościć rozwój wypadków. — Cztery! Trzy! Dwa! Jazda! — Pomocnik reżysera wycelował palcem w prezentera, Edwarda Johnsona, słynną postać amerykańskiej telewizji. — Doktorze Ryan, jaki jest punkt widzenia Białego Domu w kwestii obecnej zmiany rządu w Japonii? — Cóż, zmiana wynika oczywiście z zatargów na tle wymiany handlowej z zagranicą. Nie znam się na tej problematyce, więc stwierdzę tylko, iż przetasowania są sprawą ściśle wewnętrzną, w której Japończycy świetnie sobie poradzą bez naszej pomocy — obwieścił Jack tonem zatroskanego polityka. Żeby wyćwiczyć u siebie ten ton, potrzebował dobrych kilku lekcji u specjalisty od gry aktorskiej. Chodziło głównie o to, aby mówić wolniej i wyraźniej niż zwykle. Kris Hunter nastawiła uszu. — Ale nie jest tajemnicą, że główny kandydat do fotela premiera to zaprzysięgły przeciwnik Stanów Zjednoczonych… — Unikałbym aż tak drastycznych sformułowań — przerwał jej Ryan z dobrotliwym uśmiechem. — Nie powie mi pan, że jego przemówienia i artykuły są pełne ciepłych uczuć dla nas.
— Może i nie. — Ryan zbył uwagę machnięciem ręki. — Istnieje jednak różnica między dysputą pomiędzy parą zaprzyjaźnionych krajów a parą przeciwników. Paradoksalnie, dyskusje między przyjaciółmi okazują się często ostrzejsze w tonie, niż te między wrogami… Nieźle, nieźle, Jack. — Czyli nie obawiacie się niczego złego? — Skądże znowu. — Ryan zaprzeczył nieznacznym ruchem głowy, świadomy, że im krótsza odpowiedź, tym mniejsze pole manewru mają dziennikarze. — Cóż, dziękujemy za udział w naszym programie, doktorze Ryan. — I mnie było jak zwykle bardzo miło. Ryan uśmiechał się, dopóki nie zgasło światełko ostatniej kamery, a potem powoli odliczył w myślach do dziesięciu. Odczekał jeszcze, aż dziennikarze odepną sobie mikrofony, uczynił to samo, wstał i ruszył w kąt studia telewizyjnego, gdzie można było wreszcie bezpiecznie porozmawiać. Bob Holtzman ruszył w ślad za Jackiem do charakteryzatorni. Kosmetyczki ulotniły się gdzieś, pewnie na kawę, więc Ryan sam pochwycił garść chusteczek higienicznych, a pudełko podał Holtzmanowi. Nad podświetlanym lustrem przybito kawał deski z wyciętym na niej napisem NIE PODAWAJ DALEJ. — A wiesz, co się tak naprawdę kryje za ruchem wyzwolenia kobiet? — zapytał Holtzman. — Wcale im nie chodziło o równe zarobki, biustonosze i resztę bzdur. — Zgoda — przytaknął Ryan. — Zbuntowały się, że muszą chodzić w makijażu. Dobrze nam teraz. Rany boskie, ja też nienawidzę tego gówna! — dodał, wycierając z czoła różowy puder. — Od razu się czuję jak tania kurwa. — U polityka to chyba normalne, prawda? — zapytała Kristyn Hunter, która także zaczęła borykać się z charakteryzacją, Jack roześmiał się. — Normalne, czy nie normalne, mogłaby sobie pani darować tę uwagę — zauważył i zastanowił się, jak jest naprawdę. Czy stał się politykiem? Ha, widocznie tak. Ale kiedy, gdzie? Jak to się stało? — Czemuś Jack, odwalił taki balet po moim ostatnim pytaniu? — zapytał Holtzman, — Jeżeli odebrałeś to jako balet, Bob, to sam już najlepiej wiesz, dlaczego. — Ryan wskazał dziennikarzowi napis nad lustrem i na wszelki wypadek postukał w deskę, by wszyscy zrozumieli, że cokolwiek powie, musi to zostać między nimi.
— Wiem, że kiedy upadł ich poprzedni gabinet, to my podsunęliśmy informacje o skandalu z łapówkami — ciągnął Holtzman. Jack obrzucił go niechętnym spojrzeniem, lecz nadal milczał. W tych okolicznościach nawet zwykła odmowa komentarza powiedziałaby dziennikarzom aż nadto. — Zrobił się skandal, więc Goto nie mógł zostać premierem, chociaż na niego wypadała kolej. Pamiętacie? — No, dobrze, więc znów ma teraz szansę. Opłacało mu się cierpliwie poczekać — zauważył Ryan. — O ile, oczywiście, uda mu się poskładać koalicję. — Niech mi pan nie robi wody z mózgu. — Hunter pochyliła się ku lustru, żeby otrzeć ostry nos z pudru. — Czytał pan przecież, co Goto opowiada prasie. Ja w każdym razie czytałam. Gabinet stworzy w biegu, a jakich argumentów użyje, to także wiadomo. — Słowa nic nie kosztują. Zwłaszcza politykierów — odezwał się Jack, błogo nieświadomy faktu, że i jego dałoby się teraz łatwo uznać za „politykiera”. — Moim zdaniem to tylko chwilowy wyskok Znam paru innych polityków, którzy po paru głębszych, przyciśnięci kryzysem, przemęczeni, wygadywali takie rzeczy, że… — Po paru głębszych albo po wizycie u gejsz — podsunęła Kris Hunter, która zdążyła już pozbyć się makijażu. Przysiadła na krawędzi toaletki i zapaliła papierosa. Dziennikarka ze starej szkoły. To znaczy ze Szkoły Dziennikarstwa przy Uniwersytecie Columbia. Trochę po pięćdziesiątce, szefowa działu zagranicznego „Chicago Tribune”. Głosem chrypliwym, jak to u palacza, dodała — Nie dalej jak dwa lata temu ta świnia próbowała się do mnie dobierać. Klął przy tym jak żołnierz piechoty morskiej, a to co proponował… No, nie wiedziałam, że tak można. Pan pewnie ma w teczce dane o jego intymnych upodobaniach, doktorze Ryan? — Nie, me, nie. Nigdy i nikomu nie mówimy, jakie dane posiadamy o zagranicznych dygnitarzach. Albo czy w ogóle posiadamy takie dane.. — Jack zamyślił się — Ale zaraz, jak to? Przecież facet nie mówi po angielsku? Przymknął oczy, próbując sobie przypomnieć, co teczka Goto mówiła na ten temat. — To pan mc nie wie? Mówi po angielsku, a jakże, jeśli mu tak pasuje. A kiedy nie pasuje, wtedy ani słówka. Miał wtedy ze sobą tłumaczkę. Na oko ze dwadzieścia siedem lat. Nawet się nie zarumieniła. — Hunter roześmiała się niewesoło. — Bo ja, owszem, zarumieniłam się. I co pan na to, doktorze Ryan? Ryan święcie wierzył informacjom, jakie trafiały do niego dzięki operacji DRZEWO
SANDAŁOWE lecz z drugiej strony miło mu było dowiedzieć się czegoś także z innego, zupełnie niezależnego źródła. — Pewnie lubi blondynki — odezwał się na odczepnego. — Na to wygląda. Podobno znalazł sobie nową. Słyszał pan? — Ostrożnie, Kris — wtrącił Holtzman. — Nie tylko Goto lubi się rozerwać. — Ale mało kto chce tak jak Goto pokazać, kto tu jest bardziej ważny. Słyszy się o nim takie rzeczy, że aż się wierzyć nie chce. — Kris Hunter zamilkła i ostrożnie dodała — Ale ja, na przykład, wierzę… — Coś takiego? — zdziwił się niewinnie Ryan — Czyżby kobieca intuicja? — Niech pan sobie nie używa na kobietach — przestrzegła go Kris Hunter, chyba trochę zbyt ostro jak na ogólny ton ich rozmowy. Ryan również nie miał dłużej ochoty na żarty. — Nie używam sobie. Przekonałem się po prostu, że moja żona dużo lepiej ode mnie wyczuwa, co siedzi w ludziach. Może po prostu dlatego, że jest lekarzem. Chodziło mi tylko o to, zgoda? — Panie Ryan, pan coś wie i ja coś wiem. I wiem, że pan wie. Dowiedziałam się ostatnio, że FBI rozpytuje się o coś dyskretnie w okolicach Seattle. — Naprawdę? Kris Hunter nie dawała się jednak zbić z tropu. — Takich spraw nie da się utrzymać w tajemnicy, przynajmniej nie przed kimś, kto jak ja ma w FBI starych znajomych. I nie wtedy, kiedy zaginiona dziewczyna to córka kapitana policji, którego sąsiad kieruje biurem FBI w Seattle. Mam mówić dalej? — Czemu w takim razie jeszcze nie puściła pani tego w obieg? — Zaraz panu wytłumaczę, dlaczego. — Zielone oczy Kris Hunter próbowały spopielić Ryana. — Dlatego, że ja sama też coś wiem o tych sprawach. Wiem, bo mnie ktoś zgwałcił, kiedy byłam na studiach. Bez żartów. Zdążyłam już wtedy pożegnać się z życiem. Takich sytuacji się nie zapomina. Wiem, że jeśli prasa zwyczajnie, po swojemu, narobi rabanu, niedługo może się okazać że i ta dziewczyna, i reszta takich jak one, nie żyją. Z gwałtu można wyjść z życiem, ale nie z takich uwikłań jak tamte. — Dziękuję — mruknął tylko Ryan, ale z jego twarzy dało się wyczytać dużo więcej. Kris Hunter zorientowała się, że Ryan naprawdę ją rozumie. I rozumie, jak trudno jest to
wszystko rozplatać. — W dodatku zanosi się, że Goto stanie teraz na czele japońskiego rządu — podjęła wątek Kris Hunter z jeszcze bardziej zaciętą miną — Goto nas nienawidzi, niech pan to sobie zapamięta, doktorze Ryan. Kiedy na przykład przeprowadzałam z nim wywiad, było jasne, że nie widzi we mnie ładnej kobiety, tylko symbol. Jasne włosy, niebieskie oczy, przedmiot, coś, co da się zgwałcić. Goto lubi męczyć ludzi. Szkoda, że pan go nie zna, zapamiętałby pan jego wzrok do końca życia. Taki sam wzrok, jak tego gwałciciela… Nie spodziewajmy się po nim niczego dobrego. Może pan przekazać to ode mnie prezydentowi. — Zrobię to — odrzekł Ryan, ruszając do drzwi. Na dworze czekał służbowy samochód z Białego Domu.. Kiedy jechali ku obwodnicy, Jack miał wreszcie czas zastanowić się nad tym, czego się dowiedział. — Nawet pana nie maglowali — skomentował nagranie agent Tajnej Służby. — Co najwyżej później, w garderobie. — Pan od jak dawna w tym fachu? — Czternaście lat. Ciekawych lat — dodał agent Paul Robberton, który ze swojego miejsca obok kierowcy przyglądał się sąsiednim autom. Kierowca był zwykłym pracownikiem administracji rządowej, lecz Ryanowi jako współpracownikowi prezydenta przysługiwał teraz także ochroniarz. — Chyba nie spędził ich pan za biurkiem? — Zajmowałem się fałszerstwami. Ani razu nie musiałem sięgać po broń. Ani razu. A rozgryzłem kilka sporych afer, owszem. — Umie pan wyczytać, co siedzi w człowieku? Robberton roześmiał się, słysząc te słowa. — Do takiej służby nie przyjmują ludzi, którzy tego nie potrafią. Słowo daję. — W takim razie niech mi pan powie, co pan wyczytał w Kris Hunter. — Inteligentna i twarda. Przede wszystkim twarda. Nie skłamała panu, rzeczywiście na studiach napadł ją i zgwałcił jakiś zboczeniec, jako którąś ofiarę z kolei. Hunter musiała potem składać zeznania, żeby utrupić klienta, ale wie pan, jak to bywało w tamtych czasach . Sądy nie bardzo przejmowały się gwałtami. Zaraz zaczynały się pytania, a może to pani go sprowokowała, a może to pani wina, te sprawy. Ponure, niech pan sam powie. Ale Hunter się nie złamała, zeznała wszystko, co trzeba. Miś wylądował w pudle i niedługo potem zabili go. Podskoczył jakiemuś klientowi z dożywociem za napad rabunkowy, i po zawodach. Szkoda, co? — dorzucił
Robberton sarkastycznym tonem. — Chce pan powiedzieć, że Hunter nie plecie byle czego? — Pewnie, że nie. Nadawałaby się jak nic do policji. Na pewno niezła z niej dziennikarka. — Nazbierała trochę tych informacji — przyznał mrukliwie Ryan, świadomy, że choć Kris Hunter nie wie wszystkiego i może czasem fantazjować, na pewno korzysta z niezłych źródeł wiadomości. Patrząc na umykający krajobraz, Jack usiłował złożyć niekompletną łamigłówkę w sensowną całość. — Dokąd jechać? — zapytał kierowca. — Do nas — poprosił Ryan i uśmiechnął się na widok zaskoczonej miny Robbertona. W tym wypadku „do nas” nie oznaczało wcale, że Ryan chce jechać do domu. — Albo nie. Sekundę. Ryan podniósł słuchawkę samochodowego telefonu. Na szczęście znał potrzebny mu numer na pamięć. *** — Słucham? — To ty, Ed? Mówi Jack Ryan. Macie chwilę czasu? — Podobno niedziela to dzień wolny, Jack. Po południu chciałem oglądać mecz. — Mam sprawę na dziesięć minut. — Niech ci będzie. — Ed Foley odwiesił słuchawkę i, krzywiąc się, oznajmił żonie: — Zaraz tu będzie Jack Ryan. Niedziela była jedynym dniem, kiedy Foleyowie mogli pospać trochę dłużej. Mary Pat była jeszcze w szlafroku. Bez słowa odłożyła płachtę niedzielnej gazety i poszła do łazienki, żeby się uczesać. Kwadrans później rozległo się pukanie do drzwi. — Odwalasz nadgodziny? — zapytał Ryana Ed. Robberton wszedł do domu w ślad za przełożonym. — Nagrywałem dyskusję telewizyjną. — Jack spojrzał na zegarek. — Puszczają za jakieś dwadzieścia minut, możecie sobie obejrzeć. — Co nowego? — zapytała Mary Pat. Wyglądała już trochę lepiej, to znaczy nie gorzej niż normalne Amerykanki w niedzielny poranek.
— Praca, praca, praca — uprzedził odpowiedź Jacka Ed Foley i poprowadził wszystkich do sali pingpongowej w piwnicy. — DRZEWO SANDAŁOWE — oznajmił Jack, kiedy usiedli. Nareszcie mógł mówić bez obawy spokojnie. Specjaliści co tydzień sprawdzali, czy w domu Foleyów nie założono podsłuchów. — Czy Clark i Chavez dostali już polecenie, żeby wydostać stamtąd dziewczynę? — Nikt się z tym do nas oficjalnie nie zwracał — przypomniał mu Ed Foley. — Zasadniczo wszystko przygotowane, ale… — W takim razie wydaję wam to polecenie. Oficjalnie. Zabierzcie dziewczynę z Japonii. — Chcesz nam coś powiedzieć w związku z tym? — spytała Jacka Mary Pat. — Sprawa nie leżała mi od samego początku. Może przyda się pokazać temu alfonsowi, że co za dużo, to niezdrowo. Sytuacja jest taka, że powinien nas posłuchać. — Zgoda. Ja też czytałem dzisiejszą gazetę — przytaknął Ed Foley. — Z tym, że nie tylko Goto się tak stawia. My też ostatnio wylewamy na Japonię same pomyje. — Siadaj, siadaj, Jack — powstrzymała Ryana Mary Pat. — Dokąd lecisz, nie napijesz się z nami kawy? — Nie, dzięki, MP. — Ryan mimo wszystko przysiadł na sfatygowanej kanapie. — Coś mi w tej chwili przyszło do głowy. Nasz przyjaciel Goto może być trochę stuknięty. — Ma swoje dziwactwa — zgodził się z tą oceną Ed. — Niezbyt rozgarnięty, a to, co opowiada… Nawet biorąc poprawkę na ich słownictwo polityczne i patos, pomysłów w tym ani śladu. Sam się dziwię, że chcą mu dać porządzić. — Czemu to takie dziwne? — zapytał Jack. Wszystkie dokumenty na temat Goto, jakie przygotował mu Departament Stanu, były pełne komplementów i eufemizmów. Chodziło bądź co bądź o zagranicznego dygnitarza. — Czemu? Po pierwsze, już mówiłem, że ten Goto nie nadaje się na laureata Nobla z fizyki. Słabe wykształcenie, facet po prostu wspiął się po szczebelkach jak większość polityków. Aparatczyk, jak to mówią w Moskwie. Przy okazji musiał się na pewno podlizywać niejednemu dobroczyńcy… — I żeby to sobie jakoś powetować, lubi męczyć kobiety — przerwała MP. — Nie on jeden, ale nawet na tamtym tle Goto bije rekordy. Nasz chłopak, ten Nomuri, przysłał nam okropnie szczegółowy raport w tej sprawie. Mary Pat widziała, że bardziej doświadczony agent pominąłby większość informacji.
Trudno, w pierwszej misji agenci często zachowują się, jak gdyby pisali powieść. Najlepszy dowód, że szpiedzy też się nudzą. — Po tej stronie Pacyfiku taki Goto nie wygrałby w wyborach na miejskiego hycla — zauważył jeszcze Ed. Jack Ryan rozważył w myślach te słowa. Czyżby? Skąd w takim razie wziął się w Waszyngtonie niejaki Ed Kealty? Informacje były jednak ciekawe i w sprzyjających okolicznościach mogły się władzom Ameryki bardzo przydać. Może podczas pierwszego spotkania na szczycie, jeśli Japończycy zaczną się stawiać? Durling mógłby na to przekazać Goto dyskretne pozdrowienia od jego dawnej białej przyjaciółki i napomknąć, że przykro by mu było patrzeć, jak psują się tak dawniej ożywione i serdeczne stosunki japońsko-amerykańskie… — Co tam słychać z OSTEM? Mary Pat machinalnie ułożyła w rządku na telewizorze kasety z grami Nintendo. Piwnica była ulubionym miejscem zabaw dzieci Foleyów. — Dwóch ludzi wypadło. Pierwszy przeszedł na emeryturę, a drugi jest za granicą. W Malezji, o ile pamiętam. Z pozostałymi nawiązaliśmy kontakt i jeśli zajdzie taka potrzeba… — Doskonale. Zastanówmy się od razu, o co warto by ich poprosić. — Ale dlaczego? — powstrzymała Ryana Mary Pat. — Nie mam nic przeciwko temu, ale wytłumacz mi, skąd ten pośpiech? — Przydusiliśmy Japończyków do muru. Niepotrzebnie. Powiedziałem prezydentowi, jakie jest moje zdanie na ten temat, ale on ma swoje powody. Polityka, i tak dalej. Nie ma się co łudzić, będzie przyduszał dalej. Te nasze nowe przepisy odbiją się fatalnie na stanie japońskiej gospodarki, to oczywiste. Co gorsza ich nowy premier naprawdę nas nie cierpi. Jeśli Japonia spróbuje się odegrać, wolałbym wiedzieć o tym z góry, po prostu. — W jaki sposób mogliby się odegrać? Jakim cudem? — Ed Foley przysiadł na ulubionym fotelu swojego syna. — Mnie się pytasz? Nie wiem, ale chciałbym się dowiedzieć Dajcie mi parę dni, żebym się mógł zorientować, za co mamy się brać w pierwszym rzędzie… Zaraz, zaraz… Jakie tam parę dni, co ja plotę. Przecież muszę się przygotować do wizyty w Moskwie. — My też nie załatwimy wszystkiego od razu. Tymczasem możemy podesłać chłopakom środki łączności i resztę zabawek. — Podeślijcie, jasne — zgodził się Jack. — Niech wiedzą, że znów muszą trochę poszpiegować.
— Potrzeba nam do tego zgoda prezydenta — przestrzegł Ed Foley. Bądź co bądź chodziło o uaktywnienie siatki szpiegowskiej w zaprzyjaźnionym kraju. — Poproszę go przy najbliższej okazji. — Ryan miał pewność, że Durling nie wyrazi sprzeciwu. — Aha, i jak się tylko da najprędzej wydostańcie stamtąd dziewczynę. — Gdzie mamy ją przesłuchać? — zapytała Mary Pat. — Aha, a skoro już o niej mowa, co mamy robić, jeśli nie będzie chciała wyjechać? Mamy ją porwać, czy jak? Jack zmarszczył czoło. — No, nie, bez głupich pomysłów. Ostrożnie. Czy ja mam uczyć Clarka i Chaveza, jak się to robi? — Clarka nie musisz uczyć, to na pewno — zgodziła się z Ryanem Mary Pat, która mimo upływu lat pamiętała lekcję, której jej i mężowi udzielił Clark podczas szkolenia w Zagrodzie: gdziekolwiek się znajdujesz, jesteś na terenie przeciwnika. Zawsze. Ciekawe, swoją drogą, gdzie i kiedy Clark posiadł tę życiową mądrość? *** Clark zżymał się, że demonstranci zamiast urządzać sobie demonstrację powinni o tej porze być w pracy, lecz po cichu zdawał sobie sprawę, iż tłum naprawdę w tej chwili pracuje. Clark naoglądał się w życiu dosyć demonstracji, by wiedzieć, które wyglądają na inscenizowane. Większość, niezależnie od kraju, w którym się odbywały, miała na celu potępienie Stanów Zjednoczonych. Najgorsze były te w Iranie, chyba dlatego, że w rękach ludzi skandujących „śmierć Ameryce!” znajdowało się kilkudziesięciu amerykańskich zakładników. Clark przebywał wtedy w Teheranie, przygotowując grunt pod akcję ratunkową, nieudaną, jak się później okazało. Tygodnie w Teheranie stanowiły dla Clarka najbardziej przygnębiający okres w całej karierze. Zapamiętał na zawsze tamtą klęskę i swoją własną dosyć dramatyczną ucieczkę przez granicę. W amerykańskiej ambasadzie nie przejmowano się manifestacją ani trochę. Nie pierwszyzna, choć, oczywiście, ambasador zakazał personelowi opuszczania budynku, monumentalnej budowli naprzeciwko hotelu „Ocura”, której architekt czerpał natchnienie jednocześnie z prac Franka Lloyda Wrighta i z bunkrów Linii Zygfryda. Czym się jednak przejmować, gdy rzecz ma miejsce w cywilizowanym kraju? Tokijska policja rozstawiła wokół ogrodzenia dodatkowe pododdziały. Prócz tego, chociaż niektórzy demonstranci wyglądali groźnie, wcale się nie kwapili do tego, by atakować policjantów z grup specjalnych. Nie ulegało jednak wątpliwości, że uliczny tłum to nie studenci i nie zwolniona na tę okazję z lekcji dziatwa
szkolna. Ciekawe, że telewizja i prasa zapominają zwykle podać, jak często demonstracje w wykonaniu studentów zbiegają się w czasie z końcem semestru i wakacjami, i to na całym świecie. Tym razem jednak większość manifestantów miała około trzydziestu lat, więc skandowanie szło opornie. Niewiele widziało się też zaciętych, złych min, przeciwnie, dominował wyraz zakłopotania, jak gdyby ludziom było głupio, że znaleźli się na placu. Tak przynajmniej oceniał to Chavez, pstrykając zdjęcia. Tłum był jednak pokaźny i czuło się w nim złość. Manifestanci w oczywisty sposób chcieli znaleźć winnego, albo winnych. Jak zwykle, chodziło o to, by przekonać samych siebie, że wszystkiemu zawinił kto inny, tajemniczy „oni”, ci sami, którzy zawsze brużdżą i przeszkadzają. Tego stanu ducha także nie wymyślili Japończycy. Iście japońska była w manifestacji tylko jej organizacja. Demonstranci przybyli na plac w zorganizowanych grupach, każda z kierownikiem i transparentem. Większość grup przyjechała kolejką dojazdową albo autokarami i doszła na plac pieszo. Clark zastanawiał się chwilkę nad kwestią techniczną, czyli nad tym, kto konkretnie wynajął autokary. I kto przygotował transparenty? Clark zorientował się dopiero po chwili, że wypisane po angielsku hasła brzmią jakoś mało naiwnie. Japończycy uczyli się angielskiego w szkole, lecz nie wyjaśniało to, dlaczego na transparentach nie ma ani jednego błędu gramatycznego, ani jednego przekręconego zwrotu. I to w kraju, w którym nie należały wcale do rzadkości koszulki z anglojęzycznymi nadrukami w stylu PEPSI PIJE ZIMNA i innymi dosłownymi tłumaczeniami z japońskiego. A tu, proszę, zgadza się każda sylaba, zupełnie jak gdyby demonstrowano pod Białym Domem. Ciekawe, ciekawe. Clark postanowił się o wszystko rozpytać. Bądź co bądź był tutaj dziennikarzem. — Przepraszam — zaczął, trącając w ramię starszego wiekiem demonstranta. — Tak? — Mężczyzna odwrócił się, zaskoczony gestem. Okazało się, że ma na sobie porządny ciemny garnitur i śnieżnobiałą koszulę z krawatem. Minę miał także bardzo zwyczajną, bez śladu złości czy podniecenia. — O co chodzi? — Jestem dziennikarzem. Z Rosji. Pracuję dla agencji prasowej Interfax — wyjaśnił Clark i pokazał legitymację prasową z odpowiednim rosyjskim tekstem. — Och — Japończyk uśmiechnął się i uprzejmie skłonił głowę. Clark uczynił to samo, zyskując w oczach rozmówcy za dobre maniery. — Czy nie będzie nietaktem, jeśli zadam panu kilka pytań? — Ależ proszę pytać — uspokoił Clarka rozmówca, wyraźnie uradowany, że nie musi już
skandować haseł. Okazało się, że ma trzydzieści siedem lat, jest żonaty i ma jedno dziecko. Pracował do tej pory w zakładach samochodowych, ale niedawno go zwolniono, podobno czasowo. Japończyk miał wielkie pretensje do Ameryki — ale nie do Rosji, o czym pośpiesznie zapewnił Clarka. Clark podziękował i schował notes, przy okazji notując w pamięci, że rozmówca jest wyraźnie zawstydzony całą sytuacją. — No i co tam? — zapytał szeptem Chavez, kryjąc twarz za aparatem fotograficznym. — Pa russki! — przykazał mu ostrym tonem Clark. — Kanieczno, nie pa kitajski! — odwzajemnił się Chavez. — Idziemy! — „Iwan Siergiejewicz” ruszył prosto w najgęstszą ciżbę. Nadal czuł, że coś jest tutaj nie tak, ale co? Dopiero po kilkunastu krokach Clark zrozumiał, co go tak męczy. Okazało się, że wszyscy demonstranci na obrzeżu tłumu należą do służb nadzoru. Za to im głębiej, tym więcej widziało się zwykłych robotników. Inny był też nastrój i chociaż Clark z miejsca zaczął wołać, że jest z Rosji, nie rozwiało to do końca podejrzliwości, z jaką na nich patrzono. Również odpowiedzi na zadawane pytania były mniej oględne niż te poprzednie. Wkrótce demonstracja ruszyła na dany znak w inne miejsce, przenosząc się w pobliże podium z mikrofonem. Dopiero wówczas nastrój zmienił się do reszty. Hiroszi Goto odwlekał swoje przybycie, denerwując nawet ludzi ćwiczonych od dzieciństwa w cnocie cierpliwości. Podszedł do mikrofonu z powagą i ukłonił się pod adresem swej świty, zebranej z tyłu podium. Wokół czekali już operatorzy kamer telewizyjnych. Szło teraz tylko o to, by zbić manifestantów w jednolitą, zwartą masę. Goto zwlekał jednak w dalszym ciągu, a ludzie cisnęli się coraz bardziej, źli i podenerwowani. Clark czuł teraz wyraźnie niezwykłość sytuacji. Być może musiało tak być? Japończycy byli członkami społeczeństwa tak uporządkowanego, że mogli się wydawać rodem z innej planety. Uprzejmość tutejszych ludzi zupełnie nie pasowała do podejrzliwości, z jaką traktowali cudzoziemców. Clark zaczął się w pewnej chwili naprawdę bać: najpierw tylko trochę, jak gdyby usłyszał ostrzegawczy szept, który podpowiadał, że robi się gorąco, i to pomimo faktu, że z pozoru nie działo się nic nadzwyczajnego. Ot, jeszcze jeden polityk wygłasza mowę do japońskiego ludu. Ktoś, kto omal nie stracił życia w Wietnamie, a potem wielokrotnie ryzykował w innych krajach, i kto znów znalazł się daleko od domu, powinien był wyczuć od razu, o co chodzi, lecz tym razem wiek i doświadczenie Clarka obracały się przeciwko niemu. Wielkie rzeczy! Nawet rozjuszeni robotnicy w środku tłumu nie byli wcale tacy źli. Co, mają się cieszyć,
że znaleźli się za bramą, że stracili robotę? Każdy by się złościł. Goto upił łyk wody i gestem zachęcił zebranych, by skupili się jeszcze ciaśniej wokół podium. Im dłużej Clark rozglądał się wokół siebie, tym wyraźniej wydawało mu się, że słyszy ostrzegawczy szept. Ilu ludzi zgromadziła manifestacja? Dziesięć, piętnaście tysięcy? Wszyscy przycichli nagle, jak na rozkaz. A może ktoś wydał ten rozkaz? Clark znowu się rozejrzał i dostrzegł coś, co przedtem uszło jego uwagi. Ci na samym skraju zgromadzenia mieli na rękawach marynarek opaski. Garnitury! Clark omal nie zaklął, zły, że zapomniał, jak ubierają się japońscy brygadziści. Zwyczajni robotnicy odruchowo podporządkowywali się każdemu, kto wyglądał i zachowywał się jak nadzorca przy taśmie. Ludzie z opaskami zachęcali, by zbić się jeszcze ciaśniej, w jedną ludzką masę. Goto zaczął przemówienie niezbyt głośno. W tłumie zrobiło się naraz bardzo cicho. Wszyscy nastawili uszu. Obaj agenci CIA żałowali, że mieli tak mało czasu, żeby popracować nad japońskim. Ding rozumiał chyba więcej od Clarka, bo z pewną siebie miną rozglądał się i zmieniał obiektywy. Po chwili odezwał się szeptem do Clarka, oczywiście, już po rosyjsku: — Dlaczego oni wszyscy są tacy sztywni? Kiedy Goto przemawiał, Clark, który rozumiał tylko piąte przez dziesiąte, patrzył na reakcje publiczności. Najpierw nic, znów nic… Ogólny ryk entuzjazmu, jaki wydobył się nagle z tysięcy gardeł, zaskoczył go zupełnie. W tłumie było tak ciasno, że trudno było nawet bić brawo. Jak tam Goto? Nie widać, za daleko. Clark sięgnął do torby Chaveza i podniósł do oczu aparat z teleobiektywem. Teraz widział wyraźnie, jak Goto cieszy się z wiwatów i czeka, aż ucichną, by podjąć wątek. Ho, ho. Wiemy, jak rozmawiać z prostym człowiekiem, co? Clark zdawał sobie sprawę, że chociaż politycy skrzętnie to ukrywają, wypatrują entuzjazmu słuchaczy z jeszcze większą łapczywością niż aktorzy przed kamerami. Goto mówił teraz dużo głośniej i bardziej gestykulował. Zaledwie dziesięć czy piętnaście tysięcy słuchaczy? Dla Clarka nie ulegało wątpliwości, że dla Goto manifestacja jest tylko próbą generalną. Clark jeszcze nigdy w życiu nie czuł się bardziej na widoku niż teraz. W innych częściach świata — w ZSRR, w Iranie czy na ulicach Berlina — łatwiej mu było wmieszać się w tłum i zniknąć. A tu? Co gorsza nie rozumiał nic z tego, co mówił Goto. Goto jeszcze bardziej podniósł głos i w pewnej chwili palnął pięścią w mównicę.
Demonstranci zanieśli się krzykiem. Goto mówił coraz prędzej, chciwie obserwując, jak ludzie cisną się ku niemu, by nie uronić ani słowa. Polityk nie uśmiechał się już, tylko rozglądał po placu, wodząc spojrzeniem ponad morzem głów. Co pewien czas zatrzymywał spojrzenie na pojedynczych osobach, pewnie po to, by sprawdzić ich reakcję. Widać było, jak bardzo cieszy go to, co ujrzał. Zdobył zaufanie i posłuch do tego stopnia, że kiedy zawieszał głos, ludzie przestawali oddychać. Clark wycelował teleobiektywem w tłum, czując falowanie ludzkiej masy. Goto bawił się tym wszystkim. Na pewno. A nadzorcy z opaskami? Clark znów wycelował teleobiektywem w bok, szukając ich twarzy. Nadzorcy nie przejmowali się już porządkiem: oni także chłonęli każde słowo. Clark przeklinał swój brak znajomości japońskiego. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to, co widzi może być dużo ważniejsze od tego, co słyszy. Następny zbiorowy okrzyk był nie tylko głośny, lecz także pełen furii. A z twarzy… Ze wszystkich twarzy biło coś, co przypominało natchnienie. Goto mógł teraz z tymi ludźmi zrobić, co tylko chciał i poprowadzić ich za sobą na koniec świata. John dotknął ramienia Dinga. — Zwiewajmy stąd. — Czemu? — Bo może być niebezpiecznie — wyjaśnił Clark. Odpowiedziało mu zdumione spojrzenie. — Nan ja? — zapytał po japońsku Chavez i uśmiechnął się szelmowsko zza aparatu. — Odwróć się i przyjrzyj się dobrze gliniarzom — polecił mu „Klierk”. Ding uczynił to i natychmiast pojął, o co chodzi. Japońska policja zwykle wzbudzała respekt już samym wyglądem. W dawnych czasach podobną pewność siebie musieli okazywać samuraje. Policjanci byli nieodmiennie uprzejmi i mili, lecz dawali zarazem do zrozumienia, że lepiej nie wchodzić im w drogę. Ich mundury były czyściuteńkie i odprasowane nie gorzej niż mundury żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej, strzegących wejść do ambasad. Pistolety u pasów były na dobrą sprawę zbędnym dodatkiem, albo oznaką statusu. Tym razem jednak policjanci mieli spłoszone miny. Przestępowali z nogi na nogę i popatrywali na siebie albo ocierali spocone dłonie o nogawki granatowych spodni. Oni także wyczuwali, co się święci. Część z nich wsłuchiwała się w przemowę Goto, ale i wśród tej grupy miny były nietęgie. Jeśli to, co się działo, potrafiło zaniepokoić tak zwykle dziarskich policjantów, sprawy musiały zajść
bardzo daleko. — Za mną. — Clark rozejrzał się po fasadach wokół placu i ruszył w stronę niewielkiego sklepu z odzieżą męską. Obaj agenci CIA przystanęli przy samym wejściu. Poza nimi na chodniku nie było nikogo, bo przypadkowi przechodnie zmieszali się z tłumem manifestantów, a i policjanci woleli rozstawić się kordonem wokół podium. Clark i Chavez nie mieli się jak schować. Żaden z nich nie był przyzwyczajony to takiej sytuacji. — Czujesz sprawę? — zagadnął Clark, po angielsku, co zdumiało Chaveza. — Owinął ich sobie wokół palca, co? — i po namyśle Ding dodał: — Racja, panie C. Trochę gorąco. Goto podniósł głos jeszcze bardziej. Głośniki powtarzały jego skrzekliwe, prędkie słowa i niosły je do najdalszych zakątków placu. Tłum reagował zgodnie z oczekiwaniami, jak każdy porządny tłum. — Widziałeś kiedyś coś takiego? — Sytuacja rzeczywiście nie przypominała ich niedawnej akcji w Rumunii. — Owszem, widziałem. W Teheranie, w 1979 roku. — Siusiałem jeszcze wtedy w majtki. — A ja robiłem w gacie — pocieszył Chaveza Clark, przypominając sobie dawne czasy. Goto wymachiwał teraz rękami jak opętany. Gdzie się podział powściągliwy polityk, który rozpoczynał przemówienie? Przed pól godziną Goto cicho i wyraźnie cedził każde słowo, lecz ponieważ eksperyment udał się nad podziw, teraz nie musiał się już krępować. Na zakończenie mowy Goto wyrzucił ramiona do góry, w geście o tyle agresywnym, że obie dłonie miał zaciśnięte w pięści. Stojący kilka metrów obok policjant odwrócił się i zmierzył Clarka i Chaveza przeciągłym spojrzeniem. Jego minę można było odczytać na kilka sposobów. — Lepiej chodźmy obejrzeć sobie marynarki. — Dla mnie rozmiar trzydzieści sześć — odparł beztrosko Chavez, odkładając aparat i obiektywy z powrotem do torby. Sklepik okazał się zupełnie niezły. Znalazło się nawet kilka garniturów w rozmiarze, którego szukał Ding. Obaj agenci dla zabicia czasu zajęli się zakupami. Sprzedawca znał się na rzeczy i był uprzedzająco grzeczny. Pod namową Clarka Chavez kupił w końcu garnitur, który doskonale na nim leżał, był ciemnopopielaty, bardzo zwyczajny i zatrważająco drogi. Identyczne garnitury nosiły tysiące japońskich urzędników. Przed sklepem Clark i Chavez przekonali się, że
plac opustoszał. Grupka robotników rozbierała podium, a ekipy telewizyjne demontowały stojaki z reflektorami. Wszystko wyglądało normalnie, choć pod jednym z drzew gromadka policjantów krzątała się wokół trójki zatrzymanych — jak się okazało, chodziło o amerykańską ekipę telewizyjną. Jeden z Amerykanów przyciskał do twarzy zakrwawioną chusteczkę. Clark nie chciał podchodzić bliżej. Przy okazji spostrzegł, że plac jest zadziwiająco czysty. Tylko na odległym skraju jeździła jeszcze zamiatarka służb miejskich. Manifestację zaplanowano więc w najdrobniejszym szczególe. Więc był równie spontaniczny jak finały amerykańskiego Superpucharu, z tą różnicą, że Goto okazał się jeszcze lepszym graczem niż futboliści. — Co o tym wszystkim myślisz? — zagadnął Clark, kiedy szli do hotelu. Ulica znów roiła się od ludzi. — Nie wiem, ty się znasz na tych sprawach lepiej ode… — Bez takiego pieprzenia, panie magistrze! Jak się, kurwa, o coś pytam, masz mi, kurwa, odpowiedzieć! Chavez prawie stanął jak wryty, nie dlatego, że się obraził, lecz z tej przyczyny, że wybuch Clarka przyszedł zupełnie niespodziewanie. Więc i Clark potrafi się czymś zdenerwować? Odpowiedź Dinga była więc precyzyjna i chłodna: — Wydaje mi się, że trafiliśmy na ważny moment. Goto próbował sobie podporządkować ten tłum. W zeszłym roku pokazywali nam na wykładach film na ten temat, zresztą hitlerowski. Klasyczne studium publicznej demagogii. Reżyserem była kobieta, coś jak… — Leni Riefenstahl, owszem. A film nazywał się „Triumf woli” — przypomniał sobie Clark. — Rzeczywiście, klasyka gatunku. Ale, ale… Przydałoby się zaprowadzić cię do fryzjera. — Że co? *** Szkolenie naprawdę się opłaciło. Nawet bez rozglądania się major Sato wiedział, że po zwolnieniu hamulców czwórka F-15 Eagle rusza po gładzi pasa startowego bazy w Misawa w idealnych odstępach. W ciągu ostatniego roku każdy z pilotów wylatał ponad trzysta godzin, z czego sto godzin tylko w czasie ubiegłych dwóch miesięcy. Piloci mogli teraz startować skrzydło w skrzydło z precyzją, jakiej mógł im pozazdrościć najlepszy zespół akrobacji powietrznej. Z tą jednak różnicą, że piloci Sato nie wchodzili w skład japońskiego odpowiednika „Błękitnych Aniołów”. Służyli po prostu w 3. Pułku Lotnictwa. Zanim Sato poderwał maszynę do góry, musiał, oczywiście, sprawdzić własną prędkość na wyświetlaczu systemu HUD. Podwozie
schowało się posłusznie. Sato nie musiał patrzeć w bok, by wiedzieć, że jego skrzydłowy leci w odległości zaledwie czterech metrów, skrzydło w skrzydło. Niebezpiecznie, ale tylko w ten sposób piloci uczą się ufać sobie nawzajem. Brawura imponowała także mechanikom z obsługi naziemnej i przypadkowym gapiom w samochodach na pobliskiej autostradzie. Na pułapie trzystu metrów, że schowanym podwoziem i klapami, Sato przyśpieszył do sześciuset kilometrów na godzinę i obejrzał się nareszcie za siebie. Dzień był jasny i bez mgiełki, wilgotność powietrza minimalna, a słońce późnego popołudnia oświetlało jasno cały pejzaż. Od północy Sato widział teraz skrajną wyspę Archipelagu Kurylskiego, wydartą Japonii przez Rosjan w 1945 roku. Wyspa była równie górzysta jak Hokkaido, i równie japońska. Ale powoli, spokojnie. Sato nie niecierpliwił się. Przyjdzie pora i na Kuryle. — W prawo — polecił przez radio, nadając kluczowi nowy kurs, zero pięć pięć. Maszyny nadal wspinały się w górę, bez pośpiechu, by zaoszczędzić paliwa przed ćwiczeniami. Patrząc na F-15 trudno wręcz było uwierzyć, że konstrukcja liczy sobie prawie trzydzieści lat. Z pierwszych Eagle pozostała jednak tylko sylwetka i zamysł, bo od czasów, kiedy z desek projektantów w zakładach McDonnell-Douglas zeszły pierwsze rysunki, maszynę ulepszono na setki rozmaitych sposobów. W samolocie majora Sato nawet silniki były japońskiej produkcji, nie mówiąc już o elektronice. W powietrzu był tłok, bo korytarzem powietrznym szedł w obie strony długi sznur maszyn pasażerskich. Turyści i biznesmeni lecieli do Ameryki Północnej albo wracali stamtąd do Japonii. Korytarz przebiegał wzdłuż Wysp Kurylskich, omijał Kamczatkę i zakręcał w stronę Aleutów. Sato mógł się napawać tym widokiem zza sterów myśliwca. Trudno o lepszy, bardziej namacalny dowód ważności i potęgi Japonii. Niskie słońce odbijało się w aluminiowym usterzeniu maszyn pasażerskich. Z pułapu jedenastu kilometrów sznur liniowców pasażerskich przypominał najbardziej kolejkę samochodów w korku na autostradzie. Długie smugi kondensacyjne z odrzutowych silników wydawały się ciągnąć w nieskończoność, daleko poza horyzont. Pora wziąć się do zadania. Klucz czterech maszyn rozbił się na dwie pary, z których jedna skierowała się na lewo, a druga na prawo od korytarza powietrznego. Tego wieczoru ćwiczenie było dosyć proste, choć oczywiście nie mniej przez to ważne. Sto pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód szedł za myśliwcami samolot wczesnego ostrzegania, patrolujący nie opodal północnego cypla wyspy Honsiu. Ze swoją wielką, obrotową anteną na kadłubie, AWACS
przypominał amerykańskie E-3A, choć do jego konstrukcji posłużył dwusilnikowy pasażerski Boeing 767, a nie dużo starszy typ 707. Podobnie jak japońska wersja F-15J stanowiła udoskonalony model myśliwca amerykańskiego, także E-767 był japońską odpowiedzią na wynalazek rodem z USA. Przepatrując horyzont, Sato nie mógł się nadziwić naiwności Amerykanów. Kto to widział, dokonać tylu wynalazków i oddać je obcym, za bezcen. Swoją drogą, dokładnie tak samo postępowali Amerykanie z wynalazkami z Rosji: zapoznawali się z nimi i udoskonalali na własne potrzeby. Dlaczego nie przyszło im do głowy, że ktoś potraktuje ich z kolei w identyczny sposób? System radarowy na E-767 nie miał sobie równych. W gruncie rzeczy był tak doskonały, że można było wyłączyć radar pokładowy F-15. Koncepcja ogólna systemu była prosta, za to wykonanie morderczo drobiazgowe. Myśliwce musiały znać swoją dokładną pozycję, w trzech wymiarach, podobnie jak towarzysząca im z oddali maszyna wczesnego ostrzegania. Wiązki fal radarowych z 767 rozchodziły się w precyzyjnie odmierzonych odstępach czasu. Reszta była kwestią matematyki. Znając własną pozycję i pozycję nadajnika z 767, piloci maszyn myśliwskich potrafili na podstawie odbieranego odbicia fal radarowych dowiedzieć się całej reszty, w sposób bierny, bez potrzeby włączania własnej aparatury pokładowej, a więc i bez odsłaniania się. W aparaturze wykorzystano elementy radzieckich radarów bistatycznych i amerykański system ostrzegania, lecz Japończykom udało się ponadto osiągnąć coś więcej, ponieważ radar w 767 dawał się błyskawicznie przełączać z większych częstotliwości wykrywania na krótsze wiązki naprowadzania rakiet, odległy o sto kilometrów radar kierował w stronę celu pociski rakietowe wystrzeliwane przez F-15. W dodatku przy takich rozmiarach i mocy radar z 767 był w stanie wykryć nawet samoloty stealth, przynajmniej teoretycznie. Kilka minut później rozwiały się ostatnie wątpliwości: nowy system działał. Cztery ćwiczebne pociski powietrze-powietrze, podczepione pod skrzydłami F-15, bez silników rakietowych, lecz ich głowice z systemami naprowadzania były najzupełniej autentyczne. Wskazania aparatury pokładowej dowodziły niezbicie, że kierowane z pokładu 767 pociski naprowadzają się na kolejne samoloty pasażerskie z równą, a nawet jeszcze większą dokładnością, niż gdyby major Sato sterował nimi za pomocą własnego radaru pokładowego. Japończykom udało się nareszcie dokonać czegoś oryginalnego. Jeszcze kilka lat wcześniej władze w Tokio próbowałyby zapewne sprzedać pomysł innym krajom, na przykład Stanom Zjednoczonym, gotowym zapłacić za coś takiego każdą cenę. Przez ten czas porządek świata
odmienił się jednak nie do poznania. Amerykanie nie mieli już ochoty wydawać pieniędzy na zbrojenia, a Japonia przestała się chwalić nową technologią. Major Sato wiedział, dlaczego. Odsprzedawać wynalazek w takiej chwili? Na pewno nie. *** Hotelik był taki sobie, czy nawet wręcz zupełnie podły. Nocowali tu głównie goście z zagranicy, lecz niekoniecznie ci zamożni. Nie wszyscy długonosi gaidżin to bogacze, z czego dyrekcja zdawała sobie dobrze sprawę. Pokoiki były ciasne, korytarze wąskie, sufity niskie, ale za to śniadanie składające się ze szklanki soku, filiżanki kawy i rogalika kosztowało tylko pięćdziesiąt dolarów, a nie sto i więcej jak w lepszych hotelach. Clark i Chavez robili dokładnie to, co uczyniliby na ich miejscu prawdziwi rosyjscy dziennikarze: mieszkali byle jak i jedli byle co, byleby tylko trochę zaoszczędzić. Poświęcenie nie było zresztą aż tak wielkie, bo mimo japońskiej ciasnoty, w porównaniu z Afryką Tokio było krainą wygód, a miejscowa kuchnia, choć dziwna i egzotyczna, okazała się nie taka zła. Ding utyskiwał wprawdzie, że nie ma gdzie zjeść porządnego hamburgera, ale tylko w myślach, bo cóż to za Rosjanin, który tęskni za hamburgerem z frytkami? Wracając do hotelu po dniu pełnym wrażeń, Clark przekręcił klucz i chwycił za klamkę. Nie przerwał tego ruchu, nawet gdy wyczuł pod palcami kawałek samoprzylepnej taśmy, przyczepionej do wewnętrznej powierzchni klamki. Kiedy weszli do środka, Clark pokazał taśmę Chavezowi i bez słowa ruszył do łazienki, żeby wrzucić znalezisko do muszli. Chavez rozejrzał się po pokoju, niepewny, czy nie ma tu podsłuchu. Może i racja, że takie rzeczy nie dzieją się tylko w książkach szpiegowskich? Taśma na klamce, ciekawe. Ktoś życzył sobie spotkania. Na pewno Nomuri. Pomysłowy człowiek, swoją drogą. Ten, kto pozostawił znak, musiał tylko przejść się korytarzem i bez zatrzymywania się dotknąć klamki. Drobny gest mógł ujść uwagi obserwatorów. Ale o to w końcu chodziło. — Wyskoczę sobie jeszcze. Pić się chce — obwieścił „Klierk” po rosyjsku. Rzeczywiście chciał wyjść i sprawdzić, co się dzieje. — Ty, Wania, nic tylko byś ryj zalewał — odburknął Ding, mało zaskoczony takim obrotem spraw. — Co z ciebie za Rosjanin, że nie pijesz? — obruszył się jeszcze Clark na użytek ukrytych mikrofonów i ruszył ku drzwiom. Chavez został sam, bez żadnego zajęcia. A przecież miał się przygotowywać do
zarwanych zajęć na uniwersytecie! Tylko jak? Wszystkie podręczniki były po angielsku, więc, oczywiście, musiał je zostawić w Korei. Nie mógł robić notatek, nie mógł powtarzać materiału. Ding postanowił sobie, że jeśli przez to wszystko obleje egzamin, zwróci się do CIA, aby zwrócono mu za dodatkowe czesne. *** Do baru było niedaleko, a i w środku lokal był zupełnie sympatyczny. Przede wszystkim, ciemnawy. Stoliki oddzielone były od siebie przepierzeniami, a patrząc w lustro nad barem można się było łatwo przekonać, czy rozmowie nie przypatruje się nikt ciekawski. Na szczęście większość barowych stołków była zajęta. Clark udał rozczarowanie, ale wzruszył ramionami i ruszył w głąb sali. Nomuri czekał już na niego przy stoliku. — Ryzykanci z nas, co? — zapytał John. Muzyka była tak głośna, że mógł się nie przejmować. Kiedy podeszła kelnerka, zamówił czystą wódkę, bez lodu. Miejscowej marki, bo tak było taniej. — Pozdrowienia z ojczyzny — usłyszał od Nomuriego, który też zaraz wstał i bez ukłonu odszedł od stolika, jak gdyby śmiertelnie uraził go fakt, że gaidżin przysiadł się do niego, nie pytając nawet o pozwolenie. Zanim znów zjawiła się kelnerka, Clark sięgnął pod blat i znalazł przyczepiony tam taśmą, płaski pakunek. Ostrożnie położył go sobie na podołku, a po chwili wsunął za pasek od spodni, na plecach. Clark starym zwyczajem ubierał się do pracy w luźne garnitury, a w Japonii szło mu to tym łatwiej, że miał na sobie workowaty wyrób krawców z Rosji. Poza tym był tak barczysty, że marynarka ukrywała wszystko, co nosił za paskiem. Jeszcze jeden powód, aby dbać o kondycję fizyczną. Wypił wódkę duszkiem, nie krzywiąc się, a potem zamówił następną i powoli rozejrzał się po wnętrzu. Szukał twarzy zapamiętanych wcześniej z innych sytuacji, lub tylko podświadomie zauważonych w pobliżu. Obowiązek był uciążliwy, lecz nieodzowny, o czym ładnych kilka razy przekonało go życie. Dwukrotnie Clark spojrzał ukradkowo na zegarek. Za trzecim razem uczynił to zupełnie otwarcie i zaraz wstał. Zostawił należność na stole, bez napiwku, jako że za granicą Rosjanie nie uchodzą za utracjuszy. Jak na późną porę, na ulicy kręciło się sporo przechodniów. W ciągu poprzedniego tygodnia Clark zaglądał do baru co wieczór. Kręcił się też po okolicznych sklepach. Dziś wybrał sobie pobliską księgarnię z długimi rzędami półek. Japończycy uwielbiali lekturę i nawet o
późnej godzinie sklep był pełen. Clark pokręcił się po wnętrzu, zdjął ze stojaka egzemplarz „The Economist”, rozejrzał się po półkach w głębi pomieszczenia i podszedł na chwilę do grupki mężczyzn przeglądających komiksy. Był od nich wyższy i bardziej zwalisty, a ponieważ trzymał ręce przed sobą, nie można było zauważyć, co robi. Po pięciu minutach Clark podszedł jednak do kasy i zapłacił za tygodnik. Kasjer ukłonił się grzecznie. Kolejny sklep sprzedawał sprzęt elektroniczny. Clark obejrzał przenośne odtwarzacze kompaktowe. I tutaj panował tłok, do tego stopnia, że dwukrotnie Clark potrącił kogoś i musiał przepraszać za pomocą zwrotu, którego wyuczył się na szczęście na pamięć podczas kursu w Monterey. Jeszcze krótki spacer ulicą, i już hotel. Idąc korytarzem, Clark zastanawiał się, ile ze spędzonych tak piętnastu minut stanowiło absolutną stratę czasu. Ciekawe. Może ani jedna? Na pewno nie. W hotelowym pokoju Clark cisnął Chavezowi czasopismo i mrugnął. Ding zapytał natychmiast: — Co, to już po rosyjsku nic nie mieli? — A, nie. Za to tu, proszę, proszę. Dobry artykuł o tym, jak Japonia i Ameryka zaczęły się wodzić za łby. Czytaj i ćwicz się w angielskim. Chavez miał ochotę zakląć, bo ze słów Clarka zorientował się, że dostali prawdziwe polecenie, by uaktywnić siatkę. I co teraz? Przyjdzie znów odwlec pracę nad magisterium. Może to wewnętrzna konspiracja CIA? Pracownikom z dyplomem musieliby przecież więcej płacić… Clark miał inne zmartwienia. W pakiecie, który przekazał Nomuri, znajdowała się dyskietka i specjalna przystawka do przenośnego komputera. Clark włączył swój laptop i włożył dyskietkę w szczelinę napędu. Na ekranie ukazały się tylko trzy zdania. Clark przeczytał je w sekundę i natychmiast wymazał cały dysk, a potem, jak przystało na korespondenta, zabrał się za pisanie depeszy. Komputer, popularny model produkowany w Japonii, miał klawiaturę z rosyjskim alfabetem, łącznie z dodatkowymi znakami. Chociaż Clark biegle mówił i czytał po rosyjsku, pisanie na maszynie nawet po angielsku szło mu bardzo koślawo. Rosyjska klawiatura doprowadzała go do szewskiej pasji. Swoją drogą, już na podstawie tego jednego szczegółu postronny obserwator mógł się zorientować, jaki to z Clarka korespondent, ale na razie nie było się czym przejmować. Sporządzenie krótkiej depeszy zabrało Clarkowi godzinę, a dodatkowe zadanie jeszcze trzydzieści minut. Oba teksty Clark zapisał na twardym dysku i wyłączył na chwilę komputer. Następnie wysunął modem ze szczeliny w obudowie i zastąpił go nowym, tym,
który dostarczył Nomuri. — Która to godzina w Moskwie? — zapytał zmęczonym głosem. — Jak zwykle, sześć godzin wcześniej niż tu. Co, już zapomniałeś? — Do Waszyngtonu też poślę, nie myśl sobie. — Świetnie — odmruknął mu „Czekow”. — Ty, Wania, zawsze umiesz czymś ucieszyć szarego czytelnika. Clark połączył kabel telefoniczny do gniazdka w obudowie komputera i przez łącze światłowodowe sygnał pobiegł do Moskwy. Przekazanie depeszy zajęło mu niecałą minutę. Potem Clark ten sam tekst wysłał do biura agencji Interfax w Waszyngtonie. Pomysł był bezbłędny. Kiedy oba modemy na obu końcach linii telefonicznej nawiązywały łączność, towarzyszył temu szum i chaotyczne piski — chaotyczne o tyle, o ile nie posiadało się specjalnej elektronicznej przystawki do ich odczytu. Z Tokio Clark dzwonił wyłącznie do biur rosyjskich. Czy to jego wina, że w waszyngtońskim biurze Interfaxu FBI założyło podsłuch? Teraz pozostawało tylko utrwalić na dysku pierwszy z tekstów, wymazać drugi i iść spać po pracowitym dniu w służbie ojczyźnie. Clark umył zęby i zwalił się na wąskie posłanie. *** — Wstrząsająca przemowa, Goto-san — pochwalił Yamata, nalewając do wykwintnej porcelanowej czarki hojną porcję sake. — Mało kto umiałby to przedstawić jaśniej i dobitniej. — Zauważyłeś, jaki miałem posłuch?! — Polityk aż pęczniał z dumy. — Jutro staniesz na czele gabinetu, Hiroszi, a pojutrze przeprowadzisz się do pałacu. — Na pewno? Odpowiedzią było skinienie głowy i ukłon znamionujący prawdziwy szacunek. — Oczywiście że tak. Moi koledzy i ją porozumieliśmy się z naszymi przyjaciółmi. Wszyscy są zgodni, że tylko jeden człowiek będzie umiał uratować kraj. — A kiedy zaczniemy… No, wiesz… — zapytał Goto, który nagle otrzeźwiał, świadomy, co musi przynieść ze sobą jego dojście do władzy. — Zaczniemy, kiedy ludzie staną po naszej stronie. — Ale czy jesteś pewien, że… — Tak. Jestem pewien, że się uda. Ale… — Yamata zawiesił głos. — Jest jeszcze pewien kłopot. — Mianowicie?
— Twoja przyjaciółka, Hiroszi. Jeżeli zaczną się rozchodzić plotki, że masz amerykańską kochankę, dojdzie do skandalu, a na to nie możemy sobie pozwolić — wyjaśniał cierpliwie Yamata. — Wierzę, że podzielasz nasz punkt widzenia. — Kimba dostarcza mi rozrywki — sprzeciwił się oględnie Goto. — Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, lecz, niestety, premier rządu musi sobie starannie dobierać rozrywki. Poza tym w przyszłym miesiącu i tak będziesz zbyt zajęty. — Najzabawniejsze było dla Yamaty to, że mógł na przemian pompować swoją ofiarę dumą i spuszczać z niej powietrze, zupełnie jak z zabawki. Inna sprawa, że sytuacja nie wyglądała aż tak prosto. Przeciwnie. Co Goto zdążył już naopowiadać tej dziewczynie? I co z nią teraz zrobić? — Żal mi odsyłać biedactwo do domu, i to w takiej chwili. Nigdy już nie będzie szczęśliwa. — Bez wątpienia, bez wątpienia, ale cóż, trudno, przyjacielu. Może pozwolisz, że sam się tym wszystkim zajmę? Najlepsza będzie dyskrecja, a ty przecież co dzień występujesz teraz w telewizji. Nie możesz już urządzać sobie spacerów, jak zwykły obywatel, zwłaszcza w tamtej dzielnicy. To zbyt niebezpieczne. Kandydat na przyszłego premiera kraju przełknął alkohol i wbił wzrok w podłogę. Yamata znowu się zdumiał, że można w sposób tak otwarty wahać się, czy warto przedłożyć prywatne przyjemności ponad obowiązki wobec kraju. Trudno. Goto taki już był, a swoją obecną pozycję zawdzięczał właśnie słabościom, nie zaletom. — Hai — rozległo się wreszcie. — Proszę, załatw to za mnie. — Osobiście dopilnuję tej sprawy — zapewnił Yamata.
Cholernie głupia sprawa Na biurku Ryana stał w skrzyneczce aparat nazywany STU-6. Litery STU mogły być akronimem „specjalnego telefonu urzędowego”, co oznaczało z pewnością kodowanie elektronicznego sygnału tak, aby sam diabeł nie mógł podsłuchać rozmowy. Ryan nigdy się nie potrudził, aby kogoś spytać, jak to właściwie jest i na czym polega. Ów instrument, przeznaczony do prowadzenia poufnych rozmów, miał rozmiar trzydzieści centymetrów na trzydzieści i znajdował się w pięknej dębowej szafce, ręcznie wykonanej i zdobionej przez pensjonariuszy federalnego zakładu karnego. Po otwarciu dostrzec można było z pół tuzina zielonych płytek naszpikowanych mikroprocesorami, których funkcją było właśnie kodowanie ludzkiej mowy. STU-6 był symbolem statusu lokatora gabinetu. Tak więc, usłyszawszy sygnał, Jack sięgnął po słuchawkę swojego STU. — Ryan! — rzucił krótko. — Mary Pat, cześć! Mam coś ciekawego. Właśnie przyszło. — Mimo kodowania i rozkodowywania elektronicznego głos pani Foley dochodził jasno i wyraźnie, jakby siedziała tuż obok. Zapewniała to najnowsza cyfrowa technika przetwarzania dźwięków. — Od DRZEWA SANDAŁOWEGO. Już faksuję. STU spełniał również rolę faksu. — Faksuj. Powiedziałaś im, o co prosiłem? — Wszystko przekazane. — Świetnie. Poczekaj… — Jack wyrwał z faksu pierwszą kartkę i zaczął czytać. — To Clark? — spytał. — Zgadza się. Dlatego właśnie od razu do ciebie zadzwoniłam. Znasz go nie gorzej ode mnie. — Oglądałem obraz w telewizji. CNN twierdzi, że poturbowano im ekipę… — Ryan dokończył czytanie pierwszej strony. — Nic znowu strasznego. Ktoś cisnął puszką z Coca -Colą w kierownika produkcji. Ponieważ trafiła w głowę, był guz i trochę krzyku. Niemniej wydarzyło się to tam po raz pierwszy. Ani Ed, ani ja nic podobnego sobie nie przypominamy z przeszłości. — Niech to diabli…! — mruknął Ryan. — Wiedziałam, że ci się to spodoba. — Dziękuję, Mary Pat. Za czujność…
— Zawsze do usług. — Pani Foley odłożyła słuchawkę. Ryan zdawał sobie sprawę, że jego największym wrogiem jest własna porywczość, która może czasami prowadzić do utraty panowania nad sobą. Zdecydowany był z tym walczyć. Wstał i wyszedł z gabinetu do sekretariatu. Stała tam wielka bania z zimną wodą do picia. Mówiono mu kiedyś, że w miejscu, gdzie znajdował się dawny budynek Departamentu Stanu, były błota, które osuszono. Tylko głupek mógł wpaść na podobny pomysł. Jaka szkoda, że nie istniał wówczas Klub Sierra, który wydałby oświadczenie potępiające ów antyekologiczny postępek. Rozmaitego gatunku i maści stowarzyszenia ekologiczne umiały przeszkadzać w realizacji różnych przedsięwzięć, nie zastanawiając się nigdy, czy to, co robią, jest z pożytkiem, czy też nie. Ryan podniósł słuchawkę swojego STU-6 i nacisnął guzik zapewniający mu natychmiastowe połączenie z Departamentem Stanu. — Witam pana, panie sekretarzu — powiedział niesłychanie uprzejmym głosem. — Jak to było z tą demonstracją przed naszą tokijską ambasadą? — Jestem pewien, że oglądał pan ten sam co ja materiał na kanale CNN — odparł Hansen, i to tonem, który wyraźnie wskazywał, że nie należy do obowiązków amerykańskiej misji dyplomatycznej informowanie o tym, co każdy głupiec może obejrzeć w telewizji przy porannych płatkach owsianych. — Tak, to prawda, oglądałem, niemniej byłbym niesłychanie wdzięczny mogąc się dowiedzieć, co sądzi personel ambasady, na przykład radca do spraw politycznych, a może nawet zastępca ambasadora — oświadczył słodziutkim głosem prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa. Przebijała jednak przezeń nuta zniecierpliwienia. Ambasador Chuck Whiting był mianowanym ostatnio kandydatem z klucza politycznego i tak naprawdę miał raczej na sercu interesy japońskie, które poprzednio reprezentował. Natomiast jego zastępca w Tokio był doświadczonym dyplomatą, specjalistą od spraw japońskich i znawcą japońskiej kultury. — Walt zdecydował, że personel pozostanie w budynku. Nie chciał, aby ktokolwiek wychodził, gdyż mogłoby to zaostrzyć sytuację. — Wszystko to bardzo pięknie, niemniej ja mam w ręku raport naocznego świadka, doświadczonego agenta… — Ja też to dostałem, Ryan. Nieco panikarski. Kto to pisał? — Powiedziałem panu, doświadczony agent terenowy. — Hmmm… Z pewnych aluzji, które czyni, widzę, że zna Iran… — Ryan słyszał szelest
papieru. — Szpieg, szpieg. To specyficznie zabarwia jego myślenie. Doświadczony, jeśli idzie o Japonię? Jest tam od dawna? — Niezbyt długo, ale… — Otóż to! Powiedziałem: panikarski. Niemniej, chce pan, żebym popytał? — Tak jest, panie ministrze. — Okay. Wydzwonię Walta. Coś jeszcze? Ja też się szykuję do Moskwy. — Rozumiem. Ale bardzo proszę o szybką informację z Tokio. — Dobrze, Ryan. Nadam temu przyśpieszony bieg. Tylko niech pan pamięta, że u nich jest już noc. — Nic nie szkodzi. — Ryan odłożył słuchawkę, a dopiero potem zaklął. Boi się obudzić szanownego pana ambasadora! Pozostawało kilka opcji. Zgodnie ze swym temperamentem Ryan wybrał najbardziej bezpośrednią. Podniósł słuchawkę telefonu na biurku i nacisnął guzik łączący go z sekretarką prezydenta. — Chcę pogadać z szefem. Kilka dobrych minut. — Trzydzieści wystarczy? — Wystarczy, świetnie, dziękuję. *** Pewne opóźnienie nastąpiło z powodu przedłużającej się ceremonii we Wschodnim Gabinecie. Ryan powinien również tam być, miał to w przygotowanym przez sekretarkę harmonogramie dnia, ale zapomniał. Prezydent spotkał się ze zbyt dużą grupą ludzi, aby ich mógł pomieścić Owalny Gabinet. Stąd też ów Wschodni Salon. Bardzo to odpowiadało personelowi rozmaitych sekretariatów. Dziesięć kamer telewizyjnych i blisko stu dziennikarzy było świadkami podpisywania przez Rogera Durlinga Ustawy o Regulacji Handlu. Uroczystość należała do kategorii tych, które wymagają użycia przez prezydenta nie jednego, a kilku piór. Po kolei każdym z nich wypisywał jedną literę imienia i nazwiska. Było to żmudne i czasochłonne. Pierwsze pióro otrzymał na pamiątkę Al Trent, wnioskodawca i autor ustawy. Następne pióra otrzymali przewodniczący komisji Izby Reprezentantów i Senatu, a także wybrani przedstawiciele mniejszości parlamentarnej, bez których wsparcia ustawa nigdy by tak szybko nie została uchwalona. Na końcu nastąpiły zwyczajowe oklaski i ściskanie prawic, i z tą chwilą nowe prawo stało się częścią legislacyjnego Kodeksu Stanów Zjednoczonych. Ustawa o Reformie Handlu była teraz prawem federalnym.
Jedna z ekip telewizyjnych należała do NHK, telewizji japońskiej. Japończycy nie wyglądali na uradowanych. Zaraz po tej uroczystości mieli udać się do ministerstwa handlu w celu przeprowadzenia wywiadu z prawnikami, którzy już rozpoczęli analizowanie japońskich przepisów, ustaw i procedur obowiązujących w międzynarodowym handlu japońskim, a to w celu przygotowania analogicznych zasad i przepisów amerykańskich. Od tej chwili miała obowiązywać wzajemność. Japońskich dziennikarzy czekało bardzo pouczające doświadczenie. *** Podobnie jak i inni wyżsi funkcjonariusze Departamentu Stanu Chris Cook miał w gabinecie telewizor. On także oglądał na kanale C-SPAN uroczystość podpisywania ustawy. Dla niego, osobiście, oznaczało to odłożenie decyzji o przejściu do pracy w sektorze prywatnym. Było mu bardzo głupio przyjmować honoraria z zewnątrz, gdy nadal pozostawał funkcjonariuszem administracji państwowej. Co prawda pieniądze składał na bezpieczny rachunek bankowy, niemniej postępowanie jego było nielegalne. Nie leżało w jego intencjach łamanie prawa. Najważniejszą dla niego sprawą było utrzymanie przyjaźni między Japonią a Ameryką. Ta przyjaźń została obecnie zagrożona i jeśli szybko nie uda się jej wzmocnić i utrwalić, kariera osobista pana Cooka wyraźnie zwolni swoje tempo i być może wkrótce po prostu się zakończy. I to pomimo bardzo obiecujących sygnałów dochodzących już od wielu lat z tamtej strony. A pieniądze bardzo były mu potrzebne. Dziś wieczorem miał spotkać się na kolacji z Seidżim. Muszą obaj przedyskutować problem, zastanowić się, co można zrobić. Takie to myśli krążyły po głowie zastępcy szefa sekcji Departamentu Stanu. A potem wrócił do pracy. *** W ambasadzie na Massachusetts Avenue Seidżi Nagumo oglądał telewizję na tym samym kanale i również był strapiony. Stosunki między Japonią i Ameryką nigdy już nie będą takie same. Może nowy rząd…? Jednak nie, Goto to demagog i głupiec. Jego zachowanie i potknięcia jedynie pogorszą sytuację. Tu potrzeba działania… Ale jakiego działania? Po raz pierwszy w swojej karierze Nagumo nie wiedział, jakie to powinno być działanie. Dyplomacja
zawiodła.
Interwencja i naciski oraz wszelkie
poczynania
w
kręgach
parlamentarnych też nie przyniosły rezultatów. Nawet działania szpiegowskie, agenturalne, jeśli tak to można nazwać, skończyły się fiaskiem. Tak, technicznie rzecz biorąc można to było nazwać szpiegostwem. Nagumo płacił za informacje. Zarówno Cookowi jak i innym. Na
szczęście byli to wysoko postawieni urzędnicy, dużo wiedzieli i dzięki temu rząd japoński został wcześnie ostrzeżony, a jego ministerstwo spraw zagranicznych wierzyło, że Nagumo uczynił wszystko, co było w jego mocy. Chyba nikt na jego miejscu nie zrobiłby więcej. Na pewno nie. I nadal będzie działał. Będzie usiłował poprzez Cooka wpłynąć na jak najprzychylniejszą interpretację ustawy na szczeblach wykonawczych. Amerykanie mieli na to specjalny idiom: przestawienie leżaków na pokładzie „Titanica”. Myśli jednak miał coraz gorsze. Wzrastał w nim coraz większy niepokój. Japończycy bardzo ucierpią. Zresztą i Ameryka, i cały świat. A wszystko z powodu głupiej katastrofy samochodowej, w której zginęło pięć osób, jednostek bez znaczenia. Szaleństwo! Szaleństwo czy nie, ale taki właśnie jest świat. Do gabinetu Nagumo weszła sekretarka i podała mu zalakowaną kopertę, której odbiór musiał pokwitować. Dopiero po jej wyjściu i zamknięciu drzwi, otworzył kopertę. Pierwsza kartka wiele mówiła, Tylko do jego wiadomości! Nawet ambasador nie dowie się nigdy, co zawierała wiadomość. Instrukcje na dwu następnych stronach wywołały drżenie rąk czytającego. Nagumo dobrze znał historię. Dwudziestego ósmego czerwca 1914 roku w przeklętym mieście Sarajewie zginął Franciszek Ferdynand, utytułowana nicość, człowiek tak mało znaczący, że prawie nikt z możnych nie potrudził się, aby uczestniczyć w jego pogrzebie! Niemniej jego zamordowanie okazało się „cholernie głupią sprawą”, która w konsekwencji sprowadziła na Europę, a także i na świat niemalże totalną wojnę. W tym wypadku rolę Franciszka Ferdynanda odegrał nic nie znaczący policjant i kilka kobiet. I z takich bzdur — pozornie mało znaczących wydarzeń — rodzi się TO. Nagumo zbladł. Nie miał teraz żadnego wyboru, ponieważ jego życiem sterowały te same siły, które regulowały bieg spraw na świecie. *** Ćwiczenia pod kryptonimem WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY rozpoczęły się zgodnie z harmonogramem. Tak jak to zwykle bywa podczas gier wojennych, obowiązywały zarazem ścisłe reguły jak i inwencja dowódców. Pacyfik dostarcza przestrzeni — scena, na której rozgrywać się miały zaplanowane w sztabach potyczki, była ogromna. Dla ćwiczeń wybrano akwen między Wyspą Marcus, posiadłością japońską, a Midway. Miano symulować konflikt między Marynarką amerykańską, a mniejszą, ale bardzo nowoczesną eskadrą fregat marynarki
japońskiej. Wyraźną przewagę i szansę wygranej mieli Amerykanie, było jednakże pewne „ale”. Wyspa Marcus — nazywana na japońskich mapach Minami Toriszima — odgrywała podczas morskich ćwiczeń rolę kontynentu. Ten mały atol miał nie więcej niż trzysta hektarów powierzchni, a więc zaledwie dość miejsca na stację meteorologiczną, rybackie osiedle i jeden pas startowy, z którego miały korzystać trzy samoloty patrolowe P-3C, które myśliwce amerykańskie miały zgodnie ze wstępnymi założeniami „zestrzelić” pierwszego dnia ćwiczeń, z zastrzeżonym prawem „odrodzenia się” ich po dwudziestu czterech godzinach. Okoliczni rybacy, którzy łowili tu kałamarnice, czasami mieczniki oraz wyławiali jadalne wodorosty, w całości eksportowane na japoński rynek, byli bardzo zadowoleni z chwilowego ożywienia. Lotnicy przywieźli spory ładunek piwa do wymiany na świeże połowy. Leżało to już w tradycji wzajemnych kontaktów mieszkańców wyspy z przybyszami. Dwa z trzech Orionów wystartowały przed świtem, udając się na północ i południe w poszukiwaniu amerykańskich lotniskowców. Załogi samolotów, świadome napiętych stosunków handlowych między Japonią a Ameryką, tym pilniej wykonywały swoją misję. Zresztą nie była to niezwyczajna misja dla samolotów lotnictwa Sił Samoobrony. Ich dziadkowie latali na podobne patrole na swoich łodziach latających Kawasaki HBK2 produkowanych przez te same zakłady, z których obecnie wychodziły Oriony. Wówczas poszukiwano krążących po oceanie lotniskowców dowodzonych kolejno przez admirałów Halseya i Spruance’a. Taktyka obowiązująca obecnie opierała się na doświadczeniach zdobytych podczas tamtej wojny. P-3C były japońską wersją amerykańskiego samolotu turbośmigłowego, który rozpoczął żywot jako samolot pasażerski, by zostać następnie przekształconym w bardzo wytrzymały, choć nieco zbyt wolny patrolowiec morski. Podobnie jak większość japońskich samolotów wojskowych tak i P -3C zachował jedynie sylwetkę przodka. Nowocześniejsze i silniejsze silniki zapewniały Orionom prędkość patrolową pięciuset kilometrów na godzinę. Samoloty te miały doskonałą elektronikę, zwłaszcza czujniki pozwalające na wykrycie obecności okrętów i samolotów amerykańskich. Zadanie podczas obecnej misji: odszukać nieprzyjaciela. A myślenie o Amerykanach w kategoriach nieprzyjaciela nie przychodziło członkom załóg zbyt trudno, zwłaszcza po ostatnich artykułach w japońskiej prasie oraz po rozmowach z tymi członkami rodzin, którzy mieli szczęście czy też raczej pecha pracować w biznesie. *** Komandor Sanchez, stojący na mostku lotniskowca „John Stennis” z rozmiłowaniem
patrzył na wyskakujące z katapult samoloty Porannego Patrolu — piloci myśliwców uwielbiali termin „Poranny Patrol”. Miał on znaczenie symboliczne. Startujące maszyny stanowiły tak zwaną Bojową Grupę Patrolową. W pierwszej kolejności wypchnięto Tomcaty. Teraz czekały na swój start Vikingi ZOP. Ich zadaniem było przebadanie szlaku, jakim tego dnia miały płynąć lotniskowce. Za nimi miały wzlecieć Prowlery, elektroniczne podniebne psy myśliwskie przeznaczone do wykrywania i zagłuszania nieprzyjacielskich radarów. Sanchez najchętniej też by poleciał, jednakże jako dowódca grupy powietrznej miał raczej dowodzić, niż iść na czele krzycząc „hurra”. Na skraju pasa startowego lotniskowca stały Hornety dywizjonu Alfa. Załadowano na nie ćwiczebne rakiety niebieskiego koloru, którymi miały zniszczyć nieprzyjaciela, gdyby na niego natrafiono. Piloci w pełnej gotowości siedzieli w wielkiej sali odpraw i przeważnie czytali periodyki lub gawędzili niespiesznie, gdyż czekającą ich misję znali już na pamięć. *** Admirał Sato przyglądał się, jak jego okręt flagowy odsuwa się od tankowca „Homana”, jednego z czterech okrętów pomocniczych zaopatrujących jego flotę w paliwo. Kapitan „Homany” zdjął czapkę i zaczął nią wymachiwać. Sato odebrał to jako zachętę przed czekającą go misją i podziękował kapitanowi tankowca przyjaznym gestem. Tankowiec po odbiciu od okrętu wojennego skręcił w prawo i po chwili pozostał z tyłu. Sato uśmiechnął się zadowolony. Miał obecnie tyle paliwa, że mógł wykonać wszystko, czego po nim oczekiwano. A czekała go interesująca rozgrywka. Miał zamiar zagrać chytrze, jak to czynić należy, gdy ma się przed sobą przeważające siły. Dla japońskiej marynarki była to znajoma sytuacja. W tym konkretnym wypadku Sato zamierzał skorzystać z tradycyjnej japońskiej taktyki. Swoje szesnaście okrętów podzielił na trzy bojowe grupy. Jedna liczyła osiem okrętów, dwie pozostałe po cztery. Poszczególne grupy płynęły w dość dużej od siebie odległości. Podobny do planu admirała Yamamoto podczas bitwy o Midway, plan Sato był jeszcze praktyczniejszy z punktu widzenia operacyjnego, gdyż najnowsze systemy nawigacyjne pozwalały na dokładne umiejscowienie każdego okrętu w każdej chwili, zaś systemy łączności satelitarnej czyniły porozumiewanie się relatywnie bezpiecznym. Amerykanie spodziewają się, pomyślał Sato, że wszystkie okręty będą płynąć bliżej wysp japońskich, osłaniając dostęp do nich. A właśnie że nie będą, gdyż Sato wybiegnie, jak będzie mógł najdalej na „przedpole”, ponieważ pasywna obrona jest pojęciem tradycyjnie obcym Japończykom. Amerykanie już raz się o tym przekonali i drogo ich to
kosztowało, ale wszystko zapomnieli. Sato poczuł, że ogarnia go rozbawienie. *** — Słucham, Jack? — Prezydent znowu był w dobrym humorze, wciąż mile podniecony po złożeniu podpisu pod nową ustawą, która, jak miał nadzieję, rozwiąże jedną z bardzo ważnych dla Ameryki spraw, a tym samym poważnie zwiększy jego szansę w przyszłych wyborach. Świat wydawał się różowy. Ryan pomyślał, że właściwie nie powinien psuć prezydentowi dnia, ale cóż robić, skoro pełnił funkcję doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego? To nie było stanowisko polityczne. W każdym razie nie w potocznym tego słowa znaczeniu. — To pana zainteresuje, panie prezydencie — powiedział wręczając Durlingowi faks otrzymany od Mary Pat. Stał przed prezydenckim biurkiem, nie zajmując miejsca w fotelu. — Znów od naszego Clarka? — spytał Durling, rozsiadając się wygodniej i sięgając po okulary, których musiał używać przy czytaniu korespondencji, chociaż przy wystąpieniach publicznych korzystał ze specjalnego ekranu, który wyświetlał na tyle duże litery, by zaspokoić prezydencką próżność. — Widzieli to w Departamencie Stanu? No tak, z pewnością widzieli. Co mówią? — spytał, gdy już skończył lekturę. — Hanson nazywa to panikarstwem. Ale ambasador zatrzymał całą swoją trzódkę w gmachu ambasady, ponieważ nie chciał, rzekomo, wywoływać „incydentu”. Jest to jedyny meldunek naocznego świadka, oprócz reportażu telewizyjnego. — Jeszcze nie czytałem tego przemówienia — powiedział prezydent. — Jest tu gdzieś… — Wskazał na biurko. — Warto przeczytać. Właśnie to zrobiłem. — Co masz jeszcze? Bo czuję, że masz — powiedział prezydent. — Poleciłem Mary Pat reaktywować OSET — odparł Ryan i pokrótce wyjaśnił, o co chodzi. — Prawdę mówiąc, powinieneś był poprosić o moją zgodę. — Właśnie po to tu jestem, panie prezydencie. Wie pan dużo o Clarku. I wie pan, że łatwo nie wpada w panikę. W OŚCIE jest paru ich funkcjonariuszy z ministerstwa spraw zagranicznych i wywiadu wojskowego. Chcemy wiedzieć, co o tym myślą. — To nie są nasi wrogowie — zauważył prezydent. — Chyba nie — zgodził się Jack, po raz pierwszy pozwalając sobie na odstępstwo od
oczekiwanej w takich wypadkach formuły: „z pewnością nie”. Prezydent zauważył to i zareagował podniesieniem brwi. — Ale musimy się upewnić. Dlatego też zalecam reaktywowanie siatki. — Niech będzie. Zgadzam się. Co jeszcze? — Powiedziałem Mary Pat również, żeby jak najszybciej ewakuowała Kimberly Norton. Powinno się to stać w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. — Sygnał dla Goto, tak? — Częściowo. Znacznie prostsza wersja brzmi, że wiemy, iż ona tam jest, że jest obywatelką amerykańską i… — I ja też mam dzieci — dokończył prezydent. — Daję zgodę. A miłosierdzie zachowaj dla kościoła, Jack — skwitował Durling z uśmiechem na ustach. — Jak to się ma odbyć? — Jeśli ona zgodzi się wyjechać, to po prostu odwieziemy ją na lotnisko i wyprawimy do Seulu. Mają przygotowane dla niej ubranie i nowy paszport. Są także bilety pierwszej klasy dla niej i dla osoby eskortującej, która będzie na nią czekała na dworcu lotniczym. W Seulu wsiądzie na samolot KLM do Nowego Jorku, gdzie zapakujemy ją do hotelu, niech się tam rozgości, a potem dokładnie ją opukamy, przesłuchamy, wyciągniemy, co się da. Następnie ściągniemy jej rodziców z Seattle i wytłumaczymy, że ma być o wszystkim cicho sza. Dziewczyna będzie najprawdopodobniej potrzebowała porady psychologa, i to chyba przekona rodziców, że dyskrecja jest jak najbardziej wskazana. Zresztą we wszystkim pomoże nam FBI. Ojciec dziewczyny jest policjantem. Powinien na to wszystko pójść. Na pewno nie będzie robił hałasu. — Prawda, jak to wszystko składnie obmyślane, pomyślał Ryan. Prezydent skinął głową. — No więc, co w takim razie powiemy premierowi Goto? — To zależy od pana, panie prezydencie. Ja bym nic nie mówił. Najpierw wyciągniemy z dziewczyny wszystko, co można. Przeczekamy tydzień, a po tygodniu nasz ambasador poprosi o kurtuazyjne spotkanie, aby w pańskim imieniu złożyć gratulacje nowemu premierowi… — I grzecznie go spyta, co powiedzieliby obywatele kraju, gdyby się dowiedzieli, że ich parskający nacjonalizmem premier zabrał do swego łoża okrągłooką? Po czym natychmiast wręczymy oliwną gałązkę…? — Ryan był zaskoczony, że Durling tak szybko chwyta. — Właśnie coś takiego zalecam, panie prezydencie. — Ale gałązka ma być malutka — odparł sucho prezydent.
— Może nawet nie gałązka, ale tylko jedna oliwka — zaproponował z uśmiechem Ryan. — Wyrażam zgodę — po raz któryś tam w czasie rozmowy powiedział Durling i natychmiast dodał dość ostro — I zaraz zaczniesz mi pewno sugerować, jaka to ma być oliwka. — Nie, panie prezydencie Czyżbym posunął się za daleko? — spytał Ryan, zdając sobie sprawę, że w istocie posunął się bardzo daleko. Durling niemalże przeprosił za ten ostry ton wobec swego doradcy do spraw bezpieczeństwa — Wiesz co, Bob miał rację mówiąc o tobie. — Kto? — Bob Fowler — Prezydent wskazał Ryanowi fotel — Jack, kiedy cię tu po raz pierwszy ściągnąłem, trochę mnie zawiodłeś. — Przecież pan wie, że byłem wówczas zupełnie wykończony, wewnętrznie wypalony, wyżęty. — Jeszcze po dziś dzień Ryan miewał senne koszmary: siedział w Ośrodku Dowodzenia Sił Zbrojnych i usiłował powiedzieć ludziom, co mają robić, ale oni go nie widzieli i nie słyszeli. Pamiętał tez doskonale, jak to naprawdę było przez gorącą linię nadchodziły wieści, które krok po kroku zbliżały Amerykę na skraj wojny. Spychały! I wówczas to on, Ryan, tej wojnie zapobiegł. Nikt nigdy nie podał jeszcze prawdziwego przebiegu wydarzeń. Media po dziś dzień go nie znają, i bardzo dobrze. Wszyscy jednak, którzy w tym wówczas uczestniczyli, wiedzą, jak to naprawdę było. — Wtedy tego w pełni nie rozumiałem i nie doceniałem. W każdym razie… — Durling podniósł obie ręce, jakby chciał się przeciągnąć. — Kiedy się to wszystko skończyło, to raz w Camp David rozmawialiśmy z Bobem. Ubiegłego lata. I to Bob polecił ciebie na to stanowisko. Jesteś zdziwiony? — spytał prezydent, krzywo się uśmiechając. — Bardzo — odparł Jack. Arnie van Damm nigdy mu o tym nie mówił. Ciekawe, dlaczego? — Bob powiedział, że kiedy robi się piekielnie gorąco i wszyscy tracą głowę, ty okazujesz się cholernie opanowanym sukinsynem. Powiedział też, że zawsze wtedy, kiedy panuje cisza i spokój, to jesteś uparty jak osioł, zarozumiały i natrętnie rozzuchwalony. Bob Fowler nieźle umie oceniać ludzi. — Durling na chwilę zamilkł, aby pozwolić Ryanowi dobrze przemyśleć to ostatnie zdanie — Ale podczas burzy jesteś niezastąpiony, Jack. Oddaj mi, i sobie zresztą też, drobną przysługę i zapamiętaj, że to jest granica, poza którą nie wolno ci wychodzić bez mojego zezwolenia. Już i tak starłeś się z Brettem?
— Troszkę — przyznał Jack, kiwając głową jak uczniak, który czuje się winny. — Naprawdę tylko troszkę. — Nie posuwaj się za daleko. On jest moim sekretarzem stanu. — Rozumiem, panie prezydencie. — Jesteś przygotowany na Moskwę? — Gotów. Cathy jest bardzo podniecona. — Ryan był zadowolony ze zmiany tematu. Był w pełni świadomy, że Durling dobrze daje sobie z nim radę. Umie do niego podejść. — Będzie mi miło znów się z nią spotkać. Anna bardzo ją polubiła. Masz coś jeszcze? — W tej chwili nic więcej. — Jack, bardzo ci dziękuję za czujność — zakończył miłym akcentem rozmowę Durling. Ryan opuścił gabinet zachodnimi drzwiami, przechodząc przez Salon Teodora Roosevelta i kierując kroki do własnego gabinetu. Po drodze zauważył przez uchylone drzwi, że Ed Kealty siedzi za biurkiem i pracuje. Ryan zastanawiał się, kiedy ta sprawa wreszcie ujrzy światło dzienne. Prezydent, choć zadowolony z wydarzeń dnia, miał jeszcze ten wiszący mu nad głową skandal. Niby miecz Damoklesa jeszcze jeden miecz, pomyślał. Tym razem znów uczynił ryzykowny krok, jeszcze bardziej zbliżył się do strefy konfliktów, a wszystko dlatego, że tak pojmował swoją rolę prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa — ułatwiać prezydentowi wypełnianie obowiązków głowy państwa, a nie utrudniać. Niestety, do spraw stosunków Stanów Zjednoczonych ze światem, do uwikłań na arenie międzynarodowej bezlitośnie wciskała się polityka, od której Ryan od wielu lat usiłował trzymać się jak najdalej. Jednakże polityka była wszechobecna. *** Wiedzieli, że właśnie teraz byłby najlepszy czas. Najbezpieczniejsza chwila. Wieczorem Goto wygłaszał orędzie telewizyjne. Jego pierwsze wystąpienie jako premiera. I nie będzie spędzał czasu ze swą młodziutką kochanką. Być może właśnie ta ich misja, jaką mieli owej nocy wykonać, będzie w pewnym sensie odpowiedzią ze strony rządu amerykańskiego. Bardzo im się to podobało. O właściwym czasie John Clark i Ding Chavez znaleźli się na ulicy, spoglądając ponad gęstym ruchem ulicznym na budynek po drugiej stronie. Budynek o ponurej fasadzie. John pomyślał, że one zawsze tak wyglądają i że ktoś kiedyś dojdzie do wniosku, iż obojętne, pozbawione indywidualności fasady są najlepszym kamuflażem. A może nie? Może to jedynie
podszept nudy? Z budynku wyszedł mężczyzna, zdjął przeciwsłoneczne okulary. Lewą ręką przeczesał dwukrotnie włosy, a potem także dwukrotnie poskrobał lewą dłonią tył głowy. Następnie odszedł. Nomuri nie ustalił dokładnego położenia pokoju Kim Norton. Nadmierne zbliżenie się było ryzykowne. Ale przyszło polecenie podjęcia tego ryzyka. Teraz, po przekazaniu sygnału, poszedł do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Po dziesięciu sekundach tamci już go stracili z oczu. Zginął w tłumie. Nomuriemu łatwo było zniknąć w tłumie. Tego samego wzrostu, co wszyscy Japończycy, miał te same rysy i cerę. Podobnie jak Ding. Też ta sama cera i wzrost. Przy swych czarnych błyszczących włosach Chavez mógł się łatwo wtopić w tokijską ulicę. Zresztą to Clark narzucił mu tę fryzurę, która jeszcze bardziej upodobniła go do wszystkich innych przechodniów. Patrząc z tyłu miało się wrażenie, że jest jednym z nich. Bardzo pożyteczne, pomyślał Clark, mimo, że sam czuł się jeszcze bardziej nagi i widoczny. Zwłaszcza w takiej sytuacji, jak teraz. — Za chwilę kurtyna w górę — mruknął Chavez. Obaj bez pośpiechu przeszli na drugą stronę ulicy. Clark był ubrany tak, jak powinien być ubrany biznesmen. Ani on, ani Ding nie mieli przy sobie nic, co mogłoby być uznane za broń, nawet scyzoryka. Chociaż obaj byli doskonale wyszkoleni w rozmaitego rodzaju walce wręcz, woleli, kiedy tylko było można, nosić broń palną. Zawsze jest lepiej trzymać wroga na odległość. Uśmiechnęło się do nich szczęście. W malutkim holu nie spotkali żywej duszy. Weszli na drugie piętro, potem korytarzem do samego końca, drzwi po lewej. Nomuri dobrze wszystko sprawdził. Clark szedł pierwszy słabo oświetlonym korytarzem. Zamek nie sprawił żadnych trudności. Podczas gdy Ding rozglądał się wokół, Clark wyjął komplet wytrychów i szybko otworzył drzwi. Zrobili zaledwie parę kroków, gdy zorientowali się, że misja zakończyła się niepowodzeniem. Kimberly Norton nie żyła. Leżała na łóżku, w kimonie. Widzieli białe łydki. Pośmiertne zsinienie zaczęło już obejmować spód ciała, gdy krew spływała do najniżej położonych części kończyn i korpusu. Wkrótce górne części będą szare jak popiół, a dolne brunatne. Jakże okrutna jest śmierć, pomyślał John. Śmierć nie tylko okrada istotę ludzką z życia, ale i z urody, jaką za życia mogła posiadać. A Kimberly była ładna, w tym sęk, prawda? John porównał twarz zmarłej z twarzą na fotografii. Chciał się jeszcze upewnić. Twarz na zdjęciu przypominała mu troszkę Patsy, jego młodszą córkę. Podał fotografię Dingowi. Był ciekaw, czy jego młody kolega odkryje
to podobieństwo. — To na pewno ona — stwierdził. — Zgadzam się — mruknął Ding. — Na pewno ona. — Chwilę milczał, potem mruknął: — Cholera! — Po wyciągnięciu tego wniosku długo jeszcze wpatrywał się w fotografię. Niesmak i gniew wykrzywiły mu twarz. Też dopatrzył się podobieństwa, pomyślał John. — Masz aparat? — spytał. — Mam. — Z kieszeni spodni Ding wyciągnął malutki aparat 35 mm. — Zabawimy się w policjantów z brygady kryminalnej? — Zgadza się. — Clark przyklęknął, żeby lepiej przyjrzeć się zwłokom. Co tu można stwierdzić? Nie był przecież patologiem, a chociaż wiele wiedział o śmierci, potrzeba było wiedzieć o wiele więcej, by dostrzec to, co trzeba. Zaraz, zaraz… Żyła na stopie dziewczyny! Jakby pojedyncze nakłucie. Tylko jedno. Narkotyki? Jeśli to ślad po zastrzyku, to trzeba przyznać, że postępowała niesłychanie ostrożnie. Musiała używać zawsze świeżej igły i… Rozejrzał się po pokoju. Zobaczył butelkę z alkoholem i plastikową torebkę z wacikami na patyczkach. I drugą torebkę z plastikowymi strzykawkami. — Nigdzie nie widzę innych śladów ukłuć. — Nie zawsze je widać — odparł Chavez. Clark westchnął, rozwiązał węzeł paska kimona i rozchylił je. Dziewczyna nie miała nic pod spodem. Między udami błyszczała przezroczysta maź. — Niech to szlag! Clark był bliski utraty panowania nad sobą. — Rób te swoje cholerne zdjęcia, Ding! Raz po raz błyskał flesz, raz po raz mruczał silniczek przesuwający taśmę. Chavez obfotografował wszystko. Lepiej nie zrobiłby tego ekspert kryminalistyki. Gdy skończył, Clark zsunął poły kimona przywracając trupowi te resztki godności, której śmierć i mordercy nie zdołali zabrać dziewczynie. — Poczekaj, patrz…! Lewa ręka! Clark obejrzał dokładnie lewą dłoń. jeden paznokieć był złamany. Pozostałe, średniej długości, pokryte były bezbarwnym lakierem. Bardzo dokładnie obejrzał te pozostałe. Coś pod nimi tkwiło. — Kogoś podrapała? — zadał pytanie Clark. — A widzi szanowny pan jakieś znaki na jej ciele, które by świadczyły, że sama mogła
się podrapać? — odparł Ding. — Nie. — To znaczy, że nie była sama, kiedy odbywało się drapanie, drogi panie C. Raz jeszcze przyjrzeli się stopie z nakłuciem. Znaleźli zadrapania prawie już niewidoczne na ciemniejącej od zebranej tuż pod skórą krwi. Chavez zrobił ostatnie zdjęcie. — Tak też myślałem od samego początku. — Potem mi powiesz, dlaczego. Teraz się zwijamy. — John wstał z podłogi. W ciągu niespełna minuty opuścili budynek tylnymi drzwiami i poszli krętą uliczką, by następnie skręcić ku głównej arterii, gdzie mieli czekać na samochód. — W ostatniej chwili — zauważył Chavez widząc, że przed numerem osiemnastym zatrzymuje się policyjny samochód. Po parunastu sekundach przyjechała ekipa telewizyjna. — Jak ci się to podoba? Misterna robota. Wszystko sobie wykombinowali, żeby wyszło czysto… O co ci chodzi, Ding? — Coś tu nie tak, panie C. Przecież to miało wyglądać na samobójstwo, tak? Albo przedawkowanie. — Więc co z tego? — Widziałem raz takiego faceta, co przedawkował. Bum, bum, żegnaj świecie. Nawet nie zdążył igły wyciągnąć z ramienia. Serce stanęło, oddech się zatrzymał, koniec. Nie ma czasu, żeby wstać, grzecznie odłożyć strzykawkę i z powrotem się położyć. Podrapania na stopie. Ktoś ją mocno chwycił, wpakował igłę, zamordował, szanowny panie C. I przy okazji zgwałcił. — Ładna robota, prosta sprawa. Wina dziewczyny, wina jej rodziny, a jednocześnie nauczka dla swoich. — Clark zerknął w stronę skrzyżowania, zza którego wyjechał samochód. — Dobre oko, Ding! — pochwalił. — Dziękuję, szefie. — I Chavez znowu zamilkł. Teraz, kiedy miał czas na myślenie, wzbierał w nim coraz większy gniew. — Miałbym wielką ochotę spotkać tego faceta. — Nie spotkamy go — odparł Clark. — Czas na perwersyjne rozmyślania. Na pofantazjowanie. — Byłem przecież nindżą, zapomniałeś? Mógłbym mieć dobrą zabawę. Spotkać się sam na sam, z gołymi rękami, bez żadnej broni. — Ding wydawał się wniebowzięty. — Od tego łamie się tylko kości. Często swoje własne. — Chciałbym widzieć jego oczy, kiedy mu się to wydarzy.
— Chcesz widzieć oczy, to nałóż dobry celownik optyczny na karabin. — To prawda. Ale powiedz mi, jaki to człowiek, który jeszcze… którego to może rajcować? — Jeden wielki skurwysyn…. Znałem takich paru, Domingo. Nim wsiedli do samochodu, Chavez wbił ciemne oczy w Clarka. — Może jednak któregoś dnia uda mi się osobiście poznać tego bydlaka. El fado płata czasami figle. Bardzo śmieszne figle. — A gdzie ona? — spytał Nomuri zza kierownicy. — Ruszaj! — rozkazał Clark. — Szkoda, że nie słyszeliście przemówienia — powiedział Chet, ruszając z miejsca i zastanawiając się, co też tamtym nie wyszło. *** — Dziewczyna nie żyje — obwieścił Ryan prezydentowi w niespełna dwie godziny później. W Waszyngtonie była pierwsza po południu. — Śmierć naturalna? — zapytał Durling. — Przedawkowanie. Ale prawdopodobnie nie z własnej ręki. Zrobili zdjęcia. Powinniśmy je dostać w ciągu trzydziestu sześciu godzin. Nasi ludzie umknęli w ostatniej chwili. Japońska policja pojawiła się nadspodziewanie szybko. — Chwileczkę. Spokojnie. Powiadasz, że to morderstwo? — Tak myślą nasi. Morderstwo, panie prezydencie. — Czy mają dostateczną wiedzę, żeby to stwierdzić? Ryan usiadł, postanawiając, że musi całą rzecz dokładniej wyjaśnić prezydentowi. — Panie prezydencie, nasz starszy agent jest w pełni kwalifikowany, aby móc to wiedzieć. Zna się, kryminalistyka nie jest mu obca. — Ładnie powiedziane: nie jest mu obca! I o nic więcej nie powinienem już pytać, prawda? Nic więcej wiedzieć? — W chwili obecnej byłoby to najbardziej wskazane, sir. — Goto? — Najprawdopodobniej jego ludzie. Zresztą najlepszą dla nas wskazówką będzie zachowanie policji. Raport, jaki nam przyślą, jeśli cokolwiek w tym raporcie będzie się różniło od tego, co wiemy i czego się dowiemy od naszych ludzi i z fotografii, to znaczy, że żonglowano
faktami. Niewiele osób posiada możliwość wydania rozkazu policji, by sfałszowała raport. — Po chwilowym milczeniu, Ryan powiedział: — Panie prezydencie, otrzymałem drugą niezależną informację, dotyczącą charakteru tego człowieka. — Powtórzył Durlingowi, co mu powiedziała Kris Hunter. — Twierdzisz, że on kazał tę dziewczynę zabić? I że poleci policji zatuszować sprawę? I że wiedziałeś od dawna, że on takie rzeczy lubi robić? — Durling aż poczerwieniał. — I po tym wszystkim chcesz, żebym ofiarował gałązkę oliwną takiemu bydlakowi? Co się z tobą dzieje? Jak ty rozumujesz, Jack? — Zasłużyłem na to, panie prezydencie. — Jack wziął głęboki oddech. — Pozostaje jednak problem, co dalej. Prezydent rozpogodził nieco twarz. — Przepraszam, poniosło mnie. Wbrew temu, co mówisz, nie zasłużyłeś na to, co powiedziałem. — A jednak tak. Powinienem był wcześniej polecić Mary Pat, żeby wyciągnęła dziewczynę. I nie zrobiłem tego. Moja wina. — Ryan miał zachmurzoną twarz — Nie przewidziałem, że to się może stać. — Takie rzeczy trudno przewidzieć, Jack. No i co teraz? — Nie możemy nic powiedzieć radcy prawnemu w ambasadzie, ponieważ oficjalnie jeszcze o tym nie wiemy. Możemy natomiast polecić FBI, aby się przygotowało do zajrzenia sprawie pod podszewkę wtedy, kiedy zostaniemy oficjalnie powiadomieni o wydarzeniu. Mogę w tej sprawie zadzwonić do Dana Murraya. — Desygnowanego na egzekutora Kealty’ego? Ryan skinął głową. — Znam Dana od bardzo dawna. Jeśli chodzi o stronę polityczną, to nie jestem pewien. Dopiero co otrzymałem transkrypt telewizyjnego wystąpienia Goto. Ale nim pan je przeczyta, panie prezydencie, warto wiedzieć, z jakim człowiekiem mamy do czynienia. — Powiedz, Jack, ilu podobnych mu bydlaków rządzi państwami? — Sam pan to doskonale wie, sir. — Jack zastanawiał się przez dłuższą chwilę. — To nie jest nawet takie złe. Tacy ludzie są w zasadzie słabi. Jak się im dobrze przyjrzeć, okazują się zwykłymi tchórzami. Jeśli już ma się nieprzyjaciół, to lepiej, aby mieli liczne słabości. Durling się zamyślił: któregoś dnia Goto może pojawić się tu z oficjalną wizytą. Być może zamieszka w apartamentach „Blair House” naprzeciwko Białego Domu. I trzeba będzie
wydać oficjalną kolację. Wejdziemy do Wschodniego Salonu, wygłosimy piękne przemówienia, wzniesiemy toasty za nasze zdrowie i kraje, i przyjaźń, uściśniemy sobie dłonie, tak jak byśmy byli serdecznymi przyjaciółmi. Niech to wszyscy diabli! Prezydent wziął z biurka kartki z przemówieniem Goto i zaczął je przeglądać. — Co za sukinsyn! „Ameryka będzie musiała zrozumieć!”. Figa, panie drogi! — Gniew i złość nie są dobrymi towarzyszami rzeczowych rozmyślań nad sposobami rozwiązania problemu, panie prezydencie. — Masz rację. — Durling długo milczał, a potem powiedział z przekornym uśmiechem: — Jeśli sobie dobrze przypominam, to ty, Jack, jesteś człowiekiem, którego zbyt często ponosi złość. — Wielokrotnie mi to zarzucano, sir. — No, to po powrocie z Moskwy będziemy mieli dwa twarde orzechy do zgryzienia. — Trzy orzechy, panie prezydencie. Musimy zdecydować, co zrobić z Indiami i Sri Lanką. — Z wyrazu twarzy Durlinga było wyraźnie widać, że zapomniał o tym. Zapomniał też prawie o innej jeszcze sprawie. Właściwie to pozwolił, by umknęła mu z pamięci. *** — Więc jak długo będę musiała czekać? — spytała Linders. Jej ból wyzierał bardziej z twarzy niż z tonu głosu. Jak trzeba to ludziom tłumaczyć? Czy w ogóle można wytłumaczyć? Ofiara ohydnego przestępstwa kryminalnego zdobyła się na to, żeby całemu światu to obwieścić, odsłonić duszę przed zupełnie obcymi ludźmi. Dla każdego byłoby to ciężkie przejście, ale dla niej wprost potworne. Murray był doświadczonym detektywem. Umiał pocieszać, zachęcać, wydobywać informacje skrzętnie przez ludzi ukrywane. Był pierwszym agentem FBI, przed którym się obnażyła, opowiedziała całą historię. Dzięki umiejętnościom Murraya zaczęła go traktować jak członka ekipy ordynującej psychiczną terapię. Innymi słowy, traktowała go tak, jak doktora Goldena. Po Murrayu pojawili się dwaj inni agenci FBI, kobieta i mężczyzna. Oboje specjalizowali się w tego typu sprawach. Po kolei odbyła sesje z dwoma psychiatrami — z każdym osobno. Z natury rzeczy ich pytania były jakby pytaniami owej drugiej strony. Chodziło o ostateczne ustalenie, poza wszelką wątpliwość, czy jej opowieść jest w stu procentach prawdziwa. Drugim celem było danie jej przedsmaku wrogich pytań, jakie jej będą zadawać adwokaci obrony. W trakcie tego długiego procesu ustalania faktów Barbara Linders stała się ofiarą w
jeszcze większym stopniu, niż była nią poprzednio. Murray był w pełni tego świadomy. Na samym początku Barbara uczyniła olbrzymi wysiłek, by wyznać wszystko Clarice, potem Murrayowi, a potem… całemu zastępowi obcych ludzi. Teraz czekało ją przesłuchanie najgorsze ze wszystkich, niektórzy bowiem członkowie senackiej komisji sprawiedliwości byli bliskimi sojusznikami Eda Kealty’ego. I ci właśnie będą uważali za swój obowiązek przyparcie jej do muru, zarówno w celu zarobienia punktów przed kamerami telewizyjnymi jak i pokazania ogółowi, jacy to oni są bezstronni i jacy świetni z nich prawnicy. Barbara zdawała sobie sprawę, że te okropne pytania, jakie zadaje jej Murray, mają na celu lepsze jej przygotowanie do ciężkiej tortury publicznego przesłuchania. Każde z tych okrutnych pytań poprzedzał łagodnym przypomnieniem: — Może też pani spodziewać się następującego pytania…. Widać było po niej, jak ciężko to wszystko przeżywa. Barbara — zbyt się zżyli w trakcie tych licznych rozmów, by mógł o niej myśleć jako o pannie Linders — okazała budzącą podziw odwagę i wytrzymałość. Nie każda ofiara przestępstwa potrafiłaby się na to zdobyć. Jednakże odwaga to nie jest coś, po co wystarczy wyciągnąć rękę. Odwagę można porównać do konta w banku. Z konta można wybierać pieniądze tylko tak długo, póki na nim jeszcze coś jest. Potem trzeba przestać i parokrotnie coś wpłacić. I dlatego także okropne było to czekanie. Musiała czekać, aż nie wiadomo kiedy będzie zaproszona do sali przesłuchań, by po zajęciu miejsca złożyć wstępne oświadczenie pod ostrzałem reflektorów towarzyszących telewizyjnym kamerom — nieodwołalna chwila, w której będzie musiała znów się obnażyć, tym razem przed większym jeszcze audytorium niż dotychczas… Dla Murraya również nie było to przyjemne. To on skonstruował ogólny zarys aktu oskarżenia, wytyczył jego granice i kierunek, ustawił prokuratora, a przy tym był jedyną osobą bliską ofierze. Czuł się obarczony misją udowodnienia jej, że nie wszyscy mężczyźni są tacy jak Ed Kealty, i że on, także przecież mężczyzna, pogardza Kealtym. Był jakby błędnym rycerzem Barbary Linders. Drugą misją, świętą misją Murraya, było doprowadzenie do tego, by przestępca został ukarany — i za haniebny czyn poszedł do więzienia. Może to nawet Murray pragnął takiego końca bardziej niż Barbara. — Barb, trzymaj się, trzymaj się mocno! Musisz przez to przejść i nie dać się. Załatwimy tego bydlaka, ale uda się nam tylko wówczas, jeśli… — dalsze słowa prawie wybąkiwał, wkładając w nie przekonanie, jakiego sam nie miał. Od kiedy to polityka ingeruje w przestępstwa kryminalne? Zostało złamane prawo, są świadkowie, są dowody rzeczowe, tymczasem
zatrzymują ich przed szlabanem, co dla ofiary jest gorszym ciosem, niż jakiekolwiek pytania i insynuacje adwokata strony przeciwnej. — To trwa zbyt długo. — Jeszcze ze dwa tygodnie, może trzy… I wreszcie będziemy mogli strzelić piłkę do bramki. — Nie jestem taka głupia, wiem, że coś się dzieje za kulisami. A on przestał wygłaszać przemówienia i przecinać wstęgi z okazji otwarcia nowych mostów. Ktoś mu już powiedział i on przygotowuje swoją obronę. Mam rację? — Myślę, że to raczej prezydent świadomie wycofuje go z życia publicznego, aby w chwili, kiedy sprawa ujrzy światło dzienne, Kealty nie mógł skorzystać z faktu dużej popularności i liczyć na sympatię opinii publicznej. Prezydent jest po naszej stronie, Barb! Ja osobiście przedstawiałem sprawę, a on mi wtedy powiedział: „Przestępstwo jest zawsze przestępstwem”. I to jest właśnie to, czego od niego oczekiwałem. Spojrzała na Murraya zrozpaczonymi, zwilgotniałymi oczami. — Rozklejam się, Dan — powiedziała. — Wcale nie. Widzę, że nie — skłamał. — Jesteś silna, twarda, odważna i mądra. Przetrwasz wszystko. To on się rozklei. — Młodszy zastępca dyrektora FBI, Daniel E. Murray, wyciągnął ponad stołem rękę. Barbara Linders ujęła podawaną jej dłoń, tak jak dziecko sięga po dłoń ojca. Nakazywała sobie wierzyć i ufać. Murrayowi było przykro, że ta kobieta musi płacić tak wysoką cenę tylko dlatego, że prezydent Stanów Zjednoczonych podporządkowuje sprawę kryminalną sprawie wielkiej polityki. Być może miało to sens, gdy spogląda się z wysoka, ale dla zwykłego policjanta sprawą zasadniczą jest przestępstwo i ofiara. Do tego się wszystko sprowadza.
Głowice Z uzbrojeniem rakiet H-11/SS-19 należało oczywiście czekać na oficjalną decyzję premiera. Zakończeniu produkcji i montażu towarzyszyło w pewnym sensie rozczarowanie. Początkowo zamierzano założyć cały komplet głowic na każdą rakietę. Co najmniej sześć. Oznaczałoby to jednak konieczność przeprowadzenia dodatkowej próby lotu z głowicami, co mogłoby stanowić wielkie zagrożenie w wypadku jakichś komplikacji. Zbyt wielkie ryzyko. Znacznie ważniejszy był tajny charakter całego przedsięwzięcia — ci, którzy decydowali, postanowili, że liczba głowic jest mniej ważna. Później będzie można wszystko zmienić. Dlatego też postanowiono nie przerabiać stożka nosowego rakiety i pozostawić rosyjskie rozwiązanie. Chwilowo musi wystarczyć dziesięć jednomegatonowych głowic dla dziesięciu rakiet. Obsługa otwierała silos po silosie. Kolejno zdejmowano z platform kolejowych potężne cielska rakiet nośnych, umieszczano je w silosach i zasłaniano aerodynamicznymi kokonami, które doskonale pasowały na rosyjskie zaczepy. Godzinę trwała operacja umieszczania w silosie jednej rakiety, tak więc w ciągu jednej nocy wykonano całą robotę. I wystarczyło do tego dwudziestu ludzi. Gdy nadszedł ranek, wszystkie dziesięć silosów było już zamkniętych, a Japonia stała się mocarstwem nuklearnym. *** — Zdumiewające — stwierdził Goto. — W istocie bardzo prosta operacja — odparł Yamata. — Rząd sfinansował produkcję i przeprowadzenie prób w ramach realizacji naszego programu satelitarnego. Pluton otrzymaliśmy z kompleksu reaktora w Mondżu. Zaprojektowanie i wykonanie głowic było dziecinną zabawką. Jeśli Arabowie są zdolni do wyprodukowania prostej głowicy nuklearnej gdzieś w piwnicy w Libanie, to cóż to za trudność dla naszych inżynierów. — W rzeczywistości wszystko, z wyjątkiem głowic, zostało sfinansowane z budżetu państwa. Yamata był ponadto pewien, że niezbyt legalne konsorcjum, które wyprodukowało głowice, otrzyma kiedyś w przyszłości zwrot poniesionych nakładów. Przecież mu się to należało. Czyż wspólnicy konsorcjum nie działali wyłącznie dla dobra państwa? — Musimy natychmiast rozpocząć szkolenie personelu Sił Samoobrony, które powinny przejąć urządzenia od naszych ludzi. Czekamy jedynie na pańską decyzję i wydanie rozkazów, Goto-san… — A Amerykanie i Rosjanie?
Yamata pogardliwie parsknął. — Amerykanie i Rosjanie mają zaledwie po jednej rakiecie międzykontynentalnej. I właśnie w tym tygodniu mają te rakiety zniszczyć przy wielkim biciu w dzwony. Zobaczymy ową uroczystość na ekranach telewizyjnych. Jak pan dobrze wie, Goto-san, ich podwodne okręty nuklearne już nie przenoszą pocisków balistycznych. Rakiety Trident zostały zniszczone, a wycofane ze służby okręty podwodne czekają na pocięcie na złom. Dziesięć międzykontynentalnych pocisków z głowicami nuklearnymi zapewnia nam znaczną strategiczną przewagę. — No, a jeśli oni postanowią odbudować arsenał? — Nie mogą. W każdym razie mieliby z tym wielkie trudności. Zatrzymali produkcję i, zgodnie z traktatem, zniszczyli oprzyrządowanie i to pod międzynarodowym nadzorem. Wznowienie produkcji zajęłoby wiele miesięcy. Zresztą dowiedzielibyśmy się o tym bardzo szybko. Następnym ważnym dla nas krokiem jest realizacja programu poważnej rozbudowy marynarki wojennej — na co już czekały stocznie Yamaty — tak aby nasz prymat na Zachodnim Pacyfiku był nie do podważenia. To, co mamy, chwilowo powinno nam wystarczyć, przy odrobinie szczęścia i przy pomocy naszych przyjaciół. Nim Rosja i USA będą zdolni nam się przeciwstawić, nasza sytuacja strategiczna tak się poprawi, że z konieczności zaakceptują nasze poczynania i uznają nas wreszcie za równych partnerów. — A więc już teraz muszę podjąć decyzję? — Tak, panie premierze. — Yamata z naciskiem wymówił ostatnie słowo, aby Goto zrozumiał, na czym polega owa funkcja. Przez dłuższą chwilę Goto pocierał obie dłonie, wpatrzony w zdobne biurko, od niedawna jego biurko. Jak każdy słaby człowiek szukał ucieczki w odwlekaniu decyzji. — Czy to prawda, że moja Kimba była narkomanką? Yamata poważnie skinął głową, chociaż wewnętrznie zatrząsł się ze złości na „moją Kimbę” — zaślepienie Goto białą kobietą. — Smutna sprawa, prawda? Mój własny szef ochrony, Kaneda, znalazł ją martwą i wezwał policję. Wygląda na to, że dziewczyna starannie to ukrywała i zastrzykiwała sobie małe dawki, ale któregoś dnia przedawkowała. Goto westchnął. — Głupie dziecko. Jej ojciec jest policjantem. Chyba o tym wiesz. Ona mówiła, że był zawsze bardzo surowy. Ale jej nie rozumiał, ja ją rozumiałem. Była dobra, łagodna. Byłaby z niej wspaniała gejsza.
To przedziwne, że pośmiertnie ludzie otrzymują zupełnie inne cenzurki niż za życia. Ich wizerunek radykalnie się zmienia, rozmyślał chłodno Yamata. Ta głupia bezwstydna dziewczyna rzuciła wyzwanie rodzicom i postanowiła sama stawić czoło światu. Ale świat nie jest wyrozumiały dla ludzi nieprzygotowanych do trudów życia. Ponieważ jednak potrafiła zaszczepić Goto złudzenie, że jest prawdziwym mężczyzną, on teraz uważa, że była dobra i łagodna. — Czy pozwolimy, aby los naszego narodu zależał od takich jak on ludzi? — zapytał Yamata. — Nie! — odparł nowy premier Japonii i podniósł słuchawkę telefonu. Musiał wyszukać odpowiedni numer z wydruku przygotowanego przez sekretarza. Gdy otrzymał połączenie, powtórzył rozkaz wydany przed ponad pięćdziesięciu laty „Wspiąć się na górę Nitaka”. *** Pod wieloma względami był to samolot niezwykły, pod innymi całkiem zwyczajny. VC-25B był wojskową wersją szacownego cywilnego samolotu pasażerskiego Boeing 747, maszyny z trzydziestoletnią historią, wielokrotnie unowocześnianej doskonałej konstrukcji, nadal produkowaną w zakładach w pobliżu Seattle. Prezydencki samolot był tak pomalowany (według projektu dekoratora z klucza politycznego), by sprawiać godne wrażenie we wszystkich odwiedzanych krajach. Stał w odosobnieniu na betonowym pasie, strzeżony przez umundurowanych agentów Tajnej Służby, którzy mieli „specjalne zezwolenie”, co w żargonie wojskowym oznaczało prawo do użycia karabinów M-16 w każdej sytuacji zagrożenia. Takiego zezwolenia nie posiadały nawet umundurowane jednostki Tajnej Służby przy większości federalnych obiektów. A w ogóle owo „specjalne zezwolenie” było jedynie grzeczniejszą formą rozkazu „najpierw strzelaj, a dopiero potem zadawaj pytania”. Do samolotu nie prowadził zwyczajowy portowy rękaw. Trzeba było wejść po schodkach, tak jak to się robiło w latach pięćdziesiątych, ale schodki były „unowocześnione”: wyposażono je w bramkę z detektorem metalowych przedmiotów. Trzeba było także poddawać kontroli bagaż. Tym razem kontrolę przeprowadzała żandarmeria Sił Powietrznych i agenci Tajnej Służby. Każdą walizkę czy torbę prześwietlano, wiele otwierano. — Mam nadzieję, że zostawiłaś w domu pudełko Wiktorii z jej tajemnicami. To, które ci wręczyła na przechowanie? — spytał Jack stawiając na ladzie ostatnią torbę. — Zobaczymy, jak się rozpakujemy w Moskwie — odparła pani profesor Ryan i
mrugnęła do męża. Dla Cathy była to pierwsza oficjalna wizyta za granicą. Z wielkim zaciekawieniem rozglądała się po wojskowym lotnisku Andrews. — Witam panią doktor! Wreszcie się spotykamy! — Z wyciągniętą ręką podeszła Helene D’Agostino. — Przedstawiam ci najładniejszą na świecie agentkę Tajnej Służby — powiedział do żony Jack. — Nie mogłam być na ostatniej oficjalnej kolacji w Białym Domu, uczestniczyłam w seminarium na Harvardzie — wyjaśniła Cathy. — No cóż, za to wizyta w Moskwie zapowiada się niesłychanie ciekawie — powiedziała agentka i odeszła, by dalej spełniać swoje obowiązki. Chyba jednak nie tak ciekawie, jak moja poprzednia, pomyślał Jack przypominając sobie wydarzenia, o których nie miał prawa nikomu opowiedzieć. — Gdzie ona nosi broń? — spytała Cathy. — Nigdy jej nie rewidowałem, kochanie — odparł Jack. — Czy od razu wchodzimy na pokład? — Mam prawo wejść, kiedy zechcę. Taki jestem ważny! — Jack uśmiechnął się rozbrajająco i mrugnął okiem. Postanowił od razu wejść do samolotu, żeby móc pokazać wszystko Cathy. Ruszyli ku drzwiom. W swojej cywilnej wersji przeznaczony do przewożenia trzystu pasażerów prezydencki 747 (był jeszcze drugi, rezerwowy) został tak wyposażony, by zabrać wprawdzie tylko stu, ale za to zapewnić wszystkim komfort, a nawet luksus. Jack najpierw pokazał żonie, gdzie będą siedzieć, wyjaśniając jednocześnie, że obowiązuje surowy protokół. Im kto jest ważniejszy, tym siedzi bardziej z przodu. A na samym przedzie znajdują się pomieszczenia prezydenckie z dwiema kanapami, które rozkładają się, tworząc łóżka. Ryanowie i van Dammowie zajmowali miejsca tuż za prezydentem. Znajdowało się tam osiem foteli, ale podczas tej podróży tylko pięć miało być zajętych. Wraz z obiema parami leciał jeszcze prezydencki rzecznik prasowy, zawsze rozbiegana pani o nazwisku Tish Brown. Przedtem była szefem programu w którejś ze stacji telewizyjnych. Ostatnio się rozwiodła. Pomniejsi członkowie delegacji siedzieli w ściśle wyznaczonej kolejności ku tyłowi, aż do rzędów przeznaczonych dla prasy. — Czy to jest kuchnia? — spytała Cathy. — W lokalnym żargonie „Chez President” — poprawił ją Jack. Pomieszczenie to robiło
wielkie wrażenie, podobnie jak przygotowywane tu dania. Ze świeżych produktów, a nie podgrzewane posiłki podawane zwykłym pasażerom wszystkich linii lotniczych. — To jest większe niż nasza kuchnia! — wykrzyknęła Cathy, co bardzo rozbawiło szefa kuchni, starszego sierżanta Sił Powietrznych. — Większa chyba nie jest, za to szef jest lepszy, prawda, sierżancie? — odezwał się Ryan. — Już się odwracam, proszę pani — odparł kucharz. — Może pani teraz trzepnąć męża w ucho bez żadnych świadków. Słowa nie pisnę nikomu. Cathy roześmiała się. — Ale dlaczego prezydent nie podróżuje na górze, tam gdzie w rejsowych samolotach jest bar i salon? — Prawie wszystko zajęte przez elektronikę. Prezydenckie centrum łączności. Prezydent lubi chodzić na górę, żeby porozmawiać z załogą, ale tam pracują i mieszkają prawie wyłącznie kryptosie. — Kryptosie? — Spece od elektroniki, szyfranci. — Jack odprowadził Cathy na przeznaczone dla nich miejsca. Fotele były ekstra miękkie i ekstra szerokie, pokryte jasnobeżową skórą. Ostatnio wszystkie zostały wyposażone w telewizory na odchylanych metalowych ramionach oraz osobiste telefony. Cathy przyglądała się wszystkiemu z zainteresowaniem, zatrzymując wreszcie wzrok na prezydenckiej pieczęci wytłoczonej na klamrach pasów. — Już wiem, co to naprawdę znaczy pierwsza klasa, — Pamiętaj, że czeka cię jedenaście godzin lotu — odparł Jack, zajmując miejsce i przyglądając się wsiadającym teraz członkom moskiewskiej ekspedycji. Pomyślał, że przy odrobinie szczęścia uda mu się może przespać prawie całą drogę. *** Poprzedzające odlot telewizyjne oświadczenie prezydenta miało tradycyjną oprawę. Mikrofon, jak zawsze, był umieszczany tak, aby w tle widać było prezydencki samolot, co miało przypomnieć wszystkim, kto na owym tle do nich przemawia, a jako niezbity dowód służyła replika prezydenckiej pieczęci. Roy Newton zwracał większą uwagę na długość wystąpienia, niż na treść. Takie oświadczenia przed podróżami zagranicznymi nie zawierały nigdy nic specjalnie godnego zauważenia. Tylko sieć C-SPAN nadawała wystąpienia w całości, chociaż obecne były ekipy wszystkich dzienników telewizyjnych na wypadek, gdyby samolot na przykład rozsypał się
w kawałki podczas startu. Po kilkuminutowym oświadczeniu Durling ujął swą żonę Annę pod ramię i poprowadził w stronę metalowych schodków, gdzie salutował wyprężony sierżant lotnictwa. U szczytu schodów prezydent i jego żona obrócili się ku kamerom i pomachali, tak jak to się zawsze robi, wyruszając szlakiem kampanii wyborczej. W pewnym sensie ta podróż do Moskwy była cząstką nigdy nie ustającego procesu wyborczego. Po spełnieniu powyższego obowiązku prezydent i Pierwsza Dama zniknęli w głębi samolotu. W tym momencie telewizja CSPAN przełączyła kamery na salę obrad Izby Reprezentantów, gdzie najrozmaitsi co młodsi posłowie wygłaszali krótkie przemówienia. Czynili to na specjalne zamówienie, a raczej polecenie. Newton wiedział, że prezydent będzie przebywał w samolocie przez jedenaście godzin. Dłużej, niż Newton potrzebował. Czas brać się do roboty. Segregując notatki, pomyślał z rozbawieniem, jak wiele jest prawdy w starym powiedzeniu: jeśli o czymś wie więcej niż jedna osoba, to nie ma mowy o tajemnicy. Jeszcze trudniej jest utrzymać tajemnicę, jeśli jedna osoba zna jej połowę, a druga resztę. Wówczas ta pierwsza może się z drugą spotkać na kolacji, napomknąć, że zna tajemnicę i dać tego jakieś dowody, a ta druga pomyśli wtedy, że pierwsza wie już wszystko i wypapla resztę Wystarczą tylko właściwie uśmieszki, mruknięcia, mądre kiwanie głową i kilka odpowiednio wybranych słów z pierwszej części tajemnicy, a niebawem stajesz się, człowieku, posiadaczem całości. Twój rozmówca będzie mówił coraz więcej, aż powie wszystko, co chciałeś wiedzieć. Newton przypuszczał, że w ten właśnie sposób postępują szpiedzy. On sam byłby chyba dobrym szpiegiem, tylko że na tym wcale by nie zarobił lepiej, niż na kongresowej posadzie. Z pewnością tyle by nie zarobił. A Newton już dawno temu postanowił, że swoje talenty odda takiej sprawie, na jakiej można sobie zbudować przyjemne życie. Reszta była już łatwa. Należało jedynie wybrać odpowiednią osobę, której warto sprzedać informację. Wybór nie był trudny, wystarczyło uważnie czytać lokalną prasę. Każdy reporter miał swego konika, coś, co jego lub ją specjalnie interesowało. Pod tym względem reporterzy nie różnili się od pozostałych ludzi. I jeśli człowiek tylko wiedział, jaki guzik nacisnąć, to mógł właściwie każdym manipulować. Szkoda tylko, że metoda ta nie sprawdziła się wobec wyborców jego okręgu. Newton pokiwał ze smutkiem głową, podniósł słuchawkę i wystukał numer. — Libby Holtzman — odezwał się kobiecy głos.
— Cześć, Libby. Tu Roy. Jak leci? — Nudy. Nic się nie dzieje — odparła. Ciekawe, czy Bob, jej mąż, przywiezie coś dobrego z Moskwy, dokąd odleciał z prezydencką delegacją. — Kolacja? — spytał wiedząc, że Bob odleciał. — W jakiej sprawie? — Doskonale wiedziała, że nie chodzi o randkę lub coś podobnie głupiego i nieodpowiedzialnego. Newton był graczem i czasami miewał dobre karty. — Nie pożałujesz — zachęcił. — O siódmej trzydzieści. „Jockey Club”. — Będę — zgodziła się. Newton uśmiechnął się. Uczciwa gra, no nie? Stracił mandat w Kongresie, oskarżony o nadużywanie swojej pozycji i sprzedawanie poparcia. Nic takiego, co zasługiwałoby na dochodzenia prokuratorskie (ktoś inny wykorzystał swoje wpływy, by dochodzenia nie było), niemniej wystarczyło, by 50,7? wyborców jego okręgu doszło do wniosku, że w połowie kadencji warto jest jednak zmienić przedstawiciela w Kongresie. Gdyby wybory prezydenckie też się odbywały w tym samym czasie, to jakoś by się przecisnął — tego był pewien — natomiast mandatu raz straconego już prawie nigdy się nie odzyskuje. A wszystko mogło skończyć się znacznie gorzej. Na szczęście się udało. Życie nie jest takie okrutne, prawda? Mógł zatrzymać swój dom, nie stracił żony ani dzieci, wysłał je nawet do przyzwoitych uczelni. Zachował też karty wstępu do ekskluzywnych klubów. Zmieniło się jedynie to, że operował w zupełnie innym środowisku. Nie obowiązywały go też wydumane normy etyczne i nie burzyły spokoju sumienia. Zresztą przedtem też nie cierpiał z powodu jakichś wyrzutów. A przede wszystkim zarabiał teraz znacznie lepiej, niż kiedy był w Izbie. *** Ćwiczenia WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY rozgrywane były za pomocą komputera przekazującego dane przez stację satelitarną. Właściwie przez trzy stacje satelitarne. Cała flota japońska przekazywała sobie dane operacyjne za pośrednictwem centrum dowodzenia marynarki w Jokohamie. Flota amerykańska robiła to samo via sztab operacji Marynarki w Pearl Harbor. Zarówno Jokohama jak i Pearl Harbor korzystały z trzeciego łącza satelitarnego, by wymieniać dane między sobą. Oficerowie obu sztabów, japońskiego i amerykańskiego, do których należało wystawianie ocen poszczególnym jednostkom biorącym udział w ćwiczeniach, mieli dostęp do wszystkich łączy, a więc i informacji. Dowódcy taktyczni na morzu — nie. Istotnym celem ćwiczeń było danie obu stronom szansy bojowego przeszkolenia w maksymalnie realistycznych
warunkach. Dlatego też ani „podpowiadanie”, ani korzystanie ze „ściągawek” nie było mile widziane. Z drugiej strony, chociaż oszukiwanie przy egzaminach jest uważane za rzecz mało honorową, oszukiwanie nieprzyjaciela jest integralną cząstką wojennej strategii. Dowódcy Floty Pacyfiku — admirałowie odpowiedzialni za okręty nawodne, lotnictwo morskie, flotę podwodną i służby logistyczne — ze swoich foteli obserwowali próby „potyczek” ciekawi, jak ich podwładni dają sobie radę. — Sato to chytry lis — powiedział komandor Chambers. — Niektóre posunięcia aż palce lizać — zgodził się doktor Jones. Jako poważny dostawca oprogramowań, posiadający specjalną aprobatę dowództwa floty otrzymał od admirała Mancuso zezwolenie na wstęp do centrum dowodzenia. — Ale mu to wiele nie pomoże na północy — dodał. — Ooo? — zdziwił się dowódca okrętów podwodnych Floty Pacyfiku. — Czyżbyś wiedział coś, czego ja nie wiem? — „Charlotte” i ,Asheville” mają cholernie dobre systemy hydrolokacyjne. Moi ludzie pomagali im zainstalować nowe oprogramowanie do tropienia. Są najlepszymi łowcami dźwięków. Zresztą dobrze o tym wiesz. — Dowódcy obu okrętów też nie są źli — dodał Mancuso. Jones potwierdził skinieniem głowy. — Święta racja. Umieją nastawić uszu i słuchać. Tak jak ty.. — Boże drogi — odezwał się Chambers, spoglądając na cztery złote paski na epoletach jego rozmówcy i myśląc sobie, czy też mu teraz bardziej ciążą. — Zastanawiał się pan kiedyś, admirale, jak wyglądalibyśmy bez tego tutaj naszego Jonesa? — Mielibyśmy ze sobą Lavala — odparł Mancuso. — Jego syn jest teraz szefem sonarzystów na „Asheville” panie Chambers — powiedział Jones. Dla Jonesa Mancuso nadal był „kapitanem”, a Chambers „porucznikiem”. Ani Chambers, ani Mancuso nie protestowali. Przeszłość towarzyszyła oficerom Marynarki i tworzyła więzy między oficerami i zwykłymi (w tym wypadku byłymi) marynarzami. — Tego nie wiedziałem — wyznał Mancuso. — Od niedawna. Przedtem był na „Tennessee”. Bystry chłopak. Został specjalistą pierwszej klasy zaledwie w trzy lata po skończeniu morskiej szkoły. — Wcześniej niż zostałeś nim ty, Jones — zauważył Chambers. — Jest naprawdę taki
dobry? — Cholernie dobry. Chciałbym go wziąć do siebie. W zeszłym roku się ożenił, dziecko w drodze. Chyba mi się uda go przekupić, żeby rzucił Marynarkę w diabły i przeniósł się do cywila. — Wielkie dzięki, Jones — odezwał się Mancuso. — Chyba powinienem cię stąd wyrzucić. — Daj spokój, kapitanie-admirale. Kiedy to po raz ostatni porządnie się zabawiliśmy? — Jonesowskie oprogramowanie do tropienia wielorybów znalazło ostatnio zastosowanie w systemie hydrolokacyjnym, jakim jeszcze dysponowała Flota Pacyfiku. — Najwyższy czas na poprawiny. Fakt, że obie strony miały swoich obserwatorów w centrum dowodzenia drugiej strony, stanowił pewną komplikację. Głównie dlatego, że każda ze stron miała pewien osprzęt i pewne możliwości namierzania, którymi nie chciała się dzielić. W konkretnym wypadku odczyty systemu hydrofonów dennych SOSUS, które mogły być echami japońskich okrętów podwodnych, operujących na północny zachód od Kure, były znacznie dokładniejsze niż to, co pokazywał planszet, na który naniesiono domniemane położenie wszystkich jednostek. Prawdziwe plany sytuacji otrzymali jedynie Mancuso i Chambers. Każda ze stron miała po dwa okręty podwodne. Namiary nie wykazywały jednostek amerykańskich, okręty japońskie o konwencjonalnym napędzie musiały się od czasu do czasu podnosić z głębin pod samą powierzchnię oceanu, aby przez wystawione nad wodę chrapy pozyskać tlen, konieczny do uruchomienia dieslowskich silników i podładowania akumulatorów. Chociaż okręty japońskie miały swoją wersję amerykańskiego systemu Preria-Maska, oprogramowanie Jonesa pozwalało na przebicie się przez tę osłonę i uzyskanie sygnału, wskazującego na pojawienie się przeciwnika. Mancuso i jego sztab wycofali się do centrum hydrolokacji SOSUS, aby przestudiować najnowsze dane. — Dobra, Jones, powiedz, co tu widzisz? — rozkazał Mancuso, pochylając się nad wydrukiem sygnałów nasłuchu hydrofonów rozsianych po dnie Pacyfiku. Dane można było obejrzeć na monitorach telewizyjnych lub na komputerowym wydruku składanym w harmonijkę. Do głębszej analizy potrzebny był wydruk. Właściwie były dwa. Na jednym znajdowały się już uwagi i oznaczenia, które na bieżąco robili sonarzyści sieci SOSUS. Ten zanalizowany już wydruk Mancuso trzymał osobno, chcąc uzyskać potwierdzenie wniosków swoich ludzi. Ciekaw był, czy Jones jeszcze potrafił takie rzeczy odczytywać.
Jones dobiegał dopiero czterdziestki, ale w jego ciemnych włosach pojawiły się już srebrne nitki. Nie palił, żuł tylko gumę. Mancuso zauważył, że w jego oczach nadal czaiła się jakaś przedziwna intensywność. Doktor Ron Jones przerzucał harmonijkę wydruku niczym rewident księgowy poszukujący śladów bankowego oszustwa. Palcem wodził po pionowych liniach, na których rejestrowane były odbierane częstotliwości. — Zakładamy, że mniej więcej co osiem godzin muszą podpłynąć pod powierzchnię, żeby wysunąć nos na świeże powietrze? — spytał. — Tak powinni robić, jeśli chcą mieć zawsze naładowane akumulatory — odparł Chambers. — Na jakim oni są czasie? — spytał Jones. Amerykańskie okręty podwodne na morzu ustawiały zegary na czas Greenwich, ostatnio zmieniony na „Czas Uniwersalny”, co ubodło nieco Królewską Marynarkę, której jeszcze niedawna potęga gwarantowała Brytyjczykom prawo do określania wzorcowego południka. — Chyba na tokijskim — odparł Mancuso. — Nasz czas minus pięć. — Zaczniemy więc szukać powtarzających się w tym samym układzie sygnałów. Od północy, w godzinach parzystych ich czasu. — Wydruk komputerowy miał pięć podwójnie złożonych w harmonijkę stron. Jones wziął jeden komplet i zaczął przeglądać, kartka po kartce, robiąc na marginesie notatki. Zajęło mu to dziesięć minut. Gdy skończył, powiedział: — Tu mamy jedno wyjście, a tu drugie. Przypuszczalnie. Tu by było również możliwe, pasuje, ale nie sądzę… Robię zakład, że tu… Na początek umiejscawiamy pierwsze chrapy tutaj. — Palcem stukał w pozornie przypadkowe zagęszczenie kresek i kropek. — Wally? Chambers pochylił się nad drugim stołem i zaczął przeglądać już przeanalizowany wydruk, aby trafić na wskazaną przez Jonesa godzinę. — Jones, ty cholerny czarowniku! — mruknął. Zespół wykwalifikowanych sonarzystów ślęczał nad tym przez dwie godziny, aby wykryć to, co Jones na ich oczach znalazł w ciągu paru minut. Ze stojącej w kącie lodówki Jones wyjął puszkę Coca-Coli i otworzył. Zasyczało. Podniósł puszkę do góry niby kielich z szampanem. — Panowie! I kto jest mistrzem wszystkich czasów? To była tylko cząstka roboty. Wydruki wskazywały jedynie namiar na podejrzane
dźwięki, ale ponieważ na dnie morskim znajdowało się wiele hydrofonów należących do sieci SOSUS, komputer dokonał triangulacji umieszczając źródło w kole o parunastomilowym promieniu. Nawet ze wszystkimi usprawnieniami, jakie Jones wprowadził do systemu dozoru, nadal pozostawał do przeszukania spory kawałek oceanu. Odezwał się telefon. Dzwonił dowódca Floty Pacyfiku. Mancuso odebrał i przekazał sugestię skierowania „Charlotte” i ,Asheville” w okolicę podejrzanych sygnałów. Jones przysłuchiwał się rozmowie i wiedział, że sugestia Mancuso została przyjęta. — No i widzisz, Bart? Zawsze wiedziałeś, jak i kiedy trzeba dobrze słuchać! *** Murray omawiał właśnie sprawy budżetowe z zastępcą dyrektora waszyngtońskiego biura FBI i tylko dlatego osobiście nie odebrał telefonu. Jego sekretarka włożyła tekst supertajnej wiadomości z Białego Domu do ściśle poufnych akt i zamknęła je na klucz. Następnie szkoła wezwała ją, aby zabrała dziecko, które miało gorączkę. W efekcie ręczna notatka z rozmowy z Ryanem dotarła dość późno do rąk Murraya. — Norton! — powiedział Murray, wchodząc do gabinetu dyrektora FBI Shawa. — Coś nie tak? — Dziewczyna nie żyje. — Murray podał kartkę, którą Shaw szybko przeczytał. — Psiakrew! — szepnął Shaw. — Mamy coś na ten temat? Brała narkotyki? — Nic takiego. — Jest coś z Tokio? — Jeszcze nie sprawdzałem w wydziale prawnym. Nieodpowiednia pora. Shaw skinął głową. Przemknęła mu przez głowę śmieszna myśl: zadaj pytanie jakiemukolwiek agentowi FBI, o jakiej sprawie lubi najbardziej rozmawiać, jaką się najczęściej chwali, a okaże się, że to porwania. Zresztą legenda FBI urosła w latach trzydziestych właśnie na porwaniach. Ustawa Lindbergha pozwalała FBI wspomagać lokalne policje zawsze wtedy, gdy istniało podejrzenie, iż ofiara mogła zostać przewieziona przez stanową granicę. Kiedy takie podejrzenie istniało, całym stadem rzucały się na sprawę wyszkolone ekipy superpolicji narodowej, sprawiając wrażenie gromady zgłodniałych wilków. Bardzo rzadko jednak ofiary przestępstwa były wywożone poza stan. FBI działało do końca, gdyż naczelnym zadaniem było odnaleźć ofiarę żywą. I tutaj FBI odnosiło duże sukcesy. Drugim celem było pochwycenie sprawcy czy sprawców, przygotowanie oskarżenia i przekazanie sprawy prokuraturze, a
następnie świadczenie podczas procesu. Statystycznie FBI odnosiło tu jeszcze większe sukcesy. Chwilowo FBI nie wiedziało jedynie, czy Kimberly Norton jest ofiarą porywacza. Wiedziało, że przekroczy granicę USA martwa. I ten fakt w mniemaniu agentów FBI oznaczał porażkę. Profesjonalną porażkę. — Jej ojciec jest policjantem. — Wiem o tym, Dan. — Powinienem tam pojechać i obgadać to z O’Keefem. — Częściowo dlatego, że kapitan Norton miał prawo dowiedzieć się o śmierci córki od swoich kolegów, a nie z prasy czy telewizji. Częściowo też dlatego, że agenci obarczeni sprawą po prostu musieli to zrobić. Powiedzieć mu w oczy, że zawiedli. Musieli się przyznać. I był jeszcze jeden element: Murray chciał przejrzeć raz jeszcze akta całej sprawy, przekonać się, że jednak zrobiono wszystko, co w danych warunkach można było zrobić. — Mogę ci na to dać parę dni — odparł Shaw. — Sprawa Linders z pewnością pozostanie w lodówce, póki prezydent nie wróci. Pakuj się i jedź. *** — To jest lepsze niż w Concorde! — wykrzyknęła Cathy do kobiety kaprala podającej kolację. Ryan niemalże wybuchnął śmiechem, a Karolina von Damm wyjątkowo rzadko robiła okrągłe oczy tak jak w tej chwili. Od dawna była przyzwyczajona do podobnego luksusu, zaś kolacja była rzeczywiście lepsza niż to, co podawano w kantynie kadry lekarskiej szpitala Hopkins. Nawet talerze nie miały paska, co zresztą tłumaczyło, dlaczego w Siłach Powietrznych ginie rekordowa ilość talerzy i sztućców. — Wino dla pani? — Ryan podniósł butelkę „Chardonnay Russian River” i napełnił kieliszek Cathy. W tym czasie kobieta kapral stawiała talerz przed Ryanem. — My nie pijamy wina na naszej kurzej farmie — powiedziała Cathy do kaprala udając zakłopotanie, a może naprawdę troszkę onieśmielona komfortem podróży. — Wszyscy tak reagują, lecąc po raz pierwszy prezydenckim samolotem. Niech pani doktor tym się nie martwi — odparła stewardesa w mundurze kaprala. — Proszę nacisnąć guzik, jeśli będę potrzebna — dodała i wróciła do kuchni. — Od początku ci powtarzam, Cathy, zawsze się mnie trzymaj. — Ciekawe, gdzieś ty się tak przyzwyczaił do luksusowego latania. Świeże brokuły! — Piloci też są nieźli. Patrz! — podniósł kieliszek. — Ani drgnięcia!
— Tyle że pensje są przy tym wszystkim bardzo niskie — odezwał się van Damm z przeciwległego końca przedziału. — Natomiast stołówka pracownicza wcale niezła, to trzeba przyznać. — Łosoś jest naprawdę świetny. Wędzony i potem gotowany. — Podobno szef kuchni skradł recepturę kucharzowi z „Jockey Clubu”. Najlepszy w całym mieście łosoś z Luizjany — wyjaśniał van Damm. — Może jednak nie skradł, może się tylko zamienił, dając w zamian swój przepis na krewetki faszerowane mięsem. Uczciwa zamiana — skomentował. *** — Prawda, że nie za bardzo spieczone? Skórka jest akurat. „Jockey Club”, jedna z niewielu naprawdę doskonałych waszyngtońskich restauracji, mieściła się na najniższym piętrze hotelu „Ritz Carlton” przy Massachusetts Avenue. Było to spokojne, dyskretnie oświetlone miejsce, gdzie od wielu już lat przychodzono na posiłki, by podczas nich podejmować takie czy inne, ale zawsze mające kapitalne znaczenie decyzje. Nazywano je posiłkami brokerskimi, a brokerami byli ludzie reprezentujący z reguły potęgę w dziedzinie polityki i finansów. Jedzenie tu jest świetne, pomyślała Libby, zwłaszcza kiedy ktoś inny płaci rachunek. Podczas minionej godziny rozmawiali o tym i o tamtym, wymieniali drobne informacje i plotki, które miały znacznie większe znaczenie w Waszyngtonie, niż w innych miastach. Ten etap mieli za sobą. Talerze po sałacie zabrane, wino podane, na stół wjechały też talerze z głównym daniem. — No więc, Roy, hasło wywoławcze naszego spotkania? — Ed Kealty. — Norton spojrzał prosto na oczy Libby Holtzman. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że jego żona postanowiła wreszcie opuścić tego obłudnika? — Opuszczać to będzie chyba on. Opuszczać na stałe. — Kto jest pechową damulką? — spytała Libby, krzywo się uśmiechając. — To nie to, co myślisz, Libby. Ed odchodzi… — Newton uwielbiał rozpalać ciekawość rozmówców. — Roy, jest już ósma trzydzieści. — Libby jasno dała do zrozumienia, że czekać długo nie będzie. — FBI ma haka na Kealty’ego. Gwałt. Ściślej mówiąc, nie jeden. Jedna z ofiar popełniła
samobójstwo. — Liza Beringer? Okoliczności jej śmierci nie zostały nigdy w pełni wyjaśnione. Wiedziano tylko, że samobójstwo i rozstrój nerwowy. — Zostawiła list. FBI ma ten list. Ma też kilka innych kobiet gotowych zeznawać. — Ojej! — pozwoliła sobie powiedzieć Libby. Odłożyła widelec. — I mają wszystko zapięte na ostatni guzik? — Sprawę prowadzi Dan Murray. Pies myśliwski Shawa. — Znam Dana. I wiem, że nie piśnie ani słowa. Nie będzie chciał w ogóle rozmawiać. — Rzadko kiedy jakikolwiek agent FBI zgadzał się mówić o dochodzeniu podczas jego trwania. A w żadnym wypadku przed ujawnieniem wyników. Przeciek zawsze pochodził od adwokatów lub funkcjonariuszy sądowych. — Dan Murray nie tylko nie odstępuje na krok od przepisów, ale to on je pisze. — Tym razem to nie była przenośnia. Dan Murray był współautorem wielu wewnętrznych regulaminów FBI. — Tym razem może być inaczej. Może piśnie. — Dlaczego miałby to zrobić? — Ponieważ Durling każe trzymać sprawę pod suknem. Uważa, że Kealty jest mu potrzebny na Kapitolu. Jako tuba. Może zauważyłaś, że nasz Eddie przebywa ostatnio dużo w Białym Domu? Durling mu o wszystkim opowiedział, żeby chłopaczyna miał czas na zorganizowanie obrony. — Chcąc się zabezpieczyć, Norton dodał — W każdym razie tak mi to parę osób przedstawiło. Czy nie wydaje ci się to wszystko nieco dziwne? — Przeszkadzanie w czynnościach wymiaru sprawiedliwości? — Technicznie rzecz biorąc, tak, być może, chociaż nie wiem, czy taką kwalifikację daliby prawnicy. — Na tym etapie rozmowy haczyk był już w wodzie i nęcił rybkę, która okazywała wielkie zainteresowanie. — A może Durling opóźnił ujawnienie sprawy tylko dlatego, żeby to nie kolidowało z podpisaniem Ustawy o Regulacji Handlu, żeby w mediach obie sprawy nie współzawodniczyły? — Rybka z zainteresowaniem przyglądała się robakowi, niepokoiła ją teraz tylko podejrzana błyskotka przy haczyku… — Tu chodzi o coś więcej, Libby. W Białym Domu siedzą nad tą sprawą już dość długo. Tak w każdym razie słyszałem. Natomiast mają rzeczywiście doskonałą wymówkę. Zamieszanie z ustawą. Bardzo wygodną wymówkę. — Robak wyglądał naprawdę smacznie.
— Oczywiście. Można uznać, że polityka to rzecz ważniejsza od sprawy o gwałt. Pytałam, czy sprawa jest dobrze przygotowana? Mają dowody? — Jeśliby ława przysięgłych dostała to, co oni mają, to Ed Kealty spędziłby wiele latek w przybytku federalnym. — Tak mocne dowody? — Co za wspaniały robak. Jakże kuszący! — Sama powiedziałaś, że Murray to dobry policjant. — Który prokurator otrzymał sprawę? — Anna Cooper. Od wielu tygodni tylko nad tym siedzi. — Nie ma wątpliwości, że robaka trzeba będzie połknąć. Jest naprawdę wspaniały. A to, co tak błyszczy, nie jest chyba takie groźne. Newton wyjął z kieszeni kopertę i położył ją na obrusie. — Nazwiska, daty, szczegóły, ale to wszystko dostałaś nie ode mnie, jasne? — Roy pociągnął za haczyk i robak zatańczył w wodzie. Chyba sam robak, żadnego haczyka nie było widać. — A jeśli mi się nie uda znaleźć potwierdzenia? — Wtedy nie ma i sprawy, wtedy moje źródła informacji się myliły i mam nadzieję, że smakowała ci kolacja. — Była możliwość, że robak odpłynie i rybka nie zdąży go połknąć. — Ale powiedz mi, Roy, dlaczego? Dlaczego ty, dlaczego cała ta historia? — Rybka nadal krążyła, zadając sobie pytanie, skąd w ogóle wziął się ten robak. — Faceta nigdy nie lubiłem. Dobrze o tym wiesz. Starliśmy się dwukrotnie podczas debaty na temat ustaw melioracyjnych, a on ponadto ukatrupił szansę inwestycji dla przemysłu obronnego w moim stanie. Ale chcesz znać prawdziwy powód? Zaraz ci powiem. Mam córki. Jedna jest na trzecim roku na Uniwersytecie Pensylwania, druga zaczyna studia prawnicze na Uniwersytecie Chicago. Obie chcą iść śladem ojca, a ja za żadne skarby nie chcę, żeby moje córki pracowały na Kapitolu w towarzystwie takich bydlaków jak Ed Kealty, W właściwie, czy to jest ważne, w jaki sposób robak znalazł się w wodzie? Libby poważnie skinęła głową, już w pełni przekonana, i wzięła kopertę. Bez otwierania schowała ją do torebki. Zdumiewające, jak prawie nikt nigdy nie rozpoznaje haczyka, póki nie jest już za późno A czasami nie rozpoznaje nawet wtedy. Kelner był wyraźnie rozczarowany, że para przy stoliku zignorowała wózek z deserami i poprosiła tylko o dwie kawy ekspresso przed rachunkiem.
*** — Słucham. — Barbara Linders? — Tak. Kto mówi? — Libby Holtzman z dziennika „Post”. Jestem w tej chwili zaledwie o parę ulic od pani. Czy mogłabym do pani na chwilę wpaść, żeby porozmawiać o kilku sprawach? — Jakich sprawach? — O Edzie Kealtym i dlaczego postanowiono wyciszyć sprawę. — Co zdecydowano?! — Właśnie o tym się dowiedzieliśmy. — Chwileczkę, chwileczkę. Ostrzegali mnie przed takimi telefonami — odparła zaniepokojona Barbara Linders, mimo woli zdradzając się tą wypowiedzią. — Oni zawsze przed czymś przestrzegają, przeważnie nie przed tym, co potrzeba. Może sobie pani przypomina: w ubiegłym roku to ja napisałam tę historię o kongresmenie nazwiskiem Grant i o brzydkich rzeczach, jakie działy się w biurze w jego okręgu. To ja ujawniłam wybryki tego bydlaka podsekretarza stanu w ministerstwie spraw wewnętrznych, ja mam oko na takie rzeczy, Barbaro! — mówiła siostrzanym, niby to pełnym troski głosem. I wszystko, co mówiła, było prawdą: niemalże zdobyła dziennikarską nagrodę Pulitzera za reportaże mówiące o seksualnych wybrykach szacownych polityków. — Skąd mam wiedzieć, że to właśnie jest pani? — Widziała mnie pani w telewizji, prawda? Niech pani mnie zaprosi, a zjawię się w ciągu pięciu minut. — Najpierw zadzwonię do pana Murraya. — Doskonale, niech pani dzwoni. Ale niech mi pani obieca jedno. — Co takiego? — Jeśli on pani potwierdzi to, co ja mówię na temat powodów przeciągania sprawy, chowania jej do szafy, zgodzi się pani na rozmowę ze mną. — Zamilkła, by po chwili dodać: — Może bym jednak mogła już teraz do pani przyjść. Jeśli Dan pani powie, że nie, to tylko wypijemy kawę i coś sobie na później przygotujemy. Zgoda? — No dobrze… chyba… Ale ja muszę teraz zadzwonić do pana Murraya. — Barbara Linders odłożyła słuchawkę, by ją po chwili podnieść i wystukać z pamięci numer Dana.
— Tu Dan… — Panie Murray! — niemalże krzyknęła Barbara, wstrząśnięta tym, co przed chwilą usłyszała. — …oraz Liz — uzupełnił głos kobiecy, chyba żony, i dalej oba głosy, nagrane na taśmę automatycznej sekretarki, stwierdziły zgodnie, że w chwili obecnej żadne z nich nie może podejść do telefonu, wobec czego proszą… — Boże, Dan, gdzie się podziewasz, Dan, właśnie wtedy, kiedy cię potrzeba? — zadała Barbara pytanie maszynie i zrozpaczona odwiesiła słuchawkę, nim dowcipne nagranie poleciło czekać na dźwiękowy sygnał i zostawić wiadomość. Czy to możliwe? Czy to aby prawda? Doświadczenie mówiło jej, że w Waszyngtonie wszystko może się wydarzyć. Barbara Linders rozejrzała się po pokoju. Spędziła w Waszyngtonie jedenaście lat. I co osiągnęła? Dwupokojowe mieszkanie z reprodukcjami starych oleodruków na ścianie, ładne meble, owszem, którymi cieszyły się tylko jej oczy. Wspomnienia, które groziły wpadnięciem w depresję I była w tym wszystkim sama, cholernie sama, i chciałaby te wspomnienia zniszczyć, zmazać, wykreślić z pamięci, a przy okazji zniszczyć i człowieka, który tak bezwzględnie rozbił jej życie, i okazuje się, że nawet i to nie będzie jej dane. Czy to możliwe? Najgorsze ze wszystkiego było to, że Liza czuła to samo. Barbara wiedziała to z jej listu, którego fotokopię nadal trzymała w szkatułce na biurku. Zatrzymała szkatułkę i list jako pamiątki po najlepszej przyjaciółce. Właśnie odczytanie listu przed kilkoma miesiącami uświadomiło jej, że za wszelka cenę musi bronić się przed wpadnięciem w taką depresję, w jaką wpadła Liza. I jednocześnie skłoniło ją to do szczerego wyznania wszystkiego ginekologów. Ten skierował ją do Clarice Golden. W ten oto sposób rozpoczął się cały proces, który prowadził… Właśnie! Dokąd, gdzie? Usłyszała brzęczyk przy drzwiach i poszła otworzyć. — Cześć! Poznaje mnie pani? — Pytaniu towarzyszył ciepły i wyrażający sympatię uśmiech, Libby Holtzman była wysoka, miała gęste czarne włosy, które okalały bladą twarz, i piwne oczy. — Proszę wejść! — powiedziała Barbara, przepuszczając gościa. — Zadzwoniła pani do Dana? — Nie było go w domu… Albo też nie odbiera i tylko automatyczna sekretarka odpowiada… Pani go zna? — O tak, znam dobrze Dana — odparła Libby, idąc w stronę kanapki.
— Czy jemu można ufać? Naprawdę ufać? — spytała Barbara. — Mam odpowiedzieć szczerze? Tak, Danowi można by całkowicie zaufać, gdyby prowadzona przez niego sprawa zależała tylko od mego. Wtedy można by mu w pełni zaufać. To porządny człowiek. — Ale ta sprawa nie zależy od niego, tak? Libby przecząco pokręciła głową. — To zbyt wielka sprawa. Ma zabarwienie polityczne. I jeszcze jedno, jeśli chodzi o Murraya. On jest bardzo lojalny. Robi to, co mu każą. Czy mogę usiąść, Barbaro? — Proszę. — Usiadły obie na kanapce. — Pani wie, czemu służy prasa? Prasa nad wszystkim czuwa. Ja bardzo lubię Dana. Nawet go podziwiam. To doskonały policjant. Uczciwy policjant. I założę się z panią, że podczas rozmów z panią zachowywał się jak starszy, twardy, ale chętny, by przyjść z pomocą, brat? Prawda? — Przez cały czas — przyznała Barbara. — Stał się moim najlepszym przyjacielem. Jedynym, jakiego mam. — I na pewno nie kłamał. Był szczery. To jeden z porządniejszych ludzi. Znam jego żonę. Ma na imię Liz. Jak pani przyjaciółka… Problem polega na tym, że nie wszyscy są tacy, jak Dan. I wówczas wkraczać musimy my, prasa. — Nie rozumiem? — spytała Barbara. — Kiedy ktoś coś każe zrobić ludziom takim, jak Dan, to oni, będąc lojalnymi pracownikami, robią to. I wie pani co? Nienawidzą tego, co robią. Nienawidzą tak samo jak pani nienawidzi człowieka, który wyrządził pani krzywdę. Moim zadaniem jest pomóc takim, jak Dan. Ja potrafię sobie poradzić z łobuzami, którzy dyszą różnym Danom nad karkiem i każą im robić różne rzeczy… — Nie mogę… to znaczy, naprawdę nie jestem w stanie… Libby wyciągnęła rękę i musnęła dłoń Barbary. — Nie chcę, żeby mi pani dawała cokolwiek do publikacji. Nic, co mogłoby zniweczyć szansę rozprawy sądowej, pomieszać szyki prokuratorowi. Tak samo jak pani, chciałabym, aby rozprawa się odbyła i winny został ukarany. Ale chyba może pani ze mną porozmawiać nieoficjalnie, w zaufaniu. — Chyba tak…
— Pozwoli pani, że będę nagrywała rozmowę. — Reporterka wyjęła kieszonkowy magnetofon. — A kto będzie tego słuchał? — Oprócz mnie tylko jedna osoba. Mój szef. Robimy to zawsze, żeby umiejscowić źródło informacji i nie pomylić się w niczym. To tak, jakby pani rozmawiała ze swoim adwokatem albo lekarzem, albo księdzem. Istnieją twarde zasady i my ich nigdy nie łamiemy. Teoretycznie Barbara wiedziała o tych dziennikarskich zasadach, ale tutaj, w jej saloniku dziennikarska moralność wydawała się cienka, cieniutka, jak włos. Libby Holtzman odczytała to w jej oczach. — Jeśli pani tego nie akceptuje, to wstaję i wychodzę. Albo, jeśli pani woli, możemy rozmawiać bez magnetofonu, ale… — obdarzyła Barbarę uroczym uśmiechem, wręcz rozbrajającym — strasznie nie lubię stenografować. Przy stenografii powstaje tyle błędów i nieporozumień… Jeśli chce się pani chwilę nad tym wszystkim zastanowić, to proszę się zastanowić, pomyśleć, mamy czas. Wycierpiała pani dość nacisków i popędzania. Ja to wiem i rozumiem. Wiem, jak to jest w tych sprawach. — Dan mi to samo mówił, ale on mnie nigdy nie popędzał, nie przyduszał. Naprawdę nie! Libby Holtzman spojrzała prosto w oczy Barbary. Zastanawiała się, czy Dan dostrzegł w tych oczach ten sam ból, który podobnie go poruszył, jak i ją obecnie. Prawdopodobnie dostrzegł, może troszkę w innej optyce, ponieważ jest mężczyzną, ale jest także dobrym policjantem. I pewno też go rozsadza złość, że sprawa jest sztucznie hamowana. Właśnie taka sama złość rozsadzała teraz Libby. — Barbaro, jeśli chce pani ot, po prostu ze mną porozmawiać, to też chętnie posłucham, czasami potrzebny jest nam jakiś przyjaciel, któremu można się zwierzyć. Przez pewien czas mogę przestać być reporterem. Też jestem kobietą… — O Lizie pani wie? — Jej śmierć właściwie nigdy nie została wyjaśniona, prawda? — Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Dzieliłyśmy wszystko. I kiedy on… — Jest pani pewna, że Kealty miał z tym coś wspólnego? — To ja znalazłam list Lizy. — Jaki list? Co pani o nim wie? — Libby nie mogła pozbyć się dziennikarskiej ciekawości i obyczaju formułowania dziennikarskich, drążących pytań.
— Po co mam mówić, kiedy mogę pokazać. — Barbara wstała i na chwilę wyszła z pokoju. Wróciła z fotokopiami, które wręczyła Libby. Na przeczytanie listu nawet dwa razy wystarczyły Libby dwie minuty. Data, miejsce, metoda! Informacja zza grobu, pomyślała. Raczej posłanie zza grobu. Cóż teraz mogło być bardziej niebezpiecznego dla sprawcy, niż czarny atrament na białej kartce. — Pani wie, że za to, co tu jest napisane, on może iść do więzienia? — Dan mi to samo powiedział. I uśmiechał się zadowolony, kiedy to mówił. On chce, żeby winny był ukarany. — A pani też tego chce? — Tak! — To niech mi pani pomoże sobie pomóc…
Pierwsze uderzenie Nazywa się to dobrodziejstwem nowoczesnej technologii łączności jedynie dlatego, że nic nowoczesnego nie może być przecież przekleństwem. W rzeczywistości ci, którzy korzystają z owych cudów techniki czy technologii, są czasami zdruzgotani skutkami ich użycia. Nawet jak na wysoki standard prezydenckiego samolotu, ten lot do Moskwy był nadspodziewanie gładki i spokojny. Triumfowali ci, przeważnie młodsi i głupsi członkowie prezydenckiego personelu, którzy lubili się zawsze popisywać tym, że nigdy nie zapinali pasów, lecąc prezydenckim samolotem. Ryan uważał to za fanfaronadę, załogi były doskonałe, zawsze jednak mogło się coś zdarzyć, jak na przykład wówczas, kiedy samolot wiozący sekretarza obrony i jego żonę podchodził do lądowania w Andrews. Piorun trafił w sam czubek nosa i wszystkim zrobiło się bardzo, ale to bardzo głupio. I dlatego Ryan zakładał pas zarówno przy starcie, jak i lądowaniu, a w czasie lotu tylko go rozluźniał, podobnie jak piloci. — Doktorze Ryan! — Jack usłyszał szept, a jednocześnie poczuł czyjeś palce na swoim ramieniu. — Co się stało, sierżancie? — Nie było sensu warczeć na Bogu ducha winnego podoficera. — Pan van Damm prosi pana na górę. W drodze do schodków Jack wziął kubek kawy z rąk sierżanta. Zegar obwieszczał, dziewiątą rano, ale nie informował, gdzie jest dziewiąta rano, a Ryan zapomniał, na jaką strefę czasową ustawiono pokładowe zegary. Był to zresztą problem czysto akademicki, ileż stref czasowych może bowiem jednocześnie współistnieć w jednym samolocie? Górny pokład VC-25C zdecydowanie kontrastował z pokładem dolnym. Miast eleganckich obić, dywanów, miękkich skórzanych foteli, wielka kabina wypełniona była wojskową aparaturą: konsoletami i pulpitami, w których indywidualne panele miały chromowane rączki, by w razie potrzeby można było je wyjąć i wymienić całe podzespoły. Przy pulpitach siedział cały zastęp specjalistów od łączności, wsłuchanych we wszystkie możliwe źródła informacji: radia, monitory telewizyjne, faksy. Wszystkie odbierane kanały były kodowane z wyjątkiem publicznych źródeł. W środku tej elektronicznej komnaty cudów stał Arnie van Damm i podał Jackowi stronę, która zawierała faksymile ostatniego wydania „Washington Post” — pierwszej strony dziennika, który dotarł do punktów sprzedaży sześć godzin i sześć tysięcy kilometrów temu.
Tytuł poprzez cztery szpalty obwieszczał: WICEPREZYDENT
ZAMIESZANY
W
SAMOBÓJSTWO!
Pięć kobiet oskarża Eda Kealty’ego o seksualne molestowanie. — I po to mnie obudziłeś? — spytał Ryan. Te sprawy nie mieściły się w zakresie jego obowiązków i zainteresowań. — Wymienione jest twoje nazwisko. — Co takiego? — Jack zaczął czytać: „Prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa Ryan jest wtajemniczony w sprawę”. — No jestem, więc co z tego? — Czytaj dalej. — „Przed czterema tygodniami Biały Dom polecił FBI, aby nie oddawano sprawy do senackiej komisji sprawiedliwości”. To jest nieprawda! — Cały artykuł jest wspaniałym koktajlem półprawd i kłamstw. — Szef personelu Białego Domu był absolutnie wściekły. — Skąd jest przeciek? — Pojęcia nie mam. Ale pod artykułem podpisała się Libby Holtzman, jej mąż zaś śpi w ogonie naszego samolotu. On cię lubi. Idź i pogadaj z nim. — Poczekaj chwilkę, nie pędź tak! Cała ta sprawa da się łatwo wyjaśnić. Potrzeba nam trochę czasu na szczere wyjaśnienie wszystkiego. Z tego co wiem, prezydent nie zrobił nic niewłaściwego. — Jego polityczni wrogowie mogą to nazwać ingerowaniem w czynności wymiaru sprawiedliwości. — Co ty wygadujesz? Takie oskarżenie można bez trudu obalić. — Jack był szczerze zdumiony. — Coś podobnego! — Nie chodzi o obalenie w sądzie. Rozmawiamy o różnych sprawach. To ma wymiar polityczny, chodzi o politykę, a nie o prawdę i fakty. Zbliżają się wybory. Wybory! Porozmawiaj z Bobem Holtzmanem. Teraz, od razu. — Van Damm rzadko rozkazywał. Uczynił to teraz i miał do tego prawo. — Powiedziałeś już o tym Szefowi? — spytał Ryan, zwijając w trąbkę kopię faksu z czołówką „Washington Post”. — Niech sobie jeszcze pośpi. Jak będziesz na dole, to przyślij mi Tish. — Dobrze. — Ryan zszedł na niższy pokład, obudził Tish Brown i wskazał jej palcem
piętro. Następnie poszedł do stewardów, do „personelu pokładowego” — sam się w myślach poprawił, uświadamiając sobie, że to jest rządowy, a nie rejsowy samolot. — Proszę mi tu ściągnąć Boba Holtzmana — polecił. Przez odsłonięte okienko widział blady świt. Może rzeczywiście była dziewiąta rano tam, dokąd lecieli? Zaraz, zaraz, lądowanie w Moskwie przewidziane było na godzinę drugą po południu, czasu lokalnego. W kuchni siedział sierżant kucharz, czytając tygodnik „Time”. Ryan podszedł i do pustego już kubka nalał kawy. — Nie może pan spać, doktorze Ryan? — spytał kucharz. — Już nie mogę. Wzywają obowiązki. — Mam ciepłe bułeczki, jeśli pan ma ochotę. — Wspaniały pomysł. — O co chodzi? — spytał Bob Holtzman, wsadzając głowę do kuchni. Tak jak wszyscy mężczyźni w samolocie, powinien się już ogolić. Jack podał mu kopię faksu. — Dlaczego? — spytał. Holtzman bardzo szybko czytał. — O Jezu, czy to prawda? — Od dawna Libby nad tym siedzi? — To zupełnie nowość dla mnie, cholera, bardzo mi przykro, Jack. Ryan skinął głową i uśmiechnął się, chociaż nie miał na to najmniejszej ochoty. — Rozumiem. Mnie też dopiero co obudzono. — Czy to prawda, Jack? — Nieoficjalnie? — Zgoda. — FBI prowadzi dochodzenie już od dłuższego czasu. Daty podane przez Libby są zbliżone. Musiałbym jednak zajrzeć do mojego kalendarza, żeby dokładnie je ustalić. Poinformowano mnie o całej sprawie mniej więcej w okresie, kiedy wybuchła ta historia z obrotem towarowym z Japonią, ponieważ chodziło o prawo dostępu Kealty’ego do poufnych informacji. Co mu mogę powiedzieć, a czego nie. Wiesz przecież, o co chodzi. — To rozumiem, ale jaka jest ostateczna klasyfikacja nie tyle Kealty’ego, co sprawy? — Przewodniczący i liderzy obu partii w komisji sprawiedliwości zostali poinformowani. Podobnie jak Al Trent i Sam Fellows. Nikt niczego nie hamuje, nie chowa pod sukno. Z tego, co wiem, prezydent przez cały czas trzyma jeden kurs. Kealty musi odejść, a po przesłuchaniach
przez komisję Senatu, o ile do nich dojdzie… — W opinii publicznej już doszło — przerwał Holtzman. — Nie jestem tego pewien. Jeśli Kealty znajdzie sobie dobrego adwokata, to dobije targu. Będzie to samo, co niegdyś z Agnew. Jeśli natomiast dojdzie do pełnej procedury parlamentarnej i rozprawy w senacie, to niech go potem aniołowie strzegą w wypadku karnej rozprawy przed ławą przysięgłych, która musiałaby być naturalnym następstwem. — Rozsądnie rozumujesz — powiedział Holtzman. — A więc twoim zdaniem Libby poplątała kierunki? — Tak uważam. Jeśli ktoś gdzieś pakuje coś w szprychy koła wymiaru sprawiedliwości, to ja naprawdę nic o tym nie wiem. A byłem dokładnie poinformowany o całej sprawie. — Rozmawiałeś z Kealtym? — Nie o tej sprawie. Informuję o innych rzeczach jego sekretarza do spraw bezpieczeństwa narodowego, który z kolei przekazuje to swemu szefowi. Nie byłbym dobrym partnerem do rozmowy z Kealtym w sprawach gwałtu. Mam dwie córki, jak wiesz. — Znasz więc szczegóły? — Nie, nie znam. I nie potrzebuję znać. Znam jednak dobrze Murraya i jeśli Murray mówi, że ma dowody, to mu wierzę. — Ryan dopił kawy i sięgnął po drugą bułeczkę. — Prezydent nie usiłuje zatuszować sprawy. Po prostu oddanie jej komisji zostało opóźnione, by nie kolidowało z innymi sprawami. I to wszystko. — W zasadzie nie powinniście nawet tego robić. To ingerowanie w domenę wymiaru sprawiedliwości. — Nie gadaj głupstw, Bob. Prokuratorzy też mają swój kalendarze i często muszą przesuwać sprawy na dalszy termin. Przecież tylko o to chodzi. Holtzman bacznie przyjrzał się wyrazowi twarzy Jacka i skinął głową. — Przekażę to — powiedział. *** Było jednak już za późno, by zatkać dziury i opanować sytuację. Waszyngtońscy gracze polityczni wstają wcześnie rano. Piją kawę, czytają gazety, i to bardzo dokładnie. Zerkają na dodatkowe informacje na faksach i bardzo często odbierają wczesne telefony albo — jak to ostatnio stało się modne — włączają komputery, żeby odczytać elektroniczne listy. A wszystko razem po to, aby opuszczając dom mieć już w palcach klimat czekającego ich dnia. Wielu
członków tego szacownego klubu wpływowej elity otrzymało faksowe wydruki pierwszej strony „Washington Post” z dołączonymi notami i wyjaśnieniami, że sprawa ta może mieć dla nich osobiście poważne znaczenie. Autorzy tych aneksów używali przy tym osobistych kodów i zdań o ukrytym znaczeniu — różnych, w zależności od tego, która to była agencja prasowa wśród wielu zajmujących się dostarczaniem swoim klientom specjalnie dla nich przykrojonych zestawów informacyjnych. Niemniej wszystkie opracowania podobne były do siebie merytorycznie. Niektórzy z tych, którzy owe osobiste analizy otrzymali, należeli do grona przeciwników Ustawy o Regulacji Handlu. Teraz uświadomili sobie, że oto nadeszła okazja politycznego odkucia. I chyba jedynie nieliczni z tej okazji nie zamierzali skorzystać. Komentarze towarzyszące rewelacjom Libby Holtzman były głównie nieoficjalne. Zdanie powtarzane najczęściej brzmiało: „to wygląda na bardzo poważną sprawę”. Innym ulubionym zwrotem było: „to bardzo niefortunne, że prezydent uważa za celowe mieszanie się do sprawy kryminalnej”. Poranne telefony do Williama Shawa, dyrektora FBI, spotykały się z odpowiedzią: „Bez komentarza”. Towarzyszyło temu dodatkowe wyjaśnienie, iż jest przyjęte, że FBI nie komentuje żadnych kryminalnych spraw w toku, mogłyby bowiem zostać naruszone przepisy mówiące o tym, że osoba podejrzana ma prawo do bezstronnej oceny swojego postępku, a to mogłoby zostać zachwiane i tak dalej. Takie wyjaśnienie rzadko trafiało do prasy i do wiadomości opinii publicznej, która musiała zadowolić się słowami „bez komentarza” nabierającymi w kontekście próżni informacyjnej specyficznego znaczenia. Gdy nieszczęsny bohater sprawy, oskarżony Ed Kealty, obudził się tego ranka w swej rezydencji na terenach Obserwatorium Morskiego przy Massachusetts Avenue, na dole czekali już jego główni doradcy. Ed Kealty zaklął brzydko i właściwie nie miał już nic więcej do powiedzenia. Nie było sensu wypierać się. Jego ludzie znali go zbyt dobrze. Wiceprezydent miał „kochliwą” naturę, tłumaczyli sobie, co nie jest rzadkim zjawiskiem wśród osobistości życia publicznego, a poza tym postępował w zasadzie bardzo dyskretnie i nigdy się nie afiszował z kobietami. — Liza Belinger! — syknął wiceprezydent, czytając artykuł Libby Holtzman. — Czy nie mogą zostawić biednej dziewczyny w spokoju? — Pamiętał, jakiego doznał szoku, gdy dowiedział się o jej śmierci i sposobie, w jaki ją sobie zadała: odpięła pas bezpieczeństwa i z prędkością stu czterdziestu kilometrów uderzyła w podporę mostu. Lekarz sądowy ubolewał potem nad nieskutecznością tej metody zabijania się — żyła, gdy przyjechała karetka pogotowia.
Słodki, miły dzieciak. Ale po prostu nie rozumiała świata i jego porządku. Chciała otrzymać od niego zbyt wiele. Może myślała, że z nią będzie inaczej niż z innymi. Cały problem polega na tym, że każda z nich uważa, że jest inna, pomyślał Kealty. — Chcą pana politycznie ukatrupić — zauważył pierwszy doradca. Najważniejszą przecież rzeczą jest publiczny wizerunek polityka. Jeżeli ulegnie zniszczeniu, to koniec. — On tego chce, o tak! — Co za sukinsyn, pomyślał wiceprezydent. Po tym wszystkim, co zrobiłem. — No dobrze, wasza rada? — zwrócił się do ludzi swojego personelu. — Przede wszystkim wszystkiemu zaprzeczymy. I wyrazimy nasze oburzenie… — zaczęła szefowa wiceprezydenckiej kancelarii, podając kawałek papieru. — Przygotowałam właśnie oświadczenie prasowe, a jeszcze przed południem zwołamy konferencję prasową. — Szefowa kancelarii już wytypowała kilka obecnych i byłych pracownic Kealty’ego, które podczas konferencji będą stały tuż obok wiceprezydenta. Wszystkie należały do klanu, któremu wiceprezydenckie łoże było dobrze znane, i mile je wspominały. Wielcy ludzie zawsze mają jakąś skazę. Jednakże w wypadku Kealty’ego skaza była chyba mniej ważna, niż prawdziwe osiągnięcia w sprawach istotnych. Kealty szybko czytał „swoje” oświadczenie: „W przypadku całkowicie fałszywych oskarżeń jedyną obroną jest prawda… Wysunięte przeciwko mnie oskarżenia są kłamliwe… Opinii publicznej dobrze są znane moje osiągnięcia, podobnie jak moje nieustające poparcie dla pełnych praw kobiet i mniejszości… Stanowczo domagam się (osobisty doradca wiceprezydenta nie sądził, by użycie słowa «żądam» było w tym wypadku wskazane) natychmiastowego przedstawienia mi domniemanych zarzutów po to, abym mógł bezzwłocznie je odeprzeć… nie jest przypadkowym zbiegiem okoliczności, że oskarżenie zostało wysunięte w roku wyborów… żałuję także, iż podobne bezpodstawne insynuacje mogą również zaszkodzić wizerunkowi naszego wielkiego prezydenta, Rogera Durlinga…”. — Natychmiast mnie połączcie z tym sukinsynem! — Niedobry czas na konfrontację, panie wiceprezydencie. Przecież „oczekuje pan jego pełnego poparcia”. — O tak, oczekuję, oczekuję! — Zacytowane przez szefa kancelarii zdanie o poparciu przez Durlinga było nie tyle ostrzegawczym strzałem, co pociskiem wycelowanym w kapitański mostek. Durling miał do wyboru poprzeć swego wiceprezydenta albo oczekiwać poważnych trudności w prawyborach.
*** Co jeszcze może zdarzyć się w tym roku? Chociaż dla innych porannych gazet było już zbyt późno na sprawę Kealty’ego — zbyt późno nawet dla „USA Today” — chwyciły się jej elektroniczne media, włączając ją do dzienników, przeglądów prasy i programów publicystycznych. Dla ludzi świata finansów i inwestycji oznaczało to słuchanie programu pod nazwą „Poranne Wydanie” publicznej sieci radiowej NPR, w którym przez dwie godziny powtarzano czterokrotnie trzydziestominutowe odcinki. Można było tego słuchać jadąc do biurowców na Manhattanie ze swojego domu w New Jersey lub Connecticut. Miejsc, gdzie słowa takie jak „gwałt” i „samobójstwo” zawsze budziły zainteresowanie. Po ich usłyszeniu padały przekleństwa z tysięcy ust ludzi jadących tysiącami eleganckich limuzyn. I co jeszcze może się nam wydarzyć? Częste było to pytanie w sytuacji, kiedy rynek był nieco chwiejny, nieustabilizowany, a coś takiego jak wiadomość o wyczynach wiceprezydenta mogła także na giełdzie wywołać lekki niepokój, chociaż nie było po temu żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Niemniej wszyscy wiedzieli, że tak być musi, ilekroć skandal dotyczy wysoko postawionej osobistości. Dlatego też brano to pod uwagę w kalkulacjach i planach, co z kolei wywoływało przekonanie, że zaistniał poważny problem. Inżynierowie komputerowi zjawisko to określali mianem „pętli zwrotnej”. Dojeżdżając do swych biur inwestorzy i finansiści wiedzieli już na pewno, że tego dnia notowania na giełdzie ponownie spadną, tak jak spadały przez jedenaście z minionych czternastu dni, chociaż technicznie oceniając, doskonałych okazji kupna było na giełdzie niemało. Niemniej drobni inwestorzy na wszelki wypadek zaczną sprzedawać, a następnie uczynią to wielkie domy brokerskie i fundusze powiernicze, do których zaczną wydzwaniać zaniepokojeni drobni ciułacze, co pogłębi negatywny trend, tworząc absurdalną, zupełnie sztuczną sytuację. Cały system finansowy był częścią większego systemu noszącego miano demokracji, a skoro tak, to znerwicowane stado baranów również można nazwać wytworem demokracji. *** — Trudno, Arnie. — Prezydent Durling nawet nie zapytał o źródło przecieku. To nie było ważne. Wiedział o tym, jako doświadczony gracz na politycznej arenie. — Rozmawiałem z Bobem Holtzmanem — powiedział Ryan, rozszyfrowując spojrzenie i wyraz twarzy van Damma. — I co?
— Myślę, że mi uwierzył. Mówiłem mu przecież prawdę. Mówiłem prawdę? — Nie było to tylko retoryczne pytanie. Ryan chciał się upewnić. — Mówiłeś prawdę, Jack. A Ed będzie musiał sam to rozwiązać. Z mojej strony nie może oczekiwać żadnej pomocy. — Wyraz ulgi na twarzy Ryana był tak wyraźny, że prezydent aż się obruszył. — Myślałeś może, że ja rzeczywiście chciałem schować sprawę pod sukno? — Oczywiście że nie — odparł szybko Ryan. — Kto o tym wie? — Tu w samolocie? — zapytał van Damm. — Bob chyba powtórzył to innym. — No to z miejsca ukręćmy temu łeb. Przygotuj oświadczenie, Tish — zwrócił się prezydent do rzecznika prasowego. — Komisja Departamentu Sprawiedliwości jest poinformowana, żadnych nacisków na nią nie wywierałem. — A jak mamy wyjaśnić opóźnienie? — spytała Tish Brown. — Wspólnie zdecydowaliśmy z przewodniczącym komisji, że sprawa wymaga… czego wymaga? — Prezydent spojrzał w sufit. — Wymaga czystego przedpola… — …jest na tyle poważna… nie, jest na tyle ważna, że zasługuje na skupioną uwagę Kongresu, kiedy nie odwracają tej uwagi inne poważne problemy — zaproponował Ryan i pomyślał, że to niezły pomysł. — Jeszcze z ciebie zrobię polityka — pochwalił go Durling i obdarzył uśmiechem pełnym podziwu. — O samej sprawie nic bezpośrednio nie wiemy. Żadnych ocen, nic — odezwał się van Damm. Była to rada w formie nakazowej. — Wiem, wiem. Nic nie mogę powiedzieć o faktach, ponieważ nie wolno ingerować w postępowanie dowodowe i ewentualne argumenty obrony. Mogę natomiast powiedzieć, że każdy obywatel uważany jest za niewinnego, póki inaczej nie wypowiedzą się instytucje powołane i tak dalej. I że Ameryka na tej koncepcji bazuje swoje prawo… No i co tam jeszcze potrzeba. Napisz to wszystko, Tish, ja to odczytam dziennikarzom przed lądowaniem. I może wtedy będziemy mogli się zająć tym, po co jedziemy. Jeszcze coś macie? — spytał Durling. — Sekretarz stanu twierdzi, że wszystko jest przygotowane tak, jak miało być. Żadnych niespodzianek. — Wreszcie Ryan mógł złożyć własny meldunek. — Sekretarz skarbu ma gotowy tekst umowy o wsparciu finansowym, można go parafować. Od tej strony, panie prezydencie, wizyta zapowiada się miło, gładko i przyjemnie.
— Jestem zbudowany — odparł Durling sucho. — Dobrze, teraz mnie zostawcie, muszę zająć się sobą. — Samolot prezydencki czy nie, ale podróżowanie tylu osób w takiej bliskości zawsze stwarzało problemy. Człowiek czuł się po prostu nieswojo. Prywatne życie prezydenta w najlepszych nawet warunkach było nieustannie zagrożonym bezcennym skarbem, ale w Białym Domu mury przynajmniej oddzielały od innych. Niestety nie w samolocie. Sierżant lotnictwa wyłożył ubranie prezydenta i przybory do golenia. Poprzednie dwie godziny spędził pucując czarne półbuty, aż zaczęły jaśnieć własnym blaskiem. Prezydentowi nie wypadało wypraszać teraz człowieka, który na każdym kroku okazywał chęć pomocy i lojalność. Ludzie zawsze prześcigają się w demonstrowaniu lojalności. Wszyscy z wyjątkiem tych, których się bardzo potrzebuje. Z taką myślą Durling zamknął za sobą drzwi malutkiej umywalki. *** — Mamy ich więcej! Sanchez wyszedł z toalety w pobliżu centrum dowodzenia i zobaczył, że wszyscy stoją skupieni wokół mapy, na której rozrysowana była sytuacja bojowa. Trzy skupiska małych szpileczek o główce w kształcie rombu oznaczały okręty nieprzyjaciela. Ponadto okręt podwodny „Charlotte” znajdował się w pobliżu znaku V, określającego japoński okręt podwodny i ,Asheville” zawiadomiła, że też coś podobnego wywąchała. A co najważniejsze rozciągnięty patrol samolotów ZOP S-3 Viking, lecący dwieście mil przed grupą bojową zidentyfikował coś, co mogło być patrolem japońskich okrętów podwodnych. I chyba było. Dwa z nich płynęły pod samą powierzchnią i wysunęły chrapy, żeby naładować akumulatory. Jeden rozpoznano za pomocą sieci SOSUS, drugi przez pławy hydrolokacyjne. Kiedy zaczęto szukać między tymi namiarami, znaleziono jeszcze dwa okręty. Obliczono również przewidywalne odległości między okrętami podwodnymi i podano informację samolotom, by mogły się na nich skoncentrować. — Jutro o zachodzie? — spytał Sanchez. — Ponieważ oni tak bardzo lubią wschodzące słońce, to my ich złapiemy podczas kolacji. — To mi odpowiada. — Sanchez podniósł słuchawkę telefonu, by zawiadomić szefa sztabu grupy powietrznej lotniskowca. *** — Długo to trwa — mruknął Jones. — Pamiętam czasy, kiedy siedziałeś na tyłku przez długie godziny. Miałeś
dwunastogodzinną wachtę i nawet nie pisnąłeś — powiedział Wally Chambers. — Byłem wtedy młody i głupi — odparł. I paliłem, przypomniał sobie. A jaka to dobra rzecz papieros, żeby zachować czujność i móc się lepiej skoncentrować. Ale na okrętach podwodnych w większości wypadków nie wolno było palić. Aż dziwne, że niektóre załogi się nie zbuntowały. Nisko upadają obyczaje w Marynarce, nawet buntować się nie chcą. — No i widzisz, czy niesłusznie chwaliłem moje oprogramowanie? — Chcesz nam wmówić, że nawet ciebie może zastąpić komputer? Kontraktowy dostawca oprogramowania dla komputerów Marynarki spojrzał z błyskiem w oku na oficera. — Drogi panie Chambers, kiedy przybywają latka, trzeba ograniczyć picie kawy. — Wy dwaj znowu zaczynacie? — Admirał Mancuso, który przed chwilą ogolił się w sąsiedniej toalecie, podszedł sprawdzając gładkość policzków. — Nasz Jonesy zamierzał dotrzeć dziś na jakąś plażę, choćby japońską. Ma już dosyć tych ćwiczeń. — Chambers zarechotał, a potem pociągnął łyk dekafeinizowanej kawy. — Ćwiczenia bywają przydługie — zgodził się admirał. — No i dzięki takim manewrom można sprawdzić jakość mojego produktu, prawda? — Jeśli bardzo chcesz wiedzieć, co o nim sądzimy, to ci zdradzę: podpiszę wniosek zakupu. Możesz sporządzić kontrakt. — Jednym z powodów tak łatwej aprobaty było to, że Jones okazał się o dwadzieścia procent tańszy od IBM. — Mam już dalsze plany. Właśnie zaangażowałem dwóch speców z Woods Hole. To nigdy nie przyszło do głowy panom oficerom Marynarki. — Co mianowicie? — Będziemy rozszyfrowywali mowę delfinów. Teraz, skoro możemy je tak doskonale podsłuchiwać, zrozumienie mowy będzie łatwiejsze. Ale nas pokochają chłopaki z ochrony środowiska! Zadanie dla okrętów podwodnych na następne dziesięciolecie: bezpieczne morze dla naszych kuzynów ssaków. Będziemy też mogli pogonić japońskich szubrawców, którzy za nimi latają z harpunami. — W jaki sposób? — Mam pewien pomysł, na który z pewnością dostaniecie pieniądze. — Jaki to pomysł? — Ci goście z Woods Hole twierdzą, że wyodrębnili sygnały alarmowe trzech gatunków.
Wyłapali te sygnały przez hydrofony wtedy, kiedy pływali z wielorybnikami. Mogę zaprogramować te sygnały. Mieszczą się w zakresie częstotliwości, na których pracujemy. Mogę więc takie sygnały nadawać. I teraz jak to wygląda: okręt podwodny płynie sobie w pobliżu wielorybników i nadaje sygnały spreparowane przeze mnie. I co się dzieje? Wielorybnicy znajdą figę z makiem. Żaden wieloryb o zdrowych zmysłach nie pojawił się w promieniu trzydziestu kilometrów od miejsca, z którego inny wieloryb wrzeszczy, że go właśnie napadli. W społeczności waleni nie obowiązuje zasada, żeby śpieszyć na pomoc towarzyszowi w niedoli. — Chcesz z nas zrobić strażników przyrody? — spytał Chambers, ale było widać, że poważnie rozmyśla nad pomysłem Jonesa. — I wystarczy, żeby admirałowie powiedzieli swoim przyjaciołom w Kongresie, że Marynarka robi dobrą robotę w dziedzinie ochrony środowiska. Oni nie muszą kochać Marynarki, nie muszą przepadać za nuklearnymi okrętami podwodnymi, niech tylko do nich dotrze, że się robi dobrą robotę. Zapewniam wam panowie, zajęcie na następne dziesięć lat. Pełne ręce roboty i w dodatku forsa. — Mówiąc to, Jones zapewniał również robotę i pieniądze także na dziesięć lat dla swojej firmy, ale to było naturalne i w tym przypadku nieistotne. Mancuso i jego podwodna flotylla potrzebowali gwałtownie jakiegoś zajęcia. — A poza tym okropnie lubiłem słuchać wielorybów i delfinów, kiedy pływałem na „Dallas” — dokończył. — Sygnał z ,Asheville”! — krzyknął przez drzwi technik łączności. — Trafili na swój cel. — Nieźle — stwierdził Jones, patrząc na plan sytuacyjny. — W dalszym ciągu jesteśmy najsilniejszym chłopakiem na podwórku. *** Samolot prezydencki wylądował na lotnisku Szeremietiewo, jak zwykle miękko i minutę przed czasem. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy pilot włączył rewers i ciężka maszyna zaczęła gwałtownie wytracać szybkość, tocząc się po gładkiej nawierzchni pasa. Wkrótce rozległ się szczęk klamer odpinanych pasów. — Co cię tak wcześnie obudziło? — spytała Cathy męża. — Wydarzenia polityczne u nas w kraju. Teraz już mogę ci powiedzieć. — W trakcie wyjaśniania Ryan przypomniał sobie, że ma w kieszeni faks z odbitką pierwszej strony „Washington Post”. Wyjął go i podał żonie, ostrzegając, że nie wszystko w artykule jest prawdą. — Zawsze uważałam, że to śliski człowiek — powiedziała po przeczytaniu, oddając faks.
— Nie pamiętasz czasów, kiedy był sumieniem Kongresu? — Być może i był, ale nie jestem pewna, czy sam je miał. — Pamiętaj tylko… — Jeśliby ktoś pytał, to jestem chirurgiem, który ma zamiar spotkać się z rosyjskimi kolegami i trochę pozwiedzać. — Była to prawda. Oficjalna wizyta i związane z nią obowiązki nie pozostawiały Ryanowi wiele wolnego czasu. Był przecież jednym z głównych doradców prezydenta. Mimo to podróż ta pod wieloma względami nie różniła się od rodzinnych wypraw wakacyjnych. Ich gusty, jeśli idzie o zwiedzanie, były bardzo podobne, choć czasami okazywało się, że są diametralnie różne. Cathy wiedziała dobrze, że Jack nienawidzi zakupów w jakiejkolwiek formie. Ta cecha występuje często u mężczyzn, a u Ryana przeszła w obsesyjną niechęć. Wielka maszyna skręciła z głównego pasa w betonowany korytarz podjazdu. Prezydent i pani Durling opuścili swoją podniebną kwaterę, gotowi objawić się w otwartych drzwiach jako uosobienie Stanów Zjednoczonych. Jako symbol! Wszyscy inni w samolocie siedzieli onieśmieleni, zarówno agentami Tajnej Służby, jak i żandarmami Sił Powietrznych. Zajęcie nie do pozazdroszczenia, mruknął pod nosem Ryan, widząc jak prezydent przyobleka twarz w wyraz absolutnego zachwytu. Wiedział dobrze, że głowa państwa przynajmniej po części kłamie. Prezydent musi robić tyle rzeczy, a w trakcie wykonywania każdej musi sprawiać wrażenie, że tylko to pragnąłby robić i że na szczęście nie ma nic innego na głowie. Pochłonięty jedną sprawą rejestruje i kategoryzuje w pamięci wszystko, co go otacza i dotyczy, udając jednocześnie, że istnieje dla niego tylko ta jedna sprawa. Może jest to trochę tak, jak z Cathy i jej pacjentami? Bardzo interesujące porównanie. Gdy otwarto drzwi samolotu, Ryan usłyszał dętą orkiestrę wykonującą rosyjską wariację na temat hymnu amerykańskiego. — Chyba teraz już możemy wstać? Zaczął obowiązywać protokół. Przez okna samolotu było widać, jak prezydent schodzi ze schodków, podaje rękę nowemu prezydentowi Rosji, wita się z ambasadorem amerykańskim w Republice Rosyjskiej. Wtedy ruszyła reszta oficjalnej amerykańskiej delegacji, opuszczając samolot tymi samymi schodkami, podczas gdy prasę ewakuowano schodkami bliżej ogona. Wszystko wyglądało inaczej niż podczas poprzedniej wizyty Ryana w Moskwie. To samo lotnisko, ale inna pora dnia, pogoda, nastrój. Wystarczyło spojrzeć na jedną tylko twarz, aby to sobie uświadomić — na Siergieja Mikołajewicza Gołowko, szefa rosyjskiego wywiadu, który stał
za pierwszym rzędem dygnitarzy. W tamtych czasach w ogóle nie pokazałby swojego oblicza, ale teraz jego niebieskie oczy natychmiast wyłowiły Ryana i przedziwnie wesoło rozbłysły, gdy prezydencki doradca, trzymając żonę pod ramię, schodził po schodkach. *** Pierwsze objawy były bardzo niepokojące. Często tak bywało, gdy względy polityczne kolidowały z prawami ekonomii. Związki zawodowe zaczęły pokazywać zęby. I po raz pierwszy od wielu lat robiły to bardzo chytrze. Prawdopodobnie w przemyśle samochodowym i pokrewnych przemysłach uzupełniających powstanie z powrotem paręset tysięcy miejsc pracy. Wynikało to z prostego rachunku: w ubiegłym roku importowano do Stanów Zjednoczonych samochodów i części samochodowych za blisko dziewięćdziesiąt miliardów dolarów. Obecnie trzeba będzie to wszystko wyprodukować na miejscu. Zasiadając do negocjacji z dyrekcjami koncernów i przedsiębiorstw, kierownictwa związków zawodowych doszły do kolektywnego wniosku, że Ustawa o Regulacji Handlu ma jeden poważny mankament, a mianowicie brak formalnego zapewnienia ze strony rządu, iż cały ten pakiet legislacyjny nie jest papierowym tygrysem, i że w imię międzynarodowej przyjaźni nie zostanie wrzucony wkrótce do kosza. Aby takie zapewnienie otrzymać, trzeba było podrążyć w Kongresie. Związki zawodowe rozpoczęły wielką kampanię w kongresowych kuluarach. Jednym z głównych akcentów tej kampanii było przypominanie reprezentantom narodu, że lada moment zawita wyborczy cyklon. Dawane były obietnice, podejmowane działania i zarówno obietnice, jak i działania pokazały, że w tym wypadku podziały partyjne nie odgrywały dominującej roli. Nawet środki masowego przekazu zauważyły, że wszystko dobrze się układa, i ochoczo to komentowały. Nie sądzono, aby Kongres zamierzał jedną ręką coś dawać, a drugą odbierać. W zasadzie pozostawała tylko sprawa naboru ludzi. Zakładano poważne zwiększenie zdolności produkcyjnych. Stare zakłady oraz te, które produkowały poniżej swoich możliwości, będą musiały się poważnie przeorganizować. Dlatego też składano już wstępne zamówienia na maszyny, oprzyrządowanie i surowce. Nawet stosunkowo krótki okres, kiedy to projekt Ustawy o Regulacji Handlu wędrował przez Kongres, a po uchwaleniu do prezydenta, zaczynał się tak wielkim skokiem aktywności, że krzywe na wielu wykresach wybiegły poza plansze. Stwierdzono też poważne zwiększenie ilości pobieranych przez zakłady produkcyjne — przeważnie związane z przemysłem samochodowym — krótkoterminowych kredytów, aby mieć czym sfinansować zakupy materiałów od poddostawców. To ożywienie miało charakter
inflacyjny, a inflacją od dłuższego już czasu martwiła ekonomistów. Zwiększenie ilości udzielanych kredytów poważnie uszczuplało rezerwy i siłą rzeczy rynek kapitałowy kurczył się. Proces ten należało jak najszybciej zahamować. Prezesi banku centralnego, Banku Rezerw Federalnych, postanowili o pół punktu podnieść stopę dyskontową, zamiast ćwierć procenta, co już uzgodnili poprzednio i co przeciekło do wiadomości publicznej. Decyzję miano obwieścić pod koniec następnego dnia. *** Komandor Ugaki znajdował się w centrum dowodzenia swojego okrętu podwodnego. Jak zwykle palił papierosa po papierosie i wypijał olbrzymie ilości herbaty, co zmuszało go do częstych odwiedzin własnej kabiny i przyległej doń kapitańskiej ubikacji. Poza tym miał powtarzające się ataki kaszlu i to kaszlu suchego w tym pozbawionym wilgoci powietrzu (na okrętach podwodnych powietrze maksymalnie odwilgacano, by chronić systemy elektroniczne). Ugaki wiedział, że „one” muszą tam być. Co najmniej jeden, a może nawet dwa amerykańskie okręty podwodne: „Charlotte” i ,Asheville”. Tak informowały służby wywiadowcze. Nie bał się okrętów, bał się załóg. Amerykańskie siły podwodne zostały drastycznie zmniejszone, jakość operacyjna natomiast pozostała na najwyższym poziomie. Spodziewał się już wiele godzin temu trafienia na ślad nieprzyjacielskich okrętów podwodnych. Pomyślał sobie, że być może one go wcale nie wyniuchały. Nie mógł być jednak tego pewien. Od trzydziestu sześciu godzin komandor wiedział, że to już nie są manewry pod kryptonimem WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY. O nie! Dowiedział się tego z szyfrowanej depeszy, która zawierała jedno zdanie: „Wspiąć się na górę Nitaka”. Jakże pewny i buńczuczny był jeszcze przed tygodniem, jednakże teraz znajdował się na morzu, głęboko pod jego powierzchnią. Przejście od teorii do rzeczywistości było szokujące i dawało wiele do myślenia. — Jest coś? — spytał oficera hydro. W odpowiedzi otrzymał przeczący ruch głową. Normalnie podczas takich jak te manewrów amerykańskie okręty podwodne włączały jakieś źródło dźwięków, aby zwiększyć siłę sygnałów wędrujących wodą. Było to robione wówczas, gdy przeprowadzano ćwiczenia symulacyjne z wykrywaniem rosyjskich okrętów podwodnych. Z jednej strony była to amerykańska arogancja, a z drugiej bardzo chytre posunięcie. Marynarka Stanów Zjednoczonych niesłychanie rzadko mogła zademonstrować swoje pełne możliwości podczas ćwiczeń z sojusznikami czy nawet z jednostkami własnymi, przyjęto więc zasadę dawania for. Zupełnie tak, jakby strasznie pewny siebie biegacz specjalnie
wkładał ciężkie buciory, nadal mając zamiar przybiec pierwszy do mety. W efekcie załogi amerykańskie okazywały się nadzwyczajne, gdy wreszcie postanawiały grać normalnie, nikomu nie dając żadnych for. Jednakże prawdziwy samuraj jest cierpliwy. *** — To zupełnie tak, jak namierzanie wielorybów, prawda? — zauważył komandor porucznik Steve Kennedy. — Bardzo podobne — odparł operator hydrolokatorów pierwszej klasy Jacques Yves Laval, junior. Laval mówił cicho, nie odrywając oczu od monitora. Masował sobie spocone od słuchawek uszy. — Jesteś rozczarowany? — Ojciec to robił poważną robotę! Kiedy dorastałem, nic innego mi nie opowiadał, jak tylko o czyhaniu na grubasków na północy, na ich własnym poletku. — „Francuz” Laval był szeroko znany w rodzinie podwodniaków, a jego nazwisko przeszło do legendy. Wspaniały sonarzysta, który wyszkolił zastępy innych doskonałych sonarzystów. Teraz, kiedy przeszedł na emeryturę w randze starszego bosmana sztabowego, rodzinną tradycję kontynuował jego syn. Może to kogoś zdziwi, ale namierzanie wielorybów było doskonałą drogą do zdobycia pewności siebie i opanowania rzemiosła sonarzysty. Wieloryby poruszały się niemalże bezszelestnie nie dlatego, że usiłowały się przed kimś skryć, ale po prostu potrafiły poruszać się z wielką łatwością, przy dużej ekonomii wysiłku. Załogi okrętów podwodnych stwierdzały, że chociaż liczenie z bliska wielorybich rodzin nie jest specjalnie podniecające, niemniej stanowi pewną rozrywkę. W każdym razie dla sonarzystów, pomyślał sobie Kennedy. Natomiast jeśli idzie o uzbrojonego nieprzyjaciela… Laval wpił wzrok w obraz przypominający wielki wodospad. Poprawił się w krześle, sięgnął po tłustą kredkę i klepnął w plecy siedzącego obok marynarza. — Dwa siedem zero — powiedział spokojnym głosem. — Aha — odparł młodzik. — Co tam masz? — spytał szef hydro. — Małe pacniecie, sir. Na sześćdziesięciu hertzach. — Po pół minucie dodał: — Sygnał jest mocniejszy. Kennedy stał za oboma dyżurnymi hydrolokatorami. Na monitorach widział dwie przerywane linie, jedną na częstotliwości sześćdziesięciu hertzów, drugą na paśmie wyższej
częstotliwości. Silniki elektryczne okrętu podwodnego klasy Haruszio pracowały na sześćdziesięciu cyklach prądu zmiennego. Nieregularne serie kropek — żółtych na ciemnym ekranie — spływały kaskadą wzdłuż linii wyznaczającej sześćdziesiąt cykli. Niby kropeczki skapujące w zwolnionym tempie z cieknącego kranu. Stąd ta często używana nazwa: „wodospad”. Laval wpatrywał się pilnie przez kilka sekund, aby się upewnić, czy nie trafił na przypadkowe odbicie. Zdecydował, że nie. Że to właśnie jest to! — Myślę, że powinniśmy teraz rozpocząć namierzanie. Określam źródło tego dźwięku jako Sierra-Jeden, najprawdopodobniej płynie pod wodą, kurs dwa siedem cztery, słaby sygnał. Kennedy przekazał informacje do punktu dowodzenia ogniowego o pięć metrów dalej. Inny specjalista włączył komputerowy analizator kanałów akustycznych firmy Hewlett-Packard. Do jego zadań należało ustalenie prawdopodobnych kanałów, którymi mógł przepływać zidentyfikowany sygnał akustyczny. Chociaż wiedziano powszechnie o istnieniu takiego oprogramowania, należało ono nadal do najbardziej strzeżonych sekretów Marynarki. Kennedy przypomniał sobie, że oprogramowanie to pochodzi z zakładów „Sonosystems” w Groton, a jego właścicielem jest główny protegowany Francuza Lavala. Komputer przez tysiąc mikrosekund konsumował otrzymane informacje, po czym udzielił odpowiedzi. — Od ośmiu do dwunastu tysięcy metrów. — Wprowadzić dane! — rozkazał podoficerowi oficer uzbrojenia. — To nie jest wieloryb — odezwał się Laval po trzech minutach. — Mam już trzy namiary. Sierra-Jeden to bez wątpienia okręt podwodny, płynący na silnikach elektrycznych. — Laval uświadomił sobie, że jego ojciec zbudował swoją reputację na namierzaniu rosyjskich okrętów podwodnych klasy Hotel, które było równie trudno usłyszeć, jak trzęsienie ziemi. Poprawił słuchawki na uszach. — Kurs nadal dwa siedem cztery, zaczynam mieć śladowe odczyty śruby… — Ustanowiony kierunek — zameldował oficer uzbrojenia. — Cel dla wyrzutni trzeciej na Sierra-Jeden. — Ster w lewo dziesięć stopni — rozkazał następnie Kennedy, aby uzyskać drugie odniesienie, co by mu pozwoliło na lepszy namiar celu, a także uzyskanie danych co do kursu i szybkości nieprzyjacielskiego okrętu. — Zmniejszmy prędkość, pięć węzłów. Najwięcej radości zawsze dawało skradanie się do zwierzyny. ***
— Jeśli to zrobisz, to tak jak byś podcinał własne gardło tępym nożem — powiedziała Anne Quinlan, jak zwykle nie owijając sprawy w bawełnę. Kealty siedział za swoim biurkiem. W normalnych warunkach zastępca dzierżyłby ster, gdyby szef był nieobecny. Jednakże cud elektroniki sprawiał, że Roger Durling mógł robić wszystko, co należało robić, nawet gdyby znalazł się o północy nad biegunem. Mógł nawet wydać z Moskwy oświadczenie, w którym odcinał się od własnego wiceprezydenta, rzucając go na pożarcie prasie. Pierwszym zamiarem Kealty’ego było obwieszczenie całemu światu, że wie, iż cieszy się poparciem prezydenta. To by wprawdzie tylko pośrednio sugerowało, że doniesienia prasowe nie są prawdziwe, ale jednocześnie zdezorientowałoby wszystkich na tyle, że Kealty zyskałby czas i przestrzeń do jakiegoś manewru. Tego właśnie najbardziej potrzebował. — Przede wszystkim powinniśmy się dowiedzieć, Ed, kto to wszystko zaczął — zwróciła mu uwagę szef kancelarii, i to nie po raz pierwszy. Tej jednej rzeczy prasa nie podawała, a przecież dziennikarze są podobno tacy sprytni i wścibscy. Chociaż była jego najbliższą współpracownicą, nie wypadało jej pytać, ile kobiet Kealty gościł w swoim łóżku. Ściślej mówiąc, ile pracownic ze swojej kancelarii. Zresztą z pewnością już tego nie pamiętał. I byłoby bardzo trudno wyłowić i zidentyfikować owe zapomniane. — To musiał być ktoś bliski Lizie — podsunął któryś z doradców. I nagle wszyscy się ożywili, ponieważ wszystkim przyszło jedno nazwisko do głowy. — Barbara. Barbara Linders! — Chyba tak! — wykrzyknęła szef kancelarii. Anne Quinlan wolała, by o niej myślano jako o szefie, a nie „szefowej”. — Najpierw musimy to potwierdzić, a potem trochę ją osadzić. — Kobieta odrzucona… — mruknął Kealty. — Ed, bez takiego gadania. Nie chcę tego więcej słyszeć — ostrzegła Anne Quinlan. — I kiedy wreszcie się nauczysz, że słowo „nie” oznacza „nie”, a nigdy „może później tak”, ja sama pójdę porozmawiać z Barbarą i może mi się uda wyperswadować jej… Tylko niech to będzie po raz ostatni, dobrze? Przestań postępować lekkomyślnie.
Jajko Wielkanocne — Czy tutaj stała szafa? — spytał Ryan. — Zapomniałem, że jesteś świetnie poinformowany — zauważył Gołowko wyłącznie w celu sprawienia przyjemności Ryanowi tym komplementem, ponieważ cała historia była dość powszechnie znana. Jack się uśmiechnął. W dalszym ciągu czuł się jak Alicja w Krainie Czarów. Teraz były tu zupełnie zwyczajne drzwi, ale do czasów Jurija Andropowa stała w tym miejscu wielka szafa na ubrania, gdyż w latach panowania Berii i poprzedników wejście do gabinetu szefa NKWD musiało być zamaskowane. Z gabinetu nie było wyjścia na korytarz, nie było też widocznego wyjścia do sekretariatu. Absurdalny melodramat, pomyślał z rozbawieniem Ryan, nawet jak na czasy Berii, który żył w chorobliwym lęku przed zamachem i wymyślił ten głupi sposób zabezpieczania się. Chociaż trudno się było dziwić, iż Beria bał się gwałtownej śmierci, no i w ostatecznym rozliczeniu to go właśnie spotkało. Zginął z rąk ludzi, których nienawiść była większa niż strach przed wszechpotężnym szefem tajnej policji. Tak czy inaczej było coś niesamowitego w obecności prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa w gabinecie szefa rosyjskiego wywiadu. Duch Berii musi wyrywać sobie włosy z głowy. Ciekawe, gdzie teraz przebywa? Tu, czy w jakimś kanale, do którego spłynął wraz z wyrzuconymi tam prochami swego pana? Ryan przeniósł wzrok na Gołowkę, ale myślał o starym ozdobnym biurku i dawnej nazwie — KGB. Właściwie szkoda, że dla tradycji nie zachowali dawnej nazwy. Wszyscy się przyzwyczaili. Komitet do spraw Bezpieczeństwa Państwowego! — Drogi Siergieju Mikołajewiczu, czy to możliwe? Czy to możliwe, żeby świat tak się zmienił przez zaledwie dziesięć lat? — Jeszcze nawet nie ma dziesięciu, drogi przyjacielu. — Gołowko wskazał Jackowi wygodny skórzany fotel, który pochodził jeszcze z czasów zamierzchłego wcielenia budynku, kiedy znajdowało się tu towarzystwo ubezpieczeń „Rossija”. — Ale ileż jeszcze zostało nam do zrobienia! Przechodzimy do interesów, pomyślał Ryan. No cóż, Siergiej zawsze był bardzo rzeczowy. Ryan przypomniał sobie chwilę, kiedy patrzył na otwór lufy pistoletu w rękach tego człowieka. Wszystko to jednak działo się w tak zwanych czasach końca historycznego etapu. — Robię wszystko, co mogę, Siergieju. Uzyskaliśmy dla was pięć miliardów za rakiety. Tak na marginesie: porządnie nas wycyckaliście! — Ryan spojrzał na zegarek. Ceremoniał
zniszczenia ostatnich rakiet przewidziany był na ten właśnie wieczór. Bo tylko dwie pozostały. Jedna Minuteman III i jedna SS-19. Oczywiście jeśli nie liczyć japońskich SS-19, przekonstruowanych, by mogły wynosić na orbitę satelity. — Mamy liczne problemy, Jack! — Chyba mniej, niż w ubiegłym roku? — Ryan zastanawiał się, jakie może być następne żądanie. — Wiem dobrze, że doradzasz prezydentowi nie tylko w sprawach swojego resortu. Nie opowiadaj, Siergiej, sprawy mają się znacznie lepiej, wiesz o tym dobrze. — Nikt nam nigdy nie powiedział, że demokracja to taka trudna rzecz. — I dla nas też jest trudna, kolego. Co dzień odkrywamy ją na nowo. — Najgorsze jest to, że w zasadzie wiemy, iż posiadamy wszystko, co jest nam potrzebne, aby kraj rozkwitał. Tylko jak to zrobić? Jak to uruchomić, wzajemnie dopasować. Masz rację, doradzam prezydentowi w wielu sprawach… — Drogi Siergieju, byłbym absolutnie zdumiony, gdybym się dowiedział, że nie jesteś w swoim kraju najlepiej poinformowaną osobą… — Hmm, może to i prawda. Dokonujemy przeglądu surowcowego wschodniej Syberii. Za wiele bogactw. Musieliśmy do tej roboty wynająć Japończyków, ale sam diabeł wie, co oni tam znajdują… — Do czego zmierzasz, Siergiej? O co ci chodzi? — Podejrzewamy, że oni nam wszystkiego nie mówią. Wygrzebaliśmy starą dokumentację z lat trzydziestych w archiwach byłego NKWD. Na przykład: zasoby gadolinitu w dość nieoczekiwanym miejscu. W tamtym czasie nikt tego nie potrzebował i wszyscy o tym zapomnieli. Dopiero moi zaczęli się dogrzebywać. Gadolinit ma obecnie szerokie zastosowanie. Otóż jeden z japońskich zespołów geologicznych rozbił obozowisko zaledwie o parę kilometrów od tych pokładów. My wiemy, że te pokłady istnieją. W latach trzydziestych przywieziono nawet próbki do analizy. W raporcie Japończyków nie ma ani słowa o tym metalu. — No i? — No i bardzo się zdziwiłem, że nam na ten temat kłamią. — Chwilowo nic więcej nie powiedział. Przy takich rozmowach trzeba zdążać do rzeczywistego celu bardzo wolno, powolutku, etapami. — Jak im za to płacicie? — Umowa przewiduje, że będą wspólnikami przy eksploatacji wielu surowców, które
odkryją. Warunki bardzo dla nich korzystne. — Więc dlaczego mieliby kłamać? — spytał Ryan. Gołowko pokręcił głową. — Nie mam pojęcia. A warto by się dowiedzieć. Twoim konikiem jest historia? Właśnie to w sobie cenili i to budziło ich wzajemny szacunek. Rozmawiając z kim innym Ryan mógłby potraktować podobne wynurzenia jako jeszcze jeden przejaw rosyjskiej paranoi. Czasami miał nawet wrażenie, że słowo to zostało specjalnie wynalezione dla tego kraju. Jednakże w wypadku Gołowki byłoby to krzywdzące. Tak, Ryan znał historię i wiedział, że Rosja biła się z Japończykami w wojnie 1904-1905 i przegrała, zaś w trakcie jednej z morskich batalii pozwoliła odnieść Japonii historyczne, wymieniane w podręcznikach zwycięstwo pod Cuszimą. Ta wojna przyczyniła się do osłabienia tronu Romanowych i wyniosła Japonię do rzędu światowych potęg, co wciągnęło ją w dwie kolejne wojny światowe. Rana zadana Rosjanom pod Cuszimą długo krwawiła i Stalin pamiętając o tym skorzystał, by odebrać Japonii Wyspy Kurylskie. Japonia uczestniczyła także, w latach po pierwszej wojnie światowej, w próbach obalenia bolszewickiego reżimu, wysyłając swoje oddziały do Wschodniej Syberii. Wycofywała je potem bez większego entuzjazmu. Podobne wydarzenia miały następnie miejsce w roku 1938-1939. Tym razem konsekwencje były znacznie poważniejsze. Japończycy dostali po łapach najpierw od marszałka Bluchera, a potem od jegomościa nazwiskiem Żuków. O tak, historia stosunków japońsko-rosyjskich była bogata w wydarzenia. — Ale dziś, w obecnych czasach, Siergiej? — Ryan dobrze odgadł sens pytania Gołowki. — Wiesz co, Jack, mimo żeś człowiek bardzo bystry, jesteś tylko Amerykaninem. Wasze doświadczenie, jeśli chodzi o najazdy i inwazje, jest bardzo skąpe. My natomiast coś o tym wiemy. Ale nie wpadamy w panikę. Niemniej to drobne kłamstwo warte jest naszej uwagi, nie sądzisz? Bo moim zdaniem, Iwanie Emmetowiczu, warte jest nawet skupionej uwagi. Gołowko wyraźnie do czegoś zmierzał, a ponieważ szedł tak długo bocznymi ścieżynami, musiał zmierzać do czegoś poważnego. Najwyższy czas dowiedzieć się, o co tutaj chodzi. — Drogi Siergieju Mikołajewiczu, w zasadzie rozumiem twój niepokój, twoją troskę, ale cóż ja na to wszystko mógłbym ci poradzić… Gołowko przerwał mu jednym słowem: — OSET. — Stara siatka Lialina? Więc co OSET? — Ostatnio ją reaktywowaliście. — Szef rosyjskiego wywiadu stwierdził, że Ryan był na
tyle przyzwoity, że ze zdziwienia zamrugał. Naprawdę błyskotliwy, poważny człowiek, ten Ryan, ale nigdy nie byłby z niego dobry agent terenowy. Zbyt otwarcie ujawniał swoje myśli i uczucia. Może Ryan powinien przeczytać jakąś dobrą książkę o Irlandii, aby lepiej zrozumieć rolę gracza w skórzanym fotelu. Ryan miał swoje mocne strony i słabości. Ale ani jednych, ani drugich do końca nie pojął. — A skąd ci to przyszło do głowy? — zapytał Ryan najbardziej niewinnym głosem, na jaki potrafił się zdobyć. Zdawał sobie sprawę, że dał się przyłapać staremu doświadczonemu profesjonaliście. Widział, że Gołowko uśmiecha się z wyrozumiałością z powodu jego zakłopotania. Był ciekaw, czy to liberalizacja życia w Rosji pozwoliła ludziom rozwinąć poczucie humoru. Dawniej Gołowko siedziałby z kamienną twarzą. — Jack, obaj jesteśmy zawodowcami, prawda? Ja wiem o OŚCIE, a skąd wiem, to moja sprawa. — Nie wiem, jakimi kartami grasz, przyjacielu, ale nim posuniemy się dalej, muszę wiedzieć, czy to jest gra przyjazna, czy nie. — Jak jest ci wiadomo, kontrwywiad japoński wchodzi w skład ich ministerstwa sprawiedliwości. Nazywa się Departamentem Nadzoru Bezpieczeństwa Publicznego. — Stwierdzenie było jasne i najprawdopodobniej prawdziwe. Ściśle też określało charakter rozmowy. A więc gra była przyjacielska. Gołowko podzielił się z Ryanem może nie najistotniejszą, ale ciekawą informacją. Należało podziwiać Rosjan. Ich doskonałość w szpiegowaniu była światowej klasy. Nawet nie tak. Ryan poprawił się: to była ekstraklasa powyżej światowego poziomu. Czyż jest lepszy sposób szpiegowania w jakimś kraju, niż umieszczenie własnych agentów w łonie kontrwywiadu tego kraju? W dalszym ciągu podejrzewano, że w swoim czasie Rosjanie właściwie kontrolowali kontrwywiad brytyjski, sławne MI-5. Mieli tam swoich agentów przez dobre kilka lat. A także, że spenetrowali komórkę kontrwywiadu CIA. To ostatnie nie było nawet podejrzeniem, ostatnio okazało się faktem bardzo żenującym dla Ameryki. — Ty otwierasz licytację — powiedział Ryan. Musimy sprawdzić, co ma w kartach, pomyślał Ryan. — Aktualnie macie w Japonii dwóch agentów, udających rosyjskich dziennikarzy. Ich zadaniem jest reaktywowanie siatki OSET. Doskonali agenci, bardzo ostrożni, ale jeden z ich kontaktów pracuje dla kontrwywiadu japońskiego. Każdemu to się może przydarzyć —
skomentował Gołowko. Jack wiedział, że Gołowko nie zamierza triumfować. Był zbyt dobrym profesjonalistą, aby to robić, a poza tym uzgodniono, że gra jest przyjacielska. Niemniej treść między wierszami była aż nadto jasna: jednym skinięciem palca Gołowko mógł spalić Clarka i Chaveza, wywołując kolejny incydent w stosunkach między obu państwami, które miały aż nadto dużo problemów do rozwiązania. I dlatego Gołowko nie triumfował. Nie musiał. — Dobrze, kolego, poddaję się. Powiedz mi, czego chcesz? — Chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego Japończycy nas okłamują. I wszystko inne, co zdaniem pani Foley mogłoby nas interesować. W zamian jesteśmy gotowi otoczyć opieką waszych agentów. Mamy po temu możliwości. — Nie dodał, że opieka byłaby do czasu. — Co oni wiedzą? — spytał Ryan, rozważając ofertę, która zakładała, że Rosjanie będą prowadzili amerykańską operację. Było to zupełnie coś nowego, bez precedensu. Bardzo im zależało na informacjach, które Clark mógłby uzyskać. Bardzo, bardzo zależało. Dlaczego? — Wiedzą tyle, że mogliby ich wydalić. Nic więcej — odparł Gołowko. Otworzył szufladę i wyjął z niej kartkę. — To powinno Folejowej wystarczyć. — Podał kartkę Ryanowi. Jack przeczytał i schował kawałek papieru do kieszeni. — Nie chcielibyśmy żadnego konfliktu Rosji z Japonią. — A więc? Zgoda? — Zgoda, Siergiej. Przekażę twoją propozycję. Z aprobatą. — Jak zwykle dobrze robi się z tobą interesy, Iwanie Emmetowiczu. — A dlaczego sami nie uaktywniliście tej siatki? — zapytał Ryan zastanawiając się, czy też w ogólnym rozrachunku nie został szpetnie wyrolowany. — Lialin ukrył część informacji. Sprytny. Nie mieliśmy dość czasu, żeby go… przekonać? Tak, przekonać, żeby nam ją dal, nim go wam oddaliśmy. Misterne zdanie. Nie przekonaliśmy go! Ha! No cóż, Gołowko był spadkiem po dawnym systemie. Trudno oczekiwać, aby mu się nagle stały obce stare metody. Jack się uśmiechnął. — Wiesz, byliście wspaniałymi przeciwnikami — powiedział Gołowko i Jack pomyślał, że za tymi bezwzględnymi oczami nawet teraz rodzi się coś, co zapowiada początek czegoś zupełnie innego. Czy ten świat może być jeszcze bardziej zwariowany, niż jest teraz? *** W Tokio było sześć godzin później, w Nowym Jorku osiem godzin wcześniej. Między Tokio a Nowym Jorkiem czternaście godzin różnicy, a międzynarodowa linia zmiany daty
stwarzała wiele okazji do nieporozumień. Metr w prawo była sobota czternastego, metr w lewo piątek, trzynastego. O trzeciej nad ranem Chuck Searls po raz ostatni wyszedł ze swego mieszkania. Poprzedniego dnia wynajął samochód. Podobnie jak wielu innych nowojorczyków nie posiadał własnego wozu. Samochód był mu potrzebny, żeby udać się na lotnisko La Guardia. W terminalu Delty oczekiwało zaskakująco wielu pasażerów na pierwszy poranny lot do Atlanty. Chuck miał zarezerwowane miejsce przez jedno ze śródmiejskich biur podróży. Za bilet zapłacił gotówką, podając fałszywe nazwisko, jakiego miał teraz używać. Było to nazwisko w paszporcie, który załatwił sobie przed czterema miesiącami. Miał miejsca 2-A w pierwszej klasie. Szeroki fotel pozwalał na obrócenie się na bok, wygodne oparcie głowy i sen. Spał prawie całą drogę do Atlanty, gdzie jego bagaż przekazano na samolot do Miami. Wiele ze sobą nie zabierał. Parę ubrań z tropiku, kilka koszul, trochę bielizny i przybory toaletowe oraz komputer laptop. W Miami miał wsiąść na jeszcze inny samolot i to pod innym nazwiskiem. Kierunek południowowschodni, prosto do raju. *** George Winston, były prezes i naczelny dyrektor holdingu Columbus nie czuł się specjalnie szczęśliwy, mimo otaczającego go luksusu willi w Aspen. Głównym powodem głębokiego niezadowolenia było kolano. Chyba wywichnięte. Chociaż wreszcie miał czas, aby oddać się nowoodkrytej pasji — nartom. Był zbyt mało doświadczonym narciarzem albo po prostu był zbyt stary, aby zjeżdżać trudnymi zboczami. Kolano cholernie bolało. Wstał z łóżka około trzeciej nad ranem i pokuśtykał do łazienki, aby zażyć jeszcze jeden przeciwbólowy proszek przepisany mu przez lekarza. W łazience stwierdził, że jest zbyt rozbudzony, a kolano zbyt boli, by mógł liczyć na dalszy sen. Pomyślał, że w Nowym Jorku dochodzi właśnie piąta — była to pora, o której zawsze wstawał. Chciał być pierwszy przy swoim komputerze i pierwszy do zapoznania się z porannym wydaniem „Wall Street Journal” i innymi źródłami informacji, aby móc się przygotować do giełdowego dnia. — Brakuje ci tego — powiedział własnemu odbiciu w lustrze. Nie ma się co oszukiwać. Tak jest, jak jest. Pracował przedtem zbyt wiele, zaniedbał własną rodzinę, doprowadził się do stanu, w którym był w pełni uzależniony od pracy, jak narkoman od heroiny. Niemniej odejście było… błędem? No, niezupełnie błędem, pomyślał kuśtykając z powrotem do gabinetu. Po prostu nie
można nagle opróżnić naczynia, a potem próbować go napełnić… pustką. Prawda, że nie można? Nie mógł też przez cały czas żeglować na swoim jachcie „Cristobal”, nie wtedy, kiedy opiekował się dziećmi. Tak naprawdę to miał w życiu tylko jedną pasję, której mógł się poświęcać zawsze o każdej porze. I ta pasja go niemalże zabiła. Tak było. Mimo to… Cholera! Do tej zabitej dechami dziury nawet „Journal” nie dociera o przyzwoitej godzinie. I to nazywa się cywilizacją? Na szczęście istniały jeszcze telefony. W imię dawnych czasów włączył komputer. Jego PC miał wejście do wszystkich możliwych finansowych serwisów informacyjnych. Wybrał swój ulubiony. Żona zacznie na niego krzyczeć, gdy zobaczy, że powraca do poprzednich obyczajów. Zawsze krzyczała, kiedy go widziała przy komputerze. I dlatego Winston nie był już tak na bieżąco w sytuacji giełdowej, jak by tego chciał, jako gracz czy też zwykły obserwator. Ale wszystko jest przecież w najlepszym porządku, przespał kilka godzin, a rano nie ma zamiaru lecieć helikopterem na szczyt góry. I w tym tygodniu żadnych nart. Doktor zakazał surowo. Co najmniej przez tydzień, powiedział, a potem ma się ograniczyć do łagodnych zjazdów z pagórków, gdzie praktykują początkujący. No cóż, będzie udawał, że uczy dzieci, żeby się nie skompromitować we własnych i cudzych oczach. Opuścił parkiet zbyt wcześnie. Za wcześnie, ale skąd miał o tym wiedzieć. Przez ostatnie kilka tygodni rynek aż się prosił o człowieka z jego talentem, który by paroma ruchami zgarnął sporo tu i tam. Powinien był przed trzema tygodniami pójść na stal. Doskonale by zarobił. A następnie mógłby zainteresować się akcjami Silicon Alchemy. O tak, z akcjami Siliconu nie odwlekałby, ale zgarnął, ile się da. W Siliconie wynaleźli nowego typu ekran do przenośnych komputerów. Do laptopów. Kto tam był głównym macherem? Aha, ten facet Ryan. Dobra głowa do interesów, ma nosa. Marnuje teraz czas na federalnej posadzie. Marnowanie talentu! Winston poczuł bolesne strzyknięcie w kolanie. Natychmiast dodał do poprzedniej myśli drugą: że i on też marnuje tutaj swój talent. W środku nocy, w ośrodku narciarskim, gdzie i tak przez cały tydzień nie będzie mógł założyć nart. Doszedł do wniosku, patrząc na zmieniające się na ekranie tabele, że rynek jest przedziwnie chwiejny. W myślach wybierał akcje, które wydawały się gwarantować odporność na giełdowe wahania. To była jedna z tajemnic powodzenia w giełdowej grze: wypatrzyć trendy, zanim inni je dostrzegą. Uprzedzić ich. Jedna z tajemnic? Skądże. Jedyna tajemnica! Trudno było kogoś nauczyć tej umiejętności. Tak bywa w każdej dziedzinie ludzkiej działalności. Jednym się
nigdy nie udaje, innym udaje się zawsze. Należał do tych ostatnich. Inni usiłowali osiągnąć to samo: oszukując, kupując informacje, zdobywając je nieuczciwą drogą, tworząc fałszywe trendy, które później wykorzystywali w celu wzbogacenia się. To jest przecież zwykłe nabieranie ludzi, prawda? Co za sens zarabiać pieniądze, oszukując innych. Jaka w tym przyjemność? Sztuka operowania na giełdzie polegała na pokonywaniu innych w uczciwej grze, dzięki własnym umiejętnościom. A co to za przyjemność słyszeć pod koniec dnia: „Ty sukinsynu!”. No i ten ton podziwu w jakim zostało wygłoszone to zadanie. Zastanawiała go chwiejność rynku. Nie było po temu powodów. Ot, pewno inwestorzy dobrze nie przemyśleli nowej konfiguracji na rynku. *** Za pierwszą falą Tomcatów poleciały Hornety. Sanchez podprowadził swego myśliwca pod lewą katapultę, wymacując ostrożnie punkt, w którym zapadka drążka, będącego jakby przedłużeniem goleni przedniego koła tuż pod nosem maszyny, powinna wejść we właściwy otwór. Myśliwiec zadygotał na pełnych obrotach silnika, podczas gdy personel pokładowy przeprowadzał ostatnią wzrokową kontrolę. W pełni usatysfakcjonowany podoficer dowodzący czwórką marynarzy w żółtych kamizelkach dał sygnał. Sanchez zdążył mu jeszcze odsalutować i oprzeć się o zagłówek. W chwilę potem sprężona para z wielką siłą wypchnęła samolot w powietrze. Po sekundzie Hornet gwałtownie opadł, na chwilę wywołując przedziwne uczucie, do którego piloci nigdy nie mogli się przyzwyczaić. Zaraz potem jednak ryczący silnik poniósł maszynę ku niebu. Sanchez schował podwozie i skierował się do punktu zbornego. Ciążyły mu skrzydła obładowane podwieszanymi zbiornikami paliwa i ćwiczebnymi rakietami. Japończycy byli sprytni i prawie to im się udało. Jednakże „prawie” w tej grze nie wystarczało. Fotografie satelitarne ujawniły trzy zbliżające się nawodne grupy bojowe. Sanchez miał poprowadzić eskadrę ku największej z nich. Składało się na nią osiem okrętów. Same niszczyciele. Dwie wydzielone pary Tomcatów powinny przechwycić samoloty P-3, które Japończycy mieli w powietrzu. Po raz pierwszy wolno było polować aktywnie z włączonymi radarami namierzającymi, zamiast polegać na EMCOM, bez prawa sygnalizowania. Teraz chodziło o jedno pchnięcie szpadą. Chyba złe porównanie: trzepnięcie wielką ciężką maczugą byłoby bardziej na miejscu. Znienacka. Sporadyczne omiatanie z radarowej centrali na E-2C, umieszczonej na pokładzie Hawkeye potwierdzało, że Japończycy nie mieli żadnych myśliwców na wyspie Marcus. Tak czy inaczej, nie udałoby się przenieść tam takiej liczby maszyn, która by
miała jakieś istotne znaczenie w konfrontacji z dwiema grupami powietrznymi na obu lotniskowcach. Wyspa Marcus była bardzo mała. To nie Guam czy Saipan. I na tym Sanchez skończył abstrakcyjne myślenie. Na pewien czas. Wydał odpowiednie rozkazy przez radio krótkiego zasięgu i formacja zaczęła realizować starannie opracowany plan pozornego rozproszenia. *** — Hai! — Admirał Sato podniósł słuchawkę telefonu na mostku „Mutsu”. — Wychwyciliśmy rozmowę przez radio krótkiego zasięgu. Dwa wyraźne sygnały. Pierwszy namiar to jeden pięć siedem, drugi to jeden dziewięć pięć. — Najwyższy czas — powiedział Sato do oficera operacyjnego grupy bojowej. — Już myślałem, że nigdy nie zaatakują — mruknął do siebie. W autentycznej sytuacji wojennej Sato zrobiłby jedno. W obecnej uczyni zupełnie coś innego. Nie było sensu pokazywać Amerykanom, jak doskonały jest japoński sprzęt namiarowy. — Kontynuujcie jak dotychczas — rozkazał swemu telefonicznemu rozmówcy. — Tak jest — usłyszał w odpowiedzi. — Nadal mamy w powietrzu dwa samoloty wczesnego ostrzegania. — Dziękuję! — Sato odłożył słuchawkę i sięgnął po swoją herbatę. Jego najlepsi operatorzy siedzieli przy konsolach elektronicznego nasłuchu. Wszystkie otrzymane sygnały nagrywali na taśmy do późniejszej pełnej analizy. Była to w istocie najważniejsza faza obecnego ćwiczenia — dowiedzieć się wszystkiego, co można, o taktyce działań Marynarki Stanów Zjednoczonych. — Alarm bojowy? — zapytał cicho kapitan „Mutsu”. — Nie ma potrzeby — odparł admirał patrząc w zamyśleniu w horyzont. Tak jak każdy marynarz, gotujący się do walki. *** Załoga samolotu EA-6B Prowler, o kryptonimie Szperacz Jeden, monitorowała wszystkie częstotliwości radarowe i radiowe. Odnaleziono i zidentyfikowano sześć typowych radarowych emisji z samolotów rejsowych. Żadna z nich nie pochodziła z rejonu, w którym operowały formacje japońskie. Wszyscy doszli do wniosku, że Japończycy nie wysilają się zbytnio. Dość nudne manewry. Zwykle było bardziej wesoło.
*** Kapitan portu Tanapag na Saipanie wyjrzał przez okno swego biura i zobaczył, że zza południowego brzegu wyspy Managaha wypływa potężny frachtowiec do przewożenia samochodów. Bardzo się zdziwił. Przejrzał szybko papiery na biurku, aby odszukać teleks uprzedzający o przybyciu tego statku. Ooo, jest! Musiał nadejść w nocy. „Orchid Ace” z Jokohamy. Ładunek? Toyoty Land Cruiser. Port zastępczy. Samochody dla miejscowych japońskich właścicieli ziemskich. Najprawdopodobniej ładunek był początkowo przeznaczony na rynek amerykański. A teraz wszystko to przywożą tu, nie wiadomo po co, chyba żeby drogi były jeszcze bardziej zapchane. Kapitan mruknął coś ze złością i podniósł do oczu lornetkę, aby lepiej się przyjrzeć przybyszowi. Ze zdziwieniem zobaczył na horyzoncie jeszcze jeden transportowiec. Też wielki. Też z samochodami? Bardzo dziwne. *** Szperacz Jeden utrzymywał pułap i pozycję tuż na skraju horyzontu, za którym znajdowały się „wrogie” siły, mniej więcej o sto mil na południe. „Elektroniczni wojownicy” zajmujący dwa siedzenia za pilotami trzymali dłonie na włącznikach sprzętu zagłuszającego, ale do tej chwili Japończycy nie włączyli żadnego ze swoich radarów i nie było niczego do zagłuszania. Pilot zerknął na południowy wschód i zobaczył kilka błyśnięć — żółte odbłyski jakby impregnowanych złotem plastikowych kopuł, kabiny pilota powracających samolotów dywizjonu Alfa, które zmieniały kurs pod ostrym kątem, aby schować się za horyzont i, póki można, pozostawać poza radarowym namiarem, aż nadejdzie chwila wystrzelenia pierwszej salwy ćwiczebnymi rakietami. *** — Tango, tango, tango! — wykrzyknął Steve Kennedy przez gertrudę, podwodny telefon. Było to hasło do pozorowanego ataku torpedowego. Już od dziewięciu godzin utrzymywali kontakt z okrętem podwodnym klasy Haruszio, co im pozwoliło dobrze poznać przeciwnika i przyzwyczaić załogę do czegoś, co wymaga znacznie więcej uwagi i sprawności, niż wsłuchiwanie się w bicie wielorybiego serca. Wreszcie wszyscy znudzili się przekomarzaniem i należało coś zrobić. Kennedy postanowił włączyć podwodny telefon symulujący wypuszczoną torpedę i postraszyć Japońców z Sierra -Jeden, dając im, oczywiście, czas na odkrycie podwodnej wiązki dźwięków. Trzymano więc telefon włączony dość długo. Kennedy nie chciał, żeby ktoś
potem powiedział, że grał nieuczciwie. Oczywiście podobne igraszki nie musiały być koniecznie takie uczciwe, ale przecież Ameryka i Japonia to zaprzyjaźnione państwa. Mimo wszystko. Mimo tych radiowych komunikatów, których pełno było od tygodnia. *** — Nie śpieszył się — powiedział komandor Ugaki. Już od czterdziestu minut mieli namiar na amerykański okręt podwodny klasy Los Angeles. Tak, Amerykanie byli dobrzy, ale nie tak dobrzy jak on. Tak im było trudno wyniuchać „Kuruszio”, że wysłali ćwiczebną torpedę natychmiast po trafieniu na ślad. Niech sobie raz strzelą, pomyślał Ugaki. Dowódca okrętu spojrzał na oficera uzbrojenia i na cztery czerwone lampki na tablicy oznaczające poszczególne wyrzutnie torpedowe. Podniósł słuchawkę podwodnego telefonu, aby odpowiedzieć głosem wyrażającym autentyczne zdziwienie: — Skąd tu się wzięliście? Członkowie załogi, którzy znajdowali się w zasięgu kapitańskiego głosu — a wszyscy znali język angielski — byli zaskoczeni słowami kapitana. Ugaki widział ich spojrzenia. Wyjaśni im to później. *** — Nawet nie „zatangował” w odpowiedzi. Pewno go nie było w centrali. — Kennedy ponownie włączył telefon. — Zgodnie z poprzednimi ustaleniami odrywamy się i odpływamy na napędzie głośnym. — USS „Asheville” skręciła w prawo, zwiększając prędkość do dwudziestu węzłów. Odskoczy na jakieś dwadzieścia tysięcy metrów i następnie rozpocznie od nowa to samo ćwiczenie, pozwalając „nieprzyjacielowi” podszkolić lepiej swoje załogi. — Hydro do centrali! — Centrala, słucham? — Nowy kontakt. Namiar dwa osiem zero, dwuśrubowiec, płynie na powierzchni, typ nieznany. Szybkość obrotów śrub sugeruje prędkość około osiemnastu węzłów. — Laval junior wyrzucił to jednym tchem. *** Sanchez pomyślał, że to wszystko idzie zbyt łatwo. Grupa uderzeniowa „Enterprise” ma pewno trudniejsze zadanie na północy z niszczycielami klasy Kongo. Sanchez nie popisywał się, utrzymywał pułap stu metrów nad spokojną powierzchnią morza, lecąc z prędkością około
sześciuset kilometrów na godzinę. Cztery myśliwce bombardujące niosły po cztery ćwiczebne rakiety Harpoon. Podobnie uzbrojona była eskadra Młyn, lecąca w zwartej formacji za nimi. Sanchez spojrzał na dane wyświetlane przez wskaźnik HUD. Zaprogramowany zaledwie przed godziną komputer podał mu przybliżone położenie formacji, a system nawigacyjny GPS wskazał dokładnie zaprogramowane miejsce. Najwyższy czas sprawdzić co warte są amerykańskie informacje operacyjne. — Pocisk, tu prowadzący, idziemy w górę. Teraz! — zapowiedział formacji w ogonie. Przyciągnął mocno drążek. — Włączyć radary! I natychmiast pokazały się na wskaźniku HUD. Płynęły dostojnie, wielkie sylwetki. Sanchez wybrał sobie okręt flagowy formacji i włączył elektroniczny system celowniczy ćwiczebnych rakiet podczepionych pod skrzydłami. — Tu prowadzący! — krzyknął do mikrofonu. — Ognia! Cztery wampiry poszły! — Tu dwójka, poszły cztery. — Tu trójka, poszły cztery. — Czwórka, trzy poszły, jeden został na prowadnicy. Prawie dobrze, pomyślał Sanchez, postanawiając jednocześnie powiedzieć parę słów zbrojmistrzowi i ludziom z obsługi. Przy prawdziwym natarciu z powietrza samoloty natychmiast po odpaleniu rakiet spłynęłyby łukiem nad samą wodę, aby nieprzyjaciel nie zdążył ich namierzyć. Podczas ćwiczeń Sanchez zszedł jedynie na siedemdziesiąt metrów i poleciał w stronę nieprzyjacielskich okrętów symulując własną rakietę. Komputery na pokładzie rejestrowały wiązki radarowe i inne sygnały elektroniczne z okrętów japońskich, aby móc później ocenić ich przygotowanie do działań bojowych, które jak do tej pory nie wyglądało na imponujące. *** Dowództwo Marynarki zmuszone do zezwolenia kobietom na pilotowanie samolotów bojowych, a więc i na startowanie z lotniskowców, zgodziło się początkowo na kompromis: pilotki miały stanowić załogi samolotów walki elektronicznej i samolotów wczesnego ostrzegania. Pierwszą kobietą, która dowodziła dywizjonem samolotów Marynarki, była komandor Roberta Peach, przezwisko „Zielona”. Obecnie nie była już zielona — że wszystkich kobiet miała najdłuższy staż na lotniskowcach. Bawiło ją, że inna pilotka używała kodowego imienia „Brzoskwinia”4. Podczas bojowych lotów komandor Peach przyjęła kryptonim
„Bandyta”. — Bandyta, mam sygnały — usłyszała w słuchawkach głos siedzącego z tyłu oficera walki elektronicznej. — Od cholery różnych emisji. — Zagłusz je — poleciła. — Jest ich bardzo wiele… Ustawiam HARM na SPG-51… Szukam, mam. Gotowe. — Ognia! — powiedziała Bandyta. Do jej prerogatyw jako dowódcy należało odpalenie rakiety. Tak długo jak radar SPG-51 był włączony i emitował, tak długo można było mieć pewność, że antyradarowa rakieta HARM trafi go bez pudła. *** Sanchez widział teraz okręty. Szare sylwetki w obrębie horyzontu. Niemiłe skrzeczenie w słuchawkach obwieściło mu, że opromieniowały go wiązki zarówno radaru poszukującego, jak i namierzającego. Nawet podczas manewrów nie jest to miła sytuacja, zwłaszcza że „nieprzyjaciel” używał w konkretnym przypadku przeciwlotniczych rakiet amerykańskiej konstrukcji — SM-2 Standard, których walory były Sanchezowi dobrze znane. Przypominały one rakiety typu Hatakaze. Dwa SPG-51C — radary kontroli ognia mogące równocześnie naprowadzać po dwie rakiety. Hornet to cel większy niż Harpoon i nie latał ani tak nisko, ani tak szybko jak rakieta. Z drugiej strony Sanchez miał na pokładzie zagłuszacz, który w efekcie wyrównywał szansę. Pchnął drążek w lewo. Przelatywanie nad okrętem podczas ćwiczeń było niezgodne z instrukcjami. Po paru sekundach przemknął jakieś trzysta metrów przed dziobem niszczyciela. W warunkach bojowych trafiłby go co najmniej jedną z rakiet. Niszczyciel miał jakieś pięć tysięcy ton wyporności. Najwyżej. Jeden Harpoon zepsułby mu cały dzień. Zwłaszcza, że po rakiecie nastąpiłby atak z jeszcze groźniejszymi w takiej sytuacji bombami kasetowymi. — Pocisk, tu prowadzący. Formować szyk. — Dwa… — Trzy… — Cztery… Jeszcze jeden dzień w życiu lotnika Marynarki, pomyślał Sanchez. Zwykły dzień. Teraz czekało go lądowanie, rozmowa z admirałem, spędzenie reszty dnia na analizie ćwiczebnych nagrań. To wszystko przestało być podniecające. Już nie ma prawdziwych samolotów, w których wszystko zależało od mózgu człowieka, a nie elektronicznego. Nic już nie było takie, jak
przedtem. Tylko latanie nadal pozostało lataniem. *** Ryk przelatującego nad głową samolotu zawsze podniecał. Sato patrzył za oddalającymi się amerykańskimi maszynami. Podniósł do oczu lornetkę, aby widzieć, w jakim kierunku znikają stalowej barwy sylwetki. Potem wstał i zszedł na dół do centrum dowodzenia. — No i co? — spytał. — Kurs taki, jak przewidzieliśmy — odparł oficer operacyjny floty, pukając palcem w fotografię satelitarną, która pokazywała obie amerykańskie grupy bojowe nadal płynące na zachód, pod wiatr, aby kontynuować manewry lotnicze. Zdjęcie pochodziło sprzed dwu godzin. Radarowe namiary potwierdzały, że samoloty amerykańskie lecą do przewidzianego punktu. — Doskonale. — I zwrócił się do oficera wachtowego: — Wyrazy szacunku dla kapitana. Kurs jeden pięć pięć, prędkość maksymalna. — Po pięciu minutach „Mutsu”, dygocąc z wysiłku, zaczął jeszcze energiczniej pruć łagodne fale Pacyfiku, udając się na spotkanie z amerykańską grupą bojową. Najważniejsze było zgranie w czasie. *** Na parkiecie NYSE — nowojorskiej giełdy papierów wartościowych — młody pracownik popełnił błąd, odnotowując kurs akcji Mercka. Była dokładnie godzina 11.43.02 czasu wschodnioamerykańskiego. Błąd powędrował dalej i na wyświetlaczu notowań Merck wykazywał 23 i 1/8, co bardzo różniło się od właściwego kursu. Po kilku sekundach pracownik ponownie wystukał zły kurs. Tym razem mocno za to oberwał. Operator komputera zaczął się tłumaczyć, że cholerna klawiatura się zacina. Wyłączył ją, po czym włączył inną. Podobne wypadki nie należały do rzadkości. Czasami klawiatury były oblewane kawą albo innymi napojami. Pracownik poprawił na nowej klawiaturze notowanie i wszystko powróciło do normy. Jednakże pod koniec tej samej minuty podobna sprawa wydarzyła się w innej sekcji, gdzie zajmowano się notowaniami akcji General Motors. Tu pracowniczka miała identyczną wymówkę. Czuła się bezpieczna. Była to zupełnie inna sekcja, mająca mało wspólnego z tą, gdzie obracano akcjami Mercka. Ani ona, ani operator odnotowujący akcje Mercka nie mieli pojęcia, czemu to służy. Po prostu zapłacono im po pięćdziesiąt tysięcy dolarów za zrobienie błędu, który i tak nie mógł mieć żadnego wpływu na cały system. Gdyby oni tego nie uczynili, to w rezerwie była jeszcze jedna para — o czym ci pierwsi nie wiedzieli — która też otrzymała po
pięćdziesiąt tysięcy, aby zrobić to samo po dziesięciu minutach. W komputerowej centrali DTC, instytucji rejestrującej wszystkie transakcje giełdowe, notowania i operacje, błędy obu pracowników zostały zarejestrowane i wprowadzone do programu. Rozpoczął się proces wykluwania Jajka Wielkanocnego. *** Kamery i reflektory ustawiono w sali Świętego Włodzimierza, w wielkim kremlowskim pałacu. W sali tej tradycyjnie podpisywano wszystkie traktaty i umowy. Jack znał to miejsce. Był tu w innej epoce i w innych okolicznościach. W osobnych pokojach charakteryzatorki pracowały nad twarzami prezydenta Stanów Zjednoczonych i prezydenta Rosyjskiej Republiki. Było to z pewnością cięższe przejście dla rosyjskiego męża stanu, niż dla Durlinga. Ryan nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. Od rosyjskich polityków nie wymagano dotąd fotogeniczności ani gładkiej cery. Większość zaproszonych gości już zajęła miejsca, natomiast główni członkowie obu delegacji nie pozwalali sobie jeszcze na całkowite odprężenie. A przecież właściwie wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Kryształowe kieliszki stały na tacach, zdjęto sreberka z korków na butelkach szampana i czekano tylko na sygnał. — To mi właśnie przypomina, że nigdy mi nie przysłałeś tego gruzińskiego szampana — powiedział Ryan do Gołowki. — A obiecałeś. — Dziś można to wreszcie sfinalizować. I załatwię ci go po dobrej cenie. — Gdybyś przysłał wtedy, musiałbym to oddać do rządowego magazynu. Przepisy i tak dalej. — Owszem, wiem o tym. I wiem, że każdy amerykański funkcjonariusz jest potencjalnym przestępcą. — Gołowko rozglądał się dokoła, by sprawdzić, czy o czymś nie zapomniano. — Powinieneś był zostać adwokatem. — Ryan spostrzegł szefa Tajnej Służby, który wszedł na salę i zajął swoje miejsce. — Imponujące wnętrze, prawda? — zwrócił się do żony. — Carowie wiedzieli, jak żyć — wyszeptała w chwili, gdy zapaliły się reflektory. W tym momencie w Ameryce, wszystkie stacje telewizyjne przerywają swój program. Dość niefortunna pora. Nic innego nie można było na to poradzić przy jedenastu godzinach różnicy między czasem moskiewskim, a kalifornijskim. A co dopiero w przypadku Rosji, która ma co najmniej dziesięć stref czasowych zarówno z powodu wielkości państwa, jak i bliskości Kręgu Polarnego, w wypadku Syberii? Jednakże to wydarzenie każdy będzie chciał zobaczyć.
Przy oklaskach trzystu zgromadzonych osób pojawili się obaj prezydenci. Roger Durling i Eduard Gruszawoj spotkali się przy mahoniowym stole, gorąco uścisnęli sobie prawice, jak to tylko potrafią robić byli wrogowie. Durling, były oficer spadochroniarz z doświadczeniem wietnamskim. Gruszawoj, również były żołnierz, oficer służb technicznych, jeden z pierwszych walczących w Afganistanie. W młodości jednego i drugiego uczono, że mają się nienawidzieć, teraz mieli położyć kres przeszłości. Teraz, na jeden dzień, mieli zapomnieć o wewnętrznych problemach swoich krajów. Zajmowali się nimi przez wszystkie dni tygodnia. Ale nie dziś, dziś bowiem, z ich woli, świat miał się zmienić. Gruszawoj, który pełnił obowiązki gospodarza, wskazał Durlingowi fotel, a sam podszedł do mikrofonu. — Panie prezydencie… — zaczął po rosyjsku przez tłumacza, choć obaj mężowie stanu mogliby rozmawiać i bez tłumacza — …z wielką radością witam pana po raz pierwszy w Moskwie. Ryan nie słuchał powitalnego przemówienia. Znał z góry każde zdanie. Wzrok miał wlepiony w czarne plastikowe pudełko leżące na stole dokładnie między fotelami obu prezydentów. Na pudełku były dwa czerwone guziki, a spod pudełka spływał ku ziemi kabel. Pod ścianą stały dwa monitory, a w tyle sali znajdowały się wielkoekranowe odbiorniki telewizyjne dla gości. Wszystkie telewizory pokazywały dwa miejsca, które należało obserwować. *** — To będzie niezły fajerwerk — mruknął major Armii, który znajdował się w tej chwili trzydzieści kilometrów od Minot w Północnej Dakocie. Major przykręcił właśnie ostatni przewód. — W porządku, obwody gotowe! — Wystarczyło teraz przerzucić dźwignię jednego wyłącznika, aby wszystko wyleciało w powietrze. I major właśnie trzymał rękę na tym wyłączniku. Poprzednio sam parokrotnie sprawdził każdy szczegół. Kompania żandarmerii patrolowała okolicę, ponieważ bractwo z organizacji pod nazwą Przyjaciele Ziemi zapowiedziało demonstrację i protest czynny, grożąc umieszczeniem swoich aktywistów w pobliżu materiałów wybuchowych. Gdyby im to się udało, to major, bez względu na to, czy wysadzenie tych głupków w powietrze sprawiłoby mu przyjemność, czy nie, musiałby rozbroić rakietę. I niby dlaczego protestować przeciwko zniszczeniu broni nuklearnej? Od kilku godzin usiłował wytłumaczyć swojemu rosyjskiemu odpowiednikowi zjawisko, którego sam nie rozumiał. — Podobnie tu jak na naszych stepach — powiedział dygoczący z zimna Rosjanin,
zerkając na telewizor. — Szkoda tylko, że ci faceci od polityki tutaj nie przyjechali. Wyprodukowaliby przynajmniej trochę gorącego powietrza. — Major zdjął rękę z wyłącznika. Dlaczego jeszcze zwlekają? — zadawał sobie pytanie. Rosjanin znał dobrze amerykańskie idiomy i wiedział, że owo gorące powietrze polityków to po prostu czcza gadanina, więc roześmiał się obmacując się po zbyt obszernej ocieplonej kurtce, czy nie zapodział gdzieś niespodzianki, którą szykował dla Amerykanina. *** — Panie prezydencie, gościnność, z jaką spotkaliśmy się w tym wspaniałym mieście, jest dla mnie oczywistym dowodem, że pomiędzy nami może zapanować i z pewnością zapanuje przyjaźń. Przyjaźń między naszymi narodami, przyjaźń równie silna, jak silne były nasze dawne urazy, ale tym razem przyjaźń oparta na uczuciach produktywnych, twórczych. Dziś grzebiemy wojnę… — zakończył Durling przy głośnych oklaskach. Następnie obrócił się do rosyjskiego prezydenta i raz jeszcze uścisnął mu dłoń. Obaj prezydenci usiedli. Przez chwilę musieli być posłuszni dyrektywom amerykańskiego reżysera telewizyjnego, który przyłożył mikrofon do ust i coś szybko zaczął mówić. — Jeśli teraz widzowie zechcą spojrzeć na ekrany swoich telewizorów… — odezwali się spikerzy w obu językach. — Kiedy byłem zastępowym w pionierach, bardzo lubiłem wysadzać różne rzeczy w powietrze — szepnął do Durlinga rosyjski prezydent. Aby móc to usłyszeć, Durling pochylił głowę. Potem się uśmiechnął. Tak, lepiej, żeby tego nie przechwyciły mikrofony. — A wiesz, czym ja chciałem być? Ciekaw jestem, czy wy to tutaj macie? — Co takiego, Roger? — spytał rosyjski prezydent. — Takie wysokie dźwigi. Właściwie żurawie. Z wielką żelazną kulą na łańcuchu. Łańcuch trzeba rozhuśtać i trzepnąć tą kulą w ścianę budynku, który ma iść do rozbiórki. Chciałem być operatorem takiego żurawia. Uważałem, że to jest chyba najcudowniejsza praca, jaką sobie można wyobrazić. — Zwłaszcza, jeśli do takiego budynku można przedtem zaprosić całą opozycję. — Co do tego obaj prezydenci się zgadzali. — Czas! — szepnął Durling, widząc znak dawany przez reżysera. Prezydenci położyli palce na guzikach.
— Naciskamy na trzy — rzekł Durling. — Tak jest. — Jeden — powiedział Durling. — Dwa — kontynuował Gruszawoj. — Trzy — powiedzieli obaj i nacisnęli guziki. Guziki zamknęły obwód prowadzący do nadajnika satelitarnego, następnie w ciągu jednej trzeciej sekundy sygnał dotarł do odbiornika w Północnej Dakocie. Przez krótką chwilę wszyscy myśleli, że coś się popsuło. Jednakże myśleli tak tylko przez bardzo krótką chwilę. Nic się nie popsuło. *** — O rany! — wykrzyknął major, gdy wybuchło pięćdziesiąt kilogramów materiału wybuchowego C-4. Huk zrobił wrażenie nawet z odległości blisko kilometra. Nim jeszcze ustał, ku niebu wzniosła się kolumna ognia — to zapaliło się stałe paliwo rakiety nośnej. Była to dość skomplikowana faza wielkiej uroczystości niszczenia ostatnich rakiet. Krytyczna faza. Chodziło o to, aby paliwo zajęło się wyłącznie od góry, w przeciwnym bowiem wypadku potężne ptaszysko mogłoby usiłować wzlecieć ze swojego silosa, a to byłoby bardzo niedyplomatyczne. W samej rzeczy całe przedsięwzięcie było niepotrzebnie skomplikowane i niebezpieczne. Zimny wiatr gnał toksyczne dymy na wschód. Nim ogień ogarnie istotne części, pozostanie tylko przykry smród. To samo zresztą można było powiedzieć o politycznym uwarunkowaniu, które doprowadziło do powstania obecnie palonej rakiety, prawda? Było coś symbolicznie wzniosłego w dzisiejszym wydarzeniu. Największe ogniska świata! Paliły się przez trzy minuty i pozostał z nich tylko dym. Sierżant włączył urządzenia gaśnicze. Ku zdziwieniu majora jeszcze funkcjonowały. — Ciągnęliśmy losy, kto ma to zrobić. Wygrałem — powiedział major. — Mnie kazano tylko przyjechać i patrzeć. Cieszę się, że tu jestem. Już jest wszystko zabezpieczone? — Chyba tak. Idziemy, Walentin! Została nam jeszcze jedna robótka. Obaj mężczyźni wsiedli do HMMWV, współczesnego wcielenia wojskowego dżipa. Major za kierownicą. Zapuścił silnik i pojechali w kierunku silosu od nawietrznej. Po silosie została wielka dziura, z której wydobywała się para. Za nimi przyjechała ekipa telewizji CNN, która przez cały czas przekazywała program na żywo do tysięcy domów. Wóz telewizyjny
zatrzymał się dwieście metrów od dziury po silosie, tuż obok pojazdu wojskowego. Obaj wojskowi wysiedli i natychmiast na wszelki wypadek włożyli maski przeciwgazowe. Mogły tu jeszcze sączyć się trujące dymy. Szybko okazało się, że powietrze jest czyste. Major pozwolił ekipie telewizyjnej wysiąść z wozu. Czekał cierpliwie, aż przygotują sprzęt. Zajęło to dwie minuty. — Gotowi? — spytał reżyser. — Czy obaj się zgadzamy, że silos i rakieta zostały zniszczone? — zapytał przed kamerą major. — Tak jest! — odparł rosyjski oficer salutując. Następnie z tylnej kieszeni wyciągnął dwa kryształowe kieliszki. — Zechce pan to potrzymać, towarzyszu majorze? — zwrócił się do Amerykanina. Następnie pojawiła się butelka gruzińskiego szampana. Strzelił korek i Rosjanin z szerokim uśmiechem na twarzy napełnił kieliszki. — Nauczę was rosyjskiego obyczaju! Pij, bracie! — Ekipie telewizyjnej strasznie się to podobało. — Chyba znam ten obyczaj. — Amerykanin wychylił szampana. — I co teraz? — Kieliszków tych nie wolno już nigdy używać przy żadnej pomniejszej okazji. Proszę teraz zrobić to, co ja! — Rosjanin obrócił się i stanął jak dyskobol szykujący się do pobicia rekordu. Amerykanin roześmiał się i zrobił to samo. — Teraz! — krzyknął Rosjanin i obaj cisnęli kieliszki do dziury po ostatnim silosie rakiety Minuteman. Kryształ błysnął i zniknął w kurtynie pary. Ale wyraźnie usłyszeli roztrzaskiwanie szkła na spalonym betonie. — Na szczęście zabrałem zapasowe kieliszki — powiedział Walentin. *** — Przytomny chłopak! — wykrzyknął Ryan widząc na ekranie, że amerykański oficer towarzyszący zniszczeniu rakiety rosyjskiej miał podobny pomysł i tłumaczył obecnie swemu towarzyszowi, co to znaczy „czas na Millera”. Niestety aluminiowe puszki nie rozbijają się nawet o ściany silosów. — Trochę patetyczne — zauważyła Cathy. — Wiem, że scenariusza nie napisał Szekspir, ale zrobiono, co miało być zrobione, kiedy przyszło do zrobienia — nieporadnie zacytował wielkiego dramaturga Jack. A potem nastąpiło
generalne strzelanie korków od szampana. — Ta historia z pięcioma miliardami dolarów, to prawda? Tyle nas kosztowało to przedstawienie? — Prawda. Zbliżył się Gołowko, niosąc kieliszki z szampanem. — No co, Iwanie Emmetowiczu, od tej chwili możemy zostać prawdziwymi przyjaciółmi? Aaa, wreszcie się spotykamy, droga Karolino! — zwrócił się familiarnie do Cathy. — Siergiej i ja znamy się od bardzo dawna — wyjaśnił Ryan, biorąc kieliszek i wznosząc toast w stronę gospodarza. — Ostatnim razem przykładałem mu do głowy lufę pistoletu — pochwalił się Rosjanin. Ryan nie wiedział, czy to jest tylko historyczne wspomnienie, czy też toast towarzyszący niedawnej rozmowie. — Co takiego? — Cathy niemal zakrztusiła się szampanem. — Nigdy żonie nie opowiedziałeś? — zdziwił się Gołowko. — Jezu drogi, Siergiej! — O czym wy obaj mówicie? — Pani doktor Ryan, raz bardzo dawno temu pani mąż i ja… mieliśmy drobne… hmm, profesjonalne nieporozumienie, którego finałem było przyłożenie przeze mnie pistoletu do twarzy pani męża. I nigdy ci nawet potem nie powiedziałem, Jack, że pistolet nie był naładowany. — I tak nie miałem gdzie wtedy pójść. Nie mogłem nigdzie uciec. — Ja naprawdę nie wiem, o czym wy mówicie? Czy to ma być jakiś żart? — domagała się odpowiedzi Cathy. — Tak, kochanie, tak było. Jak tam Andriej Iljicz? — Bardzo dobrze. Jeśli byś chciał się z nim spotkać, to mogę to zorganizować. — Bardzo chętnie. — Jack skinął głową. — Bardzo pana przepraszam, ale kim pan właściwie jest? — spytała Cathy Gołowki. — Kochanie, to jest Siergiej Mikołajewicz Gołowko, szef rosyjskiego wywiadu. — KGB? I wy się znacie? — Nie KGB, madam. Jesteśmy teraz malutką organizacją. Pani mąż i ja byliśmy przez wiele lat… konkurentami.
— No i kto wygrał? — spytała Cathy. Obaj mężczyźni mieli gotową tę samą odpowiedź, ale Gołowko wypowiedział ją pierwszy: — Oczywiście obaj. Pozwoli pani, że przedstawię teraz pani moją żonę… — Obrócił się w stronę kobiety, która właśnie podeszła. — Helena, lekarz pediatra. — Jack uświadomił sobie, że w CIA nigdy nikomu nie wpadło do głowy sprawdzić, kim jest żona Gołowki. Ryan spojrzał w kierunku obu prezydentów, którzy — mimo naporu dziennikarzy — trzymali się dobrze i nawet ich to bawiło. Po raz pierwszy w życiu uczestniczył w takim wydarzeniu, ale był pewien, że żaden z szefów państw przy innych okazjach nie okazywałby podobnego spoufalenia. I to wzajemnego. Ale okazja była w istocie niezwykła. Być może był to rezultat nagłego ustąpienia straszliwego napięcia, jakie towarzyszyło życiu obu państw przez długie lata. Tak, to chyba to. Wreszcie się skończyło. Roznoszono coraz to nowe tace z szampanem. I to zupełnie dobrym. Ryan postanowił, że tym razem nie będzie sobie żałować. Miał nadzieję, że ekipie CNN wkrótce znudzi się dalsze rejestrowanie, ale gościom nie szybko znudzi się przyjęcie. Ileż tu wspaniałych mundurów, polityków, szpiegów i dyplomatów. Kto to wie, być może naprawdę zaprzyjaźnimy się z nimi, pomyślał.
Drugie uderzenie Zbieżność w czasie była czysto przypadkowa, sam plan wykorzystania okazji był jednak znakomity. Stanowił końcowy produkt wielu lat badań, modelowania i prób symulacyjnych. Właściwym początkiem operacji było pozbycie się amerykańskich obligacji skarbowych przez sześć poważnych banków komercyjnych w Hongkongu. Obligacje owe zostały kupione parę tygodni wcześniej w ramach skomplikowanej transakcji, obejmującej przeróżne emisje w jenach. Ot, klasyczny manewr mający zabezpieczyć banki przed fluktuacjami kursów. Wszystkie te banki stały w obliczu oczekującej ich w 1997 roku nieuchronnej zmiany tytułu własności ziemi, na której stały ich budynki. I oba te czynniki całkowicie tłumaczyły sens operacji na rzeczywiście wielką skalę, mającej zarazem zmaksymalizować płynność kapitałową i łatwość przystosowania się tych instytucji finansowych do nowych warunków. Z kolei sprzedaż dolarowych obligacji przyniosła doraźnie nawet spory zysk w wyniku relatywnej zmiany kursów dolara i jena. Konkretnie był to zysk siedemnastoprocentowy. Następnie należało kupić jeny, które, zgodnie z opinią ekspertów na całym świecie, osiągnęły najniższy kurs, a więc wkrótce zaczną piąć się w górę. Jednakże tak czy inaczej przez krótki czas na rynku walutowym pojawiło się dwieście dziewięćdziesiąt miliardów dolarów w obligacjach skarbowych i to po cenie poniżej swojej wartości. Wkrótce jednak obligacje te zostały wykupione przez banki europejskie. Bankierzy w Hongkongu skrupulatnie zarejestrowali transakcje w swoich komputerach, a tym samym uznane one zostały za zawarte i skonsumowane. Następnie zawiadomili o tym Pekin, chcąc pokazać swoim przyszłym politycznym władcom, iż są posłuszni. Byli mimo to troszkę niespokojni. Pocieszała ich jednak myśl, że na całej operacji dobrze zarobili. W Japonii również wiedziano o transakcji. W Tokio o czternaście godzin opóźnionym w stosunku do Nowego Jorku — który nadal stanowił światowe centrum obrotu papierami wartościowymi — było rzeczą niemalże normalną, iż maklerzy pracowali w godzinach zwykle kojarzonych z nocnymi dyżurami, zwłaszcza, że agencje informacji gospodarczych i finansowych pracowały na okrągło przez całą dobę. Wielu byłoby jednak bardzo zdziwionych widząc, że nocni pracownicy wielu instytucji finansowych w Tokio reprezentowali w owych dniach wyższą kadrę, oraz że już przez cały ubiegły tydzień w jednym z największych biurowców, w pomieszczeniu na najwyższym piętrze, funkcjonował specjalny sztab. Jego członkowie określali salę, w której pracowali, mianem „Centrum bojowego”. Z owego centrum prowadziły linie telefoniczne do wszystkich miast świata, gdzie znajdowały się znaczące giełdy
papierów wartościowych i walut, a wzdłuż ścian stały monitory informujące, co się na owych giełdach dzieje. Następnie przystąpiły do operacji inne banki azjatyckie, powtarzając jota w jotę ten sam łańcuszek transakcji, których poprzednio dokonały banki Hongkongu. Przebieg operacji pilnie obserwowali zgromadzeni w „Centrum bojowym” eksperci. Parę minut po wybiciu godziny dwunastej w południe czasu nowojorskiego, w piątek, czyli o godzinie drugiej trzy w nocy czasu tokijskiego, w sobotę, trafi na rynek trzysta miliardów dolarów w obligacjach skarbowych po cenie jeszcze atrakcyjniejszej niż niedawna oferta Hongkongu. Obligacje te zostały szybko wykupione przez banki europejskie, dla których dzień giełdowy, a wraz z nim i cały tydzień roboczy, dobiegały końca. I nadal nic nadzwyczajnego jeszcze się nie wydarzyło. Dopiero po tym ruchu banków azjatyckich do szturmu przystąpili Japończycy, działając jak gdyby zza pleców tamtych. Banki tokijskie zaczęły sprzedawać swoje portfele amerykańskich obligacji skarbowych, co sprawiało wrażenie, że pragną po prostu podeprzeć jena. Jednakże czyniąc to Japończycy spowodowali w ciągu zaledwie paru minut wyczerpanie światowych rezerw dolarowych. Można by to uznać za zwykły zbieg okoliczności, którego objawy szybko znikną, jednakże finansiści — z wyjątkiem tych, którzy akurat pałaszowali w Nowym Jorku lunch — dostrzegli niebezpieczeństwo i bezsporny fakt, że jakiekolwiek dalsze tego typu operacje dotyczące obligacji skarbowych, mogą zachwiać rynkiem, chociaż z pozoru wydawało się to mało prawdopodobne, gdyż dolar był bardzo silny. *** Oficjalny bankiet odzwierciedlał tradycyjną rosyjską gościnność, a jego uroczysty charakter był ponadto symboliczny jak rzadko: świętowano koniec epoki nuklearnego szantażu. Metropolita rosyjskiego kościoła prawosławnego zaintonował długie i godne modły dziękczynne. Metropolita był dwukrotnie więźniem politycznym i zaproszenie go na tę uroczystość przeżywali głęboko wszyscy, z wielu oczu popłynęły nawet łzy, które jednak szybko osuszyła biesiada. Podano zupę, kawior, dziczyznę i olbrzymie ilości alkoholu, od którego, przy tak wyjątkowej okazji, nikt nie stronił. Minęły troski i problemy związane z oficjalną częścią wizyty. Główny jej cel został wypełniony, i we wzajemnych stosunkach nie było już właściwie tajemnic. Następnego dnia wypadała sobota i wszyscy powinni mieć okazję dobrze się wyspać. — Ty jeszcze pijesz, Cathy? — zdziwił się Jack. jego żona piła w zasadzie bardzo mało, ale tego wieczoru naprawdę sobie pozwalała.
— Doskonały jest ten szampan — odparła. Cathy jeszcze nigdy nie uczestniczyła w oficjalnym bankiecie za granicą. Przedtem, w ciągu dnia, spędziła wiele godzin w towarzystwie miejscowych chirurgów okulistów i przy okazji zaprosiła dwóch najlepszych profesorów do Instytutu Wilmera, aby mogli zapoznać się z jej metodami. Cathy była ostatnio nominowana do Nagrody Laskera za osiągnięcia w dziedzinie laserowych operacji siatkówki. Od jedenastu lat prowadziła kliniczne badania i wykonywała eksperymentalne operacje i, właśnie w związku z tą pracą, odmówiła już dwukrotnie przyjęcia oferowanego jej stanowiska dziekana na Uniwersytecie Wirginii. Wkrótce w czołowym miesięczniku lekarskim miała być opublikowana jej praca na temat nowej rewelacyjnej metody operowania. Tak więc nie tylko dla jej męża, ale i dla niej ten wieczór był ukoronowaniem wielu trudów. — Jutro będziesz żałować — pogroził Jack, który był jednym z niewielu obecnych, ograniczających spożycie alkoholu. I tak zresztą przekroczył limit, jaki sam sobie narzucił: jednego drinka dziennie. Ryan dobrze wiedział, że większość obecnych wykończą nieustannie wznoszone toasty. Uczestniczył w przeszłości w niejednym rosyjskim bankiecie. Była to cząstka tutejszej kultury. Rosjanie potrafili nawet pokonać Irlandczyków, zostawiając ich pod stołem. A z Irlandczykami Ryan raz współzawodniczył z opłakanymi dla siebie skutkami. Większość obecnych teraz na Kremlu Amerykanów albo jeszcze nie zrozumiała tego rosyjskiego obyczaju, albo też właśnie tego jednego wieczoru machnęła na to ręką. Prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa zadumał się. Jutro zrozumieją, jakie głupstwo zrobili. W tym momencie podano główne danie i napełniono kieliszki rubinowym winem. — O Boże, rozsadzę suknię — jęknęła Cathy. — Wydarzenie dopiszemy do programu rozrywkowego wieczoru — odparł dość głośno Ryan otrzymując w zamian groźne spojrzenie, jakie padło z drugiej strony stołu. — Jest pani zdecydowanie zbyt chuda — stwierdził siedzący obok Cathy Gołowko. Tak, Rosjanie mają jeszcze jedno skrzywienie, pomyślał Ryan, otyłość uważają za cnotę. — Ile lat mają pani dzieci? — spytała Helena Gołowko, też chyba zbyt szczupła, jak na rosyjski gust. Była profesorem pediatrii, więc Cathy bardzo miło się z nią rozmawiało. — Oto fotografie — odparł Ryan, wyciągając je z portfela. — Obyczaj amerykański: zawsze nosić fotografie rodzinne. To jest Oliwia, ale wołamy na nią Sally. To jest Mały Jack, a to nasze najmłodsze. — Syn jest podobny do pana, ale córki to skóra żywcem zdarta z matki.
— No i dobrze — odparł Jack z szerokim uśmiechem. *** Wielkie instytucje finansowe są naprawdę wielkie, ale dla przeciętnego posiadacza garstki akcji pozostaje zawsze tajemnicą, jak owi wielcy kupują i sprzedają na giełdzie. Wall Street to wspaniała kolekcja nazw, które oznaczają zupełnie co innego, niż obwieszczają. Zacząć można od przykładu samej Wall Street, czyli ulicy Przy Murze. Nie ma żadnego muru, a poza tym ta wąziutka ulica zasługuje raczej na miano bocznej alejki w porównaniu z normalną szerokością ulic w jakimkolwiek ludzkim osiedlu. Nawet chodniki Wall Street są wąziutkie, zbyt wąskie, jak na odbywający się na nich pieszy ruch. Kiedy do jakiejś poważnej firmy maklerskiej, na przykład takiej jak Merrill Lynch, przychodzi polecenie zakupu, to maklerzy nie szukają tego, kto chciałby pożądane akcje sprzedać. Nie czynią tego ani osobiście, ani przez telefon czy przez inne środki elektronicznego porozumiewania się. Dzieje się zupełnie inaczej. Pośrednicząca w zakupie (lub sprzedaży) akcji firma sama zakupuje co dzień pewne ilości akcji, które, według jej oceny mogą być w ciągu najbliższych godzin przedmiotem zainteresowania rynku. I czeka na nabywców. Ze względu na ilość, maklerzy kupują akcje z pewnym rabatem, a następnie sprzedają po nieco wyższej cenie. W ten sposób, siedząc „okrakiem”, jak to nazywają brokerzy, instytucje finansowe zarabiają na każdej transakcji około jednej ósmej punktu. Punkt to jeden dolar. Jedna ósma punktu to dwanaście i pół centa. Wydawałoby się, że jest to nic nie znacząca prowizja, zwłaszcza przy sprzedaży tylko jednej akcji, której wartość może sięgać nawet wielu setek dolarów w wypadku tak zwanych murowanych emisji. Trzeba jednak pamiętać, że owe dwanaście i pół centa powtarzane jest wielokrotnie w ciągu dnia i w miarę upływu czasu, i mnożenia się transakcji powstaje z tych drobnych sum olbrzymi zysk. Nie zawsze jednak wszystko idzie dobrze na giełdzie i zdarzają się okresy, kiedy domy maklerskie ponoszą straty, gdy na przykład muszą sprzedać coś w ciągu dnia dużo taniej, niż rano zakupiły, nastąpiła bowiem bessa większa, niż maklerzy zdołali na ten dzień przewidzieć. W świecie finansów krąży wiele aforyzmów na temat tej czyhającej na maklerów groźby. Jeden z nich, powtarzany często na bardzo aktywnej giełdzie w Hongkongu, przypomina, że ruch cen w górę odbywa się z szybkością ruchomych schodów, a w dół z prędkością szybkobieżnej windy. Jednakże podstawowe hasło wbijane w głowy amatorów szybkiego wzbogacenia się i tak zwanych „skoczków” — speców od skoków cen w górę — wywieszone w wielkiej sali komputerowej firmy maklerskiej Merrill Lynch, na Lower West Side na południu Manhattanu, brzmi: „Nigdy
nie zakładaj z góry, że masz kupca na to, co zamierzasz sprzedać!” Niestety tak właśnie każdy zakłada, ponieważ nigdy nie powstała za ludzkiej pamięci sytuacja, w której nie było nabywcy. W każdym razie nigdy jeszcze nic podobnego nie przydarzyło się firmie Merrill Lynch, której trzon operacji dotyczył wielkich instytucji, a nie indywidualnych inwestorów. Od lat sześćdziesiątych opiekę nad indywidualnymi inwestorami objęły najrozmaitsze fundusze powiernicze, które praktycznie opanowały rynek. Nosiły miano instytucji finansowych i pod tą szumną nazwą były zaklasyfikowane do jednej rodziny wraz z bankami, towarzystwami ubezpieczeń i funduszami emerytalnymi. Owych „instytucji finansowych”, czyli funduszy powierniczych było więcej niż firm, których akcjami obracała nowojorska giełda. Powstała sytuacja, w której myśliwych było więcej niż zwierzyny. Niektóre z funduszy powierniczych stały się niebywale potężne, obracając kapitałem wprost niewyobrażalnej wielkości. Czasami mogły nawet decydować o losie poszczególnych emisji; od ich polityki zależało zdrowie całego rynku pieniężnego. W wielu wypadkach fundusze powiernicze były kontrolowane przez garstkę ludzi, w wielu też — przez jedną osobę. Trzecia i największa fala pozbywania się dolarowych obligacji skarbowych była niespodzianką dla wszystkich, a przede wszystkim dla kierownictwa Banku Rezerw Federalnych w Waszyngtonie. Z początku obserwowano transakcje pierwszej i drugiej fali z umiarkowanym zainteresowaniem, potem z rosnącym niepokojem. Na szczęście rynek eurodolarowy unormował sytuację, ale kosztem wyczerpania dolarowych rezerw. Rynek był praktycznie zamknięty dla dalszych podobnych obrotów. Były też banki azjatyckie i inne instytucje finansowe, które opierały swoje rezerwy nie na dolarze, ale na jenie, i których czujni kierownicy zauważyli przedziwne operacje giełdowe i pozbywanie się obligacji dolarowych. Rozpoczęło się telefonowanie w różne strony. Bez względu na to, do kogo się zwracano o dyrektywy, pytanie zawsze trafiało do wydzielonej salki na najwyższym piętrze wielkiego biurowca w Tokio, gdzie bardzo poważni bankierzy wyjaśniali, że właśnie wyrwano ich z głębokiego snu w związku z sytuacją, która wydawała się niesłychanie poważna, wywołując kolejną falę wyzbywania się amerykańskich obligacji, i że zalecają oni ostrożne i spokojne, niemniej szybkie wyzbywanie się dolarów. Obligacje skarbowe były głównym instrumentem rządu Stanów Zjednoczonych w procesie rozliczania ujemnych sald w obrocie handlowym, a jednocześnie osłoną wartości amerykańskiego dolara. Przez pięćdziesiąt już lat uważano obligacje amerykańskiego skarbu za
najbezpieczniejszą inwestycję na całej kuli ziemskiej. Obligacje skarbowe były dla każdego szansą nabycia cząstki najpotężniejszej gospodarki świata, reprezentowanej przez stabilne państwo, chronione przez najpotężniejszą armię i kontrolowane poprzez polityczny system, który konstytucyjnie gwarantował prawa ludzi. Wszystko to właśnie dzięki owej Konstytucji powszechnie podziwianej, choć nie przez wszystkich właściwie rozumianej. Mimo potknięć i błędów — dostrzeganych doskonale przez wyrobionych inwestorów zagranicznych — od 1945 roku Stany Zjednoczone były jedynym miejscem na naszej planecie, gdzie pieniądze przechowywało się bezpiecznie. Ameryka posiada jakąś przedziwną, można powiedzieć „wrodzoną” żywotność, która pozwala na powstawanie wielkich rzeczy, choćby nie zawsze były one doskonałe. Poza tym Amerykanie są narodem najbardziej optymistycznie patrzącym w przyszłość, narodem młodym — jeśli mierzyć to standardami światowymi — posiadającym wszystkie cechy żwawego i rzutkiego młodzieńca. I w takiej to ogólnej sytuacji ludzie zamożni, zdecydowani tej zamożności strzec, ale pełni wątpliwości, jak to należy czynić, kupowali obligacje skarbowe. Zysk nie zawsze był zachęcający, ale bezpieczeństwo gwarantowane. Jednakże nie dziś. Bankierzy na całym świecie dostrzegli niemalże natychmiast, że Hongkong i Tokio wyzbywają się na gwałt dolarowych obligacji, a wyjaśnienie przekazywane przez serwisy agencyjne, iż chodzi po prostu o wsparcie się na jenie miast na dolarze, nie było wystarczające, nie tłumaczyło wszystkiego. Zwłaszcza po otrzymaniu przez bankierów dodatkowych wyjaśnień na ich telefoniczne zapytania. Następnie przyszła wiadomość, że kolejne banki japońskie po kolei, ostrożnie, ale dość szybko wyzbywają się obligacji. Dowiedziawszy się o tym bankierzy całej Azji zaczęli czynić to samo. Trzecia fala pozbywania się amerykańskich obligacji skarbowych objęła blisko sto miliardów dolarów, a wszystko to dotyczyło emisji krótkoterminowych, którymi obecny rząd amerykański spłacał długi wynikające z deficytu handlowego. Dolar już spadał, a po rozpoczęciu tej trzeciej fali sprzedaży obligacji, w ciągu niespełna półtorej godziny tempo spadku notowań dolara poważnie wzrosło. W Europie wracający do domów bankierzy i maklerzy otrzymywali przez komórkowe telefony rozpaczliwe wezwania do powrotu do swoich gabinetów. Działo się coś nieprzewidzianego. Analitycy zaczęli się nawet zastanawiać, czy to ma jakiś związek ze skandalem obyczajowym w łonie amerykańskiego rządu. Europejczycy zawsze kiwali z rozbawieniem głowami, słysząc o politycznych skutkach romantycznych eskapad waszyngtońskich polityków. Pachniało to purytanizmem, było głupie i
irracjonalne, ale tak właśnie prezentowała się amerykańska scena polityczna i dlatego sprawa Kealty’ego mogła mieć wpływ na zachowanie się giełdy i powinna mieć wpływ na decyzję europejskich bankierów, dotyczącą wyzbycia się czy zachowania amerykańskich obligacji. Wartość trzymiesięcznych obligacji dolarowych spadła o dziewiętnaście trzydziestych drugich punktu — w takich właśnie ułamkach określało się zawsze kursy, a właściwie ruch kursów, w górę czy w dół, obligacji skarbowych. W efekcie spadku wartości obligacji dolar spadł o cztery centy w stosunku do brytyjskiego funta i jeszcze więcej w stosunku do niemieckiej marki, a najwięcej do jena. — Co się, do diabła, dzieje?! — wykrzyknął jeden z członków Rady Banku Federalnego. W potocznym języku radę nazywano „Komitetem Otwartego Rynku”. Wszyscy jej członkowiegubernatorzy siedzieli skupieni wokół jednego komputera, obserwowali rozwijający się trend ucieczki od dolara i wszyscy jak jeden mąż kręcili głowami, nie wierząc własnym oczom. Żaden z szacownych dżentelmenów nie potrafiłby wskazać choćby jednego powodu powstającego na giełdzie chaosu. Dobrze, rozumiemy smród wokół Kealty’ego, ale Kealty jest tylko wiceprezydentem, nic nie znaczy. Zgoda, rynek był nieco niespokojny przez ostatnie tygodnie z powodu niepewności co do efektów, jakie przyniesie Ustawa o Reformie Handlu. Ale cóż za diabelskie współdziałanie obu spraw? Przecież nie ma między nimi żadnej zależności. Główny problem, zdaniem członków rady, polegał w tej chwili głównie na tym, co nawet bez przedyskutowywania sprawy wiedzieli, że być może nigdy się nie dowiedzą, jak to właściwie się stało i z jakich przyczyn. Czasami nie było wytłumaczenia pewnych zjawisk. Czasami coś się po prostu wydarzało i już. Dlaczego na przykład bez widomego przewodu stado baranów czy też stado krów wpada w panikę i pędzi przed siebie, tratując wszystko dokoła? Kiedy dolar spadł o sto tzw. Jednostkowych Punktów, czyli o jeden procent, wszyscy oderwali się od komputerowego monitora i gęsiego weszli do świątyni, czyli do sali posiedzeń, gdzie zajęli miejsca wokół długiego stołu. Dyskusja była krótka i rzeczowa, zakończona podjęciem decyzji. Ponieważ nastąpiła ucieczka od dolara, trzeba jak najszybciej ten proces zatrzymać. Zamiast podnieść o pół punktu stopę dyskontową, co było już wcześniej uzgodnione i miało być ogłoszone pod koniec piątkowego dnia giełdowego, postanowiono ją podnieść o cały punkt. Dość zwarta mniejszość w łonie rady proponowała jeszcze więcej, ale wreszcie zgodzono się na ów kompromisowy punkt. I postanowiono ogłosić to natychmiast. Szef biura prasowego banku przygotował tekst obwieszczenia, które prezes miał odczytać tym ekipom telewizyjnym, które pojawią się na
natychmiastowe wezwanie. Jednocześnie tekst został przekazany agencjom informacyjnym. Kiedy brokerzy wrócili z lunchu do swoich biur, zwykle spokojny piątek od dawna przestał być spokojny. W każdym biurze i gabinecie wisiała zawsze tablica, na której przypinano krótkie informacje o ogólnych wydarzeniach krajowych i zagranicznych, miało to bowiem często wpływ na zachowanie rynku. Informacja, iż Bank Rezerw Federalnych podniósł podstawową stopę dyskontową, będąc probierzem całego systemu kredytowania, tak zaskoczyła większość instytucji finansowych, że na jakieś pół minuty zapadła wszędzie absolutna cisza, po której tu i ówdzie, usłyszano soczyste przekleństwo. Analitycy budujący na swoich komputerach kształt nowych trendów natychmiast zauważyli, że rynek zaczął już reagować na decyzję rady Banku Rezerw. Podniesienie stopy dyskontowej było zwiastunem krótkotrwałego spadku notowań akcji na giełdzie, podobnie jak czarne chmury są zwiastunem deszczu. Może nawet przyjść burza. I to dość przykra. Wielkie instytucje maklerskie, takie jak Merrill Lynch, Lehman Brothers, PrudentialBache i cała reszta, były podobnie zorganizowane i w wysokim stopniu skomputeryzowane. Prawie we wszystkich tych firmach w jednej dużej sali stały na długich stołach terminale komputerowe. Wielkość sal zależała oczywiście od charakteru budynków, w których się znajdowały. Przy terminalach siedzieli wysoko płatni operatorzy komputerów, upakowani tak gęsto, jak we wszystkich japońskich instytucjach słynących z zagęszczenia, z tą różnicą, że w Ameryce nie wolno było palić papierosów. Niektórzy z nich byli w garniturach, większość kobiet miała na nogach trampki lub inne obuwie na gumowych podeszwach. Wszyscy ci młodzi ludzie odznaczali się wysoką inteligencją. Kierunek ich wykształcenia zdziwiłby wielu. Niegdyś byli to absolwenci Harwardu albo Szkoły Handlowej Whartona, natomiast nowa generacja to przeważnie posiadacze dyplomów nauk ścisłych, zwłaszcza matematyki i fizyki. Ostatnio rekrutowano kandydatów z Massachusetts Institute of Technology, a także z paru innych renomowanych instytutów naukowych. Głównym sprawcą tej zmiany był oczywiście komputer, który stał się nieodzownym narzędziem pracy instytucji finansowych. Komputer zaś opracowywał skomplikowane matematyczne modele do przeprowadzania analiz i prognozowania zachowań rynkowych. Modele analityczne budowano na bazie skrupulatnie wyszukiwanych danych z przeszłości obejmującej wszystkie lata istnienia nowojorskiej giełdy NYSE, która powstała niegdyś na placyku w cieniu platanu. Zastępy historyków i matematyków budowały schematy wszystkich możliwych zachowań giełdy. Wszystkie przeszłe wydarzenia
zostały w pełni zanalizowane i znalezione zostały wszystkie możliwe przyczyny powstania takiej, a nie innej sytuacji oraz związanego z nią zachowania ludzi. Uwzględniono wszystkie możliwe
czynniki
zewnętrzne,
mogące
rzutować
na
zachowanie
giełdy.
Stopień
prawdopodobieństwa takiej, a nie innej sytuacji określono procentowo oraz wzorami matematycznymi. W efekcie powstała cała galeria niesłychanie złożonych modeli zachowań rynku. W przeszłości, obecnie i w przyszłości. Jednakże wszystkie te modele oddawały cześć fałszywemu bogowi, który uznawał, że koło fortuny ma pamięć. Koncepcja być może ukochana przez właścicieli kasyn i szaleńców liczących na zdobycie majątku przy ruletce, niemniej fałszywa. Trzeba być matematycznym geniuszem, aby zrozumieć, na czym te modele polegały i jak je należało stosować. Tak w każdym razie twierdzili sami matematyczni geniusze. Starsi pracownicy trzymali od tego ręce z daleka. Ci, którzy ukończyli szkoły handlowe, a nawet ci, którzy rozpoczęli pracę jako najniższej rangi urzędnicy i wspięli się na drabinę sukcesu ciężką pracą i wiedzą, musieli ustąpić miejsca nowej generacji. I tak naprawdę, to wcale nie żałowali. Długość zawodowego życia komputerowego wirtuoza w przedsiębiorstwach maklerskich mogła wynosić maksymalnie szesnaście lat. Pierwsza najwydajniejsza połówka tego życia to osiem lat. Maksimum. Tempo pracy na parkiecie — zawrotne. Po to, aby je wytrzymać, należało być młodym głupcem, będąc skądinąd oczywiście błyskotliwym młodzieńcem. Starsi pracownicy, którzy ciężką pracą doszli do swoich stanowisk, pozwalali młodziakom porządkować ten elektroniczny chaos, ponieważ tylko młodziacy czuli się swobodnie w nowym elektronicznym świecie; starsi pełnili rolę bacznych kontrolerów, rejestratorów trendów i twórców ogólnej polityki instytucji. W rezultacie takiego układu stosunków nikt niczym tak naprawdę nie rządził, chyba owymi elektronicznymi modelami, sporządzonymi w celu przeprowadzania głębszych analiz i zaglądania w przyszłość. I w zasadzie chodziło zawsze o jeden i ten sam model. Być może jego odmiany posiadały indywidualny smak, jako że konsultanci zatrudniani przez poszczególne instytucje otrzymywali polecenie wprowadzenia do nich czegoś mniej lub bardziej specjalnego, ale w zasadzie ostateczny rezultat był bardzo podobny. Korzyść z chęci posiadania nieco odmiennego modelu odnosili wyłącznie konsultanci, zarabiając krocie. Każdemu klientowi przedstawiali indywidualne rachunki za twórczą pracę, chociaż praca była w zasadzie ciągle ta sama, powtarzana w nieskończoność. Klienci byli jednak zadowoleni. Każdy z nich bowiem
uważa, że otrzymał unikatowy produkt, lepszy niż wszystkie inne na finansowym rynku. Aby określić skutki takich poczynań, można posłużyć się tutaj terminem wojskowym: „doktryna operacyjna”. W całym handlu walutami i papierami wartościowymi istniała jedna doktryna operacyjna. Doktryna absolutnie nieelastyczna. Holding Columbus miał swoje własne modele i system prognozowania. Columbus zawiadywał miliardami dolarów w trzech głównych funduszach powierniczych, Nina, Pinta i Santa Maria. Ponieważ fundusze były ogromne, kupowano jednorazowo wielkie portfele akcji. Zakup „hurtowy” pozwalał na otrzymanie rabatu. Rozmiar transakcji dokonywanych przez Columbus powodował, że holding ten miał często wpływ na kurs konkretnych emisji. Ta potęga i prawo decydowania o losach indywidualnego przedsiębiorstwa znajdowały się w rękach trzech ludzi, którzy z kolei podlegali czwartemu, podejmującemu wszystkie istotne decyzje. Reszta pracowników firmy, łącznie z gwiazdorami przy komputerach, miała godziwe płace, otrzymywała awanse i była kategoryzowana w zależności od jakości składanych przełożonym wniosków i od ich twórczego, a przynoszącego zysk charakteru. Ale nie posiadała ani skrawka tego, co się nazywa potęgą — prawa decydowania. Najwyższym prawem było polecenie przełożonego i każdy to akceptował jako rzecz normalną. Przełożonym był przeważnie człowiek, którego majątek tkwi w funduszu powierniczym holdingu. Każdy z posiadanych przez niego dolarów miał tę samą wartość, co dolar zainwestowany przez najskromniejszego z inwestorów, a tych były tysiące. Przełożony tak samo ryzykował, osiągał te same zyski lub, czasami, ponosił takie same straty jak pozostali. Było to w istocie jedyne zabezpieczenie wbudowane w system powierniczy. Największym grzechem w brokerskim świecie jest przedkładanie własnych interesów nad interesy inwestorów. Plasowanie własnych interesów równolegle z interesami udziałowców funduszu stanowiło pewną gwarancję. Wszyscy płynęli tą samą łodzią, a drobny ciułacz, który nie miał zielonego pojęcia, jak funkcjonuje rynek, mógł spać spokojnie wiedząc, że ci na górze baczą dobrze na jego sprawy. Przypominało to nieco sytuację na amerykańskim Dzikim Zachodzie pod koniec ubiegłego stulecia, kiedy to właściciele malutkich stad powierzali je wielkim ranczerom, by razem pędzili je do przeładunkowej stacji kolejowej. Była dokładnie godzina pierwsza minut pięćdziesiąt, kiedy Columbus uczynił pierwszy ruch. Główny pomocnik Raizo Yamaty pokrótce przedstawił pozostałym sytuację dolara i jego spadek. Wszyscy pokiwali głowami. Sytuacja była poważna. Pinta, średniej wielkości fundusz całej trójcy, miał w portfelu spore ilości obligacji skarbowych. Była to zawsze dobra lokata na
przeczekanie, póki nie zjawi się okazja zakupu obiecujących akcji. Wartość obligacji skarbowych spadała. Pełnomocnik Yamaty obwieścił, że należy natychmiast upłynnić obligacje, zmieniając je na marki niemieckie, które ponownie stały się najpewniejszą walutą w Europie. Dyrektor funduszu Pinta podniósł słuchawkę telefonu, wydał odpowiednie polecenie i tak oto dokonano kolejnej transakcji — pierwszej za pośrednictwem amerykańskiej instytucji finansowej. — Nie podoba mi się to, co się dziś po południu dzieje na giełdzie — zabrał ponownie głos pierwszy wiceprezes Columbus. — Musimy trzymać się razem, wspólnie decydować o każdym posunięciu. — Wszyscy to potwierdzili. Zbliżały się burzowe chmury, trzoda była niespokojna, widząc pierwsze błyskawice. — Jakie akcje, czyje akcje są najbardziej narażone na straty z powodu słabości dolara? — padło pytanie. Sam znal na nie odpowiedź, ale kurtuazja nakazywała takie pytanie zadać. — Citibanku — odparł dyrektor zawiadujący funduszem Nina. Był osobiście odpowiedzialny za portfel tak zwanych gwarantowanych emisji. — Mamy cały wagon ich akcji. — Sprzedajemy! — polecił pierwszy wiceprezes. — Nie podobają mi się banki. — Wszystko? — zdziwił się dyrektor funduszu. Ostatni kwartalny bilans Citibanku był raczej dobry. — Wszystko! — Wiceprezes potwierdził polecenie twardym skinięciem głowy. — Ale… — Wszystko! — powtórzył wiceprezes kamiennie spokojnym głosem. — Natychmiast! *** W DTC, wzmożony ruch na giełdzie był natychmiast odnotowywany przez personel, do którego obowiązków należało zapisywanie każdej zmiany tytułu własności. DTC był tym dla obrotu papierami wartościowymi, czym hipoteka jest dla nieruchomości. Pod koniec każdego dnia giełdowego było dokładnie wiadomo, kto od kogo kupił jakie akcje. Ale to był dopiero początek funkcji DTC. Następnie należało dokonać przelewów na właściwe konta. Innymi słowy DTC była jednocześnie jakby elektroniczną centralną księgowością dla całego rynku papierów wartościowych. Ekrany monitorów w DTC wyraźnie pokazywały przyśpieszone tempo dokonywania operacji na giełdach. Komputery pracowały na oprogramowaniu Electra-Clerk 2.4.0 opracowanym przez Chucka Searlsa. Stratusy potrafiły wszystko wchłonąć. Z każdej bazy danych wychodziły trzy przyłącza. Jedno do monitorów, drugie do aparatury nagrywającej kopię rezerwową i trzecie do drukarki produkującej wydruk — konieczny lecz kłopotliwy, jeśli idzie o
wyszukiwanie w nim danych, dokument. Natura przyłączy wymagała, aby każde z nich wychodziło z innego slotu — innego układu mikroprocesorów wewnątrz komputera — ale wszystkie trzy niosły tę samą treść i dlatego też nikt nigdy nie zatroszczył się o stworzenie dodatkowego systemu ogólnej dokumentacji. Zwłaszcza, że sześć osobnych baz danych — zestawów komputerowych — wykonywało te same operacje w dwu różnych miejscach. Uważano to za najlepszy, jaki można stworzyć, system rejestrowania tytułów własności wszelkich papierów wartościowych. Jednakże można było zupełnie inaczej to wszystko zorganizować. Na przykład każde polecenie kupna czy sprzedaży mogło być natychmiast wysyłane. Niestety, stwierdzono, że spowodowałoby to pewien chaos, gdyż liczba koniecznych czynności przekroczyłaby zdolność całego systemu do wykonywania ich na bieżąco. A przecież podstawowym zadaniem DTC było uporządkowanie istniejącego na parkiecie giełdy chaosu. Poszczególne firmy maklerskie dopiero pod koniec dnia były zdolne wybrnąć z sytuacji, jako tako porządkując przeprowadzone w ciągu minionych godzin transakcję, układając je według poszczególnych emisji i według klientów, tak aby można było dokonać rozliczeń wypisując minimalną ilość czeków. Transferów dokonywano elektronicznie, ale też obowiązywała ta sama zasada. Chodziło o to, aby do każdego klienta trafiła globalna suma i aby każdemu zapisano lub odpisano globalną ilość kupionych czy sprzedanych akcji danej emisji. W ten sposób instytucje maklerskie oszczędzały na kosztach administracyjnych, a jednocześnie ułatwiały giełdowym graczom prowadzenie księgowości i opracowywanie kolejnego modelu rynkowych prognoz. Chociaż wszystko to razem było nieprawdopodobnie złożoną operacją, wykorzystanie komputerów czyniło problem równie łatwym, jak wpisanie wpłaty na indywidualną książeczkę oszczędnościową lub w rejestr bankowych depozytów. — Słuchajcie, ktoś rzuca na rynek akcje Citibanku! — zawołał jeden z kontrolerów. *** Parkiet nowojorskiej giełdy NYSE dzielił się na trzy części. Największa była niegdyś zbiorowym garażem. W tej chwili trwały prace nad budową i wyposażeniem czwartej sali operacyjnej, ale zawsze kraczący pesymiści już szeptali, że ilekroć giełda powiększa swoją siedzibę, wydarza się coś złego. Ci najbardziej racjonalni i zahartowani profesjonaliści posiadali swoje własne instytucjonalne przesądy, w które święcie wierzyli. Parkiet giełdy był w istocie rzeczy obszarem dzielonym przez wiele indywidualnych firm, z których każda miała swoją
specjalność i odpowiadała za pewną liczbą emisji — akcji przedsiębiorstw o pokrewnej działalności lub pokrewnej produkcji. Jedna instytucja maklerska mogła na przykład handlować ośmioma do piętnastu emisjami farmaceutycznymi. Inna zajmowała się podobną liczbą emisji akcji banków. Zasadniczą funkcją samej NYSE było zapewnienie płynności kapitałowej i gwarantowanie rzetelności transakcji. W zasadzie ludzie mogli kupować i sprzedawać akcje z każdego miejsca, gdzie się znajdowali — z kancelarii adwokackiej czy restauracji klubowej. Większość obrotów najpoważniejszymi akcjami dokonywano w Nowym Jorku, ponieważ… to był Nowy Jork, i tylko dlatego. Nowojorska giełda, zwana w skrócie NYSE, reprezentowała najstarszy tego typu przybytek w metropolii, ale nie jedyny. Były jeszcze dwie giełdy: ASE — American Stock Exchange, nazywana popularnie Amex, oraz powstała stosunkowo niedawno giełda znana jako NASDAQ, co było akronimem bardzo skomplikowanej nazwy mówiącej, że jest to ogólnokrajowe stowarzyszenie mające na celu obrót papierami wartościowymi branży elektronicznej. Giełda NYSE należała do najbardziej tradycyjnych instytucji i mówiono, iż niemalże siłą, przy krzykach i awanturach, zmuszono ją do wprowadzenia komputerów. NYSE była podobna do dumnego dżentelmena w ciemnym garniturze i krawacie, który patrzy z góry i z lekką pogardą na ludzi ubranych w dżinsy i koszule w kratę. NYSE w istocie uważała, że pozostałe giełdy nie należą do tej samej pierwszej ligi. Na parkiecie NYSE pełno było starszych dostojnych profesjonalistów, którzy calutki dzień spędzali w swoich „kioskach” obserwując pilnie wyświetlacze z kursami, kupując i sprzedając i, podobnie jak każdy inny dom maklerski, zarabiając na drobnej prowizji od kupującego i sprzedającego, a ich finalny zysk zależał do umiejętności przewidywania rozwoju sytuacji w ciągu dnia. Jeśliby rynek i inwestorów określić mianem stada, to ci panowie byli kowbojami, a ich rolą było baczenie na wszystko dokoła, na wszystkie zjawiska giełdowe. Jednocześnie ustanawiali oni podstawowe wzorcowe ceny, na które wszyscy się powoływali. Innymi słowy zadaniem „kowbojów” było pilnowanie porządku w stadzie i baczenie, by krowy nie wydostały się poza ogrodzenie. W zamian za to najlepsi z nich zarabiali na bardzo dostatnie życie. Kompensowało to nieco trudne, wyczerpujące fizycznie warunki pracy w otoczeniu, które w najlepszych okolicznościach było chaotyczne i niemiłe, a w najgorszych przypominało stado na chwilę przed popłochem. Pierwsze objawy popłochu już było widać. Wiadomość o wyzbywaniu się obligacji skarbowych natychmiast dotarła na parkiet. Ludzie wymieniali niespokojne skojarzenia, zupełnie nie rozumiejąc podobnie nieroztropnych posunięć. Następnie dowiedziano się o szybkiej reakcji
Banku Rezerw Federalnych. Stanowcze oświadczenie prezesa Banku Rezerw nie ukryło pewnego zakłopotania, co zresztą w konkretnym wypadku nie miało wielkiego znaczenia. Mało kto bowiem wysłuchał całego oświadczenia. Większości wystarczył fakt, że podniesiono stopę dyskontową. To była istotna i ważna wiadomość. Reszta to tylko oprawa i bezpieczniki, które inwestorzy całkowicie ignorowali, gdyż woleli polegać na rezultatach własnych analiz sytuacji. Zaczęły napływać polecenia sprzedaży. Makler specjalizujący się w akcjach banków był zdumiony otrzymawszy telefon z holdingu Columbus, choć jego własne odczucia nie były tu ważne. Natychmiast też obwieścił, że ma „pięćset Citi po osiemdziesiąt trzy”, czyli że chce sprzedać pięćset tysięcy akcji Citibanku — First National City Bank of New York — po osiemdziesiąt trzy dolary, a więc o dwa punkty poniżej obwieszczonej ceny, co z kolei oznaczało, że sprzedawca chce się tych akcji szybko pozbyć. Była to dobra, atrakcyjna cena, ale rynek się zawahał, nim propozycję skonsumował nie po „trzy”, a po „dwa i pół”. Komputery śledziły i rejestrowały każdą transakcję, ponieważ inwestorzy i maklerzy nie byli zdolni wszystkiego dostrzec i zapamiętać, no i wszystkiego dopilnować. Ktoś mógł na przykład rozmawiać akurat przez telefon i przez ten czas coś ważnego mu umknęło. Dlatego też poważniejsze instytucje finansowe znajdowały się właściwie nie w rękach ludzi, ale we władzy komputerów, a wyrażając się ściślej — programów, którymi komputery zostały „nakarmione”, nim przystąpiły do pracy. Z kolei programy były tworem ludzi ustanawiających w dyskrecji mające obowiązywać kryteria. Komputery rozumiały rynek i giełdę na tyle, na ile rozumieli jedno i drugie ludzie piszący programy. Niemniej komputery zawsze otrzymywały instrukcje: jeśli nastąpi A, to należy wykonać B. Programy nowej generacji określane mianem „systemów mistrzowskich” (co podobno brzmiało lepiej niż „sztuczna inteligencja”) że względu na wysoki stopień wyrafinowania, były codziennie uzupełniane ostatnimi kursami akcji wzorcowych, ustanawiających standard poziomu cen walorów, ich wartość bowiem rzutowała na stan zdrowia poszczególnych segmentów rynku. Bilanse kwartalne, trendy akcji przemysłowych, zmiany w kierownictwach — wszystko otrzymywało swoją cyfrową ocenę i było wprowadzane do zbioru wskaźników, które następnie systemy mistrzowskie przeżuwały i brały pod uwagę, wyciągając wnioski już bez udziału i opinii żywych pracowników. W konkretnym wypadku poważny i nagły spadek wartości akcji Citibanku oznaczał dla komputerowej inteligencji, że trzeba wydać polecenie sprzedaży akcji innych banków. Chemical Bank, który ostatnio miał trudny okres, co komputery doskonale zapamiętały, i w poprzednim
tygodniu stracił kilka punktów, poszedł na pierwszy ogień. Trzy instytucje finansowe, korzystające z tego samego programu, wystawiły elektroniczne polecenie sprzedaży, a to spowodowało natychmiastowy spadek akcji Chemical Banku o dalsze półtora punktu. Inne mistrzowskie programy natychmiast skojarzyły sytuację Citibanku i Chemical Banku. Systemy te, oparte na tym samym protokole operacyjnym, choć operujące dla zupełnie innego zestawu akcji innych banków, przeniosły niepokój, niczym infekcję, na całą strefę bankowości. Następną ofiarą padł Manufacturers Bank. Teraz inteligentne programy zaczęły gwałtownie szukać modelowego rozwiązania i odpowiedzi, co należy w takiej sytuacji zrobić, i jak się należy bronić. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży akcji Citibanku holding Columbus zaczął kupować złoto, zarówno w formie akcji jak i kontraktów na przyszłość po oferowanej cenie, rozpoczynając nowy trend ucieczki od waluty na rzecz szlachetnych metali. Wiadomość natychmiast dotarła poprzez agencje informacyjne do wszystkich inwestorów — zarówno do żywych ludzi jak i teoretycznie podporządkowanych im komputerów. W większości wypadków analiza była podobna: ucieczka od obligacji skarbowych plus ucieczka od dolara, plus nagły wzrost cen szlachetnych metali, a także rezerw kapitałowych, co razem wzięte zapowiadało groźną inflację. Inflacja jest zawsze zjawiskiem niekorzystnym dla rynku papierów wartościowych. Żadna sztuczna inteligencja nie jest nikomu potrzebna, aby to wiedzieć. Ani ludzie, ani komputery nie wpadały jeszcze w panikę, natomiast wszyscy czujnie obserwowali, szukając w serwisach informacji na temat rozwijających się trendów, ponieważ chcieli je wyprzedzać, a tym samym lepiej chronić własne i klientów lokaty. Rynek był już głęboko wstrząśnięty. Pół miliarda dolarów rzucone na rynek w odpowiednim czasie, powodowało głęboki niepokój ludzi kontrolujących dalsze dziesięć miliardów. Ci z menedżerów funduszy eurodolarowych, których wezwano z powrotem do ich biur, nie byli po prostu w stanie podjąć żadnej racjonalnej decyzji. Ostatnio przez dwa tygodnie mieli trudne dni z powodu ogólnej międzynarodowej sytuacji, wywołanej uchwaleniem ustawy o innych zasadach handlu międzynarodowego. Po powrocie do swoich gabinetów menedżerowie ci rozpytywali się nawzajem, co tu się właściwie dzieje. Mogli dowiedzieć się jedynie, że obligacje dolarowe spadają i że ten trend się utrzymuje, a nawet utrwala, gdyż zaczęły się do niego przyłączać wielkie i bardzo szacowne amerykańskie instytucje finansowe. Menedżerowie siadali więc za biurkami i grzebali w serwisach prasowych, usiłując czegoś jeszcze się dowiedzieć z napływających z Ameryki komunikatów. Było marszczenie brwi, zwężanie w napięciu oczu i
dużo kręcenia głowami. Nie mogąc wchłonąć całej tej masy napływających materiałów, zaczęli zwracać się do swoich mistrzowskich systemów, by te zanalizowały sytuację, gdyż nikt, absolutnie nikt nie potrafił pojąć przyczyn nagłego spadku cen, nikt nie potrafił dopatrzyć się racjonalnego powodu ucieczki od „murowanych” obligacji i akcji. Czy to było jednak ważne? Istotne jest, że to się stało. Amerykański Bank Rezerw Federalnych właśnie ogłosił, że o jeden punkt podnosi stopę dyskontową, a to przecież nie był jedynie zbieg okoliczności, że uczynił to właśnie teraz. Menedżerowie zdecydowali wreszcie, że póki nie otrzymają jakichś wytycznych od swoich rządów czy banków centralnych, powstrzymają się od jakichkolwiek zakupów amerykańskich obligacji dolarowych. Zaczęto też pilnie przeglądać portfele posiadanych akcji, gdyż wyglądało na to, że niektóre z nich zaczną tracić na rynkowej wartości i to znacznie. *** — …między narodami rosyjskim i amerykańskim! — zakończył toast prezydent Gruszawoj, który pełnił obowiązki gospodarza, w odpowiedzi na toast gościa, prezydenta Durlinga. Tego wymagał protokół. Podniesiono kieliszki, potem zbliżono je do ust, wypito. Ryan jedynie posmakował swoją wódkę. Parę kropel. Mimo że kieliszki kieliszki były stosunkowo małe, wódką można szybko się upić. Zwłaszcza że za plecami czyhali kelnerzy, aby dolewać, dolewać. A toasty dopiero się zaczynały. Ryan pomyślał, że jeszcze nigdy nie czuł się podobnie odprężony podczas oficjalnego bankietu. Przy wielkim stole zasiadał cały świat dyplomatyczny. To znaczy ambasadorzy z ważnych państw. W doskonałym humorze wydawał się być ambasador japoński — wstawał, odwiedzał znajomych, wymieniał tu i tam po kilka zdań. Po Gruszawoju wstał sekretarz stanu, Brett Hanson, podniósł kieliszek i wygłosił pochwalną odę, zawczasu przygotowaną, ku chwale dalekowzrocznego ministerstwa spraw zagranicznych Rosji, które położyło podwaliny współpracy nie tylko z Ameryką, ale i całą Europą. Jack rzucił okiem na zegarek: dziesiąta trzy czasu lokalnego. Miał już za sobą trzy i pół drinka, jednak dochodził do wniosku, że i tak jest najtrzeźwiejszą osobą na bankietowej sali. Cathy stała się chichotliwa. Podobna rzecz od bardzo dawna się nie przytrafiła. Nie miał wątpliwości, że od tej chwili przez całe lata będzie sobie z niej pokpiwał. — Nie smakuje ci nasza wódka, Jack? — spytał Gołowko, który już sporo wypił. Ale trzymał się dość dobrze. Trening czyni mistrza. — Nie chcę robić z siebie większego głupca, niż jestem — odparł Ryan.
— To ci się nigdy nie uda, przyjacielu — usłyszał w odpowiedzi. — Trzeba być jego żoną, żeby wiedzieć, iż to jest możliwe — zaćwierkała Cathy z błyskiem w oku. *** — Poczekaj no chwilkę — powiedział do swojego komputera nowojorski sprzedawca, spec od obrotu obligacjami. Jego firma zarządzała kilkoma funduszami emerytalnymi, od których zależał byt ponad miliona członków związków zawodowych. Spec właśnie wrócił z codziennego lunchu w małej ulubionej żydowskiej knajpce za rogiem. Z gabinetów na górze otrzymał polecenie sprzedaży obligacji skarbowych po naprawdę wyjątkowo niskiej cenie. Teraz czekał na potencjalnego klienta. Dlaczego kazano mu to zrobić? I dlaczego tak długo musiał czekać? Wreszcie nieśmiało zgłosił się bank francuski, który najprawdopodobniej chciał przeciwdziałać naporowi na franka. Chodziło o miliard dolarów po wyjściowej cenie 1 7/32. Oddanie po takiej cenie można by traktować jako międzynarodowy ekwiwalent zwykłego rabunku. Najwidoczniej jednak dyrekcji nawet na tym zależało. Oferta została akceptowana, Columbus przyjął franki i niemalże natychmiast zamienił je na marki niemieckie, aby siebie z kolei zabezpieczyć. Spec od obligacji, który jeszcze kończył przyniesioną kanapkę z mieloną wołowiną, poczuł, że robi mu się zimno. — Czy ktoś chce podciąć skrzydła dolarowi? — spytał siedzącego obok maklera. — Na to wygląda — odparł zapytany. W ciągu jednej godziny zamówienia na przyszłe transakcje dolarowe spadły do najniższego dopuszczalnego poziomu, mimo że rano ich cena przez cały czas wzrastała. — Kto? — Nie wiem kto, ale wiem, że Citibank dostał tęgie lanie. Chemical też spada. — Czy to jest jakaś korekta? — Korekta w stosunku do czego? — Więc co mam robić? Kupować? Sprzedawać? Uciekać, gdzie pieprz rośnie? — Musiał podjąć jakąś decyzję. Jego obowiązkiem było dbanie o życiowe oszczędności żywych ludzi, jednakże rynek nie zachowywał się w zrozumiały sposób. Wszystko zaczęło się nagle załamywać i on nie miał pojęcia, dlaczego. Aby właściwie wykonywać swoją pracę, musiał przecież to wiedzieć.
*** — Płyną nadal na zachód na nasze spotkanie — obwieścił admirałowi Sato pierwszy oficer. — Wkrótce powinniśmy mieć ich na naszych radarach. — Hai — odparł Sato. W jego głosie wyrażającym dotychczas dobry nastrój zadźwięczała ostra nutka niepokoju. Ale właśnie chciał, żeby to tak odebrano. Niech ludzie wiedzą, że się przejmuje. Amerykanie wygrali manewry, czego, niestety, należało się spodziewać. Niemniej członkowie załogi byli tym nieco przygnębieni. Po tylu przygotowaniach i ćwiczeniach, zostali „administracyjnie” zniszczeni, unicestwieni! Ich reakcje, choć niezbyt profesjonalne, były jednak bardzo ludzkie. Amerykanie jeszcze raz sprawili nam lanie, myśleli ludzie. Te nastroje bardzo w tym momencie odpowiadały dowódcy floty. W operacji, która miała wkrótce się rozpocząć, a o której załogi jeszcze nic nie wiedziały, bardzo istotne będą właśnie nastroje. *** Sytuacja zapoczątkowana sprzedażą pierwszych partii obligacji skarbowych rozciągnęła się teraz na akcje wszystkich banków, które emitowały własne akcje. Prezes Citibanku zwołał konferencję prasową, aby ostro zaprotestować przeciwko spadkowi ceny rynkowej akcji jego banku. Wskazywał na ostatni bilans i na dostrzegalne na każdym kroku dowody zdrowej sytuacji tej największej instytucji bankowej w kraju. Nikt go nie słuchał. Lepiej by zrobił, gdyby zamiast konferencji prasowej podzwonił do kilku wybranych osób prosząc o radę, z której z pewnością też by nic nie wynikło. Jedyny bankier, który tego dnia mógłby coś poradzić, wygłaszał właśnie przemówienie w klubie finansistów, kiedy usłyszał w kieszeni swój przywoływacz. Bankierem tym był Walter Hildebrand, prezes nowojorskiego oddziału Banku Rezerw Federalnych, a jednocześnie druga osoba w hierarchii po prezesie centrali banku w Waszyngtonie. Był to człowiek, który odziedziczył wielką fortunę i który mimo to rozpoczął pracę w bankowości od najniższych szczebli (przez cały ten czas mieszkał w luksusowym dwunastopokojowym apartamencie) i dotarł dzięki własnej pracowitości na szczyt drabiny. Hildebrand w pełni zasłużył na swoje obecne stanowisko, które traktował jako zesłaną mu z niebios łaskę, by mógł służyć społeczeństwu. Był przebiegłym ekspertem finansowym. Opublikował także książkę na temat załamania giełdowego 19 października 1987 roku i roli, jaką wówczas odegrał jego poprzednik na stanowisku prezesa nowojorskiego oddziału Banku Rezerw Federalnych, ratując w ostatniej
chwili sytuację. Właśnie zakończył odczyt na temat ewentualnych skutków Ustawy o Regulacji Handlu, kiedy odezwał się przywoływacz. Nie zdziwił się, kiedy zobaczył, że ma zadzwonić do swojego banku. Ponieważ jednak bank znajdował się zaledwie o parę przecznic dalej, postanowił się przejść, zamiast dzwonić. Gdyby zadzwonił, dowiedziałby się, że natychmiast musi udać się na giełdę NYSE. Nie zrobiłoby to jednak żadnej różnicy. Hildebrand wyszedł sam z budynku klubowego. Dzień był słoneczny, powietrze ostre, czyste. Doskonały spacer po obfitym lunchu. Hildebrand nigdy nie chodził w towarzystwie goryli, tak jak to czyniło wielu bankierów. Miał jednak zezwolenie na noszenie broni i czasami ją nosił. Ulice południowego Manhattanu są wąskie i zatłoczone. Jezdnie zakorkowane samochodami dostawczymi i żółtymi taksówkami, które przepychały się z trudem, czasami niemal obijając się o wszystkie przeszkody, jak to można oglądać na torach, gdzie odbywają się zawody wraków samochodowych. Przeważnie najmniej tłoczno było na wąskim paśmie chodniku najbliżej krawężnika, choć chodniki bynajmniej nie były szerokie, natomiast bardzo zatłoczone. Próba pójścia środkiem oznaczała konieczność nieustannego omijania innych. Hildebrand szedł więc właściwie krawężnikiem, maksymalnie szybko, na ile pozwalały okoliczności. Chciał jak najszybciej dotrzeć do biura. Nie był świadomy obecności drugiego mężczyzny, postępującego za nim w odległości najwyżej metra. Był to człowiek dobrze ubrany, o ciemnych włosach i bardzo przeciętnej twarzy. Człowiek ten czekał na właściwy moment, a tłok panujący na całej ulicy, zarówno jezdni, jak i chodniku, gwarantował, że taki moment nadejdzie. Było to bardzo pocieszające dla ciemnowłosego mężczyzny, który wolałby nie używać pistoletu podczas realizacji otrzymanego zamówienia na egzekucję. Broń palna czyni zbyt wiele hałasu. Hałas przyciąga uwagę ludzi. Ludzie mogą wtedy coś zobaczyć, coś zapamiętać. I chociaż mężczyzna zamierzał znaleźć się w ciągu najbliższych dwu godzin w samolocie lecącym do Europy, wolał nie ryzykować. Nigdy nie jest się zbyt ostrożnym. Bystro rozglądał się więc na wszystkie strony, na ruch za sobą i przed sobą, i wreszcie wybrał właściwy moment. Hildebrand zbliżał się właśnie do skrzyżowania ulic. Zapaliły się zielone światła, pozwalając stumetrowej kolumnie samochodów rzucić się przed siebie, by pokonać następne sto metrów i ponownie utknąć. Zmieniły się światła na skrzyżowaniu za plecami, co wyzwoliło drugą kolumnę wozów, które przez minutę powstrzymywały rozsadzającą je energię. W kolumnie przeważały taksówki, które jechały szybko, gdyż ich kierowcy uwielbiają
niespodziewanie zmieniać tor jazdy, czego unikają ciężarówki. Jedna z taksówek na czerwonym świetle skręciła w prawo. Ciemnowłosy mężczyzna podskoczył do przodu i pchnął Hildebranda. Tylko tyle. Prezes nowojorskiego oddziału centralnego banku potknął się i upadł na jezdnię. Taksówkarz dostrzegł upadek i odbił, ile tylko mógł w lewo. Nie zdążył nawet zakląć i nie zdołał ominąć leżącego. Można by powiedzieć, że zamachowiec miał szczęście. Chociaż kierowca zahamował tak szybko, jak na to pozwalały nowe klocki hamulcowe, jednak uderzając Hildebranda jechał jeszcze z szybkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. To wystarczyło, by cisnąć leżącym w odległy o dziesięć metrów słup latarni i złamać kręgosłup. Natychmiast zareagował policjant, znajdujący się po drugiej stronie ulicy. Przez radio wezwał karetkę pogotowia. Ciemnowłosy mężczyzna wtopił się w tłum, idąc szybko w kierunku najbliższej stacji kolejki podziemnej. Nie miał pojęcia, czy jego ofiara żyje, czy też nie. Nic go to nie obchodziło. Powiedziano mu, że nie musi go uśmiercać. Bardzo mu to wówczas wydawało się dziwne. Hildebrand był pierwszym bankierem, którego nie miał obowiązku zabijać ani dobijać. *** Wszystkie inteligentne systemy „wiedziały”, że jeśli cena akcji banku szybko spada, to natychmiast następuje publiczna utrata zaufania do tego banku. A także do banków w ogóle. Ludzie zaniepokojeni o los swoich oszczędności zaczną myśleć o ich wycofaniu. To z kolei zmusi banki do żądania spłaty kredytów przez pożyczkobiorców. Zmusi ich także do żądania od swoich „mistrzowskich systemów”, aby wcześniej, niż zrobią to wszyscy inni, przedstawiły opcje rynkowe. Banki zaczęły bowiem przekształcać się w instytucje finansowe, jakby fundusze inwestycyjne, i likwidowały własne portfele, by móc spełnić żądanie klientów — tych, którzy pragnęli wycofać depozyty i zlikwidować konta. Na rynku papierów wartościowych uważano banki za wyjątkowo ostrożnych i konserwatywnych inwestorów. Banki nie kupowały akcji zawierających choćby źdźbło ryzyka. Interesowały się pewniakami i akcjami innych banków, zwłaszcza trzydziestoma emisjami „wzorcowymi”, na podstawie których obliczano średnią indeksu giełdowego Dow Jones. Jak zwykle rzeczą najważniejszą było wyniuchanie trendu i zrobienie pierwszego ruchu. To było najbezpieczniejsze, maksymalnie chroniło majątek instytucji. Ponieważ jednak wszystkie instytucje korzystały z tego samego „mistrzowskiego systemu”, wszystkie czyniły pierwszy ruch mniej więcej w tym samym czasie. Maklerzy na giełdowym parkiecie zdawali sobie z tego sprawę. Ludzie, którzy
nieustannie zajmowali się realizowaniem wydawanych przez komputery poleceń kupna i sprzedaży, doskonale wiedzieli, czego mają się spodziewać, zanim jeszcze komputer powiedział swoje. Zaczyna się! — taki szept było słychać na całym parkiecie, we wszystkich jego trzech aneksach. A to, że ludzie mogli to przewidzieć, w dużym stopniu wyjaśniało sytuację. Jednakże „kowbojom” stojącym na uboczu było niesłychanie trudno wejść w rozgorączkowane stado, pokierować nim, wskazać drogę, wreszcie uspokoić je i nie zostać w trakcie tego wszystkiego stratowanym. „Kowboje” byli w rozpaczliwej sytuacji. Jeśli to, co przewidywano, że ma się zacząć, zacznie się rzeczywiście, to oni wszystko stracą, gdyż dalszy gwałtowny spadek akcji zje całkowicie skromne prowizje, na jakich sprzedawali i kupowali. Pożre nawet część kapitału. Na galerii NYSE stał jej prezes, patrzył na parkiet i zastanawiał się, gdzie, u diabła, podziewa się Walt Hildebrand. Wyjął komórkowy telefon i jeszcze raz zadzwonił do jego biura. Tego tylko brakowało, żeby Hildebrand gdzieś się zawieruszył. Walt był potrzebny, wszyscy słuchali Walta. Znowu usłyszał od sekretarki Hildebranda, że szef jeszcze nie wrócił do gabinetu po spotkaniu w klubie. Owszem, wzywała przywoływaczem. Naprawdę wzywała! Prezes giełdy widział, że się zaczyna. Na parkiecie zrobił się ruch. Wszyscy tam chyba byli, a ogólny hałas rozmów zaczął wprost ogłuszać. Był to zawsze zły znak, kiedy ludzie zaczynali krzyczeć. A właśnie zaczynali. Elektroniczny wyświetlacz obnażył sytuację. „Murowane” akcje, określane zawsze trzyliterowymi akronimami, znane każdemu finansiście lepiej niż imiona jego własnych dzieci, obejmowały obecnie jedną trzecią obrotów. I wszystkie notowania spadały. W ciągu zaledwie dwudziestu minut indeks Dow Jones stracił pięćdziesiąt punktów i chociaż spadek ten był okropny i karkołomny, przyjęto go z ulgą. Taki spadek oznaczał, że teraz komputery giełdowe w Nowym Jorku nie będą przyjmowały nowych komputerowych
zleceń
sprzedaży.
Po
prostu
komputerowy
brat
odmówi
drugiemu
komputerowemu bratu. Pięćdziesięciopunktowy spadek określany był jako „przeszkoda na torze”. Ustanowiono ową przeszkodę po krachu w 1987 roku, a jej celem było zwolnienie prędkości, dopasowanie jej do ludzkiego kroku, bardziej ludzkiego. Zapomniano tylko o jednym, ustanawiając owo zabezpieczenie: żywi ludzie także mogli dawać zlecenia sprzedaży. I nikt już nawet nie nazywał ich rekomendacjami. Nie, były to zdecydowane polecenia. Ludzie też mogli wykonywać to, co im nakazywały ich osobiste komputery. A nakazywały sprzedaż. Napływały więc na giełdę zlecenia telefoniczne, teleksowe i pocztą elektroniczną, a owa „przeszkoda na torze” wydłużyła jedynie o trzydzieści sekund czas przeprowadzania transakcji. Tak więc po
przerwie trwającej minutę, tempo ucieczki od akcji wzrosło, a kursy nadal spadały. I w tym czasie można już było mówić o panice w kołach finansowych. We wszystkich instytucjach finansowych, we wszystkich salach operacyjnych i gabinetach toczyły się przyciszone nerwowe rozmowy. Sieć CNN wydała specjalny biuletyn ze swojego stałego stanowiska w dawnym wielkim garażu, wysoko ponad parkietem. Wymieniając główne tytuły dnia, stacje telewizyjne pokazywały ujęcie wyświetlacza, po którym przebiegały świetlnymi paskami nazwy akcji i ich aktualne ceny. Sam fakt umieszczenia wyświetlacza na ekranach mówił bardzo wiele inwestorom, ponieważ byli raczej przyzwyczajeni do papki politycznoprzestępczej w czołówkach dzienników. Inwestorów mniej interesował w tej fazie giełdowy wyświetlacz, a bardziej żywi ludzie mogący coś mądrego powiedzieć. Byli na miejscu i żywi ludzie, którzy bez mrugnięcia okiem obwieszczali, że średnia Dow Jones spadła o pięćdziesiąt punktów, a potem jeszcze o dwadzieścia, i że spirala bessy jest taka sama, jak była. W programie „Główne Wiadomości” telewizyjny dziennikarz zadał ze studia w Atlancie pytanie na temat przyczyn powstającej paniki, a w trakcie ożywionej spekulacji na ten temat jedna z reporterek, która najwidoczniej nie miała czasu sprawdzić swoich informacji, zaczęła „haftować” oświadczając, że dolar jest pod presją na całym świecie i że Bank Rezerw Federalnych nie zrobił nic, aby temu zapobiec. Nie mogła powiedzieć gorszej rzeczy. Teraz już wszyscy wiedzieli, co się dzieje, że źle się dzieje i hurmem rzucili się ratować, co się da. Chociaż profesjonalni inwestorzy patrzą z pogardą na tak zwany szary tłum ciułaczy, który nie rozumie zasad procesów inwestycyjnych, ci sami profesjonaliści zupełnie nie dostrzegają podobieństw między własnym zachowaniem a owych pogardzanych szarych inwestorów. Szeroka opinia publiczna po prostu na ślepo akceptowała fakt, że skoro Dow Jones pnie się w górę, to jest dobrze, a kiedy spada, to jest źle. Podobne przekonanie mieli profesjonaliści, którzy byli przeświadczeni, że dobrze pojęli cały system. Inwestycyjni profesjonaliści wiedzieli dużo więcej o mechanice rynku od amatorów, ale jednocześnie tracili z oczu rzeczywistość. Zapomnieli o tym, co leży u podstaw. Zarówno dla nich, jak i dla inwestoraamatora rzeczywistością stał się trend. Akcje nie były jedynie teoretycznym wyobrażeniem jakiejś nieznanej rzeczywistości. Akcja jest zaświadczeniem o posiadaniu konkretnego wycinka jakiejś korporacji czy przedsiębiorstwa reprezentującego fizyczny byt. Istniejącego! Z biegiem czasu komputerowi geniusze w instytucjach maklerskich zupełnie o tym zapomnieli i, pomimo wspaniałego wykształcenia w dziedzinach budowy matematycznych modeli i przeprowadzania
analiz trendów, istotne znaczenie i wartość tego, czym obracali, co kupowali i sprzedawali, były im zupełnie obce. Fakty stały się dla nich problemami bardziej teoretycznymi, niż teoria, która obecnie legła w gruzach na ich oczach. Pozbawieni możliwości uwiarygodnienia tego, co teraz robili, pozbawieni opoki, na której mogli się wesprzeć, po prostu nie wiedzieli, co robić. A kilku starszych profesjonalistów, którzy nadzorowali ogólnie system, wiedziałoby, co robić, tylko że brakowało im danych i czasu, aby wyjaśnić to młodocianym mistrzom komputerowej klawiatury. Wszystko to razem nie miało sensu. Dolar powinien był być mocny i stać wysoko po kilku drobnych zachwianiach. W ostatnim kwartale Citibank wykazał może nie spektakularne, ale całkiem dobre wyniki. Chemical Bank stał w zasadzie na mocnych nogach, zwłaszcza po ostatnich zmianach na najwyższych szczeblach kierowniczych. A mimo to akcje obu tych banków spadły nagle i niezrozumiale. Programy komputerowe stwierdzały, że w powiązaniu parametrów nie było nic specjalnie groźnego. A sztuczna inteligencja komputerów jest niezawodna, prawda? Nigdy się nie myli. Komputery są tworami wielkiej precyzji, umieją lepiej spoglądać w przyszłość niż ludzie. Maklerzy wierzyli swoim modelowym programom, mimo że nie potrafili zrozumieć logiki, która nakazywała komputerom proponować takie, a nie inne rozwiązania. Patrzyli na swoje monitory z podobną wiarą, z jaką zwykli ludzie spoglądają na ekrany telewizyjne w czasie nadawania dziennika informacyjnego. Ludzie widzą, kiedy dzieje się coś niedobrego, ale rzadko rozumieją dlaczego, a prawie nigdy nie wiedzą, co na to poradzić. Tak już bywa. Tak zwani profesjonaliści byli w równie złej sytuacji jak zwykli obywatele, oglądający telewizję lub słuchający radia. Profesjonalistom tylko się wydawało, że są w takiej samej sytuacji. Głębokie zrozumienie struktury i funkcji modelowego oprogramowania, mającego pomóc w rozwiązywaniu problemów, stało się nagle ciężarem, a nie błogosławieństwem. Przeciętny obywatel przede wszystkim nie rozumiał tego, co widział lub słyszał. A ponieważ nie rozumiał, nie musiał podejmować żadnych decyzji. Ludzie po prostu słuchali, patrzyli i czekali, a w wielu wypadkach wzruszali ramionami, gdyż nie posiadali żadnych akcji. W rzeczywistości posiadali akcje, tylko o tym nie wiedzieli. Banki, towarzystwa ubezpieczeniowe oraz fundusze emerytalne zarządzające składkami pracowniczymi posiadały grube portfele wszystkich możliwych emisji dopuszczonych do publicznego obrotu i notowanych na giełdzie. Instytucjami tymi zawiadywali „profesjonaliści” — całe ich przygotowanie zawodowe, całe doświadczenie nakazywało im teraz poddać się panice. Więc poddawali się, zapoczątkowując proces, który już
wkrótce dał się łatwo rozpoznać zwykłemu zjadaczowi chleba. I wówczas wszystkie instytucje zaczęły otrzymywać telefony od udziałowców i indywidualnych posiadaczy akcji. A równia pochyła ustawiła się od tej chwili pod znacznie ostrzejszym kątem. I wszyscy zaczęli się po niej osuwać. To, co już było dostatecznie przerażające, stało się jeszcze gorsze. Najpierw zaczęli dzwonić ludzie starsi, którzy w ciągu dnia oglądali telewizję i rozmawiali ze znajomymi przez telefon, dzieląc się obawami i lękiem przed przyszłością. Wielu z nich powierzyło wszystkie swoje oszczędności funduszom inwestycyjnym, ponieważ płaciły one wyższy procent od banków — dlatego banki też zaczęły zajmować się inwestowaniem, aby chronić swoje zasoby. Fundusze powiernicze zaczęły dostawać cięgi, a chociaż obrywały przeważnie na tak zwanych murowanych akcjach — dotychczas! — to od chwili fali telefonów od własnych udziałowców i klientów pragnących wycofać pieniądze, zaczęły z konieczności sprzedawać emisje jeszcze nie objęte paniką, aby odrobić straty poniesione na pewniakach, które okazały się tak mało pewne w chwili rozpętania się paniki. W dużym skrócie: instytucje zawiadujące funduszami powierniczymi zaczęły upłynniać papiery wartościowe, które od tej chwili nic jeszcze nie straciły i miały te same notowania, co poprzedniego dnia. Takie postępowanie doskonale pasowało do aforyzmu o „wyrzucaniu dobrych pieniędzy po pozbyciu się złych”. Otóż to: wyrzucano za okno dobre pieniądze. Efektem powyższego był ogólny spadek akcji i to bardzo poważny. Na giełdach odnotowano spadek kursów wszystkich emisji. O trzeciej po południu indeks Dow Jones stracił od rana sto siedemdziesiąt punktów. Indeks Standard i indeks Poors Five Hundred wykazywały jeszcze większy spadek. Najgorszy był jednak indeks NASDAQ. Chyba wszyscy indywidualni inwestorzy całej Ameryki zaczęli dzwonić do swoich funduszy powierniczych. Szefowie wszystkich giełd odbywali telekonferencję z przedstawicielami federalnej komisji kontroli obrotu papierami wartościowymi, której siedziba znajdowała się w Waszyngtonie. Akronimem tej komisji, znanym wszystkim, były trzy litery: SEC. Przez pierwsze dziesięć minut telekonferencji jej uczestnicy domagali się odpowiedzi na jedno i to samo pytanie, które jednocześnie zadawali panowie w Waszyngtonie. Nie osiągnięto absolutnie nic. Przedstawiciele rządowej komisji domagali się informacji na temat sytuacji ogólnej i ostatnich transakcji na giełdach. Wyglądało na to, że najbardziej ich interesuje, jak blisko przepaści znajduje się już rozpędzone stado i z jaką szybkością do niej zdąża, natomiast ani im nawet na
myśl nie przyszło, by uczestniczyć w jakiejkolwiek próbie skierowania stada w bezpiecznym kierunku. Prezes NYSE walczył z wewnętrznym głosem, który nakazywał mu wstrzymanie w ogóle obrotów giełdowych, a w każdym razie radykalne ich ograniczenie. W czasie trwania telekonferencji — dwadzieścia minut! — indeks Dow Jones spadł o dalsze dziewięćdziesiąt punktów, pokonując barierę dwustu punktów. Po wspomnianych dwudziestu minutach panowie z SEC wyłączyli się z bankierskiej telekonferencji i rozpoczęli swoją własną w zamkniętym gronie. Prezesi giełd natomiast, gwałcąc przepisy federalne, sami zaczęli się naradzać przez telefon co do ewentualnych kroków zaradczych, ale nawet przy ich wielkiej wiedzy na temat obyczajów rynku, nic już nie można było poradzić. W całej Ameryce indywidualni inwestorzy blokowali linie łączące ich z funduszami powierniczymi. Ci, którzy oddali swoje pieniądze do banków, dowiadywali się przy okazji bardzo niemiłej rzeczy. Owszem, ich pieniądze były na kontach, owszem, konta są gwarantowane przez rząd federalny, ale niestety fundusze powiernicze, którymi banki administrowały, aby służyć potrzebom swoich klientów, nie były gwarantowane przez żadną instytucję federalną, a na pewno nie przez FDIC, głównego ubezpieczyciela depozytów bankowych. I nie chodziło o to, że ewentualne zyski były zagrożone, zagrożony był również sam kapitał złożony w funduszach powierniczych. Kapitał pochodzący z indywidualnych kont. Po otrzymaniu takiego wyjaśnienia zapadała przeważnie wielosekundowa cisza na linii. W wielu wypadkach ludzie wyprowadzali z garaży samochody i jechali do swojego banku, aby z konta zabrać wszystkie pieniądze. Na giełdzie NYSE natężenie „ruchu” było tak wielkie, że mimo wysoce sprawnych komputerów, które odnotowywały natychmiast każdą zmianę nieustannie spadających kursów akcji, wyświetlacz miał czternastominutowe opóźnienie. Pojawiła się wprawdzie garstka emisji, które w tym ogólnym chaosie zyskały na wartości, ale dotyczyło to głównie akcji kruszców. Wszystko inne spadało, spadało. Teraz już cała plejada sieci telewizyjnych nadawała na żywo z giełdowych parkietów. A więc już wszyscy wiedzieli! CCC, Cummings, Canton i Carter, firma ze studwudziestoletnią tradycją, wyczerpała wszystkie swoje rezerwy, co skłoniło jej zrozpaczonego prezesa do zatelefonowania do konkurencji — firmy maklerskiej Merrill Lynch. Prezes tej największej instytucji znalazł się w niesłychanie kłopotliwym położeniu. Był najstarszym i najsprytniejszym profesjonalistą maklerskiego świata. Przed pół godziną niemalże złamał sobie nadgarstek waląc dłonią w stół i domagając się odpowiedzi, których nikt nie potrafił
mu udzielić. Tysiące inwestorów kupowało akcje przez kantory Merrill Lynch, a także akcje samej Merrill Lynch — firmy znanej z sumienności, uczciwości i głębokiej znajomości tajników rynku. Otóż obecnie prezes mógł uczynić albo rozsądne strategicznie posunięcie, zapewniając firmie będącej niemalże symbolem systemu finansowego osłonę przed natarciem rozjuszonego stada, które pędziło bez najmniejszego powodu, albo mógł tego odmówić, mając na uwadze dobro własnych udziałowców. W tym wypadku każda decyzja była zła. Pozostawienie CCC swojemu losowi z pewnością spotęguje panikę i pogrąży rynek, a Merrill Lynch i tak straci — z powodu dalszego spadku kursów — pieniądze, które początkowo by zaoszczędził, nie pomagając rywalowi. Udzielenie zaś pomocy CCC może okazać się pustym gestem bez najmniejszego znaczenia — łataniem dziury w przerwanej tamie. I pożyczone pieniądze będą bezpowrotnie stracone. Pieniądze, które należały do inwestorów Merrill Lyncha. — Jasna cholera! — mruknął pod nosem prezes i spojrzał przez okno. Jednym z symboli jego firmy był rysunek rozpędzonego stada. — Ale mi się przytrafiło — powiedział do siebie. — Aż mi uszy pękają od tętentu. — W myślach ważył stopień odpowiedzialności wobec systemu i stopień odpowiedzialności wobec udziałowców. Byt wszystkich zależał od systemu. Byt systemu zależał od udziałowców. Kwadratura koła. Jednakże wybrał. Na korzyść udziałowców. Nie widział innego wyjścia. I w ten oto sposób jeden z głównych graczy świata finansów wyrzucił za okno cały system, na jakim zbudowano wielki gmach amerykańskiego kapitalizmu. *** Operacje giełdowe przerwano o godzinie trzeciej dwadzieścia trzy po południu, kiedy indeks Dow Jones osiągnął maksymalny prawnie dozwolony spadek — pięćset punktów. Ta liczba odzwierciedlała jedynie stopień utraty wartości przez trzydzieści emisji. Spadek innych akcji był jeszcze większy. Większy od największego spadku notowań najbardziej murowanych z murowanych akcji. Opóźnienie wyświetlacza giełdowego wynosiło trzydzieści minut, stwarzając iluzję, że na parkiecie nadal dokonują się transakcje. Tymczasem obecni tam inwestorzy i maklerzy spoglądali tylko na siebie, przeważnie w milczeniu, grzęznąc po prostu w powodzi zaścielających podłogę białych świstków. Z oddali wyglądało to tak, jakby spadł śnieg. Pocieszano się, że na szczęście jest to piątek. Następnym dniem będzie sobota i wszyscy pozostaną w domach. Będą mogli zrobić kilka głębokich oddechów i zacząć się zastanawiać. Każdemu chyba taka myśl przemknęła przez głowę. W sobotę nic więcej się nie wydarzy. A wszystko razem było bez sensu, powtarzano w kółko. Wielu ludzi dostało po skórze, ale sytuacja
rynkowa unormalizuje się. Wkrótce ci, którzy mają trochę sprytu i odwagi, żeby wytrwać, odzyskają to, co stracili. Pod warunkiem, dodawano, że wszyscy inteligentnie wykorzystają czas, i że nic podobnie zwariowanego nie się powtórzy. I mieli rację. Ale nie do końca. *** Pracownicy DTC, gdzie rejestrowano dzienne transakcje i dokonywano rozliczeń, porozluźniali krawaty. Co chwila ktoś pędził do toalety, bowiem tego dnia każdy wypił już morze kawy, a teraz nieustannie pociągał z puszki Coca-Colę lub Fantę. To popołudnie było straszne. Na szczęście wcześnie przerwano sesję i pracownicy mogli równie wcześnie przystąpić do dzieła — do rejestracji wszystkiego, co po południu zaszło. Zakończono właśnie przyjmowanie pełnych danych z giełd, komputery przełączono na zupełnie inne operacje. Wcześniejsze nagrania porównywano i zestawiano. Oczywiście nie robili tego ludzie, ale komputery. One sprawdzały, one rozdzielały. Dochodziła szósta, kiedy rozległ się dzwonek przy jednym z terminali. — Rick, mam tutaj pewien problem! — zawołał rejestrator. Rick Bernard, starszy kontroler systemu, podszedł, żeby zobaczyć, co też spowodowało alarmowy dzwonek. Spojrzał na monitor. Ostatnia transakcja, jaką zobaczył, dotyczyła firmy Atlas Milacron, produkującej oprzyrządowanie elektroniczne. Transakcja ta odbyła się dokładnie o godzinie dwunastej w południe. Atlas był w doskonałej kondycji, miał pełen portfel zamówień, przeważnie od fabrykantów samochodów. Południowa transakcja: sześć tysięcy akcji zwykłych po czterdzieści osiem i pół. Od kiedy Atlas był notowany na giełdzie, posiadał tak jak i wszyscy inni trzyliterowy akronim. W konkretnym wypadku AMN. Akcje, którymi obracał NASDAQ, miały akronimy czteroliterowe. Tuż po tej transakcji określonej jako AMN 6000 48 1/2 znajdował się kolejny wpis: AAA 4000 67 1/8. Po nim następny: AAA 9000 51 1/4. Sprawdzając całą tabelę Rick stwierdził, iż wszystkie wpisy po godzinie 12.00.01 zawierają identyczny akronim AAA, nie mający żadnego odnośnika na giełdzie. — Przełącz na Betę — polecił Bernard. Pracownik wyjął zapasową taśmę systemu. — Cholera! W ciągu pięciu minut sprawdzono wszystkie sześć systemów operacyjnych, sześć odrębnych baz danych. We wszystkich bez wyjątku transakcje odnotowane były w formie
niezrozumiałego bełkotu. Nie było ani skrawka dostępnej dokumentacji jakiejkolwiek operacji giełdowej dokonanej po godzinie dwunastej w południe. Żaden makler, żaden bank, żaden prywatny inwestor, nikt nie wiedział, co kupił, co sprzedał, od kogo czy komu, za ile. I w związku z tym nikt nie wiedział, ile mu zabrakło czy pozostało pieniędzy na inne transakcje, i czy w ogóle ma jeszcze pieniądze na zakup jedzenia na weekend.
Trzecie uderzenie Bankiet skończył się po północy. Atrakcją wieczoru był balet „Bolszoj”. Nie stracił swojej magii. Dzięki temu, że popisywał się w sali kremlowskiej, wszyscy mogli oglądać tancerzy bliżej, niż kiedykolwiek przedtem. Po ostatnim oklasku już poczerwieniałych dłoni, po kilkakrotnych bisach, nadeszła chwila ciężkiej pracy ochroniarzy, którzy musieli wielu gościom pomagać przy wyjściu. Prawie wszyscy lekko się kołysali lub nawet potykali. Ryan po raz drugi stwierdził, że jest najtrzeźwiejszy z obecnych. Cathy także szła na miękkich nogach. — Co o tym sądzisz, Daga? — spytał Ryan specjalną agentkę Helen D’Agustino. Jego osobisty ochroniarz odbierał z szatni płaszcze. — Po raz pierwszy żałowałam, że jestem zwykłą ochroniarką, a nie członkiem oficjalnej delegacji. Na ten jeden raz. — Potrząsnęła głową jak rodzic rozczarowany swą latoroślą. — Jack, Jack, jutro będę okropnie się czuła — jęknęła Cathy. Wódka okazała się zdradziecka. — Mówiłem ci, kochanie. Przestrzegałem. A poza tym to już jest właśnie jutro. — Przepraszam, muszę pomóc Skoczkowi. — Było to kodowe imię prezydenta, używane przez Tajną Służbę. Upamiętniające jego wojskową przeszłość. Helen D’Augustino odeszła. Ryan zdumiony spostrzegł jakiegoś Amerykanina w zwykłym garniturze. Na bankiecie wszyscy mieli smokingi. Jeszcze jedna zmiana na rosyjskiej scenie. Amerykanin czekał tuż przed drzwiami. Ryan poprowadził żonę w jego kierunku. — O co chodzi? — Doktorze Ryan, muszę natychmiast widzieć się z prezydentem. — Zostań tu na chwilę, Cathy — polecił żonie Ryan, a do przybyłego powiedział: — Niech pan idzie ze mną. — Ooo, Jack… — jęknęła Cathy. — Ma pan coś na piśmie? — spytał Ryan, wyciągając rękę. — Proszę! — zapytany podał Ryanowi kilka kartek faksu. Ryan idąc przez salę czytał. — O Jezu! Chodźmy! — warknął. Prezydent Durling rozmawiał jeszcze z prezydentem Gruszawojem, kiedy Ryan z młodym urzędnikiem stanęli przed nimi. — Wspaniały wieczór, prawda Jack? — odezwał się Durling, podnosząc głowę. Widząc poważną twarz Jacka też spoważniał. — Problemy?
Ryan skinął głową. — Potrzebny jest nam Brett i Buzz. Natychmiast. *** — Są! — Na ekranie radaru SPY-ID na pokładzie „Mutsu” widać było szpicę amerykańskiej formacji. Wiceadmirał — Szoho — Sato obrzucił pierwszego oficera przenikliwym spojrzeniem, które nic nie oznaczało dla obecnych na mostku członków załogi, ale coś mówiło kapitanowi — Issa — który wiedział, jak miały przebiegać manewry pod kryptonimem WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY. Nadszedł czas przedyskutowania sprawy z dowódcą niszczyciela. Obie formacje znajdowały się w odległości stu czterdziestu mil morskich od siebie i miały się spotkać późnym popołudniem. Sato i pierwszy oficer ciekawi byli, jak zareaguje dowódca „Mutsu”, kiedy się wszystkiego dowie. Zresztą, nie miał wyboru. Dziesięć minut później Soczo, bosman, wyszedł na pokład, żeby sprawdzić wyrzutnię torped wz. 50 na lewej burcie. Otworzył klapę kontrolną u podstawy i przeprowadził elektroniczną diagnozę systemów naprowadzających trzech torped, spoczywających w trzech tubach. Zadowolony z próby zamknął klapkę i z kolei odśrubował dalsze trzy klapki na nosie każdej z torped, wyjmując blokady śrub. Soczo miał za sobą dwadzieścia lat służby w Siłach Samoobrony i wszystkie wyżej opisane czynności zajęły mu zaledwie dziesięć minut. Zebrał narzędzia i przeszedł na prawą burtę, aby powtórzyć te same czynności przy drugiej wyrzutni. Nie miał pojęcia, dlaczego kazano mu to robić, i nie pytał. Po następnych dziesięciu minutach padł rozkaz przygotowania śmigłowca. „Mutsu” był wyposażony w składany hangar, który pozwalał na zabranie jednego śmigłowca do walki z okrętami podwodnymi. Była to maszyna SH-60J, bardzo również przydatna do powietrznego dozoru. Obudzono załogę, która niezwłocznie rozpoczęła sprawdzanie wszystkich instrumentów pokładowych i sprzętu. Zajęło to jej czterdzieści minut. Potem śmigłowiec odleciał. Najpierw zatoczył kilka razy koło nad formacją, a następnie ruszył w kierunku zbliżających się okrętów amerykańskich, podświetlając je swoim radarem. Amerykanie w dalszym ciągu płynęli z prędkością osiemnastu węzłów. Radarowy odczyt piloci przekazali elektronicznie na pokład „Mutsu”. — Dwa lotniskowce płyną oddalone od siebie o trzy tysiące metrów — powiedział kapitan „Mutsu”, palcem stukając w ekran. — Otrzymał pan rozkazy, kapitanie. — Sato spojrzał na dowódcę „Mutsu” twardym wzrokiem.
— Hai! — odparł kapitan, nie zdradzając się ze swoimi myślami. *** — Co się, u diabła, stało? — zapytał Durling. Zebrali się w rogu sali. Rosyjscy i amerykańscy ochroniarze pilnowali, by nikt im nie przeszkadzał. — Wygląda na to, że Wall Street dostała rozległego zawału — odparł Ryan, który miał najwięcej czasu, by zapoznać się z faksami. Nie była to zbytnio błyskotliwa analiza. — Z jakiego powodu? — chciał dowiedzieć się Fiedler. — Nie widzę żadnego — odparł Jack, rozglądając się za kawą, o którą poprosił. Bardzo mu była w tej chwili potrzebna. Pozostałym trzem jeszcze bardziej. — Jack, ty masz najświeższe doświadczenia w tej dziedzinie — odezwał się sekretarz finansów Fiedler, zwany „Buzz”. — Moje transakcje raczej omijały Wall Street… — Prezydencki doradca wskazał dłonią na leżące na stole faksy. — Właściwie brakuje nam tu wielu elementów. Ktoś, nie wiadomo dlaczego, przestraszył się i zaczął sprzedawać dolarowe obligacje. Prawdopodobnie ktoś, kto chciał zarobić na zmianach kursu dolara w stosunku do jena. No i potem wszystko wyrwało się spod kontroli, zaczęło żyć własnym życiem. — Ładnym życiem! — parsknął Buzz wyłącznie po to, aby wiedziano, że i on tu jest. — Indeks Dow Jones poleciał aż na twardy parkiet. Mają teraz dwa dni na przegrupowanie. To już zdarzało się w przeszłości. Lecimy z powrotem jutro wieczorem, tak? — Musimy od razu coś zrobić — stwierdził Buzz Fiedler. — Trzeba wydać jakieś oświadczenie. — Coś bardzo neutralnego i uspokajającego — podsunął Ryan. — Rynek jest podobny do samolotu. Będzie dalej sam leciał na autopilocie, jeśli nie zacznie się majstrować. To już się zdarzało. Sekretarz skarbu Bosley Fiedler — przezwisko Buzz było pamiątką z czasów studenckich, kiedy Fiedler grał w małej lidze baseballowej — miał wykształcenie akademickie, został nawet potem profesorem. Napisał kilka książek o amerykańskim systemie finansowym, ale sam nigdy w tym życiu aktywnie nie uczestniczył. — Po poprzednim załamaniu na giełdzie wstawiliśmy tyle barier i innych zabezpieczeń… i wszystkie poszły teraz w drzazgi. W ciągu niespełna trzech godzin. — Fiedler był rzeczywiście nieco zagubiony. Rozumował tak, jak rozumuje zawsze profesor, dlaczego doskonałe teoretyczne
rozwiązanie okazało się mało doskonałe w praktyce? — To prawda. Ciekawe, dlaczego? Musimy to sprawdzić. Ale tak już parę razy było, Buzz. — Oświadczenie! — przynaglił prezydent. Fiedler skinął głową, ale przez kilka sekund jeszcze rozmyślał. — No dobrze. Powiemy, że system jest w zasadzie silny i zdrowy. Mamy liczne wentyle bezpieczeństwa i bariery ochronne. W zasadzie nie ma problemu z rynkiem i z amerykańską gospodarką. Wszystko idzie naprzód. Przyrost dochodu narodowego i tak dalej. Dzięki Ustawie o Regulacji Handlu przybędzie około pół miliona miejsc pracy. Już w przyszłym roku. To jest właśnie najistotniejsze. Tyle bym chwilowo powiedział, panie prezydencie. — Wszystkie inne elementy pozostawiamy na później, po powrocie? — spytał Durling. — Tak bym radził — potwierdził Fiedler. Ryan przytaknął. — Dobrze, złapcie Tish. Niech to spreparuje. *** Liczba czarterów była rzeczywiście duża. Jednakże międzynarodowe lotnisko na Saipanie nie było nadmiernie obciążone. Dodatkowe samoloty oznaczały pożądane opłaty lotniskowe. Poza tym zbliżał się weekend. Kierownik wieży kontrolnej przypuszczał, że przybywają jakieś liczne wycieczki. Pierwszy Boeing 747 z Tokio podchodził już do lądowania. Od pewnego czasu Saipan stał się miejscem wypoczynku japońskich biznesmenów. Ulubionym miejscem. Niedawna decyzja sądu federalnego spowodowała skreślenie konstytucyjnego zakazu posiadania ziemi przez cudzoziemców. Obcy obywatele mieli prawo nabywać parcele. W niedługim czasie połowa wyspy znalazła się w obcych rękach. Było to źródłem wielkiego niezadowolenia miejscowej ludności, co nie przeszkadzało wielu sprzedawać resztę posiadanych nieruchomości i przenosić się do Stanów. Na Saipanie zaczęło się robić gęsto od obcych przybyszów. Podczas weekendów liczba japońskich turystów była większa niż liczba rodzimych mieszkańców wyspy. Traktowali oni tubylców bez mała jak dzikusów. — Niektóre z nich lecą chyba także na Guam — poinformował siedzący przed ekranem radaru kontroler ruchu. Widział samoloty lecące bardziej na południe. — Weekend! Golf i wędka — odparł starszy kontroler, który z niecierpliwością czekał końca swojego dyżuru. Nie lubił Japończyków. I śmiał się z nich. Już nie jeżdżą jak dawniej na amory do Tajlandii. Zbyt wielu wracało z przykrymi choróbskami. No cóż, przylatywali teraz
tutaj i zostawiali sporo pieniędzy, bardzo dużo pieniędzy. I za weekendową przyjemność, której lepiej było teraz nie szukać w Tajlandii, byli gotowi pędzić na lotnisko o drugiej nad ranem, żeby przyfrunąć tutaj. *** Pierwszy 747 dotknął pasa o czwartej trzydzieści nad ranem lokalnego czasu. Pilot wyhamował i skręcił z pasa dość szybko, żeby dać możność podejścia i wylądowania następnej maszynie. Kapitan Toradżiro Sato podprowadzając swoją maszynę pod budynek dworcowy rozglądał się ciekawie dokoła. Nie zauważył nic niezwykłego. Nie spodziewał się zresztą niczego niezwykłego, ale wykonując taką misję… Misję! Tego słowa nie używał od czasu dni spędzonych w Siłach Samoobrony. Latał wtedy na myśliwcu F-86. Gdyby pozostał w lotnictwie Sił Samoobrony, to byłby teraz chyba już w stopniu Szo, a może dowodziłby całym lotnictwem swojego kraju. Czy to nie byłoby wspaniałe? Zamiast tego… Tak, zamiast tego opuścił lotnictwo wojskowe i wstąpił do Japońskich Linii Lotniczych JAL, które cieszyły się znacznie większym prestiżem. Lotnictwa Sił Samoobrony nikt nie szanował. Kapitan Sato nienawidził tej nazwy. Jednakże teraz wszystko się zmieni. Zmieni się i nazwa. Na zawsze, miał nadzieję. Teraz z powrotem będą Siły Powietrzne Japonii. Muszą być, nawet gdyby nimi miał dowodzić ktoś mniej godny niż on. W sercu czuł się nadal pilotem wojskowym, pilotem myśliwskim. Na 747 nie można dokonywać wielkich wyczynów. Co prawda przed ośmiu laty miał na pokładzie bardzo poważną awarię, gdy częściowo zawiódł system hydrauliczny. Poradził sobie jednak tak dobrze, że pasażerowie niczego nawet nie zauważyli. Jego przygoda była obecnie cząstką programu szkolenia kapitanów w symulatorze samolotów 747. Z wyjątkiem tej jednej, choć podniecającej, przygody pilotowanie wielkiej maszyny pasażerskiej stało się rutyną. Tyle że Sato dążył do coraz większej perfekcji. Kapitan Sato był już legendą w linii lotniczej, słynnej w świecie ze swojej niezawodności i doskonałości. Między innymi potrafił czytać mapy pogodowe tak, jak wróżka czyta czyjąś dłoń, no i wyznaczyć zawczasu konkretne miejsce na betonowym pasie, gdzie przy lądowaniu dotknie kołami. Ponadto nigdy nie miał opóźnienia większego niż trzy minuty. Nawet w tej chwili, prowadząc potężną maszynę po pasie, czynił to tak, jakby siedział za kierownicą sportowego samochodu. Prowadził tak zawsze, także i dziś, w czasie kołowania, kontrolując obroty, sterując przednim kołem, wyciskając hamulce, aby ostatecznie zatrzymać kolosa w ściśle określonym miejscu.
— Stukrotnego powodzenia, Nisa! — życzył podpułkownikowi Seidżi Sasaki, który podczas lądowania siedział na rozkładanym siedzeniu w kabinie pilotów, bystro rozglądając się dokoła za czymś niezwykłym. Nie znalazł niczego niezwykłego, podobnie jak kapitana Sato. Dowódca specjalnej grupy operacyjnej przeszedł na tył samolotu. Jego ludzie należeli do Pierwszej Brygady Spadochronowej, normalnie skoszarowanej w Naraszino. Na pokładzie 747 kapitan Sato znajdował się batalion, trzystu osiemdziesięciu ludzi. Ich pierwszym zadaniem było opanowanie lotniska. Podpułkownik miał nadzieję, że nie będzie to trudne. Naziemny personel linii lotniczej JAL nie został poinformowany o przybyciu czarterów. Mechanicy, którzy weszli na płytę, byli niesłychanie zdziwieni widząc, że kabinę opuszczają wyłącznie mężczyźni, mniej więcej w jednym wieku, i każdy niesie identyczną torbę-worek. A ponadto, że pierwsza pięćdziesiątka ma rozpięte bluzy i dłonie ukryte w ich połach. Kilku „pasażerów” niosło deseczki z przypiętymi planami terminalu. Było to konieczne, ponieważ zabrakło czasu na próby symulacyjne. Podczas kiedy bagażowi rozładowywali przedział bagażowy samolotu pełen wielkich kontenerów lotniczych, pozostali „pasażerowie” poszli prosto do terminalu, do strefy bagażowej, wchodząc do budynku przez drzwi oznaczone słowami: TYLKO DLA PERSONELU. W strefie bagażowej przygotowali się do rozładunku kontenerów z ciężką bronią. W tym czasie do sąsiedniego rękawa przysuwał się drugi identyczny samolot „czarterowy”. Podpułkownik Sasaki stał pośrodku hali niewielkiego terminalu, rozglądając się na lewo i na prawo, obserwując dziesięcio- i piętnastoosobowe zespoły zdążające do wyznaczonych im obowiązków. Wszystko odbywało się sprawnie i cicho. — Bardzo pana przepraszam — powiedział miłym głosem sierżant do zaspanego strażnika ochrony dworca lotniczego. Strażnik podniósł wzrok, zobaczył uśmiech na twarzy zwracającego się doń mężczyzny, zobaczył otwarty worek przerzucony przez ramię i na końcu zobaczył, że wysunęła się zza niego dłoń trzymająca pistolet. Strażnik przekomicznie rozdziawił usta i sierżant rozbroił go bez najmniejszego trudu. W ciągu zaledwie paru minut rozbrojono w podobny sposób pozostałych sześciu strażników. Porucznik z grupą żołnierzy poszedł do biura sekcji ochrony i portu, gdzie zastał jeszcze trzech strażników, których również rozbroił i zakuł w kajdanki. Radiotelefon podpułkownika skrzeczał przez cały czas — to podwładni meldowali o wykonaniu poszczególnych zadań. Na wieży kontrolnej kierownik posłyszał dobijanie się do drzwi. Strażnik uchylił okienko,
wsadził w szparę elektronicznego zamka plastikową kartę. Karta była odpowiednia, więc drzwi się otworzyły. Do pomieszczenia wdarło się trzech ludzi uzbrojonych w pistolety maszynowe. — Co do cholery…! — ryknął kierownik zmiany. — Niech pan dalej robi to, co pan robił. Tylko bez żadnych kawałów. Znam dobrze angielski. Żeby pan nie żałował — powiedział kapitan. Następnie przez mikrofon radiotelefonu powiedział coś po japońsku. Pierwsza faza operacji KABUL została zakończona dokładnie w trzydzieści sekund wcześniej, niż zakładał harmonogram, i to bez żadnych ofiar. Inny oddział przejął dozór nad lotniskiem. Tu już żołnierze byli w mundurach. Niech wszyscy wiedzą, co się stało i o co chodzi. Obsadzono wejścia i wjazdy. Zarekwirowanymi pojazdami portowymi rozwieziono posterunki na wszystkie drogi dojazdowe. Nie potrzeba ich było wiele. Lotnisko znajdowało się na południowym cyplu wyspy i wszystkie drogi prowadziły na północ. Dowódca drugiego oddziału przejął dowództwo od podpułkownika Sasaki, który teraz miał nadzorować lądowanie pozostałych pododdziałów brygady spadochronowej, biorących udział w operacji KABUL. Czekały na nie następne zadania. Trzy lotniskowe autobusy podjechały pod terminal. Załadowano do nich żołnierzy, a podpułkownik Sasaki osobiście sprawdził, czy wszyscy są i czy mają sprzęt. Po chwili kolumna ruszyła na północ, mijając klub golfowy „Dan” znajdujący się tuż przy lotnisku, by następnie skręcić na główną szosę, przecinającą wzdłuż całą wyspę. Żołnierze widzieli z oddali Nabrzeże Inwazyjne, gdzie wylądował amerykański desant podczas minionej wojny. Saipan nie jest wielką wyspą, było jeszcze ciemno, tylko gdzieniegdzie świeciły latarnie. Sasaki był bardzo spięty. Miał do wykonania ważną misję, która musiała być zakończona o określonym czasie, w przeciwnym wypadku mogły grozić bardzo przykre komplikacje. Po prostu katastrofa. Spojrzał na zegarek. Pierwszy samolot z desantem na pokładzie powinien właśnie w tej chwili lądować na wyspie Guam, gdzie istniała poważna obawa napotkania zorganizowanej obrony. Ale to już była sprawa Pierwszej Brygady. On miał tutaj swoje zadanie do wykonania jeszcze przed świtem. *** Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy. Rick Bernard zatelefonował przede wszystkim do prezesa giełdy NYSE, aby go poinformować o powstałym problemie, no i poprosić o radę. Prezes był zdania, że to w żadnym wypadku nie może być sprawą przypadku czy zbiegu okoliczności, lecz rezultatem świadomego sabotażu. W związku z tym radził, by Bernard zwrócił się do FBI, co też ten zaraz uczynił. FBI miała w Nowym Jorku siedzibę blisko Wall Street, w
gmachu federalnym imienia Javitsa, byłego burmistrza miasta. Zastał w biurze zastępcę dyrektora lokalnego oddziału i ten natychmiast wysłał trzech agentów do siedziby DTC w środkowym Manhattanie. — Co się stało? Co za problem? — spytał starszy z agentów. Odpowiedź wymagała dziesięciu minut szczegółowego wyjaśniania. Po czym agent zadzwonił natychmiast do zastępcy dyrektora FBI. *** Frachtowiec „Orchid Ace” stał przy nabrzeżu już dość długo. Zdążył wyładować sto samochodów. Wszystko Toyoty Land Cruiser. Opanowanie budki strażniczej i obezwładnienie jedynego bardzo zaspanego strażnika okazało się dziecinną zabawą. Autobusy mogły już spokojnie wjechać na ogrodzony parking obok nabrzeża. Podpułkownik Sasaki miał dość ludzi, aby do każdego Land Cruisera przydzielić trzyosobową załogę. Żołnierze wiedzieli, co robić. Pierwszymi obiektami miały być komisariaty policji w Koblerville i na Capitol Hill. Za pomocą własnego transportu dotarcie do nich nie przedstawiało żadnego problemu. Natomiast Sasaki miał osobiście udać się na Capitol Hill i objąć w posiadanie siedzibę gubernatora. *** Było zwykłym zbiegiem okoliczności, iż Nomuri spędził noc w mieście. Po prostu postanowił wziąć wolny wieczór, co zdarzało się niesłychanie rzadko. Stwierdził też, że po takim wieczorze można łatwiej odzyskać równowagę ducha i fizyczną sprawność, jeśli pójdzie się do łaźni, która była wspaniałym pomysłem jego przodków sprzed tysiąca lat. Po umyciu się, zabrał ręcznik i poszedł do gorącej kąpieli, gdzie wilgotne, prawie parzące powietrze lepiej rozjaśnia umysł niż jakakolwiek aspiryna. Był pewien, że wyjdzie z tego przybytku całkowicie odświeżony po nocnej bibce. — Kazuo? — zdziwił się, dostrzegając poprzez parę znajomego. — Co tu robisz? — Nadgodziny — ze znużonym uśmiechem poskarżył się pytany. — Yamata-san musi być bardzo wymagającym szefem — zauważył agent CIA, opuszczając się powolutku w gorącą wodę. Mówiąc to nie miał nic specjalnego na myśli. Nastawił jednak uszy, gdy usłyszał odpowiedź: — Jeszcze nigdy nie uczestniczyłem w procesie powstawania historii — powiedział przecierając oczy Taoka. Wyprostował plecy, rozluźnił mięśnie, czuł, jak spływa z niego
napięcie. Był jednak zbyt rozgorączkowany po dziesięciu godzinach spędzonych w „Centrum bojowym”, by odczuwać senność. — Ja też minionej nocy uczestniczyłem w powstawaniu historii — obwieścił Nomuri. — Robiłem to z milutką hostessą. Uroczą. — Już nie dodał, że panna miała lat dwadzieścia jeden, była bardzo inteligentna, miała wielu pretendentów do swych uroków, ale Nomuri był od nich dużo młodszy i dziewczyna wolała kogoś takiego jak on. Chyba pieniądze stanowiły w tym wypadku rzecz drugorzędną, pomyślał z nadzieją Chet. Uśmiechnął się na jej wspomnienie i zamknął oczy. — Ja przeżyłem znacznie bardziej ekscytującą noc — oświadczył Taoka. — Czyżby? To miała być podobno praca? — Nomuri lekko uniósł powieki. Hm… Kazuo znalazł coś bardziej podniecającego niż seksualne igraszki? — To była praca. Sposób, w jaki to powiedział, zastanowił Nomurę. — Wiesz co, Kazuo, kiedy zaczyna się jakąś opowieść, to trzeba ją dokończyć. Taoka roześmiał się i potrząsnął energicznie głową. — Właściwie nie powinienem dalej mówić, ale skoro za kilka godzin będzie to w gazetach… — Co będzie w gazetach? — Wczoraj wieczorem załamał się amerykański system finansowy. — Czyżby? A co się stało? Taoka obrócił głowę w stronę Nomuri i powiedział cichym głosem, wybijając każde słowo: — Ja w tym pomogłem. Nomuri pomyślał, że to bardzo dziwne: siedzi sobie w wielkiej drewnianej balii z wodą o temperaturze ponad czterdzieści stopni i nagle robi mu się okropnie zimno. — Uakaremasen — odparł. — Nie rozumiem. — W ciągu najbliższych dni wszyscy to zrozumieją. Ale teraz muszę wracać. — Taoka wstał i wyszedł niesłychanie zadowolony, że mógł się podzielić wieścią o własnej roli, przynajmniej z jednym przyjacielem. Cóż to za przyjemność mieć sekret, o którego posiadaniu nie wie przynajmniej jeszcze jedna osoba? Posiadanie własnego sekretu to wspaniała rzecz, zwłaszcza posiadanie sekretu w społeczeństwie takim jak japońskie. — Co się, do diabła, dzieje? — mruknął do siebie Nomuri. ***
— Są! — wskazał obserwator i admirał Sato podniósł do oczu lornetkę. W istocie. Na tle jasnego nieba widział na horyzoncie maszty i nadbudówki okrętów eskorty. Z sylwetek domyślał się, że są to fregaty FFG-7. Obraz radarowy był także wyraźny: formacja płynęła klasycznym półkolem, na zewnątrz fregaty, wewnątrz niszczyciele, za nimi krążowniki Aegis bardzo podobne do jego własnego okrętu flagowego. Sprawdził godzinę. Na okrętach amerykańskich dopiero co nastąpiła zmiana wachty. Na każdym okręcie wojennym o każdej porze pełniła obowiązki część załogi, jednakże początek prawdziwej aktywności wypadał zawsze na wschód słońca. Właśnie w tej chwili wszyscy wstają ze swoich koi, biorą prysznic i udają się na śniadanie. Widoczny horyzont, na którego tle odcinały się sylwetki amerykańskich okrętów, znajdował się o jakieś dwanaście mil od japońskiej formacji złożonej z czterech jednostek, płynącej z prędkością trzydziestu dwu węzłów na wschód. Była to maksymalna prędkość użytkowa na duże odległości. Amerykanie płynęli na zachód z prędkością osiemnastu węzłów. — Wiadomość do eskadry. Gotować okręty. Czas na galę — wydał rozkaz Sato. *** Na Saipanie główna telekomunikacyjna stacja satelitarna znajdowała się w pobliżu Beach Road, blisko motelu „Sun Inn”. Była to całkowicie cywilna instalacja, pod zarządem MTC Micro Telecom, a przy jej budowie najbardziej baczono na to, by konstrukcja mogła przetrwać jesienne tajfuny, które co rok chłostały wyspę. Dziesięciu żołnierzy pod dowództwem majora podeszło pod główne drzwi, które nawet nie były zamknięte na żaden zamek czy rygiel. Jedyny strażnik był zupełnie zaskoczony nagłym najściem obcych ludzi. Nawet nie próbował sięgnąć po broń. W grupie znajdował się także młody kapitan, specjalista od elektronicznej łączności. W głównej rozdzielni, według jego wskazówek, natychmiast wyłączono satelitarne połączenie pomiędzy Saipanem, a Stanami Zjednoczonymi. Pozostawiono natomiast łączność z Japonią. Obsługiwane były zresztą przez zupełnie innego satelitę. To, że nie przerwano ani jednej rozmowy ze Stanami Zjednoczonymi, nie było zaskakujące, gdyż o tej porze nikt żadnej rozmowy nie prowadził. W Stanach nikt się nie łączył z Saipanem, na Saipanie nikt nie próbował wystukać numeru w Stanach. Dodatkowo poszerzono spektrum łączy z Japonią, należało się bowiem spodziewać zwiększenia liczby rozmów na tym kierunku. I tak miało pozostać na czas dłuższy. Gwarno na trasie tokijskiej, głucho na łączach amerykańskich. ***
— Kim pan jest? — spytała żona gubernatora. — Muszę natychmiast widzieć się z pani mężem — odparł Sasaki. — Stan najwyższego zagrożenia! Sens tych ostatnich słów natychmiast stał się jasny: właśnie w tym momencie padł pierwszy strzał. Strażnik budynku miejscowego parlamentu zdążył wyciągnąć broń, nie zdołał już jednak wystrzelić. Unicestwił tę szansę czujny sierżant-spadochroniarz. Sasaki odepchnął kobietę i wszedł. Zobaczył gubernatora w szlafroku, idącego w kierunku drzwi. — Co tu się dzieje? — Jest pan aresztowany — oświadczył Sasaki. Gubernator musiał zdawać sobie sprawę, że nie jest to napad bandycki, gdyż za Sasaki stało trzech żołnierzy w mundurach. Trzeba przyznać, że podpułkownik czuł się dość głupio. Nigdy przedtem nie był w podobnej sytuacji. Od dawna nosił mundur jako zawodowy żołnierz, ale całe jego wychowanie nakazywało mu zawsze przestrzegać dobrych obyczajów. A nie należało do dobrych obyczajów wdzieranie się do czyjegoś domu, bez względu na wagę sprawę. Miał nadzieję, że strzał, który przed chwilą usłyszał, nikogo nie zabił. Jego ludzie mieli przecież precyzyjne rozkazy. — Co takiego?! — wykrzyknął gubernator. Sasaki wskazał na kanapkę. — Proszę siadać. Nie zrobimy nikomu żadnej krzywdy. — Co to wszystko znaczy? — Widać było, że gubernator z ulgą przyjął informację, że ani jego żonie, ani jemu nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo. — Ta wyspa należy od tej chwili do mojego kraju — wyjaśnił Sasaki. Nie będzie tak źle, prawda? Gubernator miał powyżej sześćdziesiątki i musiał pamiętać czasy, kiedy rządzili tu japończycy. *** — Płynie z cholernie daleka — mruknął komandor Kennedy, odbierając informację. Okazało się, że sygnalizował kuter „Muroto”, należący w zasadzie do Japońskiej Straży Przybrzeżnej, ale czasami spełniający funkcję okrętu pomocniczego floty podczas ćwiczeń, przeważnie próbnych strzelań. Ładna sylwetka, może tylko trochę zbyt przysadzista, jak wiele okrętów japońskich. Na rufie „Muroto” miał zainstalowany bom do wyławiania ćwiczebnych torped. Wynikało z tego, że „Kuruszio” chciał wypuścić kilka torped podczas obecnych manewrów. Czy ,Asheville” o tym wie? — Pierwszy raz słyszę, kapitanie! — odparł nawigator, przerzucając gruby plik kartek,
stanowiących harmonogram manewrów. — Nie pierwszy raz kancelaryjni i sztabowi skrybowie nawalają. — Kennedy pozwolił sobie na uśmiech. — No fajno, dość już ich pozabijaliśmy. — Włączył ponownie mikrofon. — Doskonale kapitanie, raz jeszcze powtórzymy poprzedni scenariusz. Za dwadzieścia minut od chwili obecnej. — Dziękuję panu, kapitanie — usłyszał w odpowiedzi przez linię bardzo wysokiej częstotliwości — VHF. — Koniec! Kennedy odłożył mikrofon. — Ster w lewo, dziesięć stopni. Jedna trzecia naprzód. Zanurzenie sto metrów. Załoga w centrum dowodzenia potwierdziła i wykonała rozkazy. „Asheville” oddaliła się o pięć mil na wschód. Pięćdziesiąt mil na zachód okręt podwodny „Charlotte” dokonywał o tej samej porze tego samego manewru. *** Najtrudniejsza część operacji KABUL przypadła jednostkom, które miały opanować wyspę Guam. Na Guam już od blisko stu lat powiewała flaga amerykańska. Guam był też największą wyspą archipelagu Marianów, miał port wojenny i liczne instalacje wojskowe. Przed dziesięciu laty zajęcie Guam byłoby niemożliwe. Jeszcze nie tak dawno na wyspie stacjonowały jednostki podlegające już nie istniejącemu Dowództwu Lotnictwa Strategicznego — wielkie bombowce z bombami atomowymi. Marynarka Stanów Zjednoczonych utrzymywała tu bazę nuklearnych okrętów podwodnych. Wszystkie te instalacje były pilnie strzeżone i jakakolwiek próba wdarcia się byłaby szaleństwem. Ale bomby nuklearne i bombowce zniknęły. Wojskowe lotnisko Andersen, o trzy kilometry na północ od Yigo, było w tej chwili prawie wyłącznie lotniskiem cywilnym, pozostając jedynie punktem etapowym dla wojskowych maszyn lecących przez Pacyfik. Nie stacjonowała tu żadna jednostka lotnicza, jeśli nie liczyć małego odrzutowca komendanta bazy, a właściwie jej resztek. Odrzutowiec ten był jedyną maszyną, jaka pozostała po 13. Skrzydle które stacjonowało tu przez wiele lat. W bazie przebywały dawniej lotnicze tankowce, ale i te zabrano. Pojawiały się okazjonalnie, wykonywały swoje zadania i odlatywały. Komendantem bazy był pułkownik tuż przed emeryturą. Dysponował załogą w liczbie pięciuset mężczyzn i kobiet, przeważnie specjalistów od konserwacji i reperacji sprzętu latającego oraz elektronicznego. Tylko pięćdziesięciu żołnierzy do ochrony obiektów. Podobna sytuacja istniała w bazie powietrznej Marynarki. Oddział piechoty morskiej, który poprzednio wykonywał funkcje
ochronne, został zastąpiony przez cywilnych strażników. W porcie nie było ani jednej jednostki pływającej. Niemniej dla japońskich dowódców była to najbardziej delikatna część operacji KABUL. Od szybkiego opanowania bazy lotniczej Anderson zależało powodzenie całej akcji. *** — Ładne okręty — pomyślał głośno Sanchez, przyglądając się japońskim jednostkom z wysokości fotela obserwacyjnego dowódcy grupy powietrznej. — Nieźle pilnują szyku. — Cztery niszczyciele Kongo płynęły niemalże równolegle w odległości jakichś ośmiu mil. — Szyk bojowy? — zdziwił się dyspozytor, stojący obok. Zbliżające się okręty sprawiały wrażenie zjeżonych terrierów. — Oddają nam honory wojskowe. Ładnie z ich strony. — Sanchez podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił na mostek. — Kapitanie, nasi przyjaciele wdziali fraki, żeby nas powitać. — Dziękuję, Bud — odparł dowódca lotniskowca „Johnnie Reb” i połączył się z dowódcą grupy bojowej na „Enterprise”. *** — Co? — zdziwił się Ryan. — Odlatujemy za dwie i pół godziny — potwierdził mu przez telefon sekretarz prezydenta. — Bądź gotów za dziewięćdziesiąt minut. — Wall Street? — spytał Ryan. — Tak. Prezydent uważa, że powinniśmy wrócić jak najszybciej. Zawiadomiliśmy Rosjan. Prezydent Gruszawoj rozumie. — Dobrze, dziękuję — odparł Ryan, chociaż był daleki od myśli o podziękowaniach. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze wyskoczyć, żeby porozmawiać z Narmonowem. Po chwili pojawiła się nowa przeszkoda, gdy usiłował obudzić Cathy. — Daj mi spokój — usłyszał jęknięcie. — Lecimy. Odeśpisz w samolocie. Mamy być spakowani i gotowi do drogi za półtorej godziny. — Co się stało? Dlaczego? — Wyjeżdżamy wcześniej. Mamy problemy w domu. Kryzys na Wall Street. Cathy zaczęła przecierać oczy. Dobrze, że jest jeszcze ciemno. Światło nie razi. Spojrzała na zegarek. — Jakaś poważna choroba?
— Chyba tylko poważna niestrawność. W mroku nie mogła odczytać godziny. — Która jest teraz? — spytała. — Późna. Czas wstawać. *** — Potrzebujemy przestrzeni do manewru — powiedział komandor Harrison. — Chyba on nie jest głupcem? — zadał retoryczne pytanie admirał Dubro. Poprzedniej nocy jego przeciwnik, admirał Czandraskatta, zmienił kurs na zachodni, prawdopodobnie dochodząc wreszcie do wniosku, że grupa bojowa „Eisenhower”-”Lincoln” nie znajdowała się jednak tam, gdzie przypuszczał. Pozostawała alternatywa i dlatego popłynął za zachód, spychając Amerykanów w stronę archipelagu należącego prawie w całości do Indii. Połowa amerykańskiej Siódmej Floty reprezentowała wielką siłę, jednakże tę siłę można było zmniejszyć o połowę, jeśli znało się jej położenie. Istotą planu operacyjnego admirała Dubro było utrzymywanie przeciwnika w niepewności. Niech sobie zgaduje. No i wreszcie zgadł. Wcale sprytnie, prawda? — Jak wyglądamy z paliwem? — spytał Dubro, mając oczywiście na myśli okręty eskorty. Lotniskowce mogły pływać, póki nie skończyła się żywność. Paliwa nuklearnego miały na lata. — Wszystkiego mniej więcej około dziewięćdziesięciu procent. Na najbliższe dwa dni zapowiada się dobra pogoda. Jeśli potrzeba, to możemy sobie pobiegać. — Myślisz o tym samym, co i ja? — Czandraskatta nie puszcza swoich samolotów zbyt blisko wybrzeży Sri Lanki. Mogłyby wyłapać je radary kontroli ruchu i trzeba by było odpowiadać na kłopotliwe pytania. Jeśli popłyniemy na północny zachód, a potem na wschód, będziemy mogli przemknąć w nocy koło Dondra Head i opłynąć przylądek od południa. Robię zakład, że nikt nas nie zauważy. Admirał nie lubił zakładów. Zwłaszcza zakładów jeden do jednego. Ktoś mógł zauważyć całą formację. Wówczas flota indyjska zmieniłaby kurs na północno-wschodni, wymuszając na Amerykanach kolejny manewr: bądź oderwanie się od brzegów, których podobno mieli chronić, bądź konfrontację. Takie zabawy można było przeciągać tylko przez pewien czas, pomyślał Dubro. Potem ktoś każe wyłożyć karty na stół. — Uda się nam przeżyć cały dzień bez wykrycia? Możemy przecież… Było jasne, co można zrobić: wysłać patrolowe samoloty od południa w nadziei, że to
zmyli przeciwnika, który zmieni kurs na południowy. Harrison przewidział to w planie operacyjnym dnia. — No to do roboty! — zdecydował admirał. *** Głośniki systemu nagłaśniającego I-MC obwieściły godzinę szesnastą — osiem uderzeń dzwonu. Popołudniowa wachta poszła odpoczywać, zastąpiła ją wachta wieczorna. Oficerowie i załoga, zarówno mężczyźni jak i kobiety, opuszczali stanowiska, obejmowali stanowiska, załogi lotnicze odpoczywały albo ślęczały nad rezultatami zakończonych wreszcie manewrów. Połowa samolotów znajdowała się na pokładzie, druga połowa w hangarze poniżej pokładu startowego. Przy kilku maszynach kręcili się mechanicy, ale większość ekip naziemnych po prostu obijała się, korzystając z wolnego czasu. W Marynarce nazywano to przebywaniem na „stalowej plaży”. Jakże wszystko się teraz zmieniło, rozmyślał Sanchez patrząc na stalowe płyty pokładu pokryte przeciwpoślizgową wykładziną. Teraz na pokładzie opalały się i kobiety, co poważnie zwiększało stopień wykorzystania lornetek przez ekipy na mostku. Stwarzało to poważny problem natury moralno-administracyjnej dla kierownictwa Marynarki: jakie kostiumy kąpielowe są dopuszczalne? Co wolno nosić marynarzom pici żeńskiej? Jedni z żalem, inni z ulgą przyjęli werdykt, że tylko jednoczęściowe. Ale warto popatrzeć sobie na kobietę nawet w jednoczęściowym kostiumie, jeśli, oczywiście, ta kobieta we właściwy sposób ów kostium wypełnia, doszedł do wniosku Sanchez, odrywając wzrok od pokładu i przenosząc go na japońską formację. Cztery niszczyciele zbliżały się na dużej prędkości, co najmniej trzydzieści węzłów! Płynęły w doskonałym szyku. Bez wątpienia chciały zrobić dobre wrażenie na swoich sojusznikach. Na wietrze trzepotały właściwe bandery, wzdłuż burty stali biało odziani marynarze. — Uwaga, uwaga! — ryknęły głośniki systemu nagłaśniającego. — Ustawić się na lewej burcie, przygotować do oddania honorów. — Wszyscy marynarze w lepiej prezentujących się mundurach popędzili na lewą stronę pokładu startowego, podoficerowie zaczęli ich ustawiać sekcjami. Na lotniskowcu była to dość skomplikowana operacja przy tak wielkiej załodze, a zwłaszcza tego dnia i o tej porze, kiedy tak wielu członków załogi przebywało w negliżu na „stalowej plaży”. Na szczęście wypadło to zaraz po zmianie wachty — w zasięgu głośników znalazło się sporo w miarę przyzwoicie odzianych marynarzy, aby spełnić kurtuazyjny
obowiązek, zanim udadzą się do kwater sypialnych w celu włożenia stroju plażowego. Ostatnią czynnością admirała Sato przed przystąpieniem do wykonania zadań operacyjnych było wysłanie przez satelitę ostatecznego rozkazu z limitem czasowym. W ułamku sekundy rozkaz dotarł do centrum łączności dowództwa marynarki, skąd na innym kanale został przekazany jednostkom bojowym. Teraz już nie było możliwości odwołania całej operacji. Kości zostały rzucone. Może niezupełnie rzucone, trzymane w dłoni, ale dłoń zamierzała je rzucić w określonym rozkazami czasie. Admirał opuścił centrum dowodzenia „Mutsu” i udał się na mostek, pozostawiając na posterunku pierwszego oficera. Sato chciał rzucić okiem na eskadrę. „Mutsu” znajdował się na trawersie amerykańskich lotniskowców „Enterprise” i „John Stennis”. Dokładnie między nimi, w odległości nie większej niż dwa tysiące metrów od każdego z nich. Japoński okręt płynął z prędkością trzydziestu węzłów. Wszystkie stanowiska obsadzone z wyjątkiem wyselekcjonowanej grupki marynarzy, którzy opierali się o relingi. W chwili, kiedy mostek „Mutsu” przecinał niewidzialną linię między oboma lotniskowcami, marynarze na lewej i na prawej burcie stanęli na baczność i oddali sprawnie honory będące stałym elementem morskich obyczajów. Głośniki na pokładzie przekazały świst bosmańskiego gwizdka, a potem rozległ się ryk: — Saaalutować! Raz, dwa, trzy! Koniec! — Marynarze na pokładzie „Johnnie Reba” opuścili dłonie, a trzy gwizdki wachtowego pozwoliły im się rozejść. — No to co, teraz możemy spokojnie wracać do domu? — odezwał się dyspozytor do Sancheza. Zaśmiał się. Ćwiczenia pod kryptonimem WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY zostały jak najoficjalniej skończone, grupa bojowa mogła spokojnie płynąć z powrotem do Pearl Harbor na tydzień konserwacji i zasłużonych przepustek, by następnie powrócić na Ocean Indyjski. Sanchez postanowił nie wstawać jeszcze z wygodnego skórzanego fotela i w miłym wietrzyku przejrzeć kilka dokumentów. Relatywna prędkość obu mijających się formacji — japońskie okręty płynęły między lotniskowcami — pozwoli Amerykanom znaleźć się wkrótce w samotności oceanu. — Uwaga! — wykrzyknął obserwator. Wykonywany przez okręty manewr był częścią taktyki floty niemieckiej i nazywał się Gefechtskehrtwendung — „obrót bojowy”. Na flagowy sygnał cztery japońskie niszczyciele dokonały ostrego zwrotu w prawo, ostatni okręt jako pierwszy. Gdy tylko jego dziób zaczął przesuwać się w prawo, następny przerzucił ster, potem następny i wreszcie uczynił to okręt
flagowy. Był to manewr mający wywołać podziw Amerykanów, ale wywołał także zdziwienie, gdyż odbywał się na bardzo ograniczonej przestrzeni między dwoma równolegle płynącymi lotniskowcami. Zaledwie w ciągu kilku sekund Japończycy zmienili kurs o sto osiemdziesiąt stopni i płynęli teraz na zachód z prędkością trzydziestu węzłów, wyprzedzając lotniskowce, które jeszcze przed chwilą mijali. Kilku członków załogi obecnych na mostku gwizdnęło, podziwiając perfekcję manewru. Pokłady czterech niszczycieli Aegis były puste, żadnego marynarza przy burcie. — Dobra robota — skomentował Sanchez, powracając do swoich dokumentów. „John Stennis” płynął z tą samą prędkością, jego cztery śruby utrzymywały tempo siedemdziesięciu obrotów na minutę. Stan Trzy. Stan Trzy oznaczał, że wszystkie stanowiska były obsadzone, w zasadniczej gotowości, z wyjątkiem znajdującej się na pokładzie grupy powietrznej, której załogi przez cały tydzień wiele latały i teraz wreszcie miały spokój. Żadnych patroli. W strategicznych punktach znajdowali się na swoich stanowiskach obserwatorzy, wokół całego pokładu startowego, przeważnie obserwując to, co mieli nakazane, chociaż ci, co mogli, zerkali od czasu do czasu na japońskie okręty, choćby tylko dlatego, że były takie inne od amerykańskich. Niektórzy mieli morskie lornety 7x50, w większości produkcji japońskiej. Inni woleli używać potężniejszych szkieł 20x120 nazywanych „Wielkimi Oczami”. Zamontowano je na metalowych stojakach rozmieszczonych gęsto na mostku. *** Admirał Sato nie siedział w skórzanym fotelu dowódcy, chociaż też obserwował wielką scenę przez lornetkę. Było mu naprawdę żal. Takie wspaniałe dumne okręty! Przypomniał sobie, że ten po lewej to „Enterprise”, tradycyjna nazwa w Marynarce Stanów Zjednoczonych, i że jego imiennik przyczynił się do zadania okropnych ciosów jego ojczyźnie, najpierw eskortując Jimmy’ego Doolittle do brzegów Japonii, następnie uczestnicząc w bitwie o Midway, w potyczkach morskich u wybrzeży Wschodnich Salomonów, koło Santa Cruz i w wielu, wielu innych bitwach. Wielokrotnie był trafiany, ale przetrwał. Zasłużony w boju nieprzyjaciel, niemniej nieprzyjaciel. Tego okrętu należało się strzec. Okrętu o tej nazwie. Admirał nie miał pojęcia, kim był „John Stennis”. „Mutsu” daleko wyprzedził lotniskowce; był niemalże na wysokości amerykańskich niszczycieli straży przedniej, kiedy ponownie dokonał zmiany kursu. Teraz wydawało się, że trwa to nieskończenie długo. Sato miał wciągnięte białe rękawiczki, opuścił lornetę i przyglądał
się wykonywanemu manewrowi. — Cel pierwszy namiar trzy pięć zero. Cel drugi namiar zero jeden zero. Gotowe! — zameldował bosman, który zastanawiał się nad tym, co tu się dzieje i dlaczego się dzieje, czy przeżyje, aby mógł o tym wszystkim kiedyś opowiedzieć. Doszedł do wniosku, że chyba nie. — Przejmuję prowadzenie! — powiedział pierwszy oficer, wślizgując się na swój fotel. Czekając na dokończenie namiarów przez podoficera celowniczego rozmawiał do tej chwili z oficerem torpedowym, ustalając wszystkie szczegóły. Nadszedł czas. Otworzył kluczykiem blokadę, zdjął pokrywy guzików — lewego na lewą burtę, prawego na prawą. Nacisnął najpierw jeden, potem drugi. Paszcze wyrzutni podniosły się pod kątem czterdziestu stopni, odpadły cylindryczne osłony pogodowe, wypchnięte sprężonym powietrzem obłe cielska poszybowały przed siebie. Trzy z pluskiem wpadły do wody po jednej stronie, trzy po drugiej w dziesięciosekundowych odstępach. Ich śruby już się obracały od chwili opuszczenia wyrzutni. Torpedy ciągnęły za sobą przewody kontrolne, które łączyły je z „Mutsu” niby pępowina — konkretnie z centrum dowodzenia. Puste wyrzutnie opuściły swoje stalowe łby. *** — O, kurwa! — wrzasnął obserwator na „Johnnie Reb”. — Co się stało? Co jest, Cindy? — Wystrzelili torpedę — odparła zapytana. Była praktykantką, miała tylko osiemnaście lat, a „Johnnie Reb” był jej pierwszym okrętem, jednak nauczyła się przeklinać nie gorzej od starych wilków morskich. Wyciągnęła rękę i palcem wskazała kierunek. — Widziałam, patrzcie, tam! — Jesteś pewna? — spytał stojący niedaleko inny obserwator i obrócił „Wielkie Oczy” we wskazanym kierunku. Cindy miała tylko zwykłą lornetkę. Dziewczyna zawahała się. Nigdy nic podobnego przedtem jej się nie wydarzyło i bała się, co powie bosman, kiedy okaże się, że niepotrzebnie narobiła hałasu. Podjęła męską decyzję. — Mostek, tu obserwator numer sześć, ostatni w szyku okręt japoński wypuścił torpedę — obwieściła, a jej głos rozległ się we wszystkich głośnikach mostku. Siedzący o jeden pokład niżej komandor Sanchez podniósł głowę. — Co takiego? — Szóstka, powtórzyć! — rozkazał oficer wachtowy. — Powiedziałam, że japoński niszczyciel wypuścił torpedę z prawej wyrzutni. Widziałam.
— Tutaj piątka, niczego nie widziałem, sir — odezwał się w głośniku męski głos. — Jasna cholera, mówię wam, że widziałam pieprzoną torpedę na własne oczy! — rozkrzyczał się podniecony głos kobiecy, tak że słowa dotarły do Sancheza bezpośrednio. Zerwał się z fotela, papiery spadły mu z kolan na ziemię, popędził do wyjścia na galeryjkę obserwacyjną. Po drodze potknął się o stalową drabinkę, podarł spodnie i rozkrwawił sobie kolano. Klnąc dobiegł do iluminatora. — Powiedz mi, coś widziała! — zawołał do obserwatora numer sześć (w Marynarce nie wprowadzono dotychczas żeńskich odpowiedników wyłącznie męskich funkcji). — Widziałam, naprawdę widziałam! — powtarzała dziewczyna nie mając nawet pojęcia, kim jest Sanchez, ale widok srebrnych orzełków na kołnierzyku koszuli czynił z niego osobę, której należało się chyba więcej bać, niż domniemanej torpedy zmierzającej w stronę lotniskowca. Jednakże dziewczyna była pewna tego, co widziała, i nie zamierzała ustąpić. — Ja nic nie widziałem, sir! — zameldował starszy marynarz. Sanchez skierował lornetkę na odległy najwyżej o dwa tysiące metrów japoński okręt. — Rany…! — Odepchnął starszego marynarza od „Wielkich Oczu” i skierował je na przedni pokład flagowego okrętu. Zobaczył potrójną wyrzutnię w pozycji, w jakiej powinna się znajdować… …tylko że przód miała czarny, a nie stalowej barwy. Osłony pogodowe były zdjęte… Nawet nie patrząc, zerwał z szyi starszego obserwatora mikrofon. — Mostek, tu dowódca grupy. Torpedy w wodzie! Torpedy w wodzie! Idą na naszą lewą burtę. — Spojrzał przez lornetkę na morze za plecami, bliżej rufy. Nie zauważył nic. To zresztą przestało już być ważne, gdyż nic się nie poradzi. Zaklął i cofnął się o krok, aby lepiej przyjrzeć się kadetowi Cyntii Smithers. — Miałaś czy nie miałaś racji, dziewczyno, ale zrobiłaś dobrze, bardzo dobrze! — Ledwo skończył mówić, kiedy na okręcie rozległy się dzwonki alarmowe. W sekundę potem w kierunku „Johnnie Reb” zaczął mrugać sygnalizator optyczny. Z pokładu flagowego japońskiego niszczyciela. *** — Ostrzeżenie, ostrzeżenie, ostrzeżenie, mieliśmy uszkodzenie systemów uzbrojenia. Wypuściliśmy kilka torped — sygnalizował dowódca „Mutsu”, wstydząc się swego kłamstwa. Jednocześnie słuchał rozmów prowadzonych przez amerykańskie okręty w paśmie FM. — „Enterprise”, tu „Mutsu”, torpedy w wodzie, powtarzam, torpedy w wodzie! — obwieścił tubalny głos.
— Torpedy, jakie torpedy? Gdzie? — Nasze torpedy. Mieliśmy pożar w centrum dowodzenia. Torpedy mogą być uzbrojone… — usłyszano ponownie z „Mutsu”. „Stennis” już się obracał, usiłując zmniejszyć swój profil. Woda gotowała się pod rufą, śruby pracowały na maksymalnych obrotach. To już nie miało większego znaczenia. Było za późno. *** — Co teraz zrobimy, sir? — spytała obserwator Cindy Smithers. — Zmówimy parę zdrowasiek — odparł ponuro Sanchez. — To są torpedy ZOP. Małe głowice. Prawdę powiedziawszy, nie mogą zrobić wielkiej krzywdy takiemu kolosowi jak „Johnnie Reb”, prawda? — Spojrzał na główny pokład. Biegali po nim tam i z powrotem ludzie, trzymając w dłoniach ręczniki plażowe. Pędzili na stanowiska bojowe. — Czy mogę odejść, sir? W czasie alarmu mam dołączyć do zespołu kontroli uszkodzeń. W hangarze, to znaczy na pokładzie hangarowym… — Nie, proszę zostać ze mną. Wy możecie odejść — powiedział do starszego marynarza, który nic nie widział. John Stennis” kładł się nieco na lewą burtę. Spowodował to nagły i ostry skręt w prawo. Stalowy pokład dygotał pod stopami. Maszyny otrzymały zastrzyk pary. Nuklearne lotniskowce mają w zapasie praktycznie dowolną liczbę koni mechanicznych. I to w każdej chwili. Tak jest, tylko że lotniskowiec ma masę ponad dziewięćdziesięciu tysięcy ton. Potrzebuje dużo czasu, aby przyśpieszyć. „Enterprise” odległy o dwie mile morskie manewrował jakoś bardziej niezdarnie, dopiero teraz zaobserwować można było zmianę kursu… O Jezu! Niech to…? — Natychmiast Nixie do wody! — ryknął Sanchez. Trzy torpedy wz. 50, przewidziane do zatapiania okrętów podwodnych, zmierzające obecnie w kierunku „Stennisa”, były niewielkie, wyposażone w elektronikę i w głowice, tak opracowane, by przy uderzeniu w kadłub powstała mała, ale śmiertelna dla okrętu podwodnego dziura. Torpedy te nie mogły w istocie zatopić tak potężnego okrętu jak lotniskowiec. Mogły go tylko uszkodzić. Można jednak było tak wybrać miejsce uderzenia, by uszkodzenie okazało się poważne. Wszystkie trzy torpedy płynęły w stumetrowej odległości od siebie, sterowane z centrum dowodzenia na „Mutsu”, naprowadzane przewodowo osiągały prędkość około
sześćdziesięciu węzłów, a więc były trzykrotnie szybsze niż cel, do którego zmierzały. Niewielka droga, jaka pozostawała do przebycia, gwarantowała trafienie. Próba uniku ze strony lotniskowców jedynie ułatwiała osiągnięcie celu, jakim były śruby. Tak zaprogramowano torpedy. Po przebyciu tysiąca metrów uaktywniła się głowica precyzyjnego naprowadzania pierwszej torpedy. Z głowicy sonarowy obraz poszukiwanego celu dotarł kablem do centrum dowodzenia „Mutsu” jako jaskrawa żółta plama na czarnym tle. Oficer uzbrojenia wysłał odpowiednie instrukcje i pozostałe dwie torpedy natychmiast im się podporządkowały. Automatycznie. Cel zbliżał się i na ekranie w centrum dowodzenia „Mutsu” był coraz większy. Jeszcze osiemset metrów, siedemset, sześćset… — Mam was — powiedział japoński oficer. W chwilę potem sonarowy obraz jakby zawirował, co było rezultatem zagłuszania przez amerykański generator szumów o nazwie Nixie. Nixie emitował częstotliwości głowic naprowadzających torpedy. Nowy wzór Nixie ponadto wytwarzał potężne pola magnetyczne, aby oszukać rosyjskie torpedy, których specjalnością było wybuchanie pod kilem. Jednakże torpedy wz. 50 należały do kategorii broni bezpośredniego kontaktu, a ponieważ prowadzono je na kablu, operator uzbrojenia mógł im nakazać zignorowanie akustycznej przeszkody. To nie było sportowe zachowanie, ale czy ktoś twierdzi, że wojnę prowadzi się po dżentelmeńsku? Operator nawet zapytał o to swego przełożonego, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. *** Japońska wersja amerykańskiej torpedy Mark 50 miała małą głowicę, ważącą zaledwie sześćdziesiąt kilogramów, ale została uzbrojona w plastyczny materiał odkształcalny HESH. Pierwsza torpeda wybuchła na piaście śruby numer dwa. Siła wybuchu urwała natychmiast pięć płatów śruby, obracającej się w tym momencie z prędkością stu trzydziestu obrotów na minutę. Powstałe naprężenia były ogromne i zniszczyły łożyska i obejmy, które stabilizowały wał. W ciągu jednej chwili przednia komora ostatniej części wału została zalana, woda wdarła się w najczulsze miejsce. To, co stało się następnie, było jeszcze gorsze. Tak jak wszystkie wielkie okręty wojenne „John Stennis” był napędzany parą. W konkretnym przypadku dwa reaktory nuklearne wytwarzały parę bezpośrednio podgrzewając wodę. Para z pierwotnego obiegu płynęła do wymiennika ciepła, w którym wytwarzała parę obiegu wtórnego. Dzięki temu para uderzająca pod dużym ciśnieniem w łopatki turbin nie była już radioaktywna. Po przejściu przez turbinę, para kierowana była do niskociśnieniowej turbiny,
w celu wyprodukowania energii elektrycznej. Turbiny osiągały olbrzymie obroty, o wiele wyższe, niż te, które mogła osiągnąć śruba napotykająca opór wody. W celu zmniejszenia obrotów wału napędzanego przez turbinę, by zrównać je z maksymalnymi obrotami, jakie mogła osiągnąć śruba, stosowano redukcyjne układy zębatych kół, coś w rodzaju samochodowej skrzyni biegów. Jednakże w tym przypadku były to potężne bekowate zębate wały. Mechanizm ten był najbardziej narażonym na uszkodzenie zespołem systemu napędowego okrętu. Wyzwolona wybuchem torpedy energia powędrowała wałem napędowym ku skrzyni owych kół redukcyjnych z siłą, której nic nie potrafiło absorbować. Cały mechanizm został po prostu permanentnie zablokowany. Ponadto asymetryczne konwulsje pozbawionego obejmy i nadal obracającego się wału, dokończyły dzieła całkowitego zniszczenia całego systemu napędu śruby numer dwa. „John Stennis” zadygotał na ułamek sekundy przed trafieniem śruby numer trzy przez drugą torpedę. Była to wewnętrzna śruba na sterburcie. Wybuch spowodował nie tylko całkowite zniszczenie systemu napędowego i samej śruby, ale jeszcze urwał jeden płat śrubie numer cztery. A więc system trójki został podobnie zniszczony, jak system napędowy dwójki. Obsługa turbin natychmiast włączyła rewers. Odblokowano zawory hamujące wały napędowe i na szczęście zatrzymano w porę wszystkie, nim przenoszona energia zdołała zniszczyć skrzynię redukcyjną wału śruby numer trzy i nim trzecia torpeda dokończyła dzieła zniszczenia, trafiając w śrubę numer cztery na sterburcie. Trzy śruby były zniszczone, ale — oprócz jednej — przekładnie reduktorów udało się uratować. Gdy ogłoszono ogólny alarm i wydano rozkaz „maszyny stop”, załogi wszystkich czterech maszynowni zabrały się do dalszych, przewidzianych regulaminem, czynności zabezpieczających. Ruszyły specjalne ekipy do zabezpieczania zalanych komór i sprawdzenia ewentualnych przecieków w kadłubie. W tym czasie potężny lotniskowiec sunął coraz wolniej aż do tej chwili, kiedy stanął w dryfie, ustawiony burtą do fali — jeden ze sterów był również uszkodzony. — Co się właściwie stało, do cholery? — pytali tkwiący w czeluściach mechanicy. — O, Boże — jęknął Sanchez, spoglądając na znajdujący się teraz o dwie mile z tyłu „Enterprise”. Sprawiał on wrażenie jeszcze bardziej okaleczonego niż „Johnnie Reb”. Poniżej galeryjki, na której stał Sanchez, na mostku nawigacyjnym panował harmider. Oficerowie tak się przekrzykiwali, żądając informacji na temat tego, co się stało, że telefony wewnętrzne okazały
się praktycznie zbędne. Głosy rozchodziły się na milę. Okręty eskortowe dokonywały bardzo zdecydowanych manewrów, a Piątka, jeden z niszczycieli dozoru przeciwlotniczego, który już zdążył zmienić kurs o sto osiemdziesiąt stopni, umykał ile sił. Jego kapitan obawiał się z pewnością dalszych torped. Sanchez instynktownie wyczuwał, że to już jest wszystko. Wiedział o trzech torpedach, które trafiły jego lotniskowiec, widział trzy kolejne wybuchy pod rufą „Enterprise”. — Chodźcie ze mną, Smithers! — powiedział. — Kiedy w czasie alarmu mam być, sir, na… — Dadzą sobie bez was radę, a poza tym oni już nie mają prawie nic do roboty. Minie trochę czasu, zanim gdziekolwiek popłyniemy. Idziecie ze mną do kapitana. — Jezu, sir! — mieściła się w tym prośba, aby jej oszczędzono podobnej tortury. — Weźże, dziewczyno, głęboki oddech, i słuchaj: jesteś być może jedyną osobą na tym okręcie, która dobrze wykonała swój obowiązek w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Za mną, Smithers! Wchodząc po minucie na mostek Sanchez i Smithers usłyszeli składany kapitanowi meldunek: — Wały dwa i trzy urwane… Kapitan stał pośrodku mostku, wyglądając jak całkowicie oszołomiony człowiek po przeżyciu ciężkiego wypadku samochodowego. — Wał czwarty też jest uszkodzony… jedynka, jak się wydaje, jest w porządku. — Dziękuję — odparł kapitan, a potem mruknął do siebie: — Żeby mi ktoś powiedział, co to było… — Wsadzili nam trzy torpedy, sir — odezwał się Sanchez. — Obecna tu marynarz Smithers obserwowała wypuszczenie torped. — Naprawdę? — Kapitan spojrzał na młodą dziewczynę. — Siadajcie w moim fotelu i poczekajcie cierpliwie. Kiedy się upewnię, że w mojej balii nie ma dziur i nie utoniemy, to porozmawiamy. — Dla kapitana nadeszła teraz najgorsza chwila. Kapitan okrętu USS „John Stennis” obrócił się w stronę swego oficera łączności i zaczął dyktować tekst depeszy do Naczelnego Dowódcy Floty Pacyfiku. Pierwszym członem wiadomości miało być słowo BŁĘKIT. ***
— Hydro do centrali, torpeda w wodzie, namiar dwa-osiem-zero, wygląda na japońską wz. 89 — meldował Laval junior spokojnym głosem. — Cała naprzód! — wydał rozkaz Kennedy. Manewry czy nie manewry, w wodzie była torpeda, a to nie jest nic przyjemnego. — Zanurzenie dwieście metrów. — Jest zanurzenie dwieście — odparł szef pokładu. — Dziesięć stopni na sterach. — Sternik pchnął przed siebie ster. USS ,Asheville” zaczęła spływać w głębinę, poniżej termokliny. — Odległość do torpedy? — spytał kapitan. — Nieco ponad dwa i pół tysiąca metrów. — Hydro do centrali, straciliśmy ją, wchodząc pod warstwę. Wciąż pracuje w trybie aktywnym. Przepuszczalna prędkość torpedy czterdzieści do czterdziestu pięciu węzłów. — Przechodzimy na pędnik? — zapytał pierwszy oficer. Kennedy miał pokusę odpowiedzieć, że tak Dobrze byłoby poznać, jak dobre są te japońskie torpedy. Nie słyszał, aby jakiś inny amerykański okręt podwodny miał okazję, uczestniczyć w grze wojennej przy użyciu japońskich torped. Podobno ta wersja amerykańskiej Mark 48 jest równie dobra jak ADCAP. — Jest! Zeszła pod warstwę. Namiar nadal dwa osiem zero, sygnał coraz silniejszy, zbliża się do strefy przechwycenia — meldował szef sonarzystów. — Ster dwadzieścia stopni w prawo — rozkazał Kennedy. — Przygotować pozoratory! — Prędkość przekracza trzydzieści węzłów — zameldował marynarz. ,Asheville” przyśpieszyła. — Ster dwadzieścia stopni w prawo — potwierdził sternik. — Kurs bez zmian. — Wystrzelić pozoratory! — rozkazał Kennedy. — Cob, podnieś ją na siedemdziesiąt! — Aye aye! — odparł szef pokładu. — Chcesz się trochę pobawić? — spytał pierwszy oficer. — Nie ma nic za darmo — odparł Kennedy. Sprężone powietrze wypchnęło generator szumów. Wyrzutnia znajdowała się w pomieszczeniu zwanym pięciocalową komorą, ponieważ tuba wyrzutni miała przekrój o takiej właśnie średnicy. Z generatora, który pod względem konstrukcji przypominał zwykły pojemnik z gazem, zaczęły wydobywać się strumienie bąbelków, tak jak z tabletki emskiej wrzuconej do szklanki z wodą. Powstał zupełnie nowy cel dla hydrolokatora torpedy. Wykonany równocześnie szybki zwrot stworzył wir, który także miał na celu zmylenie torpedy wz. 89.
— Przechodzimy przez granicę warstwy! — zameldował technik przy batytermografie. — Przejście przez jeden dziewięć zero. Ster dwadzieścia w prawo. — Ster wyrównać na sześćdziesięciu metrach. — Jest ster zero, wyrównanie na sześćdziesięciu. — Jedna trzecia naprzód. — Jedna trzecia naprzód, aye! — „Asheville” wyrównała na sześćdziesięciu metrach i przeszła w dryf, powyżej termokliny, pozostawiając za sobą piękny, choć fałszywy cel. — Świetnie — powiedział Kennedy. — Zaraz zobaczymy, jak mądra jest ta rybka. — Hydro do centrali, torpeda przeszła przez zawirowania — meldował sonarzysta. Z pewnością Laval junior. Kennedy’emu wydawało się, że zadrżał mu głos. — Ooo? — Kapitan Kennedy przeszedł parę kroków do wnęki sonarzystów. — Problem? — Ta cholera przemknęła przez wir, jakby go nie było, sir. — Mówią, że to bardzo chytry model. Sądzisz, że potrafi zignorować przynętę tak jak ADCAP? — Doppler wykazuje zbliżenie, sir — odezwał się drugi sonarzysta. — Impulsy zwiększyły częstotliwość. Chyba nas złapała, sir. — Namierzyła nas przez termoklinę? To naprawdę chytre. — Kennedy pomyślał, że wszystko dzieje się zbyt szybko i sprawia wrażenie prawdziwych działań. Tak, Kennedy zaczynał się czuć, jakby to się działo naprawdę. Czyżby rzeczywiście Japończycy mieli takie doskonałe torpedy, które pokonują wiry, termokliny i pozoratory? — Czy wszystko to nagrywamy? — spytał. — Oczywiście, sir! — Laval junior poklepał magnetowid z dopiero co założoną nową kasetą, na którą wszystko było teraz nagrywane. Osobny magnetowid rejestrował obraz z monitorów. — Silnik zwiększył obroty… zmiana jakości sygnału… mają nas. Zerowy sygnał, nie słychać śruby… — Słowa Lavala oznaczały, że wszelkie odgłosy, jakie wydaje napęd torpedy i śruba, były obecnie wygłuszone, w pełni ekranowane przez korpus torpedy. Innymi słowy: torpeda zmierzała prosto do celu, jakim był okręt podwodny ,Asheville”. — Odległość? — zapytał ostro Kennedy. — Nieco powyżej półtora tysiąca metrów, sir, ale zbliża się szybko, oceniana prędkość torpedy sześćdziesiąt węzłów. — Czyli dopadnie nas za dwie minuty?
— Niech pan spojrzy, sir! — Laval wskazał palcem na monitor. Widać było wyraźnie „wodospad” szumów torpedy, widać było echo parskającej przynęty, z której nadal ulatywały pęcherzyki. Torpeda wz. 89 nawet nie zwolniła, przepływając przez sam środek obłoku pęcherzyków powietrza. — A cóż to znowu jest? — zapytał Laval, patrząc na ekran, na którym pojawił się nagle zarys potężnego hałasu rozniesionego pod wodą na bardzo niskiej częstotliwości. — Wygląda na potężną eksplozję, sir. To jest sygnał SK, nie bezpośredni. — Sygnał Strefy Konwergencji oznaczał, że jego źródło znajduje się bardzo daleko, co najmniej trzydzieści mil od miejsca odczytu. Na tę wiadomość Kennedy’emu zrobiło się zimno. Wsadził głowę do centrum bojowego i spytał: — Gdzie jest „Charlotte” i drugi japoński okręt? — Na północny zachód od nas, sir. Jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt mil. — Cała naprzód! — rzucił Kennedy. Uczynił to niemalże odruchowo. Sam nawet nie wiedział, dlaczego wydał taki rozkaz. — Cała naprzód, aye! — potwierdził sternik, obracając głowę ku tarczy wskaźnika obrotów. Pomyślał, że manewry wreszcie nabrały rumieńców. Nim maszynownia potwierdziła wykonanie rozkazu, Kennedy trzymał już w ręku słuchawkę. — Komora pięciocalowa, wystrzelić pozoratory! Hydrolokator namierzający torpedy pracuje na zbyt wysokiej częstotliwości, aby mogło ją wyłapać ludzkie ucho, niemniej Kennedy wiedział, że właśnie w tej chwili energia zawarta w fali nośnej odbija się od stalowej skorupy. To chyba jest niemożliwe? To chyba nie może się wydarzyć? Gdyby mogło się wydarzyć i miało się wydarzyć, to inni też by coś zauważyli, prawda? Kennedy rozejrzał się dokoła. Załoga była na swoich stanowiskach. Wszystkie wodoszczelne grodzie zostały zamknięte. I zabezpieczone tak, jak podczas prawdziwej wojny. „Kuruszio” wystrzelił prawdopodobnie ćwiczebną torpedę. Była podobna do prawdziwej w każdym szczególe z wyjątkiem głowicy. Zamiast głowicy z materiałami wybuchowymi, przykręcono z pewnością stożek zawierający instrumenty pomiarowe. Ćwiczebne torpedy były tak ustawione, by nie trafiać w sam cel, ale po zbliżeniu się do niego, zmienić kurs, gdyż nawet zwykłe uderzenie metalu o metal mogło to i owo uszkodzić, a reperacje były bardzo kosztowne. — W dalszym ciągu trzyma się nas, sir! — obwieścił Laval.
Torpeda przepłynęła tuż obok pozoratora numer dwa, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi… — Schodzimy! — rozkazał Kennedy, zdając sobie w pełni sprawę, że jest już za późno. USS „Asheville” opuścił nisko dziób i pod kątem dwudziestu dwóch stopni zaczął obsuwać się w głębinę z prędkością trzydziestu węzłów. Z pięciocalowej komory wystrzelono jeszcze jedną tryskającą bąbelkami przynętę. Zwiększona prędkość wpłynęła na pogorszenie odczytów hydrolokacyjnych, niemniej było jasne, z tego, co Laval zdołał odczytać, że torpeda wz. 89 przemknęła przez bąbelki, jakby ich w ogóle nie było, i wciąż się zbliżała… — Odległość pięćset metrów — poinformował marynarz namierzający. Ktoś z załogi zauważył, że kapitan jest blady jak ściana, i zaczął się zastanawiać, dlaczego. No tak, wyjaśnił sobie, nikt nie lubi przegrywać. Nawet podczas zwykłych manewrów. Okręt opuścił się już sporo poniżej termokliny. Kennedy zamierzał wykonać jeszcze kilka uników. Zamierzał, ale zrezygnował. Torpeda była zbyt blisko, aby mógł zrobić jakikolwiek manewr. Najwyżej ułatwiłby jej zadanie. Wszystkie próby wyprowadzenia hydrolokacyjnej inteligencji w pole zawiodły. Zabrakło czasu na przemyślenie wszystkiego. Tak, za mało miał czasu. — Jezu! — Laval zerwał z głowy słuchawki. Torpeda płynęła w tej chwili równolegle z ciągniętym przez „Asheville” na linie hydrolokatorem. Lavalowi niemalże popękały bębenki. — Za chwilę to cholerstwo musi skręcić… Kapitan stał jak słup soli. Rozglądał się jedynie po twarzach. Czyżby zwariował? Czyż jest jedynym, który sądził, że… W ostatniej sekundzie sonarzysta pierwszej klasy, Laval junior spojrzał na swego kapitana i krzyknął: — Skipper, to cholerstwo nie skręciło!
Błękit Air Force One wystartował kilka minut wcześniej, niż zaplanowano. Zanim VC-25B wszedł na pułap, dziennikarze zdążyli zgromadzić się w przodzie kabiny, oczekując na oświadczenie prezydenta odnośnie przedwczesnego odlotu. Tak nagłe przerwanie oficjalnej wizyty państwowej nie było czymś zwyczajnym, prawda? Dziennikarzy powstrzymała Tish Brown, tłumacząc ten nieoczekiwany powrót poważnymi zakłóceniami na Wall Street — prezydent chciał w ten sposób uspokoić współobywateli… i tak dalej. Na razie poradziła wszystkim zebranym, aby zdrzemnęli się przez kilka godzin, zważywszy, że czekał ich czternastogodzinny lot pod wiatr do Waszyngtonu, a poza tym prezydent musi wypocząć przed jutrzejszym dniem. Luminarze prasy nie nalegali zbytnio na dostarczenie dodatkowych szczegółów — niebagatelną rolę w tym momencie odegrała domieszka wódki w krwioobiegu zebranych, oraz brak snu. Tyczyło się to zresztą wszystkich na pokładzie, poza załogą — taką przynajmniej nadzieję żywili pasażerowie. Argumentem, który przemówił do dziennikarzy były, stojące na drodze do apartamentu prezydenta, masywne sylwetki agentów Tajnej Służby i żandarmów Sił Powietrznych. Zwyciężył zdrowy rozsądek i wszyscy powrócili na swoje miejsca. Wkrótce na pokładzie samolotu zapanowała cisza, przerywana jedynie pochrapywaniami utrudzonych dziennikarzy. *** Dowódca „Johnnie Reb”, zgodnie z prawem federalnym, był lotnikiem Marynarki. Taki stan rzeczy wywodził się jeszcze z lat trzydziestych, kiedy to Departament Obrony postanowił odsunąć od dowodzenia lotniskowcami ludzi wychowanych na pancernikach. W związku z tym jego wiedza odnośnie działania systemów okrętowych ograniczała się w dużej mierze do pokładu startowego. Na szczęście główny mechanik był marynarzem z krwi i kości — całą dotychczasową służbę odbył na niszczycielach — i wiedział co dolega jednostce. Mimo swojej niewiedzy, dowódca zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że woda powinna być na zewnątrz kadłuba, a nie przeciwnie. — Jak to wygląda? — Fatalnie, sir. — Główny mechanik wskazał ręką na pokład maszynowni, wciąż pokryty kilkucentymetrową warstwą wody. Przynajmniej dziury w kadłubie zostały załatane, co zajęło bite trzy godziny. — Śruby numer dwa i trzy poszły w cholerę. Łożyska wałów napędowych,
sprzęgła i końcówki wałów nadają się jedynie do wymiany. Przekładnie redukcyjne spalone — to one przyjęły na siebie całą energię wybuchów. Turbinom nic się nie stało. Śruba numer jeden jest w porządku, tylko kilka łożysk do wymiany, załatwimy to na miejscu. Uszkodzeniu uległa śruba numer cztery, nie mamy pojęcia w jakim stopniu — wolimy jej nie uruchamiać, bo mogą pójść łożyska. Lewoburtowy ster jest zablokowany, ale sobie z tym poradzimy — za godzinę powinien stać w osi okrętu. Może trzeba będzie go wymienić, jeszcze nie wiemy. Na razie dysponujemy jedną śrubą i od biedy możemy sterować okrętem. — Ile czasu zajmie naprawa? — Miesiące. Najmarniej cztery, albo i pięć. — Główny mechanik zdawał sobie sprawę z tego, że przez te kilka miesięcy będzie musiał mieszkać w suchym doku i nie spuszczać z oka stoczniowców. Praktycznie czeka go wymiana trzech zespołów napędowych — wciąż nie miał pojęcia w jakim stopniu uszkodzona jest śruba numer cztery. W tym właśnie momencie dowódcę trafił szlag. Najwyższa pora, pomyślał główny mechanik. — Gdybym mógł wysłać w powietrze kilka Tomcatów, posłałbym tych skurwieli na dno. — Obaj jednak wiedzieli, że — przy jednej sprawnej śrubie — lotniskowiec nie zapewni startującym samolotom odpowiedniej prędkości względem wiatru. A poza tym to był przecież wypadek. — Z przyjemnością pomógłbym facetom z pokładu podwieszać rakiety — zapewnił go mechanik, ale po chwili dodał: — Może Japońce przynajmniej zwrócą koszty naprawy. — Kiedy możemy ruszać? — Musimy jeszcze tylko sprawdzić dokładnie łożyska pierwszej śruby, ale z tym nie będzie problemu. — Okay. W takim razie zabieram tę barkę do Pearl Harbor. — Aye aye, sir. *** Admirał Mancuso wrócił do swojego gabinetu i zajął się przeglądaniem założeń programowych ćwiczeń, kiedy wszedł bosmanmat z łączności, trzymając w dłoni depeszę. — Panie admirale, chyba nasze dwa lotniskowce mają kłopoty. — Co im się przytrafiło? Zderzyły się? — zapytał Jones. — Gorzej.
COMSUBPAC przeczytał depeszę. — Tego tylko brakowało. — W tym momencie zadzwonił telefon na bezpiecznej linii z wydziału operacyjnego Floty Pacyfiku. — Admirał Mancuso, słucham. — Panie admirale, tu porucznik Copps z łączności Floty. Odebraliśmy sygnał ratunkowy okrętu podwodnego. Pozycja 31 stopni szerokości północnej i 175 stopni długości wschodniej. Dokładniejszy namiar powinien nadejść lada chwila. Numer kodowy odpowiada ,Asheville”. Nie ma przekazu głosowego, tylko sygnał boi ratunkowej. Przed chwilą ogłosiłem alarm OKRZAG/OKRZAT. Najbliższy samolot ratunkowy Marynarki bazuje na lotniskowcu… — A niech to szlag — przerwał mu Mancuso. Od czasów zatonięcia „Scorpiona” Marynarka nie straciła okrętu podwodnego, a admirał chodził wtedy jeszcze do liceum. Mancuso potrząsnął głową. Miał pracę do wykonania. — Słuchajcie, poruczniku, na tamte dwa gołębniki możecie nie liczyć. — Słucham, panie admirale? — Zadzwońcie do dywizjonu P-3. Nie mam teraz czasu. — Aye aye, sir. Mancuso nawet nie musiał patrzeć na mapę. W tej części Oceanu Spokojnego dno dzieliło od powierzchni pięć kilometrów wody, i jeszcze żadnemu okrętowi podwodnemu nie udało się zanurzyć na jedną trzecią tej głębokości. Gdyby nawet przeżyli jacyś rozbitkowie, pomoc nadejdzie dopiero za kilka godzin, a do tej pory zimna woda i tak ich zabije. — Ron, właśnie odebrałem wiadomość. Wygląda na to, że ,Asheville” poszła w dół. — W dół? — Takiego określenia nie lubił żaden podowodniak, ale i tak w jego uszach brzmiało lepiej niż „poszła na dno”. — Syn Frenchy’ego… — I dwustu dwudziestu innych. — Jak mogę ci pomóc, skipper? — Idź do ludzi z SOSUS i zobacz, co mają na odczytach. — Aye aye, sir. — Jones wypadł z gabinetu, a admirał podniósł słuchawkę i zaczął naciskać klawisze aparatu. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego poczynania nie mają większego sensu. Wszystkie okręty podwodne Floty Pacyfiku wyposażone zostały w boje ratunkowe AN/BTS-3, które automatycznie wypływały na powierzchnię, jeżeli okręt zszedł poniżej maksymalnego bezpiecznego zanurzenia lub szef pokładu zapomniał nakręcić mechanizm zegarowy. Ta druga możliwość była niezmiernie mało prawdopodobna. Zanim mechanizm
zwalniający boję został uruchomiony, BTS wydawała z siebie tak przenikliwy pisk, że obudziłby on nawet najbardziej niefrasobliwego marynarza… Prawie na pewno „Asheville” zatonęła, jednak Mancuso musiał stosować się do procedury alarmowej. Może komuś udało się wydostać na powierzchnię… *** Po otrzymaniu sygnału z centrum łączności floty, fregata USS „Gary” ruszyła na maksymalnej prędkości na północ, w stronę namierzonej pozycji boi ratunkowej „Asheville”. Po dziewięćdziesięciu minutach zbliży się na tyle, by wypuścić śmigłowiec, który zbada powierzchnię oceanu. W tym czasie jej lądowisko może przyjmować kolejne maszyny. „John Stennis” powoli ustawił się pod wiatr i z pokładu startowego z trudem wzbił się w powietrze samolot ZOP S-3 Viking. Samolot znalazł się nad rejonem poszukiwań po czterdziestu pięciu minutach. Na monitorach radaru nie było widać niczego poza japońskim kutrem Straży Przybrzeżnej, też zmierzającym w stronę boi ratunkowej. Natychmiast nawiązano łączność radiową i kuter potwierdził odbiór sygnałów. Viking rozpoczął zataczanie kręgów nad boją i jeden z obserwatorów dostrzegł plamę oleju napędowego, znaczącą grób „Asheville”. Zauważono też jakieś szczątki wyposażenia, ale zarówno piloci jak i obserwatorzy nie dostrzegli żadnego rozbitka. *** Przedrostek BŁĘKIT w depeszy oznaczał, że wiadomość dotyczy całej floty: dwa spośród czterech lotniskowców Floty Pacyfiku na długi czas zostały wyłączone ze służby. Dwa pozostałe: „Eisenhower” i „Lincoln” pełniły służbę patrolową na Oceanie Indyjskim. Na okrętach rzadko udaje się zachować jakikolwiek sekret w tajemnicy, i zanim jeszcze admirał Dubro znalazł na swoim biurku kopię depeszy, cała jednostka flagowa huczała od plotek. Najgorszy zupak czułby się teraz w gabinecie admirała jak na swoim ukochanym placu musztry, wysłuchując piętrowych wiązanek przekleństw. Z podobnym słownictwem spotkał się personel łączności, który miał pecha przekazać tę wiadomość oficerowi dyżurnemu Pentagonu. *** Podobnie jak większość agentów terenowych, działających w obcym kraju, Clark i Chavez nie mieli pojęcia co się dzieje. Gdyby mieli, prawdopodobnie złapaliby pierwszy samolot w dowolnym kierunku. Szpiedzy nigdy nie cieszyli się popularnością i bynajmniej nie chroniła
ich Konwencja Genewska, niedwuznacznie zalecając podczas wojny pluton egzekucyjny. Podczas pokoju podejście do szpiegów nie było może tak stanowcze, ale z reguły sprawa kończyła się w ten sam sposób. Ten aspekt służby w CIA jakoś nie zajmował pierwszego miejsca podczas rozmów kwalifikacyjnych. Z reguły Firma starała się jak największej liczbie pracowników nadać status „legalnego agenta”, poprzez uzyskanie statusu dyplomatycznego. Clark i Chavez byli jednak „nielegalni” i nie chroniły ich jakiekolwiek paszporty dyplomatyczne, tak naprawdę Clark nigdy nie miał statusu „legalnego”. Z tej istotnej różnicy jasno zdali sobie sprawę, gdy wychodzili ze swojego podrzędnego hoteliku, wybierając się na spotkanie z Isamu Kimurą. Mimo że pogoda dopisała, popołudniowa przechadzka nie okazała się zbytnio przyjemna. Wszyscy przechodnie rzucali im teraz spojrzenia, w których zamiast zwyczajowej mieszanki niechęci i zdziwienia na widok gaidżin, kryła się wyraźna wrogość. Oczywiście personel hotelu traktował ich przyjaźnie, ze względu na fakt, że byli „Rosjanami”, ale żadnemu z nich nie przychodził do głowy pomysł, jak w jednoznaczny sposób zaakcentować swoją narodowość wobec przechodniów. Jako że nie mogli nałożyć mundurów Sowieckoj Armii, a cywilne ubrania, mimo wszystko, nie wskazywały wyraźnie na moskiewskie pochodzenie, przez cały czas spaceru czuli się niczym bogaci biali Amerykanie spacerujący w Harlemie. Kimura czekał na nich w umówionym miejscu: podrzędnym barze. Widać już było, że wypił kilka głębszych. — Dzień dobry — przywitał się Clark po angielsku. Przez chwilę panowała cisza. — Coś się stało? — Nie wiem — odparł Kimura, zamawiając drinki dla wszystkich. Tym dwóm słowom Japończycy potrafią nadać wiele znaczeń. W tym przypadku intonacja głosu Kimury wskazywała, że jednak coś wie. — Goto zwołał dziś gabinet. Obrady trwają już od rana. Mój znajomy w Ministerstwie Obrony nie wrócił z pracy od czwartku. — Da? — Słyszeliście przemówienie Goto? I co mówił o Ameryce? — Urzędnik MHZiP przechylił kolejnego drinka i niezwłocznie zamówił następnego. Obsługa, jak zwykle, była szybka. — I co o tym sądzisz? — Trudno powiedzieć. — Jednak z wyrazu twarzy Kimury widać było wyraźnie, że ma
na ten temat wyrobione zdanie. — Nigdy jeszcze nie spotkałem się z czymś takim. Nie spotkałem takiej… jak to się nazywa? O, retoryki. Od tygodnia w ministerstwie czekamy na instrukcje od rządu. Powinniśmy już dawno rozpocząć negocjacje z Amerykanami, żeby znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, ale wciąż nie ma instrukcji. Nasi ludzie w Waszyngtonie nic nie robią. Goto przez cały czas naradza się z ludźmi z Obrony i zaibatsu. To się tu zdarza po raz pierwszy. — Przyjacielu — powiedział z uśmiechem „Klark” — mówisz tak, jakby coś wisiało w powietrzu. — Nie rozumiecie. W Japonii dosłownie nic się nie dzieje bez udziału mojego ministerstwa. Minister jest na obradach gabinetu, ale nic nam nie przekazał. — Kimura przerwał na chwilę. Czy te kacapy niczego nie pojmują? — Jak myślicie, kto odpowiada za politykę międzynarodową? Te pajace w MSZ? To nam składają sprawozdania. I kogo obchodzi, co myślą wojskowi? To moje ministerstwo rządzi krajem. To my współpracujemy z zaibatsu, my reprezentujemy biznes w kontaktach międzynarodowych. Tylko dlatego zacząłem pracować w ministerstwie. — Ale teraz jest inaczej? — Goto siedzi przez cały czas z ludźmi, którzy się nie liczą. Mojego szefa zaprosili na posiedzenie dopiero wczoraj. I siedzi tam przez cały czas. Gość bardzo się przejął kompetencyjnymi sporami biurokratów, pomyślał Chavez. Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Przemysłu zostało wysłane na boczny tor. I co z tego? — Denerwuje cię, że przemysłowcy spotykają się teraz bezpośrednio z premierem? — zapytał. — Zawsze to my byliśmy pośrednikiem. — Kimura wzruszył ramionami. — Może Goto i zaibatsu chcą teraz dogadywać się sami? Ale jak to może im się udać bez nas? Chciałeś powiedzieć: beze mnie, pomyślał z uśmiechem Chavez. Biurokratyczny dupek. W CIA też ich nie brakowało. *** Większość turystów na Saipanie była Japończykami, ale nie wszyscy. Wyspa na Pacyfiku oferowała wiele atrakcji. Jedną z nich stanowiło łowienie wielkich ryb, a okoliczne wody nie były tak zatłoczone jak na Florydzie, czy w Zatoce Kalifornijskiej. Pete Burroughs był wykończony, spalony przez słońce i absolutnie zachwycony dniem, który spędził na morzu. Nie ma nic piękniejszego na świecie, pomyślał przypasany do krzesła
wędkarskiego inżynier elektronik, popijając piwo z puszki. Przez cztery godziny walczył z największym w swoim życiu tuńczykiem albacore. Problem w tym jak przekona swoich kumpli z zakładów, że nie buja. Ten potwór był zbyt wielki, żeby zawiesić go nad kominkiem, a poza tym jego była żona dostała po rozwodzie kominek wraz z całym domem. Pamiątkowe zdjęcie będzie musiało wystarczyć, a wszyscy wiedzieli, co w dzisiejszych czasach można zrobić z negatywem. Zaawansowana technologia dotarła nawet do środowiska wędkarzy. Za dwadzieścia dolarów można sobie było wybrać dowolny rodzaj i rozmiar ryby wiszącej w tle. Gdyby Pete złapał rekina, mógłby zabrać do domu wygotowane szczęki z imponującym garniturem zębów, ale albacore — nawet tak imponujący — był tylko tuńczykiem. Z drugiej strony, była żona nie chciała wierzyć w jego wieczorną pracę po godzinach w biurze, dlaczego więc miałby starać się ją przekonać do swoich umiejętności wędkarskich. Co za suka. Trzeba przyznać jednak, że w każdej sytuacji można dostrzec dobrą stronę: nienawidziła wędkowania, a teraz on mógł spędzać na morzu tyle czasu, ile chciał. Może nawet rozejrzy się za nową dziewczyną. Pete otworzył kolejne piwo. W basenie jachtowym praktycznie nie było ruchu, czego nie dało powiedzieć się o porcie. Przy pirsie cumowały trzy olbrzymie, niezgrabne frachtowce. Pete pomyślał, że ta wyprawa jest ukoronowaniem jego dotychczasowego życia; jutro może zapoluje na coś innego. Jeszcze raz spojrzał na albacore — co najmniej trzysta kilogramów. Do rekordu brakowało jeszcze ze dwieście kilo, ale i tak nie było porównania z łososiem, którego złowił w zeszłym roku za pomocą zardzewiałego spinningu Teda Williamsa. Nagły ryk silników nad głową przerwał te rozmyślania o wędkarskich przewagach: kolejny cholerny 747 wystartował z lotniska. Jeszcze parę lat i ten raj na ziemi zacznie przypominać Florydę. I tak już było tu tłoczno od Japońców. Całe szczęście, że przyjeżdżali tu tylko się wyszaleć i przelecieć parę filipińskich dziewczyn z barów nocnych — wędkowaniem w ogóle się nie interesowali. Kuter prowadzony wprawną ręką szypra pewnie wpływał do przystani jachtowej. Szyprem był emerytowany starszy bosman sztabowy ze Straży Przybrzeżnej. Borroughs odpiął się z krzesła i wszedł na pomost. — Zmęczył się pan gadaniem do ryby? — To też, a poza tym ona nie lubi piwa. Oreza pokręcił głową. — Nie prowadzę po alkoholu. — Nałóg z przeszłości?
Szyper skinął głową. — Raczej tak. Ale postawię panu jednego w klubie. Dobra robota z tą rybą. Naprawdę pierwszy raz łowił pan na morzu? — Pierwszy — z dumą obwieścił Borroughs. — Nigdy bym nie przypuszczał, panie Borroughs. — Proszę mi mówić Pete — zaproponował inżynier. — Mnie nazywają Dniówka — przedstawił się Oreza. — Chyba nie pochodzisz stąd. — New Bedford, Massachusetts. Ale tamte zimy już nie dla mnie. Kawał czasu temu służyłem na Saipanie. Kiedyś była tu baza Straży Przybrzeżnej w Punta Arenas. Zamknęli ją jakiś czas temu. Mojej żonie też podobał się tutejszy klimat i ludzie, a poza tym w Stanach w tego rodzaju biznesie konkurencja jest trochę za ostra jak na mój gust. Kiedy dzieciaki podrosły, postanowiliśmy przenieść się tutaj. — Widać, że zna się pan na pływaniu. Dniówka tylko skinął głową. — Nic innego nie robiłem od trzydziestu pięciu lat, jeżeli nie liczyć czasów, kiedy pływałem z ojcem na jego łodzi. — Skierował kuter w lewo, omijając łagodnym łukiem wyspę Managaha. — Teraz już niczego się nie wyłowi w New Bedford. Za dużo ludzi i woda już nie tak czysta jak kiedyś. — Co to za statki? — zapytał Borroughs, wskazując na port. — Przewożą samochody. Jak przyszedłem rano na przystań, wyładowywali dżipy. — Szyper wzruszył ramionami. — Coraz więcej tych cholernych samochodów. Wiesz, kiedy tu się sprowadziłem, Saipan przypominał Cape Cod w sezonie zimowym. Teraz raczej wygląda tu na szczyt sezonu turystycznego na Bahamach. — Dniówka ponownie wzruszył ramionami. Napływ turystów zwiększał zatrucie środowiska, ale bez turystów nie dało się tu wyżyć. Ponad ich głowami przeleciał kolejny 747. — Dziwne — powiedział Oreza. — Co takiego? — Ten nie wystartował z lotniska. — Jak to? — Wystartował z Kobler. To stara baza Strategicznych Sił Powietrznych, gdzie stacjonowały WBTS. — WBTS?
— Wielki Brzydki Tłusty Sukinsyn — wyjaśnił Dniówka. — B-52. Na wyspie jest pięć albo sześć pasów startowych, które mogą przyjmować wielkie samoloty. W dawnych czasach zimnej wojny stanowiły coś w rodzaju dispersalu. Baza Kobler jest zaraz obok mojej starej stacji nawigacyjnej LORAN. Myślałem, że jest już opuszczona. — Nie rozumiem. — Na Guam mieściło się dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych. Wiesz — atomówki. Jakby Ruskim odbiło, B-52 miały wystartować z bazy Sił Powietrznych Andersen, tak żeby ich nie załatwiła jedna rakieta z głowicą atomową. W tym celu zbudowali dwa wielkie pasy startowe na Saipanie — jeden z nich wchodzi teraz w skład lotniska cywilnego, drugi to Kobler — dwa są na wyspie Tinian i dwa na Guam. — Wciąż mogą przyjmować samoloty? — Nie widzę przeszkód. Tutaj zimy są raczej łagodne. Z lotniska Saipan International wystartował kolejny Jumbo-Jet. W kryształowo czystym wieczornym powietrzu dostrzegli jeszcze jeden zmierzający do wyspy ze wschodu. — Zawsze tu taki ruch w powietrzu? — Nie. Pierwszy raz coś takiego widzę. Te cholerne hotele muszą pękać w szwach. — Dniówka po raz trzeci wzruszył ramionami. — Wygląda na to, że któraś z restauracji hotelowych chętnie kupi tego twojego tuńczyka. — Ile mogą dać? — Na pewno starczy ci na pokrycie rachunku za moje usługi. Dzisiaj złowiłeś tylko jedną rybę. Jutro może będziesz miał więcej szczęścia. Trzymaj tak dalej, a zwróci ci się wycieczka na Saipan. — Znajdź mi tylko jutro równie dużą sztukę i nie martw się o pieniądze. — Uwielbiam kiedy klient mówi w ten sposób. — Oreza cofnął nieco manetkę gazu; powoli dobijali do nabrzeża basenu jachtowego, tuż obok małego dźwigu do slipowania łódek: o własnych siłach nie daliby rady wyciągnąć tuńczyka. Albacore był trzecią co do wielkości rybą, którą przywiózł do portu, a ten Barroughs okazał się fajnym gościem. — Wynajmowanie tej łódki daje jakieś rozsądne pieniądze? — zapytał Borroughs. Dniówka skinął głową. — Razem z emeryturą pozwala na niezłe życie. Ponad trzydzieści lat prowadziłem kutry patrolowe Wuja Sama. Teraz dalej to robię, a w dodatku ktoś jeszcze za to płaci.
Borroughs zaczął przyglądać się olbrzymim transportowcom. Wziął do ręki lornetkę Orezy. — Można? — zapytał. — Tylko przełóż rzemień przez szyję. — To zadziwiające, że ludzie uważali paski od lornetek za coś w rodzaju ozdoby. — Jasne. — Po chwili Borroughs ustawiał już ostrość, skupiając uwagę na „Orchid Ace”. — Co za brzydactwo… — Nie robili go po to, żeby wygrywał konkursy piękności. Ma tylko przewozić samochody. — Oreza, delikatnie manewrując obrotami śrub i kołem sterowym, zaczął podchodzić do nabrzeża udekorowanego girlandami opon samochodowych. — Ale on nie przewozi samochodów. To coś, co zjeżdża z rampy przypomina raczej buldożer, albo… — Tak? — Dniówka zawołał na pomocnika, żeby zaczął podawać cumy. Niezły chłopak. Miał piętnaście lat i nada się za jakiś czas do Straży Przybrzeżnej. Tam nauczy się marynarskiego fachu. — Armia ma tu jakąś bazę? — zapytał Borroughs. — Nie. Tylko parę oddziałów zostało na Guam. Oreza zredukował obroty i „Springer” delikatnie przysunął się do kei. Zawsze sprawiało mu przyjemność prawidłowe wykonanie manewru łodzią. Po sprawdzeniu, że cumy zostały dobrze założone, Dniówka usiadł na swoim krześle, wyłączył silnik i przelotnie pomyślał o wieczornym piwie. — Rzuć na to okiem. — Borroughs podał mu lornetkę. Dniówka obrócił się w krześle i poprawił rozstaw okularów, zanim spojrzał na statek. Doskonale znał ten typ frachtowca: wiele razy przeprowadzał na nich inspekcje, kiedy jeszcze służył w Straży Przybrzeżnej. Przypomniał sobie, że przeprowadzał inspekcje na tym konkretnym statku — jednej z pierwszych jednostek, które zostały skonstruowane specjalnie z myślą o przewożeniu samochodów. — A to co takiego? — zapytał przeciągle Oreza. — Co znowu? — Wiesz, co to jest? — Nie mam pojęcia. Oreza patrzył na dziwaczny pojazd gąsienicowy, pomalowany w barwy maskujące. Z tyłu
miał coś na kształt wielkiej skrzyni. Nagle zrozumiał: ruchoma wyrzutnia rakiet. Przypomniał sobie, że widział takie podczas „transmisji” z wojny w Zatoce, tuż przed przejściem w stan spoczynku. Wstał, żeby uzyskać lepszy kąt widzenia. Na parkingu obok rampy stały dwa podobne… — W porządku, wszystko już rozumiem. To jakieś ćwiczenia — powiedział Borroughs, schodząc z pomostu na pokład. — Widzisz te myśliwce? Mój bratanek na nich latał, zanim nie zaczął pracować w American Airlines. To F-15 Eagle z Sił Powietrznych. Oręża podniósł nieco lornetkę i złapał biały kształt samolotu. Nie było wątpliwości: klucz myśliwców w ciasnej formacji. F-15 krążyły w powietrzu nad środkiem wyspy najwyraźniej „chroniąc” port… Jedno tylko się nie zgadzało: na skrzydłach samolotów Oreza dostrzegł czerwone kręgi — godło japońskich Sił Samoobrony. *** Jones wolał wydruki od monitora. Ten ostatni wprawdzie lepiej się sprawdzał podczas wachty, ale przy przewijaniu podczas analizy, zbyt szybko męczyły się oczy, a w tej robocie pomyłki są niedopuszczalne. Od tego może zależeć życie załogi „Asheville”, powiedział w duchu, zdając sobie sprawę, że to wierutne kłamstwo. Obok niego stało dwóch starszych podoficerów Marynarki z sekcji hydrolokacji oceanograficzej. Analizę wydruków rozpoczęli od północy poprzedniego dnia. Akwen ćwiczeń jednostek podwodnych został umiejscowiony w pobliżu atolu Kure, ze względu na bliskie sąsiedztwo sieci hydrofonów dennych, należących do systemu SOSUS. Terminal sieci — jeden z najnowocześniejszych — miał rozmiary garażu lub małego domu, i był podłączony kablem do następnej stacji SOSUS, odległej o pięćdziesiąt mil morskich, skąd elektroniczne łącze biegło przez Kure do Midway. Z Midway informacje uzyskane przez hydrofony przekazywane były za pośrednictwem satelity do Pearl Harbor. Tak naprawdę to całe dno Pacyfiku usłane zostało kablami łączącymi rozsiane hydrofony denne. Podczas lat sześćdziesiątych Marynarka kładła na dnie morskim tyle samo kabli co Bell Telephone. Zdarzało się nawet, że czarterowała specjalistyczne statki tej firmy. — Okay, tutaj „Kurushio” doładowuje akumulatory przez chrapy — powiedział Jones, przeprowadzając czerwonym flamastrem obwódkę wokół czarnej nieregularnej sinusoidy. — Podobno kiedyś udało się panu przechytrzyć system Preria-Maska? — zapytał jeden z sonarzystów. — Trzeba przyznać, że to niezły system, ale czy kiedyś naprawdę mu się przysłuchałeś?
— Od dziesięciu lat nie byłem na morzu. — Kiedy służyłem na „Dallas”, podczas ćwiczeń AUTEC na Bahamach, bawiliśmy się przez tydzień z „Moosbrugger”. — Mówią, że „Moose” to cholernie dobra łajba. — I mają rację. Nie mogliśmy jej namierzyć, ani ona nas. — Jones poczuł się nagle nie jak cywilny pracownik kontraktowy Marynarki z dyplomem doktora, ale jak dumny z siebie sonarzysta, którym kiedyś był. Uświadomił sobie nagle, że chyba wciąż nim jest. — Współpracował z nimi też śmigłowiec ZOP, który dał nam nieźle popalić. Ale — Jones przewrócił kolejną stronę wydruku — wtedy właśnie wpadłem na pomysł jak ich załatwić. Maska przypomina szum deszczu padającego na powierzchnię wody, taki wiosenny kapuśniaczek. Nawet nie jest zbyt głośny, ale zawiera się w rzadko spotykanych częstotliwościach, które pięknie widać na monitorze. Doszedłem do wniosku, że wystarczy spojrzeć jaką pogodę mamy na górze. Jeśli niebo było czyste, a ty masz w słuchawkach szum deszczu na namiarze zero dwa zero, to gość jest już twój. Wczoraj na północny zachód od Kure nie padał deszcz. Sprawdziłem to w meteo floty. Sonarzysta skinął głową i uśmiechnął się. — Zapamiętam to sobie. — Okay, a więc Japoniec był tu o północy. Zobaczmy, co da się z tego jeszcze wyciągnąć. — Jones przewrócił kilka stron wydruku. — To musi być „Asheville”, prawdopodobnie idzie sprintem, żeby przejść na nową pozycję podczas ćwiczeń. Poznajecie jej śrubę? — Nie. — A ja tak. Wątpię, by SOSUS namierzył ją tyle razy, gdyby szła na pędniku. Zobaczmy jak to wygląda na planszecie. — Wszystko naniesione — zameldował drugi sonarzysta. Planszet nie miał już — jak w czasach Jonesa-sonarzysty — formy płyty z pleksiglasu. Dziś całością skomplikowanego procesu zawiadywał komputer. W czasach „Czerwonego Października” była to niemal sztuka czarnoksięska. — Jaka pozycja? — zapytał Jones. — Niszczyciel idzie tu, namiar jest prawie taki sam jak boi ratunkowej. Akcja ratunkowa… — Nie będzie żadnej akcji ratunkowej. — Jones zabrał papierosa przechodzącemu
marynarzowi. Ktoś musiał to powiedzieć. — Tu nie wolno palić — zauważył jeden z sonarzystów. — Trzeba wyjść na korytarz… — Lepiej daj mi ognia i przyjrzyj się tym wydrukom — rozkazał Jones. Przewrócił stronę i sprawdził oscylację w paśmie 60 Hz. — Nic… dosłownie nic. Te spalinówki są naprawdę dobre… ale jeśli płyną po cichu, to nie korzystają z chrap, a jeśli nie korzystają z chrap, to daleko nie popłyną… „Asheville” poszła tu całą naprzód, a tu wykonała zwrot… — Kolejna strona. — Nie będzie akcji ratunkowej? — Sformułowanie tego pytania zajęło sonarzyście całe trzydzieści sekund. — Jak głębokie są tam wody? — Wiem, że nie jest tam płytko, ale… Są przecież włazy awaryjne. O ile pamiętam to trzy. Jones nawet nie podniósł wzroku. Po raz pierwszy od dziesięciu lat zaciągnął się papierosem. — Jasne, Właz Mamusi. Tak to nazywaliśmy na „Dallas”. „Widzisz ten właz, mamo? jak coś pójdzie nie tak, zawsze możemy tędy wyjść.” — Jones odwrócił się do sonarzysty. — Przez te włazy nikt nie wyjdzie, okay? Przez nie się nie wychodzi. Ten okręt jest martwy, tak samo jak i jego załoga. Chcę się tylko dowiedzieć, jak do tego doszło. — Mamy już przecież nagrane odgłosy implozji. — Jasne. Wiem też, że nasze dwa lotniskowce miały dziś małą przygodę. — System SOSUS również to zarejestrował. — Co pan chce powiedzieć? — Nic. — Kolejna strona. Na jej dole krzyczała wielka czarna plama, zapis katastrofy „Asheville” i coś jeszcze… — Do kurwy nędzy, a to co? — Doszliśmy do wniosku, że to bliskie echo. Namiar jest prawie identyczny. Chyba komputer… — Do diabła, przesunięcie w czasie wynosi cztery minuty! — Jones cofnął się trzy strony. — Patrzcie, tu jest jeszcze ktoś inny. „Charlotte”? Jonesa przeszły ciarki. Od papierosa trochę kręciło mu się w głowie. Patrzył na taki sam wykres częstotliwości na wydruku: okręt podwodny o napędzie spalinowo-elektrycznym wystawia chrapy i w chwilę później okręt klasy Los Angeles gwałtownie przyśpiesza. Dwa wychwycone przez Jonesa odgłosy były tak bliskie, prawie identyczne, a w dodatku ten sam
namiar… — Zadzwoń do admirała Mancuso i dowiedz się, czy „Charlotte” zgłosiła się do bazy. — Ale… — Żadne ale! Dzwoń! Dr Ron Jones wstał od pulpitu i rozejrzał się po pomieszczeniu sonarzystów. Ludzie wyglądali tak samo, wykonywali tę samą pracę, odebrali takie samo wykształcenie, ale czegoś brakowało. Co się zmieniło od czasów Jonesa? Na ścianie wisiała wielka mapa Pacyfiku. Jeszcze kilka lat temu upstrzona była czerwonymi symbolami radzieckich okrętów podwodnych z rakietami balistycznymi na pokładzie i tych, które polowały na inne okręty podwodne. Prawie przy każdej czerwonej sylwetce widniała czarna, oznaczająca „opiekę” ze strony USA w postaci podwodnych okrętów myśliwskich lub samolotów ZOP P-3C Orion. W tamtych czasach nikt nie miał wątpliwości, kto rządzi na morzach świata. Teraz na mapie Jones też dostrzegł przyczepione sylwetki, ale były to sylwetki… wielorybów. Niektóre miały nawet imiona, tak jak niegdyś rosyjskie okręty podwodne. Były to jednak imiona w rodzaju Moby czy Mabel, a nie „ Tajfun II” czy „Magnitogorski Komsomolec”. Dziś nie było już wroga. Ludzie z Marynarki zmienili sposób myślenia, już nie wybierali się jak „Dallas” — „na północ”, by tropić okręty, które mogły w każdej chwili wystrzelić torpedę. Ci ludzie myśleli już w zupełnie inny sposób. Jones podszedł do pulpitu łączności i odebrał słuchawkę z ręki sonarzysty. — Bart, tu Ron. Czy „Charlotte” już się zgłosiła? — Mamy zamiar nawiązać z nią łączność na ELF. — Raczej ci się to nie uda, skipper — ponuro stwierdził Jones. — Co masz na myśli? — Z tonu pytania Mancuso Jones wywnioskował, że admirał doskonale wie co były sonarzysta „Dallas” ma na myśli. Ci ludzie prawie zawsze porozumiewali się bez słów. — Lepiej będzie jak tu wpadniesz, Bart. To nie żarty, skipper. — Za dziesięć minut — obiecał Mancuso. Jones zgasił niedopałek papierosa w metalowym koszu na śmieci i wrócił do wydruków. Po lewej stronie płachty papieru, umocowane na metalowych ramionach pisaki wyznaczały przebiegi niskich częstotliwości, a po prawej wysokich. Różnice amplitud obu wykresów wskazywały kurs jednostki. Dla niewprawnego oka nieregularne oscylacje przypominały wykonane z powietrza zdjęcia wydm na pustyni, ale dla fachowca każde drgnięcie na wykresie
miało olbrzymie znaczenie. Jones zabrał się do systematycznej analizy, porównując starannie lewy i prawy margines wydruku, przez cały czas zaznaczając uwagi odnośnie zmieniających się namiarów. Sonarzyści odsunęli się mimowolnie od pulpitu, nie chcąc przeszkadzać mistrzowi, który dostrzegł rzeczy przez nich niezauważone. Zrozumieli teraz dlaczego ten, w końcu młodszy od nich, człowiek mówił admirałowi po imieniu. — Powstań, baczność! — padł nagle rozkaz. Do pomieszczenia sonarzystów wszedł szef okrętów podwodnych Floty Pacyfiku w towarzystwie komandora Chambersa i adiutanta, który przezornie trzymał się z tyłu. Admirał nic nie powiedział — spojrzał tylko w twarz Jonesowi. — Nawiązałeś łączność z „Charlotte”? — zapytał sonarzysta z „Dallas”. — Nie. — Podejdź tu. — Co masz mi do powiedzenia, Jonesy? Jones przesunął czerwony flamaster w stronę dolnej części wydruku. — Tu mamy implozję, kadłub zaczyna puszczać. Mancuso westchnął i skinął głową. — Wiem, Ron. — Teraz spójrz tu. Okręt gwałtownie przyśpiesza… — Na pewno zorientowali się, że coś jest nie tak i chcieli jak najszybciej wypłynąć na powierzchnię — wtrącił komandor Chambers. Jeszcze tego nie widzi, pomyślał Jones. Albo nie chce zobaczyć. — „Asheville” wcale się nie wynurza, panie Chambers. Niech pan zwróci uwagę na zmiany — tu i tu. — Jones przesunął flamastrem po wydruku, „cofając się” w czasie. — Tu wykonuje klasyczny manewr uniku na maksymalnej prędkości. A tu wystrzeliwuje generator szumów. A tu — ręka Jonesa powędrowała na prawy margines wydruku — mamy torpedę. Idzie bardzo cicho, ale można ją dostrzec na wydruku. Popatrzcie na jej manewry. Ona ściga „Asheville”, począwszy od tego momentu. — Flamaster powędrował w górę wydruku i zakreślił niemal identyczne linie pozostawione przez pisaki. Chociaż rozdzielała je prawie cała szerokość wydruku, ponad czterdzieści centymetrów, nie było wątpliwości, że oba obiekty wykonują te same manewry. Po chwili Jones wskazał punkt na samej górze strony. — W tym miejscu torpeda została wystrzelona. — O, kurwa — westchnął Chambers. Mancuso pochylił się nad wydrukiem i powoli prześledził przebieg linii. — A to?
— To prawdopodobnie „Charlotte”. Też przyśpiesza i manewruje. Wyraźnie to widać w tym miejscu. Nie mamy tu miejsca wystrzelenia torpedy — hydrofon był za daleko. Z tego też powodu nie widać drogi torpedy. — Jones wrócił do wydruku „Asheville”. — Spójrz tu. W tym miejscu japoński okręt podwodny odpalił torpedę. Tu „Asheville” bezskutecznie próbuje wykonać manewr uniku. Tu widzimy eksplozję głowicy torpedy. Tu przerywa się praca pomp reaktora i silników — wynika z tego, że dostała z tyłu. A tu widać, jak po kolei puszczają wewnętrzne
grodzie.
Panie
admirale,
„Ashevilie”
została
zatopiona
przez
torpedę,
prawdopodobnie wz. 89, dokładnie w tym momencie, kiedy nasze dwa lotniskowce dostały w tyłek. — To niemożliwe — sprzeciwił się Chambers. — Okay, w takim razie niech pan inaczej zinterpretuje te wydruki. — Ktoś musi wreszcie sprowadzić na ziemię tego faceta, pomyślał Jones. — Chryste, Ron! — Uspokój się, Wally — opanowanym głosem powiedział dowódca podwodnych sił na Pacyfiku. Przez chwilę śledził przebiegi linii na wydruku, starając się znaleźć dla nich inne wytłumaczenie. Musiał próbować, chociaż nie miał wątpliwości, że innego wytłumaczenia nie ma. — Marnujesz czas, skipper. — Jones postukał flamastrem w przebieg emisji szumów USS „Gary”. — Niech ktoś lepiej ostrzeże tę fregatę, że nie ma tam czego szukać. W miejscu, gdzie rozpocznie akcję ratunkową, przebywają dwa spalinowo-elektryczne okręty podwodne z torpedami bojowymi w wyrzutniach. Teraz mają już o dwie mniej, ale i tak zostało im jeszcze parę. — Jones podszedł do mapy na ścianie, wziął do ręki gruby marker i zakreślił dwa kręgi obejmujące akweny o średnicy około trzydziestu mil. — Są gdzieś tu. Usłyszymy je, kiedy wynurzą się, żeby doładować akumulatory. Co to za okręt na powierzchni, który idzie w rejon akcji? — Zgłosił się na częstotliwości ratunkowej jako kuter japońskiej Straży Przybrzeżnej — odparł Mancuso. — Może będziemy musieli go zatopić — zasugerował Jones, zakreślając kontakt na czerwono. Okręt, który został przed chwilą oznaczony, przestał być sojuszniczą, czy nawet neutralną jednostką. Teraz stał się wrogiem. Celem. — Musimy pogadać z dowódcą Floty Pacyfiku — powiedział Mancuso. Jones skinął
głową. — Też tak mi się wydaje.
Globalny wymiar Bomba miała olbrzymią siłę. Wybuchła przed frontowym wejściem do „Trincomalee Tradewinds”, nowego luksusowego hotelu, wybudowanego głównie za pieniądze hinduskich biznesmenów. Zaledwie kilku ludzi przypomniało sobie potem mały samochód dostawczy, który okazał się jednak na tyle duży, by pomieścić pół tony AMFO, mieszanki wybuchowej składającej się w głównej mierze z nawozu azotowego i oleju napędowego. Ta śmiertelna mieszanka łatwo mogła zostać przyrządzona w zwykłej wannie, i w tym akurat przypadku, detonowała z siłą wystarczającą do rozprucia fasady dziesięciopiętrowego hotelu. W eksplozji zginęło dwudziestu siedmiu ludzi, a rannych zostało ponad sto osób. Nie umilkły jeszcze echa wybuchu, kiedy do miejscowego korespondenta agencji informacyjnej Reuters zadzwonił telefon. — Zaczęła się ostatnia faza wyzwolenia — w słuchawce odezwał się głos, prawdopodobnie czytający tekst zapisany na kartce. — Tamilskie Tygrysy odzyskają ojczyznę albo w Sri Lance nigdy nie zapanuje pokój. To dopiero początek Będziemy podkładać co dzień bombę, aż do zwycięstwa. Przez ponad sto lat Reuters cieszył się opinią najsprawniejszej agencji informacyjnej na świecie, a placówka w Colombo była równie sprawna jak wszystkie inne, nawet podczas weekendu. W ciągu dziesięciu minut wiadomość o zamachu powędrowała za pośrednictwem łączy satelitarnych do głównej kwatery w Londynie, skąd wyszła w świat jako „wiadomość dnia” Większość amerykańskich agend rządowych rutynowo zapoznaje się z przekazami agencyjnymi. Dotyczy to przede wszystkim CIA, FBI, Tajnej Służby i Pentagonu. Z tej rutyny nie wyłamuje się tez Służba Informacyjna prezydenta, tak więc dwadzieścia minut po eksplozji, sierżant Sił Powietrznych oparła dłoń na ramieniu Jacka Ryana. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego otworzył oczy. — Pilna wiadomość, sir — wyszeptała sierżant. Ryan niezbyt przytomnie skinął głową, rozpiął pasy i w duchu pogratulował sobie, że w Moskwie nie wypił zbyt wiele. W przyćmionym świetle kabiny reszta współpasażerów zgodnie pochrapywała, wydalając z siebie charakterystyczny zapach Stolicznoj. Musiał przejść przez pulpit, by nie obudzić żony. Mało brakowało, a wywróciłby się, gdyby nie pomocna dłoń pani sierżant. — Bardzo dziękuję. — Żaden problem, sir — Ryan poszedł jej śladem po spiralnych schodach do centrum
łączności na górnym pokładzie. — Co się stało? — Oparł się pokusie, by zapytać która godzina. Jego pytanie pociągnęłoby za sobą kolejne czy chodzi o czas w Waszyngtonie, czas w miejscu, w którym aktualnie znajdował się samolot, czy wreszcie czas w miejscu, z którego pochodziła depesza. Jeszcze jedna oznaka postępu, pomyślał Ryan. Ruszył w stronę drukarki, zastanawiając się do jakiego stopnia słowo „teraz” stało się relatywne. Dyżurnym oficerem łączności była przystojna, czarna porucznik Sił Powietrznych. — Dzień dobry, doktorze Ryan. Dostaliśmy to z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Kazali od razu przekazać panu — Ryan przeczytał depeszę Reutersa — była za świeża, by CIA zdążyło dołączyć jakąkolwiek wstępną analizę. — Okay, połączcie mnie przez bezpieczny telefon. — Właśnie coś wychodzi z drukarki — powiedziała oficer łączności Po chwili dodała — Wygląda na to, że Marynarka miała fatalny dzień. Ryan usiadł na fotelu i włączył małą lampkę do czytania. — O, cholera — zaklął i podniósł wzrok. — Mógłbym dostać trochę kawy, poruczniku? — Oczywiście, steward zaraz przyniesie. Gdzie najpierw dzwonimy? — Ośrodek Dowodzenia Sił Zbrojnych, z oficerem dyżurnym. — Doradca do spraw bezpieczeństwa spojrzał na zegarek i przeprowadził pospieszną kalkulację. Wreszcie doszedł do wniosku, że w sumie spał przez pięć godzin. Nie zanosiło się na to, by w drodze do Waszyngtonu zdołał się zdrzemnąć. — Trzecia linia, doktorze Ryan. Admirał Jackson. — Mówi Miecznik — powiedział Ryan, używając terminologii Tajnej Służby. Na samym początku jego kariery doradcy prezydenta ktoś chciał mu nadać kryptonim Rewolwerowiec, uważając najwidoczniej, że Ryanowi spodoba się aluzja do dawnych czasów. — Tu Centralka. Przyjemnie się leci, Jack? — Ryan nigdy nie mógł się nadziwić, że cyfrowe zabezpieczone łącza z taką wiernością przekazują głos Potrafił nawet wyczuć uszczypliwy ton przyjaciela. Wyczuwał tez jednak, że był on nieco wymuszony. — Ci piloci są naprawdę nieźli. Może wziąłbyś u nich kilka lekcji? Okay, co się dzieje? Dlaczego jesteś w pracy o tej porze? — Flota Pacyfiku miała mały wypadek kilka godzin temu. — Wiem o tym. Ale najpierw Sri Lanka.
— Mamy tylko to, co puścił Reuters. Dostaliśmy tez parę zdjęć, a za pół godziny powinniśmy dostać kasetę wideo. Konsulat w Trincomalee potwierdził wybuch. Mamy jednego rannego obywatela USA, nic poważnego, ale facet chce się stamtąd natychmiast ewakuować. Z oceanu dostaliśmy tez wiadomość, że indyjska grupa bojowa wykonuje podejrzane manewry. Nasi ludzie nie mogą znaleźć ich brygady desantowej Ze zdjęć satelitarnych wynika, że akwen, w którym przeprowadzali ćwiczenia, jest pusty. Ryan skinął głową i odsunął kurtynkę przykrywającą okno. Na zewnątrz panowały ciemności. W dole nie dostrzegł żadnych świateł. Albo lecieli wciąż nad Atlantykiem, albo było zachmurzenie. Dostrzegał jedynie mrugające światło pozycyjne na końcówce skrzydła. — Uważasz, że mamy tam stan bezpośredniego zagrożenia? — Jeszcze nie — odparł po chwili zastanowienia Jackson. — Ale admirał Dubro potrzebuje precyzyjnych instrukcji, jak daleko może się posunąć. — Rozumiem. — Ryan zaczął robić notatki na firmowym bloczku Sił Powietrznych. Jakimś cudem dziennikarze jeszcze nie zdążyli go zwędzić. — Poczekaj chwilkę — rzucił do słuchawki i zwrócił się do porucznik — Kiedy siadamy w Andrews? — Za jakieś siedem i pół godziny, proszę pana. Właśnie podchodzimy do brzegów Islandii. Jack skinął głową. — Robby, jesteśmy na miejscu za jakieś siedem i pół godziny. Zanim wylądujemy, pogadam z Szefem. Zwołaj naradę jakieś dwie godziny po naszym lądowaniu. — Jasne. — Dobra, a teraz co do cholery stało się z tymi lotniskowcami? — Z tego co wiemy, jeden z japońskich niszczycieli miał zwarcie w układzie sterowania i przypadkowo wystrzelił torpedy wz. 50, które trafiły dwa nasze gołębniki w dupę. „Enterprise” ma załatwione wszystkie śruby napędowe, a „Stennis” może płynąć tylko na jednej. Nie mamy strat w ludziach, kilku niegroźnie… — Robby, jak do cholery…? — Hej, Miecznik, ja jestem w Waszyngtonie, a nie na morzu. — Ile potrwa naprawa? — Od czterech do sześciu miesięcy. Poczekaj chwilę, Jack. Coś właśnie przyszło. — Czekam. — Ryan upił łyk kawy, w słuchawce słyszał szelest papierów, a po chwili odezwał
się
głos
Robby’ego:
—
Jack,
zła
wiadomość.
Flota
Pacyfiku
ogłosiła
OKRZAG/OKRZAT. — Co się dzieje? — USS ,Ashevilie”, nasz nowy okręt podwodny klasy Los Angeles, właśnie wypuścił na powierzchnię boję ratunkową BST-3. „Stennis” wysłał w ten rejon samolot. Płynie też tam fregata. Nie wygląda to dobrze. — Ilu ludzi? Setka? — Więcej. Około stu trzydziestu. Niech to szlag! Kiedy ostatni raz nam się to przytrafiło, byłem jeszcze w szkole. — Mamy tam wspólne ćwiczenia z Japończykami, tak? — Zgadza się. Kryptonim WYPRÓBOWANI WSPÓLNICY. Wczoraj się skończyły. Jeszcze kilka godzin temu wydawało się, że to były udane manewry. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Poczekaj chwilę… Mam wiadomość ze „Stennisa”. Czterdzieści minut temu wysłali w rejon katastrofy Odkurzacz… — Wysłali co? — P-3 Viking. Samolot ZOP z czteroosobową załogą. Nie znaleźli żadnych rozbitków. Niech to szlag. Jack, posłuchaj, mam tu od cholery roboty… — Rozumiem. Odezwij się, jak będziesz coś wiedział. — Jasne. Bez odbioru. — W słuchawce zapadła cisza. *** Przypadek zrządził, że Oreza jeździł białą Toyota Land Cruiser. Model ten nie należał bynajmniej do rzadkości na wyspie. Szli właśnie niespiesznie w stronę parkingu, kiedy wjechały nań dwie identyczne Toyoty. Wysiadło z nich sześciu ludzi i ruszyło w stronę Dniówki i Borroughsa. Starszy bosman sztabowy w stanie spoczynku zatrzymał się jak wryty. Wypłynęli jeszcze przed świtem, żeby przyłapać tuńczyka podczas porannego żerowania. Wtedy świat wydawał się normalny. Ale nie teraz. Teraz nad Saipanem krążyły japońskie myśliwce, a w jego stronę zmierzało sześciu żołnierzy w polowych mundurach japońskich Sił Samoobrony. Wszyscy mieli pistolety w kaburach. Orezie wydawało się, że uczestniczy w kręceniu jakiegoś kretyńskiego serialu z czasów kiedy Ruskich należało się bać. — Witam panów. Jak udał się połów? — Był w stopniu kapitana i na jego lewej piersi Oreza dostrzegł odznakę spadochroniarzy. Japończyk uśmiechał się promiennie.
— Złowiłem cholernie wielkiego tuńczyka albacore — pochwalił się Pete Borroughs. Jego zrozumiałą dumę wyraźnie powiększały wypite cztery piwa. O ile to możliwe, Japończyk uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Naprawdę? Mógłbym rzucić okiem? — Jasne! — Borroughs obrócił się na pięcie i zaprowadził ich do basenu jachtowego, gdzie jego zdobycz wisiała głową w dół z dźwigu. — To pańska łódź, kapitanie Oreza? — zapytał oficer. Tylko jeden z jego żołnierzy stał obok, reszta rozstawiła się w półkolu. Dniówkę zastanowiło też, że oficer zadał sobie trud, by dowiedzieć się jego nazwiska. — Zgadza się. Chciałby wybrać się pan na połów? — zapytał z niewinnym uśmiechem. — Mój dziadek był rybakiem — odparł Iszi. Dniówka skinął głową. — Mój też. To taka rodzinna tradycja. — Długa? — Od ponad stu lat moja rodzina trudni się rybołówstwem. — Piękny kuter. Mogę się rozejrzeć? — Jasne. Proszę wejść na pokład. — Oreza wszedł pierwszy. Zauważył, że sierżant, który przyszedł ze swoim kapitanem, pozostał na nabrzeżu z Borroughsem, zachowując od niego dystans dwóch metrów. W kaburze Japończyka spoczywał SIG P220, standardowa broń boczna Sił Samoobrony. W głowie Orezy zapaliły się wszystkie światełka alarmowe. — Co oznacza słowo Springer? — Rodzaj spaniela do połowu kaczek. — Bardzo ładna nazwa. — Oficer rozejrzał się po pokładzie. — Jakiej radiostacji pan używa? — Pokażę panu. — Oreza zaprowadził go do kabiny. — Zrobiono ją w pańskim kraju. NEC, standardowa radiostacja VHF. To jest system nawigacji GPS, tutaj mamy echosondę i radar. — Ma pan na pokładzie jakąś broń? Niedobrze. — Broń? Po co? — Słyszałem, że wielu ludzi na Saipanie ma broń. — Nic mi o tym nie wiadomo. — Oreza pokręcił głową. — Jeszcze mi się nie zdarzyło być zaatakowanym przez rybę. Nie, nie mam żadnej broni. W domu też.
Oficer wydawał się być wyraźnie zadowolony z odpowiedzi. — Od dawna pan tu mieszka? — Od pięciu lat. — Pańskie radio ma duży zasięg? — Raczej nie. VHF nadaje się do łączności w promieniu kilkunastu kilometrów. — Bardzo panu dziękuję. Ma pan piękną łódź. Musi być pan z niej dumny. — Jestem. — Dziękuję za pokazanie kabiny. Może pan już iść — powiedział Japończyk, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak zabrzmiało jego ostatnie zdanie. Oreza zszedł z nim na nabrzeże i odprowadził go wzrokiem. Kapitan Sił Samoobrony podszedł do swoich ludzi i cała szóstka bez słowa ruszyła w stronę parkingu. — Co, u diabła…? — Pete, możesz przez chwilę siedzieć cicho? — Pytanie zostało zadane tonem właściwym podoficerom, więc odniosło spodziewany efekt. Borroughs bez słowa podążył za Orezą do samochodu. Dniówka nie spuszczał wzroku z maszerujących Japończyków. Szli jak przystało na zawodowych żołnierzy: dokładnie sto dwadzieścia kroków na minutę, sierżant z lewej strony dowódcy, dokładnie o pół kroku z tyłu. Kiedy Oreza wsiadł do samochodu, u wyjazdu z parkingu pojawiła się trzecia Toyota z trzema umundurowanymi ludźmi w środku. — To jakieś ćwiczenia? Gry wojenne? Co się dzieje? — zapytał Borrughs, kiedy już obaj siedzieli wewnątrz samochodu. — Za cholerę nie wiem, Pete — odparł Oreza, uruchomił silnik i wyjechał z parkingu na Beach Road, kierując się na południe. Po kilku minutach przejeżdżali już obok doków. Oreza nie śpieszył się i dokładnie przyjrzał się rozładunkowi. Tym razem z rampy nie zjeżdżały już białe Toyoty, lecz wojskowe samochody w oliwkowym malowaniu ochronnym. Na nabrzeżu kręcili się żołnierze w polowych mundurach o tej samej barwie. — Co to są te pojazdy gąsienicowe z dużą skrzynią z tyłu? — Nazywają je MLRS — wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe. — Oreza zauważył ich sześć. — Do czego służą? — zapytał Borroughs. — Do zabijania ludzi — odparł Oreza. Podbiegł do nich żołnierz i machnięciem ręki kazał jechać dalej. W porcie było co
najmniej sześciuset żołnierzy. Podczas jazdy na południe na każdym skrzyżowaniu zauważyli białą Toyotę z trzema żołnierzami w środku. Większość uzbrojona była w pistolety, zaledwie kilku trzymało w dłoniach karabiny. Dopiero po kilku minutach zauważyli, że nigdzie nie widać samochodów policyjnych. Dniówka skręcił w lewo, w stronę Wallace Highway. — Nie jedziemy do hotelu? — zdziwił się Borroughs. — Co byś powiedział na kolację w moim domu? — Oreza jechał teraz w stronę wzgórz, skąd roztaczał się wspaniały widok na południową stronę wyspy. Mieszkał w niewielkim domu, którego szerokie okna wychodziły na południe. Jego żona, Isabel, pracowała jako administrator w szpitalu, który zbudowano tuż obok. Jeżeli Isabel była w nastroju, szła na piechotę do pracy. Dzisiaj zdecydowanie nie była w nastroju. — Co się dzieje, Manni? — Jej smagła twarz wyraźnie pobladła. — Może wejdźmy do środka, kochanie. To jest Pete Borroughs. Dzisiaj razem łowiliśmy. — Mówił opanowanym głosem, ale jego oczy nawet na chwilę nie przestały czujnie rozglądać się dookoła. Na niebie, od wschodniej strony, dostrzegł cztery samoloty transportowe, podchodzące w kilkukilometrowych odstępach do pasów startowych bazy Kobler. — Telefon nie działa — oznajmiła Isabel Oreza, kiedy już wszyscy znaleźli się w środku. — Próbowałam dodzwonić się do Rachel i głos z taśmy powiedział mi, że połączenia międzynarodowe są przerwane. Pojechałam do centrum i zobaczyłam… — Żołnierzy? — zapytał Dniówka. — I to ilu! A najdziwniejsze, że wszyscy to… — Żółtki — dokończył Oreza. — To chyba nie było najgrzeczniejsze określenie Japończyków, Manni — zaprotestował Borroughs. — Dokonanie inwazji też nie jest zajęciem grzecznych chłopców, Pete. — Co?! Oreza podniósł słuchawkę telefonu i wcisnął przycisk automatycznego wybierania, pod który wprowadził do pamięci telefonu numer swojej córki w Massachusetts. — Bardzo nam przykro, ale połączenie kablowe z kontynentem zostało uszkodzone. Nasi technicy dołożą wszelkich starań, by zostało jak najszybciej przywrócone. Dziękujemy za okazaną cierpliwość… — Pocałuj się w dupę! — oznajmił taśmie Oreza. — Kabel, też coś! Nie słyszeliście o
satelitach? — Nie ma połączenia ze Stanami? — Borroughs najwyraźniej wolno łapał, ale łączność przynajmniej mieściła się w jego specjalności. — Nie. — Spróbuj tego. — Inżynier sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon komórkowy. — My też taki mamy — powiedziała Isabel. — I też nie działa. Znaczy połączenia lokalne są w porządku, ale… — Jaki numer? — Kierunkowy do Massachusetts: 617 — odparł Dniówka, podając resztę numeru córki. — Najpierw muszę wybrać kierunkowy Stanów. — Ja już naprawdę próbowałam, komórką nie można się połączyć — upierała się pani Oreza. — Nie widzieliście jeszcze komórki satelitarnej, co? — zapytał z uśmiechem Borroughs. — Moja firma parę tygodni temu dała je w prezencie wszystkim pracownikom. To cudeńko pracuje też jako modem komputerowy albo faks, co tylko klient chce. — Podał słuchawkę Orezie. — Jest sygnał. System komórkowych połączeń satelitarnych rzeczywiście był nowością. Na Saipanie aparaty te nie znajdowały się jeszcze w sprzedaży — Japończycy upewnili się co do tego. Sygnał z aparatu był odbierany przez jeden z trzydziestu satelitów geostacjonarnych i przekazywany do najbliższej stacji naziemnej. W przypadku Saipanu była nią Manila, która znajdowała się jedynie o czterdzieści pięć kilometrów bliżej niż Tokio. Gdyby nawet różnica wynosiła jeden kilometr na korzyść Manili, i tak program nadzorujący rozmowy dokonałby połączenia przez tę właśnie stację przekaźnikową. Po niespełna sekundzie sygnał powędrował do kolejnego satelity, tym razem wiszącego na niskiej orbicie nad Pacyfikiem, by stamtąd trafić do stacji naziemnej w Kalifornii i wreszcie łączami światłowodowymi do Cambridge, Massachusetts. — Słucham — odezwał się słuchawce niezbyt przyjaźnie nastawiony głos; na Wschodnim Wybrzeżu Ameryki była dopiero piąta rano. — Rachel? — Tato? — Tak, kochanie. — Wszystko w porządku? — zapytała zaniepokojonym głosem córka.
— Dlaczego miałoby być inaczej? — Próbowałam dodzwonić się do mamy, ale taśma powiedziała mi, że łącza zostały przerwane ze względu na sztorm. — Nie było żadnego sztormu, Rach — odparł Oreza. — W takim razie, co się dzieje? Cholera, od czego zacząć? — Słuchaj, Dniówka — odezwał się Borroughs. — Co jest? — zapytał go Oreza. — Tato, co się dzieje? — zapytała też oczywiście córka. — Poczekaj chwilę, kochanie. O co chodzi, Pete? — Oreza położył dłoń na mikrofonie. — Mówiłeś poważnie o tej inwazji? Wojna, coś w tym stylu? Dniówka skinął głową. — Na to wygląda. — Przerwij połączenie, natychmiast! — Kochanie, zadzwonię jeszcze. U nas wszystko w porządku. Cześć. — Oreza nacisnął guzik KONIEC. — O co chodzi, Pete? — To nie żaden żart, co? Nie próbujesz chyba zabawić się kosztem turysty ze Stanów? — Jezu, muszę napić się piwa. — Oreza otworzył lodówkę i wyciągnął dwie puszki. Jedną z nich rzucił Borroughsowi. To że było to japońskie piwo, niezbyt w tej chwili się liczyło. — Pete, to nie żarty. Może nie zauważyłeś, ale w porcie widzieliśmy przynajmniej batalion piechoty zmechanizowanej, a nad wyspą krążą myśliwce. A ten żółtek w basenie jachtowym bardzo interesował się moim radiem. — Okay. — Borroughs otworzył puszkę i pociągnął długi łyk. — W taki razie trzeba założyć, że ci chłopcy znają się na radiopelengacji. *** Główna kwatera dowódcy Floty Pacyfiku przypominała mrowisko. W tłumie kręcących się ludzi z rzadka jedynie widziało się cywilne ubranie — kontraktowi pracownicy Marynarki z reguły odpoczywali w weekendy. Mancuso bez trudu wyczuwał panujący nastrój przygnębienia. — Gdzie jest admirał Seaton? — zapytał przechodzącego bosmana. Zapytany wskazał bez słowa na drzwi gabinetu. — Gdzie się, u diabła, podziewałeś? — zapytał CINCPAC5, kiedy Mancuso wraz z Jonesem i Chambersem weszli do środka. — W centrali SOSUS, panie admirale. Zna już pan komandora Chambersa. A to jest
doktor Jones… — Ten sonarzysta, którego wszędzie za sobą ciągniesz? — Admirał David Seaton pozwolił sobie na, rzadki tego dnia, żartobliwy ton. — Tak jest. Sprawdzaliśmy właśnie w SOSUS nasłuchy… — Nikt się nie uratował, Bart. Przykro mi, ale załoga S-3… — Panie admirale, oni zostali zabici — przerwał mu Jones, który miał już dość wstępów i kurtuazji. W gabinecie zapadła martwa cisza. — Co ma pan na myśli? — zapytał po jakiejś sekundzie CINCPAC. — Mam na myśli to, że „Asheville” i „Charlotte” zostały storpedowane przez japońskie okręty podwodne. — Chwileczkę. Mówi pan, że „Charlotte” zatonęła? — Seaton odwrócił głowę w stronę Mancuso. — Bart, co się tu dzieje? — Dowódca okrętów podwodnych na Pacyfiku nie zdążył odpowiedzieć. — Mogę to udowodnić, panie admirale. — Jones wyjął spod pachy plik wydruków. — Potrzebny mi tylko stolik i lampa. — Panie admirale, wygląda na to, że Jonesy ma rację — z ponurym wyrazem twarzy powiedział Mancuso. — To nie były wypadki. — Panowie, w sąsiednim pokoju mam piętnastu oficerów japońskich, którzy właśnie tłumaczą moim ludziom, jak działa system zabezpieczeń wyrzutni torpedowych na ich niszczycielach… — Ma pan też piechotę morską, prawda? — zapytał bez uśmiechu Jones. — Mam nadzieję, że są uzbrojeni. — Pokaż pan te wydruki. Jones jeszcze raz zinterpretował przebiegi zapisów akustycznych. Przy dokładniejszym badaniu widać było nawet oscylacje szumów okrętów na powierzchni i odgłosy torped wz. 50, które wyłączyły ze służby połowę lotniskowców Floty Pacyfiku. Ta nowa sieć hydrofonów wokół Kure, to naprawdę coś, pomyślał Jones. — Niech pan zwróci uwagę na czas. Wszystko to rozegrało się w odstępie dwudziestu minut. Tam na dnie spoczywa dwustu pięćdziesięciu naszych marynarzy i to nie był żaden wypadek. — Chwileczkę, panie Jones — powiedział Seaton. — Nic nie wskazuje na wrogą
działalność, nie mieliśmy żadnych doniesień… — Teraz ma pan już dowody, panie admirale. — Jones nie miał zamiaru dawać za wygraną. — Ale… — Żadne ale, admirale! — wrzasnął Jones. — Ma pan tu wszystko: czarno na białym. Ma pan te wydruki z SOSUS, nagrania na taśmach, a w dodatku mogę to panu pokazać na cholernym monitorze! Jeżeli chce pan pokazać to wszystko swoim ekspertom, to chyba do kurwy nędzy ma pan ich tu na miejscu! Zostaliśmy zaatakowani! — Czy jest jakaś szansa, że to może być pomyłka? — zapytał niepewnie Seaton. — W okolicach zera, panie admirale. Jeżeli chce pan jeszcze innego potwierdzenia, to żółtki musieliby chyba wykupić płatne ogłoszenie w „The New York Times”. — Dyplomacja nigdy nie była mocną stroną Jonesa. — Wolnego, panie… — zaczął Seaton, ale przerwał i spojrzał pytająco na Mancuso. — Bart? — Nie mogę spierać się z faktami, panie admirale. Gdyby istniało jakieś inne wytłumaczenie tych wypadków, zarówno Wally jak i ja znaleźlibyśmy je. Ludzie z SOSUS też się z nami zgadzają. „Charlotte” nie zgłosiła się. — Dlaczego nie wypuściła boi ratunkowej? — zapytał CINCPAC. — Pomieszczenie boi znajduje się w części rufowej. Niektórzy z dowódców każą przyspawać boję, żeby nikomu do głowy nie przyszło jej używać. Pamięta pan, jak w zeszłym roku odmawiali w ogóle jej instalowania? Możliwe też, że torpeda zniszczyła boję. Mamy nagranie szumów „Charlotte” z akwenu, w którym zginęła „Asheville” Mimo wezwań na ELF, nie zgłosiła się. Wszystko wskazuje na to, ze zatonęła. — Chcesz powiedzieć, że znajdujemy się w stanie wojny? — zapytał niespodziewanie spokojnie CINCPAC. Mancuso skinął głową. — Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, panie admirale. — Nie dostaliśmy od Japończyków żadnej noty — zauważył Seaton. — Jedno trzeba im przyznać, panie admirale. Kochają tradycję — odpowiedział Jones. *** Pete Borroughs nie dokończył tej nocy swojego piątego piwa. Niebo było bezchmurne i wraz z Orezą obserwowali jak od wschodu bez przerwy nadpływają w powietrzu światła
pozycyjne transportowców. Każdy z Jumbo -Jetów przenosił na pokładzie co najmniej dwustu żołnierzy. Z domu Dniówki mieli widok na dwa pasy startowe. Lornetka Orezy w zupełności wystarczała na dokładne przyjrzenie się każdemu z kołujących samolotów, które zaledwie po kilkunastu minutach, potrzebnych na zatankowanie, ponownie wzbijały się w powietrze Nikomu nie przyszło na myśl liczenie samolotów, zanim było już kilka godzin za późno. — Jedzie do nas jakiś samochód — ostrzegł Orezę Borroughs. Obaj natychmiast ukryli się w cieniu domu Na ich uliczkę powoli wjechała Toyota Land Cruiser. Najwyraźniej pasażerowie zadali sobie jedynie trud policzenia samochodów parkujących przed domami, bo po niespełna minucie Toyota zawróciła i odjechała w stronę portu. — Co teraz powinniśmy robić? — zapytał Borroughs. — Za cholerę nie mam pojęcia. Służyłem w Straży Przybrzeżnej. To robota dla Marynarki. Albo raczej dla Piechoty Morskiej. — Czy w Stanach ktoś wie, co tu się dzieje? — Ktoś musi — Oreza ruszył do domku. — Możemy obserwować pasy startowe z okna sypialni. Zawsze zostawiamy je otwarte na noc. — Po chwili zapytał — Czym konkretnie się zajmujesz, Pete? — Przemysł komputerowy. Mój zespół badawczy specjalizuje się w procesie porozumiewania się komputerów. Ostatnio pracowaliśmy trochę dla rządu. — Wspominałeś o radiopelengacji. — Może mam atak paranoi, ale moja firma robi mikroprocesory, których Armia używa w tych właśnie celach. Oreza usiadł przy stole i zabrał się do jedzenia. — Nic już nie wydaje mi się paranoidalne. — Chyba masz rację, skipper — Po chwili Borroughs z aprobatą spojrzał na kolację przyrządzoną przez panią Oreza i też zasiadł za stołem. — Chcesz zrzucić parę kilo? — Oboje walczymy z nadwagą — odparł Dniówka. — Izzy ukończyła kurs dietetycznego gotowania. Borroughs rozejrzał się po kuchni Wprawdzie w domu była jadalnia, ale — podobnie jak większość ludzi na emeryturze — Orezowie jadali w kuchni przy małym stole. Zlew i blat kuchenny błyszczały nienagannie ustawionymi stalowymi misami. — Chwileczkę — powiedział, wpatrując się w błyszczące stalowe naczynia. Wstał,
podszedł do półki i sięgnął po największą misę. Miała przynajmniej czterdzieści centymetrów średnicy i dwadzieścia głębokości Dno było płaskie, ale reszta przypominała w kształcie półkulę. Wyciągnął z kieszeni satelitarny telefon komórkowy. Antena miała nie więcej niż dwanaście centymetrów długości. Spojrzał na Orezę. — Masz wiertarkę? — Tak. Po co ci? — Już wiem, jak uniknąć namierzenia. — Nie rozumiem. — Wywiercimy dziurę w dnie tej misy i przełożymy przez mą antenę. Misa zrobiona jest ze stali nierdzewnej i odbija fale radiowe, podobnie jak antena mikrofalowa. Cała emisja idzie w górę. Właściwie to nawet ten garnek powinien poprawić odbiór. — Coś jak telefon E.T.? — Mniej więcej. *** — Słucham. — Rachel, tu tata. — Co tam się u was dzieje? Naprawili kabel? — Kochanie, nic nam nie jest, ale mamy tu pewien problem. — Jak jej to wytłumaczyć? — zastanawiał się przez chwilę. Rachel Oreza Chandler była prawnikiem w Bostonie i właśnie szykowała się do otworzenia własnej kancelarii. Zbliżała się do trzydziestki, czyli wieku, w którym dzieci zaczynają martwić się o swoich rodziców. Nie ma powodu jej niepokoić, pomyślał Dniówka. — Mogłabyś wyszukać dla mnie pewien numer? — Jasne. — Chodzi o główną kwaterę Straży Przybrzeżnej. Mieści się w Buzzard’s Point, w Dystrykcie Columbia. Potrzebuję numer do oficera dyżurnego. Rachel połączyła się na drugiej linii z informacją i po chwili przekazała ojcu numer — Naprawdę wszystko w porządku? Wydaje mi się, że jesteś nieco zdenerwowany. — Nie ma się czym przejmować, dziecinko. — Nie cierpiała, kiedy tak do nie mówił, ale było już prawdopodobnie za późno, by go zmienić. — Słyszałam, że ten sztorm był bardzo silny. Macie już prąd? — zapytała, zapominając, że nie było żadnego sztormu. — Jeszcze nie — skłamał — Ale wkrótce mają naprawić linie.
*** — Centrala Straży Przybrzeżnej, bosman Obrecki, ta linia nie jest zabezpieczona — wyrecytował formułkę oficer dyżurny. — Chcesz mi powiedzieć, że ten nieopierzony szczeniak, który pływał ze mną na „Panache” dostał bosmana? — Tu bosman Obrecki. Kto mówi? — Starszy bosman sztabowy Oreza — padła odpowiedź. — Hej, Dniówka, co u ciebie słychać? Słyszałem, że przeszedłeś na emeryturę. — Oficer dyżurny odchylił się w krześle. Od kiedy został bosmanem, mógł już zwracać się w ten sposób do mężczyzny po drugiej stronie drutu. — Mieszkam teraz na Saipanie. Dobra, dzieciaku, posłuchaj: muszę rozmawiać natychmiast z szefem Centrali. — Co się dzieje, bosmanie? — Nie mam czasu, okay? Daj mi dowódcę. — Jasne. — Obrecki nacisnął guzik interkomu. — Pani komandor, rozmowa na jedynce. *** — Ośrodek Dowodzenia Sił Zbrojnych, kontradmirał Jackson — powiedział do słuchawki Robby. Był zmęczony i w paskudnym nastroju. — Panie admirale, tu porucznik komandor Powers, Straż Przybrzeżna w Buzzard’s Point. Mam na linii Saipan. Dzwoni starszy bosman sztabowy w stanie spoczynku. Jeden z naszych ludzi. Jasna cholera, ja tu się bawię z rozwalonymi lotniskowcami, a ona opowiada mi jakieś pierdoły, pomyślał bliski furii Jackson. — To bardzo miło, pani komandor. Może pani przejść od razu do rzeczy? Mamy tu trochę pilnej roboty. — Panie admirale, bosman melduje, że Saipan został zajęty przez wojska japońskie. Jackson wyprostował się gwałtownie na krześle. — Co? — Łączę pana z bosmanem. — Dobrze — ostrożnie zgodził się Jackson. — Z kim mówię? — zapytał w słuchawce głos należący najwyraźniej do starszego i nieco szorstkiego mężczyzny. — Kontradmirał Jackson. Ośrodek Dowodzenia Sił Zbrojnych USA. — Nie musiał
wydawać polecenia, by rozmowę nagrywano: wszystkie były nagrywane. — Panie admirale, mówi starszy bosman sztabowy Straży Przybrzeżnej, w stanie spoczynku, numer identyfikacyjny trzy-dwa-osiem-sześć-jeden-cztery-zero-trzy-zero. Pięć lat temu przeszedłem na emeryturę i przeprowadziłem się na Saipan. Zajmuję się teraz organizowaniem połowów dużych ryb dla turystów. Chciałem zameldować, że na naszej wyspie wylądowało cholernie dużo żołnierzy japońskich. Wszyscy są w mundurach polowych i uzbrojeni. Jackson gestem nakazał stojącemu obok oficerowi, by podniósł drugą słuchawkę. — Bosmanie, chyba zdaje pan sobie sprawę, że to brzmi mało wiarygodnie? — Zdaję sobie sprawę. Szkoda tylko, że pana tu nie ma. Właśnie wyglądam przez okno w sypialni. Widzę stąd lotnisko i starą bazę Sił Powietrznych w Kobler. Na pasach startowych stoi lub kołuje razem sześć samolotów 747, cztery na lotnisku i dwa w Kobler. Kilka godzin temu widziałem dwa myśliwce F-15 Eagle z czerwonymi kręgami na statecznikach. Czy mamy właśnie jakieś wspólne ćwiczenia z Japończykami? — Na pewno jest trzeźwy, pomyślał Jackson. A jego sposób mówienia do złudzenia przypomina pewnych siebie starszych bosmanów sztabowych. Major Sił Powietrznych, słuchający rozmowy z drugiego telefonu, pośpiesznie robił notatki. Pomyślał przy tym, że zaproszenie do Jurassic Park wydawałoby się bardziej realistyczne, niż to co właśnie słyszy. — Zakończyliśmy kilka godzin temu wspólne ćwiczenia, ale Saipan nie miał z nimi nic wspólnego. — W takim razie, panie admirale, chciałbym dodać, że w porcie stoją trzy frachtowce do przewozu samochodów. Jeden z nich nazywa się „Orchid Ace”. Na własne oczy widziałem jak z rampy zjeżdżają wyrzutnie rakietowe na podwoziu gąsienicowym MLRS, przeliteruję: Mikę Lima Romeo Sierra. Naliczyłem sześć sztuk. Panie admirale, niech pan sprawdzi w archiwum Straży Przybrzeżnej moją teczkę personalną. Pływałem w Straży trzydzieści lat i nie mam czasu na jakieś kawały. Niech pan spróbuje też dodzwonić się na Saipan. Dowie się pan z taśmy, że w pobliżu był huragan, który zerwał łącza. Nie było żadnego huraganu. Niech pan zapyta o to swoich chłopaków od pogody. Jeszcze raz powtarzam, na wyspie wylądowali uzbrojeni po zęby Japończycy. — Policzył pan lądujące samoloty?
Najlepszym potwierdzeniem tej niesamowitej historii był, według Jacksona, nieco zawstydzony ton bosmana. — Nie, panie admirale. Sądzę, że ląduje łącznie około sześciu maszyn na godzinę. Pierwsze zauważyłem jakieś sześć godzin temu. Chwileczkę… właśnie startuje 747 z Kobler. Z tej odległości nie mogę odczytać napisów na kadłubie. — Jeszcze jedno. Jeżeli łącza są przerwane, to jakim cudem rozmawiamy ze sobą? — Oreza pokrótce wyjaśnił zasadę działania satelitarnego telefonu komórkowego i podał swój numer. — W porządku, bosmanie. Muszę jeszcze posprawdzać tu parę rzeczy. Zadzwonię do pana za niecałą niż godzinę. Okay? — Tak jest, panie admirale. Myślę, że zrobiłem to co do mnie należało. — W słuchawce zapadła cisza. — Majorze! — wrzasnął Jackson, nie podnosząc wzroku znad biurka. Po niecałej sekundzie jego adiutant stał już przed nim. — Panie admirale, zdaję sobie sprawę, że ten bosman mówił bardzo rozsądnie, ale… — Ale zadzwońcie natychmiast do Bazy Sił Powietrznych Andersen. — Tak jest. — Młody lotnik podszedł do swojego biurka i otworzył książkę telefoniczną Sił Zbrojnych. Trzydzieści sekund później podniósł wzrok i pokręcił przecząco głową. Na jego twarzy malował się wyraz zdziwienia. — Czy chcecie mi powiedzieć — zapytał sufitu Jackson — że została zerwana łączność z bazą Sił Powietrznych USA i nikt nawet tego nie zauważył? — Admirale, CINCPAC na STU. Rozmowa ma status KRYZYS. — KRYZYS był oznaczeniem łączności o pierszeństwie absolutnym. Co mi szkodzi, pomyślał Jackson. Można przecież zadać głupie pytanie. — Panie admirale, mówi Robby Jackson. Czy mamy wojnę? *** — Proszę państwa — z głośnika telewizora dobiegł głos spikera. — Za dziesięć minut zostanie wyemitowane specjalne obwieszczenie. Proszę nie wyłączać odbiorników. — Manni, słyszałeś? — Tak, Izzy. — Macie jakąś czystą taśmę wideo? — zapytał Borroughs. Pościg
Ten dzień w życiu Robby’ego Jacksona nie zaczął się najlepiej. Zdarzały mu się już pechowe dni, na przykład, kiedy jako młody komandor porucznik przechodził szkolenie w Ośrodku Lotów Marynarki w Patuxent River, w stanie Maryland. Tamtego dnia jego odrzutowiec szkolny postanowił bez najmniejszych przyczyn katapultować swojego pilota, co skończyło się złamaniem nogi i wykreśleniem na kilka miesięcy nieszczęśnika z listy pilotów zdolnych do służby. Potem zdarzały się dni, podczas których widział swoich przyjaciół rozbijających się o ziemię, a czasami widział tylko ślad nafty lotniczej na powierzchni Zatoki Tonkińskiej. Jako dowódca dywizjonu musiał też pisać listy do rodzin, w których zawiadamiał z żalem o śmierci męża lub syna. W najnowszych czasach przychodziło mu też coraz częściej zawiadamiać o śmieci córek, które poległy w służbie ojczyzny. Życie pilota Marynarki niestety obfitowało w takie dni. Ale takiego dnia jeszcze nie miał. Jedynym pocieszeniem był fakt, że pełnił funkcję w dziale J-3, odpowiedzialnym za planowanie i przebieg operacji militarnych. Gdyby przydzielono go do sekcji J-2, wywiadu, poczucie klęski byłoby całkowite. — Niestety, panie admirale. Nie mamy łączności z bazami w Yakota, Misawa i Kadena. Nikt nie podnosi słuchawki. — Ilu mamy tam ludzi? — zapytał Jackson. — Łącznie około dwóch tysięcy, głównie mechaników, personel obsługujący stacje radarowe, kwatermistrzostwo. Jakieś dwa lub trzy samoloty na lądowaniach technicznych. Jeszcze sprawdzamy w jednostkach — odparł major. — A jak z Marynarką? — Mamy ludzi w bazie Andersen na Guam. Razem z personelem portowym daje to około tysiąca ludzi. Kilka lat temu mieliśmy tam kilka tysięcy. Jackson podniósł słuchawkę bezpiecznej linii i wybrał numer dowództwa Floty Pacyfiku. — Admirał Seaton? Jeszcze raz Jackson. Coś nowego? — Nie możemy połączyć się z nikim na zachód od Midway, Rob. To zaczyna wyglądać poważnie. *** — Jak działa ta komórka? — zapytał Oreza.
— Wstyd przyznać, ale nie mam pojęcia. Nie chciało mi się przeczytać instrukcji — odparł Borroughs. Telefon komórkowy spoczywał przed nimi na stole, z anteną sterczącą z dna przewierconej misy, która z kolei opierała się na dwóch stertach książek. — Nie mam pojęcia, czy komórka przez cały czas podaje satelicie swoją pozycję, czy tylko podczas rozmowy. — Z tego też powodu obaj doszli do wniosku, że lepiej będzie trzymać antenę przez cały czas w misie, do czego potrzebna była ta raczej prymitywna konstrukcja. — A może by tak wyjąć baterie? — zapytała pani Oreza. — Ale ze mnie dureń — przyznał Borroughs. Podniósł misę i po chwili na stole przed nim leżały dwie paluszkowe baterie typu AA. — Jeżeli będzie chciała się pani dostać na studia magisterskie w Stanford, napiszę pani list ze znakomitymi rekomendacjami. — Panie i panowie. — Wszystkie głowy odwróciły się w stronę telewizora. Na ekranie pojawiła się sylwetka Japończyka w mundurze polowym. Mężczyzna przedstawił się z uśmiechem, mówiąc nienagannie po angielsku: — Jestem generał Tokikiczi Arima z lądowych Sił Samoobrony Japonii. Pozwólcie państwo, że w kilku słowach wytłumaczę co dzisiaj zaszło na Saipanie — rozpoczął swoją przemowę generał do dwudziestu dziewięciu tysięcy mieszkańców wyspy. — Po pierwsze, chciałbym zapewnić, że nie ma najmniejszych powodów do niepokoju. Na wyspie nie doszło do żadnych incydentów, z wyjątkiem pożałowania godnej krótkiej wymiany ognia z siłami policyjnym w pobliżu parlamentu. Dwaj funkcjonariusze, którzy zostali ranni, znajdują się pod dobrą opieką w szpitalu. Nie wątpię, że chcieliby państwo wiedzieć, co zaszło na Marianach. Dziś rano dowodzone przeze mnie oddziały wojskowe zaczęły lądować na Saipanie i Guam. Jak zapewne wszyscy państwo wiecie, a starsi mieszkańcy pamiętają, do 1944 roku Mariany były własnością Japonii. Znajdą się też wśród państwa ludzie, którzy będą zdziwieni, że od kilku lat moi rodacy mają możliwość nabywania nieruchomości na Saipanie i Guam. Od kilku miesięcy w rękach japońskich znajduje się ponad połowa powierzchni wysp. Nie muszę też chyba nikogo zapewniać o emocjonalnym stosunku narodu japońskiego do tych wysp i ich mieszkańców. Zainwestowaliśmy już tu kilka miliardów dolarów i doprowadziliśmy do rozkwitu tutejszą gospodarkę, tak zaniedbywaną podczas rządów Stanów Zjednoczonych. W świetle powyższego, trudno nas chyba nazwać przybyszami z zewnątrz, prawda?
Prawdopodobnie wiecie państwo o kontrowersjach pomiędzy Ameryką a Japonią. Ta różnica poglądów zmusiła nasz kraj do ponownego rozważenia naszych priorytetów obronnych. Postanowiliśmy między innymi zająć ponownie archipelag Marianów, w ramach czysto obronnego posunięcia przeciwko spodziewanej akcji militarnej Stanów Zjednoczonych. Pojawia się pytanie: w jakim stopniu nasze posunięcia wpłyną na wasze życie? — zapytał z uśmiechem generał Arima. — Odpowiedź jest prosta: w żadnym. Gospodarka pozostanie nienaruszona. Japończycy też są zwolennikami wolnego rynku. Wasi ustawowi przedstawiciele pozostaną na swoich stanowiskach, a wyspa zyska dodatkowe znaczenie w świecie biznesu, jako czterdziesta ósma prefektura Japonii. Otrzymacie państwo również pełną reprezentację w japońskim parlamencie, Diet — to przywilej, którego odmówiły wam Stany Zjednoczone, kiedy Saipan był jedynie „stowarzyszony” z Ameryką, to słowo jest raczej przejrzystym eufemizmem oznaczającym w istocie kolonię, prawda? — Kolejny promienny uśmiech. — Ktoś mógłby powiedzieć, że słowa nie kosztują wiele. Racja. Jednak jutro zobaczą państwo naszych ludzi na ulicach i drogach Saipanu, którzy przeprowadzą rozmowy z mieszkańcami, dokonywać będą pomiarów i analiz. Naszym pierwszym zadaniem będzie bowiem poprawienie stanu dróg na Saipanie, czegoś całkowicie zaniedbanego przez Amerykanów. Wszelkie uwagi dotyczące naszej działalności będą mile widziane, a wszelka pomoc przyjęta z wdzięcznością. Jeszcze jedno. — Generał nieco pochylił się w stronę kamery. — Zdaję sobie sprawę z faktu, że na wyspie znajdą się ludzie niezadowoleni z zaistniałych zmian — bardzo mi z tego powodu przykro. Nie chcemy nikogo skrzywdzić, ale proszę zrozumieć, ze wszelkie przejawy agresji fizycznej wobec moich żołnierzy lub obywateli Japonii będą traktowane jak naruszenie prawa. Zostałem również upoważniony do ochrony za wszelką cenę moich wojsk i zaprowadzenia na wyspach prawa obowiązującego wszystkich obywateli Japonii. W ciągu najbliższych dni należy zdać wszelką broń znajdującą się w prywatnych rękach. Jeśli przedstawicie państwo rachunki lub udowodnicie kolekcjonerską wartość poszczególnych egzemplarzy, wypłacimy, oczywiście, stosowne odszkodowanie. To samo tyczy się radiostacji i krótkofalówek. Proszę też o nieużywanie ich do czasu zdania. Kiedy sytuacja na wyspie unormuje się już zupełnie, wspomniane dobra zostaną zwrócone, a otrzymane ekwiwalenty pieniężne będą mogli państwo traktować jako prezent od mieszkańców Japonii.
Jestem pewien, że tak naprawdę nie odczujecie w ogóle naszej obecności. Moi żołnierze otrzymali precyzyjne rozkazy nakazujące traktowanie mieszkańców wysp jak rodaków. Jeżeli zauważą państwo przypadek niewłaściwego zachowania ze strony wojska, bardzo proszę o przybycie do kwatery głównej i złożenie skargi, która zostanie natychmiast rozpatrzona. Prawo w Japonii obowiązuje wszystkich. Moja kwatera główna znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie parlamentu. Życzę wszystkim dobrej nocy. — Przemówienie generała Arimy będzie powtarzane co piętnaście minut na kanale szóstym — odezwał się głos spikera. — A to skurwysyn — zaklął Oreza. — Ciekawe z usług jakiej agencji reklamowej korzysta — zastanowił się Borroughs, przewijając taśmę wideo. — Mówił prawdę? — zapytała Isabel. — Kto wie? Macie w domu jakąś broń? — zapytał Borroughs. — Nie. Nawet nie wiem, czy na wyspie można ją posiadać bez zezwolenia. A poza tym trzeba być idiotą, żeby rzucać się z pistoletem na żołnierzy uzbrojonych w M -16. Borroughs zaczął wybierać kierunkowy do Stanów. — Podaj numer do admirała. *** — Jackson. — Bosman Oreza, panie admirale. Nagrywa pan? — Tu wszystko się nagrywa. Ma pan coś dla mnie? — Mieszkańcy Saipanu otrzymali już oficjalną wiadomość — zaczął Oreza. — Nagraliśmy przemówienie dowódcy sił japońskich. Za chwilę włączę odtwarzanie. Będę trzymał słuchawkę przy głośniku. Po paru sekundach Jackson zapisał na kartce: generał Tokikiczi Amari. Podał kartkę stojącemu obok sierżantowi. — Niech ludzie z wywiadu zobaczą, co o nim wiemy. — Tak jest. — Sierżant wybiegł z pokoju. — Majorze! — Jestem, panie admirale.
— Jakość dźwięku jest dobra. Niech nasi psycholodzy zrobią analizę emocjonalną głosu. Za dziesięć minut chcę mieć też na wydruku tekst oświadczenia tego żółtka. Potem wyślecie to faksem w jakieś pół miliona miejsc. — Tak jest. Przez resztę nagrania Jackson już się nie odzywał: wysepka spokoju na morzu chaosu. Przynajmniej tak to wyglądało dla postronnego obserwatora. — To już wszystko — powiedział po kilku minutach Oreza. — Dobra robota, bosmanie. Co się tam teraz dzieje? — Bez przerwy lądują samoloty. Od naszej ostatniej rozmowy naliczyłem czternaście. — Rozumiem. Czy coś zagraża pańskiemu bezpieczeństwu? — Na razie nie zauważyłem facetów biegających po moim ogródku z karabinami w rękach, panie admirale. Na marginesie, zauważył pan, że nie wspomnieli słowem o Amerykanach mieszkających na wyspie? — Nie, nie zauważyłem. To trafne spostrzeżenie. — Zacznij myśleć, skarcił się w duchu Jackson. — Chyba powinienem już się rozłączyć, panie admirale. — Jasne. Niech pan się nie martwi, bosmanie. Pański kraj nie da sobie w kaszę dmuchać — zapewnił go admirał. Obaj wiedzieli, że to tylko puste słowa. — Bez odbioru. Robby odłożył słuchawkę na widełki. — Wnioski? — Czy chce pan usłyszeć coś poza: „To jakaś paranoja”? — zapytał szef sztabu. — Nam to może wydawać się paranoidalne, ale dla kogoś to musi być bardzo logiczny przebieg wypadków. — Nie miało sensu poganianie oficerów. Musi upłynąć trochę czasu, zanim oswoją się z sytuacją. — Czy ktoś uważa, że te informacje są niewiarygodne? — Rozejrzał się dookoła. W sali było siedmiu oficerów, a niski poziom inteligencji nie był bynajmniej rekomendacją do służby w Ośrodku Dowodzenia Sił Zbrojnych USA. — To naprawdę wygląda na paranoję, panie admirale, ale wszystko układa się w jakąś całość. Nie ma łączności z żadną bazą, stacją radarową czy kontrolą ruchu powietrznego na zachód od Midway. Wszędzie, gdzie dzwoniliśmy, powinny być dyżury, ale nikt nie odpowiadał. Z sieci łączności wypadły cztery bazy Sił Powietrznych i jedna placówka Armii. To się dzieje naprawdę.
— Mamy coś z Departamentu Stanu? Albo z CIA? — Nic — odparł pułkownik z wydziału J-2. — Za jakąś godzinę będziemy mieli zdjęcia satelitarne znad Marianów. Przekazałem już Narodowej Agencji Zwiadu i I -TAC, co nas interesuje. — KH-11? — Ich orbity zostały też skorygowane. Nad archipelagiem niebo jest czyste. — Czy był tam wczoraj jakiś sztorm? — Nie — odparł inny oficer. — Nie znaleźliśmy żadnego powodu do przerwania łączności telefonicznej. Z Marianami łączymy się przez kabel Trans-Pac i satelity. Porozumiałem się z firmami, które obsługują łącza satelitarne. Nie otrzymali żadnego ostrzeżenia o sztormie. Wysłali pilne przekazy do swoich ludzi z obsługi, ale nie otrzymali żadnej odpowiedzi. Jackson skinął głową. Chciał mieć całkowitą pewność, zanim poczyni kolejny, przewidziany procedurą, krok. — Okay. Wysyłamy ostrzeżenie do wszystkich dowódców samodzielnych jednostek. Przekażcie to sekretarzowi obrony i członkom Kolegium Szefów Sztabów. Ja dzwonię do prezydenta. *** — Doktorze Ryan, Ośrodek Dowodzenia na STU, rozmowa o statusie KRYZYS. Przy aparacie admirał Jackson. — Na dźwięk słowa KRYZYS w stronę Jacka odwróciły się wszystkie głowy. — Robby, tu Jack. Co się dzieje? — Wszyscy w kabinie łączności samolotu prezydenta zauważyli, że doradca do spraw bezpieczeństwa gwałtownie pobladł. — Robby, mówisz poważnie? — Jack podniósł wzrok na dyżurnego oficera łączności. — Gdzie teraz jesteśmy? — Dolatujemy do Goose Bay na Labradorze, proszę pana. Do lądowania jakieś trzy godziny. — Poproście tu specjalną agentkę d’Agustino, dobrze? — Ryan zdjął dłoń ze słuchawki. — Robby, prześlij mi to faksem. Prezydent jeszcze śpi. Potrzebuję trzydziestu minut, żeby tu wszystko zorganizować. Dzwoń, jakby coś się działo. Jack wstał i wszedł do toalety, tuż obok kabiny pilotów. Kiedy mył ręce, starał się nie patrzeć w lustro. Na zewnątrz czekała już agentka Tajnej Służby.
— Nie spał pan zbyt długo, co? — Szef już wstał? — Pozwolił się budzić dopiero na godzinę przed lądowaniem. Kapitan powiedział mi, że… — Postaw go na nogi, Daga. I to już. A potem sekretarzy Hansona i Fiedlera. Arniego też. — Co się dzieje, doktorze Ryan? — Za chwilę dowiesz się wszystkiego. — Ryan wyciągnął z faksu wstęgę papieru i zaczął czytać. Po chwili podniósł wzrok. — Nie żartuję, Daga. Ruszaj się. — Czy prezydentowi coś grozi? — Można tak założyć — odparł Jack. Zastanowił się przez sekundę. — Poruczniku, gdzie jest najbliższa baza lotnicza z myśliwcami? Wyraz nietajonego zdziwienia pojawił się na twarzy zapytanej. — W bazie Otis na Cape Cod stacjonują F-15, a w Burlington, w Vermoncie, F-16, To bazy Gwardii Narodowej. — Zadzwońcie tam i przekażcie, że prezydent chciałby mieć jakieś towarzystwo, najszybciej jak się da. — Kontakty z porucznikami miały tę przyjemną stronę, że nie mieli oni, lub one, zwyczaju zadawać pytań. Niestety, nie odnosiło się to do agentów, lub agentek, Tajnej Służby. — Doktorze Ryan, muszę wiedzieć, o co chodzi. — Chyba masz rację, Daga. — Ryan oddarł kawałek papieru taksowego i podał go agentce. — Cholera jasna — wyrwało się d’Agustino. Oddała kartkę Jackowi. — Idę obudzić prezydenta. Pan niech powie kapitanowi, co się dzieje. W takich sytuacjach procedura jest nieco inna. — Jasne. Daga, piętnaście minut, okay? — Dobrze. — Zeszła na dół po spiralnych schodkach, podczas gdy Jack skierował się w stronę kabiny pilotów. — Do lądowania zostało sto sześćdziesiąt minut, doktorze. Długi lot, prawda? — zapytał z uśmiechem pułkownik Sił Powietrznych. Po kilku sekundach uśmiech zniknął z jego twarzy. ***
Właściwie to nie musieli przejeżdżać obok ambasady amerykańskiej. Może po prostu chciał popatrzeć na gwiaździsty sztandar, pomyślał Clark. To był zawsze przyjemny widok w obcym kraju, nawet jeżeli flaga powiewała nad budynkiem zaprojektowanym przez biurokratę o guście… — Ktoś się tu bardzo martwi o bezpieczeństwo — odezwał się Chavez. — Myślisz Wania, że Japończycy obawiają się kolejnych rozruchów? Poza tym jednym incydentem, nie było żadnych aktów chuligaństwa… — Jego głos zawisł w powietrzu: wokół budynku ambasady ustawił się pluton uzbrojonej w broń długą piechoty. Bardzo dziwne. Powinno wystarczyć kilku policjantów, pomyślał Ding. — Job twaju mat’! Clark poczuł przypływ dumy: tak właśnie powiedziałby prawdziwy Rosjanin. To uczucie jednak błyskawicznie zastąpił niepokój — żołnierze wokół ambasady najwyraźniej kierowali broń w stronę budynku, a nie ulicy. Nigdzie nie było widać marines. — Iwanie Siergiejewiczu, to bardzo dziwne. — Też mi tak się zdaje, Jewgienij Pawłowiczu — odparł Clark. Starał się utrzymywać stałą prędkość i miał tylko nadzieję, że żołnierze na chodniku nie zauważą w środku samochodu dwóch gaidżin i nie zapiszą numerów rejestracyjnych. Chyba pora na zmianę samochodu, pomyślał. *** — Nazywa się Arima. Na imię ma Tokikiczi. Generał. Pięćdziesiąt trzy lata — referował sierżant z działu dokumentacji wywiadu wojskowego. — Ukończył Akademię Sił Samoobrony. Przeszedł wszystkie szczeble kariery w piechocie, na każdym etapie celujące oceny. Zaliczył kurs spadochronowy. Osiem lat temu przeszedł szkolenie w naszej bazie w Carlisle z oceną bardzo dobrą. Ma zaufanych ludzi w sztabie Sił Samoobrony. Zajmuje stanowisko dowódcy japońskiej Armii Wschodniej. Jednostka ta z grubsza odpowiada naszemu korpusowi armijnemu, ale bez dywizyjnego ciężkiego sprzętu, zwłaszcza artylerii. Składa się z 1. i 12. Dywizji Piechoty, 1. Brygady Powietrznodesantowej, 1. Brygady Wojsk Inżynieryjnych, pułku przeciwlotniczego i batalionu kwatermistrzostwa.
Sierżant podał Jacksonowi dokumenty wraz ze zdjęciem generała. Wróg otrzymał wreszcie twarz, pomyślał Jackson. Przynajmniej jedną. Admirał przez kilka sekund przyglądał się fotografii i oddał dokumenty sierżantowi. Za dokładnie cztery minuty w Pentagonie zostanie ogłoszony stan gotowości ATAK. Na parking właśnie wjeżdżał pierwszy z członków Kolegium Szefów Sztabów i to właśnie on będzie miał wątpliwe szczęście usłyszeć dobre nowiny przed innymi. Jackson poukładał swoje papiery i ruszył w stronę pomieszczenia znanego w Pentagonie jako Czołg, mieszczącego się w pierścieniu E. *** Chet Nomuri w ciągu dnia spotkał się trzykrotnie ze swoimi kontaktami, ale nie dowiedział się niczego nowego. Wszyscy zgodni byli co do tego, że coś wisiało w powietrzu, ale nikt nie wiedział co. Wreszcie postanowił wybrać się do łaźni w nadziei, że pojawi się Kazuo Taoka. Kiedy wreszcie się pojawił, Nomuri czuł się jak makaron, który gotował się przez miesiąc. — Masz chyba za sobą taki dzień jak ja — zaczął rozmowę z lubieżnym uśmieszkiem. — A jaki miałeś? — zapytał Kazuo. Widać było, że jest zmęczony, ale i zadowolony. — Zdobyłem wreszcie pewną dziewczynę, nad którą pracowałem od trzech miesięcy. Spędziliśmy bardzo pracowite popołudnie. — Szkoda, że już nie ma tej amerykańskiej panienki — powiedział Taoka, zanurzając się z przeciągłym westchnieniem w gorącej wodzie. — Dzisiaj przydałby mi się ktoś taki jak ona. — Wyjechała? — zapytał z udaną obojętnością Nomuri. — Nie żyje — odparł Kazuo, najwyraźniej niezbyt przejęty stratą. — Co się stało? — Mieli zamiar odesłać ją do domu. Yamata wysłał swojego szefa ochrony, Kanedę, żeby zgrabnie to załatwił. Okazało się jednak, że dziewczyna brała narkotyki i akurat przedawkowała. Wielka szkoda — zauważył Taoka. W jego głosie było tyle przejęcia, co na wieść o uśpieniu chorej kotki z sąsiedztwa. — Ale tam skąd przyjechała, jest ich więcej.
Nomuri tylko skinął głową. Od tej strony nie znał Kazuo. Jego znajomy z łaźni był typowym okazem japońskiego urzędnika średniego szczebla. Wstąpił do firmy zaraz po ogólniaku i po kilku latach został skierowany do szkoły biznesu, która stanowiła intelektualny odpowiednik koszar dla rekrutów piechoty morskiej na Parris Island, ze sporą domieszką obozu koncentracyjnego. Później nie było wcale lepiej. W japońskim systemie pracy szef miał zawsze rację, a najlepszym sposobem zwrócenia na siebie uwagi było przychodzenie do pracy o godzinę wcześniej niż reszta. Nic dziwnego, że jedną z głównych, o ile nie jedyną, formą odreagowania bezustannego stresu były pijaństwa i orgie. Historie o wyprawach do Tajlandii lub na Tajwan, czy ostatnio na Mariany, które opowiadano w tej właśnie łaźni, wywołałyby rumieńce wstydu na twarzach jego kolegów z UCLA. Nomuri zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że za fasadą japońskiej uprzejmości kryły się niezmierzone pokłady gniewu i frustracji. Uświadomił sobie, że już niedługo zacznie nienawidzić tego kraju. Cały czas powtarzał w duchu nauki wpajane mu przez instruktorów Firmy: agent CIA, podobnie jak każdy inny, powinien utożsamiać się do pewnego stopnia z systemem kulturowym, w którym przyszło mu pracować. Ironicznego posmaku tej sytuacji dodawał fakt, że był z pochodzenia Japończykiem. — Aż tak podobają ci się Amerykanki? — zapytał. — O, tak. Już wkrótce pieprzenie Amerykanek będzie naszym sportem narodowym — zachichotał Taoka. — Podczas ostatnich dwóch dni mieliśmy z Amerykanami niezłą zabawę. Byłem przy tym — dodał Kazuo, wracając myślami do pokoju sztabowego. Naprawdę tam był, przysłuchiwał się wszystkiemu, widział, jak zmienia się historia. A w dodatku zauważył go sam Yamata-san. — Więc cóż takiego wielkiego dokonałeś? — zapytał Nomuri z uśmiechem na twarzy. — Rozpoczęliśmy wojnę z Ameryką i wygraliśmy ją! — wyrzucił z siebie Taoka. — Wojnę? Nan ja? Wykupiliśmy pakiet kontrolny w General Motors? — Prawdziwą wojnę, przyjacielu. Unieszkodliwiliśmy ich Flotę Pacyfiku i od wczoraj Mariany znów należą do Japonii. — Mój przyjacielu, naprawdę nie powinieneś pić przed wejściem do łaźni — dobrodusznie poradził Nomuri. — Od czterech dni nie wypiłem nawet drinka! — zaprotestował Taoka. — Mówię prawdę!
— Kazuo — powiedział Nomuri cierpliwym tonem, jakim mówi się do dziecka. — Zawsze wiedziałem, że masz fantazję, a twoje opowiadania nigdy mnie nie nudziły. Ale tym razem przesadziłeś. — Nie zmyślam — zapewnił go Taoka i rozpoczął opowieść. Nomuri nigdy nie przeszedł przeszkolenia wojskowego. Całą wiedzę na ten temat zaczerpnął z literatury i filmu. Instrukcje, jakie odebrał przed przyjazdem do Japonii kierowały jego zainteresowania raczej w stronę handlu i biznesu, niż Sił Samoobrony. Ale Kazuo naprawdę potrafił opowiadać i już po trzech minutach Nomuri wiedział mniej więcej, co się stało. Zamknął oczy i z ustami wykrzywionymi w uśmiechu słuchał podekscytowanego głosu Kazuo. Zaczął gorączkowo zastanawiać się, w jaki, u licha, sposób może przekazać te informacje do Firmy. *** — Okay, Skoczek już wstał i za chwilę będzie gotowy — powiedziała d’Agustino. — Jaśmin — kryptonim Anne Durling — będzie w innej kabinie. Sekretarze stanu i skarbu piją właśnie kawę. Chyba w najlepszej formie na pokładzie jest Arnie van Damm. Możesz zaczynać. Co z myśliwcami? — Dwa F-15 z bazy Otis dołączą do nas za dwadzieścia minut. Mają większy zasięg niż F-16 i odprowadzą nas aż do Andrews. Nie uważasz, że trochę przesadziłem z tymi myśliwcami? Daga spojrzała na niego z zimnym, profesjonalnym uśmiechem. — Wie pan, doktorze Ryan, co mi się w panu zawsze najbardziej podobało? — Co takiego? — Że nie trzeba panu tłumaczyć na czym polega ochrona. Myśli pan tak samo jak ja. — Takiej pochwały z ust agenta Tajnej Służby nie słyszało się często, o ile w ogóle. — Prezydent czeka na pana. Durling siedział na szezlongu w spodniach i koszuli, trzymając w dłoniach srebrną filiżankę z kawą. — Słyszałem, że nie spał pan przez całą noc, Jack — powiedział. — Tak naprawdę to od Islandii, panie prezydencie. — Był nie ogolony, nie umył się, a jego włosy musiały przypominać fryzurę Cathy pod czepkiem chirurgicznym po pięciogodzinnej operacji. — Dobrze pan nie wygląda. O co chodzi?
— Panie prezydencie, opierając się na informacjach, które uzyskałem w ciągu ostatnich kilku godzin, uważam, że znajdujemy się w stanie wojny z Japonią. *** — Potrzeba wam tylko dobrego bosmana, żeby tym wszystkim kręcił — zauważył Jones. — Ron, jeszcze jeden taki tekst, a wpakuję cię do aresztu, okay? — odparł zmęczonym głosem Mancuso. — Czyżbym dopiekł wam aż tak bardzo? — Zgadza się, Jones — wyręczył admirała Chambers. — Nie przeczę, że Seaton wymagał sprowadzenia na ziemię, ale ostro przesadziłeś. Nie potrzeba nam teraz mądrali, ale konstruktywnych wniosków. Jones skinął głową, ale nie wyglądał na przekonanego. — Dobra, czym dysponujemy? — Według naszych informacji Japończycy mają osiemnaście okrętów podwodnych — rozpoczął Chambers. — Dwa są w dokach i pozostaną tam jeszcze przez jakiś miesiąc. Flota Pacyfiku, po wyłączeniu „Charlotte” i ,Asheville”, dysponuje łącznie siedemnastoma jednostkami. Cztery z nich są w dokach, na długoterminowych naprawach. Osiem kolejnych cumuje przy nabrzeżu w San Diego — przechodzą okresowe konserwacje. Zostaje pięć. Trzy z nich eskortują lotniskowce, a jeden okręt stoi u nas w porcie. Piąta jednostka odbywa ćwiczenia w Zatoce Alaskańskiej. Właśnie dostała nowego dowódcę, jakieś trzy tygodnie temu. — Zgadza się — odparł Mancuso. — To jego pierwszy rejs. — Jezu! Nie miałem pojęcia, że magazynek jest tak wyczyszczony. — Jones zaczął teraz żałować swoich uwag na temat bosmana, który powinien zaprowadzić porządek. Potężna Flota Pacyfiku, która zaledwie pięć lat temu była największą siłą morską świata, praktycznie została pozbawiona okrętów podwodnych. — Oni mają osiemnaście okrętów, my tylko pięć. A w dodatku oni od paru miesięcy przechodzą intensywne ćwiczenia. — Chambers spojrzał na wiszącą na ścianie mapę Pacyfiku i zmarszczył brwi. — To cholernie wielki ocean, Jonesy. — Ton rezygnacji w jego głosie bardzo zaniepokoił Jonesa. — A te w Diego? — Cztery przygotowują się do wyjścia w morze. Jeżeli będziemy mieli szczęście, za kilka tygodni w służbie znajdzie się łącznie dziewięć okrętów.
— Panie komandorze? Chambers odwrócił się od mapy. — O co chodzi, bosmanmacie Jones? — Pamięta pan, jak wypływaliśmy na północ, śledzić czterech albo i pięciu Rusków na raz? Komandor skinął głową z niemal nostalgicznym wyrazem twarzy. — To było dawno temu, Jonesy. Teraz jest zupełnie inaczej. Japończycy są na swoich wodach, a te ich Yushio to cholernie ciche łódki… — Wymieniłeś jaja za ten czwarty pasek na rękawie? Chambers poczerwieniał z wściekłości. — Jak śmiesz..?! Ale Jones nie dawał za wygraną. — Do diabła, byłeś kiedyś oficerem! Kiedy służyłem na „Dallas” jako sonarzysta, nie miałem wątpliwości, że będziesz wiedział co zrobić z informacjami, które ci przekazywałem! — Wskazał palcem na Mancuso. — Kiedy pływałem z wami, chłopaki, byliście najlepsi na świecie. A gdybyś ty, Bart, robił co do ciebie należy, te chłopaki na morzu też byliby najlepsi na świecie! Do diabła! Kiedy rzuciłem swój worek marynarski przy mojej koi na „Dallas”, wiedziałem, że znacie swój fach. Czyżbym się mylił, panowie? — Pytanie zawisło w powietrzu na kilka sekund. Chambers był zbyt wściekły, by odpowiedzieć. — Naprawdę wyglądamy tak żałośnie? — spokojnie zapytał Mancuso. — Z całym szacunkiem, admirale, ale tak. Okay, dostaliśmy w dupę od żółtków. Pora chyba pomyśleć o odwecie, co? Kto ma to zrobić, jak nie my? — Jones, zawsze byłeś wyszczekany — powiedział Chambers. Jeszcze raz spojrzał na mapę. — Może jednak trzeba zabrać się do roboty. Do gabinetu wsunął głowę oficer dyżurny. — Panie admirale, „Pasadena” jest gotowa do wyjścia w morze. Dowódca czeka na rozkazy. — Co zabiera ze sobą? — zapytał Mancuso, uświadamiając sobie równocześnie, że gdyby dobrze wypełniał swoje obowiązki, nie musiałby zadawać tego pytania. — Dwadzieścia dwie torpedy Mk 48, sześć rakiet Harpoon i dwanaście pocisków samosterujących Tomahawk w wersji T-1AM, do zwalczania celów naziemnych. Wszystkie mają głowice bojowe. Dowódca okrętów podwodnych Floty Pacyfiku skinął głową. — Niech czekają na rozkazy. — Aye aye, panie admirale.
— Kto jest dowódcą? — zapytał Jones. — Tim Parry, mój pierwszy oficer na „Key West” — odpowiedział Chambers. — Dobry chłopak. — W takim razie, trzeba mu tylko wskazać cel. — Mancuso bez słowa podniósł słuchawkę bezpiecznego telefonu. — Dajcie mi CINCPAC. *** — Mamy depeszę z Departamentu Stanu — powiedział dyżurny oficer łączności samolotu prezydenckiego, wchodząc do saloniku prezydenta. — Japoński ambasador prosi o pilne spotkanie z prezydentem. — Brett? — Zobaczmy, co ma do powiedzenia — odparł sekretarz stanu. Ryan tylko skinął głową. — Czy jest jakaś szansa, że mamy do czynienia z gigantyczną pomyłką? — zapytał Durling. — Lada moment powinniśmy dostać zdjęcia z satelity, który przeszedł nad Marianami. Tam jest noc, ale to nie ma znaczenia. Podczerwień powinna wystarczyć. — Jeżeli to wszystko prawda, co robimy? — Trochę czasu zajmie nam potwierdzenie danych — przyznał Ryan. — Zobaczymy też, co powie ambasador. — Czego oni naprawdę chcą? — zapytał sekretarz skarbu Fiedler. — Nie mam pojęcia. Chcą nas najwyraźniej wkurzyć. My mamy atomówki, oni nie. Są naszym największym partnerem handlowym. To wszystko nie ma sensu… — po namyśle odpowiedział Ryan. Nagle przypomniał sobie, że największym partnerem handlowym Trzeciej Rzeszy w 1939 roku była… Francja. — To musi być jakaś pomyłka — wtrącił się Hanson. — Nagromadzenie wypadków. Może to tylko kolizja dwóch okrętów podwodnych, a przy okazji ktoś narwany zobaczył kilku Japończyków na Saipanie i od razu ogłosił inwazję. — Przyznaję, że jako całość to nie ma sensu, ale pojedyncze kawałki… Do diabła, świetnie znam Robby’ego Jacksona i Barta Mancuso. — Co to za ludzie?
— Mancuso jest dowódcą okrętów podwodnych Floty Pacyfiku. Braliśmy kiedyś udział w tajnej operacji morskiej. Jackson jest zastępcą szefa J-3, i znamy się od czasów, kiedy wykładałem w Annapolis. — Powiedział nam pan wszystko, co wie? — zapytał Durling. — Tak jest, panie prezydencie. Nie mam jeszcze analizy. — A więc, czekamy. Ile jeszcze do Andrews? .. Fiedler wyjrzał przez okno. — Lecimy nad zatoką Chesapeake. Jeszcze kilkanaście. minut. — Na lotnisku będą ludzie z prasy? — Tylko ci, których wieziemy — odpowiedział Arnie van Damm. — Co robią te myśliwce? — zapytał Fiedler. Ryan zastanowił się, czy dziennikarze też je zauważą. — To mój pomysł. — Nieco teatralne, nie uważasz? — zapytał sekretarz skarbu. — Nie spodziewaliśmy się również, że ktoś zaatakuje naszą flotę. — Panie i panowie, mówi pułkownik Evans. Podchodzimy już do lądowania w bazie Sił Powietrznych w Andrews. Mam nadzieję, że lot był przyjemny. Teraz proszę podnieść oparcia foteli i sprawdzić, czy pasy są ciasno zapięte. Ryan wyczuł, jak podwozie główne osiada miękko na pasie zero-jeden. Dla dziennikarzy na pokładzie dzień pracy właśnie się zakończył. Dla niego był to dopiero początek. Pierwszą rzeczą odbiegającą od normy była zwiększona liczba agentów Tajnej Służby. Do pewnego stopnia sprawiło to ulgę Ryanowi; przynajmniej nie tylko on traktował to wszystko poważnie.
Bieg w miejscu Jeżeli Clark był kiedyś w bardziej podłym nastroju, to nie mógł sobie przypomnieć kiedy to było. Ich misja w Japonii miała być prosta: ewakuacja obywatelki USA i próba reaktywowania nieco zakurzonej siatki szpiegowskiej. Przynajmniej tak to miało wyglądać, pomyślał agent CIA, zmierzając w stronę pokoju hotelowego. Chavez właśnie parkował samochód. Postanowili wynająć inny wóz i mieli jeszcze raz okazję obejrzeć wyraz zdziwienia na twarzy urzędnika w wypożyczalni na widok karty kredytowej z napisami zarówno w alfabecie łacińskim, jak i w cyrylicy. Clark z ulgą wyczuł pod palcami kawałek taśmy przyklejony do dolnej części klamki. Może przynajmniej Nomuri wie coś nowego. Clark wszedł do środka i po kilku minutach wrócił do hotelowego holu. Z aprobatą spojrzał na Chaveza, który obnosił się z rosyjską gazetą. Nieznacznym gestem dłoni nakazał mu pozostanie w hotelu. Dwie minuty później stał ponownie przed witryną sklepu fotograficznego, podziwiając najnowszy model automatycznego Nikona. Nagle poczuł, że ktoś go potrącił. — Uważaj, jak chodzisz — warknął ktoś ochrypłym głosem po angielsku. Po kilku sekundach Clark skręcił za róg i znalazł się w zaułku. Po minucie znalazł zacienione miejsce i poczekał na Nomuriego. Nie czekał zbyt długo. — To nie było zbyt bezpieczne, chłopcze. — Nie miałem innego wyjścia — powiedział nieco drżącym głosem Nomuri. Kontakt pod względem profesjonalizmu przypominał raczej szpiegowskie seriale w telewizji. Przekazanie wiadomości zajęło Nomuriemu niecałą minutę. — Posłuchaj, chłopcze. Od tej chwili żadnych kontaktów poza procedurą. Nawet jeżeli spotkasz kogoś ze swojej siatki na ulicy, nie znasz go. Przyjmij, że wszyscy są spaleni. — Clark nie bardzo wiedział, co robić, ale w takich sytuacjach bezpieczeństwo agenta wchodziło na plan pierwszy. Chet Nomuri skinął głową. — A co z panem? — Mną się nie przejmuj. Masz tylko siedzieć cicho. Jesteś lojalnym obywatelem Japonii. — Ale…
— Żadnego ale! My nie wydajemy agentom kapsułek z cyjankiem i nie spodziewamy się od nich numerów Jamesa Bonda. Martwy agent to głupi agent. — jasna cholera, gdyby to zadanie zostało od początku przeprowadzane zgodnie z procedurą, wszystko byłoby w porządku — ustalono by sekwencje kodów, sposoby kontaktów i ostrzeżeń. Teraz jednak nie było na to czasu i każda sekunda spędzana na rozmowie, zwiększała szansę, że ktoś zastanowi się, dlaczego japończyk rozmawia z gaidżin. — Okay, będzie, jak pan chce. — Trzymaj się swojego codziennego rozkładu. Zachowuj się tak jak wszyscy inni. A teraz posłuchaj. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. — Clark przez minutę przekazywał Nomuriemu instrukcje. — Zrozumiałeś? — Tak. — No to spadaj. — Clark, nie oglądając się za siebie, ruszył boczną uliczką i wszedł do hotelu tylnym wejściem. Na szczęście nikt o tej porze go nie pilnował. Bogu niech będą dzięki, że w Tokio jest tak mała przestępczość. W Ameryce każde wejście miałoby zainstalowany alarm lub pilnowałby go uzbrojony strażnik. Nawet podczas wojny Tokio było bezpieczniejszym miejscem niż Waszyngton. — Dlaczego nie kupicie po prostu butelki, zamiast wydawać pieniądze w barze? — zapytał go Chavez. — Może powinienem. — Ta odpowiedź zmusiła Dinga do podniesienia wzroku. Clark wskazał na telewizor, włączył go i znalazł kanał CNN. Teraz najważniejsze: w jaki sposób przekazać wiadomość? Wysłanie faksu do Ameryki nie wchodziło w grę. Nawet skorzystanie z waszyngtońskiej filii Interfaxu było zbyt ryzykowne, nie wspominając już o ambasadzie USA. Jedyną dobrą wiadomością dzisiejszego dnia było to, że przynajmniej znał nazwisko faceta, który prawdopodobnie zamordował Kimberly Norton. Po paru minutach okazało się, że nawet CNN nie miało pojęcia, co się dzieje. A jeżeli CNN nie miało pojęcia, to nikt nie miał. A może tak…? Nie. Pokręcił głową. To było zbyt szalone. *** — Cała naprzód — rozkazał dowódca „Eisenhowera”.
— Cała naprzód, aye — potwierdził główny mechanik i przesunął dźwignię telegrafu maszynowego naprzód. Po kilku sekundach strzałka przesunęła się w tę samą pozycję. — Maszynownia potwierdza całą naprzód. — Bardzo dobrze. — Kapitan spojrzał na admirała Dubro. — Jak pan ocenia nasze szansę? Najcenniejsza informacja została uzyskana, co mogło zdawać się nieco dziwne, dzięki hydrolokatorom. Dwie jednostki grupy bojowej wypuściły holowane hydrolokatory, zwane potocznie „ogonami” i dane, które uzyskały, w połączeniu z informacjami otrzymanymi od dwóch okrętów podwodnych zajmujących miejsce po lewej stronie szyku, pozwoliły na stwierdzenie, że ugrupowanie okrętów indyjskich znajduje się daleko na południu. To był jeden z tych przypadków, kiedy hydrolokatory okazały się lepsze od radarów, których emisja ograniczona jest krzywizną kuli ziemskiej, podczas gdy fale akustyczne mogą wędrować pod wodą czasami tysiące mil. Indyjska flota, która znajdowała się około stu pięćdziesięciu mil od Amerykanów — w bezpośrednim zasięgu samolotów — kierowała się więc nie na północ, lecz na południe. Wyglądało na to, że admirał Czandraskatta nie gustował w nocnych operacjach powietrznych, zwłaszcza jeżeli wzięło się pod uwagę ograniczoną liczbę indyjskich Harrierów. No cóż, pomyśleli obaj mężczyźni na pomoście nawigacyjnym, nocne lądowania na lotniskowcu nie należą rzeczywiście do ulubionych zajęć rozsądnych pilotów. — Jakieś sześćdziesiąt procent — odparł po namyśle Dubro. — Chyba ma pan rację. Na wszystkich jednostkach lotniskowcowej grupy uderzeniowej ogłoszono zaciemnienie. Wyłączono
też wszystkie radary,
a informacje pomiędzy
poszczególnymi
okrętami
przekazywano za pośrednictwem systemu łączności, który kompresował komunikaty do jednej setnej sekundy, przy wykorzystaniu radiolinii, których emisja nie uciekała poza horyzont. — Tak wyglądała druga wojna — zauważył dowódca „Eisenhowera”. Olbrzymi okręt poruszał się w ciemnościach, opierając się jedynie na informacjach uzyskanych przez marynarzy na oku, korzystających z tradycyjnych lornetek i noktowizorów. Niczym podczas konwojów do Murmańska, marynarze obdarzeni najlepszym wzrokiem wypatrywali spienionego śladu na powierzchni, który mógł pozostawić za sobą peryskop okrętu podwodnego. — Panie admirale?
Dubro odwrócił głowę. Na mostek wszedł oficer łącznościowy. — Mamy pilną depeszę od CINCPAC. — Potwierdziliście przyjęcie? — Nie, panie admirale. Zgodnie z rozkazami, panuje pełna cisza radiowa. — Bardzo dobrze. — Dubro zaczął czytać. Po kilku sekundach wyrzucił z siebie: — Niech to jasny szlag! *** Przed Białym Domem zgromadził się jak zawsze tłumek fotografów prasowych, ale dziennikarze, którzy zazwyczaj wykrzykiwali pytania, pozostali w bazie Andrews, czekając na bagaże. Wokół głównego wejścia dało się zauważyć wzmocniony kontyngent agentów Tajnej Służby. Po dwóch minutach Ryan był już w swoim gabinecie. Starając się nie patrzeć na stos korespondencji leżący na biurku, sięgnął po słuchawkę i wybrał numer CIA. — Zastępca dyrektora do spraw operacyjnych. Cześć, Jack — powiedziała Mary Pat Foley. — Ryan nawet nie zapytał, skąd wiedziała, że to on. W końcu mało kto znał jej bezpośredni numer. — Jak bardzo dostaliśmy w tyłek? — Personel w ambasadzie jest bezpieczny. Japończycy nie wtargnęli do budynku i teraz właśnie niszczymy archiwum. — Placówka w Tokio, podobnie jak pozostałe na całym świecie, w ciągu ostatnich dziesięciu lat przestawiła się wyłącznie na archiwizowanie komputerowe. Niszczenie danych nie zajmowało więcej niż kilka minut i nie powstawał przy tym, charakterystyczny dla takich sytuacji, dym unoszący się nad ambasadą. — Powinni już z tym kończyć. — Procedura niszczenia danych była prosta: dyski i dyskietki zostawały wymazywane, ponownie formatowane, znów kasowane i na końcu poddawane wpływowi stałego pola magnetycznego potężnego magnesu. Niektóre ze skasowanych danych były nie do odtworzenia, jednak życie agentów było, oczywiście, ważniejsze. W Tokio wciąż pozostawało trzech nielegalnych agentów terenowych. — Personel może się poruszać po mieście?
— Pozwalają jeździć do domów, pod eskortą policji. Wszystko odbywa się całkiem spokojnie — powiedziała z niejakim zdziwieniem Foley. — W każdym razie jest lepiej niż w Teheranie w 1979 roku. Udostępnili nam łącza satelitarne, lecz kontrolują treść przekazów. Ambasada posiada jeden działający STU-6, ale resztę wyłączyliśmy. Wciąż mamy możliwość korzystania z systemu STEPOWANIE. — System ten, wprowadzony przez Narodową Agencję Bezpieczeństwa, wykorzystywał losowo wybierany zestaw szyfrów do kodowania informacji. — Inne zasoby? — zapytał Ryan. Miał nadzieję, że jego linia wciąż jest bezpieczna, ale na wszelki wypadek używał żargonu Firmy. — Nie mają możliwości kontaktu z legalnymi. Praktycznie są odcięci. — W jej głosie pojawiła się nutka niepokoju i ślad poczucia winy. — Jak do tej pory nie przekazali żadnego sygnału. — Inne placówki? — Jack, nie będę ukrywać, że złapali nas z opuszczonymi portkami. Nasi ludzie w Seulu i Pekinie usiłują się czegoś dowiedzieć, ale nie spodziewam się niczego w ciągu najbliższych kilku godzin. Ryan zerknął na rząd samoprzylepnych karteczek z wiadomościami od sekretarki. — Godzinę temu dzwonił do mnie Gołowko… — Jack, dzwoń do niego od razu — nie pozwoliła mu skończyć Mary Pat. — Zobaczmy, co powie ten sukinsyn. — Dobrze. Weź ze sobą Eda i przyjeżdżajcie tu. Muszę o czymś z wami pogadać, ale to nie na telefon. — Trzydzieści minut. Jack nacisnął widełki telefonu i wybrał numer szefa wywiadu rosyjskiego. Przygotował sobie też bloczek papieru i zanotował godzinę. Komputer w Biurze Łączności Białego Domu i tak zarejestruje rozmowę, jednak Jack wolał własne zapiski. — Witaj, Jack. — To pańska prywatny linia, Siergiej Nikołajicz? — Tylko dla starych przyjaciół. — Po tej wymianie uprzejmości, Gołowko przeszedł do konkretów: — Chyba już pan wie? — Zaskoczyli nas — przyznał Jack.
— Nas też. Całkowicie. Domyśla się pan, czego ci szaleńcy chcą? — W głosie szefa wywiadu Rosji wyraźnie słychać było mieszankę gniewu i zatroskania. — Na razie nic nie przychodzi mi do głowy. Za niecałą godzinę do Białego Domu przyjedzie ambasador Japonii. — Doskonałe zgranie w czasie — zauważył Rosjanin. — O ile dobrze pamiętam, kiedyś już wam wycięli podobny numer. — Wam też — odparł Ryan, nawiązując do wybuchu wojny 1905 roku. — Co racja, to racja. Jakie macie środki na ich terenie? — Jeszcze nie wiemy dokładnie — skłamał Ryan. — Jeżeli wasza rezidientura pracuje tak jak zawsze, powinien pan wiedzieć, że dopiero co wylądowałem. Potrzebuję trochę czasu. Zaraz będzie u mnie Mary Pat. — Popełniliście duży błąd, nie uruchamiając wcześniej siatki OSET, mój przyjacielu. — To nie jest bezpieczna linia, Siergiej Nikołajicz. — Tylko częściowo była to prawda. Połączenie szło z siedziby wywiadu Rosji do ambasady amerykańskiej bezpiecznymi łączami, ale dalej już korzystano, aż do samego Waszyngtonu, ze zwykłych łączy telefonicznych. — Niech się pan tym zbytnio nie przejmuje, Iwanie Emmetowiczu. Przypomina pan sobie naszą rozmowę w moim gabinecie? Może rzeczywiście Rosjanie kontrolowali szefa japońskiego kontrwywiadu? W takim razie doskonale wiedzieli, które linie podsłuchują Japończycy. Wynikało też z tego, że Rosjanie mieli w Japonii jeszcze jedną siatkę. — Siergiej, to ważne: czy naprawdę nie otrzymaliście żadnego ostrzeżenia? — Jack, przysięgam na mój honor szpiega. — Ryan niemal widział ten uśmiech, który towarzyszył zapewnieniu. — Siergiej Nikołajicz, szczerze mówiąc jestem nieco zajęty. Do czego pan zmierza? — Proponuję współpracę naszych służb. Mam na to oficjalną zgodę prezydenta Gruszawoja. A więc Rosjanie się boją. Tylko czego? — Przekażę pańską propozycję prezydentowi, po konsultacji z Mary Pat. — Bardzo bym się zdziwił, gdyby Folejewa nie wyraziła zgody. Będę w moim biurze jeszcze kilka godzin. — Ja też. Do widzenia.
— Do widzenia, doktorze Ryan. — Cóż za miła pogawędka — odezwał się Robby Jackson, który właśnie pojawił się w drzwiach gabinetu Ryana. — Wyglądasz na zmęczonego. — Przespałem się trochę w samolocie. Kawy? Admirał pokręcił głową. — Jeszcze jedna filiżanka, a rozlecę się na kawałki. — Ciężko usiadł w fotelu. — Aż tak marnie? — I robi się coraz gorzej. Wciąż staramy się ustalić, ilu wojskowych mamy na terenie Japonii. Godzinę temu na lotnisku Yakota wylądował C-141 i zaraz utraciliśmy z nim łączność. Sam się tam wpakował. Może miał problemy z łącznością, a może mieli za mało paliwa, by dolecieć do innego zapasowego lotniska — cholera wie. Na pokładzie była tylko załoga. Pięciu ludzi. Departament Stanu wciąż stara się ustalić liczbę biznesmenów, którzy przebywają w Japonii. No i są jeszcze turyści. W przybliżeniu jakieś dziesięć tysięcy ludzi. — Zakładników — poprawił go Ryan. — Co z tymi dwoma okrętami podwodnymi? — Nikt się nie uratował. „Stennis” idzie do Pearl z prędkością dwunastu węzłów. „Enterprise” z pomocą holownika robi jakieś sześć. Wysłaliśmy na Midway dywizjon P-3 do działań ZOP. — Guam? — Całe Mariany są odcięte. Poza jednym wyjątkiem. — Jackson pokrótce opowiedział Ryanowi o Orezie. — Moi ludzie pracują nad ewentualnymi działaniami odwetowymi. Musimy jednak wiedzieć, czy prezydent chce operacji wojskowych. Chce? — Ambasador Japonii zaraz tu będzie. — To miło z jego strony. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie, doktorze Ryan. — Nie znam jeszcze odpowiedzi. — To pokrzepiająca wiadomość. *** — Witaj, Chris. Dzięki, że przyszedłeś.
Ambasador pojawi się w Białym Domu za kilka minut. Działanie praktycznie bez uprzedzenia niezbyt podobało się Nagumo, ale ktoś, kto podejmował w Tokio decyzje, niezbyt przejmował się wygodą swoich pracowników. Pojawiła się jeszcze jedna, niezbyt przyjemna okoliczność: po raz pierwszy Nagumo był w Waszyngtonie gaidżin. — Seidżi, co, u diabła, tam się stało? — zapytał Cook. Obaj należeli do ekskluzywnego „University Club”, położonego tuż obok ambasady rosyjskiej, słynnego w mieście z doskonałego zaplecza rekreacyjnego i równie dobrej kuchni. — A co ci powiedzieli? — Że jeden z waszych okrętów przez pomyłkę wystrzelił torpedy. Jezu, Seidżi! Jakby te cholerne zbiorniki paliwa nie wystarczyły! — Chris, to nie był wypadek. — Nie rozumiem. — Doszło w pewnym sensie do bitwy. Mój kraj poczuł się zagrożony i musiał podjąć defensywne środki zapobiegawcze. Chris, nasze kraje znajdują się w stanie wojny. Przyparliście nas do muru. Ja, osobiście, nie jestem z tego powodu szczęśliwy. — Chwileczkę. — Chris Cook powoli pokręcił głową. — Masz na myśli wojnę? Prawdziwą wojnę? Nagumo skinął spokojnie głową. — Zajęliśmy Archipelag Mariański. Na szczęście nie było ofiar w ludziach. Nie sądzę, by na morzu konflikt przebiegł podobnie bezkrwawo, ale teraz obie strony oddalają się od siebie. I bardzo dobrze. — Zabiliście Amerykanów? — Obawiam się, że tak. Bardzo mi przykro. — Nagumo przerwał i opuścił spojrzenie na stolik. — Chris, nie wiń mnie za to, proszę. Nie miałem z tym nic wspólnego. Nikt nie pytał mnie o zdanie. — Chryste, Seidżi. Co możemy zrobić, by z tym skończyć? Taka reakcja Cooka była dla Nagumo do przewidzenia.
— Musimy opanować sytuację. Nie chcę, żeby mój kraj jeszcze raz został zniszczony. Musimy szybko z tym skończyć. Są jeszcze w Japonii rozsądni ludzie. Goto to głupiec. — Nagumo rozłożył ręce. — Widzisz, powiedziałem to: Goto jest głupcem. Nie wolno dopuścić do tego, by naszymi krajami kierowali głupcy. To się tyczy też waszego Kongresu i tego wariata Trenta, z tą jego Ustawą o Regulacji Handlu. Popatrz do czego to nas doprowadziło. — W oczach Nagumo pojawiły się łzy. — Chris, jeżeli ludzie tacy jak my nie opanują sytuacji, może dojść do tragedii. Na marne pójdzie dorobek pokoleń. I dlaczego? Dlatego, że głupcy w twoim i moim kraju nie mogą dojść do porozumienia w kwestii handlu? Christopher, musisz mi pomóc z tym skończyć! Musisz! — Ale co mogę zrobić? — Chris, na pewno domyślasz się, że mam o wiele większe wpływy, niż wskazywałoby na to moje stanowisko — zaczął Nagumo. — W jaki inny sposób mógłbym wyświadczać ci tyle przysług, które scementowały naszą przyjaźń? Cook skinął głową. Nie miał co do tego wątpliwości. — Mam przyjaciół i wpływy w Tokio. Potrzeba mi czasu, koniecznego do spokojnych negocjacji. Muszę odizolować Goto. Ten szaleniec może zniszczyć mój kraj. — Co ja mogę, u diabła, zrobić, Seidżi? Jestem tylko pionkiem. — Jesteś jednym z nielicznych ludzi w Departamencie Stanu, którzy nas naprawdę rozumieją. Będą potrzebować twojej rady. — Małe pochlebstwo. Cook skinął głową. — Prawdopodobnie. Jeśli mają trochę oleju w głowie — przyznał. — Znam Scotta Adlera. Rozmawiamy czasem. — Gdybyś mógł mi powiedzieć, jakie są oczekiwania twojego Departamentu Stanu, mógłbym przekazać je do Tokio. Przy odrobinie szczęścia, moglibyśmy wystąpić z analogicznymi propozycjami. W takiej sytuacji wasze życzenia stałyby się naszymi. — Był to intelektualny odpowiednik judo, „sztuki uległości”, która opierała się przede wszystkim na wykorzystywaniu siły przeciwnika do własnych celów. Cook czuł się mile połechtany: w pojedynkę będzie mógł kształtować politykę zagraniczną dwóch mocarstw. Na twarz Cooka wrócił jednak wyraz niedowierzania. — Jeśli jesteśmy w stanie wojny, to jak…?
— Goto to kompletny szaleniec. Pozostawimy otwarte kanały łączności dyplomatycznej przez ambasady. Zaoferujemy wam oddanie Marianów. Wątpię, żeby ta oferta była do końca szczera, ale zostanie przedstawiona jako wyraz dobrej woli. — Seidżi westchnął. — Teraz właśnie zdradziłem mój kraj. — Oczywiście, zgodnie z planem. — Co dla twojego rządu będzie granicą ustępstw? — Myślę, że całkowita niepodległość Północnych Marianów; koniec statusu wspólnoty. Ze względów geograficznych i ekonomicznych, i tak wpadłyby w naszą orbitę wpływów gospodarczych. Tak czy inaczej, posiadamy tam większość terenów. — A co z Guam? — Pozostanie terytorium USA, o ile wyspa będzie zdemilitaryzowana. Myślę, że to przejdzie. — A jeśli się nie zgodzimy? — Umrze wielu ludzi. Jesteśmy dyplomatami, Chris. Naszym posłaniem jest zapobieżenie wojnie. Po prostu daj mi znać, czego od nas oczekujecie, a ja postaram się, by identycznej treści oferta wyszła z naszej strony. We dwójkę możemy zakończyć tę głupią wojnę. Pomożesz mi? — Nie wezmę za to pieniędzy, Seidżi — zapewnił go autentycznie przejęty Cook. Zadziwiające, pomyślał Nagumo. Ten człowiek ma jednak jakieś zasady. Całe szczęście, że brakuje mu rozumu. *** Zgodnie z instrukcją, ambasador Japonii wjechał na teren Białego Domu przez wschodnią bramę. Do spotkania doszło w Sali Roosevelta, którą zdobiła nagroda Nobla przyznana Teodorowi za doprowadzenie do zakończenia wojny rosyjsko-japońskiej. Na widok gościa Durling wstał zza biurka i podał dłoń ambasadorowi. — Zna pan wszystkich obecnych. Proszę usiąść.
— Dziękuję, panie prezydencie. Chciałbym na wstępie wyrazić wdzięczność za udzielenie mi audiencji w tak krótkim czasie. — Rozejrzał się po sali. Brett Hanson, sekretarz stanu; Arnold van Damm, szef personelu Białego Domu; John Ryan, doradca do spraw bezpieczeństwa. Sekretarz obrony był w budynku, ale nie przyszedł na spotkanie. Ciekawe. Ambasador już od wielu lat przebywał w Waszyngtonie i wiele wiedział o swoich gospodarzach. Na twarzach zebranych łatwo było zauważyć gniew. Prezydent potrafił go kontrolować, podobnie jak agenci Tajnej Służby. Twarz Hansona wykrzywiał grymas nieskrywanej wściekłości. Sekretarz stanu nie mógł uwierzyć, że ktoś ośmielił się zagrozić jego krajowi — przypominał rozpieszczonego dzieciaka, który otrzymał dwóję od sprawiedliwego nauczyciela. Van Damm był politykiem i uważał go za gaidżin. Najspokojniejszy wydawał się Ryan. Ambasador nigdy wcześniej nie miał z nim do czynienia, jednak z doniesień jego personelu wynikało, że doradca do spraw bezpieczeństwa jest specjalistą od Europy i, jako taki, ignorantem w dziedzinie Dalekiego Wschodu. Bardzo dobrze, pomyślał ambasador. Gdyby było inaczej, mógłby stać się bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. — Panie ambasadorze, prosił pan o spotkanie — zaczął Hanson. Przemowa ambasadora była łatwa do przewidzenia. Ryan z trudem tłumił ziewanie. Pozwolił odpocząć swoim uszom, a skoncentrował się na wizji. Zazwyczaj w takich sytuacjach, ambasador reprezentujący stronę agresywną miał w zwyczaju prezentować nieco skruszoną minę. Nie tym razem. Ambasador Japonii siedział dumnie wyprostowany w fotelu i nie wykazywał najmniejszych oznak zmieszania czy żalu. Jak na razie prezydent siedział z kamienną twarzą, pozwalając, by Arnie okazywał gniew, a Hanson oburzenie. Bardzo dobrze. — Czy zdaje sobie pan sprawę z faktu, że nasz kraj może w każdej chwili zniszczyć pański? Krótkie skinienie głowy. — Oczywiście. Doskonale pamiętamy, kto zrzucił bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Po tej odpowiedzi oczy Jacka nieco się rozszerzyły. Zapisał na bloczku jedno słowo: „atom?” — To chyba nie wszystko — wtrącił się Durling. — Panie prezydencie — mój kraj również jest w posiadaniu broni nuklearnej. — A w jaki sposób będziecie ją przenosić? — zapytał drwiąco Arnie.
— W arsenale mojego kraju znajdują się międzykontynentalne rakiety balistyczne. Wasi eksperci oglądali je w halach fabrycznych. Proszę to sprawdzić w NASA. — Grozicie nam? — zapytał spokojnie Durling. Ambasador spojrzał prezydentowi w oczy i odpowiedział: — Nie, panie prezydencie. Po prostu stwierdzam fakt. Wiemy, że możecie zniszczyć nasz kraj, ale i my możemy wyrządzić wam wielkie szkody. I o co walczyć? O kilka wysp, które i tak od wieków do nas należały? — A co z ludźmi, których zabiliście? — zapytał van Damm. — Bardzo mi z tego powodu przykro. Oczywiście przekażemy rodzinom szczodre rekompensaty. Nie będziemy przeszkadzać waszym placówkom dyplomatycznym w normalnym funkcjonowaniu, by zachować pełną łączność pomiędzy naszymi rządami. Czy tak trudno przychodzi Ameryce traktować inne państwo jako równe sobie? Dla mojego kraju nadszedł czas, by zająć należne mu miejsce w świecie, jeżeli chodzi o mój rząd, uważamy, że konflikt zbrojny został zakończony. Nie podejmiemy żadnych dalszych działań przeciwko Ameryce. Cały ten incydent możecie przedstawić waszej opinii publicznej, jako nieszczęśliwy wypadek. Jeżeli chodzi o Mariany, jesteśmy gotowi negocjować w każdej chwili. Takie jest stanowisko mojego rządu. — Ambasador wstał i, zgodnie ze zwyczajami dyplomatycznymi, wręczył notę sekretarzowi stanu. Ukłonił się sztywno i wyszedł z sali. Po zamknięciu się drzwi, Ryan odczekał kilka sekund. — Przyszedł tu, żeby powiedzieć nam tylko jedno. — Co takiego? — zapytał Hanson. — Że mają głowice nuklearne i środki ich przenoszenia. Cała reszta to po prostu nic nie znaczące ozdobniki.
Wszystkie konie króla Na razie wiadomość nie trafiła do środków masowego przekazu, ale właśnie miało się to zmienić. FBI już szukało Chucka Saerlsa. Nie mieli wątpliwości, że zadanie okaże się trudne, a poza tym, w świetle posiadanych dowodów, i tak mogli go jedynie przesłuchać. Szóstka programistów, która pracowała nad programem Electra-Clerk 2.4.0, została już przesłuchana i żadne z nich nie miało pojęcia o wirusie Wielkanocne Jajko. Jedynymi emocjami był gniew na myśl o skutkach wprowadzenia go do sieci i podziw na myśl o geniuszu programisty. Wirus został odkryty dopiero po dwudziestu siedmiu godzinach wspólnej pracy całego zespołu. Wtedy też przyszła zła wiadomość: cała szóstka, poza Searlsem, miała taki sam dostęp do programu podstawowego. Wielkanocne Jajko mogło czaić się w pamięci głównego komputera już od miesięcy. Mógł to zrobić każdy z nich. Na programach komputerowych nie da się wykryć odcisków palców. Najważniejsze było jednak co innego: nic na świecie nie było w stanie odkręcić tego, co narobiło Wielkanocne Jajko. Ostatnia zarejestrowana transakcja odbyła się dokładnie o 12.00, a o 12.01 było już po wszystkim. Miliardy — tak naprawdę setki miliardów dolarów — wyparowało. Na razie wiedzieli o tym nieliczni. O utrzymaniu sprawy w tajemnicy zadecydowali: szef DTC, Komisja Papierów Wartościowych i ludzie z giełdy nowojorskiej. Trochę trwało, zanim agenci FBI zrozumieli na czym polega całe nieszczęście: każde biuro maklerskie miało wprawdzie własne rejestry transakcji i teoretycznie można by odtworzyć globalny obraz obrotów, wymazanych przez Wielkanocne Jajko, jednak nie można było wykluczyć, że jakiś nieuczciwy makler może dokonać zmian we własnych rejestrach. Taki zabieg był absolutnie nie do udowodnienia. W całą sprawę zamieszane były po prostu zbyt wielkie pieniądze.
Dwie setki agentów FBI odwiedziło biura i domy dyrektorów firm maklerskich, tylko po to, by zorientować się, że dysponują około osiemdziesięcioma procentami danych o operacjach przeprowadzonych po godzinie dwunastej w piątek. Zebranie tego materiału okazało się w miarę łatwe. Gorzej, jeżeli chodzi o analizę danych: do tej operacji potrzeba co najmniej superkomputera miary Cray Y-MP (jeden taki był w CIA, a trzy w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa) oraz specjalnie napisanego programu. W grę wchodziło odtworzenie działalności tysięcy podmiotów gospodarczych, co wiązało się z permutacjami rzędu dziesięciu do szesnastej, a raczej osiemnastej potęgi. Programista z giełdy nowojorskiej wytłumaczył obrazowo agentom, że ta ostatnia wartość odpowiada liczbie miliona przemnożonego przez milion i jeszcze raz przez milion. A wszystko to miało sens, jeżeli w pamięci superkomputera znajdzie się absolutnie WSZYSTKO. Jeżeli chodzi o czas potrzebny na odtworzenie przebiegu transakcji, programista nie chciał nawet spekulować Taka odpowiedź niezbyt spodobała się agentowi FBI. Otrzymał bowiem polecenie przekazanie jej szefowi, który odmawiał nawet napisania listu za pomocą komputera. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Jeden z pracowników DTC szepnął słówko sąsiadowi, prawnikowi, który przekazał wiadomość znajomemu dziennikarzowi, a ten, nie namyślając się wiele, sprzedał temat „The New York Times”. Naczelny gazety zadzwonił do sekretarza skarbu, który właśnie wrócił z Moskwy i nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Sekretarz odmówił komentarza, ale zapomniał poprosić o wstrzymanie się z drukiem. Potem było już za późno. *** Sekretarz skarbu Bosley Fiedler praktycznie biegł tunelem łączącym gmach Departamentu Skarbu z Białym Domem. Nie był przyzwyczajony do fizycznego wysiłku, tak że kiedy dotarł wreszcie do Sali Roosevelta, z trudem łapał powietrze. Od wyjścia ambasadora Japonii minęło zaledwie kilka minut. — Co się stało, Buzz? — zapytał Durling.
Wciąż ciężko sapiąc, Fiedler w pięciominutowej oracji przekazał to, czego właśnie dowiedział się z Nowego Jorku. — Nie możemy dopuścić do otworzenia giełdy — podsumował. — To znaczy, zarząd giełdy nie jest w stanie jej otworzyć. Nikt nie może przeprowadzać transakcji. Nikt nie wie, ile ma pieniędzy i co posiada. A banki… — Machnął ręką. — Panie prezydencie, mamy tu poważny problem. Nic takiego jeszcze w historii się nie wydarzyło. — Buzz, to tylko pieniądze, prawda? — zapytał Arnie van Damm, zastanawiając się w duchu, dlaczego to wszystko zwala się na nich jednego dnia. — Tu nie chodzi tylko o pieniądze — odpowiedział za sekretarza skarbu Ryan. — Chodzi o zaufanie. Buzz napisał nawet na ten temat książkę. — Może ta przyjazna uwaga uspokoi zdyszanego i podekscytowanego finansistę. — Dzięki, Jack. — Fiedler usiadł w fotelu i wypił kilka łyków wody ze szklanki. — Weźmy na przykład krach z 1929 roku. Co tak naprawdę utracono? Pod względem księgowym — nic. Wielu inwestorów jednak straciło swoje pieniądze, a udzielane przez banki gwarancje dodatkowo pogorszyły sprawę. Ludzie do dziś praktycznie nie zdają sobie sprawy, że pieniądze, które stracili, wcześniej zostały przekazane komu innemu. — Nie rozumiem — powiedział Arnie. — Nikt tak naprawdę nie rozumie. To jedna z tych spraw, które są zbyt proste. Każdy inwestor, który stracił pieniądze, najpierw dał je komuś, od kogo otrzymał w zamian akcje. Zamienił pieniądze na pewną umową wartość rynkową, a kiedy ona się rozwiała, doszło do krachu. Ale ten ktoś, kto wziął pieniądze za akcje, nie stracił niczego, ponieważ ilość pieniędzy na rynku w 1929 roku wcale się nie zmieniła. — Pieniądze nie znikają, Arnie — pośpieszył z pomocą Ryan. — Przemieszczają się tylko z miejsca na miejsce. Tego właśnie pilnuje Bank Rezerw Federalnych. — Widać było jednak, że Arnie niczego dalej nie rozumie. — W takim razie dlaczego, u diabła, doszło do Wielkiej Depresji?
— Zaufanie — odparł Fiedler. — Masa ludzi straciła wszystko przez gwarancje, które zostały udzielone przez banki na przeprowadzenie transakcji. Nagle, kiedy ruszyła lawina, banki nie były w stanie pokryć zleceń wypłat. Doszło do sytuacji, w której drobni ciułacze stracili wszystko, ponieważ nie byli w stanie spłacać długów, a ich banki nie miały gotówki na wypłaty. W takiej sytuacji ludzie przestają działać. Boją się ryzykować tym, co im jeszcze zostało. Inwestorzy, którym udało się sprzedać na czas akcje i wciąż mieli gotówkę, zauważyli, że gospodarka źle funkcjonuje i też nie chcieli ryzykować kolejnych inwestycji. — Widzisz, Arnie — po raz drugi włączył się Jack. — Gospodarki nie napędza kapitał, ale obrót. Składają się na niego wszystkie transakcje, które zawierane są każdego dnia, począwszy od chłopaka z sąsiedztwa, który strzyże ci trawnik za dolara, a na strategicznych inwestycjach korporacji kończąc. Jeżeli nie ma obrotu, wszystko zamiera. Mamy tu naprawdę poważny problem. W poniedziałek rano bankierzy dowiedzą się, że nie wiedzą, ile pieniędzy mają. — Czy to bardzo groźne? — zapytał prezydent. — Nie wiem — odparł Fiedler. — Jeszcze nigdy coś takiego się nie zdarzyło. — Twoje „nie wiem” niewiele posuwa nas do przodu, Buzz — zauważył Durling. — Wolałby pan kłamstwo? — zapytał sekretarz skarbu. — Musimy tu ściągnąć prezesa Banku Rezerw Federalnych. Trzeba rozwiązać mnóstwo problemów. — Mamy też prawdziwą wojnę — przypomniał Ryan. — Co jest groźniejsze? — zapytał Durling. Ryan zastanowił się przez kilka sekund. — Zatonęły dwa okręty podwodne, zginęło około dwustu pięćdziesięciu oficerów i marynarzy. Uszkodzone zostały dwa lotniskowce. Mariany znalazły się pod okupacją. To wszystko jest poważnym ciosem dla Ameryki, ale nie zagroziło istnieniu Stanów Zjednoczonych. Ameryka to właściwie pewien stan społecznej świadomości. Jesteśmy ludźmi, którzy myślą w określony sposób, którzy wierzą, że osiągnięcie każdego celu jest tylko kwestią mobilizacji społeczeństwa. Z tego wynika nasz optymizm, zaufanie do instytucji federalnych. Jeżeli zaufanie zniknie, Stany Zjednoczone niczym nie będą różnić się od reszty świata. Moim zdaniem ekonomiczne problemy są daleko bardziej niebezpieczne, niż militarne. — Zadziwiasz mnie, Jack — powiedział Durling. — Panie prezydencie, wolałby pan kłamstwo?
*** — W czym problem, do cholery? — zapytał Ron Jones. Słońce już wstało, a USS „Pasadena” wciąż tkwił przy nabrzeżu. Wczoraj zginął syn człowieka, który nauczył go hydrolokacji, a okręt Floty Pacyfiku wciąż tam tkwił, przycumowany do pachołków. — Czy nikt nawet nie kiwnie palcem? — Dowódca „Pasadeny” nie otrzymał jeszcze rozkazów — odparł Mancuso — ponieważ ja ich nie otrzymałem, ponieważ nie otrzymał ich też CINCPAC, ponieważ Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych ich nie wydało. — Pospali się, czy co? — Sekretarz obrony jest w tej chwili w Białym Domu i składa raport prezydentowi. — I to wszystko? — Prezydent jest najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Robimy to, co każe. — Jasne. Pamiętam, jak Johnson wysłał mojego ojca do Wietnamu. — Jones odwrócił się do wiszącej na ścianie mapy Pacyfiku. Pod koniec dnia japońskie okręty nawodne znajdą się poza zasięgiem samolotów startujących z lotniskowców. Na razie i tak nie mogły startować. USS „Gary” zakończył przeszukiwanie akwenu, w którym zatonęły okręty podwodne — głównie w obawie przed atakiem japońskich okrętów podwodnych. Jednak z boku wyglądało na to, że fregata Marynarki USA ucieka przed kutrem japońskiej Straży Przybrzeżnej. — Najważniejsze własne zdrowie, co? Mancuso postanowił tym razem nie dać się sprowokować. Był w końcu wyższym oficerem i musiał myśleć, jak na takiego przystało. — Po kolei. W tej chwili musimy myśleć przede wszystkim o lotniskowcach. Musimy doprowadzić je do doków i naprawić. Musimy też zebrać dane wywiadowcze i dopiero wtedy podjąć decyzję, co robić. — O ile prezydent nam na to pozwoli? Mancuso skinął głową. — Tak działa ten system. — To wspaniale. ***
Yamata siedział w fotelu na górnym pokładzie Boeinga 747, nie zwracając uwagi na szmer przyciszonych rozmów jego podwładnych. Nie spał prawie od trzech dni, a wciąż czuł stały dopływ adrenaliny. Być może ten stan mobilizacji psychicznej dawało poczucie władzy i przekonanie o wadze misji. To był już ostatni planowany rejs na Mariany. Pasażerami byli głównie pracownicy administracji, którzy zajmą się wkrótce instalowaniem nowych władz. Na wyspach mieszkało dwadzieścia dziewięć tysięcy ludzi, ale nikt w oficjalnych spisach nie brał pod uwagę Japończyków, którzy nabyli tu nieruchomości lub prowadzili firmy. Jako Japończycy, oczywiście, mieli prawo głosu w zapowiadanych wyborach na temat przynależności wysp. To samo tyczyło się mieszkańców hoteli, które w większości należały do Japończyków. Żołnierze też byli, oczywiście, obywatelami japońskimi, i z tego tytułu przysługiwało im prawo głosu, zważywszy, że ich pobyt na Marianach został wyznaczony na nieokreślony czas. Łącznie na wyspach przebywało trzydzieści jeden tysięcy Japończyków, a kiedy dojdzie do wyborów, nikt nie może zabronić obywatelom demokratycznego państwa korzystania ze swoich praw, prawda? — Lądujemy za pięć minut — powiedział pułkownik. — Dozo. — Słowu towarzyszył krótki ukłon, a właściwie skinienie głową, dokładnie odpowiadające relacjom między Yamata a pułkownikiem. W przyszłości, kiedy pułkownik zostanie już generałem, ukłon pogłębi się nieco, jeszcze później, gdy wojskowy — o ile będzie miał szczęście — zajmie odpowiedzialne stanowisko, Yamata-san może zwrócić się do niego po imieniu, opowiedzieć dowcip lub zaprosić na drinka. Przez cały czas jednak żadna ze stron nie będzie miała najmniejszych wątpliwości, kto jest panem, a kto służącym. Yamata zapiął pasy i przygładził włosy. Kapitan Sato był wyczerpany. Spędził w powietrzu kilkakrotnie więcej czasu, niż pozwalały na to normy towarzystw lotniczych. Spojrzał w lewo i dostrzegł mrugające światła pozycyjne dwóch myśliwców F-15 eskorty. Drążek sterowy jednego z nich prawdopodobnie trzymał w dłoni jego syn. Tylko delikatnie, powiedział sobie w duchu. Wiózł Japończyków, a im należało się wszystko co najlepsze. Trzymając jedną dłoń na drążku, a drugą na dźwigni ciągu, sprowadzał Boeinga po niewidzialnej linii łączącej maszynę z pasem startowym. Wydał polecenie wychylenia klap. Podniósł nieco nos samolotu i spłynął jak mgła na pas. Dopiero pisk gumowych kół uświadomił drugiemu pilotowi, że wylądowali. — Jesteś poetą latania — powiedział drugi pilot, po raz kolejny pełen podziwu dla umiejętności kapitana.
Sato pozwolił sobie na przelotny uśmiech i włączył odwrotny ciąg. — Podkołuj go na stojankę. Po chwili nacisnął klawisz interkomu. — Witamy w Japonii — oznajmił pasażerom. Yamata poczuł, że serce przystaje mu bić. Nie czekał, aż samolot stanie i pośpiesznie odpiął pasy. Otworzył drzwi do kabiny pilotów. — Kapitanie? — Tak, Yamata-san? — Rozumie pan, prawda? Sato ukłonił się z dumą profesjonalisty. — Hai. — Yamata oddał ukłon w pozie najwyższego szacunku. *** Yamata wysiadł z Land Cruisera i spojrzał na urwisko. Miejscowi nazywali je Urwiskiem Banzai lub Samobójców. Yamata musi pomyśleć o nadaniu skałom innej, bardziej stosownej nazwy. To tu, dziewiątego lipca 1944 roku skończyła się zorganizowana obrona Saipanu. Tak naprawdę urwisko tworzyły dwie ściany skalne, przypominające gigantyczny amfiteatr. To musiało być gdzieś tutaj… Tu jego rodzina podeszła do krawędzi. Przypomniał sobie mocne dłonie swojego ojca. Czy jego rodzeństwo bało się? Prawdopodobnie po dwudziestu dniach nieustannego huku dział i wybuchów pocisków, siostra i brat byli bardziej oszołomieni, niż przerażeni. Na pewno matka w tym ostatnim momencie spoglądała na ojca. Na pewno trzymali się za dłonie, wykonując ten ostatni krok — nie mogli pogodzić się z niewolą u barbarzyńców. Aż do dziś Yamata nie pozwalał sobie na nic więcej, niż gniew. Jednak teraz mógł już wyzwolić emocje — właśnie spłacił swój dług honorowy wobec tych, którzy dali mu życie. Spłacił go w pełni. Kierowca samochodu przyglądał się swojemu pracodawcy i sam poczuł wzruszenie na widok starszego człowieka, który złożył właśnie dłonie, by tym gestem przywołać dusze przodków. Z odległości stu metrów dostrzegł drgające od płaczu ramiona Yamaty, który położył się w swoim garniturze na ziemi i po chwili zapadł w sen. Pewnie będzie śnić o swojej rodzinie. Więc jednak ten stary sukinsyn ma duszę, pomyślał pełen zdziwienia. Może do tej pory źle oceniał swojego szefa.
*** — Trzeba przyznać, że znają się na logistyce — mruknął Oreza, spoglądając przez okno w sypialni na port. „Orchid Ace” dawno już odpłynął, a jego miejsce zajął „Century Highway No. 5”. Z rampy na plac przy nabrzeżu zjeżdżały ciężarówki i nieznane Orezie pojazdy terenowe. — Nie spałeś przez całą noc? — zapytała Isabel. Po tej stronie Linii Zmiany Daty był poniedziałek i pani Oręża przygotowywała się na wszelki wypadek do wyjścia do pracy. Spojrzała na kartki, zapisane przez męża cyframi i nazwami wyposażenia wojskowego. — Przyda się to na coś? — Nie wiem, Izz. — Zjesz śniadanie? — Przydałoby się — odezwał się Borroughs, wkraczając do kuchni. — Chyba musiałem zasnąć, gdzieś tak koło trzeciej. Pani Oręża otworzyła lodówkę. W tym domu śniadanie składało się głównie z zalewanej mlekiem kompozycji płatków kukurydzianych, zmieszanych z orzechami laskowymi i grubo mielonym zbożem. W całym domu już rozchodził się aromat kawy. Borroughs znalazł dzbanek i nalał sobie filiżankę. — Ktoś tu naprawdę wie, jak parzy się kawę. — To specjalność Manniego — powiedziała Isabel. Oreza uśmiechnął się pierwszy raz od wielu godzin. — Nauczyłem się tego od mojego pierwszego dowódcy kutra. Właściwa mieszanka, właściwe proporcje i szczypta soli. Najlepsza pewnie wychodzi podczas pełni księżyca i po zarżnięciu kozła ofiarnego, pomyślał Borroughs. Nawet jeżeli, to przynajmniej zwierzę umarło za słuszną sprawę. Spojrzał na zapiski Orezy. — Aż tyle tego? — To ostrożne szacunki. Stąd do Japonii jest dwie godziny lotu. Załóżmy, że każdy samolot potrzebuje na ziemi około dziewięćdziesięciu minut na załadunek i tankowanie. Wychodzi z tego, że pełny obrót zajmuje mu siedem godzin, co daje trzy i pól rejsu na dzień. Za każdym razem zabiera około trzystu osób, czyli jeden samolot w ciągu dnia przewozi tysiąc żołnierzy. Do przerzucenia jednej dywizji na dzień wystarczy piętnaście 747. Japonia ma ich na pewno kilka razy więcej. — Ile trzeba okrętów, żeby przewieźć sprzęt?
— To zależy od sposobu załadunku. Znów, przy ostrożnych szacunkach, trzeba przyjąć, że do przewozu uzbrojenia i środków transportu wystarczy dwadzieścia dużych jednostek. To przypomina przewiezienie całego miasteczka razem z domami. Muszą mieć paliwo. Na wyspie nie ma wystarczająco dużo żywności dla tylu ludzi. To samo tyczy się wody pitnej. — Oreza zerknął na notatki. — Tak czy inaczej mają zamiar zostać tu na dłużej. *** — Zrobiłeś to, Ed? — zapytał szorstkim głosem Durling, wpatrując się w twarz wiceprezydenta. Był wściekły, że w tak skomplikowanej sytuacji musi zajmować się jeszcze jednym problemem. Jednak artykuł w „Washington Post” wymagał reakcji. — Dlaczego wystawiłeś mnie na ataki prasy? Dlaczego przynajmniej mnie nie ostrzegłeś? Prezydent rozejrzał się po Gabinecie Owalnym. — W tym pomieszczeniu można załatwić wiele spraw, ale kilku nie można. Jedną z nich jest utrudnianie dochodzenia policyjnego. — Nie opowiadaj! Wielu prezydentów… — Wiem! I zapłacili za to. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. — Posłuchaj, Roger! — warknął Ed Kealty. Prezydent przerwał mu, podnosząc obie dłonie do góry. — Ed, mam poważne sprawy ekonomiczne na głowie. Na Pacyfiku zginęli amerykańscy marynarze. Nie mam czasu na takie sprawy jak twoja. Odpowiedź na pytanie. Wiceprezydent zaczerwienił się. — W porządku. Lubię kobiety. Nigdy tego nie ukrywałem. Mam z żoną w tej sprawie układ. Ale nigdy, nigdy nikogo nie zgwałciłem. Nigdy. Nie musiałem. — Lisa Beringer? — zapytał prezydent, zaglądając do notatek. — Miłe stworzonko. Bardzo bystra, poważna i… miała na mnie straszną ochotę. Tłumaczyłem, że nie mogę się z nią związać. Miałem wtedy na głowie reelekcję, a poza tym była za młoda. Zasługiwała na kogoś w jej wieku, kto dałby jej dzieci i dom. Bardzo się przejęła moją odmową, z tego, co słyszałem, zaczęła pić, może nawet zażywała — tego nie jestem pewny. Byłem na jej pogrzebie. Wciąż utrzymuję kontakt z jej rodzicami. — Zostawiła list.
— Nawet trzy listy. — Kealty sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął dwie koperty. Dziwne, że nikt nie zwrócił uwagi na datę tego listu, który ma FBI. Dziesięć dni przed jej śmiercią. Ten list został napisany siedem dni później, a ten napisała w dniu śmierci. Ludzie z mojego biura je znaleźli. Barbara Linders musiała znaleźć ten trzeci. Żaden z nich nie został nigdy wysłany. — Ta Linders twierdzi, że… — Podałem jej narkotyk? — Kealty pokręcił głową. — Wiesz, że mam kłopoty z alkoholem. Tak, jestem alkoholikiem, ale wiedziałeś o tym, zanim zaczęliśmy kampanię. Poza tym ostatni kieliszek wychyliłem dwa lata temu. — Więc twierdzisz, że nie jesteś winny? — Roger, może jestem nadpobudliwy. Może jestem alkoholikiem. Ale na pewno nie jestem gwałcicielem. A więc Kealty może bronić się, używając dwóch argumentów: materiał dowodowy jest bardzo mizerny i trudno wykazać bezpośredni związek Kealty’ego z samobójstwem. — Co masz zamiar w tej sprawie zrobić? — zapytał wiceprezydenta. — Coś mi się wydaje, że nie masz zamiaru drukować więcej nalepek wyborczych DURLING-KEALTY? — Raczej nie — potwierdził prezydent oschle. To nie był czas na żarty. — Dobra. Zrezygnuję z urzędu. Nie trzeba będzie wszczynać śledztwa. — To nie wystarczy. — Okay. Przyznam się do swoich słabostek. Publicznie przeproszę cię za szkody wyrządzone twojej administracji. Wycofam się z życia publicznego. — A jeśli i to nie wystarczy? — Wystarczy — zapewnił go Kealty. — Nie mogę zostać postawiony przed sądem, zanim nie wyczerpie się procedura w Kongresie. Miesiące spotkań przed komisjami, Roger. Najmarniej do lata, a prawdopodobnie do konwencji partii. Nie możesz sobie na to pozwolić. A poza tym, musisz pamiętać o wszystkich przysługach, które oddałem w Kongresie i Senacie. — Kealty pokręcił głową. — Nie warto, Roger. Teraz wszystko zależy od ciebie. Wiceprezydent wyszedł z Gabinetu Owalnego, nie oglądając się za siebie.
Durling przez kilka minut wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Wreszcie podjął decyzje. Ani on, ani kraj nie może sobie teraz pozwolić na rozwlekłą procedurę prawniczą i potworny hałas w mediach. Nacisnął klawisz interkomu. — Tak, panie prezydencie? — odezwała się sekretarka. — Proszę mnie połączyć z prokuratorem generalnym. Niech to szlag, zaklął w myślach Durling. Jasne, prezydent mógł mieszać się w dochodzenie policyjne. W tym przypadku nawet musiał. To było takie łatwe. Niech to szlag.
Przygotowania — Naprawdę tak powiedział? — Ed Foley pochylił się w fotelu. — Złożył przysięgę na honor szpiega — potwierdził Jack, cytując słowa Rosjanina. — Zawsze podobało mi się jego poczucie humoru — powiedziała ze śmiechem zastępczyni dyrektora CIA do spraw operacyjnych. Roześmiała się po raz pierwszy tego dnia i wszystko wskazywało na to, że po raz ostatni. — Tak długo zajmował się Stanami Zjednoczonymi, że stał się bardziej Amerykaninem niż Rosjaninem. Trafne spostrzeżenie, pomyślał Ryan. To tłumaczyło też nieufną postawę Eda. Tak długo był sowietologiem, że myślał bardziej po rosyjsku niż po amerykańsku. Mimowolnie uśmiechnął się. — Złe strony? — zapytał doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa. — Dekonspirujemy jedynych agentów, których tam mamy — odparł Ed Foley. — Racja — zgodziła się Mary Pat. — Ale trzeba pamiętać, że nie możemy się z nimi skontaktować, czyli równie dobrze mogłoby ich tam nie być. Jack, jak poważna jest sytuacja? — Praktycznie znajdujemy się w stanie wojny, MP. — I co zrobimy? — Nie wiem — przyznał Ryan. — Zabili żołnierzy amerykańskich. Nad częścią terytorium USA powiewa obca flaga. Jednak nasze możliwości działań militarnych są poważnie ograniczone. Poza tym mamy problemy w domu. Jutro nasz system bankowy i giełdę czeka nieprzyjemna niespodzianka. — Ciekawy zbieg okoliczności — zauważył Ed Foley. Od tak dawna pracował w wywiadzie, że przestał wierzyć w zbiegi okoliczności. — Jack, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin ktoś zrobił przeciek na temat skłonności erotycznych wiceprezydenta, giełda zgubiła gdzieś notesik z rachunkami, Flota Pacyfiku dostała kilka torped, a ty nam mówisz, że sytuacja ekonomiczna jest najważniejsza. Na twoim miejscu… — Wiem, co masz na myśli, Ed — przerwał mu Ryan. Pośpiesznie poczynił kilka zapisków, zastanawiając się, jak, u diabła, będzie mógł udowodnić cokolwiek. — Mieliśmy rozmawiać o naszych agentach. Mamy teraz w Japonii trzech doskonałych ludzi — wtrąciła się Pat. — Nomuriemu udało się wślizgnąć do ich klasy menedżerów i nawiązał wiele bezcennych kontaktów. Clark i Chavez są naszymi najlepszym agentami terenowymi. Działają pod dobrymi przykrywkami i powinni na razie być bezpieczni.
— Zapominasz o jednym — powiedział Jack. — O czym? — zapytał Ed. — Rosjanie wiedzą o nich. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że kontrolują szefa kontrwywiadu japońskiego? zapytał Ed. — Dlaczego nie? — odpowiedziała za Jacka Mary Pat. — W kilku innych państwach im się to udało. — Przerwała na chwilę. — Nie mamy chyba wyboru. — Czego chcą w zamian? — zapytał Ed. — Wszystkich informacji z OSTU. — Pamiętaj, że od tej pory praktycznie będą prowadzili naszych ludzi. — Edowi bardzo się to nie podobało, ale też wiedział, że nie mają innego wyjścia. *** Oceaniczny holownik, należący do prywatnej firmy, został zauważony przez śmigłowiec w odległości pięćdziesięciu mil od „Enterprise”. Po kilku godzinach krążownik wyposażony w system przeciwlotniczy Aegis dołączył do eskorty, a dzięki potężnym silnikom holownika, prędkość marszowa lotniskowca wzrosła do dziewięciu węzłów. Kapitan holownika zastanawiał się niespiesznie nad wielkością wynagrodzenia, wynikającego z podpisanego właśnie przez dowódcę „Enterprise” kontraktu spisanego zgodnie regułami towarzystwa ubezpieczeniowego Lloyd’s. Zwyczajowo kapitanowi jednostki, która uratowała na pełnym morzu inny statek przysługiwało od dziesięciu do piętnastu procent wartości uratowanego mienia. Kapitan holownika pomyślał o lotniskowcu, grupie powietrznej i sześciu tysiącach ludzi. Ile to jest dziesięć procent od trzech miliardów dolarów? Może okaże się wspaniałomyślny i zgodzi się na pięć? *** Ryan wiedział, że najgorsze przychodzi wtedy, kiedy decyzja została już podjęta. Czy słusznie postąpił? Analizowanie przeszłości nigdy nie było obiektywne, pamiętało się z reguły jedynie decyzje nietrafne; trafne szły w niepamięć.
Przypomniał sobie, że nie tak dawno wysłał Clarka i Chaveza w niebezpiecznej misji na pustynię w Afryce Wschodniej i jakoś wtedy nie martwił się o nich. Tego typu skrupuły pozostawi na czas, w którym należy zacząć pisać pamiętniki. Zamknął dokumenty w szufladzie i poszedł do Gabinetu Owalnego. — Idę do Szefa — oznajmił agentowi Tajnej Służby stojącemu w korytarzu. — Miecznik idzie do Skoczka — przekazał agent informację radiotelefonem, na użytek tych, którzy ochraniali wszystkich mieszkańców i pracowników Białego Domu. Po drodze Ryan minął kolejnych czterech agentów Tajnej Służby. W ich oczach po raz pierwszy dostrzegł wyraz zaufania i szacunku — byli pewni, że Ryan wie co i obić, że jest kimś lepszym niż oni, że jego wiedza wywyższa go spośród otoczenia. Tylko Ryan wiedział, że tak nie jest. — Nic zabawnego, co? — zapytał go Durling. — Nic — przyznał Ryan, zajmując miejsce w fotelu. — Teraz pewnie powinienem powiedzieć ci, żebyś się nie przejmował, a ty powinieneś udzielić mi takiej samej rady, racja? — Trudno jest podjąć decyzję pod wpływem stresu — przyznał Ryan. — Prawda, jednak decyzja podjęta na luzie nie jest decyzją. Poważna decyzja musi boleć. — W ten sposób prezydent chciał podkreślić, że Jack tylko doradza prezydentowi, a decyzje podejmuje prezydent. — Okay, o co chodzi? — Potrzebuję pańskiej zgody na współpracę w określonej dziedzinie z Rosjanami. — CIA i ty nie wystarczycie? — Takie decyzje podejmuje tylko prezydent. — Jesteście za współpracą? — Tak. — Możemy ufać Rosjanom? — Tego nie powiedziałem, panie prezydencie. — No to działajcie — powiedział Durling, nie zastanawiając się zbytnio. Być może w ten sposób chciał pokazać Ryanowi, w jakim stopniu mu ufa. — O co chodzi Japończykom? — zapytał po kilku sekundach milczenia. — Ich działania nie mają żadnego sensu. Ciągle zastanawiam się, dlaczego zatopili nasze okręty podwodne? Dlaczego zabili ludzi? Nie musieli tego robić, jeżeli mają broń atomową.
— Dlaczego występują przeciwko swojemu głównemu partnerowi handlowemu? Nie mieliśmy czasu tego przemyśleć, prawda? Ryan pokręcił głową. — Wszystko zwaliło się na nas zbyt nagle. Nawet jeszcze nie wiemy, czego nie wiemy. — Słucham? Jack uśmiechnął się. — To powiedzonko z branży mojej żony. W medycynie najpierw trzeba dowiedzieć się, czego się nie wie. Najpierw trzeba sformułować pytania, zanim zacznie się szukać odpowiedzi. — W jaki sposób można to osiągnąć? — Ludzie Mary Pat kontaktują się ze swoimi informatorami. Analizujemy wszystkie dostępne informacje w archiwach. Podstawowym pytaniem pozostaje: dlaczego zatopili nasze okręty podwodne? Zrobili to tak, żeby pozostawić nam otwartą furtkę. Żebyśmy mogli powiedzieć, że to był wypadek. — Naprawdę sądzą, że pogodzimy się ze śmiercią naszych ludzi? — Mówię tylko, że pozostawili nam otwartą furtkę. — Po prawie trzydziestu sekundach zastanowienia Ryan dodał: — Nie. Nie mogli nas zrozumieć, aż tak opacznie. — Mów dalej. — Za bardzo zredukowaliśmy nasze siły morskie… — Nie mam ochoty tego słuchać w tym momencie — odburknął Durling. Ryan skinął głową i podniósł dłoń do góry. — Wiem, że za późno, by dociekać, dlaczego tak się stało. Najgorsze, że Japończycy wiedzą o tym. Wiedzą na co nas stać, a na co nie. A z tej wiedzy wynika, że wiedzą na co mogą sobie pozwolić. — Racja. — Kiedy zniknęło zagrożenie strategiczne ze strony Rosji, przynajmniej na jakiś czas, siły podwodne stały się bezużyteczne, ponieważ okręty podwodne nadają się zasadniczo do dwóch celów: do zwalczania innych okrętów podwodnych i, w ograniczonym zakresie, do stwarzania strategicznego zagrożenia dla ośrodków lądowych. Nie mogą kontrolować oceanów, tak jak jednostki nawodne. Nie mogą przewozić dywizji wraz ze sprzętem, a na tym właśnie polega panowanie na morzu. — Jack przerwał na chwilę. — Jedyne co mogą zrobić, to sparaliżować działania innych flot na morzu. Japonia jest państwem wyspiarskim. Tylko tego się obawiają.
— Możemy więc poddusić ich za pomocą okrętów podwodnych? — Prawdopodobnie, Już raz nam się to udało. Mamy jednak mało tego typu jednostek, co ułatwia Japończykom sprawę. Najważniejszym novum w naszych stosunkach militarnych, jest ich broń jądrowa. Czegoś tu nie zauważamy. — Ryan pokręcił głową i spojrzał na trawnik przed Białym Domem przez grubą kuloodporną szybę. — Nie wiemy o czymś bardzo ważnym. — Dlaczego to zrobili? — To też. Chyba jednak ważniejsze jest, czego chcą. Co jest ich ostatecznym celem? — Jack odwrócił głowę w stronę prezydenta. — Decyzja o rozpoczęciu wojny niemal nigdy nie jest racjonalna. Wprawdzie pierwsza wojna światowa teoretycznie rozpoczęła się od zabójstwa jakiegoś dupka przez idiotę, to tak naprawdę doprowadził do niej swoimi machinacjami minister spraw zagranicznych Austro-Węgier, Leopold Jakiś Tam, którego zwali Poldi. Był bardzo przebiegłym dyplomatą, ale nie wziął pod uwagę faktu, że jego kraj nie ma wystarczających środków, by osiągnąć założony cel. Niemcy i Austro-Węgry rozpoczęły wojnę. I przegrały ją. To samo powtórzyło się podczas drugiej wojny, z tym że miejsce Austrii, zajęła Japonia. Wojna secesyjna została rozpoczęta przez Południe. Południe przegrało. Francja rozpoczęła w 1870 roku wojnę przeciwko Prusom i przegrała. Można przyjąć, że praktycznie wszystkie wojny od czasów Rewolucji Przemysłowej zostały rozpętane przez stronę, która w efekcie przegrała. — Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem — przyznał prezydent. Ryan wzruszył ramionami. — Pewne sprawy są zbyt proste. Tak samo jak w przypadku giełdy. — Ale jeśli „dlaczego” nie jest takie ważne, dlaczego „co” jest? — Ponieważ odpowiedź na to drugie pytanie pozwala określić cel agresora. A jeśli wiemy, czego chce, możemy mu w tym przeszkodzić. Od tego trzeba rozpocząć walkę. — A czego chciała Japonia w 1941 roku? — Tak naprawdę Japończycy chcieli dokładnie tego, co uczyniła Brytania: stworzyć imperium. Tylko zabrali się do tego jakieś sto lat za późno. Nigdy nie chcieli pokonać Ameryki, zająć jej terytorium, chcieli tylko… — Ryan przerwał. Poczuł, że jest już blisko. — Chcieli tylko osiągnąć założone cele i zmusić nas do zaakceptowania status quo. Jasne! Ta sama strategia! Tylko czy ten sam cel? — zastanowił się na głos. ***
George Winston doszedł do wniosku, że jest jak stary koń cyrkowy: reaguje na trzask bicza. Siedział teraz w kabinie swojego Gulfstreama, spoglądając na światła jakiegoś miasta w dole. Prawdopodobnie Cincinnati. Motywacje, którymi się kierował, były częściowo natury osobistej. W ostatni piątek stracił mnóstwo pieniędzy, prawdopodobnie dwieście milionów dolarów. Jednak nie o to chodziło, pieniędzy mu nie brakowało. Najbardziej zabolał go cios zadany całemu systemowi finansowemu, a przede wszystkim holdingowi Columbus, jego ukochanemu dziecku. Po godzinie wylądował w Newark. Pod schodki podjechała limuzyna, z której wysiadł jeden z członków zarządu Columbus. Był bez krawata, co raczej rzadko zdarzało się absolwentom Whartona. Mark Gant nie spał od pięćdziesięciu godzin i musiał oprzeć się o błotnik limuzyny, bo wydawało mu się, że zaraz upadnie. Jego ból głowy był mierzalny chyba tylko w skali Richtera. — Bardzo źle? — zapytał go Winston. — Jeszcze nie wiemy jak bardzo. — Nie wiecie? — Zamiast odpowiedzi Gant podał mu egzemplarz „The New York Times”. — To wszystko prawda? — zapytał po dwóch minutach Winston. Kolejną niemiłą wiadomością było odkrycie, że pozostawiony przez Raizo Yamatę dyrektor nagle zniknął. — Poleciał do Japonii w piątek wieczorem. Powiedział, że musi ściągnąć Yamatę, by ten opanował chaos. A może chciał popełnić seppuku w jego gabinecie? Cholera wie. — Kto więc teraz rządzi? — Nikt. — Do diabła, Mark! Ktoś musi wydawać polecenia! — Od piątku nikt już nie wydaje poleceń. Zadzwoniłem do tego żółtka. Nie ma go w biurze. Nie ma go w domu. Yamaty też nigdzie nie ma. — Okay, potrzebuję biura i wszystkich danych. — Jakich danych, George? Wszystko wyparowało, pamiętasz? — Macie chyba rejestry waszych transakcji? — No, tak. A raczej kopie. Oryginały zabrało FBI. Jechali przez kilka minut w milczeniu. Wreszcie Winston zapytał: — Kiedy w piątek zaczął się ten młyn, jakie instrukcje otrzymaliście?
— Instrukcje? — Mark potarł dwudniowy zarost i pokręcił głową. — Nikt nie myślał o instrukcjach.
Kupiliśmy
cholernie
wielki
pakiet
General
Motors,
a
potem
nieźle
zainwestowaliśmy w złoto… — Nie o to mi chodzi — przerwał mu Winston. — Japoniec powiedział tylko, żebyśmy ratowali co się da. Człowieku, aż nie chcę myśleć, co stanie się jutro po otwarciu giełdy. — Mark, wciąż jestem dyrektorem firmy. — Jasne, no i co z tego? — Ty też jesteś w zarządzie. — Wiem, ale.. — We dwójkę możemy zwołać zebranie rady. Zacznij dzwonić, kiedy tylko wyjedziemy z tunelu Lincolna. — Na kiedy zwołać? — Na już! Po tych, co mieszkają poza Nowym Jorkiem, wyślę swój samolot. — Większość ludzi jest cały czas w biurze. — Przynajmniej jedna dobra wiadomość. *** — Chyba się udało — powiedział admirał Dubro. Prędkość grupy lotniskowcowej obniżono do dwudziestu węzłów. Znajdowali się teraz dwieście mil na wschód od przylądka Dondra. „Abraham Lincoln” i „Dwight D. Eisenhower” rozdzielały się właśnie. Przy dotychczasowej prędkości, za godzinę obie formacje oddalą się od siebie poza kontakt wzrokowy. Jedynym problemem było zwiększone zużycie paliwa. Paradoksalnie, lotniskowce o napędzie atomowym musiały zabierać konwencjonalne paliwo dla swojej eskorty o klasycznym napędzie. Wprawdzie z Diego Garcia wypłynęły tankowce „Yukon” i „Rappahannock” z osiemdziesięcioma tysiącami bunkra, ale to nie rozwiązywało problemu. Mogło przecież dojść do bitwy, co wiązało się zawsze z gwałtownymi manewrami i potrzebą utrzymywania dużej prędkości podczas ataku. Albo podczas ucieczki. — Przyszło już coś z Waszyngtonu? — zapytał. Komandor podporucznik pokręcił głową. — Nic, panie admirale.
— Dobrze — powiedział ze złowieszczym spokojem Dubro i ruszył do centrum łączności. Rozwiązał już poważny problem operacyjny — teraz przyszła pora, by na kogoś nawrzeszczeć.
Narastanie problemów Wszystko pędziło właściwie na oślep, zawsze spóźnione i często pogmatwane — błędne koło! Wysocy urzędnicy miasta, tak zaprawionego w zapobieganiu przeciekom jak Waszyngton, byli bez reszty pochłonięci czterema równoległymi kryzysami i wobec tego nie potrafili skutecznie reagować na żaden z nich. Nie mieli nawet czasu uświadomić sobie sprawy, że nie ma w tej sytuacji nic niezwykłego. Ten fakt zmartwiłby bardzo uczestników całego procesu, gdyby, oczywiście, zdawali sobie z tego sprawę. Tyle w tym dobrego, że jeszcze nie było przecieku na najważniejszy temat, pomyślał Ryan. — Kogo masz najlepszego, jeśli idzie o Japonię, Scott? — zapytał. Adler nadal palił. W każdym razie przyniósł ze sobą świeżą paczkę papierosów, które kupił w drodze z Departamentu Stanu. Resztkami siły woli Ryan powstrzymał się od poproszenia o papierosa, ale już nie był w stanie wybąkać prośby, by gość nie palił. To, że Adler był kiedyś przełożonym Ryana, nieco komplikowało sytuację, nawet podczas tego tak szybko zmieniającego się w koszmar weekendu. — Mam paru dobrych ludzi. Mogę powołać doraźną grupę roboczą. Kto nimi pokieruje? — Ty — odparł Jack Ryan. — Co na to powie Brett? — Brett powie: „tak jest, sir”, kiedy mu to nakaże prezydent — odparł sucho Ryan zbyt zmęczony, aby dbać o formy. — Złapali nas za jaja, Jack! — Ilu potencjalnych zakładników? — zapytał Ryan. Tym razem nie chodziło o personel wojskowy. Iluż tam było turystów, biznesmenów, dziennikarzy, studentów… tysiące…! — Nie da się sprawdzić, Jack. Nie mamy sposobu. — Adler był zrezygnowany. — Tyle wiemy, że nie ma sygnałów, by ich źle traktowano. Tak, to nie rok 1941. Tak mi się w każdym razie wydaje… — Jeśliby jednak mieli stosować te same metody — większość Amerykanów już zapomniała, jak wówczas traktowano jeńców i zakładników, Ryan jednak pamiętał — to muszą się liczyć z tym, że wpadniemy w szał. Chyba o tym wiedzą. — Tak, dzisiaj znają nas znacznie lepiej, niż znali wówczas. Przez te wszystkie lata nasze interesy się zazębiały. Poza tym pamiętaj o jednym, jest ich u nas cała masa.
— A ty z kolei nie zapominaj, że reprezentujemy fundamentalnie różne kultury. Ich wierzenia są inne. Oni inaczej dostrzegają rolę człowieka w świecie. Inne mają kryteria oceny wartości ludzkiego życia. — Przemówił rasizm, Jack! — Nie, nie. To są fakty. Przecież nie powiedziałem, że oni są od nas gorsi. Chodzi mi po prostu o to, aby nie popełnić błędu i nie wpaść w pułapkę myśląc, że kierują nimi te same motywacje. — Tu przyznaję ci rację — zgodził się podsekretarz stanu. — I dlatego potrzebni mi są teraz ludzie, którzy znają i rozumieją ich kulturę. Potrzebuję ich rady. Potrzebuję ludzi, którzy myślą tak jak oni. — Ryan zdawał sobie sprawę z panującej już teraz ciasnoty. Piętro niżej są jednak pokoje biurowe, z których będzie można gdzieś przenieść urzędników. Oni, oczywiście, zaczną protestować, obwieszczając wszem i wobec, jak ważny jest Protokół i Badania Opinii Publicznej. — Kilku ci znajdę — obiecał Adler. — Jakie wieści z ambasad? — Prawie żadne. O, jest jedna ciekawa wiadomość z Korei… — A mianowicie? — Nasz attaché wojskowy w Seulu odwiedził kilku przyjaciół, prosząc ich o postawienie paru baz w stan pogotowia. Odmówili. Rząd koreański po raz pierwszy nam czegoś odmówił. Są zdezorientowani, chcą lepiej poznać sytuację. — Moim zdaniem i tak jest zbyt wcześnie na jakieś działania. — A czy w ogóle będziemy działać? — Pojęcia nie mam. — Ryan pokręcił głową. Zadzwonił telefon na biurku. — Ryan, słucham? — Przez chwilę pilnie słuchał. — Dobrze, admirale. Zadzwonię do pana później. — Odłożył słuchawkę. — Coś nowego? — spytał Adler. — Hindusi — odparł Ryan. *** — Otwieram posiedzenie — powiedział Mark Gant, stukając piórem o stół. Zaledwie połowa miejsc zajęta, plus dwa, ale quorum było. — Masz głos, George!
Georgeowi Winstonowi nie podobał się wyraz twarzy obecnych. Z jednej strony ludzie wytyczający politykę holdingu Columbus byli zdecydowanie zmęczeni, z drugiej — przerażeni. I jeszcze jedno było w ich spojrzeniu, co sprawiało nawet pewien ból Winstonowi: patrzyli na niego jak na Zbawiciela, który pojawił się, by wyrzucić przekupniów ze świątyni. Tak wcale nie miało być. Żaden człowiek nie może dzierżyć takiej władzy. Gospodarka amerykańska jest zbyt wielka i rozległa. Zależy od niej byt zbyt wielu ludzi. Poza tym jest to imperium zbyt złożone, aby ową złożoność mogło pojąć choćby nawet dwudziestu mędrców. Tak bywa zawsze z każdym skomplikowanym narzędziem, od którego funkcjonowania zależy byt całej społeczności. Wkrótce trzeba ograniczyć się do drobnych konserwacji i robienia pomiarów. To wszystko — instrument po prostu istnieje, funkcjonuje, działa. Każdy go potrzebuje, ale nikt nie wie już, na jakiej zasadzie działa złożona całość. Podstawowym błędem popełnionym niegdyś przez marksistów było przekonanie, że oni właśnie posiedli ową tajemnicę. Władza radziecka zmarnowała byt trzech pokoleń, usiłując nakazowo rozwiązywać problemy ekonomiczne, miast puścić wszystko na żywioł. W efekcie mieszkańcy najbogatszej w zasoby naturalne części świata stali się żebrakami. Ale i tu, w Ameryce, powstał ostatnio poważny problem. Zamiast rozważnie kontrolować gospodarkę, bezlitośnie ją tylko żyłowano. W obu wypadkach, radzieckim i amerykańskim, dominowało złudzenie, że pojęto wszystkie tajemnice działania mechanizmu. A znano jedynie jego kształt.
Kształt i ogólne zasady, z których najważniejsze to potrzeby i czas. Ludzie mają potrzeby. Dwie najistotniejsze to jedzenie i dach nad głową. Dlatego inni ludzie produkują żywność i budują domy. I jedno i drugie wymaga czasu, a ponieważ czas jest najcenniejszym dobrem świata, trzeba ludziom płacić za ich czas. Posłużmy się przykładem samochodu — ludziom potrzebne są także środki przenoszenia się z miejsca na miejsce. Kiedy kupuje się samochód, płaci się ludziom za czas składania go z poszczególnych części, za czas produkowania każdej z tych części. Pośrednio płaci się również górnikom za wydobywanie spod ziemi rudy żelaza i boksytu. Do tego momentu wszystko jest jeszcze jasne. Staje się mniej przejrzyste, gdy zaczniemy się zastanawiać nad kwestią wyboru. Istnieje nie jeden, a wiele modeli samochodów. Każdy dostawca komponentów i usług potrzebnych do wyprodukowania samochodu ma możliwość otrzymania tego, co mu jest potrzebne z różnych źródeł, a ponieważ czas jest elementem najcenniejszym, wybiera tych ludzi, którzy ów czas najlepiej wykorzystują, i ich najlepiej wynagradza. To się nazywa konkurencją, a konkurencja to nieustanny wyścig wszystkich ze wszystkimi. W zasadzie każde przedsiębiorstwo i każda jednostka funkcjonujące w amerykańskim systemie, w amerykańskiej gospodarce, biorą udział w tym współzawodnictwie wszystkich ze wszystkimi. Wszyscy są producentami i wszyscy konsumentami. Każdy każdemu coś dostarcza. Coś potrzebnego. Każdy wybiera sobie produkt lub usługę z gigantycznej oferty przedstawianej przez gospodarkę. Oto podstawy działania systemu. Dalsze komplikacje rodzą się w wyniku wzajemnego przenikania. Już nie wiadomo, kto co i od kogo kupił. Ani kto jest bardziej wydajny i lepiej wykorzystuje przydzielony mu odcinek czasu — jednocześnie z korzyścią dla konsumenta i dla samego siebie. Skoro wszyscy biorą udział w gigantycznym wyczynie współzawodnictwa, powstaje sytuacja podobna do wielkiego zbiegowiska, kiedy to każdy rozmawia z każdym. Trudno jest wyłapać poszczególne rozmowy.
Banki i instytucje finansowe na Wall Street w Nowym Jorku uległy złudzeniu, że potrafią, że ich komputery najnowszej generacji potrafią, oczywiście ogólnie, przewidzieć rozwój wypadków z dnia na dzień. Okazało się to niemożliwe. Można przeprowadzić analizę poszczególnych przedsiębiorstw, dostrzec, co robią dobrze, a co źle. Z jednej lub paru takich analiz można w przybliżeniu określić ogólne tendencje i wykorzystać je we własnym interesie. Jednakże posunięto się zbyt daleko, stosując dalszą ekstrapolację na podstawie dostarczonych przez komputer informacji i opierając się na grach symulacyjnych. W pewnym sensie oderwano się od solidnej bazy, jaką jest rzeczywistość. Udawało się jednak przez kilka lat. Jako tako. Ale to jedynie potęgowało i utrwalało złudzenie. Złudzenie rozprysło się przed trzema dniami jak mydlana bańka, gdy nastąpił krach. Teraz nie było się już na czym oprzeć. No i mają tylko mnie, pomyślał George Winston, odczytując wyraz ich twarzy. Były prezes holdingu Columbus znał kres swoich możliwości. Wiedział też dobrze, gdzie kończy się jego wiedza na temat istoty systemu. Wiedział, że nikt, absolutnie nikt nie potrafi uruchomić całego mechanizmu. I ta myśl towarzyszyła mu przez całą drogę owej ciemnej nowojorskiej nocy. — Wyglądacie jak wojsko bez dowódcy. Co będzie jutro? — spytał, a siedzący wokół stołu „gwiazdorzy finansów” spuścili wzrok na polerowany blat lub połączyli się spojrzeniem z siedzącymi naprzeciwko. — Macie przecież prezesa. Nie mówi wam, co trzeba robić? Nie informuje? — spytał z kolei Winston. Pokręcili przecząco głowami. Pierwszy odezwał się Mark Gant. Winston spodziewał się tego. — Panie i panowie, czyż to nie rada nadzorcza wybiera prezesa i mianuje dyrektora naczelnego? Potrzebny jest nam prawdziwy głównodowodzący. — Wracasz do nas, George? — spytał ktoś Winstona. — A w jakim innym celu miałbym wchodzić do tej budy? Żeby przypalić papierosa? — Nie był to wyszukany dowcip, niemniej wydobył uśmiechy na twarze; udało się wzbudzić zainteresowanie i chęć jakiegoś działania. Ale jakiego? — W takim wypadku zgłaszam wniosek o uznanie, że stanowiska prezesa i dyrektora naczelnego są od tej chwili wolne! — Popieram — odezwał się kolejny głos.
— Poddaję wniosek pod głosowanie — powiedział nieco zbyt głośno Mark Gant. — Kto jest „za”? — Za! — odpowiedział mu chór głosów. — Kto jest przeciwny? Milczenie. — Wnoszę o powołanie George’a Winstona na stanowisko prezesa i dyrektora naczelnego! — odezwał się inny głos. Padło sakramentalne „popieram”. — Kto jest „za”? — spytał Gant. Rezultat głosowania był identyczny z poprzednim, tylko głosy brzmiały bardziej entuzjastycznie. — Witaj na pokładzie, George! — Po tych słowach Ganta rozległy się pojedyncze oklaski. — Przyjmuję! — Winston wstał. To jest znowu moje dziecko, pomyślał. Mój kłopot. I jego następne słowa dotyczyły już przyszłości: — Ktoś musi powiedzieć Yamacie. Zaczął przechadzać się za plecami siedzących. — Rzecz pierwsza: pełna analiza sytuacji. Chcę dostać wszystkie materiały, całą dokumentację związaną z piątkowymi transakcjami. Zanim zaczniemy się zastanawiać, co zrobić, żeby się podnieść, musimy wiedzieć, gdzie i jak się to zaczęło. Przed nami ciężkie dni, mili państwo, ale pamiętajcie, że tam — wskazał palcem za okno — czekają ludzie, którzy nam zaufali. Nie będzie łatwo ustalić bieg wydarzeń. I nie wiadomo, co uda się uratować, zacząć trzeba jednak od dogrzebania się do przyczyn. Co, gdzie i dlaczego pękło? Przez chwilę Winstonowi wydawało się, że jest bliski prawdy. Ilekroć znajdował się na etapie wyjaśniania jakiejś zagadki, miewał zawsze podobne uczucie — bliskości rozwiązania. W pewnym sensie był to instynkt. Winston nie miał wielkiego zaufania do instynktu, a jednocześnie często na nim polegał. Teraz jednak, obok instynktu, było jeszcze coś innego — jakby strzęp nieuświadamianej jeszcze wiedzy lub informacji, której znaczenia dotąd nie pojął. Ale pojąć musi. ***
Nawet dobre wiadomości mogą brzmieć złowieszczo. Generał Arima spędzał wiele czasu przed kamerami telewizyjnymi i dobrze sobie z nimi radził. Ostatnią przekazaną przez niego informacją była decyzja, iż każdy obywatel, który pragnie opuścić Saipan otrzyma bilet na bezpłatny przelot do Tokio w celu późniejszej repatriacji do Stanów. Ale z całokształtu wypowiedzi generała wynikało, że ogólna sytuacja nie uległa zmianie. — Akurat mu wierzę! Repatriacja i transfer do Tokio…! Kłamią! — prychnął Pete Burroughs w stronę uśmiechniętej twarzy na ekranie. — Cały czas mam wrażenie, że jeszcze śnię, że to wszystko nieprawda — powiedział Oreza, który dopiero co się pojawił po pięciogodzinnym odpoczynku. — Niestety, to prawda. Sprawdź no ten pagórek na południowy wschód stąd. Dniówka podrapał się w gęstą brodę i spojrzał. W odległości trzech czwartych kilometra, na szczycie pagórka ostatnio wykarczowanego i zniwelowanego przed rozpoczęciem budowy kolejnego hotelu turystycznego (na wyspie zabrakło już miejsca nad morzem) kilka dziesiątków ludzi ustawiało baterię rakiet Patriot Widać było anteny radarowe podobne do wielkich tablic ogłoszeniowych i ludzi pchających pierwsze z czterech gigantycznych pudeł wyrzutni. — l co my teraz zrobimy? — jęknął inżynier. — Nie mam pojęcia, ja umiem sterować statkami. — Ale kiedyś nosiłeś mundur, prawda? — Straży Przybrzeżnej. Nigdy nikogo nie zabiłem — wyjaśnił Oreza. — A jeżeli chodzi o to tam na górze — wskazał głową baterię rakiet — to lepiej wiesz ode mnie, co i jak. — Chyba je robią w Raytheon w Massachusetts. Tyle wiem. I to, że moja firma dostarcza im jakąś elektronikę. Ale chyba tylko podzespoły. Myślisz, że oni tu chcą zostać na dobre? — Tak wygląda. — Oreza podniósł do oczu lornetkę i wyjrzał przez okno. W polu widzenia miał sześć skrzyżowań. Każde było strzeżone przez… chyba dziesięciu ludzi. Tak, pewno drużyna. I mieli zarówno dżipy, jak i nieco większe Toyoty Land Cruiser. Pistolety w kaburach, broń długa pewno gdzieś pochowana, jakby nie chcieli się upodobniać do południowoamerykańskiej junty z dawnych lat. Każdy z przejeżdżających pojazdów — żadnego nie kontrolowali! — otrzymywał przyjazne machnięcie ręką. Zależy im na dobrym wizerunku, pomyślał Oreza. Fachowa propagandowa robota.
— Patrzcie, jakie kochaniątka, cholerni milusińscy — zauważył. — Muszą być strasznie pewni siebie. I ta obsługa rakiet Patriot także. Żadnego pośpiechu. Pracują regulaminowo, profesjonalnie, zdyscyplinowanie. Niby wszystko, jak być powinno. Tylko że ludzie troszkę szybciej ruszają tyłkami, kiedy mają zamiar wypuścić ptaszka w powietrze. Żołnierz inaczej się porusza w okresie pokoju, a inaczej w strefie działań wojennych podczas prawdziwej wojny, mimo zapewnień, że odpowiednie szkolenie zaciera tę różnicę. — Oreza skupił uwagę na najbliższym skrzyżowaniu. Tak, żadnych objawów jakiegokolwiek napięcia. Poruszali się jak żołnierze, po żołniersku wykonywali swoje czynności, ale nie rozglądali się niepewnie dookoła, jak to czyni się zawsze na wrogim terenie. I było to pocieszające: chyba nie ma masowych aresztowań i internowania ludzi — zwyczajowych konsekwencji inwazji. Zaznaczenie obecności bez nadmiernego okazywania siły. Nie było wątpliwości, że tu są, a z drugiej strony chwilami sprawiali wrażenie, jakby ich nie było, pomyślał Dniówka. Mieli jednak zamiar pozostać.! nie spodziewali się, że ktokolwiek wyrazi sprzeciw. A on, Oręża, nie dysponował najmniejszym argumentem, by wpłynąć na zmianę tej opinii. *** — Doskonale, są pierwsze zdjęcia satelitarne — powiedział Jackson. — Nie mieliśmy wiele czasu na ich analizę, ale… — Ja mam na to czas i dokończymy jej — przerwał Ryan. — Na tyle się na tym znam. Potrafię dać sobie radę z surowym materiałem. — Czy mam prawo być dopuszczony do tego kręgu wtajemniczenia? — spytał Adler. — Właśnie od tej chwili — odparł Ryan, zapalając światło na biurku. Robby wystukał kod zamka na swojej teczce. — Kiedy ponowny przelot satelity nad Japonią? — zapytał Ryan. — Chyba właśnie teraz, ale prawie wszystkie wyspy są pod pokrywą chmur. — Szukamy wyrzutni rakiet balistycznych z głowicami jądrowymi?! — spytał Adler. — Oczywiście, sir! — pośpieszył z odpowiedzią admirał Jackson, wykładając pierwsze ze zdjęć Saipanu. Przy nabrzeżu cumowały dwa transportowce pojazdów pancernych. Nadbrzeżny parking zapełniały ustawione w rzędy wojskowe ciężarówki. — Co o tym sądzi wojsko? — spytał Ryan.
— Wzmocniona dywizja — odparł Jackson i końcem pióra okrążył grupę osobno stojących wehikułów. — To jest bateria wyrzutni rakietowych Patriot. — Przesunął koniec pióra na inną grupę pojazdów. — Artyleria. Nie samobieżna, ale holowana. A to wygląda na rozmontowane części radaru obrony przeciwlotniczej. Mamy na saipańskiej skale pokaźny pagórek. Jakieś czterysta metrów. Stamtąd radar będzie miał odległy horyzont dozoru. A wzrokowa widoczność do horyzontu wynosi stamtąd prawie osiemdziesiąt kilometrów. — Pokazał następne zdjęcie. — A oto lotniska. Tutaj mamy pięć myśliwców F-15, a jeśli dobrze się panowie przyjrzycie tutaj, to widać dwa ich F-3 podchodzące do lądowania. — F-3? — zdziwił się Adler. — Tak, wersja produkcyjna FS-X — wyjaśnił Jackson. — Dość dobry samolot, ale w istocie to jedynie ulepszony F-16. F-15 są samolotami szturmowymi, te ptaszki potrafią nieźle dziobać. — Potrzebne nam zdjęcia z następnych przelotów nad Saipanem. I nad Japonią. Ryan wyraźnie spoważniał. Nagle wszystko wydało się dziać naprawdę, było rzeczywiste. Ryan lubił określenie „metafizyczna rzeczywistość”. Często go używał. To, co teraz oglądał, to znacznie więcej niż słowna informacja czy pisemna analiza dokumentów. Miał przed oczami dowody. Teraz już wiedział, że jego kraj znajduje się w stanie wojny. Jackson skinął głową. — Przede wszystkim musimy posadzić nad tymi zdjęciami analityków, ale masz rację. Jeśli pogoda pozwoli na robienie zdjęć, to powinniśmy mieć nową serię co sześć godzin. I nie tylko zdjęć Saipanu. Musimy zbadać każdy centymetr kwadratowy Tinianu, Roty, Guam. I wszystkich mniejszych wysepek na oceanie. — Jezu drogi! Robby, czy damy radę? — spytał Jack. Pozornie proste pytanie kryło w sobie nieprzewidywalne komplikacje. Admirał Jackson powoli podniósł wzrok znad fotografii i głos jego stracił poprzednią oschłość, górę wziął natomiast profesjonalizm oficera Marynarki, do którego zwrócono się o fachową opinię. — Jeszcze nie wiem — odparł i dodał własne pytanie: — A czy naprawdę chcemy? — Tego ja z kolei jeszcze nie wiem — odparł doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. — Robby…? — Słucham, Jack? — Nim zdecydujemy to zrobić, musimy wiedzieć, czy damy radę… — Tak jest! — odparł admirał i skinął służbiście głową.
*** Przez większość nocy Ding nie spał, wsłuchując się w chrapanie partnera. Co w tym facecie siedzi, dziwił się w półsennym widzie. Jakże on może, do cholery, spać? Słońce już wzeszło, przez okna i ściany wdzierały się poranne odgłosy rozbudzonego Tokio, a John nadal chrapie! Ding pomyślał, że to może z powodu podeszłego wieku, który wymaga dłuższego odpoczynku, l w tym momencie nastąpiło najbardziej zaskakujące wydarzenie, tak, najbardziej zaskakujące z całego ich pobytu w tym kraju. Zadzwonił telefon. John natychmiast otworzył oczy, ale Ding pierwszy dopadł słuchawki. — Tawariszcz, tawariszcz!- usłyszał głos. — Tak długo już tu jesteście, a do mnie nie zadzwoniliście? — Kto mówi? — spytał Chavez. Chociaż długo i pilnie uczył się rosyjskiego, niespodziewane usłyszenie tego języka w słuchawce zelektryzowało go. Zupełnie jakby ktoś odezwał się po marsjańsku. Aż podskoczył, w pełni już rozbudzony. Odpowiedź przeplatał serdeczny śmiech: — A kto miałby mówić, Jewgienij Pawłowicz. Zeskrob szybko nocny zarost i dołącz do mnie na śniadanie. Jestem na dole. Na chwilę serce Chaveza przestało bić. Nie, żeby opuściło jedno uderzenie. Chavez gotów był przysiąc, że zatrzymało się definitywnie i dopiero siłą swej woli zmusił je do ponownej pracy. A gdy to mu się udało, serce zaczęło pompować krew z potrójną szybkością. — Za kilka minut zejdziemy obaj — odparł. — A co, Iwan Siergiejewicz wypił wczoraj za dużo? — spytał telefoniczny rozmówca i okrasił pytanie kolejną salwą śmiechu. — Powiedz mu, że jest już za stary na te szaleństwa. No cóż, każę podać sobie herbatę i będę czekał. Z początku Clark miał oczy wlepione w twarz swego partnera, potem, gdy zobaczył, jak Chavez zbladł, zaczął podświadomie rozglądać się po pokoju, jakby w poszukiwaniu mogącego czaić się gdzieś niebezpieczeństwa. John wiedział, że Domingo łatwo nie wpada w panikę, jednakże to, co usłyszał przez telefon, musiało go nieźle przerazić. John wstał i włączył telewizor. Jeśli niebezpieczeństwo czaiło się za drzwiami, było już za późno. Okno nie dawało możliwości ucieczki. Korytarz mógł być pełen uzbrojonych policjantów. Pobiegł do łazienki. Spuścił wodę i przejrzał się w lustrze. Chavez dołączył do niego, nim woda przestała chlustać do miski.
— Ten, kto dzwonił, przedstawił się jako Jewgienij. Powiedział, że czeka na nas na dole. — Po jakiemu mówił? — Po rosyjsku. Dobry akcent, poprawna składnia. — Woda skończyła spływać ze spłuczki i musieli czasowo przerwać rozmowę. Psiakrew! Clark spojrzał w lustro, szukając odpowiedzi, ale ujrzał tylko dwie zaaferowane twarze. Agent wywiadu zaczął się myć, myśląc jednocześnie o tym, co za tym telefonem się kryło. A więc? Gdyby to była japońska policja, to czy udawałaby…? Nie! Mało prawdopodobne. Szpiegów ogólnie uważano za ludzi niebezpiecznych, a jednocześnie obrzydliwych. Dość ciekawy spadek po filmach z Jamesem Bondem. Agenci w zasadzie nie wzniecali publicznych awantur. Byli od tego równie dalecy jak od uczestniczenia w konkursach piękności. Ich największym fizycznym wyczynem, czy też umiejętnością, było uciekanie i krycie się. Nie wszyscy, co prawda, dobrze to rozumieli. Gdyby na ich trop wpadła lokalna policja, to obudziliby się z pistoletem przyłożonym do czoła, doszedł do wniosku Clark. A tak się nie stało. Zadzwonił tylko telefon. Dobra nasza, nie ma jeszcze bezpośredniego zagrożenia. Chyba nie ma. — No cóż, drogi Jewgieniju Pawlowiczu, skoro mamy za chwilę powitać oczekującego nas przyjaciela, musimy wyglądać kulturno… Chavez przyglądał się zdumiony, jak jego towarzysz starannie myje twarz i ręce, metodycznie się goli i długo czyści zęby. A kiedy skończył i opuszczał łazienkę, nawet się uśmiechnął. Najwidoczniej ten uśmiech był cząstką wyglądu kulturno. Po pięciu minutach opuścili pokój.
Agentom wywiadu zdolności aktorskie potrzebne są w takim samym stopniu jak człowiekowi aspirującemu do tytułu artysty sceny. W życiu szpiega, podobnie jak na scenie, nie ma w zasadzie okazji do powtarzania tego samego aktu. Przed czterema godzinami majora Borysa Iljicza Szczerienkę, pierwszego zastępcę tokijskiego rezydenta rosyjskiego wywiadu, obudził pozornie niewinny telefon z ambasady. Działając oficjalnie jako attaché kulturalny Szczerienko od dłuższego już czasu przygotowywał szczegóły tournée po Japonii petersburskiego baletu. Po piętnastu latach pracy w Pierwszym (Zagranicznym) Zarządzie KGB przeszedł do bardzo podobnej pracy w nowej, nieco mniejszej agencji wywiadu — RWS. Szczerienko był jednak zdania, że wykonuje znacznie ważniejsze zadanie niż poprzednio. Ponieważ państwo, które mu to zadanie zleciło, znacznie gorzej było przygotowane do tego, by stawić czoło zewnętrznym groźbom, wzrastało zapotrzebowanie na dobre informacje wywiadu i to, być może, tłumaczyło ów zupełnie zwariowany rozkaz. A może ci tam w Moskwie naprawdę stracili rozum? Kto to wie. W ambasadzie czekała na Borysa Iljicza szyfrowana depesza z Centrali — pozostała stara nazwa i stara instytucja! — zawierająca nazwiska i rysopisy. Rozpoznanie nie będzie więc trudne. Łatwiejsze niż zrozumienie otrzymanych poleceń. — Wania! — Szczerienko prawie że podbiegł do Clarka i pochwyciwszy jego dłoń zaczął nią energicznie potrząsać. Zaniechał jednak owego całowania, z którego Rosjanie są tak znani. Po części chodziło o to, aby nie gorszyć Japończyków, a po części… Tak, istniała obawa, że Clark może dać mu w zęby. Chłodni ludzie często się do tego uciekają. Szaleństwo Moskwy, być może, niemniej Szczerienko naprawdę przeżywał wspaniałą chwilę. Miał oto przed sobą dwóch poważnych agentów CIA i publicznie mógł sobie z nich pokpić. Mimo powagi sytuacji miało to humorystyczny aspekt. — Jakże dawno cię nie widziałem! Szczerienko widział, że młodszy z dwu Amerykanów z trudem się hamuje — dość nawet nieporadnie odgrywa swoją rolę. Ani dawne KGB, ani nowa agencja wywiadu nic o nim nie wiedziały. Podano jedynie nazwisko Clarka i bardzo ogólny rysopis, który w zasadzie pasowałby do każdego białego obywatela dziesiątków europejskich państw. I że jest wzrostu sto osiemdziesiąt pięć do stu dziewięćdziesięciu centymetrów, waży dziewięćdziesiąt kilogramów, włosy ciemne, wysportowany. Do tego Szczerienko dodał teraz własne obserwacje: niebieskie oczy, męski uścisk dłoni, nerwy ze stali, tak — nerwy wspaniale trzymane na wodzy.
— W istocie, bardzo dawno A jak twoja rodzina, przyjacielu? — spytał Clark. Ponadto doskonale włada rosyjskim, pomyślał Szczerienko. Akcent petersburski. Gdy tak kompletował cechy charakterystyczne Amerykanina, widział wlepione w siebie dwie pary oczu — niebieskich i czarnych. — Natalia ciągle o ciebie pyta. Jazda, idziemy na śniadanie, jestem głodny. — Poprowadził obu do stolika w rogu. CLARK, JOHN — tak po prostu była zatytułowana cieniutka teczka w Centrali Nazwisko tak powszechne i tak mało charakterystyczne, ze być może ów Clark nigdy nie używał nazwisk operacyjnych. W każdym razie są nieznane. Specjalista od pracy w terenie, typ wojskowy, wykonywał tajne zadania. Parokrotnie wyróżniany za odwagę i skuteczność działania. Przez krotki czas pełnił na placówkach funkcję oficera ochrony. W owym czasie nikt nie potrudził się o zrobienie jego zdjęcia, pomyślał z ironią Szczerienko. Bardzo typowy błąd naszych służb. Spoglądając teraz na Clarka siedzącego po drugiej stronie stołu widział człowieka zupełnie odprężonego, doskonale się czującego w towarzystwie starego przyjaciela, którego właśnie poznał przed chyba już dwiema minutami. O tak, wiadomo, że CIA zatrudnia dobrych fachowców. — Tu możemy rozmawiać swobodnie — Szczerienko nadal mówił po rosyjsku. — Czyżby..? — Szczerienko, Borys Iljicz, major, zastępca rezydenta — dokonał szybko własnej prezentacji. Kolejno wskazał głową każdego z Amerykanów. — Pan jest Johnem Clarkiem, a pan nazywa się Domingo Chavez. — A wszyscy razem jesteśmy ze „Strefy Zmroku” — mruknął Ding. — Rozkwitły kwiaty śliwy, a kurtyzany kupują nowe chusty w domach publicznych. To nie Puszkin, prawda? I nie Pasternak. Co za aroganccy barbarzyńcy, Japońcy! — Szczerienko spędził w Japonii już trzy lata. Przyjeżdżając sądził, ze trafia do miłego, interesującego kraju — interesującego z punktu widzenia pracy. W miarę upływu czasu coraz bardziej zniechęcały go pewne aspekty japońskiej kultury, zwłaszcza kompleks wyższości i pogardliwy stosunek do wszystkiego poza granicami tego kraju. Było to bardzo upokarzające dla Rosjanina, który miał identyczny stosunek do wszystkiego, co nie jest rosyjskie. — Może byłby pan łaskaw powiedzieć nam, drogi towarzyszu majorze, o co chodzi? — spytał spokojnie Clark.
Szczerienko równie spokojnie odpowiedział. Minęła chwila rozbawienia sytuacją. Chociaż rozbawiony był tylko on. Amerykanie wydawali się nie dostrzegać humorystycznego aspektu spotkania. — A więc zaczynamy od początku. Wasza Maria Patrycja Foley, po naszemu Folejewa, zadzwoniła do naszego Siergieja Mikołajewicza Gołowki prosząc go o pomoc. Wiem, że tutaj w Tokio macie jeszcze jednego agenta, ale ja go nie znam. Ani jego nazwiska. Otrzymałem ponadto polecenie, towarzyszu Klierk, żeby wam powiedzieć, iż wasza żona i córki mają się dobrze. Wasza młodsza córka ponownie znalazła się na honorowej liście rektorskiej najlepszych studentów i tym samym wzrosły jej szansę przyjęcia do Szkoły Medycznej. Jeśli to, co przekazałem, nie jest dla pana dostateczną rekomendacją, to bardzo mi przykro, nie mam więcej osobistych informacji. — Major zauważył nagle wyraz zadowolenia na twarzy młodszego Amerykanina, ale nie miał pojęcia, czym je wywołał. To wyjaśnia sprawę, pomyślał John. Prawie wyjaśnia. — No, no, drogi Borysie Iljiczu, potrafisz ty przykuć uwagę słuchacza. A teraz mów, co jest grane? — Myśmy też z początku nie wiedzieli — odparł Szczerienko, rozpoczynając opowieść. Omówił główne punkty. Okazało się, że znał więcej szczegółów, niż zawierała informacja przekazana Clarkowi przez Cheta Numuri, chociaż Szczenenko też miał luki. Każdy agent wie, że zawsze tak bywa. Nigdy nie ma pełnego obrazu, a często to, czego brak, jest najważniejsze. — Skąd wiesz, że możemy nadal działać bezpiecznie? — Zdajesz sobie sprawę, że nie mogę.. — Borysie Iljiczu, moje życie jest w twoich rękach. Wiesz już, że mam żonę i dwie córki. Moje życie jest dla mnie cenne i dla nich bardzo istotne — wyjaśniał logicznie John, jeszcze bardziej uświadamiając Rosjaninowi, że ma do czynienia z prawdziwym zawodowcem. Przez Johna nie przemawiał strach. John zdawał sobie po prostu sprawę, że jest dobrym szpiegiem, dbałym o każdy szczegół. Szczenenko również sprawiał wrażenie profesjonalisty. Pojęcie „zaufanie” jest dla szpiega bardzo istotną sprawą, a jednocześnie niesłychanie niebezpieczną w działaniach wywiadowczych. Z jednej strony ludziom trzeba ufać, z drugiej nigdy całkowicie, gdyż w tej dziedzinie ludzkiej aktywności działanie na obie strony nie jest rzadkością. — Macie lepszą przykrywkę, niż wam się wydaje — zapewnił Borys — Japończycy są pewni, ze jesteście Rosjanami i nie będą się was czepiać Zresztą my tego dopilnujemy.
— Jak długo nie będą się czepiać? Chytre pytanie, pomyślał Szczerienko. — Racja, ten problem zawsze istnieje — przyznał. — Jak się będziemy porozumiewać? — spytał John. — Z tego, co rozumiem, potrzebne jest wam bezpieczne łącze telefoniczne wysokiej jakości — Szczerienko pod stołem podał Johnowi plastikową kartę — Całe Tokio funkcjonuje teraz na światłowodach. W Moskwie mamy wiele światłowodowych łączy. Wasz sprzęt telekomunikacyjny jest już w drodze. Słyszałem, że jest doskonały. Chciałbym go sam zobaczyć. — To bardzo proste rozwiązanie. Po prostu moduł ROM — wyjaśnił Chavez. — Sam nie wiem, który z wielu istniejących. Chytre, pomyślał Szczerienko. — Jakie oni mają intencje? — spytał Chavez Borysa. — Poważnie się zaangażowali? — Wysłali trzy dywizje na Mariany. Ich marynarka miała starcie z waszą. Według naszych ocen będziecie mieli poważne trudności z odbiciem wysp. — Jak poważne? — spytał Clark. Rosjanin wzruszył ramionami, nie bez pewnego współczucia. — Moskwa uważa, że to może być nawet niemożliwe. Wasza zdolność działań wojskowych zmalała, tak samo jak nasza. I właśnie dlatego to wszystko się teraz wydarzyło, pomyślał Clark. I dlatego na obcej nieprzyjaznej ziemi znalazł nagle nowego sojusznika. Kiedyś, podczas ich pierwszego spotkania, Clark zacytował Chavezowi słowa Henry’ego Kissingera: „Nawet paranoicy mają wrogów”. Teraz się zastanawiał, dlaczego nie drukują na swoich banknotach tego właśnie sloganu. Tak jak Amerykanie afiszują się z E pluribus unum. Wiele wydarzeń w historii Rosji usprawiedliwiałoby podobne motto. Zresztą w amerykańskiej także. — Mów dalej, Borys! — Penetrujemy dość głęboko ich agencje wywiadu, zarówno cywilnego, jak i wojskowego, ale ponieważ OSET jest siecią wywiadu ekonomicznego to myślę, że w wielu wypadkach macie lepsze informacje od nas. Tylko, że nie wiem, co z tego wynika… — Nie była to absolutna prawda, ale Szczerienko wyraźnie oddzielał to, co wiedział, od tego, co sobie myślał. Jak każdy dobry agent, wypowiadał się jedynie na temat tego, co wiedział. — No to obaj będziemy mieli pełne ręce roboty…
Szczerienko skinął głową. — W każdej chwili możecie przyjść do nas, do ambasady… — Daj mi znać, kiedy przyjdzie nasz sprzęt. — Clark miałby jeszcze wiele do powiedzenia, ale chwilowo wolał milczeć. Nabierze absolutnej pewności dopiero wówczas, gdy otrzyma potwierdzenie elektroniczne. Dziwił się sam sobie, że ma jeszcze wątpliwości i czeka na potwierdzenie, ale jeśli Szczerienko ma rację twierdząc, że służby rosyjskie przeniknęły głęboko w japońskie służby specjalne, to istniała możliwość, że i on sam został odwrócony i pracuje na dwie strony. Clark westchnął. Tak, w tym zawodzie trudno pozbyć się pewnych obyczajów. Na przykład podejrzliwości. Pocieszające było to, że jego rozmówca, w pełni zdając sobie sprawę, ze Clark mu jeszcze całkowicie nie ufa, nie miał tego za złe. *** Wystarczyło niewielu ludzi, by Gabinet Owalny wydawał się zatłoczony. Pomieszczenie symbolizujące siłę najpotężniejszego państwa świata — Ryan miał nadzieję, że jest to jeszcze najpotężniejsze państwo! — było znacznie mniejsze niż gabinet Ryana, gdy był konsultantem inwestycyjnym, a nawet mniejsze od jego dawnego biura w Zachodnim Skrzydle Białego Domu. Że też nigdy nie zwrócił na to uwagi, pomyślał. Wszyscy byli zmęczeni. Najgorzej wyglądał Brett Hanson. Tylko Arnie van Damm sprawiał wrażenie normalności. Trzymał się jednak zbyt sztywno. Ale Arnie zawsze sprawiał wrażenie człowieka, który usiłuje zachować godną postawę po całonocnej pijatyce. Buzz Fiedler był obrazem człowieka pogrążonego w beznadziejnej rozpaczy. Najgorzej jednak prezentował się sekretarz obrony. On był przecież tym, który pilnie nadzorował okrawanie amerykańskiego potencjału wojskowego i który niemalże co tydzień powtarzał Kongresowi do znudzenia, że Amerykański potencjał bojowy wystarczy na wszystkie potrzeby i okoliczności. I że jeszcze wiele zostanie do dyspozycji. Ryan przypominał sobie jego oświadczenia telewizyjne, przez wiele lat krążące między ministerstwami i instytucjami państwowymi memoriały, rozpaczliwe apele członków Kolegium Szefów Sztabów, których niestety, krępowani wojskową dyscypliną, nie udostępniali telewizji. Nietrudno było odgadnąć, co sekretarz obrony obecnie sobie myśli. Ów błyskotliwy biurokrata, tak zadufany w swoich wizjach i opiniach, uderzył nagle głową w twardy mur rzeczywistości. Ten mur nie daje się skruszyć. Każdego porani.
— Problem ekonomiczny! — rzucił hasło prezydent Durling i sekretarz obrony odetchnął z ulgą. — Najtrudniejszy problem mamy z bankami. Będą śmiertelnie przestraszone, póki nie ustabilizujemy sytuacji, nie przywrócimy operatywności całego systemu komputerowego. Tyle banków uczestniczy obecnie w kredytowaniu handlu, że właściwie już nikt nie wie, jakie kto ma rezerwy. Można się spodziewać, że ludzie zaczną sprzedawać udziały w administrowanych przez banki funduszach inwestycyjnych. Ba, rzucą się do sprzedaży. Prezes Banku Rezerw już ich nawet do tego zaczął zachęcać. — Co to znaczy, zachęcać? — spytał Ryan. — Powiada, że mają nieograniczony kredyt, że istnieją dostateczne rezerwy i nie będzie problemu, że mogą mieć tyle pieniędzy, ile będą chcieli. — Polityka inflacyjna — zauważył van Damm. — Bardzo niebezpieczne! — Wcale nie — zaoponował Ryan. — Krótkoterminowa inflacja to po prostu silne przeziębienie. A na silne przeziębienie zażywa się aspirynę i pije dużo rosołu z kury. Natomiast to, co wydarzyło się w piątek, jest raczej podobne do ataku serca. I tym się trzeba przede wszystkim zająć. A jeśli banki nie otworzą rano okienek kasowych… Najważniejszym problemem jest zaufanie. Buzz ma rację. Nie wolno ryzykować paniki. Roger Durling nie po raz pierwszy błogosławił fakt, że Ryan opuszczając niegdyś służbę państwową powrócił do sektora finansowego i jest kimś w rodzaju eksperta. — Jak wygląda rynek, to znaczy giełdy? — spytał sekretarza skarbu. — Giełdy są zamknięte. Rozmawiałem z prezesami wszystkich. Nie ma mowy o regularnych transakcjach, póki cała dokumentacja, cała pamięć komputerowa, nie zostanie odtworzona. — Co to oznacza w praktyce? — zapytał Hanson. Milczenie sekretarza obrony nie umknęło uwadze Ryana. Taki zawsze pewny siebie i swoich słów człowiek, szybki w myśleniu, a jeszcze szybszy w wyrażaniu opinii… W innej sytuacji Ryan powitałby z radością świeżo nabytą cnotę powściągliwości człowieka najbardziej odpowiedzialnego za powstały galimatias, ale teraz… — Transakcji kupna czy sprzedaży akcji można dokonywać i poza giełdą — wyjaśnił Fiedler. — Można to równie dobrze robić w ubikacji klubu golfowego. — I będą się tam odbywały transakcje. Niewiele, ale będą — wtrącił Ryan.
— Czy to ma jakieś znaczenie? A inne giełdy? Przecież cały świat handluje naszymi akcjami. — Tamte giełdy papierów wartościowych nie mają takiej płynności i skali oddziaływania. Giełdy nowojorskie wyznaczają normy i limity, w których inni się poruszają. Bez nowojorskich wskaźników nikt nie potrafi ustalić rzeczywistej wartości. — Mają przecież dokumentację z poprzednich transakcji. Są taśmy z sesji — zauważył van Damm. — Mają, ale dokumentacja jest bezużyteczna. Nikt nie zaryzykuje milionów, opierając się na niepewnej informacji. W pewnym sensie to nawet i dobrze, że wyciekła informacja z komisji obrotu handlowego. To może posłużyć za dobrą wymówkę przez parę dni. I na parę dni niech ludzie pomyślą, że za spadek notowań winić należy tylko jakiś błąd systemowy, że winę ponoszą komputery. To na pewien czas zapobiegnie panice. Ile czasu potrzeba na odtworzenie dokumentacji? — Oni jeszcze nie wiedzą — przyznał Fiedler — Nadal usiłują zgromadzić wszystkie materiały. — W każdym razie mamy chyba czas do środy. Względny spokój. — Ryan przetarł powieki. Miałby ochotę wstać i pospacerować, przywrócić krążenie w nogach, jednakże w tym gabinecie takie rzeczy miał prawo robić tylko prezydent. — Odbyłem telekonferencję z prezesami wszystkich giełd — odezwał się sekretarz skarbu — Ściągną załogi do pracy, cały personel, jak normalnego dnia. Mają się z ożywieniem kręcić po parkiecie i udawać bardzo zajętych. Niech kamery telewizyjne czymś się pożywią. — Świetny pomysł, Buzz! — pochwalił prezydent, a Ryan podniósł oba kciuki do góry. — Szybko jednak musimy znaleźć jakieś rozwiązanie — kontynuował Fiedler — Jack ma z pewnością rację, mówiąc o środzie. W środę po południu można już spodziewać się paniki. I wówczas jedynie pan Bóg wie, co może się wydarzyć — zakończył ponurym akcentem. Jednakże tego wieczoru nie wszystkie wiadomości były tak ponure Poza tym stwierdzono, że istnieje rezerwa czasu, w którym można to i owo zdziałać. — Następna sprawa to Ed Kealty — Van Damm zwracał się do prezydenta — Odejdzie spokojnie, bez hałasu. Wypracowuje porozumienie z Departamentem Sprawiedliwości. Mamy z głowy polityczną ropuchę, która nas szpeciła. Powstaje teraz problem szybkiego obsadzenia tego stanowiska — Szef personelu czekał na reakcję prezydenta.
— No to mamy jeszcze czas — odparł Durling — Brett… Indie! — Do ambasadora Williamsa doszły dość groźne pomruki. Marynarka wyciągnęła chyba właściwe wnioski. Wygląda na to, że Indie w istocie zamierzają zająć Sri Lankę. — Wybrali świetny czas — mruknął Ryan, podnosząc głowę. — Marynarka czeka na decyzje operacyjne. Mamy tam w pobliżu grupę uderzeniową. Dwa lotniskowce. Marynarka chce wiedzieć, czy będzie miała wolną rękę, jeśliby nadszedł czas. Jeśliby się, powiedzmy, potknęli o siebie — Ryan musiał to powiedzieć, gdyż dał obietnicę Jacksonowi. Ale jednocześnie znał odpowiedź. W kotle jeszcze niedostatecznie zabulgotało. — Mamy za dużo rzeczy naraz. Ta sprawa musi poczekać — zdecydował prezydent — Brett, dasz polecenie Williamsowi, żeby się spotkał z ich premierem i bez ogródek mu powiedział że Stany Zjednoczone nie spoglądają przychylnym okiem na żadne agresje. Gdziekolwiek. Żadnych pogróżek żadnej buńczuczności. Jedynie jasne postawienie sprawy. I niech czeka na odpowiedź. — Już od bardzo dawna tak z nimi nie rozmawialiśmy — ostrzegł Hanson. — No i nadszedł czas, żeby to zrobić — odparował spokojnie Durling. — Tak jest panie prezydencie! No, a teraz to, na co czekaliśmy, pomyślał Ryan. Wszystkie oczy zwróciły się na sekretarza obrony. Zaczął mówić drewnianym głosem, nie podnosząc wzroku znad notatek. — Oba lotniskowce zawiną do Pearl Harbor w piątek. Suche doki są gotowe do ich przyjęcia i rozpoczęcia napraw, potrzeba nam będzie kilku miesięcy, by okrętom przywrócić pełną gotowość bojową. Oba okręty podwodne skreślono z rejestru, jak wszystkim wiadomo. Okręty japońskie wycofują się na Mariany. Żadnego innego wrogiego kontaktu między naszymi okrętami nie odnotowano. Następnie siły japońskie oceniamy na trzy dywizje, przerzucone drogą powietrzną na Mariany. Jedna dywizja na Saipan, dwie prawie w całości na Guam. Japończycy wykorzystują infrastrukturę portową zbudowaną przez nas, przez nas utrzymywaną — Mówił dalej monotonnym głosem, przekazując szczegóły znane już Ryanowi i zmierzając do konkluzji, której prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa bał się instynktownie.
Wszystko było zbyt skromne, zbyt małe. Marynarka była o połowę mniejsza w porównaniu ze stanem sprzed dziesięciu laty. Zdolność przerzucania drogą morską oddziałów desantowych została ograniczona do jednej dywizji. Tylko do jednej, a i to nawet wymagało przerzucenia całej Floty Atlantyku przez Kanał Panamski i ściągnięcia licznych okrętów z innych mórz świata. Desant z tych jednostek na zajęty przez nieprzyjaciela brzeg wymagał wsparcia, jednakże typowa amerykańska fregata była wyposażona jedynie w trzycalowe działa. Niszczyciele i krążowniki miały po dwa działa pięciocalowe — a więc uzbrojenie znacznie gorsze od tego, jakim dysponowały pancerniki i krążowniki, które pomagały piechocie morskiej odebrać Japończykom Mariany w 1944 roku. Nie ma lotniskowców. Jedyne dwa, najbliższe Marianom, pilnują spokoju na Oceanie Indyjskim, a nawet te dwa to zbyt mało, aby przeciwstawić się przewadze w powietrzu, jaką Japończycy posiadają obecnie na archipelagu. Rozmyślając nad tym wszystkim. Ryan poczuł w sobie wzbierający gniew, częściowo na samego siebie — iż tak długo nie był gotów w tę prawdę uwierzyć. — Nie sądzę, abyśmy mogli to zrobić! — Tymi słowami sekretarz obrony zakończył swoje wystąpienie i nikt z obecnych nie zamierzał temu zaprzeczyć. Ponadto wszyscy byli zbyt znużeni, by stawiać komukolwiek jakieś zarzuty i wypominać przeszłość. Prezydent Durling podziękował za rady i poszedł do swoich apartamentów na wyższe piętro, mając nadzieję trochę się przespać przed stawieniem czoła prasie następnego ranka. Idąc schodami, przy których na dole i na górze stali agenci Tajnej Służby, rozmyślał nad tym, jaką kompromitacją zapisze się w historii jego prezydentura. Co za wstyd! Chociaż nigdy nie pragnął tego stanowiska, to jednak zawsze starał się dać z siebie to co najlepsze. A przed paru zaledwie dniami owo najlepsze wcale nie było takie złe.
Porozumiewanie Boeing 747-400 linii United wylądował na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie o trzy minuty przed czasem. Wiejący w ogon wiatr nad Atlantykiem znacznie skrócił lot. Pierwszy wysiadł kurier dyplomatyczny. Pomagał mu steward. Kurier mignął dyplomatycznym paszportem i stojący na końcu rękawa celnik wskazał mu przedstawiciela amerykańskiej ambasady, który podał przybyszowi rękę i przeprowadził przez salę przylotów. — Mamy nawet eskortę do miasta — obwieścił człowiek z ambasady, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, jakby wniebowzięty niecodziennością podobnego wydarzenia. — Ja pana nie znam — powiedział nagle kurier podejrzliwie, zwalniając kroku. W normalnej sytuacji jego osoba i waliza dyplomatyczna były nietykalne, ale wszystko związane z tą podróżą było dalekie od normalności, co wzbudzało coraz większe zaniepokojenie kuriera. — W walizce ma pan laptopa owiniętego żółtą taśmą. I nic więcej — odparł szef placówki CIA w Moskwie, co wyjaśniało, dlaczego kurier go nie znał. — Pańska wyprawa przez Atlantyk ma kryptonim WALEC. — Wystarczy mi — powiedział kurier i aż do wyjścia z dworca kręcił głową. Przed wejściem czekała limuzyna z ambasady — potwornie wydłużony Lincoln. Chyba pojazd samego ambasadora. Tuż przed Lincolnem stał inny wóz. Gdy wsiedli, ruszył pierwszy, zapalając koguta na dachu i rozwinął od razu dużą prędkość. Zdaniem kuriera popełniono błąd. Lepiej było użyć samochodu rosyjskiego. Wszystko to rodziło kilka istotnych pytań: po jasną cholerę zabrano go z ciepłego domu bez uprzedzenia, aby natychmiast wiózł do Moskwy jakiś zakichany przenośny komputer? A jeśli to ma być taki wielki sekret, to co w tym wszystkim robią Rosjanie, najwidoczniej uprzedzeni o przybyciu kuriera? A z drugiej strony, jeśli to jest takie ważne, to dlaczego czekać na samolot rejsowy? Jednakże jako długoletni pracownik Departamentu Stanu kurier doskonale wiedział, jak trudno dopatrzeć się logiki w przedsięwzięciach i decyzjach rządowych. Tyle że kurier był jeszcze, do pewnego stopnia, idealistą. Reszta drogi, aż do samej ambasady, upłynęła zupełnie normalnie. Ambasada mieściła się na zachodnim skraju samego centrum miasta, nad rzeką. Po wejściu do gmachu obaj panowie poszli prosto do centrum łączności, gdzie kurier zgodnie z poleceniem otworzył walizkę i przekazał jej zawartość. Następnie udał się do kurierskiego pokoju, wziął prysznic i poszedł spać. Był pewien, że nikt nigdy nie odpowie mu na jego pytania.
Resztę roboty wykonali Rosjanie w rekordowym tempie. Linia telefoniczna prowadziła do Interfaxu, następnie do rosyjskiej centrali tajnych służb, skąd wojskowym światłowodem do Władywostoku, gdzie przejął ją inny światłowód, doprowadzony w swoim czasie przez Nippon Tit — japoński koncern telefoniczno-telegraficzny. Światłowód ten prowadził na japońską wyspę Honsiu. Laptop przywieziony przez kuriera miał wbudowany modem, który został teraz podłączony do nowo zainstalowanej i sprawdzonej linii, a następnie włączony. No i teraz trzeba było cierpliwie czekać, chociaż wszystko inne wykonano w panicznym pośpiechu. *** Ryan wrócił do domu na Peregrine Cliff o pierwszej trzydzieści. Przedtem zwolnił jednak szofera z bazy transportowej Białego Domu. Samochód prowadził więc agent Tajnej Służby, Robberton, któremu Ryan odstąpił pokój gościnny, po czym natychmiast poszedł do własnej sypialni. Nie zdziwił się, że Cathy nie spała. — Co się dzieje, Jack? — Nie masz jutro nic do roboty, że tak długo siedzisz? — odparował pytanie. Powrót do domu był w pewnym sensie błędem, chociaż koniecznym. Potrzebna mu była świeża bielizna i inne ubranie. Zwłaszcza w tak kryzysowej sytuacji. Wyższy funkcjonariusz państwowy nie może chodzić w wymiętoszonym garniturze i w brudnej koszuli. Prasa by to natychmiast podchwyciła. A co gorsze, zarejestrowałyby to kamery telewizyjne i przeciętny widz naprawdę zacząłby się niepokoić, widząc zaniedbanego dostojnika. Ryan przypomniał sobie nauki otrzymane podczas szkolenia oficerskiego w Quantico: przestraszony oficer to przestraszeni żołnierze. Dlatego też trzeba było poświęcić dwie godziny na jazdę samochodem, zamiast wykorzystać je na sen na tapczanie w biurze. Widział w sypialnianym mroku, jak Cathy przeciera oczy. — Jutro rano nic nie mam. Dopiero wykład po południu dla grupy zagranicznych gości. Na temat nowego lasera. — Skąd są ci goście? — Z Japonii i Tajwanu. Sprzedaliśmy im licencję na zupełnie nowy system kalibracji i… O co chodzi? — spytała widząc, jak Ryan gwałtownie odwraca głowę.
Czysta paranoja, pomyślał. Ale to chyba jedynie zbieg okoliczności, nic więcej. Wyszedł z sypialni bez słowa. Robberton właśnie się rozbierał, gdy Ryan wpadł do gościnnego pokoju. Na łóżku wisiał pistolet w kaburze. Wyjaśnienie sprawy zajęło zaledwie parę sekund. Robberton chwycił słuchawkę telefonu i wystukał numer centrum operacyjnego Tajnej Służby w budynku odległym o dwie ulice od Białego Domu. Ryan nie miał pojęcia, że jego żona też posiada kryptonim. — Chirurg — no tak, jakież inne mogła mieć imię kodowe — potrzebuje jutro przyjaciela… W szpitalu Johna Hopkinsa… Tak, doskonale… Cześć! — Robberton odłożył słuchawkę. — Andrea Price, dobra agentka. Panna. Szczupła, wiotka brunetka. Niedawno do nas dołączyła. Przez osiem lat była w policji. Służba patrolowa. Kiedyś pracowałem z jej ojcem. Dobrze, że pan mnie o tym poinformował. — To do zobaczenia około szóstej trzydzieści — powiedział Ryan. — Dobra — odparł Robberton i wyciągnął się na łóżku, sprawiając wrażenie człowieka, który potrafi zasnąć na rozkaz. Warto mieć taki talent, pomyślał sobie Ryan. Gdy wrócił do sypialni, Cathy natychmiast spytała: — Powiesz mi wreszcie, co się tu dzieje? Nim zaczął wyjaśniać, usiadł na krawędzi łóżka. — Słuchaj, Cathy: jutro w szpitalu będzie ci ktoś towarzyszył… Ona nazywa się Andrea Price. Agentka Tajnej Służby. I będzie za tobą chodziła. — Po co? Dlaczego? — Cathy… mamy w tej chwili liczne problemy. Japończycy. Zaatakowali nasze okręty. Zajęli kilka wysp. Nie, ty nie możesz… — Co zrobili? — Nie możesz, nie wolno nikomu tego powtórzyć. Rozumiesz? Ani słowa. Skoro jednak jutro będziesz w towarzystwie Japończyków i ponieważ jestem, kim jestem, Tajna Służba chce kogoś w pobliżu ciebie umieścić. Chodzi o to, żeby być absolutnie pewnym, że wszystko jest w porządku. — W istocie rzeczy chodziło o coś więcej, i z pewnością panna Price otrzyma wsparcie policyjne. Tajna Służba dysponuje skromnym potencjałem ludzkim i często chętnie zwraca się o pomoc do lokalnych policji. Policja w Baltimore jest częstym gościem w szpitalu Johna Hopkinsa, jest tam właściwie stale. Kompleks szpitalny znajduje się w niezbyt bezpiecznej dzielnicy.
— Powiedz, Jack, czy coś nam grozi? — spytała Cathy, przypominając sobie odległe czasy i dawne lęki, kiedy nosiła w sobie małego Jacka. Było to w którymś tam miesiącu ciąży, kiedy grupa irlandzkich terrorystów z ULA złożyła im wizytę w domu. Jeszcze teraz pamiętała swoją radość, i odczuwany z tego powodu wstyd, kiedy na terrorystach wykonano wyroki śmierci za morderstwa. Był to chyba najgorszy i najbardziej przerażający epizod jej życia. Jack zdał sobie nagle sprawę z czegoś, o czym przedtem nie myślał: jeśli Ameryka jest w stanie wojny, a on jest prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa, to tym samym staje się dość istotnym celem. Wartościowym celem. I jego żona także. I dzieci, cała trójka. Że to jest irracjonalne? Czyż sama wojna nie jest rzeczą irracjonalną? — Nie sądzę — odparł po chwili zastanowienia — ale będzie chyba lepiej, jeśli przez pewien czas posiedzą u nas… goście. Zresztą jeszcze nie wiem. Muszę zapytać. — Powiedziałeś, że napadli na naszą Marynarkę? — Właściwie tak. Ale nie wolno ci, kochanie… — To oznacza wojnę, prawda? — Sam nie wiem, kochanie. — Był tak wyczerpany, że zasnął w pół minuty po przyłożeniu gotowy do poduszki. Ostatnią jego myślą było przyznanie się samemu sobie, że wie o wiele za mało, żeby móc odpowiedzieć na pytania żony. A co dopiero na swoje. ***
Na południowym Manhattanie mało kto spał. Ściślej mówiąc nie spał nikt, kogo można by uważać za ważną osobę. I niejednej z nich przyszło po raz pierwszy do głowy, że ciężko pracuje na swoje pieniądze, chociaż tak naprawdę to zdziałać mogli niewiele i niewiele zdziałali. Dumni z siebie odpowiedzialni operatorzy giełdowi rozglądali się po salach pełnych komputerowych terminali, a wartość zgromadzonego we wszystkich pomieszczeniach sprzętu z pewnością przekraczała ich wyobrażenia i znała ją jedynie centralna księgowość. Natomiast użyteczność tego sprzętu wynosiła w chwili obecnej zero. Po prostu zero. Zbliżała się godzina rozpoczęcia sesji giełd w Europie. I wszyscy się zastanawiali, co się tam stanie. Gdy rozpoczynały pracę europejskie kantory, banki i giełdy, tutaj dyżurowała nocna zmiana, do której obowiązków należał obrót europejskimi walorami, zwracaniem uwagi na kurs dolara na różnych rynkach, odnotowywanie ruchu cen na rynkach metali i surowców oraz ogólna obserwacja aktywności gospodarczej, zarówno na zachodnim jak i wschodnim skraju Atlantyku. Te wczesne godziny były przeważnie jakby wstępem do księgi, prologiem przed prawdziwą akcją — były wydarzeniem interesującym, choć nie tak znów istotnym, bowiem ważne decyzje zapadały tu, w Nowym Jorku. Tamto to jedynie przedsmak. Wszystko powyższe nie odnosiło się jednak do tej nocy. Nikt nie miał wątpliwości, co do wydarzeń w dniu, kiedy Europa stanie się jednym wspólnym salonem giełdowych gier i kiedy przestaną obowiązywać dżentelmeńskie reguły, a wszystkie chwyty staną się dozwolone. Ci, którzy normalnie podczas tych nocnych godzin pełnili dyżur przy komputerach, byli traktowani jako operatorzy drugiej klasy przez tych, którzy zjawiają się tu do pracy o ósmej rano, by zająć miejsca swych poprzedników. Oczywiście taka kategoryzacja była nieuzasadniona i niesprawiedliwa, ale w każdym zespole ludzkim istnieje zażarte współzawodnictwo o palmę pierwszeństwa. Tym razem ci z godziny ósmej pojawili się podczas późnej nocy, o nieludzkiej godzinie, i regularna nocna ekipa przy komputerach ujrzała nagle nad sobą twarze ludzi z wielkich gabinetów. Dyżurujący odczuwali jednocześnie skrępowanie i podniecenie. Mieli wreszcie okazję pokazać „tym z góry”, co umieją. A jednocześnie mieli też okazję popełniać gafy na żywo i w kolorze. Zaczęło się to dokładnie o czwartej rano według czasu wschodnioamerykańskiego.
— Obligacje! — słowo to rozległo się jednocześnie w dwudziestu domach brokerskich, gdy banki europejskie poczuły się nagle niepewnie z dużymi portfelami obligacji amerykańskiego skarbu. Dotychczas skrzętnie trzymały te obligacje w celu podtrzymania własnych oscylujących walut i chwiejnych gospodarek narodowych. Niektórzy maklerzy dziwili się, że piątkowe wieści tak wolno docierają do europejskich kuzynów, a raczej że ich reakcja jest taka powolna. Ale zawsze tak bywało i pierwsze ruchy zawsze były ostrożne. Wkrótce stało się jasne, dlaczego i w tym wypadku reakcja okazała się podobna. Było po prostu więcej sprzedających niż kupujących. Wielu usiłowało sprzedać amerykańskie obligacje, ale chętnych do kupna było znacznie mniej. W rezultacie ceny zaczęły spadać równie szybko, jak i zaufanie Europejczyków do dolara. — Załatwiają nas. Dolar leci na łeb. Już o trzy trzydzieści. Co robić? — Pytanie to zostało zadane niemalże jednocześnie w wielu miejscach i w każdym wypadku padła ta sama odpowiedź. — Absolutnie nic. — Towarzyszyło temu z reguły zrezygnowane skrzywienie ust. Po czym zaczęły padać inne słowa, przeważnie jakiś wariant określenia „pieprzeni Europejczycy”, w zależności od temperamentu i upodobań lingwistycznych prezesów, wiceprezesów i dyrektorów banków oraz instytucji finansowych. Historia się powtórzyła: ucieczka od dolara. Najwspanialsza broń, jaką Ameryka posiadała, była bezużyteczna z powodu jednego programu komputerowego, któremu wszyscy tak ufali. Przestano zwracać uwagę na tablice NIE WOLNO PALIĆ porozwieszane w każdej z sal operacyjnych. Nie potrzebowano się martwić, iż popiół osiądzie na cennym sprzęcie komputerowym, ponieważ akurat tego dnia komputery, te cholerne komputery, do niczego nie służyły. Jeden z dyrektorów warknął, że wreszcie nastał dzień, w którym będzie można przeprowadzić konserwację sprzętu. Na szczęście nie wszyscy podzielali tę opinię. — Widać, gdzie to się zaczęło — mruknął George Winston. Mark Gant palcem przejeżdżał kolejne pozycje na monitorze.
— Bank of China, Bank of Hongkong, Imperiał Cathay Bank. Trzy chińskie banki. Wszystkie trzy kupiły spore pakiety mniej więcej przed czterema miesiącami jako zabezpieczenie wobec japońskiego jena. I zarobili na tym. A w piątek wszystko sprzedali za gotówkę i kupili wagon obligacji japońskich. Jeśli uwzględnimy zmianę notowań, spowodowaną wydarzeniami ostatnich godzin, to te trzy banki zarobiły na transakcji około dwudziestu dwu procent. Zarobiły tyle, ponieważ były pierwsze, ustanawiając trend pozbywania się amerykańskich papierów. — Było to nie lada osiągnięcie. W Hongkongu, od zawsze kąpiącym się w luksusach, celebrowano to zdarzenie z pewnością czymś więcej niż paroma wspaniałymi kolacjami. — Uważasz to za przypadek? — spytał Winston, ziewając ukradkiem. Gant wzruszył ramionami. Był bardzo zmęczony, ale mając z powrotem takiego szefa, potrafił wiele z siebie wykrzesać. — Nie przypadek. Nigdy. Błyskotliwe posunięcie wsparte czymś, o czym musieli wiedzieć. Nie wierzę w szczęśliwy przypadek. Szczęśliwy przypadek, szczęście, tak… Zdaniem Winstona element szczęścia występował zawsze. Po paru drinkach każdy finansista przyznawał, że szczęście istnieje, jest rzeczywistością, jest absolutnie konieczne, by można było zrealizować błyskotliwe pomysły. Nieraz robiło się coś, mając tylko wewnętrzne przeświadczenie, że powinno się to zrobić. Cała tajemnica w tym, że jeśli człowiek miał szczęście, to wychodziło, jeśli nie — to nie. — Mów dalej — polecił Gantowi. — Po tych trzech, następne banki zaczęły robić to samo. — Holding Columbus dysponował najbardziej wyrafinowanym systemem komputerowym. Nie dorównywał mu żaden inny w promieniu kilometra od Wall Street. Można było śledzić każdą operację od jej poczęcia i każdą obligację od jej wydrukowania, Gant zaś był mistrzem komputerowej klawiatury. Obaj panowie z oczami wlepionymi w ekran śledzili proces pozbywania się amerykańskich obligacji przez inne azjatyckie banki. Ciekawe, że banki japońskie były najbardziej opieszałe. Ciekawe i dziwne. Co prawda, to żadna hańba znaleźć się za Hongkongiem. Chińczycy celowali w bankowości, zwłaszcza ci, którzy mieli za sobą brytyjską szkołę. Ostatecznie to właśnie Brytyjczycy wymyślili centralny system bankowy i byli w tym absolutnie doskonali. Można jednak było spodziewać się, że Japończycy biją na głowę Tajów, pomyślał Winston, a w każdym razie powinni. Zadziałał instynkt, jaki mają zawsze finansiści i brokerzy:
— Sprawdź obligacje japońskie, Mark! — polecił. Gant wystukał polecenie i po chwili już było wiadomo, że wartość jena szybko wzrastała — tak szybko, że nawet nie warto było sprawdzać przez komputer. — O to prosiłeś? — spytał Mark. Winston pochylił się nad ekranem monitora. — Pokaż mi, co zrobił Bank of China po sprzedaniu naszych obligacji — polecił. — Sprzedał je na rynku eurodolarowym i kupił jeny. Jest to normalna… — Sprawdź od kogo kupił jeny — zaproponował Winston. — I ile zapłacił… Gant spełnił polecenie i potem zaciekawiony obrócił głowę w stronę prezesa holdingu. — Powiem ci, Mark, dlaczego zawsze zachowywałem się tu uczciwie. Nigdy nie załatwiałem nic na własne konto i dla osobistego zysku. Nigdy, nawet gdy dysponowałem bankowymi informacjami, które zapewniały sukces. — Powodów było wiele, ale George nie chciał zaciemniać obrazu. Pochylił się nad monitorem i palcem stuknął w ekran. — Oto dlaczego! — To przecież nic nie znaczy. — Gant jeszcze nie zrozumiał. — Japończycy wiedzieli, że uda się podwindować i… Winston przerwał mu wiedząc, że musi dokładniej wyjaśnić: — Szukaj trendu, Mark! Znajdź trend. — Wstał i poszedł do toalety powtarzając sobie po drodze w kółko: kochany trend, drogi trend, mój przyjaciel. Nagle pojawiła się inna myśl: A niech cholera weźmie cały ten rynek finansowy! Nie poczuł specjalnej ulgi. Uświadomił sobie, że oddał swoje sprawy w ręce drapieżnego łupieżcy i oto zbiera teraz gorzkie owoce. Straty są nieodwracalne. Inwestorzy mu zaufali, a on ich zawiódł. Myjąc ręce spojrzał w lustro i wpatrzył się w oczy człowieka, który opuścił kapitański mostek i porzucił załogę. Na szczęście jednak wróciłeś! I będziesz miał huk roboty, by uratować, co się da. ***
USS „Pasadena” wreszcie wypłynął. Chyba jedynie ze wstydu, pomyślał Jones. Słyszał rozmowę telefoniczną Barta Mancuso z dowódcą Floty Pacyfiku. Mancuso wyjaśniał, że okręt podwodny został załadowany, jak się tylko dało, bronią oraz nieprawdopodobną liczbą kartonów z puszkami. Sterty kartonów stały we wszystkich przejściach. Racje żywnościowe na co najmniej sześćdziesiąt dni na morzu. Jones pamiętał podobne sytuacje w dawnych niezbyt dobrych dniach, kiedy również wypływano w nieskończenie długie i ciężkie rejsy. Tak więc USS „Pasadena”, okręt Marynarki Stanów Zjednoczonych, znalazł się wreszcie na pełnym morzu, płynąc na zachód z prędkością około dwudziestu węzłów, chyba tylko na pędniku, a nie na głównej śrubie. Dlatego też trudno było wziąć na niego namiar. Okręt podwodny właśnie mijał w odległości około piętnastu mil denny hydrofon systemu SOSUS — jeden z tych najnowszej generacji, co to potrafi usłyszeć bicie serca płodu wieloryba. „Pasadena” nie otrzymał jeszcze rozkazów operacyjnych, ale z pewnością znajdzie się we właściwym miejscu i o właściwym czasie na wypadek, gdyby tamci mieli się pojawić. Załoga odbywała nieustanne szkolenia, ćwicząc wszystkie możliwe sytuacje, aby odzyskać pełną sprawność na pełnym morzu, co z pewnością każdemu pomoże, gdy nadejdzie chwila próby. To było bardzo ważne. Sercem pragnął być z nimi, ale wiedział, że ta faza jego życia należy już do przeszłości. — Nic nie ma! Jones zamrugał i powrócił spojrzeniem na złożony w wachlarz wydruk. — No to szukaj innych dźwięków — odparł Jones. Jedynie żołnierz piechoty morskiej z wyciągniętym pistoletem mógłby go teraz zmusić do opuszczenia stacji hydroakustycznej. Bez ogródek powiedział to admirałowi Mancuso, który z pewnością powtórzył to innym. Rozmawiali też krótko o nadaniu Jonesowi czasowego stopnia oficerskiego, na przykład komandora, ale Ron odrzucił tę propozycję. Opuścił niegdyś Marynarkę jako bosmanmat specjalista pierwszego stopnia, i to mu zupełnie wystarczało. Jak by to wyglądało w oczach obsługujących stację podoficerów, którzy już go zaakceptowali jako swojego. Otrzymał jednak pomocnika w osobie specjalisty-oceanografa drugiej klasy, Mike’a Boomera. Wydawał się chętny i pojętny. Jonesowi wcale nie przeszkadzało, że Boomer cierpiał podobno chronicznie na tak zwaną chorobę powietrzną i z tego powodu musiano go przenieść ze służby na P-3.
— Wszyscy oni korzystają z systemów Preria-Maska, kiedy idą na chrapach. Słychać wtedy jakby padanie deszczu na powierzchnię wody. A deszcz na wodzie daje tysiąc herców. Szukamy więc deszczu… — Jones położył na stole fotografię sytuacji atmosferycznej — …tam, gdzie deszczu nie ma. I szukamy sześćdziesięciohercowych sygnałów, krótkich, słabych impulsów, którymi w normalnych okolicznościach w ogóle byś się nie interesował. Generatory i silniki, których używają, pracują na prądzie zmiennym sześćdziesiąt herców, prawda? Następnie szukamy szybkich, przejściowych, krótkotrwałych sygnalików, małych kropeczek, podobnych do szumu tła… również tam, gdzie pada. O takich… — Zaznaczył kółkiem na wydruku. Zostawił Boomera i podniósł wzrok na szefa stacji, który niby groźne bóstwo stał pochylony po drugiej stronie stołu. — Wiele o panu słyszałem, kiedy pracowałem w stacji radarowej Dam Neck. Ale to chyba takie morskie opowieści — odezwał się sierżant. — Ma pan może papierosa? — spytał Jones-cywil. Jedyny cywil w stacji. Zniknęły szyldziki z zakazem palenia, pojawiły się popielniczki, stacja hydrofonowa wstąpiła na ścieżkę wojenną i z pewnością wkrótce dołączy do niej cała Flota Pacyfiku. Boże drogi, czuję się tu naprawdę jak za dawnych lat, pomyślał Jones. — Wie pan, jaka jest różnica między morską opowieścią a bajką? — Jaka? — okazał ciekawość Boomer. — Bajka zaczyna się od słów: za siedmioma górami, za siedmioma lasami… — odparł Jones z uśmiechem i zaznaczył na wydruku kolejne sześćdziesięciohercowe puknięcie. — A morska opowieść po prostu od stwierdzenia: żebym skonał, jeśli łżę… — dokończył wyjaśnienia szef. — Tylko że ten, co mi to mówił, wcale nie był łgarzem. Chyba już wystarczy, żeby zrobić namiar, doktorze Jones? — Mamy go, szefie. — Szkoda, że nie możemy mu dołożyć. Ron pokiwał głową. — W każdym razie wiemy, gdzie go możemy dopaść. P-3 nie będą miały większych trudności, żeby go zlokalizować. To dobre maszyny. Dadzą sobie radę.
— Tak, nie należy chcieć za wiele. — Zadaniem stacji było wyznaczanie namiarów. Jeśli przynajmniej dwa hydrolokatory trafiły na to samo źródło dźwięku, to już można było przez triangulację określić położenie źródła. Ale to było jedynie kółko na mapie, a nie punkt. I to kółko mogło odpowiadać morskiemu obszarowi o średnicy nawet dwudziestu mil. Aparatura to tylko aparatura. Rządziły tu prawa fizyki. Najdalej docierały dźwięki na najniższych częstotliwościach. Najlepszy wykres dawały wędrujące dźwięki o wysokich częstotliwościach. — W każdym razie wiemy, gdzie go szukać, kiedy ponownie wynurzy chrapy. Tak czy inaczej może pan zawiadomić sztab operacyjny Floty Pacyfiku, że nikt się nie kręci w pobliżu lotniskowców. Tu, tu i tu są jednostki na powierzchni. — Zaznaczył ołówkiem na papierze. — Grupy bojowe. Płyną na zachód, dość szybko i wcale się nie kryją. Kąty namiarów coraz szersze, cele się oddalają. Mamy do czynienia z całkowitym oderwaniem się. Po prostu oni nie szukają ponownego zwarcia. — To może dobrze? Jones wygasił papierosa w popielniczce. — Może i dobrze, szefie, pod warunkiem że nasi admirałowie podniosą dupska z foteli i razem coś wykombinują. *** Najdziwniejsze było to, że wszystko jakby się uspokoiło. Poranny serwis telewizyjny dotyczący krachu na Wall Street był klinicznie czysty i dokładny, analiza sytuacji aż palce lizać. Clark był pewien, że Amerykanie u siebie otrzymali znacznie gorszy produkt, zwłaszcza kiedy przed kamerami zasiedli uczeni profesorowie ekonomii i zaczęli się wymądrzać, a zaraz potem dla lepszego kolorytu komentowali sytuację siwi bankierzy. Jedna z gazet tokijskich napisała w felietonie redakcyjnym, że być może Ameryka przemyśli obecnie swój stosunek do Japonii. Czyż nie jest jasne, że oba kraje wzajemnie siebie potrzebują, zwłaszcza teraz, i że silna Japonia leży zarówno w interesie całej Ameryki, jak i poszczególnych segmentów społeczeństwa. Cytowano również pojednawcze słowa premiera Goto, który nie wystąpił jednak z tą wypowiedzią przed kamerami. Jak na Goto było to w istocie dość niezwykłe oświadczenie i być może dlatego właśnie dość szeroko rozpowszechnione.
— Pieprzona niepewność — powiedział w którymś spokojniejszym momencie Chavez, łamiąc zakaz mówienia po angielsku. Po prostu musiał to powiedzieć. No i co z tego, pomyślał, przecież i tak Rosjanie mają teraz nad nimi operacyjną kontrolę. Jakież to dawne normy jeszcze obowiązują? — Mów po rosyjsku! — warknął Clark. — Tak jest, towarzyszu — odpowiedział w tym samym języku Chavez. — Może wreszcie wiesz, co się dzieje? Jest wojna czy nie ma? — Normy i zasady to prześmieszna rzecz — powiedział Clark po angielsku, nim zdołał się powstrzymać. Cholera, i mnie to bierze, pomyślał. Ulicą szli jeszcze inni biali, i to przeważnie Amerykanie. Japończycy znowu spoglądali na nich ze zwykłą ciekawością i podejrzliwością. Do niedawna panująca wrogość prawie wyparowała. — No i co teraz? — spytał Chavez. — Teraz wypróbujemy otrzymany od naszego przyjaciela numer Interfaxu. — Clark miał już przygotowany raport. Pięknie wystukany na maszynie. To była jedyna rzecz, którą umiał, oprócz utrzymywania kontaktów i polowania na informacje. Wracając do hotelu doszedł do wniosku, że Waszyngton właściwie wie, co on ma im do powiedzenia. Gdy weszli do hotelu i przechodzili koło recepcji, urzędnik za ladą tym razem ukłonił się nieco grzeczniej. Skierowali się do windy. Po dwu minutach byli już w pokoju. Clark wyjął laptopa z pokrowca, a z tyłu podłączył kabel telefoniczny i uruchomił komputer. Po minucie wbudowany modem wyrzucił z siebie impulsy specjalnego numeru, który Clark otrzymał podczas śniadania. Sygnał błyskawicznie dotarł do Moskwy przez Morze Japońskie i Syberię. W słuchawce słychać było elektroniczny brzęczyk. Clark czekał spokojnie. *** Szef ośrodka łączności ambasady doznał szoku z powodu wizyty oficera rosyjskiego wywiadu. Szybko jednak opanował się, chociaż daleki był jeszcze od radosnej akceptacji nowych obyczajów. Nadal był spięty i wzdrygnął się na głośny sygnał z komputera. — Chytre urządzenie. Ale technika! — stwierdził rosyjski gość. — Staramy się, jak możemy — odparł skromnie gospodarz.
Każdy, kto kiedykolwiek korzystał z modemu, rozpoznałby ten sygnał — ni to chrobot lejącej się wody, ni szuranie szczotką po parkiecie: szum, syczenie dwu elektronicznych zespołów, które usiłują się zsynchronizować, aby móc wymienić informacje. Czasami trwa to dwie sekundy, czasami pięć lub nawet dziesięć. W tych zespołach dźwięk trwał zaledwie jedną sekundę, a szum, który po nim pozostał, to już było przekazywanie wiadomości losowo wybieranym kodem. Przez światłowód docierało do komputera dziewiętnaście tysięcy dwieście znaków na sekundę, najpierw w jednym kierunku, a potem w drugim. Po zakończeniu tej prawdziwej transmisji, gdy już zamarł szum, łącze było formalnie gotowe do odbioru i nadawca na drugim końcu świata mógł nadawać swój materiał spokojnie i powoli, kilka szpalt, łącznie chyba z pięćdziesiąt centymetrów tekstu, a Rosjanie dopilnowywali, aby ukazywał się on już nazajutrz w dwu gazetach, w obu na trzeciej stronie. No bo nie było sensu pchać się z tym na pierwszą. Nadeszła teraz najgorsza chwila dla szefa placówki CIA. Zgodnie z otrzymanym poleceniem musiał zrobić aż dwie odbitki prawdziwego raportu i jeden przekazać Rosjaninowi. Czyżby Mary Pat przechodziła klimakterium lub straciła głowę? — On pisze bardzo literackim rosyjskim. Niemalże językiem klasyków. Gdzie się tego nauczył? — spytał Rosjanin. — Pojęcia nie mam — z wielką szczerością odpowiedział, oczywiście, kłamiąc, szef placówki. Jak się okazało, umiał kłamać. Najgorsze, że Rosjanin miał rację. Szef placówki zmarszczył czoło. — Pomóc panu w tłumaczeniu? — spytał Rosjanin. O cholera! Uśmiechnął się. — Będę wdzięczny. *** Pięć godzin snu. Mało. Podniósł słuchawkę bezpiecznego telefonu. — Ryan, słucham? — Tu Mary Pat. Coś mamy. Znajdzie pan na swoim biurku po przyjeździe. — Coś dobrego? — Dobry początek. — Była bardzo oszczędna w słowach. Nikt nie miał pełnego zaufania do radiotelefonów, bezpiecznych czy nie. ***
— Doktor Ryan? jestem Andrea Price. — Agentka Tajnej Służby była już w białym laboratoryjnym kitlu, do którego doczepiła plakietkę identyfikacyjną z fotografią. — Mam wuja lekarza. Internista. W Wisconsin. Bardzo chciał, żebym poszła na medycynę. — Uśmiechnęła się. — Czy powinnam się czymś martwić? — spytała Cathy. — Nie sądzę, naprawdę nie sądzę — odpowiedziała agentka Price i ponownie się uśmiechnęła, bo przecież podopieczni nie powinni nigdy widzieć zmartwionych twarzy swych opiekunów. — No, a dzieci? — Dwóch agentów pilnuje szkoły, a trzeci jest w domu naprzeciwko przedszkola. Proszę o nic się nie martwić. Płacą nam za przesadną ostrożność, i przeważnie okazuje się, że przedsięwzięte środki były zbędne, ale chyba tak samo jest w zawodzie lekarskim. Zawsze lepiej być nadmiernie ostrożnym, prawda? — A jeśli chodzi o moich dzisiejszych gości? — Czy mogę coś zaproponować? — Oczywiście. — Proszę im wszystkim dać kitle z monogramem szpitalnym. Na pamiątkę. Będę miała okazję dobrze im się przyjrzeć w czasie, kiedy będą je wkładać. Sprytna dziewczyna, pomyślała Cathy. — Czy pani nosi broń? — spytała. — Zawsze — potwierdziła Andrea Price. — Ale jej jeszcze nigdy nie użyłam. Nawet nie wyjmowałam z kabury, żeby kogoś aresztować. A poza tym… niech mnie pani nie zauważa. Jestem muchą na ścianie. Raczej jastrzębiem, pomyślała pani doktor. Ale przynajmniej obłaskawionym. *** — A jak my to mamy zrobić? — spytał Chavez po angielsku. Z prysznica lała się z hałasem woda. Ding siedział na łazienkowej podłodze, a Clark na misce klozetowej. — Przecież już je widzieliśmy, prawda? — W pieprzonej fabryce.
— I teraz musimy dowiedzieć się, dokąd je wysłano. — Pozornie było to bardzo rozsądne życzenie. Mieli zadanie określić, ile, i gdzie, a przy okazji, czy rzeczywiście rakiety przenosiły głowice nuklearne. Nic wielkiego, prawda? Chwilowo wiedzieli tylko, że są to rakiety klasy SS-19, nowa ulepszona wersja, i że opuściły fabrykę koleją. Dokąd? Kraj miał ponad dwadzieścia osiem tysięcy kilometrów linii kolejowych. To będzie trwało. Agenci wywiadu często muszą pracować niemal tyle samo albo i więcej godzin co bankierzy. Clark postanowił umyć się pod prysznicem przed pójściem spać. Jeszcze sam nie wiedział, jak podejść do problemu, ale zamartwianie się na śmierć nic mu nie pomoże. Dawno już doszedł do wniosku, że pracuje mu się i myśli znacznie lepiej po ośmiu godzinach snu. Zdarzało się jednak, że i pod prysznicem przychodziła mu do głowy odkrywcza myśl. Ding musi się tego wszystkiego nauczyć wcześniej czy później, doszedł do wniosku, widząc wyraz twarzy chłopaka. *** — Cześć, Betsy! — powitał Jack kobietę czekającą z jakimś mężczyzną w poczekalni przy gabinecie. — A pan? — Chris Scott. Pracuję razem z Betsy. Ruchem ręki zaprosił ich do gabinetu, gdzie przede wszystkim sprawdził, czy na faksie jest przekazana przez Mary Pat informacja od Clarka i Chaveza. Dostrzegłszy ją, postanowił odłożyć chwilowo lekturę. Betsy Fleming znał jeszcze z okresu swej pracy w CIA. Była ekspertem-samoukiem od broni strategicznych. Przypuszczał, że Chris Scott jest jednym z owych dzieciaków rekrutowanych zaraz po otrzymaniu uniwersyteckiego dyplomu. W każdym razie młodzieniec był na tyle grzeczny, że powiedział, iż pracuje z Betsy. Ryan też przed laty pracował z Betsy, kiedy zajmował się negocjacjami w sprawie ograniczenia zbrojeń. — No dobrze, z czym przychodzicie? — Oto jest coś, co oni nazywają rakietą nośną H-11 do wynoszenia na orbitę satelitów. — Scott otworzył teczkę i wyjął z niej kilka fotografii. Zdjęcia były dobre, wyraźne, zrobione z autentycznych negatywów, z bliska, a nie elektroniczne pstryknięcie przez materiał kieszeni. Jakość zdjęć była tak dobra, że Ryan z miejsca bez trudu poznał znajomą sylwetkę, o której sądził, że przestała istnieć, godnie pogrzebana przed niespełna tygodniem. — Nie ma wątpliwości! To jest SS-19. I jaka ładna! — Na drugim zdjęciu cały rządek takich samych rakiet ułożonych na posadzce hali fabrycznej. Jack policzył rakiety i skrzywił się.
— Co jeszcze powinienem wiedzieć? — spytał. — Proszę się przyjrzeć głowicy — powiedziała Betsy. — Wygląda zupełnie zwyczajnie — stwierdził Ryan. — Otóż to. Głowica jest normalna. Normalna jak na pocisk, na ładunek bojowy — zwrócił uwagę Scott — ale nie jak na satelitę telekomunikacyjnego, którego ma wynieść na orbitę. Pisaliśmy już w tej sprawie raporty, ale nikt nie zwrócił na nie uwagi. A jeśli idzie o rakietę nośną, to naszą ptaszynę całkowicie przekonstruowano. Mamy pełną ocenę jej nowych możliwości. — Pokrótce. W najgorszej wersji? — Uniesie sześć, a nawet siedem niezależnie naprowadzanych głowic nuklearnych MRV na ponad dziesięć tysięcy kilometrów. To jest realistyczne maksimum tego, co może. — Sporo. Czy już przetestowali głowice? Poddali próbom rakietę nośną? — Brak danych. Mamy wyrywkowe informacje z próbnych lotów rakiety. Dostarczył je satelita, który dozoruje Pacyfik. To, co mamy, trudno zinterpretować. Obserwacje są wieloznaczne, niepełne. — Ile tych ptaszynek wyprodukowali? — Wiemy o dwudziestu pięciu. Trzy z nich wykorzystano do lotów próbnych, dwie są na wyrzutni, gdzie montują na nich orbitalne pojemniki. Zostało dwadzieścia. — Jakie pojemniki? Co w nich jest? — Faceci z NASA sądzą, że satelity szpiegowskie. Fotosatelity przekazujące na bieżąco dane na ziemię. Chyba mają rację — zauważyła ponuro Betsy. — Tak, najprawdopodobniej postanowili włączyć się w biznes wywiadu satelitarnego. Wszystko staje się jasne. W najgorszym wypadku grozi nam dwadzieścia rakiet przenoszących po siedem głowic MRV, razem sto czterdzieści głowic nuklearnych.
— O to właśnie chodzi, doktorze Ryan — chórem odpowiedzieli Scott i Betsy. Oboje byli profesjonalistami i dlatego uważali za zbędne wyjaśnienie Ryanowi, jak poważna jest to groźba. On sam to wiedział najlepiej. Japonia miała teraz realne możliwości unicestwienia stu czterdziestu amerykańskich miast. Ameryka wprawdzie była zdolna w krótkim czasie odzyskać zdolność przekształcenia japońskich wysp w stos popiołów, ale czyż to było wielkim pocieszeniem? Chyba nie. Ponad czterdzieści lat życia w „równowadze strachu” — okres, który przed niespełna siedmioma dniami uznano za bezpowrotnie skończony — obecnie powracał. Niech to wszyscy diabli! — Wiecie coś o źródle, które wykonało te zdjęcia? — Wiesz dobrze, że nigdy nie ujawniamy źródeł — odparła Betsy głosem karcącej nauczycielki. — I wiesz dobrze, że ja sama nigdy o to nie pytam. Jednakże ktokolwiek miałby to być, działał jawnie. To nie są zdjęcia robione Minoxem. Założę się, że to był ktoś, kto pozował na dziennikarza. Nie martw się, nic nie powiem. — I obdarzyła go swoim uśmiechem urwisa. Pracowała w tej branży dość długo, by móc poznać wszystkie metody owijania sobie ludzi wokół palca. — Są to wysokogatunkowe zdjęcia — przejął pałeczkę Chris Scott, zachodząc w głowę, jakie to chody miewa Betsy, jeżeli może zwracać się do prezydenckiego doradcy po imieniu. — Drobnoziarnisty film, bardzo często takimi negatywami posługują się fotografowie prasowi. Aha, chcieli, abyśmy wiedzieli, że ich wpuszczono do fabryki. Faceci z NASA! Tak, byli tam. — Wyobrażasz sobie?! — Pani Fleming zaczęła energicznie kręcić głową. I Rosjan też wpuścili, przypomniał sobie Ryan. Dlaczego ich właśnie? — Macie coś jeszcze? — spytał. — Owszem, proszę! — Scott położył przed Ryanem dwa inne zdjęcia. Przedstawiały stojące na torach potężne platformy. Na jednej był już zamontowany żuraw, na drugiej sterczały jedynie specjalne zaczepy. — Najwidoczniej wolą przewozić je koleją, niż na ciągnikach drogowych. Facet, który robił zdjęcie, zmierzył rozstaw osi. Standardowy. — Co znaczy, standardowy? — spytał Ryan.
— Chodzi o tory. O ich szerokość. My stosujemy standardową szerokość. I większość krajów świata. W Japonii większość torów ma mniejszy rozstaw. Ciekawe, że Japończycy nie skorzystali ze wzoru rosyjskiego i nie skopiowali ich transportera do przewożenia rakiet. Może mają za wąskie szosy. — Scott wzruszył ramionami. — A może po prostu wolą kolej. W każdym razie mają linię kolejową o standardowym rozstawie torów. Stąd — wskazał na mapie — do Yoszinobi. Jestem trochę zdziwiony osprzętem platform. Zamontowane na nich łoża odpowiadają mniej więcej rozmiarami kokonowi, jaki Rosjanie wymyślili dla rakiety. Mówię o kokonie do transportu. I właśnie dziwi mnie, że skopiowali platformę-transporter z wyjątkiem kokonu. I to jest wszystko, co mamy, proszę pana — zakończył. — Dokąd teraz jedziecie? — Za Potomak, zobaczyć się z facetami z zwiadu satelitarnego — odparł Chris Scott. — Świetnie! — Ryan w oboje wymierzył palcem i dodał: — Powiedzcie im, że to cholernie pilne. Muszą mi te rakiety odnaleźć. I to odnaleźć, i umiejscowić na wczoraj. — Wiesz, że chłopaki się starają, jak mogą, Jack I kto wie, czy Japończycy nie zrobili nam przysługi, wysyłając je koleją — zakończyła Betsy Fleming, wstając z krzesła. Przed pożegnaniem gości Jack ułożył zdjęcia i poprosił o jeszcze jeden komplet. Następnie sprawdził godzinę i zadzwonił do Moskwy Miał nadzieję, że Siergiej też nie trzyma się godzin biurowych. — Dlaczego, do cholery, sprzedaliście im plany SS-19? — zaczął. Odpowiedź była brutalna. Być może Gołowko był także niewyspany — Dla pieniędzy, oczywiście. Z tego samego powodu, z jakiego wy sprzedaliście im system przeciwlotniczy Aegis, F-15 i wszystkie… — Dziękuję, kolego, zasłużyłem na to — odparł Ryan, krzywiąc twarz w kwaśnym uśmiechu. Gołowko miał rację. — Według naszej oceny mają ich teraz dwadzieścia. — To by odpowiadało temu, co już wiemy. Nasi ludzie nie odwiedzili jeszcze fabryki, więc dokładnych danych nie mamy. — Nasi odwiedzili — burknął Ryan. — Chcecie parę zdjęć? — Chętnie przyjmiemy, Iwanie Emmetowiczu. — Będzie pan je miał jutro na biurku — obiecał Jack — Mamy już ekspertyzę. Chciałbym wiedzieć, co o niej sądzą wasi ludzie. — Na chwilę zamilkł, a potem ciągnął dalej — Najgorszy scenariusz to siedem niezależnie naprowadzanych głowic na rakietę. Łącznie sto czterdzieści głowic.
— Wystarczy dla was i dla nas — odparł Gołowko — Pamięta pan, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, w trakcie negocjacji na temat pozbycia się tych paskudztw? — Gołowko usłyszał prychnięcie Ryana. Ale nie słyszał myśli Ryana. Tak, pamiętam. A po raz pierwszy stałem blisko tego paskudztwa, jak go nazywasz, przyjacielu, kiedy znalazłem się na pokładzie waszego okrętu podwodnego uzbrojonego w rakiety balistyczne, „Czerwony Październik”. O, pamiętam, poczułem mrówki na ciele, jakbym stanął w pobliżu samego Lucyfera. Ryan nigdy nie entuzjazmował się bronią rakietową. Nigdy nie był jej rzecznikiem. Zgadzał się z tym, że być może dzięki nim panował przez czterdzieści lat pokój, być może nieustanna myśl o broni nuklearnej zniechęcała jej posiadaczy do pochopnych myśli, które od początku historii ludzkości zbyt często świtały w głowach władców. I być może tym razem ludzkość, dzięki wzajemnemu zastraszeniu, miała przez jakiś czas z głowy globalne konflikty. — Sytuacja robi się poważna, Jack — zauważył Gołowko. — A skoro już rozmawiamy nasz oficer spotkał się z waszymi agentami. Zdał mi raport. Ocenia ich pozytywnie. I przy okazji dziękuję za kopię raportu. Były tam informacje, których poprzednio nie posiadaliśmy. Nic nadzwyczajnie ważnego, ale mimo to dość interesujące. Powiedz mi, czy oni potrafią wyłuskać te rakiety? — Wydaliśmy im polecenie — zapewnił Ryan. — Moi ludzie też je otrzymali. Nie obawiaj się, Iwanie Emmetowiczu, znajdziemy je. Gołowko najwidoczniej uważał, że powinien był dać to zapewnienie. I z pewnością myślał to samo, co Ryan że jedynym powodem nie wystrzelenia tych rakiet był fakt, że obie strony je posiadały. Byłoby to podobne do grożenia lustru. Lustro wszystko odbija. Ale teraz sytuacja się zmieniła, prawda? I stąd następne pytanie Ryana. — A kiedy je umiejscowimy, to co wówczas? — Zdaje się, ze Amerykanie znają takie powiedzenie „wszystko w swoim czasie”? I do czego to doszło, pomyślał Ryan. Kto to mnie pociesza? Cholerny Rosjanin. — Dziękuję, Siergieju Mikołajewiczu, chyba i na tę odpowiedź zasłużyłem. *** — Więc dlaczego sprzedaliśmy Citibank?
— Kazał pozbyć się instytucji nieodpornych na fluktuacje kursów walut — odparł Gant — I miał rację Pozbyliśmy się tego banku w samą porę. Sam zobacz — Mark wystukał odpowiednią instrukcję na klawiaturze i po chwili pojawił się na ekranie grafik przedstawiający notowania akcji banku w poprzedni piątek W istocie straciły bardzo dużo na wartości i obrót mmi został wstrzymany. Stało się to głownie dlatego, ze Columbus, który przez poprzednie pięć tygodni kupował spore pakiety akcji nowej emisji, po potrzymaniu ich trochę, nagle rzucił na rynek. Podcięło to zaufanie do akcji — W każdym razie u nas rozległy się dzwonki alarmowe i dlatego.. — zakończył Gant. — Mark, Mark! Akcje Citibanku to niemal symbol trwałej wartości. Tak zawsze było, prawda? — Winston mówił spokojnie. Nie było sensu zrażać sobie Ganta. Gant szeroko otworzył oczy. — No tak, właściwie tak. Zawsze tak było.
I w tym momencie jaskrawe światełko zabłysło w głowie Winstona. Nie było powszechnie wiadomo, jakich metod używają tak zwane mistrzowskie programy, aby mieć pełny wgląd na rynek finansowy. Zresztą różne metody i sposoby zazębiały się. Monitorowaniu całego rynku towarzyszyło ścisłe przyglądanie się tak zwanym akcjom wzorcowym, właśnie takim jak akcje Citibanku, z tych bowiem obserwacji wnioskować było można o trendach. Były akcje, które na przestrzeni długiego okresu zachowywały się tak, jak większość pozostałych, ze skłonnością do ogólnej stabilizacji. Ich wahania w dół i w górę były wolniejsze, niż emisji spekulacyjnych, które pięły się w górę szybciej. Był po temu jeden powód przy nieustannych wahaniach giełdowych, nawet w najkorzystniejszych sytuacjach, zamysłem każdego kupującego akcje jest nie tylko okazjonalne trafienie na fuksa, ale zabezpieczenie posiadanych pieniędzy przez kupno tak zwanych pewnych akcji, pewniaków — a że nie ma pewniaków w okresie, kiedy sytuacja ogólna staje się niepewna, to udowodnił miniony piątek. Z tych powodów owe wzorcowe emisje miały największe powodzenie, gdyż wielokrotnie okazały się najlepszą lokatą. Ten oczywisty błąd był bardzo rozpowszechniony. Kostka do gry i koło ruletki nie mają pamięci. Owe wzorcowe akcje były wzorcowymi dlatego, że emitujące je przedsiębiorstwa tradycyjnie miały sprawne kierownictwo. W miarę upływu czasu kierownictwa zmieniają się, przychodzą nowe. I nie na stabilność akcji należy bacznie spoglądać, ale na stabilność kierownictwa. Ono zapewnia sukces. Rzadko zdarzały się wyjątki, stabilność i zaufanie do konkretnych akcji były wyznacznikiem trendów. A trend był trendem jedynie dlatego, że ludzie sądzili, iż nim jest i, tak myśląc, prowokowali jego powstanie. Skomplikowane, a zarazem niesłychanie proste. Winston traktował te wzorcowe akcje jedynie jako wskazówkę na temat tego, co ludzie będą kupowali. Trendy dla Winstona były psychologicznymi bodźcami i jednocześnie wskazówką, co gracze giełdowi zrobią, jak daleko dadzą się zwieść sztucznemu modelowi. Ludzi mniej interesowała wydajność produkcyjna owego modelu, niż jego aura. Gant dostrzegał to inaczej, podobnie jak większość techników operacji giełdowych. Sprzedając akcje Citibanku, Columbus sprowokował zapalenie się czerwonego światełka w głowach własnych brokerów za konsoletami giełdowych komputerów. Nawet człowiek tak błyskotliwy jak Mark zapomniał, że Citibank jest częścią cholernego modelu. — Pokaż mi portfele akcji innych banków — polecił Winston.
— Następny poszedł Chemical Bank, ciągnąc za sobą innych — powiedział Gant. — Potem był Manny Hanny i inni. Na szczęście przewidzieliśmy to i przenieśliśmy się na metale i złoto. Kiedy opadną dymy, będzie widać, że postąpiliśmy rozsądnie. Żadnej nadzwyczajnej korzyści, ale dobrze. — Gant przywołał na ekran ogólne zestawienie wszystkich transakcji, chcąc pochwalić się prezesowi czymś, co jego zdaniem zrobił świetnie. — Wziąłem pieniądze z krótkiej wyprawy na Silicon Alchemy i przeniosłem je na General Motors oraz… Winston poklepał go po ramieniu. — Później, Mark. Już zresztą widzę, żeś dobrze pograł. — Tak czy inaczej wyprzedziliśmy jedynie trendy. Oczywiście, trochę oberwaliśmy, gdy przyszło do rozliczenia, i musieliśmy poświęcić trochę pewniaków, ale to przydarzyło się wszystkim. — I niczego nie zauważyłeś, Mark? — Co miałem zauważyć? — Myśmy nie wyprzedzali trendu. Myśmy go ustanawiali… Mark gwałtownie zamrugał oczami i Winston wiedział już, że niczego nie zrozumiał.
Dokumentacja Wykład zakończył się aplauzem i po jego zakończeniu Cathy Ryan odebrała pięknie opakowane pudełko z rąk profesora chirurgii oka na uniwersytecie w Cziba, przewodniczącego delegacji japońskiej. Otworzywszy pudełko Cathy ujrzała jedwabny szal w wodnistoniebieskim kolorze, haftowany bogato złotą nitką. Robota sprzed co najmniej stu lat. — Ten kolor pasuje do pani oczu, pani profesor Ryan — z uśmiechem szczerego zachwytu powiedział jej japoński kolega. — Obawiam się jedynie, iż nie jest to zadowalające zadośćuczynienie za to, czego się tu dziś nauczyłem. Do mojego szpitala przychodzą setki pacjentów diabetyków. Mam teraz nadzieję przywrócić wielu z nich wzrok stosując pani technikę. Wspaniałe odkrycie, pani profesor! — skłonił się głęboko z prawdziwym szacunkiem. — Lasery pochodzą z pańskiego kraju — odparła Cathy. Właściwie nie była pewna, jak powinna się zachować, co okazywać. Otrzymała wspaniały prezent. Jej rozmówca wydawał się być autentycznie szczery, a jednocześnie jego kraj mógł być już w tej chwili w stanie wojny ze Stanami. Dlaczego nie ma nic na ten temat w wiadomościach? A jeśli istniał stan wojny, to on powinien już być internowany jako obywatel przeciwnej strony. Czy powinna być wobec niego pełna uprzejmości? Był jej uczonym kolegą. Czy też okazywać zimny stosunek jak wobec wroga? Co się właściwie dzieje? Zerknęła w kierunku Andrei Price, która stała oparta o ścianę. Agentka założyła ręce i uśmiechnęła się. — Tak, ale pani nas nauczyła, jak je z lepszym skutkiem używać. Wspaniały rezultat klinicznych badań! — Japończyk obrócił się do swoich kolegów i podniósł obie dłonie wysoko nad głowę. Gromadka lekarzy zaczęła klaskać, a zaczerwieniona Cathy Ryan pomyślała, że jednak być może otrzyma któregoś dnia statuetkę Laskera, by nią ozdobić etażerkę. Każdy osobno pożegnał się z nią podając rękę, a potem cała grupa wsiadła do czekającego przed wejściem autobusu, który miał zawieźć gości do restauracji Stouffera na Pratt Street. Kiedy już sobie wszyscy poszli, Andrea Price spytała, czy może obejrzeć szal. Cathy podała go jej. — Śliczny. Będzie pani musiała kupić sobie do niego nową suknię — powiedziała agentka. — A więc nie było po co robić tyle hałasu — zauważyła doktor Ryan. Ciekawe, że w piętnaście sekund po rozpoczęciu wykładu o wszystkim zapomniała.
— I nie było po co się martwić. Powiedziałam pani, że nie spodziewam się kłopotów. Andrea Price z pewnym ociąganiem zwróciła szal. Ten drobniutki Japończyk miał rację, pomyślała. Szal pasuje do jej oczu. Często przedtem słyszała o „żonie Jacka Ryana”, zresztą o operacyjnej sprawności pani doktor Ryan także. — Od jak dawna pani to robi? — Operacje siatkówki? — Cathy zamknęła notes. — Zaczęłam od powierzchni oka jeszcze przed urodzeniem małego Jacka i pracowałam prawie do jego urodzenia. Potem zaczęłam się zastanawiać i badać charakter naturalnego przywierania siatkówki do oka i jak można by sztucznie podczepiać siatkówki odklejone. Potem zaczęliśmy się zastanawiać nad sposobem usprawniania naczyń krwionośnych. Bernie pozwolił mi pójść własną drogą, dał mi wolną rękę. Otrzymałam stypendium Instytutu Zdrowia, no i tak jedno pociągało za sobą drugie… — I teraz jest pani światowej sławy specjalistą. Na pierwszym miejscu. — Aż pojawi się ktoś z lepszymi dłońmi ode mnie i nauczy się, jak to robić. — Cathy uśmiechnęła się. — Może i jestem najlepsza. W każdym razie przez najbliższe kilka miesięcy. — Jak tam nasza czempionka? — wykrzyknął Bernie Katz, wpadając do sali. Zaskoczony spojrzał na obcą osobę. Zdziwiła go plakietka na kitlu Andrei Price. — Czy ja panią znam? — spytał. — Andrea Price! — Nim podała mu rękę, obrzuciła go badawczym spojrzeniem. Od stóp do głów. — Tajna Służba. — Gdzie były takie policjantki, kiedy ja studiowałem? — odparł z galanterią chirurg. — Bernie był tutaj jednym z moich pierwszych mentorów — wyjaśniła Cathy. — Teraz jest dziekanem i kimś tam jeszcze. — Człowiekiem, którego nasza obecna tu koleżanka w najbliższym czasie prześcignie w prestiżu. Niosę dobre wieści. Mam swojego szpiega w komitecie laskerowskim. Jesteś w ścisłym finale, Cathy. — Co to jest Lasker? — spytała Andrea Price. — Lasker to krok do Nagrody Laskerowskiej. Po tę ostatnią trzeba jechać do Sztokholmu — wyjaśnił Bernie. — Tego na pewno nigdy nie otrzymam, Bernie. Sam Lasker już byłby wyczynem.
— No to szukaj, węsz, badaj dalej, dziewczyno! — Katz uścisnął Cathy i pognał. Chciałabym, chciałabym, bardzo bym ją chciała mieć, powtarzała sobie Cathy w milczeniu, i nie musiała mówić głośno. Agentka Andrea Price z wyrazu twarzy swojej podopiecznej doskonale wiedziała, o czym ona myśli. Znacznie lepsza zabawa, niż pilnowanie polityków. Ciekawsza. — Czy mogłabym zobaczyć jakąś pani operację? — Jeśli pani chce. W każdym razie idziemy stąd. — Cathy wróciła do swego gabinetu, nie zwracając uwagi na towarzyszącą jej osobę. Po drodze wpadła na oddział szpitalny, a następnie do jednego z laboratoriów. Potem, nagle, jak wryta zatrzymała się pośrodku korytarza, sięgnęła do kieszeni i wyjęła mały notes. — Co się stało? — spytała agentka. Właściwie to wiedziała, że zbyt dużo mówi, ale z drugiej strony trzeba poznać wszystkie cechy i zachowania podopiecznych. Doszła też do wniosku, że Cathy Ryan nie lubi nadopiekuńczości i dlatego należało znaleźć inny klucz — może właśnie familiarność. — Musi się pani do mnie przyzwyczaić — odparła Cathy z uśmiechem, bazgrząc coś w notesie. — Ilekroć przychodzi mi do głowy jakiś pomysł, to natychmiast go zapisuję. — Nie ufa pani własnej pamięci? — Nigdy. Nie wolno ufać pamięci w sprawach, które dotyczą życia pacjentów. To jest jedna z pierwszych zasad, których uczą w szkołach medycznych. — Cathy skończyła notowanie i potrząsnęła głową. — W tym zawodzie nie wolno polegać na pamięci. Można zbyt wiele napsuć. Jeśli się czegoś nie zapisało, to znaczy, że tego w ogóle nie było. Idąc korytarzem za Cathy Andrea Price pomyślała, że tę lekcję warto zapamiętać. I jakże do tej kobiety pasuje kryptonim Chirurg, jakim ją obdarzono. Zawiera wszystko — precyzję, bystrość, sumienność. Może byłaby nawet dobrą policjantką, gdyby nie to wyraźne skrępowanie na widok rewolweru. ***
Przez dobre trzydzieści lat lotnictwo japońskich Sił Samoobrony zawsze reagowało na ożywioną aktywność rosyjskich myśliwców startujących z wysuniętej bazy o nazwie Dolińsk Sokół. Początkowo Japończycy latali razem z Amerykanami. Jeden z często obieranych przez Rosjan szlaków otrzymał nawet miano „Tokijskiego Ekspresu”, a autor tego kryptonimu najprawdopodobniej nie kojarzył go nawet z określeniem stosowanym 1942 roku przez amerykańskich marines na Guadalcanal. Ze względów bezpieczeństwa, E-767 stacjonowały w bazie 6. Pułku lotniczego w Komatsu, w pobliżu Tokio, oba natomiast F-15J operujące pod nadzorem E-767 — obecnie lecącego nad miastem Nemuro na północno-wschodnim cyplu wyspy Hokkaido — pochodziły z bazy w Czitose. Znajdowały się aktualnie o sto mil morskich od brzegu, uzbrojone w osiem rakiet każdy — z czego cztery naprowadzane radarem, a cztery na podczerwień. Wszystkie rakiety były uzbrojone w głowice bojowe. Potrzebowały jedynie celu. Było po północy lokalnego czasu. Wypoczęci i czujni piloci siedzieli przypięci pasami do foteli, które w razie potrzeby mogli wraz ze sobą wystrzelić z samolotu. Oczy mieli wlepione w ciemność nocy, wyczulonymi palcami korygowali kurs za pomocą drążka. Ich radary pokładowe były wyłączone, a chociaż samoloty błyskały antykolizyjnymi światłami, piloci mogli je natychmiast w razie konieczności wyłączyć, czyniąc swoje maszyny niewidzialnymi. — Orzeł Jeden Pięć — usłyszał w słuchawkach dowódca patrolu. — Rejsowy samolot pięćdziesiąt kilometrów zero-trzy-pięć, kurs dwa-jeden-pięć.
— Odebrałem, Kami — potwierdził pilot, strojąc odbiornik radiowy. Kami było sygnałem wywoławczym krążącego gdzieś hen wysoko samolotu nadzoru całej operacji. W potocznym języku japońskim kami ma wiele znaczeń, przeważnie ze strefy nadprzyrodzonej. Może określać zjawę, duszę i duchy. Dlatego też słowo kami stało się homonimem duchów opiekuńczych, troszczących się o dobro kraju. Instrumentem działania duchów, ich stalowym ramieniem były właśnie samoloty F-15J. Duchy opiekuńcze dostarczały woli działania, samoloty czystą siłę. Zgodnie z otrzymanym poleceniem, oba samoloty zaczęły się wspinać przez pięć minut łagodnym niebiańskim stokiem, łaskawym dla paliwa. Osiągnęły wreszcie pułap dwunastu tysięcy metrów, lecąc z prędkością około ośmiuset kilometrów na godzinę, oddalając się od brzegów Japonii. Radary miały nadal wyłączone, ale oto w pewnym momencie piloci otrzymali na ciekłokrystalicznym ekraniku radioodbiorników cyfrową dyspozycję — było to techniczne udoskonalenie, którego Amerykanie jeszcze nie posiadali. Dyspozycja pochodziła z powietrznego ośrodka dowodzenia, mieszczącego się właśnie na krążącym w górze Kami. Dowódca pary F-15J żałował jednak, że nie zrobiono czegoś, co by mu pozwoliło spokojniej odczytywać dyspozycje Obecnie musiał nieustannie przenosić wzrok z ciekłokrystalicznego ekraniku radioodbiornika na instrumenty położone wyżej Z pewnością następna seria sprzętu zostanie zmodyfikowana. — Tam! — powiedział krótko przez radio krótkiego zasięgu. — Mam go! — odparł pilot drugiego samolotu. Oba myśliwce skręciły w lewo, schodząc na pułap, na którym leciał samolot rejsowy, najprawdopodobniej 767-ER linii Air Canada. Tak, nie było wątpliwości, że jest to Air Canada, na podświetlonym ogonie widać było liść klonowy, emblemat linii. Z pewnością samolot leciał przez biegun z Toronto do Narity. Prawie o zapowiedzianym czasie. Myśliwce zbliżały się od ogona — zwiększając nieznacznie odstęp między sobą. Chodziło o to, aby nagłe przyśpieszenie spowodowane ruchem powietrza nie wpakowało ich prosto na ogon samolotu rejsowego. Lekkie wstrząsy poinformowały pilotów, że tkwią w rozedrganym gorącym śladzie „ciężkiego”, szerokokadłubowego samolotu cywilnego Prowadzący zbliżył się tak, że leciał równolegle z Boeingiem i widział rząd okienek oświetlonej kabiny, dostrzegał silniki pod skrzydłami i bulwiasty nos kalifornijskiego produktu Boeinga. Kluczem wystukał raport przez radio. — Tu Kami, Orzeł Jeden Pięć. — Tu Orzeł.
— Rozpoznanie zakończone Air Canada siedem-sześć-siedem. Echo Romeo, kurs i prędkość zgodne z rozkładem — Regulamin nadgranicznych bojowych patroli powietrznych przewidywał używanie języka angielskiego, owego międzynarodowego języka braci lotniczej całego świata. Wszyscy piloci znali angielski i ułatwiało to porozumiewanie się w istotnych sprawach. — Zrozumiałem — Otrzymawszy kolejną instrukcję, oba myśliwce oderwały się od Boeinga i powróciły na swój regularny obszar patrolowy. Kanadyjscy piloci samolotu rejsowego nie mieli pojęcia i nigdy się nie dowiedzą, że dwa uzbrojone myśliwce zbliżyły się do nich na odległość trzystu metrów. Skąd zresztą piloci mogli w ogóle przypuszczać, że podobna rzecz jest możliwa. Panował pokój, w każdym razie w tym rejonie. Jeśli idzie o pilotów obu myśliwców, to ci wykonywali swoje nowe zadania z filozoficznym spokojem, podobnie jak narzucone tymi zadaniami zmiany w trybie życia. Aż do odwołania, co najmniej dwa myśliwce miały odtąd patrolować ten rejon, korzystając ze wsparcia dwóch dalszych myśliwców przy piątym stopniu pogotowia i następnych czterech w wypadku hasła „plus trzydzieści” Wszystkie te myśliwce stacjonowały w bazie Czitose. Dowódca tamtejszego pułku lotniczego nalegał na swoich przełożonych, aby mu pozwolono podnieść stan gotowości bojowej, gdyż mimo słów płynących z Tokio, kraj był w stanie wojny. Dowódca wyraźnie obwieścił to swoim ludziom. I w pierwszej pogadance instruktażowej dla pilotów i starszych oficerów służb naziemnych powiedział, że Amerykanie są groźnymi przeciwnikami. Sprytnymi, przebiegłymi i agresywnymi w najwyższym stopniu. A co gorsza, jeśli bardzo czegoś chcą, są nieprzewidywalni, jeśli idzie o metody, odwrotnie niż Japończycy, którzy, skoro już raz ruszą w jakimś kierunku, to nigdy nie zmieniają planowania i łatwo ich rozszyfrować. Słysząc to piloci myśleli sobie, że może właśnie dlatego otrzymali nowego dowódcę. Jeśli sprawy pójdą za daleko, to właśnie tu nastąpi pierwsze starcie z wrogiem. Dowódca chciał być na to przygotowany, bez względu na koszty, jakie to za sobą pociągało — w pieniądzach, paliwie, zmęczeniu załóg. Ale piloci w pełni aprobowali postępowanie dowódcy. Wojna to rzecz poważna, a chociaż wojna była dla nich zupełną nowością, nie uchylali się od ciężaru odpowiedzialności, jaką ze sobą niosła. ***
Najbardziej frustrujący stanie się wkrótce element czasu, pomyślał Ryan. Tokio wyprzedzało Waszyngton o czternaście godzin. Była tam teraz noc jutrzejszego dnia. Bez względu na to, jak błyskotliwy okazałby się pomysł, który mógłby mu teraz przyjść do głowy, trzeba będzie czekać wiele godzin na jego wdrożenie. To samo dotyczyło sztabu operacyjnego, ale ten miał przynajmniej bezpośrednią łączność z siłami admirała Dubro. Dostarczenie poleceń Clarkowi i Chavezowi wymagało pośrednictwa Moskwy, a następnie włączenia do akcji rezydenta placówki rosyjskiego wywiadu w Tokio — czego nie należało czynić zbyt często — lub wysłania depeszy via modem bezpośrednio do komputera Clarka, co było możliwe jedynie wtedy, gdy Clark miał komputer włączony, by wysłać wiadomość do Agencji Prasowej Interfax w Moskwie. W każdym wypadku poszczególne elementy takiej operacji odbywać się będą o innym faktycznym czasie, a od takich drobiazgów często zależy czyjeś życie. Informacja, informacja! Do tego się wszystko streszczało. Zawsze chodzi i będzie chodzić o informację. W odpowiednim czasie, odpowiednio szybko Najważniejsze jest wiedzieć zawsze i o każdej porze, co się dzieje. Co robi druga strona? Co myśli? Co oni chcą właściwie osiągnąć? Wojna zawsze wybucha z przyczyn ekonomicznych. To jedna z niewielu słusznych obserwacji Marksa. Ryan powiedział prezydentowi, że to jest po prostu zachłanność, zbrojna napaść z chęci zysku. Na wysokim szczeblu rozważań na temat racji stanu nazywa się to Oczywistym Przeznaczeniem — jak w przypadku Ameryki. — Lebensraum, w przypadku Niemców. Eufemizm usprawiedliwiający zbrojną napaść. Może to być zresztą każdy slogan, który rozpala wyobraźnię mas, ale w istocie ów slogan można zawsze przetłumaczyć na nagą prawdę. Oni to posiadają. My tego chcemy. Jazda, zabierzmy im.
Czy jednak Mariany były tego warte? Z pewnością nie. Nie były warte tej ceny. Zarówno politycznej jak i ekonomicznej. Cała ta afera będzie ipso facto kosztowała Japończyków utratę bardzo korzystnego partnera handlowego. Przez całe lata nie będzie mowy o powrocie do normalnych stosunków. Zachowanie kół finansowych — owo zachowanie tak starannie kształtowane i stabilne od lat sześćdziesiątych — ulegnie radykalnej zmianie. Misterna konstrukcja została unicestwiona. W uprzejmym żargonie będzie się mówić, że unicestwienie jest rezultatem publicznej niechęci i żalu do dawnego partnera. Chociaż istotna przyczyna jest psychologicznie głębsza. Z jakich to wydumanych powodów państwo będące właściwie światowym symbolem biznesu porwało się na akcję tak w efekcie niekorzystną dla przyszłych interesów? Dlaczego Japończycy nie wzięli tego pod uwagę? Ale wojna nie jest nigdy prowadzona na bazie racjonalnych przesłanek Sam to powiedziałeś prezydentowi, czyż nie, Jack? — No więc powiedzcie mi teraz, co oni sobie, do cholery, myślą? — zapytał, natychmiast żałując tego „do cholery”. Znajdowali się w podziemnej sali konferencyjnej. Pierwsze posiedzenie grupy roboczej. Scotta Adlera nie było, wyjechał z sekretarzem stanu Hansonem. Było dwóch przedstawicieli NIO — Biura Analiz Informacji Wywiadowczych i cztery osoby z Departamentu Stanu, a wszyscy wyglądali na tak samo zdumionych i zagubionych, jak Ryan. Wspaniale, dobrze się zapowiada, pomyślał Ryan. Przez wiele sekund panowało milczenie, w czym nie było nic dziwnego. Jack zawsze wykazywał kliniczne zainteresowanie zachowaniem biurokratów, kiedy zwracał się do nich publicznie o wyrażenie opinii. Kto będzie pierwszy i co powie? Pierwszym był Chris Cook, jeden z ekonomistów w Departamencie Stanu. Spędził dwa lata w ambasadzie tokijskiej, dość dobrze mówił po japońsku i uczestniczył w wielu negocjacjach handlowych. Dotychczas zawsze w drugim rzędzie, za starszymi rangą kolegami i koleżankami, ale zawsze to on właśnie wykonywał właściwą pracę. Tak już bywa w życiu. Jack był już parokrotnie zdegustowany, kiedy inni zbierali laury za błyskotliwość Cooka. — Są wściekli, oszaleli i obleciał ich strach — powiedział Cook. Jack aprobował skinięciem głowy, pozostali przy długim stole uczynili to samo, niezwykle wdzięczni, że ktoś ich ocalił od wychylenia się i pójścia na pierwszy ogień. — Wiem, że chyba oszaleli, ale dlaczego mają się bać? — spytał Jack.
— No cóż, nadal mają pod bokiem Rosjan. No i Chińczyków, I nadal są to potęgi, natomiast myśmy się wycofali z Zachodniego Pacyfiku. W ich przekonaniu zostali na lodzie. Co więcej, doszli teraz do wniosku, że odwracamy się od nich plecami. Co czyni z nas potencjalnych wrogów, prawda? Wydało się im, że nagle znaleźli się w pustce, bez przyjaciół. No, bo jakich mają przyjaciół? — Po co były im potrzebne Mariany? Dlaczego na nie napadli? — zapytał Jack powtarzając sobie, że na przestrzeni ostatnich kilkuset lat Japonia nigdy nie została napadnięta przez żadne państwo w swoim rejonie. Natomiast sama napadała kolejno na wszystkie. Być może Cook nieświadomie trafił w istotę rzeczy. Jak, zgodnie z tym czego uczy nas historia, reaguje Japonia na zewnętrzną groźbę? Atakuje pierwsza! — Zapewniają im głębokość obrony oraz bazy poza Wyspami Japońskimi. Tak, to ma jakiś sens, pomyślał Jack. Na ścianie wisiały zdjęcia satelitarne sprzed godziny. Na pasach startowych na Saipanie i Guam stały teraz myśliwce, a obok nich E-2C Hawkeye — samoloty wczesnego ostrzegania tego samego typu, co na lotniskowcach amerykańskich. Tworzyły obronną zaporę na odległość tysiąca dwustu mil morskich na południe od Tokio. Ryan widział w tym potężny mur forteczny zabezpieczający przed amerykańskim atakiem. W istocie było to zastosowanie na nieco mniejszą skalę japońskiej strategu podczas drugiej wojny światowej. Kolejna obserwacja Cooka była bardzo słuszna. — Ale czy my w istocie stanowimy dla nich zagrożenie? — spytał Ryan. — Teraz z pewnością tak — odparł Cook. — Ponieważ nas do tego zmusili — warknął starszy rangą przedstawiciel NIO. Cook pochylił się ku memu przez stół.
— Dlaczego ludzie zaczynają się bić? Ponieważ się czegoś boją. Pamiętajcie panowie, na miłość boską, że na przestrzeni minionych pięciu lat w Japonii rządy zmieniały się szybciej niż tradycyjnie we Włoszech. Politycznie państwo jest niestabilne. Japonia przeżywa kryzys, ma poważne problemy ekonomiczne. Do niedawna ich waluta była w tarapatach. Ich rynek papierów wartościowych załamał się z winy prawodawstwa handlowego i podejmowanych decyzji w dziedzinie wymiany handlowej. Nasze posunięcia zapowiadały ich ruinę gospodarczą. I panowie się przy tym wszystkim dziwią, że Japończycy zaczęli postępować nieco paranoicznie? Gdyby coś podobnego wydarzyło się nam, to jestem ciekawy, jaka byłaby nasza reakcja… — zapytał zastępca doradcy sekretarza stanu czyli Cook. Ryan zauważył przy okazji, że przedstawiciel NIO wygląda na osobę poważnie przestraszoną. Świetnie, pomyślał, żywa dyskusja zawsze pomaga, podobnie jak wysoka temperatura ognia pozwala produkować lepszą stal. — Moja sympatia dla drugiej strony nieco topnieje. Japonia napadła na część suwerennego terytorium Ameryki i pogwałciła prawa człowieka. Prawa amerykańskich obywateli. — Samemu Ryanowi wydało się, że ta odpowiedź na tyradę Cooka jest zbyt koturnowa. Była to jakby reakcja psa myśliwskiego idącego tropem poważnie rannego lisa. Pies zaczyna bawić się bezbronną ofiarą, a chytry lis potrafi zwieść myśliwego. Z drugiej strony jest to właściwie luksusowe uczucie. — A myśmy nieco przedtem pozbawili pracy blisko dwieście tysięcy ich robotników. Gdzie są ich prawa? — Pieprzyć ich prawa. Po czyjej jest pan stronie, Cook? Zastępca doradcy rozparł się wygodnie w fotelu i uroczo się uśmiechnął, wypuszczając zatrutą strzałę. — Sądziłem, że mam tu wszystkim obecnym powiedzieć, co Japończycy myślą, jakie są ich motywacje. Czy nie po to się zebraliśmy? Więc wam mówię, co oni myślą, że dość już długo ich popychamy, szarpiemy, pomniejszamy ich sukcesy, obrażamy i dajemy im ogólnie do zrozumienia, że tolerujemy ich jedynie z konieczności, że nie mamy dla nich żadnego szacunku od czasów jeszcze przed moim urodzeniem. Nigdy nie traktowaliśmy ich jak równych, a ich zdaniem należy im się takie traktowanie. Więc wszystko to razem bardzo im się nie podoba.
I wiecie co, panowie? Ja ich wcale za to nie winię — ciągnął Cook. — No i co? Postanowili ugryźć. Jak pies, któremu odbiera się kość. Zrobili źle, bardzo nad tym ubolewam, ale musimy przy okazji dostrzec i uznać fakt, że uczynili to w sposób ostrożny, bacząc by było jak najmniej ofiar, co na szczęście okazało się możliwe przy postawionym sobie strategicznym celu. I to również powinno być przedmiotem naszej debaty. — Ich ambasador twierdzi, że jego kraj jest gotów na tym poprzestać — powiedział Ryan, zauważywszy błysk w oku Cooka. Widać było, że ten dyplomata dobrze przemyślał sytuację. — Powstaje pytanie czy mówił to poważnie? Ryan ponownie zadał trudne pytanie Obecni przy stole nie byli tym uszczęśliwieni. Trudne pytania wymagają zdecydowanych jasnych odpowiedzi, które często mogą okazać się złymi opiniami lub radami. Najtrudniejsze zadanie mieli dżentelmeni z Biura Analiz, w którym prym wodzili wyżsi, doświadczeni funkcjonariusze służb wchodzących w skład wspólnoty wywiadowczej CIA, Wywiadu Departamentu Obrony, Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Przedstawiciel NIO tkwił zawsze w pobliżu prezydenta, aby służyć opiniami w szybko następujących po sobie fazach sytuacji kryzysowych. W założeniu funkcjonariusze tej instytucji wywiadowczej mieli być ekspertami w swoich dziedzinach, i chyba nimi byli, podobnie jak Ryan, który również należał do NIO. Ale z funkcjonariuszami NIO był jeden problem. Każdy z nich to poważny, rozsądny człowiek, nie obawiający się nawet śmierci. Wszyscy natomiast odczuwali nieprzeparty lęk przed wypowiedzeniem opinii, która mogła okazać się potem fałszywa. Z tego też powodu nawet przyłożenie rewolweru do skroni pytanego o zdanie agenta NIO nie gwarantowało jasnej, jednoznacznej odpowiedzi na zadane mu trudne pytanie. Ryan przenosił wzrok z twarzy na twarz widząc, że Cook czyni to samo z wyrazem pogardy na ustach. Wszyscy milczeli. Odpowiedział Cook. — Tak jest, sir. Bardzo prawdopodobne, że mówił poważnie. Jest także bardzo prawdopodobne, że coś nam zwrócą. Oni też zdają sobie sprawę, że musimy ocalić twarz na własnym podwórku. Na to możemy liczyć. Będzie dla nas z korzyścią, jeśli zdecydujemy się na negocjacje. — I taka jest pańska rekomendacja? Uśmiech i skinięcie głowy.
— Rozmowa nigdy nikomu nie zaszkodziła, bez względu na sytuację. Chyba się pan z tym zgadza? Poza tym jestem facetem z Departamentu Stanu. Muszę zalecać negocjacje, próbę porozumienia słownego. Jestem dyplomatą. Nie znam naszej sytuacji wojskowej. Nie wiem, czy potrafilibyśmy się w obecnej chwili przeciwstawić i odpowiedzieć siłą. Choć sądzę, że potrafilibyśmy. Oni też wiedzą o tym. I wiedzą, ze wiele ryzykują. Może nawet boją się bardziej od nas. Możemy to wykorzystać na naszą korzyść. — Czego możemy się domagać? — spytał Ryan, gryząc nerwowo koniuszek pióra. — Przywrócenia status quo ante — odpowiedział bez wahania Cook — Całkowitego wycofania się z Marianów, przywrócenia wysp i ich mieszkańców administracji amerykańskiej, odszkodowania rodzinom zabitych, ukarania winnych ofiar śmiertelnych — Nawet panowie z NIO zaczęli potakująco kiwać głowami. Ryan zaczynał lubić Cooka. Nie bał się, mówił to, co myśli, a to, co mówił, było logiczne. — A co dostaniemy? Odpowiedz ponownie był prosta i przyszła szybko. — Znacznie mniej. Coś będą musieli oddać, ale nie oddadzą wszystkiego. Gdzie, do diabła, Scott Adler ukrywał dotychczas tego człowieka? On przemawia moim językiem, pomyślał Ryan. — A jeśli będziemy ich dociskać? — spytał. — Gdybyśmy się upierali przy zwrocie wszystkiego, to będziemy musieli się o to bić — odparł Cook — I jeśli chce pan mojej opinii to uważam, że byłoby to bardzo niebezpieczne. Ryan wybaczył Cookowi ten truizm. No cóż, Cook był, jak sam powiedział, facetem z Departamentu Stanu, który hoduje ludzi w otoczce specyficznej kultury. — Czy japoński ambasador reprezentuje szczebel, na którym można by negocjować? Może nie tyle ma rangę co ciężar gatunkowy, warunki. — Chyba tak — odparł Cook po chwili zastanowienia — Ma dobry personel, jest dyplomatą wysokiej klasy, zajmuje odpowiednią rangę w służbie. To zawodowiec. Zna Waszyngton, umie się poruszać wśród wielkich Dlatego go tu przysłano. Ryan przypomniał sobie słowa Winstona Churchilla, że obracanie językiem jest zawsze lepsze, niż obracanie ku sobie dział. A może to było troszkę inaczej ale sens ten sam. Tak, słowa są lepsze, zwłaszcza jeśli nie wykluczają ewentualnego obracania dział.
— No to dobrze. Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia. Wy tu zostańcie panowie, przygotujcie mi podsumowanie. Na piśmie. I wyjściową pozycję negocjacyjną. Chcę tam zobaczyć wszystkie opcje. Chcę też znać wszystkie możliwe pozycje wyjściowe i początkowe ruchy każdej ze stron. Innymi słowy chcę mieć scenariusz. Wraz z końcową dogrywką. Chcę mieć ich możliwe reakcje na wszystkie teoretyczne ruchy natury wojskowej po naszej stronie. A przede wszystkim — I tu zwrócił się do przedstawicieli NIO — poznać ich gotowość nuklearną i zdolność rażenia. Także zestaw okoliczności, przy których pojawieniu się, byliby gotowi uciec się do broni nuklearnej. — Z jakim wyprzedzeniem otrzymalibyśmy wówczas informację o użyciu przez nich brom nuklearnej? — Zaskakujące było, że pytanie to zadał Cook. Jak również zaskakujące było, że odpowiedział przedstawiciel NIO, który doszedł wreszcie do wniosku, iż nadszedł najwyższy czas, by i on otworzył usta. — Radar Obrony Cywilnej na wyspie Shemya na Alasce jest nadal w pełni operacyjny. Podobnie jak satelity systemu wczesnego ostrzegania. Jeśli stanie się najgorsze, to otrzymamy natychmiast informację o wystrzeleniu, czasie przelotu i przewidywanych skutkach. Czy może nam pan powiedzieć, doktorze Ryan, czy z naszej strony coś zrobiliśmy żeby… — Siły Powietrzne otrzymały polecenie przygotowania rakiet. Będą pobrane z arsenałów. Mogą je przenosić bombowce B1. Mamy też opcję uzbrojenia rakiet manewrujących Tomahawk w głowice W 80 z wyposażenia w nie okrętów podwodnych i innych jednostek Marynarki. Rosjanie wiedzą, że możemy skorzystać z tej opcji, nie będą też protestowali, jeśli zrobimy to po cichu. — To byłaby już eskalacja — ostrzegł Cook — Musimy z tym uważać. — A co z ich SS-19 — spytał słodkim głosem drugi przedstawiciel NIO. — Uważają, że są im bardzo potrzebne. Byłoby trudno im to wyperswadować — Cook rozejrzał się po obecnych — Nie zapominajcie, panowie, że to my właśnie daliśmy im atomową lekcję. To jest niesłychanie delikatny problem i mamy do czynienia z nieco paranoicznym społeczeństwem. Zalecam wielką ostrożność w tej sprawie.
— Odnotowuję to — odparł Ryan wstając — Już wiecie dokładnie, czego od was chcę. Zabierajcie się do roboty, panowie. — Możliwość wydawania temu gronu podobnie kategorycznych poleceń sprawiała mu przyjemność. Natomiast z przykrością myślał o tym, że nadszedł czas, iż trzeba zadawać trudne pytania. No i bał się odpowiedzi, jakich mu udzielą. Ale gdzieś trzeba zacząć. *** — Kolejny ciężki dzień? — spytał Nomuri. — Myślałem, ze po wyjeździe Yamaty pójdzie łatwiej — odparł Kazuo, opierając się plecami o mahoniowy skraj wanny — Myliłem się. Pozostali krótkimi skinięciami wyrazili solidarność z obserwacją uczynioną przez przyjaciela. Wszystkim brakowało erotycznych opowieści Taoki. Potrzebowali jakiejś rozrywki, ale tylko Nomuri wiedział, dlaczego to się skończyło. — Co się właściwie dzieje? Teraz Goto mówi, że Ameryka jest nam potrzebna. W zeszłym tygodniu Amerykanie byli naszymi wrogami, a teraz mamy się z nimi przyjaźnić? Wszystko to bardzo trudno jest zrozumieć tak prostemu człowiekowi jak ja — powiedział Chet, trąc powieki i zastanawiając się, czy rybka złapie się na haczyk. Nawiązanie bliższych kontaktów z tymi ludźmi było bardzo trudne, ponieważ nie był do nich podobny. Byli zupełnie inni. Więc on zazdrościł im, a oni jemu. Rzecz do przewidzenia. Oni sądzili, że on jest przedsiębiorcą, który posiada własny biznes, pracuje u siebie. Oni natomiast reprezentowali warstwę urzędniczą. Owszem, byli wyższymi funkcjonariuszami, członkami kierownictwa wielkich korporacji. Mieli stałą płacę, byli zabezpieczeni na przyszłość. Ale on miał niezależność. Po nich się spodziewano, że będą zawsze przepracowani. On pracował, kiedy chciał i ile chciał. Oni więcej zarabiali. On przeżywał mniejsze stresy. A teraz oni dużo wiedzieli, on natomiast nie. — Wyzwaliśmy Amerykę — powiedział jeden z ich grona. — Tyle zrozumiałem. Ale czy to nie jest wysoce niebezpieczne? — Doraźnie, na krótką metę, tak — odparł Taoka rozkoszując się gorącą wodą, która koiła jego zmęczone mięśnie. — Chociaż sądzę, że już się wszystko skończyło i że wygraliśmy.
— Ale co wygraliśmy, drogi przyjacielu? Czuję się jak widz, który od środka ogląda sensacyjny film i wie tylko, że w pociągu do Osaki siedzi piękna, tajemnicza kobieta. — Nawiązywał do znanego serialu telewizyjnego. W każdym odcinku rozwiązywana była jakaś zagadka, ale ogólne posłanie dotyczyło niewiarygodnej wprost punktualności japońskich kolei. — Z tego, co mi powiedział nasz prezes… — zdecydował się na odpowiedź jeden z obecnych — wygraliśmy pełną niepodległość. — A czy dotychczas nie byliśmy niepodlegli? — wyraził wielkie zdumienie Nomuri. — Już nie pętają się nam po kraju żadni amerykańscy żołnierze. — Ani ci, którzy są teraz pod strażą, internowani — zauważył Taoka. — Ale ty nie rozumiesz, przyjacielu, że niepodległość, to jest coś więcej niż goła polityka. To ma być także niepodległość gospodarcza. To oznacza, że nie potrzeba żebrać u innych o coś, co jest potrzebne do przeżycia. — A to oznacza Północny Obszar Surowcowy, Kazuo! — odezwał się inny z obecnych i natychmiast zdał sobie sprawę, że powiedział zbyt wiele, gdy zobaczył wpatrzone w siebie ostrzegawczo dwie pary oczu. — Mam nadzieję, że w wyniku tego wszystkiego dni pracy będą krótsze i będziemy mogli na odmianę wracać na wieczór do domu, a nie spędzać kilka dni w tygodniu w podobnym do trumny kojcu hotelowym — odezwał się któryś z bystrzejszych kompanów, chcąc zmienić temat rozmowy. — Właśnie, właśnie — ochoczo przytaknął Taoka. — W takim kojcu nie mieści się nawet chuda dziewczyna. — Wypowiedź tę powitało zaledwie kilka wymuszonych chrząknięć. — Oj, wy dostojnicy na pensjach! I te wasze sekrety! — warknął agent CIA. — Mam nadzieję, że lepiej sobie radzicie z kobietami. — Chwilę milczał. — Ciekaw jestem, jaki to będzie miało wpływ na moje interesy? — To dobry pomysł, zadać takie pytanie. — Chyba korzystny. Jestem tego nawet pewien — odpowiedział mu Kazuo. Pozostali ochoczo przytaknęli. — Musimy okazać cierpliwość. Będzie nam jeszcze ciężko, nim naprawdę przyjdą dobre czasy. — Ale przyjdą na pewno — obwieścił ktoś inny. — Najgorsze już za nami.
Z pewnością nie, jeśli będę miał coś do powiedzenia, pomyślał Nomuri. Ale nie podzielił się z nimi tą myślą. Co to, do diabła, jest ten Północny Obszar Surowcowy? Reakcja pozostałych na ujawnienie tej nazwy wskazywała, że Nomuri dowiedział się czegoś bardzo istotnego. Tylko nie wiedział, czego. I natychmiast wdał się w dłuższy dyskurs na temat uroków nowo poznanej hostessy, aby tamci po rozejściu się zapamiętali właśnie to, a nie jego poprzednie pytania. *** Szkoda, że przybyli podczas nocy, ale to był tylko przypadek. Połowa floty została skierowana na Guam, które posiadało znacznie lepszą naturalną przystań. W rzeczywistości chodziło o to, aby wszyscy mieszkańcy wysp zobaczyli japońską marynarkę. Admirał Sato bardzo nie lubił nazwy Siły Samoobrony. Koniec z samoobronami. Teraz miał prawdziwą marynarkę wojenną — okręty i doświadczone w boju załogi. Tak, można śmiało powiedzieć, że marynarze przeszli już bojowy chrzest, a jeśli kiedyś w przyszłości historycy to zakwestionują pisząc, że tej batalii nie wolno nazywać prawdziwą i że była nieuczciwa, to będzie można im przypomnieć, że wszystkie podręczniki sztuki wojennej podkreślają olbrzymie znaczenie zaskoczenia w działaniach ofensywnych. Z pewnością wszystkie, uspokajał własne sumienie admirał, obserwując jednocześnie przez lornetkę górę Takpochao, gdzie — jak mu to przed godziną zameldowali technicy — zainstalowano już i uruchomiono radar. Dołączył więc jeszcze jeden element, jeszcze jedno ogniwo systemu obrony obszaru, który powrócił do macierzy.
Admirał stał po prawej stronie pomostu nawigacyjnego, spowitego w ponurą czerń przedświtu. Ponurą? Chyba nie. Błogi spokój, a nie ponurość, zwłaszcza kiedy miało się ten spokój wyłącznie dla siebie, a troski i problemy zaczęły się rozpływać. Spokój, a wysoko nad głową jedynie brzęczenie elektronicznych urządzeń podobne do pomruku roju pszczół. Admirał przestał wkrótce słyszeć i to. Z oddali echo niosło sumę szumów płynącego okrętu. Składały się na nie głównie praca silników i urządzeń klimatyzacyjnych. Admirał puszczał mimo uszu wszystkie te dźwięki. Najważniejsze, że nie przeszkadzały mu w rozmyślaniach ludzkie głosy. Kapitan okrętu utrzymywał żelazną dyscyplinę i dbał o spokój na mostku „Mutsu”. Marynarze nie odzywali się bez ważnego powodu. Wykonywali swoje obowiązki tak, jak powinni w pełnej koncentracji. Admirał Sato jedne po drugich wyrzucił ze swojej świadomości wszystkie okrętowe odgłosy i teraz pozostał tylko szum morza i przecudowny dla marynarskich uszu, świszczący jęk fal rozcinanych przez dziób i odrzucanych na boki burtami. Admirał wychylił się, żeby to zobaczyć, nacieszyć oczy widokiem strug połyskliwej piany — zarazem świetlistej i słabo widocznej, a jednocześnie nieustannie zasilającej gigantyczny wodny wachlarz. Wzdłuż burty pędziło ku rufie rozszerzające się pasmo zbełtanej wody o miłym odcieniu zieleni fosforyzującego fotoplanktonu — mikroorganizmów wypływających nocą na powierzchnię z powodów, których Sato nigdy nie próbował zgłębić. Może chcą się radować księżycem i gwiazdami, pomyślał z uśmiechem. Przed nim znajdowała się wyspa Saipan — dokładnie tam, gdzie horyzont był czarniejszy niż noc. Tak się w każdym razie wy dawało. Każdy marynarz wie, że jeśli podczas przejrzystej nocy nie widać na horyzoncie gwiazd, to znaczy, iż jest tam ląd. Przyjemności samodzielnego odkrycia czarnej plamy na zachodnim skraju nieba nie psuł admirałowi fakt, że przed nim musieli już to dostrzec obserwujący horyzont marynarze w bocianim gnieździe, uczepionym szczytu przedniej nadbudówki okrętu. Dla admirała Sato, podobnie jak dla marynarzy wszystkich pokoleń przed nim, było coś specjalnego w odkrywaniu ziemi. Zawsze, wszędzie każda morska podroż kończy się jakimś odkryciem. Tak samo miała się skończyć i ta.
Nowe dźwięki. Najpierw grzechot elektrycznych silników obracających radary, potem coś jeszcze. Admirał wiedział, że się spóźnia z rozpoznaniem źródła grzmotu potęgującego się na sterburcie. Odgłos coraz bardziej wyrazisty, podobny do rozdzierania żelaznej blachy, potężniejący ryk zbliżającego się samolotu. Sato opuścił lornetkę i wlepił wzrok w prawo. Nie dostrzegał nic do ostatniej chwili. Dwa czarne cienie przemknęły nad okrętem. „Matsu” jakby zadygotał. Sato najpierw poczuł nagły chłód, a potem gniew. Otworzył drzwi do sterowni. — Co to było, do diaska? — Dwa F-3 przeprowadzające symulowany atak. To tylko ćwiczenia — wyjaśnił oficer wachtowy — Obserwujemy je od kilku minut. Mieliśmy je też na podczerwieni naprowadzania rakiet. — Czy ktoś byłby łaskaw powiedzieć naszym „orłom”, że przelatywanie nocą tuż nad okrętem stanowi wielkie ryzyko? Dla nas szkody strukturalne, a dla nich śmierć. — Ale przecież.. — usiłował coś powiedzieć oficer wachtowy. — Tak, właśnie, ale. Ale my stanowimy wartościową jednostkę bojową i nie mam zamiaru oddawać okrętu na miesiąc do stoczni, żeby zmywali krew jakiegoś cholernego pilota, który nas nie zauważył i potrącił. — Hai! Natychmiast wyślę sygnał, panie admirale. W ten oto głupi sposób zepsuli mi poranek, pomyślał Sato. Wściekły podszedł do swego obitego skórą fotela, usiadł i zapadł w drzemkę. *** Czyżby był pierwszym, który to odkrył, zastanawiał się Winston. A jeśli, to dlaczego tak mnie to dziwi? FBI i wszyscy pozostali najwidoczniej usiłowali rozwikłać sytuację, wyjaśnić. Ich wysiłki szły w kierunku zabezpieczenia się przed oszustwem. Najprawdopodobniej. Najgorsze, że grzebali w całej dokumentacji. Nie tylko holdingu Columbus. Mieli do przejrzenia morze danych i wymagali pomocy. A nie był to odpowiedni czas na naukę. Po prostu go brakowało.
Telewizja ujawniła całą historię. Prezes Banku Rezerw Federalnych spędził poranek przed kamerami rożnych stacji. Tego dnia jego waszyngtoński kierowca nie miał jednej wolnej chwili. Bezpośrednio po występach telewizyjnych zawiózł szefa do Białego Domu na spotkanie z prasą w celu złożenia ostro sformułowanego oświadczenia. Potem był jeszcze długi wywiad dla sieci CNN. W sumie przyniosło to pewien rezultat, co pokazały i podkreśliły telewizje. Przed południem w bankach pojawiło się wielu klientów, którzy stwierdzili, że za kasjerami stoją wózki pełne pieniędzy. Najprawdopodobniej ściągnięto je w nocy w ramach operacji nazywanej w żargonie wojskowym „demonstracją siły”. Najwidoczniej prezes Banku Rezerw musiał zagadać na śmierć wszystkich co poważniejszych bankierów kraju, ale w efekcie kasjerzy nie musieli świecić oczami przed klientami. Oo, chce pan wszystko w gotówce? Mamy tyle, ile pan chce wybrać. Każdą sumę. W wielu wypadkach ci sami klienci po powrocie do domów poczuli innego rodzaju lęk, wręcz paranoiczny. Co? Mam trzymać całą tę gotówkę tutaj, w biurku? I po południu wracali do banku, aby pieniądze z powrotem umieścić na koncie. Scenariusz opracował z pewnością Buzz Fiedler. Zdaniem Winstona był on sprawnym funkcjonariuszem, mimo iż to naukowiec, a nie praktyk. Jednakże sekretarz skarbu jedynie kupował czas. Kupował za pieniądze. Niemniej taktyka była dobra, aby zamieszać ludziom w głowie i sprawić wrażenie, że sytuacja jest lepsza, niż na to wygląda. Poważni inwestorzy znali jednak prawdę. Sytuacja była zdecydowanie zła, a bankowy spektakl pod kasami mógł wystarczyć na bardzo krotko. Bank Rezerw Federalnych pompował w system puste pieniądze. Dobry pomysł na dwa dni, ale końcowym efektem po tygodniu byłoby jeszcze większe osłabienie dolara. Już teraz obligacje skarbowe spotykały się w kręgach finansowych z sympatią równą tej z jaką powitano by plagę szczurów. Najgorsze w tym wszystkim było to, że panika groziła nadal. Fiedler zapobiegł jej jedynie chwilowo, ponieważ trwale można to zrobić tylko wówczas, jeśli usunie się jej potencjalne źródła, przywróci zaufanie. Im dłużej stosuje się metody chwilowego uspokajania rynku i zamazywania rzeczywistości, tym większa będzie panika, gdy wszystkie zastosowane półśrodki zawiodą. Wtedy paniki nikt i nic już nie powstrzyma. Tego właśnie obawiał się Winston. Obawiał się także, że jeszcze przez długi czas nikt nie potrafi rozwiązać gordyjskiego węzła zaciśniętego na gardle systemu inwestycyjnego. A przeciąć…?
Winston sądził, że udało mu się rozszyfrować prawdopodobną przyczynę wydarzeń, ale jednocześnie zaczynał rozumieć, że właściwie nie ma rozwiązania. Sabotaż w DTC, systemie komputerowej rejestracji transakcji giełdowych, okazał się genialnym posunięciem. Rezultat był taki, że właściwie nikt nie wiedział, co posiada, ile za to zapłacił, kiedy to otrzymał i ile mu zostało pieniędzy. Bezpośrednim efektem była metastaza. Indywidualni inwestorzy nic nie wiedzieli, nie wiedziały instytucje, nie wiedziały także domy brokerskie. Nikt nic nie wiedział, co ma, a czego już nie ma. A jak może wybuchnąć prawdziwa panika? Przyjdzie chwila wypisywania czeków emerytalnych z ich funduszy. Pytanie czy banki będą honorowały te czeki? Bank Rezerw będzie je do tego zachęcał, ale gdzieś znajdzie się bank, który powie nie, ponieważ już i tak ma kłopoty. I wystarczy jeden bank. Takie rzeczy zawsze zaczynają się w jednym przypadkowym miejscu. A potem przychodzi lawina. Bank Rezerw będzie musiał ponownie wkroczyć i zaspokoić zapotrzebowanie na płynną gotówkę. I to już jest wejście w cykl hiperinflacyjny. Oto wizja ostatecznego koszmaru. Winston jeszcze pamiętał, jakie cięgi otrzymał rynek walutowy i cały kraj w późnych latach siedemdziesiątych. Była to bardzo groźna „czkawka”, a może raczej „grypa”, której towarzyszyła utrata zaufania do instytucji finansowych i która spowodowała pojawienie się sfory frustratów na górzystym odludziu Północnego Zachodu, gdzie budowali sobie pustelnicze domki z bali. No i cała seria okropnych filmów o życiu po Apokalipsie. Przecież inflacja osiągnęła wówczas jedynie trzynastoprocentowe apogeum i zaczęła spadać. A maksymalne oprocentowanie kredytu wynosiło dwadzieścia procent. Ale cały kraj poczuł się zagrożony i stracił zaufanie jedynie dlatego, że prezydent był chwiejny, a przed stacjami benzynowymi tworzyły się kolejki. Przy obecnej sytuacji do tamtych wspomnień można podchodzić z nostalgią.
Teraz będzie znacznie gorzej. Wydarzy się coś bardzo obcego Ameryce. Coś żywcem wyjętego z czasów Republiki Weimarskiej, coś z Argentyny w dawnych złych czasach, coś z Brazylii pod rządami wojskowych. I nie skończy się tylko na Ameryce. Tak jak po kamyku rzuconym w wodę kręgi, które rozchodzą się i zdążają do odległego brzegu. Podobnie jak kryzys 1929 roku wywołał fatalne skutki daleko poza amerykańskimi granicami. Zostaną sparaliżowane gospodarki całego świata. Nawet Winston nie potrafił przewidzieć wszystkich skutków. On sam, osobiście, nie straci wiele. Nawet utrata dziewięćdziesięciu procent posiadanego majątku pozostawi mu do dyspozycji spory kapitał. Winston zawsze inwestował w rzeczy realne, takie jak nafta czy złoto. Miał sporo akcji kopalni złota i sporo złotych sztab w bankowych skarbcach — tak jak to miewali skąpcy dawnych czasów. A ponieważ głębokie kryzysy są w istocie zjawiskami deflacyjnymi, po pewnym czasie relatywna wartość wielu jego pakietów nawet wzrośnie. Wiedział, że on sam i jego rodzina przeżyją ten kryzys i będą się nawet mieli bardzo dobrze, ale ceną, jaką zapłacą mniej uprzywilejowani, będzie chaos ekonomiczny i socjalny. Na nieszczęście on, George Winston, nie tkwił w świecie wielkiej finansiery jedynie dla własnej korzyści. Przyjdzie czas, że podczas bezsennych nocy zacznie myśleć o tych drobnych ciułaczach, którzy zobaczyli kiedyś jego telewizyjne zachęcające ogłoszenia i powierzyli mu swoje oszczędności. Zaufanie! Co za magiczne słowo. Oznacza ono, że człowiek przyjmuje na swoje barki odpowiedzialność za byt ludzi, którzy obdarzyli go zaufaniem. Oznacza to, że ci ludzie uwierzyli temu, co w ogłoszeniach mówił o sobie. I że trzeba udowodnić, że mówiło się prawdę — nie tę spreparowaną na ich użytek, ale tę absolutną. Jeśli się bowiem tego wszystkiego nie zrobiło i nie udowodniło, to w praktyce domy nie będą budowane, dzieci nie będą chodzić do szkoły, ludzkie marzenia będą zniszczone — marzenia ludzi takich samych jak on… Źle to wszystko wygląda dla Ameryki, pomyślał Winston, ale może objąć i cały świat. I teraz trzeba się dowiedzieć, co właściwie zrobił ten Japończyk. Nie był to bowiem przypadek. To był dobrze przemyślany plan zrealizowany w wielkim stylu. Yamata! Ten przebiegły sukinsyn! Pierwszy japoński inwestor, któremu Winston zaufał i którego szanował. Pierwszy, który zrozumiał na czym to polega — rozumiał taktykę i strategię. Teraz dopiero Winston go przejrzał. To był on. Wyraz jego twarzy, spojrzenie zza kieliszka z szampanem. Dlaczego go od razu nie zdemaskował, zadawał sobie pytanie Winston. A więc to byłeś ty, draniu!
To jednak chyba niemożliwe? Albo to jeszcze nie wszystko, a jedynie cząstka gry, taktyka podpierająca zupełnie inne posunięcia. Ale jakie? Co mogło być tak ważnego, że Raizo Yamata był gotów poświęcić własny majątek? A przy okazji podważyć, właściwie zniszczyć, rozbić światowe giełdy papierów wartościowych — instytucje, od których sprawnego funkcjonowania zależał los jego własnych korporacji i gospodarki jego własnego kraju? Z pewnością nie było to coś, co mogłoby przyjść do głowy poważnemu biznesmenowi, co rozpaliłoby wyobraźnię jakiegokolwiek potentata z Wall Street. Przedziwne — móc wszystko rozwikłać, cały spisek, a jednocześnie nadal nie rozumieć idei za tym się kryjącej. Winston spojrzał przez okno na zachód słońca nad portowym nabrzeżem Nowego Jorku. Musi się tym wszystkim z kimś podzielić i ten ktoś może zrozumie, o co tutaj chodziło. Może z Fiedlerem? A może lepiej z kimś, kto lepiej rozumie Wall Street i zna jej sekrety? Ale kto mógłby to być? *** — Czy to nasze? — Leżeli na piasku w zatoce Laolao, po zawietrznej. — jeden z nich dobił do małego tankowca, z pewnością będzie pobierał paliwo. Oreza przecząco pokręcił głową — Nie ten kolor. Marynarka maluje okręty ciemniejszą farbą, bardziej niebieską. — Wyposażone do poważnej roboty — zauważył Burroughs, oddając lornetkę — Trzeba się z mmi liczyć. — Wielkie anteny radarowe, pionowe wyrzutnie rakiet, helikoptery do zwalczania okrętów podwodnych. To system Aegis, identyczny jak ten na naszych niszczycielach klasy Burke. Masz rację, są do poważnej roboty. I są groźne. Samoloty ich się boją. — Na oczach Dniówki z pokładu jednego z nich poderwał się śmigłowiec i poszybował w stronę plaży. — Meldujemy? — Dobra myśl. Wrócili do domu. Borroughs z powrotem założył baterie do satelitarnego telefonu. Wyjmowanie baterii było może zbędne, ale dawało poczucie zwiększonego bezpieczeństwa. Tak na wszelki wypadek. Żaden z nich nie był zainteresowany dowiedzeniem się, jak Japończycy traktują szpiegów. No bo przecież nimi byli.
Nie bez trudu przepchnęli antenę przez otwór w misie, którą następnie trzeba było trzymać tuz przy głowie. Miało to swój humorystyczny aspekt, a im potrzebny był chwilowy uśmiech dla lepszego samopoczucia. — Jackson. — Pan stale na służbie, admirale? — No cóż, drogi bosmanie. I pan i ja. Co mi macie do zakomunikowania? — Cztery niszczyciele standardu Aegis blisko brzegu, u wschodniego skraju wyspy. Jeden pobiera paliwo z tankowca. Pojawiły się tuż po świcie. Przy nabrzeżu dwa transportowce pojazdów bojowych, jeden na horyzoncie, odpływa. Niedawno policzyliśmy dwadzieścia myśliwców. Około połowy to F-15, o podwójnym usterzeniu. Reszty nie znam. Poza tym nie mamy nic nowego do zameldowania. Admirał Jackson oglądał właśnie zdjęcie satelitarne sprzed godziny, przedstawiające cztery okręty płynące w formacji bojowej i myśliwce rozproszone na obu lotniskach. Odnotował to w pamięci i oddał zdjęcie. — I jak tam jest? — spytał Robby. — Czy komplikują ludziom życie, aresztują? — Wsłuchał się w odpowiedź. — Nic z tych rzeczy, panie admirale. Wszyscy milutcy że aż dziw. I przez cały czas występują w telewizji na publicznym kanale kablowym. Opowiadają ile to pieniędzy poświęcą na inwestycje i ile dobrego chcą dla nas zrobić — Jackson wyłowił niesmak w głosie swego rozmówcy. — W porządku. Następnym razem możecie mnie tu nie zastać. Potrzeba mi trochę snu, ale ten kanał jest zarezerwowany do waszego wyłącznego użytku, jasne? — Tak jest, panie admirale. — Trzymajcie się mocno i bądźcie ostrożni chłopcy. Żadnej bohaterszczyzny, zrozumiano? — Nie jesteśmy dziećmi. Wiemy co i jak — zapewnił go Oreza. — To chwilowo wszystko bosmanie. Dobra robota. — Jackson usłyszał głuchy szum jeszcze przed odłożeniem słuchawki. Podniósł głowę i spojrzał na sąsiedni stół. — Nagraliśmy rozmowę. — poinformował go oficer wywiadu lotniczego — Potwierdza dane z satelity. I myślę, że oni chwilowo są bezpieczni.
— I niech tak dalej będzie. Niech nikt nie próbuje łączyć się z nimi bez mojej zgody — rozkazał Jackson. *** — Ciężki dzień? — spytał Paul Robberton. — Miałem gorsze — odpowiedział Ryan — Cały ten kryzys był zbyt świeży, by można było przeprowadzić wiarygodną analizę — Czy twoja żona nie protestuje? — Jest już przyzwyczajona do moich częstych nieobecności. A za parę dni jakoś to się ułoży — Agent Tajnej Służby chwilę milczał a potem zapytał wprost — Jak sobie radzi Szef? — Jak zwykle otrzymuje najtwardsze orzechy do zgryzienia. Wszyscy mu je znoszą — przyznał Ryan, wyglądając przez okno samochodu, gdy opuszczali szosę numer pięćdziesiąt — To dobry człowiek, na swoim miejscu — dodał. — I pan też, doktorze. Byliśmy bardzo zadowoleni, kiedy pan wrócił — Po chwili zapytał — Jaka jest sytuacja? Trudna, prawda? — Agenci Tajnej Służby z urzędu musieli prawie wszystko wiedzieć. Trzeba było się z tym pogodzić, zwłaszcza że i tak prawie wszystko mogli podsłuchać. — Jeszcze ci nie powiedzieli, Paul? Japończycy zgromadzili sobie stosik głowic nuklearnych i mają do nich rakiety nośne. Agent zacisnął mocniej dłonie na kierownicy — Ale heca! Chyba jednak nie zwariowali, żeby? — Wieczorem siódmego grudnia 1941 roku USS Enterprise wpłynął do portu Pearl Harbor w celu pobrania paliwa i amunicji. Na mostku stał admirał Halsey, on zawsze w takich sytuacjach stał na mostku i kiedy zobaczył wygląd portu po porannym nalocie, powiedział kiedy skończy się wojna, to język japoński będzie używany jedynie w piekle — Ryan zastanawiał się, dlaczego właściwie to zdanie teraz przytoczył. — Tak napisał to pan w swojej książce. To powiedzenie admirała na pewno poderwało ludzi. — Przypuszczam ze tak. Więc jeśli Japończycy użyliby teraz swoich rakiet i bomb, to stałoby się to, co przewidział admirał. I oni to chyba wiedzą. — Ryan poczuł się nagle okropnie zmęczony. Agent to zauważył.
— Potrzeba panu co najmniej ośmiu godzin snu, a może i dziewięciu — odezwał się Robberton z bardzo poważną miną — Tak jak i my w naszej służbie. Zmęczenie przynosi fatalne skutki. Człowiek przestaje racjonalnie myśleć. A Szef potrzebuje bystrego doradcy, no nie? — Nie mam nic przeciwko ośmiu godzinom. Może nawet łyknę wieczorem drinka — rozmyślał głośno Ryan. Na podjeździe stał nieznany samochód. — To Andrea — poinformował Robberton, zatrzymując oficjalną limuzynę przed wejściem do domu — Już z nią rozmawiałem. Wykład pana żony wypadł świetnie. Wszystko poszło jak z płatka. — Jak to dobrze, że mamy dwa gościnne pokoje! — zawołał Jack wchodząc do saloniku w którym panował doskonały nastrój — Andrea, z wzajemnością, przypadła do gustu Cathy. Podczas kiedy Ryan spożywał lekki posiłek, obaj agenci Tajnej Służby cicho konferowali. — Mów, co się dzieje, kochanie — poprosiła Cathy męża. — Mamy poważny kryzys. Dwa kryzysy. Z Japończykami i na Wall Street. — Ale co się właściwie wydarzyło? — Dotychczas wszystko wydarzyło się na morzu. Nie dotarło to jeszcze do wiadomości publicznej, ale lada chwila dojdzie. — Będzie wojna? Jack podniósł głowę z nad talerza i mruknął — Możliwe. — Ale ci Japończycy, których dziś spotkałam, byli tacy mili. Czy to możliwe, że oni nic nie wiedzą? — Nie wiedzą. — To wszystko zupełnie nie ma sensu! — Masz absolutną rację, kochanie. Nie ma — Zadzwonił telefon. Ten podłączony do normalnej sieci. Jack znajdował się najbliżej aparatu i podniósł słuchawkę — Słucham? — Czy mówię z doktorem Johnem Ryanem? — zapytał obcy głos. — Aha. Kto mówi? — George Winston. Nie wiem, czy pan sobie przypomina, ale w ubiegłym roku spotkaliśmy się w Klubie Harwardzkim. Wygłosiłem pogadankę na temat analizy trendów. Siedział pan przy sąsiednim stoliku. A przy okazji, gratuluję tej roboty z Silicon Alchemy. — Dziękuję — odparł Ryan — Wie pan, jesteśmy teraz okropnie zajęci i…
— Muszę się z panem spotkać. To bardzo ważne. — A o co chodzi? — Potrzeba mi piętnastu do dwudziestu minut, żeby to wyjaśnić. Mam w Newark helikopter i samolot. Mogę zjawić się o każdej porze — Na chwilę zapanowało milczenie po obu stronach. Potem Winston dokończył — Może mi pan wierzyć doktorze Ryan, że nie nalegałbym gdyby to nie było ważne. Jack zastanawiał się tylko przez sekundę. George Winston był poważnym graczem na rynku finansowym. Jego reputacja na Wall Street była nieskazitelna: twardy, mądry, uczciwy. I teraz dopiero Ryan przypomniał sobie, ze Winston sprzedał swój holding komuś z Japonii! Jakiemuś Yamacie. Z tym nazwiskiem Ryan się już spotkał poprzednio. — No więc dobrze, jakoś pana wcisnę. Proszę zadzwonić do mnie jutro rano około ósmej, to dokładniej określę czas. — Wobec tego do jutra. Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. — Linia zamarła. Kiedy Ryan odwrócił głowę, zastał żonę z powrotem przy pracy. Notatki z kajetu przenosiła do laptopa — Apple Powerbook 800. — Myślałem, że masz do tego sekretarkę — zauważył z tolerancyjnym uśmiechem. — Kiedy ona przepisuje, to nie potrafi myśleć nad przetworzeniem moich uwag. A ja potrafię — odparła Cathy. — Bo to są moje myśli. — Wahała się z powtórzeniem Jackowi tego, co jej obwieścił Bernie na temat Laskera. Przejęła wiele poglądów męża. Jednym z nich była wiara w szczęście i przeświadczenie, że można wszystko zepsuć przedwczesnym opowiadaniem. — Dziś po tym wykładzie przyszła mi do głowy interesująca myśl. — I od razu ją zapisałaś… Cathy podniosła głowę, na twarzy pojawił się jej przebiegły uśmieszek: — Jack, jeśli od razu… — Wiem, wiem, to znaczy, że to się nie wydarzyło.
Dlaczego nie? W tej części świata poranek pojawił się jak burza i tak dalej, i tak dalej, czytamy w poemacie. Słońce parzyło. Cholerne gorąco, stwierdził admirał Dubro. Wściekłe gorąco! Może nawet tak wściekłe jak on sam w tej chwili. Zachowywał zewnętrzny spokój i był nawet uprzejmy, ale wewnątrz cierpiał zarówno na upał, jak i z powodu tych tam politycznych biurokratów i durniów. Z pewnością ci polityczni durnie, strategiczni durnie i operacyjni durnie myślą sobie jedno i to samo: że on i jego grupa lotniskowcowa mogą sobie tutaj w nieskończoność ganiać po falach przez nikogo nie zauważeni, wykonując swój popisowy numer Tańca Duchów i straszyć Hindusów na odległość. Zabawa świetna, ale do czasu. Zamysł był dobry: doprowadzić blisko grupę bojową bez dania drugiej stronie szansy jej rozpoznania i wykrycia, a potem uderzyć znienacka. Świetnie się do tego nadawał lotniskowiec nuklearny. Można to było zrobić raz, dwa, a nawet trzy, jeśli dowódca miał jaja, ale nie można przeciągać tego w nieskończoność, ponieważ ta druga strona też ma trochę oleju w głowie. Wcześniej czy później każdy amulet przestaje działać i szczęście się odwraca.
I tak się stało. W tym wypadku nie zawinili gracze, nie Dubro i jego ludzie, ale w sprawę wplątał się ptaszek. Według późniejszej rekonstrukcji toku wydarzeń przez sztab operacyjny sprawcą nieszczęścia był jeden głupi Sea Harrier Indyjskich Sił Powietrznych, który znajdował się właśnie na samiutkim końcu swego półkolistego szlaku patrolowego. Miał włączony pionowy radar i przyłapał jeden z zaopatrzeniowych tankowców admirała Dubro. Tankowce właśnie płynęły na północny wschód, żeby zaopatrzyć w paliwo okręty eskorty, których zbiorniki były w dwu trzecich puste po eskapadzie na południe od Sri Lanki. W godzinę później inny Harrier, prawdopodobnie rozbrojony i wypełniony jedynie dodatkowymi zbiornikami na paliwo, zbliżył się na tyle, że mógł dokonać obserwacji wizualnej. Dowódca flotylli tendrów natychmiast zmienił kurs, ale złe już się stało. Położenie tendrów i obu fregat eskortujących wyraźnie wskazywało, że Dubro wraz ze swoją grupą znajdował się na południowy wschód od przylądka Dondra Head. Zdjęcia satelitarne wykazały, że natychmiast pojawiła się indyjska flota, podzieliła się na dwie grupy i też popłynęła na północny wschód. Dubro nie miał teraz wyboru. Musiał pozwolić tankowcom na kontynuowanie kursu, gdyż tajność operacji przestawała być istotna, gdy okręty eskortowe o konwencjonalnym napędzie miały prawie puste zbiorniki. Nie mógł ryzykować, że bezradne staną na pełnym morzu. Dubro wypił duszkiem przyniesioną mu poranną kawę. Po drugiej stronie biurka, naprzeciwko admirała, siedział komandor Harrison. Okazywał wielki rozsądek nie odzywając się ani słowem, póki admirał nie przemówi pierwszy. — Co dobrego, Ed? — spytał wreszcie admirał. — W dalszym ciągu mamy przewagę ogniową — odparł oficer operacyjny grupy.
Przewagę ogniową! Dubro miał wątpliwości. Być może, być może, ale tylko dwie trzecie samolotów było w gotowości bojowej. Są już zbyt długo poza bazą. Zaczynało brakować części zapasowych. W hangarach stały maszyny, jedna koło drugiej, z otwartymi klapami otworów kontrolnych czekając na części, których magazynierzy już nie mieli. Czekano na okręt dostawczy z częściami płynący z Diego Garcia, dokąd przysłano zaopatrzenie ze Stanów. W trzy dni po dostarczeniu części wszystkie samoloty będą w zasadzie w pełni operacyjne, tyle że personel jest już zmęczony. Poprzedniego dnia na pokładzie startowym dwóch ludzi uległo wypadkowi. Nie dlatego, że zachowali się głupio, nie dlatego, że nie znali swoich obowiązków, ale dlatego, że wykonują tę pracę bez przerwy od zbyt dawna. Zmęczenie jest groźniejsze dla sprawności myślenia niż dla sprawności fizycznej. Dotyczy to absolutnie każdego członka wszystkich załóg grupy operacyjnej, a najbardziej ludzi pracujących w atmosferze bezustannej aktywności pokładu startowego. Zmęczenie osłabia funkcjonowanie zarówno prostego palacza jak i dumnego admirała. Stres wywoływany potrzebą nieustannego podejmowania decyzji zaczynał go otępiać. I jedyną radą było picie dekafeinizowanej kawy. — A jak piloci? — Wykonają to, co pan im rozkaże, admirale. — Dobrze. A więc dziś tylko płytkie patrolowanie. Przez cały czas mają być w powietrzu dwa Tomcaty. Cztery w pogotowiu bojowym, uzbrojenie powietrze-powie trze, gotowe do startu na alarm plus pięć. Grupa, kurs jeden osiem zero, dwadzieścia pięć węzłów. Konieczne spotkanie z tankowcami. Wszyscy mają nabrać ropy do pełna. Nie chcę, by mi eskorta gdzieś utknęła. Teraz ludzie mają odpoczywać, ile się da. Jutro nasi przyjaciele zaczną na nas polować. Zabawa może być interesująca. — Płyniemy prosto na nich? — zapytał oficer operacyjny. — Jak najbardziej — Admirał skinął głową. Spojrzał na zegarek. Późny wieczór w Waszyngtonie. Decydenci kładą się Spać. Wkrótce trzeba ponownie zażądać instrukcji. Ale trzeba dotrzeć do tych, co potrafią myśleć i rozumieją pilność sytuacji. Czas na lekkie traktowanie minął. Dubro czuł, że zbliża się godzina rozgrywki. I nadejdzie ona niespodziewanie. A co potem? Japonia? ***
Sytuacja jak ze złej sztuki, z telewizyjnego barachła. Jedynym pocieszeniem było to że Szczerienko może miał rację, może powiedział im prawdę. Może rzeczywiście nic im nie groziło ze strony policji i kontrwywiadu. Clark czuł, że czepia się cienkiej słomki. Całe doświadczenie mówiło mu, że nie można wierzyć, by Rosjanie dawali miłe prezenty Amerykanom. — Gdzieś tu może być pogrzebany diabełek i głośno się śmieje — mruknął do siebie po angielsku. Cholera! Zapomniał się. W każdym razie operacja okazała się śmiesznie prosta. Nomuri zaparkował swój samochód w tym samym płatnym garażu, w jakim hotel dzierżawił miejsca dla swoich gości. Nomuri miał klucz do wypożyczonego samochodu Clarka i za lewy parawan przeciwsłoneczny wsunął dyskietkę. Clark wyjął dyskietkę i podał ją Chavezowi. Ten włożył ją do laptopa. Elektroniczny sygnał powiadomił o rozpoczęciu pracy komputera. Clark wyjechał z garażu w ruch uliczny. Ding przekopiował zapis na twardy dysk i wymazał dyskietkę którą przy najbliższej okazji miał zniszczyć. Informacja była ustna. Najpierw Chavez wysłuchał jej przez słuchawki, w milczeniu, a następnie włączył samochodowe radio i szeptem przekazał Clarkowi główne punkty. — Północny Obszar Surowcowy? — spytał John. — Da. Dziwna nazwa — Ding się zamyślił. Przyszło mu nagle do głowy, że ma lepszą dykcję po rosyjsku niż po angielsku. Może dlatego, że angielski dała mu ulica, rosyjskiego natomiast uczył się w prawdziwej szkole od nauczycieli zakochanych w tym języku. Młody agent ze złością odrzucił te wspomnienia. Północny Obszar Surowcowy. Co to może być? Zabrzmiało mu w tym coś znajomego. Mieli teraz jednak co innego do roboty, czuli się bardzo spięci. Ding doszedł do wniosku, że chociaż odpowiada mu paramilitarny charakter pracy agenta w terenie, to jednak zabawa w szpiegowanie raczej go odstręcza. Paranoiczne zajęcie, rodzące nieustanny lęk. Isamu Kimura czekał w umówionym miejscu. Na szczęście jego praca pozwalała mu swobodnie krążyć tu i tam, wychodzić i wracać, kiedy chciał, i przebywać z cudzoziemcami. Był też dobry w wybieraniu bezpiecznych miejsc na spotkania. Tym razem w dokach, gdzie na szczęście nie panował teraz nadmierny ruch i gdzie spotkanie nie zwracało niczyjej uwagi. Byłoby tam również trudno założyć podsłuch, a portowe odgłosy świetnie zagłuszały normalną rozmowę.
Clark czuł się nieswojo — o ile taki stan był u mego możliwy. Przy skrytej rekrutacji, pierwszy okres publicznych spotkań wydawał się bezpieczny, jednakże bezpieczeństwo malało wprost proporcjonalnie do upływu czasu. I nikt nigdy nie wiedział, czy zmalało tylko trochę, czy bardzo. Istniały też inne powody niepokoju. Na przykład z jakich pobudek działał Kimura? Jakie są jego motywacje? Clark nie miał pojęcia, w jaki sposób Olegowi Lialinowi udało się skłonie Kimurę do współpracy. Nie chodziło przecież o pieniądze. Rosjanin nigdy mu nic nie zapłacił. I nie motywy ideologiczne. Kimura nie był komunistą. Rozczarowanie? Zranione ego? Może uważał się za predestynowanego do objęcia stanowiska, które otrzymał ktoś inny? A może, i to mogło okazać się najniebezpieczniejsze, uważał się za patriotę i sądził, że wie lepiej, niż wszyscy inni, co jest dobre dla jego kraju? A może po prostu, tak jak mógłby to wyrazić Ding, był wkurzony. Niezbyt to eleganckie określenie, ale Clark z doświadczenia wiedział, że takie rzeczy się zdarzają. Mówiąc prostymi słowami — Clark nie miał zielonego pojęcia, dlaczego Kimura robi to, co robi. Poza tym, Clark z dużą dozą sceptycyzmu podchodził do ludzi, którzy zdradzili swój kraj na korzyść drugiego, choćby znajdowali po temu przejrzyste i zrozumiałe powody. Być może policjanci też nie lubią kontaktów ze swoimi informatorami. Małe pocieszenie. — Co jest takiego ważnego? — spytał Kimura, gdy spacerowali po pustym nabrzeżu, skąd widzieli znieruchomiałe statki w tokijskiej zatoce. Pewno dlatego wybrał na spotkanie to miejsce, pomyślał. — Twój kraj ma bron nuklearną — palnął prosto Clark. — Co takiego? — Kimura spytał zdumiony. Obrócił głowę, zatrzymał się. Twarz mu stężała i jakby zbielała. — Powiedział to w sobotę amerykańskiemu prezydentowi wasz ambasador w Waszyngtonie. Amerykanie wpadli w panikę. W każdym razie tak nas poinformowała Centrala — Clark uśmiechnął się w bardzo rosyjski sposób — Zdobyliście moje uznanie, że tak jawnie i jasno postawiliście sprawę, no i do tego kupiliście nasz „sprzęt dostawczy”. SS-19. Mówię to z punktu widzenia profesjonalisty, muszę natomiast również powiedzieć, że nasz rząd jest bardzo niezadowolony z tego rozwoju wypadków. — Zwłaszcza, że rakiety mogą być też wycelowane w nas — dodał sucho Chavez. — Taka rzecz czyni ludzi bardzo nerwowymi. — Nie miałem o tym pojęcia. Jesteście tego pewni? — Kimura zaczął znowu iść, żeby przywrócić krążenie.
— Mamy dobre źródło informacji w wysokich kręgach amerykańskiej administracji. Nie może być mowy o pomyłce — odparł Clark. Powiedział to takim tonem, jakby to miało być coś absolutnie normalnego, pomyślał Ding. Jakby ktoś spytał: „Masz kogoś, kto może wyklepać zgnieciony błotnik?”, a on na to: „Znam mechanika tuż za rogiem”. — No to dlatego byli pewni, tacy bardzo pewni, że im się uda… — Kimura nie potrzebował wyjaśniać nic więcej. Było teraz jasne, że zrozumiał coś, co dotychczas było dla niego zagadką. Wziął kilka głębokich oddechów. — Zupełne szaleństwo! Były to dwa najwspanialsze słowa, jakie John usłyszał od czasu, kiedy to zadzwonił do domu z Berlina i dowiedział się, że jego żona szczęśliwie urodziła mu drugie dziecko. Zaczął więc mówić bez uśmiechu, z twarzą poważną, jak przystało doświadczonemu agentowi wywiadu rosyjskiego, zwłaszcza takiemu, którego uformował najlepszy wywiad świata — KGB. — Tak jest, drogi przyjacielu. Straszenie potężnego państwa jest zawsze szaleństwem. Mam nadzieję, że ci, co poszli na taką grę, zdają sobie sprawę z jej niebezpieczeństwa. I niech pan wierzy moim słowom, że mój kraj jest bardzo zaniepokojony. Rozumie pan, gaspadin Kimura. Bardzo zaniepokojony! — Wyskandował ostatnie słowo. — Zrobiliście z nas głupców w oczach Ameryki i całego świata. Macie broń, która zagraża nie tylko Ameryce, ale i nam. Nie widzimy uzasadnienia, dlaczego rozpoczęliście zaczepne działania przeciwko Ameryce. W naszych oczach straciliście wiarygodność. Uważamy, że nie wiadomo, czego się po was można spodziewać. Kraj z bombami nuklearnymi nie posiadający politycznej stabilności to, mówiąc delikatnie, niemiłe zjawisko. Jeśli rozsądni ludzie nie wezmą sprawy w swoje ręce, kryzys zacznie się pogłębiać. Nas nie obchodzą wasze kłótnie z Ameryką na tematy gospodarcze, ale obchodzi nas sytuacja grożąca prawdziwą wojną. Kimura był nadal bardzo blady. — Jaką pan reprezentuje rangę, Klierk-san? — spytał. — Jestem pułkownikiem, Siódmy Departament Pierwszego Zarządu Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego. — Ja myślałem…? — O nowej nazwie, nowych strukturach. Co za bzdura! — Clark prychnął ze złością.
— Drogi Kimura-san, jestem oficerem wywiadu. Moim zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo mojego kraju. Sądziłem, że mój pobyt na nowej placówce będzie spokojny i miły, ale oto znalazłem się w sytuacji… Czy wspominałem wam, gaspadin Kimura, o Planie Ryana? — Raz coś pan powiedział, ale… — Po wyborze amerykańskiego prezydenta Reagana… Byłem wtedy kapitanem, tak jak teraz idący z nami kapitan Czekow… nasi polityczni przywódcy przyjrzeli się uważnie ideologicznemu profilowi tego człowieka i doszli do przykrego wniosku, że jest on zdolny akceptować ewentualną groźbę nuklearnego ataku. Natychmiast zaczęliśmy gorączkowo szukać informacji, które by pozwoliły nam ocenić powagę takiej groźby. Wreszcie udało się nam ustalić ponad wszelką wątpliwość, że się omyliliśmy, że Reagan jako szef państwa, chociaż nienawidzi Związku Radzieckiego, nie jest głupcem… — Ale teraz, cóż oto widzimy — kontynuował Clark po nabraniu oddechu. — Widzimy państwo, które cichcem wyprodukowało sobie broń nuklearną. Państwo, które bez uzasadnionych powodów napadło na inne państwo będące raczej partnerem handlowym, niż wrogiem. Państwo, które w przeszłości wielokrotnie napadało na Rosję. W rezultacie tej sytuacji otrzymałem rozkazy, które brzmią bardzo podobnie do Planu Ryana. Czy teraz pan już rozumie? — Czego pan ode mnie żąda? — zapytał Kimura, znając doskonale odpowiedź. — Chcę znać dyslokację broni nuklearnej. Wiem, że rakiety opuściły fabrykę na platformach kolejowych. Chcę wiedzieć, gdzie są teraz. — Skąd ja mogę..? — zaczął Kimura, ale Clark przerwał mu ostrym spojrzeniem. — To pańska sprawa, przyjacielu. Ja panu powiedziałem, co muszę otrzymać. — Dla większego efektu przez chwilę milczał. — Niech pan dobrze rozważy, co następuje, Isamu: pewne wydarzenia nabierają własnego życia, zaczynają panować nad ludźmi, którzy je zainicjowali. Niech pan dobrze rozważy konsekwencje broni nuklearnej w naszym równaniu. Konsekwencje takiej wiadomej w równaniu mogą być nieobliczalne. Pańska wiedza na temat atomu ograniczona jest do przeszłości, ale nie do tego, co może się stać. Ja wiem, co może się stać, widziałem analizy. Tego, co Amerykanie mogą zrobić nam, a co my im. Część Planu Ryana, prawda? Straszenie wielkiego mocarstwa jest nieodpowiedzialne i głupie. — No, a jak pan się dowie, gdzie one są, to co?
— Nie moja to już sprawa. Wiem jedno, że mój kraj poczuje się znacznie bezpieczniejszy znając ich dyslokację. Takie otrzymałem polecenie: dowiedzieć się, gdzie są. Oczywiście nie mogę pana zmusić, gaspadin Kimura, żeby dostarczył pan nam tej informacji. Nie mam na to sposobu. Ale jeśli pan nam nie pomoże, to przyczyni się pan do pogorszenia sytuacji własnego kraju. — Niech pan to dobrze rozważy — powiedział zimno, jak sędzia śledczy wyduszający zeznania z podejrzanego. Następnie przyjaźnie uścisnął rękę Kimury i odszedł. Wstrzymując oddech Ding liczył własne kroki. Serce mu waliło i czuł się, jak człowiek, który opuszcza zagrożone miejsce. — Jezu drogi, John! Z ciebie jest prawdziwy Rosjanin! — A żebyś wiedział. *** Kimura pozostał na nabrzeżu jeszcze przez kilka minut, wpatrując się w drzemiące na lustrze zatoki okręty. Było między nimi kilka statków do transportu samochodów, ale przeważały kontenerowce — szczupłe o wydłużonych dziobach dla łatwiejszego przecinania morskich fal. Ten pozornie zwykły widok ucywilizowanego skrawka ziemi miał dla Kimury znaczenie świętej ikony. Handel zbliżał narody w potrzebie towarów, a gdy potrzeba przekształcała się w obyczaj, rosły powody do utrzymywania pokoju, i to bez względu na to, jak przykre i pełne wzajemnych pretensji mogły być międzypaństwowe stosunki pozahandlowe. Jednakże Kimura znał na tyle historię, by wiedzieć, że nie zawsze tak się dzieje. Łamiesz prawo, pomyślał. Sprowadzasz hańbę na swoją głowę i głowy całej rodziny. Zachowujesz się niecnie wobec przyjaciół i współpracowników. Zdradzasz swój kraj! Nie, do diabła! Czyj w istocie kraj? Ludzie wybierają członków parlamentu, członkowie parlamentu premiera. Zarówno w tej sprawie jak i dalszych zwykli ludzie już nie mieli nic więcej do powiedzenia. Później wszyscy byli jedynie widzami spektaklu. Kłamano im. Na przykład teraz: kraj znalazł się w stanie wojny i ludzie nic o tym nie wiedzieli. Wyposażono kraj w broń nuklearną i ludzie nic nie wiedzieli. Kto kazał budować te rakiety i bomby? Rząd? Jaki rząd? Przecież rządy nieustannie się zmieniały, a czas potrzebny na stworzenie potencjału nuklearnego jest długi. Co to więc oznacza?
Kimura nie znał na to odpowiedzi. Wiedział tylko, że Rosjanin miał rację. W pewnym stopniu. Trudno było przewidzieć wszystkie groźne konsekwencje powstałej sytuacji. Kimura wiedział, że w ciągu jego całego życia kraj jeszcze nigdy nie znalazł się w tak wielkim niebezpieczeństwie. Kraj, a może naród, popadał w szaleństwo. Nie było lekarza, który mógłby postawić diagnozę. Kimura rozumiał tylko jedno: że wszystko działo się w kręgach postawionych tak wysoko ponad jego głową, iż absolutnie nie wiedział od czego i gdzie zacząć. Ale ktoś musi coś zrobić. I w tym momencie Kimura zadał sobie pytanie, czy jest możliwe, by zdrajca był patriotą, a patriota zdrajcą. *** Kładąc się spać Cook pomyślał, że właściwie to powinien czuć niesmak. Jednakże go nie odczuwał. Był to doskonały dzień — biorąc wszystko pod uwagę. Tamci tylko na niego czyhali. Żeby go gdzieś dopaść i przyłapać. Zwłaszcza ci z NIO. Im się wydaje, że są niesłychanie przebiegli. Cook uśmiechnął się do sufitu. Ale w rzeczywistości dają się łatwo wystrychnąć na dudka. Ciekawe, czy wiedzą, że nic nie wiedzą? Chyba nie zdają sobie z tego sprawy. Chodzą zawsze z zadartymi do góry nosami, ale jak przychodzi co do czego i przygwoździć ich pytaniami, to odpowiedź zawsze zaczyna się od słów „z jednej strony, sir”, a po chwili „z drugiej strony, sir”. Jakże można prowadzić jakąkolwiek, politykę otrzymując podobne opinie? Cook, „z drugiej strony”, znał jednoznaczną odpowiedź i Ryan był tego świadomy, to też natychmiast wyniósł go do roli lidera grupy roboczej, co spotkało się z jednej strony (ha!) z niechęcią tych panów, a z drugiej z uczuciem ulgi. Można było się domyślać, jak teraz rozumują: doskonale, niech odpowiedzialność spada na jego głowę. To on ryzykuje, nie my. W sumie dość dobrze mu się udało. Pozostali będą go zarazem popierali i utrzymywali dystans, by móc zdezawuować jego opinie i ocalić swoje tyłki, jeśliby rzeczy przyjęły zły obrót.
A więc wstępne kroki są poczynione. Pozycje wyjściowe ustalone. Negocjatorom amerykańskim przewodzić będzie Adler. Cook zostanie jego zastępcą. Na czele delegacji drugiej strony stanie ambasador japoński, jego zastępcą zostanie Seidżi Nagumo. Negocjacje odbywać się będą według wielce skomplikowanych i równie gustownie wystylizowanych reguł jak w teatrze Kabuki. Przy stole obrad obie strony będą zachowywać się dostojnie i sztywno — udając tylko negocjacje. Właściwej akcji należy oczekiwać w czasie przerw na kawę lub herbatę, kiedy to członkowie obu delegacji będą mogli spokojnie ze sobą porozmawiać. Umożliwi to Chrisowi i Seidżi dyskretną wymianę informacji, co pozwoli zapanować nad przebiegiem negocjacji i nie dopuścić, aby ta kretyńska sytuacja uległa pogorszeniu. Słyszał nieustannie wewnętrzny głos wypominający mu, że za udzielone informacje czekają go pieniądze. No tak, ale Seidżi także będzie mu udzielał informacji, a w istocie chodziło przecież o to, aby dojść do porozumienia i oszczędzić życie ludzi, którzy zginęliby w wypadku zbrojnego konfliktu. Czy to nie wystarczająca odpowiedź wewnętrznemu głosowi? Przecież podstawowym celem dyplomacji jest utrzymanie pokoju, a to zawsze oznacza ocalenie żyć ludzkich, rozpatrując problem w skali globalnej. Lekarze ocalają życia ludzkie jeszcze skuteczniej i otrzymują za to pieniądze. I nikt im nie wypomina zarabianych pieniędzy, w odróżnieniu od różnych bałwanów w Departamencie Stanu. Cóż miałoby czynić lekarzy wyjątkiem? Chodzi przecież o przywrócenie pokoju, psiakrew! Pieniądze nie mają tu znaczenia. To jest sprawa drugorzędna. A ponieważ jest drugorzędna, to może te pieniądze wziąć. Zasłużył na nie. Oczywiście, że zasłużył, doszedł do ostatecznego wniosku i z tą myślą zasnął. ***
Siedząc na swym krześle w pobliżu stanowisk remontowych Sanchez widział, że mechanicy sprawnie pracują. Założyli i dopasowali dwa łożyska na końcówkę wału napędowego i wstrzymali oddechy, otwierając szerzej przepustnice silnika numer jeden. Daje jedenaście węzłów, prawie dwanaście. Dość, by wystartować, polecieć do Pearl Harbor, zabrać potrzebne części i wrócić z grupą specjalistów, którzy zejdą do maszynowni i pomogą głównemu mechanikowi ocenić sytuację. Jako dowódca Sanchez dowie się, co sądzą, kiedy będą razem spożywali lunch. Sanchez mógł polecieć na ląd z pierwszą grupą myśliwców, ale jego miejsce było tu. „Enterprise” został daleko z tyłu pod osłoną samolotów P-3, które operowały z Midway. Poza tym wywiad Marynarki coraz bardziej był pewny, że w okolicy nie ma wrogich sił. Sanchez zaczynał temu wierzyć. I jeszcze jedno: samolot ZOP zrzucił tyle pław hydrolokacyjnych, że cały ten akwen stał się zbyt ryzykowny dla przeciwnika. Cała załoga była już na nogach. Ludzie wydawali się zaskoczeni i bardzo źli. Wstali wcześnie, ponieważ mieli wcześnie przybyć do Pearl Harbor. Odetchnęli z ulgą, gdy przekonali się, że niebezpieczeństwo zmalało. Byli zagubieni, ponieważ nie wiedzieli, co się dzieje. Byli źli, bo ich okręt został uszkodzony. Usłyszeli, że stracono dwa okręty podwodne, ale chociaż góra usiłowała ukryć, co się właściwie stało z tymi jednostkami, żadna tajemnica długo nie przetrwa w środowisku marynarzy. Radiowcy wysyłali i odbierali depesze oraz meldunki, gońcy je roznosili, stewardzi słyszeli rozmowy oficerów. „Johnnie Reb” miał na pokładzie prawie sześć tysięcy ludzi. To prawda, że fakty często tonęły w powodzi plotek, ale wcześniej czy później prawda wychodziła na jaw. I gdy wyjdzie, wszystkich ogarnia szewska pasja. Takie są prawa życia na okręcie. Bez względu na to, jak bardzo załogi lotniskowców pogardzają pustogłowcami na lądzie, bez względu na rywalizacje, wszyscy byli ostatecznie braćmi (i obecnie siostrami) w jednej wielkiej rodzinie, wobec której obowiązuje lojalność. I kogoś należy ukarać. No tak, ale jakie otrzymają teraz rozkazy? Na liczne pytania skierowane do dowódcy Floty Pacyfiku nie otrzymano żadnej odpowiedzi. Trzecia Grupa Bojowa Lotniskowców admirała Dubro nie otrzymała polecenia powrotu, i to całym pędem, jak należało — na Zachodni Pacyfik. To już zupełnie nie miało sensu. Jest ostatecznie wojna czy nie? — zapytał Sanchez zachodzącego słońca. ***
— Powiedz, skąd się tego dowiedziałeś? — spytał Mogataru Koga. Były premier miał na sobie kimono. Rzecz wyjątkowa. No, bo teraz po raz pierwszy od trzydziestu lat był człowiekiem wolnego czasu. Odpoczywał. Gdy otrzymał telefon, natychmiast zaprosił rozmówcę do siebie i teraz słuchał w wielkim skupieniu. Kimura patrzył w ziemię. — Mam rozliczne kontakty, Koga-san. Na moim stanowisku muszę utrzymywać stosunki z licznymi osobami. — Podobnie jak i ja. Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziano? — Nawet w łonie rządu istniała konspiracja. — Nie mówisz mi wszystkiego. — Kimurę zaskoczyło, że Koga to wie, i nie przyszło mu do głowy, że po odpowiedź wystarczy spojrzeć w lustro. Spędził całe popołudnie za biurkiem udając, że pracuje. Przerzucał jedynie papierki. Teraz nie przypominał sobie nawet jednego dokumentu. Tylko to pytanie: co robić? I dalsze: komu się zwierzyć, kogo poprosić o rade? — Mam informacje ze źródła, którego nie mogę zdradzić, Koga-san. — Chwilowo łaskawym skinieniem głowy gospodarz akceptował tę odpowiedź. — Powiadasz więc, że Japonia zbrojnie napadła na Stany Zjednoczone i że posiada broń nuklearną? Skinienie głowy i Hai! — Wiedziałem, że Goto to głupiec, ale nie sądziłem, że i szaleniec. — Koga zastanawiał się przez chwilę nad własnymi słowami. — Nie, jemu jest brak wyobraźni szaleńca. To był zawsze pies Yamaty, prawda? — Raizo Yamata był zawsze jego… jego… — Mentorem? — podsunął Koga uszczypliwie. — To byłoby za łagodne określenie. — Prychnął i odwrócił głowę, znajdując nowe ujście dla gniewu. Właśnie temu chciałeś zapobiec, człowieku, pomyślał. Ale ci nie wyszło. — Goto często zasięga jego rady, to prawda… — Więc co teraz? — zapytał stary człowiek, który nagle wydał się zupełnie zagubiony. Mógł jednak przewidzieć odpowiedź Kimury: — Nie mam pojęcia. Sprawa mnie przerasta. Jestem jedynie urzędnikiem. Nie ustanawiam polityki ani jej reguł. Ale boję się o nas wszystkich. I nie wiem, co robić. Koga zdobył się na ironiczny uśmieszek i nalał herbaty gościowi.
— To samo mógłbym powiedzieć i ja, Kimura-san. Ale nie odpowiedziałeś na moje poprzednie pytanie, a raczej obserwację. Ja również posiadam liczne kontakty. Ja też dowiedziałem się o akcji podjętej przeciwko amerykańskiej Marynarce w ubiegłym tygodniu. Dowiedziałem się po fakcie. Ale nigdzie nic nie słyszałem o broni nuklearnej. — Jakby chłód wdarł się nagle do pokoju po wypowiedzeniu tych ostatnich dwu słów. Kimura się nawet dziwił, że sędziwy polityk może dalej mówić tak pewnym głosem. — Nasz ambasador w Waszyngtonie powiedział o tym Amerykanom, a jeden z moich przyjaciół w Ministerstwie Spraw Zagranicznych… — Ja mam również przyjaciół w Ministerstwie Spraw Zagranicznych — powiedział Koga, popijając herbatę. — Nic więcej nie mogę powiedzieć — odparł Kimura. Padło pytanie wypowiedziane niespodziewanie łagodnym głosem: — Rozmawiałeś z Amerykanami? — Nie. — Kimura zaprzeczył ruchem głowy. *** Normalnie rozpoczynał dzień o szóstej. Ale to niewiele załatwiało. Paul Robberton przyniósł gazety i zajął się parzeniem kawy. Pojawiła się też Andrea Price i pomagała teraz Cathy przy dzieciach. Ryan rozmyślał o tym wszystkim leniwie, póki nie zobaczył przez okno jeszcze jednego samochodu na podjeździe. A więc Tajna Służba doszła do wniosku, że to wojna. Zadzwonił do biura i po minucie jego końcówka STU-6, zaczęła wystukiwać teksty faksów z nocy. Pierwsza wiadomość była jawna, niemniej ważna. Europejczycy usiłowali pozbyć się amerykańskich obligacji skarbowych, ale nie mieli nabywców. Pierwszą taką wiadomość można było zlekceważyć stwierdzeniem, że to jest chwilowa aberracja. Ale już nie teraz, nie drugiego dnia. Buzz Fiedler i prezes Banku Rezerw znowu będą musieli zakasać rękawy, a ekonomista Ryan bardzo się tego bał. Sytuacja z dowcipu o holenderskim chłopcu, który palcem usiłuje zatkać dziurę w wale ochronnym, A co będzie, jak pojawi się więcej dziur, niż jest palców w obu rękach?
Na Pacyfiku sytuacja była bez zmian, ale nadchodziły raporty uzupełniające. „John Stennis” dopłynie do Pearl Harbor już wkrótce, natomiast w przypadku „Enterprise” potrwa to dłużej, niż sądzono. Nie ma oznak pościgu japońskiego. To dobrze. Szperanie za bombami nuklearnymi trwało, chwilowo bez większych rezultatów. Można się było tego spodziewać. Ryan nigdy nie był w Japonii, czego teraz żałował. Jedyna jego wiedza pochodziła teraz z satelitarnych fotografii. Z okresu zimy, kiedy niebo nad Wyspami Japońskimi było niezwykle czyste. Biuro Zwiadu Powietrznego wykorzystywało tę sytuację (nad innymi obszarami również) do kalibrowania orbitalnych kamer. Ryan miał okazję poznania piękna ogrodów i parków japońskich. Reszta jego wiedzy pochodziła z książek i historycznych dokumentów. Ale co ona była teraz warta? Na ile przeszłość pasowała do teraźniejszości? Historia i ekonomia tworzą bardzo dziwną parę. Zwyczajowe wilgotne pacnięcia spełniające funkcję porannych pocałunków poprzedziły odejście Cathy i dzieci do ich własnych spraw. Wkrótce potem Ryan jechał rządową limuzyną do Waszyngtonu. Tyle z tego wszystkiego, że jazda jest krótsza niż poprzednio do Langley. — Chyba pan trochę wreszcie wypoczął — zauważył Robberton. Nigdy by się nie ośmielił podobnie odezwać do dostojnika z klucza politycznego, jednakże w towarzystwie tego człowieka czuł się swobodnie. Ryan nie należał do klasy nadętych ważniaków. — Może i tak, ale problemy zostały — odparł Ryan. — Na pierwszym miejscu Wall Street, co? Po zamknięciu tajnych dokumentów w teczce, Ryan patrzył na okolicę. — Właśnie. Dopiero teraz zaczynam sobie uświadamiać, że to wszystko, co nas otacza, cały nasz świat, może tęgo oberwać. Wszystko może się gdzieś zapaść. Europejczycy chcą się pozbyć dolarowych obligacji. Nikt ich nie chce kupować. Brak nam płynności kapitałowej, a płynność jest właśnie zamrożona w naszych obligacjach. — Płynność, to znaczy żywa gotówka? — spytał Robberton, który zmienił pasmo ruchu i przyśpieszył. Rządowe tablice rejestracyjne informowały policjantów, że wóz należy zostawić w spokoju. — Racja. Piękna to rzecz, żywa gotówka. Dobrze ją posiadać, kiedy zaczynają się trudności i ludzie są niespokojni. A ludzie są zawsze niespokojni, kiedy odcina się ich od żywej gotówki.
— Pan tak mówi, jakby o roku 1929. Czy jest aż tak źle? Ryan obrzucił agenta Tajnej Służby bacznym spojrzeniem. — Wszystko możliwe. Chyba że rozwiążą supeł w Nowym Jorku. Odtworzą dokumentację obrotów i operacji rynkowych. Chwilowo to jest po prostu tak, jakby bokserowi związano ręce przed walką albo kazano ludziom grać w pokera przy stole bez kart. Nie masz kart, nie grasz, tylko się gapisz. Psiakrew! — zaklął Ryan. — Podobna rzecz nigdy się przedtem nie zdarzyła. Finansistom bardzo to się nie podoba. — Jakże tacy mądrzy ludzie mogą tak łatwo wpadać w panikę? — Nie rozumiem? — No, bo nikt nic nikomu nie zabrał, prawda? Nikt nie obrabował skarbca lub nie wysadził w powietrze mennicy. Wtedy to mieliby powód, żeby gryźć paznokcie. — Zrobić ci wykład z ekonomii, Paul? — spytał z uśmiechem Ryan. Paul zlekceważył propozycję gestem ręki, którą na chwilę oderwał od kierownicy. — Mam dyplom uniwersytecki z psychologii, a nie z ekonomii. Na ekonomii się nie znam. — Wspaniale. Łatwiej ci żyć — odparł Ryan. ***
Podobnie jak Ryan martwiła się cała Europa. Tuż przed południem odbyła się telekonferencja prezesów banków centralnych Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Oprócz pogłębienia wielojęzycznego zamieszania nie ustalono nic. Zamieszanie dotyczyło zagadnienia co należy w tej sytuacji zrobić. Minione lata odbudowywania i podpierania gospodarek Europy Wschodniej okazały się gigantycznym ciężarem dla Europy Zachodniej, która w zasadzie spłacała rachunek za ekonomiczny chaos dwóch generacji. Aby zabezpieczyć się przed nadmiernym osłabieniem własnych walut, państwa zachodnie kupowały dolary i dolarowe obligacje. Zdumiewające wydarzenia w Ameryce przyniosły następnego ranka efekt w postaci nieco osłabionej aktywności giełdowej. Oczywiście wszystkie notowania już zaczynały spadać, ale jeszcze nie drastycznie. Sytuacja zmieniła się jednak radykalnie, gdy ostatni kupujący kupił ostatni pakiet amerykańskich obligacji, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży mało procentujących akcji. Był ostatnim, ponieważ dla wielu innych była to podejrzanie dobrą okazja. Ów kupujący po pewnym czasie doszedł do wniosku, że popełnił błąd i zaczął samego siebie przeklinać za to, że był w ogonie trendu, a nie na jego czele. O dziesiątej trzydzieści rano miejscowego czasu prawie wszystko na paryskiej giełdzie zaczęło lecieć na łeb, na szyję, a komentatorzy giełdowi mówili o tak zwanym efekcie domina; to samo zaczęło się dziać na wszystkich innych giełdach we wszystkich wielkich aglomeracjach finansowych. Banki centralne wielu państw europejskich usiłowały uczynić to samo, co Amerykanie, czyli to, co Bank Rezerw Federalnych spróbował zrobić poprzedniego dnia. Nie był to zły pomysł sam w sobie, ale dobre pomysły tego typu dają się zastosować tylko raz, a europejscy inwestorzy kupować nie chcieli. Woleli sprzedawać ratując, co się da. Z ulgą też odetchnęli, gdy ludzie zaczęli kupować akcje po absurdalnie niskich cenach, i byli nawet wdzięczni, kiedy im płacono w jenach, których wartość się umocniła. I to był jedyny jasny promyk na ponurej arenie międzynarodowych finansów. *** — Skoro tak, skoro jesteś psychologiem, to mój wykład jest ci niepotrzebny — uzupełnił Ryan. — Chce pan powiedzieć, doktorze, że właśnie to zrujnowało rynek? — zapytał Robberton, otwierając drzwi do Zachodniego Skrzydła Białego Domu. — Uważasz się za człowieka inteligentnego i bystrego, Paul? — zapytał Ryan. Pytanie zaskoczyło agenta Tajnej Służby. Ale odparł odważnie:
— Uważam. I co z tego wynika? — No to dlaczego zakładasz, że inni mogą być inteligentniejsi i bystrzejsi? Wcale nie są. Wykonują inną pracę, ale to nie oznacza, że ich umysły lepiej funkcjonują od twojego. Tu chodzi po prostu o wykształcenie, jego kierunek, i doświadczenie. Tamci nie mają zielonego pojęcia o prowadzeniu dochodzenia policyjnego. Ja też nie mam. Każda praca wymaga dobrej głowy i myślenia. Każda trudna praca. Wszystkiego nie można wiedzieć. W każdym razie nie tego wszystkiego, co trzeba, by móc podejmować w danej materii decyzje. Nie, Paul, finansiści nie są mądrzejsi od ciebie, a być może nawet ci ustępują. Natomiast znają się na rynku, na operacjach giełdowych, a twoja praca dotyczy zupełnie innego obszaru. — Jezu drogi! — mruknął Robberton i pozostawił Ryana w jego sekretariacie. Sekretarka wręczyła Johnowi plik kartek z nazwiskami ludzi, którzy zdążyli już z rana zadzwonić. Jedna miała sygnaturę „bardzo pilne”. Ryan kazał się połączyć. — Ryan? — Tak jest, panie Winston. Chce się pan spotkać? Kiedy? — Jednocześnie Jack otwierał teczkę i wyciągał poufne materiały. — O każdej porze, zaczynając za dziewięćdziesięciu minut od tej chwili. Limuzyna czeka już na dole, silniki Gulfstreama są rozgrzane, druga limuzyna czeka na lotnisku National w Waszyngtonie. — Jego barwa głosu dopowiedziała resztę: sprawa była pilna, gardłowa. No i do tego reputacja Winstona. — Zakładam, że chodzi o miniony piątek. — Zgadza się. — Dlaczego ja, a nie sekretarz Fiedler? — Pan w tym biznesie pracował. On nie. Jeśli pan sobie życzy, żeby był obecny, nie mam nic przeciwko temu. To do niego też dotrze. Ale do pana dotrze szybciej. Zna pan dzisiejszą sytuację rynkową? — Wygląda, że Europa rzuca nas na pożarcie. — I zrobi się jeszcze gorzej. Jack wiedział, że Winston ma rację. — Wie pan, jak to naprawić? — spytał. Niemalże czuł przez telefon rosnący w Winstonie gniew i frustrację. — Chciałbym wiedzieć, ale nie wiem. Mogę panu natomiast powiedzieć, jak to naprawdę się stało. Domyślam się impulsu.
— Kupuję. Niech pan przybywa choćby natychmiast. I niech pan powie kierowcy, żeby jechał przez zachodnią bramę. Wartownicy będą uprzedzeni. — Dziękuję za wysłuchanie mnie, doktorze Ryan — pożegnał się formalnie Winston. Jack zastanawiał się, czy Winston tak kończy wszystkie rozmowy telefoniczne. I po chwili zabrał się do roboty. *** Przynajmniej to było dobre, że wagony kolejowe, na których transportowano rakiety H-11 z fabryki do miejsc ostatecznego przeznaczenia miały osie o standardowym rozstawie. Tylko jakieś osiem procent torów japońskiej sieci kolejowej miało standardową szerokość. Dzięki temu zresztą można je było dostrzec na fotografiach satelitarnych. Centralna Agencja Wywiadowcza zajmowała się zbieraniem informacji z których większość nigdy nikomu się nie przydaje i których większość — wbrew teoriom propagowanym przez książki i filmy — pochodzi z jawnych źródeł. Wystarczyło tylko zajrzeć do map Japonii aby się dowiedzieć, skąd i dokąd prowadziły tory o standardowej szerokości. Jednakże takich torów było ponad trzy tysiące kilometrów, a Japonię o tej porze roku często przesłaniały chmury, kiedy natomiast nie przesłaniały, satelity mogły akurat znajdować się gdzie indziej lub pod kątem, który nie pozwalał na wgląd w doliny i wąskie przesmyki w kraju upstrzonym skupiskami wulkanicznych gór.
Było to jednak zadanie, które CIA potrafiła dobrze wykonywać. Rosjanie, obarczeni manią ukrywania wszystkiego, nauczyli analityków amerykańskich, gdzie i jak szukać w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Od takich miejsc należało zaczynać. Na przykład otwarta przestrzeń była bardzo wygodna. Zapewniała łatwość dostępu a więc łatwość zabudowy, ułatwiała też obsługę i ochronę. Tak to robili Amerykanie w latach sześćdziesiątych, niesłusznie licząc na to, że rakiety nigdy nie będą mogły być wycelowywane tak dokładnie w malutki cel, jakim są rakietowe silosy. Japończycy skorzystali z lekcji i dlatego teraz analitycy musieli zaczynać od miejsc o pozornie trudnym dostępie. W lasach, dolinach, na zboczach gór, a sam proces określenia takich miejsc wymagał czasu. Na orbicie znajdowały się dwa satelity KH-11 i jeden KH-12 prowadzący obserwację za pomocą radaru. Te pierwsze wychwytywały przedmioty nawet wielkości paczki papierosów, ostatni natomiast przekazywał monochromatyczny obraz o mniejszej wprawdzie rozdzielczości, ale przenikał za to przez chmury, a w sprzyjających okolicznościach nawet pod ziemię, na głębokość do dziesięciu metrów. Został niegdyś skonstruowany po to, by móc umiejscowić niewidoczne radzieckie silosy i inne zakamuflowane instalacje.
Świetnie, że takie radarowe „zdjęcia” można było robić, ale każde ujęcie wymagało nieprawdopodobnie drobiazgowej analizy przez ekspertów. Pochłaniało to wiele czasu. Wszystkie wątpliwości, podejrzenia, stwierdzone nierówności terenu trzeba było wyjaśnić, wszystko skatalogować. A czasu brakowało. Nie dysponowano też środkami i ludźmi, dzięki którym można by proces przyspieszyć. Sama liczba zdjęć z KH -12 przyprawiała o ból głowy. Do tej pracy zmobilizowano wszystkich speców z CIA, Biura Zwiadu Powietrznego i z I -TAC — Centrum Materiałów Wywiadowczych i Strategicznych. Wszyscy szukali owych fatalnych dwudziestu dziur w ziemi, wiedząc tylko, że każda z nich musi mieć co najmniej pięć metrów średnicy. Dziury mogły znajdować się w jednym miejscu, skupione, albo też rozsypane na wielkim obszarze. Wszyscy zgadzali się z tym, że najpierw trzeba uzyskać zdjęcia wszystkich tras o torach standardowej szerokości. Pogoda i nieodpowiednie kąty wielu ujęć uniemożliwiały szybkie wykonanie zadania. Po trzech dniach polowania brakowało jeszcze dwudziestu procent odcinków tras kolejowych. Zidentyfikowano trzydzieści potencjalnych miejsc, gdzie mogły znajdować się rakiety, i przekazano dyspozycje kamerom — inny poziom oświetlenia, kąty — aby moc uzyskać „zdjęcia” stereoskopowe w większym zbliżeniu. Analitycy zaczęli sobie przypominać sławne polowanie na rakiety SCUD w 1991 roku, podczas wojny w Zatoce Perskiej. Nie były to miłe wspomnienia. Chociaż nauczyli się wówczas wiele, najważniejsza lekcja brzmiała następująco: wcale nie jest trudno ukryć dziesięć, dwadzieścia, a nawet sto niewielkich obiektów, choćby nawet kraj, w którym się ich poszukuje, był zupełnie płaski i otwarty. Japonia nie była ani płaska, ani otwarta. W tych warunkach znalezienie owych dwudziestu dziur wydawało się prawie niemożliwe. Niemniej należało próbować. *** Godzina jedenasta wieczorem. Jego obowiązki wobec przodków były chwilowo spełnione. Te obowiązki zawsze obligowały, nigdy się ich nie da wypełnić całkowicie, niemniej przed laty złożone duchom obietnice przekształciły się w rzeczywistość. Ziemia, która w chwili jego urodzenia była japońska, należała ponownie do Japonii. Naród, który upokorzył Japonię i wymordował jego rodzinę, teraz sam został upokorzony i pozostanie upokorzony przez wiele lat. Bardzo wiele lat. Tak długo, aby jego kraj mógł odzyskać należną mu pozycję wśród wielkich narodów świata.
Jego kraj zdobędzie być może jeszcze większą pozycję, niż planował. Wystarczyło tylko przejrzeć doniesienia finansowe wypluwane w jego hotelowym apartamencie przez faks. Panika finansowa którą zaplanował i do której doprowadził, ogarniała drugą stronę Atlantyku. Zdumiewające, że tego nie przewidział. Skomplikowane transakcje wzbogaciły nagle japońskie banki i instytucje finansowe w olbrzymie zapasy gotówki, jego europejscy koledzy, zaibatsu oczywiście, korzystali z okazji, aby kupować za bezcen dla siebie i swoich firm akcje europejskich przedsiębiorstw. Przyczynią się w ten sposób do zwiększenia narodowego bogactwa, umocnią swoją pozycję w rożnych europejskich gospodarkach, stwarzając jednocześnie wizerunek biznesmenów idących z pomocą innym. Yamata był pewien, że Japonia uczyni poważny wysiłek, aby ułatwić Europie wydobycie się z kłopotów. Przecież Japonia potrzebuje rynków zbytu i przy nagłym zwiększeniu udziału kapitału japońskiego w europejskiej gospodarce, politycy Europy będą bardziej skłonni ustąpić sugestiom Japonii. To nie jest jeszcze pewne, ale znajduje się w strefie możliwości. Z pewnością jednak wysłuchają głosu siły. Japonia powaliła Amerykę na kolana. Ameryka przegrała, nie potrafiła stawić czoła jego krajowi. Nie będzie do tego zdolna przeżywając gospodarczy chaos, mając prezydenta politycznie sparaliżowanego i armię, której wyrwano żądło. I poza tym jest to rok wyborów w Ameryce. Yamata wiedział, że najlepszą strategią jest sianie niezgody w domu wroga. I to właśnie zrobił, wybierając jedyną drogę, o jakiej nigdy nie pomyśleli zarozumiali wojskowi w 1941 roku, prowadząc Japonię do zagłady, doprowadzając kraj do ruiny. — A więc czym mogę panu służyć? — spytał gościa. — Jak pan wie, Yamata-san, niedługo odbędą się wybory gubernatora Saipanu — Gość dolał sobie pokaźną porcję doskonałej szkockiej whisky — Pan jest tam wielkim właścicielem ziemskim już od wielu miesięcy. Wiążą pana z wyspą liczne interesy. Wydaje mi się, że byłby pan świetnym kandydatem na to stanowisko. Po raz pierwszy od wielu lat Raizo Yamata poczuł się zaskoczony. *** W innym pokoju tego samego hotelu admirał, major i kapitan z Japońskich Linii Lotniczych JAL odbywali rodzinne spotkanie. — Co będzie dalej, Yuso? — spytał Toradżiro.
— Moim zdaniem wkrótce będziesz latał z Japonii do Ameryki i z powrotem, zgodnie z rozkładem lotów — odparł admirał, dopijając trzeciego drinka. — Jeśli są tak inteligentni, jak sądzę, to szybko zdadzą sobie sprawę, że wojna się skończyła. — Od jak dawna nad tym pracowałeś, wuju? — z wielkim respektem spytał Sziro. Dowiedziawszy się o wyczynie swego wuja, był po prostu oszołomiony jego niezwykłą odwagą. — Od kiedy jako nisa nadzorowałem w stoczniach Yamamata-san budowę pierwszego okrętu, którym miałem dowodzić. Ile to już upłynęło czasu? Dziesięć lat. Yamata-san odwiedził mnie, zjedliśmy kolację i wtedy zadał mi kilka pytań. Jak na cywila Yamata jest bardzo bystry i pojętny — wydał opinię admirał. — Ja ci mówię, że kryje się w tym coś więcej, niż można dostrzec gołym okiem. — Jakże to? Nie rozumiem — powiedział Toradżiro. Yusuo nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę whisky. Jego flota była bezpieczna, miał prawo trochę się odprężyć, zwłaszcza w towarzystwie brata i siostrzeńca. Czas stresów był już za nim. — No i w ciągu następnych lat coraz częściej się spotykaliśmy i rozmawialiśmy — ciągnął admirał. — Było to jeszcze na długo przedtem, zanim kupił ten amerykański holding. No i teraz moja obecna drobna wyprawa bojowa wypada akurat w chwili, kiedy Amerykanie mają ten krach na giełdzie… Interesujący zbieg okoliczności, prawda? — Rozbłysły mu oczy, coś w nich zamigotało. — Przed laty dałem mu taką oto pierwszą lekcję: w 1941 roku atakowaliśmy tylko amerykańską strefę peryferyczną. Uderzyliśmy w ich ramię zbrojne, ale nie w głowę i nie w serce. Naród zawsze może odbudować arsenał, ale nie serce, nie głowę. To znaczy może, ale to trwa znacznie dłużej. I chyba Yamata pilnie mnie wówczas słuchał. — Dość często przez tę głowę latałem — odezwał się kapitan Toradżiro Sato. Jedna z jego dwu rejsowych tras prowadziła do międzynarodowego portu lotniczego w Dallas. — Paskudne miasto to ich Dallas. — I ponownie będziesz tam latał, jeśli Yamata zrobił to, co ja podejrzewam, że zrobił. I to już niedługo będziesz latał — oświadczył admirał Sato z wielką pewnością siebie. *** — Przepuśćcie go! — polecił Ryan przez telefon. — Ale…
— Jeśli chcecie się upewnić, to otwórzcie i obejrzyjcie, ale jeśli on wam mówi, żeby nie prześwietlać, to nie prześwietlajcie. — Ale nam powiedziano, że będzie jeden, a jest ich dwóch. — Wszystko jest w porządku, przepuśćcie ich. — Zawsze był ten sam problem, gdy podnoszono stopień zabezpieczenia Białego Domu. Strata czasu! Zamiast pracować, musiał się teraz handryczyć ze strażnikiem przy zachodniej bramie. — Niech tu obaj idą prosto do mnie. Minęły jeszcze cztery minuty, nim dotarli, Jack sprawdził to na swoim zegarku. Prawdopodobnie grzebali w laptopie Winstona, aby sprawdzić, czy nie ma w nim wciśniętej gdzieś bomby. Jack wstał od biurka i poszedł przywitać ich w przedpokoju. — Przepraszam za te korowody przy wejściu. Była taka piosenka na Broadwayu: „Gdy słyszę ochroniarza głos, na mej głowie staje włos”. — Ryan wskazał gościom drogę do gabinetu. Zakładał, że to George Winston jest starszym z pary. Mgliście przypominał sobie jego wystąpienie w Klubie Harwardzkim, ale nie twarz. — Przedstawiam Marka Ganta, mego najlepszego specjalistę od komputerowej analizy i prezentacji danych. Uparł się, że musi wziąć laptopa — powiedział Winston. — Dla ułatwienia rozmowy — odezwał się Gant. — Rozumiem. Ja też często korzystam z pomocy komputerów. Siadajcie, panowie. — Wskazał fotele. Sekretarka wniosła tacę z kawą i nalała do filiżanek. Wyszła, a Ryan ciągnął dalej: — Mój pracownik prześledził rano sytuację na rynkach europejskich. Jest źle. — Zbyt łagodne określenie, doktorze Ryan. Chyba obserwujemy dopiero początek globalnej paniki. I nie wiem, gdzie jest dno — zauważył Winston. — Chwilowo Buzz daje sobie radę — zauważył ostrożnie Ryan, a Winston gwałtownie uniósł głowę znad filiżanki. — Ryan, jeśli jest pan jednym z tych nadętych balonów, to niepotrzebnie tracę czas. Sądziłem, że pan ma we krwi Wall Street. Wymiana akcji Silicon Alchemy była błyskotliwym zagraniem. Czy zrobił to pan sam, czy ktoś inny za pana, a pan jedynie zebrał korzyści?
— Tylko dwie osoby na świecie mają prawo tak do mnie mówić — odparł spokojnie Ryan. — Z jedną się ożeniłem, a druga siedzi o trzydzieści metrów stąd w Gabinecie Owalnym. — Wykrzywił twarz w uprzejmościowym uśmiechu. — Znam dobrze pańską reputację, panie Winston. Silicon Alchemy to moje własne dziecko. I mam w portfelu dziesięć procent jego akcji. Takie miałem zaufanie do jego stabilności. Jeśli o moją reputację chodzi, to niech pan popyta, a dowie się pan, że nie jestem nadętym balonem. — Skoro tak, to wie pan, że dziś… — Winston nadal próbował Ryana, macał. Ryan przygryzł wargi, chwilę milczał i wreszcie odezwał się: — Wiem. To samo powiedziałem Buzzowi w niedzielę. Pojęcia nie mam, jak daleko posunęli się specjaliści w odtwarzaniu dokumentacji. Pracowałem nad czymś innym. — Rozumiem. — Winston zastanawiał się, nad czym to innym mógł pracować Ryan po giełdowym krachu, ale odrzucił rozmyślania na ten temat, jako mniej pilne w obliczu obecnej sytuacji. — Nie potrafię panu powiedzieć, jak naprawić szkody, ale mogę wyjaśnić, jak i dlaczego to się stało. Ryan na chwilę obrócił głowę w kierunku ekranu telewizyjnego. CNN rozpoczynała właśnie kolejny półgodzinny cykl informacyjny. Pierwsze ujęcia, na żywo, pochodziły z sali operacyjnej Nowojorskiej Giełdy. Dźwięk w telewizorze był wyłączony, ale Ryan zauważył, że komentator mówi bardzo szybko i daleki jest od uśmiechu. Gdy Ryan odwrócił się od telewizora, Gant już siedział przy włączonym komputerze i wywoływał potrzebne mu pliki. — Ile mamy czasu na prezentację faktów? — spytał Winston. — Ile tylko chcemy — odparł Ryan.
Jak i dlaczego Od chwili powrotu z Moskwy sekretarz skarbu, Bosley Redler nie spał jednorazowo dłużej niż trzy godziny. Idąc tunelem łączącym gmach ministerstwa z Białym Domem tak się zataczał, że jego ochroniarz obawiał się, że lada chwila będzie musiał prosie o przysłanie inwalidzkiego wózka. Prezes Banku Rezerw Federalnych nie był w dużo lepszej formie. Obaj właśnie konferowali, kiedy przyszło wezwanie: proszę rzucić wszystko i przyjść do mnie. — Było to zbyt apodyktyczne nawet jak na Ryana, który sobie i tak na wiele pozwalał, występując w roli prezydenckiego pełnomocnika. Fiedler zaczął mówić, nim jeszcze zamknęły się za nim drzwi gabinetu Ryana. — Jack, za dwadzieścia minut mam telekonferencję z prezesami pięciu centralnych banków euro. Co to ma być? — spytał. — Jestem George Winston, panie sekretarzu. Prezes i dyrektor generalny. — Był pan. Teraz już nie. Sprzedał pan.. — zauważył sucho Fiedler. — Zostałem przywrócony podczas ostatniego posiedzenia rady nadzorczej. A to jest Mark Gant, jeden z moich dyrektorów. — Wydaje mi się, że powinniśmy ich wysłuchać — powiedział Ryan nowym przybyszom — Panie Gant, niech pan nam to pokaże jeszcze raz. — Jack, do diaska, mam tylko dwadzieścia minut. Już właściwie mniej. — Sekretarz skarbu spojrzał nerwowo na zegarek. Winston omalże nie prychnął, ale natychmiast się opanował i zwrócił do sekretarza skarbu, jakby mówił do kolegi-finansisty. — W dużym skrócie, Fiedler. Krach giełdowy został wywołany świadomie, celowo, w wyniku zastosowania błyskotliwego planu. Mogę to panu udowodnić. Jest pan zainteresowany? Sekretarz skarbu aż zamrugał — Tak, oczywiście. — Ale w jaki sposób? — odezwał się po raz pierwszy prezes Banku Rezerw. — Siadajcie, panowie, a zaraz zobaczycie — zapowiedział Gant. Ryan posadził sekretarza i prezesa po obu stronach Ganta. — Wszystko zaczęło się w Hongkongu.
Ryan powrócił do biurka, wykręcił numer sekretariatu Fiedlera i polecił sekretarce przełączyć telekonferencję do swego biura w Zachodnim Skrzydle. Jako wytrawna pracownica, ministerialna sekretarka lepiej sobie poradziła z całą sprawą, niż uczyniłby to jej przełożony. Ryan stwierdził, ze Gant jest doskonałym fachowcem: jego druga prezentacja była jeszcze lepsza od pierwszej. Sekretarz skarbu i prezes Banku Rezerw byli też doskonałymi słuchaczami, obeznanymi z finansowym żargonem. Nie musieli też zadawać pytań. — Sądzę, że to ma ręce i nogi. I było zupełnie możliwe — stwierdził prezes banku po ośmiu minutach wyjaśnień Ganta. Winston pośpieszył z dodatkową uwagą. — Wszystkie blokady i zabezpieczenia wmontowane w system mają na celu zapobieżenie wypadkom i wychwycenie oszustów. I nikomu nigdy nie przyszło do głowy, że i taka rzecz jest możliwa. Kto świadomie poświęciłby tyle własnych pieniędzy? Kto byłby gotów tyle sam stracić? — Ktoś, kto chciał upiec wielką, bardzo wielką pieczeń. Chciał osiągnąć coś ważniejszego — podsunął możliwość Ryan. — Co może być większego i ważniejszego..? Jack mu przerwał — Wiele rzeczy. Przejdziemy do tego później — Zwrócił się do Fiedlera — Buzz? — Chciałbym to skonfrontować z moimi danymi, ale już teraz mogę potwierdzić, że to ma ręce i nogi — Sekretarz skarbu zerknął na prezesa. — Nawet nie jestem pewien, czy to ma znamiona przestępstwa kryminalnego — zauważył bankowiec. — Nieważne — uciął Winston — Najważniejszy problem ciągle istnieje. Walec nadal przetacza się przez rynki. Jeśli giełdy europejskie w dalszym ciągu będą reagowały spadkiem cen akcji, to zacznie się ogólnoświatowa panika. Dolar leci, giełdy amerykańskie nie mogą reagować, płynność finansowa na całym świecie sparaliżowana, wszystko zamarza, więc jak tylko media wyniuchają, co się dzieje, drobni ciułacze zaraz rzucą się lawinami. Że jeszcze to się nie stało, można zawdzięczać tylko temu, że tak zwani prasowi eksperci rynkowi nie mają pojęcia o tym, o czym pisują.
— Gdyby byli ekspertami, to by pracowali dla nas — włączył się do rozmowy Gant — I na szczęście ich zwyczajowe źródła informacji siedzą cicho. Pozamykali buzie na kłódki. Jednakże też jestem trochę zdziwiony, że jeszcze cała historia nie trafiła do dzienników i na łamy prasy. — A może media już wiedzą, ale nie chcą wywoływać paniki, pomyślał. Na biurku Ryana zadzwonił telefon. Jack przekazał słuchawkę Redlerowi — Twoja telekonferencja, Buzz. Sekretarz skarbu był w okropnym stanie gdy wstał, zachwiał się i musiał wesprzeć obie ręce na oparciu stojącego obok fotela, aby nie upaść. Prezes banku był tylko w odrobinę lepszej formie, a ponadto obydwaj znajdowali się niemalże w szoku po wykładzie Ganta. Już reperacja czegoś, co się przypadkowo złamało, bywa trudnym zadaniem. Naprawa po rozmyślnym i złośliwym zniszczeniu jest zawsze trudniejsza. A naprawić trzeba było, i to szybko, w przeciwnym razie wszystkie państwa europejskie i Ameryka Północna wpadną do mrocznego kanionu bez dna. Wygrzebanie się zajmie lata trudów i znoju, i to w najkorzystniejszych konfiguracjach politycznych, na co nie należało liczyć, gdyż przy podobnej katastrofie trudno jest przewidzieć wszystkie konsekwencje natury społecznej. Ryan aż bał się o tym myśleć. Horror! Winston patrzył na Ryana i z łatwością odgadywał jego myśli. Podniecenie towarzyszące odkryciu uknutej intrygi minęło z chwilą przekazania informacji. Powinien im jeszcze powiedzieć, jak przystąpić do ratowania sytuacji, ale chwilowo całą energię zużył na zbudowanie aktu oskarżenia. Nie miał jeszcze szans na dokonywanie dalszej analizy. Ryan też to wiedział. Z uśmiechem pełnym szacunku powiedział do Winstona — Dobra robota! — To wszystko moja wina — odparł Winston. — Powinienem był nie odchodzić. — Mówił to cicho, aby nie przeszkadzać odbywającej się o parę kroków od niego tele-konferencji. — Ja też raz odszedłem, pamięta pan? — powiedział Ryan. — No cóż, każdy z nas potrzebuje od czasu do czasu jakiejś zmiany. — Usiadł. — Nie mógł pan tego przewidzieć. A takie rzeczy się zdarzają. Zwłaszcza tutaj. Winston uczynił gest zniecierpliwienia. — Może i ma pan rację. No tak, możemy już zidentyfikować gwałciciela, ale nich mi pan powie: jak można kogoś odgwałcić? No dobrze, fakt zaistniał. Ale on przede wszystkim zgwałcił moich inwestorów. Ci ludzie przyszli do mnie, aby znaleźć bezpieczne miejsce dla swoich oszczędności. Finansiści muszą myśleć tymi kategoriami, bo inaczej…
Ryan zaczynał odczuwać coraz większy szacunek dla tego człowieka. — Innymi słowy, nasze pytanie brzmi: co teraz? Gant i Winston wymienili spojrzenia. — Jeszcze tego nie wiemy — odparł Winston. — Chwilowo zrobiliście więcej i macie lepsze wyniki niż całe FBI i Komisja Giełdowa. Wiecie, panowie? Nawet nie miałem czasu sprawdzić, co zostało z mojego portfela akcji. — Na dłuższą metę może pan na pewno liczyć na swoje dziesięć procent akcji Silicon Alchemy — odpowiedział Ryanowi Winston. — Zawsze można liczyć na nowe generacje sprzętu elektronicznego, a Silicon ma parę bardzo obiecujących drobiazgów. — No więc jedno ustalone — powiedział Fiedler, dołączając do grupki przed komputerem. — Wszystkie europejskie giełdy pozostaną zamknięte, tak jak i nasze, do czasu uporządkowania… Winston podniósł głowę i przerwał mówiąc: — Innymi słowy mamy powódź, poziom wody wzbiera i wzbiera, a pan postanawia dobudowywać wyższą zaporę? — Jesteśmy otwarci na wszystkie propozycje, panie Winston — odparł z opanowaniem Fiedler. Odpowiedź Winstona była tym razem spokojna: — Do tej chwili zrobili panowie wszystko, co było można, sir. Po prostu nie widzę wyjścia. — My też nie widzimy — zauważył prezes Banku Rezerw. Ryan wstał: — Panowie, myślę, że nadeszła pora poinformować prezydenta. *** — Bardzo interesująca propozycja — stwierdził Yamata. Czuł, że za dużo wypił. Wiedział też, że zanadto pławi się w samozadowoleniu z przeprowadzenia najambitniejszej operacji finansowej w historii. Rozsadzała go duma. Takiej dumy nie odczuwał nawet wtedy, kiedy został prezesem swej korporacji. Teraz udało mu się rzucić na kolana całe państwo i zmienić losy własnego kraju. A jednak nigdy nie przyszło mu do głowy zajmować się polityką. Dlaczego, zadał sobie pytanie. Znał na nie odpowiedź: dlatego, że polityka jest dla bardzo przeciętnych ludzi.
— Chwilowo Saipan będzie miał własnego gubernatora, Yamata-san. Wybory odbędą się pod międzynarodową kontrolą. Potrzebny jest nam odpowiedni kandydat — kontynuował przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych. — Musi to być kandydat o wielkim ciężarze gatunkowym. Byłoby dobrze, gdyby to był człowiek znany i bliski premierowi Goto-san, człowiek zaangażowany w lokalne sprawy, prowadzący tam interesy. Chwilowo proszę jedynie o rozpatrzenie propozycji. — Zrobię to na pewno. — Yamata wstał i ruszył ku drzwiom. No i co? Co by na to powiedział jego ojciec? Przyjęcie propozycji oznaczałoby ustąpienie z funkcji prezesa korporacji, ale… Ale co? Czy jest jeszcze coś do podbicia w domenie finansów? Czy nie nadszedł czas pójść dalej, gdzie indziej? Honorowe wycofanie się z interesów i wstąpienie do oficjalnej służby narodowi? A kiedy wyjaśni się sprawa statusu Saipanu… Wtedy co? Wejście do parlamentu z bagażem wielkiego prestiżu, ponieważ wtajemniczeni będą na pewno wiedzieli? Oczywiście, że będą wiedzieli. Hai! Będą wiedzieli, kto naprawdę z wielkim samozaparciem służył narodowi, przysłużył się narodowi może nawet bardziej, niż cesarz Meidżi, który z mroku wyprowadził Japonię w blask i umieścił ją w pierwszym rzędzie wśród narodów. Czy Japonia miała kiedykolwiek męża stanu godnego jej miejsca w świecie i godnego jej narodu? Dlaczego on, Yamata, nie ma przyjąć zaszczytów, na które zasłużył? Osiągnięcie tego będzie wymagało kilku lat, ale on przecież dysponuje tymi latami. Poza tym on jeden ma wizję i odwagę, aby marzenia przekształcić w rzeczywistość. Jedynie równi jemu ludzie wielkiego biznesu wiedzieli obecnie o ogromie jego sukcesu, ale to można zmienić i wtedy jego rodzinne nazwisko będzie zapamiętane nie tylko jako budowniczego okrętów, fabrykanta telewizorów i wielu innych rzeczy. To już nie będzie marka fabryczna, ale pozostawione historii nazwisko wielkiego człowieka. Jakże dumny byłby jego ojciec! *** — Yamata? — spytał prezydent Durling. — Ten multimilioner, prezes wielkiej korporacji? Chyba parę razy natknąłem się na niego podczas jakichś przyjęć. Jeszcze kiedy byłem wiceprezydentem. — Właśnie ten — powiedział Winston. — Więc pan mówi, że co on zrobił?
Mark Gant ustawił laptopa na biurku prezydenta. Tym razem nad Gantem stał agent Tajnej Służby i pilnie baczył na każdy jego ruch. I tym razem Mark mówił i wyjaśniał znacznie wolniej, ponieważ w odróżnieniu od Ryana, Fiedlera i prezesa banku centralnego Roger Durling nie był tak biegły w sprawach finansowych. Niemniej słuchał pilnie, przerywając wyjaśnienia, by zadawać pytania, notować, a nawet prosić o powtórzenie fragmentu, co czynił trzykrotnie. Wreszcie podniósł głowę i spytał sekretarza skarbu: — Buzz? — Chcę, żeby nasi ludzie sprawdzili to jeszcze raz… — To nie będzie trudne — wtrącił Winston. — Każdy z wielkich domów maklerskich posiada prawie identyczną dokumentację. Moi ludzie mogą panu pomóc w zorganizowaniu całej sprawy. — A jeśli to prawda, Buzz? — Wówczas, panie prezydencie, sprawa znajdzie się raczej w domenie możliwości doktora Ryana niż moich. To jego poletko… — odparł sekretarz skarbu, odczuwając pewną ulgę z powodu takiego obrotu rzeczy. Uldze towarzyszył jednak rosnący — w miarę akceptowania nowej rzeczywistości — gniew z powodu tak gigantycznej machinacji. Dwaj obcy w Gabinecie Owalnym jeszcze w pełni tego nie rozumieli. Ani Winston, ani Gant. Przez głowę Ryana myśli przewijały się w zawrotnym tempie. Niezbyt uważnie słuchał powtórnych wyjaśnień Ganta, jak to wszystko się stało. Chociaż prezentacja dla prezydenta była precyzyjniejsza i dokładniejsza niż poprzednio dwukrotnie w gabinecie Ryana — Mark Gant byłby świetnym wykładowcą w każdej szkole biznesu! — Ryan znał główne i istotne punkty. Teraz już wiedział, jak to się stało i kto był za to odpowiedzialny, i to mu dawało wiele do myślenia. Plan był po mistrzowsku opracowany i zrealizowany. Zbieg w czasie krachu na giełdzie i napaść na lotniskowiec oraz okręty podwodne nie był sprawą przypadku. A więc miał do czynienia z planem zintegrowanym, i tego właśnie zintegrowanego planu nie odkryła rosyjska siatka szpiegowska. Istotny fakt. Rosjanie mają ludzi w łonie japońskiego rządu. Ich siatka pracuje na rzecz samej Centrali. I ta siatka nie ostrzegła Moskwy co do wojskowego aspektu planu. A Siergiej Nikołajewicz do tej chwili nie skojarzył wydarzeń na Wall Street z działaniami na Pacyfiku. Rozebrać na części model. Rozłożyć na części paradygmat, powtarzał sobie Jack. Wtedy wszystko stanie się bardziej przejrzyste.
— I dlatego oni o tym nie wiedzieli — powiedział prawie tylko sobie. Szukanie odpowiedzi było podobne do przedzierania się przez kurtyny mgły. Raz człowiek widzi na parę kroków, potem nie widzi nic. — To nie był rząd japoński! To Yamata i kilku innych. Dlatego Rosjanie chcą ponownie uaktywnić siatkę OSET. — Nikt z obecnych nie miał pojęcia, o czym Ryan mówi. — Co, co? O co chodzi? — spytał prezydent. Jack spojrzał znacząco na Winstona i Ganta i dał prezydentowi dyskretny znak głową. — Więc wszystko to stanowiło jeden plan? — Prezydent położył zaplecione mocno dłonie na biurku. — Tak jest, panie prezydencie, ale jeszcze nie mamy całego obrazu. — Jak to? — zdumiał się Winston. — Wywołują panikę na światową skalę, a pan powiada, że to jeszcze nie jest cały obraz? — Jak często bywasz w Japonii, George? — spytał familiarnie Ryan głównie po to, aby pozostali mogli uzyskać tę informację. — W ciągu ostatnich pięciu lat? Przeciętnie chyba raz na miesiąc. Jeszcze moje wnuki będą mogły korzystać z premiowych kuponów za liczbę przelecianych kilometrów. — Jak często spotykałeś się z funkcjonariuszami rządowymi? Winston wzruszył ramionami. — Jest ich wszędzie pełno, ale wiele się nie liczą. — Dlaczego? — spytał prezydent. — Bo tam jest tak, sir: około trzydziestu ludzi dzierży realną władzę. Oni mają wpływ na wszystko. Wśród nich najgrubszą rybą jest Yamata. Ich Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Przemysłu jest jedynie ogniwem pośredniczącym między rządem a korporacjami należącymi do tej trzydziestki, która ponadto smaruje łapki wielu kandydatom na stanowiska wybieralne, a jest to bardzo powszechne zjawisko. Kiedy prowadziliśmy negocjacje związane z przejęciem przez Yamatę mojej korporacji, on bardzo lubił się tym popisywać. Na jednym z przyjęć przy tej okazji było paru ich ministrów i cała gromada parlamentarzystów. Widać było po prostu, że chodzą na jego smyczy. — Winston dostrzegał to dopiero teraz. Poprzedni brał to za skromność i dobre maniery funkcjonariuszy pochodzących z wyboru. — Czy mogę swobodnie mówić? — spytał Ryan prezydenta. — Przydałaby mi się ich opinia. Durling wziął załatwienie tego na siebie: — Panie Winston, czy umie pan dochować tajemnicy?
Winston chrząknął z rozbawieniem: — Tak długo, jak nie jest to giełdowa informacja spod lady. Nie chciałbym mieć kłopotów z Komisją Giełdową. Nigdy ich nie miałem. — Obecnie wszedłby pan raczej w kolizję z przepisami ustawy o szpiegostwie. Jesteśmy w stanie wojny z Japonią. Zatopili dwa nasze okręty podwodne i uszkodzili dwa lotniskowce — poinformował Ryan i atmosfera w Gabinecie Owalnym uległa natychmiastowej zmianie. — Mówi pan poważnie? — Śmierć załogi USS „Asheville” i USS „Charlotte”, ponad dwustu marynarzy to bardzo poważna rzecz. Okupują także Mariany. jeszcze nie jesteśmy pewni, czy uda się te wyspy odbić. W Japonii znajduje się ponad dziesięć tysięcy obywateli amerykańskich, którzy są potencjalnymi zakładnikami. Do tego dochodzą mieszkańcy wysp i wojskowy personel amerykański internowany przez Japończyków. — Ale media…? — Zdumiewające, ale jeszcze nie zdołali nic wyszperać. Może przez to, że cała rzecz wydaje się absolutnym szaleństwem, nikt nie zwraca uwagi na plotki. Winston chwilę milczał. — Niszczą naszą gospodarkę i w takiej sytuacji brak jest politycznej woli, żeby… Czy ktoś już kiedyś czegoś podobnego próbował? — Ja o tym nigdy nie słyszałem. — Ryan pokręcił głową. — Ale największym zagrożeniem dla nas jest problem rynku. Cóż to za sukinsyn ten Yamata — powiedział George Winston. — Jak z tego wyjść, panie Winston? — spytał prezydent. — Pojęcia nie mam. Sparaliżowanie DTC było błyskotliwym posunięciem. Wywołanie trendu spadkowego na giełdzie było chytrze zainicjowane, niemniej sekretarz Fiedler dałby sobie radę przy naszej pomocy. Ale bez dokumentacji wszystko jest sparaliżowane… Mam brata lekarza, który mi raz powiedział… Przy ostatnich słowach Winstona coś zaskoczyło w głowie Ryana. Przestał słuchać dalszej wypowiedzi finansisty, a zaczął intensywnie myśleć, z czym kojarzy tamte słowa. Z czymś bardzo ważnym, ale z czym? — Wczoraj wieczorem określili wreszcie potrzebny im czas — mówił teraz prezes Banku Rezerw. — Muszą mieć jeszcze tydzień. Ale my nie dysponujemy tygodniem. Dziś po południu mamy spotkanie z szefami wielkich domów maklerskich. Będziemy próbowali znaleźć jakiś półśrodek.
Cały problem streszcza się do braku dokumentacji, Jack, powtarzał sobie Ryan. Wszystko uległo zamrożeniu, bo przestały istnieć ślady tego, co kto posiada, ile jest pieniędzy… — Europa też jest w tej chwili sparaliżowana… — z kolei zabrał głos Fiedler. Ryan wydawał się patrzeć tępo w dywan. Nagle podniósł głowę, przypominając sobie słowa żony. — Jeśli nie zostało zapisane, to znaczy, że się nigdy nie wydarzyło — powiedział na cały głos. Rozmowy w gabinecie umilkły i Jack zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na niego, jakby nagle obwieścił, że ołówek jest czerwony. — Że co? — spytał prezes. — Zawsze mi to mówi moja żona. Jeśli się czegoś nie zapisze, to tak, jakby to się nie wydarzyło — Rozejrzał się po twarzach obecnych. Nadal nie rozumieli. Co nie było dziwne, gdyż on sam dopiero formułował właściwą myśl. — Ona też jest lekarzem, w Szpitalu imienia Johna Hopkinsa. I zawsze nosi ze sobą ten cholerny notes, i kiedy przyjdzie jej jakaś myśl do głowy, to staje, gdzie by nie była, i zapisuje, gdyż boi się zapomnieć. — Mój brat postępuje podobnie. Tylko że korzysta z notesu elektronicznego — zaczął Winston i nagle zrobił okrągłe oczy — Niech pan mówi dalej, Ryan! — Nie ma dokumentacji, oficjalnej dokumentacji żadnych transakcji, tak? — Nie ma. Archiwum elektroniczne DTC załatwione na dobre. I jak powiedziałem, potrzeba im tygodni… — Zapomnijmy o tym. Tyle czasu nie mamy, prawda? — Nie. I nic nie zapobieże panice — Sekretarz wydawał się całkowicie przybity. - Oczywiście, że możemy! — Ryan spojrzał na Winstona — Prawda, że możemy? Prezydent Durling przysłuchiwał się skrawkom rozmowy jak kibic podczas meczu tenisowego. Napięcie wywołane krytyczną sytuacją przejawiało się w jego wypadku bardzo złym humorem — O czymże, do diabła, rozmawiacie? Ryan był już bliski rozwiązania. Zwrócił się do prezydenta. — Sprawa jest prosta, sir! Powiemy, że to się nie wydarzyło. Po prostu powiemy, że od piątku południa operacje zostały wstrzymane. Giełdy przestały funkcjonować. Czy to przejdzie? — Nie dał nikomu szansy na odpowiedź — Dlaczego nie ma przejść? Musi się udać! Nie ma dowodów, że tak się nie stało. Od południa w piątek absolutnie nikt nie może udowodnić, że dokonał choćby jednej transakcji.
— Biorąc pod uwagę ilość pieniędzy, jakie ludzie potracili dla wielu byłoby to bardzo korzystne wyjście — zauważył Winston — I pan proponuje, że wznowimy kiedy? W piątek w południe, jeśli nam się uda, całkowicie wymazując ostatni tydzień? — Nikt takiej bzdury nie kupi — zaoponował ponuro prezes Rezerwy Federalnej. — Otóż nie ma pan racji — sprzeciwił się Winston — Cos jest w tym pomyśle Ryana. Po pierwsze, chcą czy nie chcą, będą to musieli, jak to pan mówi, kupić. Transakcji nie można dokonać, nie można jej zrealizować bez potwierdzenia, bez sporządzenia dokumentu. Nikt więc nie udowodni, że dokonał transakcji, chyba że będzie czekał na odtworzenie dokumentacji przez rejestr DTC. Po drugie większość inwestorów została zrujnowana. Instytucje, banki, wszyscy. I każdy chętnie skorzysta z ułaskawienia i dania mu drugiej szansy. Tak, tak, kolego, wszyscy to kupią, Mark!. — Już wiem, mam włączyć wehikuł czasu i przerobię cały piątek — Z początku śmiech Ganta zabrzmiał gorzko, po chwili zmienił ton — Jak daleko się posuwamy? — Wszystkich transakcji nie możemy anulować — zaprotestował prezes Rezerwy Federalnej. — Oczywiście, że nie — zgodził się Winston — Transakcje obligacjami skarbowymi, mówię o naszych mają charakter międzynarodowy, poza naszą całkowitą kontrolą. Ale co możemy zrobić, sir, to porozumieć się z europejskimi bankami, pokazać im, co się stało i wtedy razem… Wtrącił się Fiedler — Oczywiście. Wtedy oni pozbędą się jenów i pójdą na dolary. My odzyskamy pozycję, Japończycy ją stracą. Banki azjatyckie zaczną się skrobać po głowie i myśleć, czyby nie zmienić zachowania. Myślę, że centralne banki europejskie pójdą na to.
— Trzeba będzie podnieść stopę dyskontową — zauważył Winston — Trochę zaboli, ale to lepsze niż alternatywa. Podnieść oprocentowanie, żeby zniechęcić ludzi do pozbywania się dolarowych obligacji skarbowych. Naszym celem jest wywołanie trendu ucieczki od jena. Innymi słowy trzeba zrobić to, co oni nam zrobili. Europie będzie się to raczej podobało gdyż utrudni Japończykom wykupywanie akcji europejskich, co już rozpoczęli wczoraj — Winston poderwał się z fotela i zaczął spacerować po ograniczonej przestrzeni gabinetu. Zawsze to robił, gdy był czymś podniecony lub intensywnie myślał. Czyniąc to obecnie, nawet nie zdawał sobie sprawy, że gwałci święty protokół Białego Domu, ale nawet prezydent nie chciał przerywać toku myśli finansisty, chociaż obaj agenci Tajnej Służby podejrzliwie obserwowali każdy ruch gościa. Było jasne, że Winston szuka słabych punktów wyłaniającego się planu oraz dopełnia brakujące szczegóły. Trwało to już parę minut. Wszyscy czekali na jego osąd. Wreszcie podniósł głowę. — Doktorze Ryan, jeśli kiedykolwiek zechce pan powrocie na obszar prywatnej działalności gospodarczej, to zapraszam na poważną rozmowę. Moim zdaniem pański plan się powiedzie. Jest tak nieprawdopodobnie skandaliczny i niegodziwy, że być może zadziała na naszą korzyść. — Więc co ma się stać w piątek? — zapytał Jack. — Na giełdach wszystko poleci na łeb, na szyję — poinformował Gant. — I co w tym takiego wspaniałego? — odezwał się prezydent. — Ponieważ wtedy, sir, odbije się w górę po straceniu jakichś dwustu punktów. A sesja zakończy się na jakichś stu, może nawet mniej. Natomiast w poniedziałek wszyscy odzyskają oddech, będą przyglądać się ciekawie. Wielu zacznie szukać dobrych lokat, okazji. Większość inwestorów będzie nadal niespokojna. Notowania ponownie spadną, sesja zakończy się objawami stagnacji obrotów, w sumie spadek o dalsze pięćdziesiąt punktów. Najwyżej. Reszta tygodnia to pewna normalizacja. W następny piątek sesja zakończy się spadkiem najwyżej stu, stu pięćdziesięciu punktów. Ale już przy pewnej ogólnej stabilizacji. I mówię o spadku w zestawieniu z południem piątku poprzedniego tygodnia. Ten spadek jest nieunikniony w związku z majstrowaniem przy stopie dyskontowej, ale Wall Street jest do tego przyzwyczajona — Jedynie Winston potrafił dostrzec ironię w fakcie, ze Gant miał prawie całkowicie rację. On sam, Winston, nie potrafiłby ocenić lepiej mającej nastąpić sytuacji — W istocie te ujemne objawy to jedynie czkawka, nic więcej — dokończył Gant. — A Europa? — spytał Ryan.
— Tam będzie gorzej, ponieważ oni nie są tak dobrze zorganizowani jak my. Z drugiej strony ich banki mają w pewnym sensie więcej do powiedzenia. Rząd również może ingerować głębiej w giełdę — pospieszył z wyjaśnieniem Gant — To wszystko razem i pomaga, i przeszkadza. Ale końcowy rezultat będzie taki sam. Musi być, chyba że wszyscy podpiszą zobowiązanie popełnienia zbiorowego samobójstwa. W naszym środowisku to się nie zdarza. Przyszła kolej Fiedlera — Jak to opakujemy i sprzedamy? — Zbiorę jak najszybciej prezesów wszystkich większych instytucji finansowych — zaproponował Winston. — Deklaruję pełną gotowość pomocy, jeśli panowie sobie tego życzą. Oni będą mnie słuchali. — Jack? — Prezydent zwrócił się do Ryana. — Tak jest, panie prezydencie. Natychmiast zabieramy się do roboty. Prezydent Durling zastanawiał się jeszcze przez kilka sekund, a potem polecił agentowi Tajnej Służby stojącemu przy drzwiach — Zawiadom marines, żeby mi tu zaraz podesłali śmigłowiec, i Siły Powietrzne, żeby podgrzewali silniki samolotu, na spacer do Nowego Jorku. — Panie prezydencie, mam tutaj swój samolot — wtrącił Winston. — Daj spokój, George, Air Force One jest lepszy, wierz mi — powiedział Ryan. Roger Durling wstał i uściskiem dłoni pożegnał się ze wszystkimi, po czym agenci Tajnej Służby sprowadzili ich na trawnik od strony południowej, gdzie miał wylądować śmigłowiec, aby wszystkich zawieźć do bazy Sił Powietrznych Andrews. W gabinecie z prezydentem pozostał Ryan. — Czy naprawdę coś z tego wyjdzie? Czy rzeczywiście tak łatwo uda się nam wyślizgnąć z obecnej sytuacji? — Polityk w Durlingu był nieufny wobec wszystkich magicznych sztuczek w zastosowaniu do kryzysowych sytuacji. Ryan widział w oczach prezydenta narastające wątpliwości i do nich dostosował odpowiedź. — Powinno się udać. Koła finansowe muszą na czymś się oprzeć, one pierwsze będą chciały, żeby się udało. Pomogą nam. Rzeczą bardzo istotną jest poinformowanie ich, że wszystko to stanowiło część świadomie obmyślonej machinacji. Wtedy akceptują fakt, że transakcje należy uznać za fikcyjne, niebyłe. I jeśli w to uwierzą, to już łatwo połkną nieformalne lekarstwo. — No cóż, zobaczymy — odparł Durling — Co to wszystko świadczy o Japonii?
— Dowodzi to między innymi, że tamtejszy rząd nie był siłą napędową całej sprawy. To zarówno dobrze, jak i źle. Dobrze z naszego punktu widzenia, bo oznacza, że mogły i mogą dalej występować niedostatki organizacyjne i że naród japoński nie ma z tym wiele wspólnego. Oraz że w łonie rządu są zapewne jednostki negatywnie oceniające całe przedsięwzięcie. — A to źle? — spytał prezydent. — W dalszym ciągu nie wiemy, jaki jest strategiczny cel operacji. Najwyraźniej widać, że rząd robi to, co mu tamci dyktują. Japończycy zajęli solidne strategiczne pozycje na Zachodnim Pacyfiku i nadal nie mamy pojęcia, co z tym fantem zrobić. A najgorsza sprawa to.. — Ich broń nuklearna — dokończył Durling. — To jest karta przetargowa. Jeszcze nigdy nie byliśmy na stopie wojennej z państwem wyposażonym w broń nuklearną. — Nie, panie prezydencie. To zupełna nowość — przyznał Ryan. *** Po dwunastej w nocy czasu tokijskiego Clark i Chavez nadali kolejny raport. Towarzyszący artykuł prasowy służący do zamydlenia oczu japońskim służbom specjalnym napisał tym razem Ding. Johnowi zabrakło chwilowo pomysłów na miłe, a warte opowiedzenia rzeczy o Japonii. Chavez, będąc dużo młodszy od Clarka, przygotował lżejszy materiał o młodym pokoleniu i jego aspiracjach. Mimo iż był to artykuł fikcyjny, trzeba go było dobrze napisać. Na szczęście na Uniwersytecie George’a Masona nauczono Dinga myśleć i pisać logicznie. Północny Obszar Surowcowy — John wystukał to na klawiaturze komputera, opatrując na końcu znakiem zapytania. I stukał dalej w klawisze: powinienem był wcześniej się tego domyślić — Czytałem o tym w jednej z książek, które miałem w Seulu. Wtedy Indonezja była jeszcze kolonią holenderską. Kiedy Japończycy popełniali szaleństwo numer dwa, to nazwali Indonezję Południowym Obszarem Surowcowym, kapujesz? Masz ochotę odgadywać, który to ma być teraz ten Północny Obszar? Clark przyjrzał się migotliwemu tekstowi wyimaginowanej rozmowy na ekranie monitora i odepchnął komputer w stronę Dinga. — Jewgieniju Pawłowiczu, wysyłajcie w świat!
Ding skasował komputerowe gaworzenie Clarka, połączył modem z telefonem, by po paru sekundach mieć już z głowy raport. Teraz Japończycy mogli delektować się artykułem Dinga. Obaj agenci wymienili spojrzenia. Mieli za sobą bardzo produktywny dzień. *** Przynajmniej raz wszystko pasowało godzina 00.08 w Tokio odpowiadała 18.08 w Moskwie 11.08 zarówno w Langley, jak i w Białym Domu. Jack właśnie wchodził do swego gabinetu po dłuższym pobycie na drugim skraju prezydenckiego kompleksu, kiedy jego STU-6 zaczął dzwonić. — Słucham? — Tu Ed. Właśnie otrzymaliśmy coś ważnego od naszych ludzi w Krainie Wiśni. Wysyłam faks. Kopia leci do Siergieja. — Doskonale. Czekam.. — Ryan przełączył na faks i zaczął czytać. *** Winstonowi niełatwo było zaimponować. Stwierdził, ze VC-20, wersja odrzutowców Gulfstream III należących do holdingu, była równie wygodnie wyposażona, jak samolot prezydenta — może tylko fotele i tapicerka nie były tak luksusowe. Natomiast zestaw sprzętu elektronicznego do łączności ze światem budził prawdziwy zachwyt, zachłysnął się nawet Mark, który był komputerowym maniakiem. Podczas gdy obaj starsi mężczyźni skorzystali z okazji odbycia jakże im potrzebnej drzemki, Winston przyglądał się załodze sprawdzającej przed lotem wszystko, co nakazywał regulamin. Właściwie nie różniło się to bardzo od tego, co robili jego piloci, ale Ryan miał rację: czuło się jakby większą pewność, widząc wojskowe insygnia na rękawach mundurów. Po trzech minutach lecieli już w kierunku północnym na lotnisko La Guardia w Nowym Jorku, mając z góry zapewnione priorytetowe lądowanie, co oszczędzało co najmniej piętnaście minut. Słyszał, jak radiooperator, sierżant Sił Powietrznych, zamawiał w FBI limuzynę, która miała czekać przy głównym terminalu. Z rozmowy wynikało, ze FBI kontaktuje się ze wszystkimi grubymi rybami świata finansów i zapewni ich obecność o określonej porze. Winston był zdziwiony sprawnością funkcjonowania aparatu władzy. Szkoda tylko, że nie zawsze tak bywa.
Mark Gant nie zwracał uwagi na nic, co działo się dokoła. Pracował na swoim laptopie przygotowując, jak to powiedział, prokuratorskie wystąpienie. Potrzeba będzie potem jeszcze co najmniej dwudziestu minut, żeby przenieść wykresy na przezrocza pasujące do ściennego projektora. Winston miał nadzieję, że FBI ma odpowiedni sprzęt do przedruku i do projekcji. I kiedy wszystko będzie gotowe.. Kto ma właściwie przedstawić nowojorskiemu gronu finansistów cały obraz sytuacji? Winston podejrzewał, ze padnie na niego. Natomiast plan uratowania sytuacji powinni zaprezentować Fiedler i prezes Banku Rezerw. Tak należy, bowiem pomysł, co zrobić, jest autorstwa wyższego funkcjonariusza administracji państwowej, Ryana. Plan jest w istocie błyskotliwy, raz jeszcze przyznawał w myślach George Winston. Żałował, że to nie on go podsunął. Co jest jeszcze do zrobienia? — Zapisz, Mark jak najprędzej ściągnąć z Europy prezesów tamtejszych banków centralnych. W tej sytuacji żadna telekonferencja nie zapewni właściwych rezultatów. Gant spojrzał na zegarek. — Będziemy musieli do nich dzwonić zaraz po wylądowaniu. Jeśli się pośpieszą, to zdążą złapać jeszcze nocne samoloty do Nowego Jorku i jutro rano tu będą. I wtedy przed piątkową sesją giełdową uda się wszystko z nimi skoordynować. Winston obejrzał się za siebie, gdzie drzemali Fiedler i prezes Rezerwy Federalnej. — Niech sobie odpoczywają. Powiemy im to po wylądowaniu. — Jestem pewien, że wszystko się uda, George. Ten Ryan ma głowę na karku, prawda? *** Teraz trzeba zwolnić obroty, dopracować szczegóły bez pośpiechu, powtarzał sobie Ryan. Dziwił się, iż nie ma jeszcze telefonu od Gołowki. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że Gołowko z pewnością czyta teraz kopię raportu od obu agentów w Japonii, spogląda na tę samą mapę, na którą patrzy Ryan, i także powtarza sobie, że w miarę możności trzeba wszystko dokładnie i powoli przemyśleć.
Zaczynał rozumieć sens japońskiej operacji. Północny Obszar Surowcowy bez wątpienia oznacza wschodnie połacie Syberii. Południowy Obszar Surowcowy, o którym także wspominał Chavez w swojej depeszy, był terminem używanym w 1941 roku przez rząd japoński w odniesieniu do Holenderskich Indii Wschodnich. Wówczas głównym surowcem strategicznym była dla Japończyków ropa naftowa na potrzeby marynarki i armii. Obecnie głównym bogactwem naturalnym poszukiwanym przez każdy wysoko uprzemysłowiony kraj są rynki zbytu. Niezupełnie tak, ropa tez. Ropa, aby móc produkować, aby móc karmić rozbudowaną gospodarkę. Mimo wysiłków na rzecz zwiększenia potencjału elektrowni nuklearnych, Japonia stała się największym na świecie importerem ropy. I nie tylko ropy. W nadmiarze miała jedynie węgiel. Supertankowce to w zasadzie wynalazek japoński, by móc łatwiej, więcej i sprawniej przewozić ropę z Zatoki Perskiej do japońskich portów. Oprócz ropy sprowadzano prawie wszystkie inne surowce, a ponieważ Japonia to państwo wyspiarskie, wszystko musiało płynąć morzem. A marynarka japońska była zbyt mała, by moc skutecznie zabezpieczać szlaki morskie. Z drugiej strony Syberia była ostatnim na świecie obszarem niezmierzonych zapasów surowcowych. Niezmierzonych, ale i niezbadanych. Japonia obecnie przeprowadzała tam wiele badań geologicznych. Łatwo też mogła zabezpieczyć krótkie szlaki z euroazjatyckiego kontynentu na Wyspy Japońskie. Po co im szlaki morskie, mogą po prostu zbudować tunel i tym samym ułatwić przewozy, pomyślał Ryan.
W tym wszystkim, w całej tej pięknej koncepcji tkwił jednak poważny problem, aby osiągnąć to, co już jej się udało osiągnąć, Japonia musiała rozdysponować poza bezpieczną granicę wszystkie środki, jakimi dysponowała. Musiała zaangażować wszystkie siły, mimo zmniejszenia się amerykańskiego potencjału wojskowego i pięciu tysięcy mil wód Pacyfiku dzielących kontynent amerykański od Wysp Japońskich. Rosyjski potencjał wojskowy też uległ zmniejszeniu i to jeszcze drastyczniejszemu niż amerykański, ale inwazja byłaby czymś więcej niż aktem politycznym, byłaby agresją przeciwko narodowi. Rosjanie nie stracili dumy, podjęliby walkę, a obszar Rosji jest iks-krotnie większy od obszaru Japonii. Japończycy mieli teraz bomby nuklearne i rakiety balistyczne. Rosjanie zaś, podobnie jak Amerykanie, nie mieli rakiet balistycznych, bo je zniszczyli, jednakże nadal mieli bombowce i myśliwce bombardujące oraz rakiety manewrujące, wszystkie z głowicami nuklearnymi. Mieli też bazy w pobliżu Japonii i polityczną wolę wykorzystania w razie konfliktu swoich arsenałów. Jackowi brakowało jeszcze jednego elementu. Rozparty w fotelu, wpatrywał się intensywnie w mapę. Po pewnym czasie podniósł słuchawkę i naciskając jeden guzik, otrzymał błyskawiczne połączenie z zakodowanym w pamięci aparatu numerem. — Jackson. — Witam, admirale. Słuchaj, Robby, mam pytanie. — Tak, Jack? Wal. — Wspomniałeś coś, że jeden z twoich attaché w Seulu miał pewną rozmowę z… — Tak. Powiedziano mu, żeby siedział cicho i czekał. — Co dokładnie Koreańczycy powiedzieli? — Powiedzieli… Poczekaj chwilkę. Mam to gdzieś na biurku czy w szufladzie. To tylko pół stroniczki. Poczekaj.. — Jack słyszał otwieranie z klucza szuflady — Jest! A więc w skrócie taka decyzja musiałaby być decyzją polityczną, a nie wojskową, trzeba by rozpatrzyć wiele aspektów, wziąć pod uwagę okoliczności. Istnieje obawa, że Japończycy mogliby zamknąć swoje porty dla handlu. Obawa przed inwazją. Będąc od nas odcięci, wahają się. Nie wracaliśmy ponownie do tego tematu — zakończył admirał. — Jaki jest ich PB? — zapytał Ryan. Chodziło mu o „plan bojowy”, czyli innymi słowy inwentarz ludzi i sprzętu bojowego sił zbrojnych na wypadek konfliktu. — Mam go gdzieś tutaj… — Daj mi skróconą wersję.
— Potencjał zasadniczo większy od japońskiego. Po zjednoczeniu obu Korei zmniejszyli stany, ale to, co mają, posiada dużą wartość bojową. Doktryna i uzbrojenie głównie amerykańskie. Mają dobre lotnictwo. Przeprowadzaliśmy wspólne ćwiczenia i… — Gdybyś był koreańskim generałem, jak bardzo bałbyś się Japonii? — Byłbym czujny. Nie bałbym się, ale byłbym bardzo czujny — odparł admirał. — Pamiętaj, że oni niezbyt kochają Japonię. — Wiem. Przyślij mi meldunek attaché i koreański PB. — Zrozumiałem. — Lima zamarła. Ryan zadzwonił następnie do CIA. Mary Pat nadal nie było, słuchawkę podniósł jej mąż. Ryan nie bawił się we wstępy. — Masz cos nowego z Seulu, Ed? — W rządzie wszyscy bardzo spięci i niespokojni. Niezbyt chętni do współpracy. Mamy wielu przyjaciół w ich wywiadzie ale też wszyscy zamknęli buzie. Nie ma jeszcze żadnych wytycznych politycznych. — Jakieś nowe zjawiska? — Owszem. Zwiększona aktywność lotnictwa. Jak wiesz, na północy kraju mają olbrzymi poligon. Rozpoczęli tam nie planowane wspólne manewry rożnych rodzajów broni. Patrzymy na to z góry. Są zdjęcia. — Następny punkt Pekin — powiedział Ryan. — Cały worek braku wiadomości. Chiny trzymają się od całej sprawy jak najdalej. Twierdzą że nie mają z tym nic wspólnego, że ich to nie interesuje i nie dotyczy. — Chwilkę się nad tym zastanów, Ed. — Tak, wiem, to ich dotyczy. O, cholera! Ryan wiedział że to może jest trochę nie fair. Miał pełniejsze informacje, niż wszyscy inni i większe szansę zrobienia pełnej analizy. — Wymyśliliśmy tutaj parę rzeczy. Prześlę ci po przepisaniu. Chcę, żebyś się tu zjawił o drugiej trzydzieści na wspólne drapanie się w głowę. — Zjawimy się bez wątpienia — odparł zastępca dyrektora do spraw operacyjnych. No i teraz miał wszystko, co mu było potrzebne. Teraz wyzierało to z mapy dzięki paru informacjom i odrobinie czasu.
Korea nie była państwem dającym się łatwo zastraszyć przez Japonię, która władała tym krajem przez pierwsze pięćdziesiąt lat stulecia minionego i obecnego. Koreańczycy nie mieli miłych wspomnień z tego okresu. Traktowani byli prawie jak niewolnicy, a w każdym razie lenni poddani. Po dziś dzień jednym z łatwiejszych sposobów rezygnacji z życia jest nazwanie Koreańczyka Japończykiem. Antypatia była zakorzeniona głęboko, a obecnie — w obliczu wielkiego rozwoju gospodarczego Korei i konkurencji czynionej wyrobom japońskim — to uczucie było w pełni odwzajemniane. Chociaż Japonia i Korea reprezentowały narody o tym samym genetycznym rodowodzie Japończycy mieli do Koreańczyków ten sam stosunek, jaki Hitler miał niegdyś do Polaków. Ponadto Koreańczycy mieli dobre tradycje militarne. W swoim czasie wysłali dwie pełne dywizje do Wietnamu zbudowali też potężną armię, aby móc się bronić przed wymarłymi już teraz szaleńcami z Korei Północnej. Biedna niegdyś kolonia japońska przekształciła się obecnie w państwo silne i wyjątkowo dumne. Co więc mogło ich tak przestraszyć, że zaprzestają honorować postanowienia traktatowe zawartego z Ameryką porozumienia? To nie chodzi o Japonię. Korea mogła nie obawiać się bezpośredniego zagrożenia militarnego z tamtej strony. Japonia nie mogła przecież szantażować Korei bronią nuklearną Zbyt blisko! Wiatry zwiałyby radioaktywne chmury prosto na kraj, który wypuścił rakiety. Tuż jednak za północną granicą Korea miała sąsiada o najliczniejszej na świecie ludności oraz armii. I to wystarczyło, aby Korea podwinęła ogon, co uczyniłby zresztą każdy inny na jej miejscu. Japonia potrzebowała i bez wątpienia chciała mieć bezpośredni dostęp do surowców. Miała wspaniale rozwiniętą gospodarkę i przemysł, zasoby wysoce kwalifikowanej kadry, dysponowała wszystkimi możliwymi technologiami. Jednocześnie w odniesieniu do tego potencjału jej ludność była stosunkowo niewielka. Chiny z drugiej strony pławiły się w nadmiarze siły roboczej ale jeszcze nie wyszkolonej na dostatecznym poziomie. Chiny były krajem szybko rozwijającym się gospodarczo, ale mającym duże braki technologiczne i, podobnie jak Japonia, Chiny odczuwały potrzebę lepszego dostępu do surowców. I właśnie na północy, zarówno od Japonii jak i od Chin znajdował się ostatni już chyba na świecie dom pełen nie splądrowanych jeszcze skarbów.
Zajęcie Marianów miało uniemożliwić, a w każdym razie przeszkodzić zakotwiczeniu się na pozycjach obronnych głównej amerykańskiej siły strategicznej: Marynarki. Tak, chodziło o to, aby amerykańskie zbrojne ramię nie sięgało strefy stanowiącej centrum japońskiego zainteresowania. Jedynym innym sposobem ochrony Syberii było podejście od zachodu, przez pół kontynentu, przez całą Rosję. Wiadomo, jakie to trudne. W praktyce Syberia była pozostawiona sama sobie, odcięta od wszelkiej pomocy z zewnątrz. Chiny miały swoją własną broń nuklearną, aby zastraszyć Rosję, oraz potężniejsze siły lądowe, aby móc zabezpieczyć podbite tereny. Wszystko to było związane z wielkim ryzykiem, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, ale w sytuacji, w jakiej znalazły się Ameryka i Europa — z gospodarkami w stanie absolutnej dezorganizacji — Rosja nie mogła liczyć na ich pomoc. Tak, to wszystko miało ręce i nogi. Wojna światowa na raty! Nie była to nowa doktryna wojenna. Najpierw osłabić sparaliżować silnego przeciwnika, a potem połknąć słabego. To samo Japończycy usiłowali zrobić w latach 1941-1942. Przecież nie mieli wówczas najmniejszego zamiaru podbijać Ameryki. Nie istniała podobna koncepcja strategiczna. Chodziło o głębokie zranienie silnego, takie ograniczenie jego zdolności riposty aby nie mając politycznej alternatywy, akceptował japońskie podboje na południowej półkuli. W istocie prosty plan. Trzeba jednak było znaleźć i rozgryźć szyfr, pomyślał w konkluzji Ryan. Na czwartej linii zadzwonił telefon. — Halo, Siergiej! — powitał rozmówcę Ryan. — Skąd wiedziałeś, że to ja? — zapytał Gołowko. Ryan mógł odpowiedzieć, że ta linia była specjalnie zarezerwowana na rozmowy z Moskwą, ale nie uczynił tego. — Ponieważ właśnie przeczytałeś ten sam tekst, co ja. — Powiedz mi, co o tym sądzisz? — Myślę to samo, co ty. Że to wy jesteście ich celem strategicznym. Prawdopodobnie w przyszłym roku — Ryan mówił lekko, z pewną dezynwolutrą, upojony jeszcze odkryciem, czemu zwykle towarzyszy bardzo miłe uczucie, bez względu na smak świeżo zdobytej wiedzy. — Sądzę, że raczej wczesną wiosną — odparł Gołowko — Dla nich to lepsza pora klimatycznie — Przez dłuższą chwilę milczał — Możecie nam jakoś pomoc, Iwanie Emmetowiczu? Nie, wycofuję pytanie. Właściwie brzmi ono czy nam pomożecie?
— Sojusze, podobnie jak przyjaźnie, są zawsze dwustronne — odparł Ryan — Chwilowo do widzenia. Muszę zdać raport memu prezydentowi. A ty swojemu. Do usłyszenia.
Wydanie specjalne Komandor Sanchez, który niegdyś tylko marzył o dowodzeniu takim właśnie okrętem, był zadowolony, że pozostał na pokładzie, a nie poleciał własnym myśliwcem do bazy lotniczej Marynarki w Barbers Point. Sześć stalowej barwy holowników wepchnęło lotniskowiec USS „John Stennis” do suchego doku. Na pokładzie znajdowało się już stu techników, prawdziwych profesjonalistów, w tym pięćdziesięciu mechaników przysłanych ze stoczni w Newport News. Wszyscy zeszli na dół i kręcili się po maszynowni. Na lądzie, tuż przy suchym doku, stały długim rzędem ciężarówki, czekały setki marynarzy i pracowników cywilnych. Bud pomyślał sobie, że sprawiają wrażenie stada patologów przygotowujących się do jakiejś gigantycznej sekcji zwłok. Jednakże w tym wypadku chodziło nie o samą sekcję, ale wyjęcie bezużytecznych już organów i zastąpienie ich nowymi. Komandor Sanchez przyglądał się, jak pierwszy żuraw unosi wielką kładkę, a drugi przygotowuje się do dźwignięcia potężnej przyczepy, która wyglądała na warsztat na kołkach. Prawdopodobnie chcieli go mieć na podorędziu na pokładzie. A jeszcze nawet nie przystąpiono do zamykania śluzy doku i wypompowywania wody. Wynikało z tego, że komuś na górze bardzo się spieszyło. — Komandor Sanchez? Sanchez odwrócił się i zobaczył kaprala Piechoty Morskiej, który po regulaminowym zasalutowaniu przekazał mu ustną wiadomość. — Jest pan proszony o natychmiastowe udanie się do sztabu operacyjnego CINCPAC. *** — To jest absolutne szaleństwo! — stwierdził prezes NYSE, Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Udało mu się pierwszemu wcisnąć te kilka słów i był z tego niesłychanie zadowolony. Wielka sala konferencyjna w nowojorskiej siedzibie FBI przypominała nieco salę sądową. Miała ponad sto miejsc siedzących, w chwili obecnej w połowie zajętych głównie przez wyższych funkcjonariuszy FBI i Federalnej Komisji Papierów Wartościowych, od poprzedniego piątku wieczorem badających kulisy całego wydarzenia. W pierwszym rzędzie siedzieli czołowi maklerzy i prezesi instytucji finansowych.
George właśnie kończył omawianie przebiegu wydarzeń tygodnia, wzbogacając je wyświetlaniem na ekranie wykresów trendów i transakcji. Mówił wolno, ponieważ wiedział, że zmęczenie towarzyszące gorączkowej aktywności w minionych dniach musiało dotknąć wszystkich, otępiając i utrudniając przyswojenie sobie poszczególnych sformułowań. Do sali wszedł prezes Rezerwy Federalnej. Najwidoczniej zakończył rozmowy z prezesami banków europejskich. Podniesionym do góry kciukiem zasygnalizował Fiedlerowi i Winstonowi, że wszystko jest załatwione pomyślnie i zajął miejsce z tyłu sali. — Może i szaleństwo, ale wydarzenia miały taki właśnie przebieg — zakończył Winston. Prezes NYSE zmarszczył czoło — Wszystko to bardzo pięknie pan wyjaśnił — powiedział tonem, który wyraźnie wszystkim obwieścił, że niczego pięknego w tym nie widzi — ale my w dalszym ciągu tkwimy w moczarach i otaczają nas zewsząd krokodyle. Nie wydaje mi się, abyśmy mogli długo jeszcze bronić się przed nimi — Na sali rozległ się szmerek aprobaty. Wszyscy w pierwszym rzędzie ze zdziwieniem zauważyli uśmieszek na twarzy ich dawnego kolegi. Winston zwrócił się do sekretarza skarbu — Przekazuj dobre nowiny, Buzz! — Panie i panowie, znaleźliśmy wyjście — obwieścił z pewnością siebie sekretarz Fiedler. Następne sześćdziesiąt sekund wypowiedzi Fiedlera wywołało taki efekt, że wszyscy zamarli z szeroko otwartymi — dosłownie — ustami. Nie mieli nawet zdolności wymieniania spojrzeń między sobą. Ale chociaż nikt nie aprobował jeszcze tej rewelacji skinieniem głowy, nikt także nie próbował oponować — nawet po kilkudziesięciu sekundach łamania sobie głowy nad słabymi punktami proponowanego planu. Pierwszym, który zabrał głos, był generalny dyrektor domu maklerskiego Cummings, Carter i Cantor. CCC zmarło z wycieńczenia o trzeciej piętnaście w poprzedni piątek, gdyż postawiło na złego konia. Wszystkie rezerwy się wyczerpały. — Czy to jest posunięcie zgodne z prawem? — spytał.
— Ani Departament Sprawiedliwości, ani Federalna Komisja Papierów Wartościowych nie potraktują waszego udziału w tym rozwiązaniu sytuacji za pogwałcenie prawa. Dodam jednak — obwieścił Fiedler donośnym głosem — że jakakolwiek próba wykorzystania sytuacji będzie potraktowana z całą surowością. Zapewniam was jednak że jeśli przystąpicie z nami do realizacji planu, to w interesie bezpieczeństwa narodowego zawieszone zostaną przepisy antymonopolowe i inne stojące na drodze waszych interesów. To, co proponuję, znajduje się w kolizji z pewnymi przepisami, wiem o tym, ale co powiedziane to powiedziane i znajduje się to w domenie wiedzy publicznej, choć ograniczonej do tutaj obecnych. Panie i Panowie, taki, jak wyłożyłem, jest zamiar i decyzja rządu Stanów Zjednoczonych. Cholera jasna! Nie ma wątpliwości, że te właśnie słowa przemknęły przez głowy prawie wszystkich, a zwłaszcza funkcjonariuszy będących strażnikami prawa. — Wiedzą państwo wszyscy, co wydarzyło się w CCC — odezwał się dyrektor generalny tej instytucji. Jego twarz, która przeważnie wyrażała sceptycyzm, teraz zaczynała rozkwitać uczuciem ulgi — Ja osobiście nie mam wyboru. Optuję za przedstawionym planem działania. — Chciałbym cos do tego dodać — Prezes Banku Rezerw Federalnych wstał i wyszedł na przód sali — Przed chwilą skończyłem rozmowy z prezesami banków centralnych Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Szwajcarii, Belgii i Holandii. Wszyscy przylecą do Nowego Jorku jeszcze dziś wieczorem. Spotkamy się tu z nimi jutro rano, aby omówić sposoby i metody kooperacji w tej konkretnej sprawie. Chcemy przede wszystkim uzdrowić rynek federalnych obligacji skarbowych. Wiem, że banki amerykańskie nas nie zawiodą. Chcę zaproponować Komisji Giełdowej, aby wszyscy, którzy pozostaną przy swoich obligacjach i trzy — oraz sześciomiesięczne bony zachowają na następny cykl trzy- lub sześciomiesięczny, otrzymali po pięćdziesiąt podstawowych punktów jako dodatkową premię od rządu Stanów Zjednoczonych. Tę samą premię oferujemy wszystkim, którzy zakupią obligacje skarbowe w ciągu dziesięciu dni od dnia ponownego otwarcia giełdy. Bardzo roztropny krok, pomyślał Winston. Bardzo, bardzo! To przyciągnie inne waluty do Stanów, odciągnie je od Japonii, wzmocni dolara, osłabi jena. Banki azjatyckie, które pozbyły się rezerw dolarowych dostaną nie tylko po nosie, ale i po karku. Tak, obie strony potrafią grac w tę samą grę! — Aby to zrobić, potrzebny jest akt prawny — zaoponował ekspert skarbowy.
— Będzie akt prawny, czarno na białym jeszcze przed piątkiem. Chwilowo jest to zdecydowane stanowisko Banku Rezerw Federalnych, aprobowane i podtrzymywane przez prezydenta Stanów Zjednoczonych — dodał prezes. — Otrzymujemy zastrzyk świeżej krwi, panowie i panie! — powiedział Winston, przechadzając się wzdłuż drewnianej barierki oddzielającej salę od podium — Napadli na nas ludzie, którzy chcieli nas rzucić na kolana. Chcieli nas pożreć. Pokiereszowali, to prawda, ale okazuje się, że mamy niezłych lekarzy. Pochorujemy sobie trochę, ale pod koniec przyszłego tygodnia będziemy się czuli znacznie lepiej. — W piątek od południa? — zapytał prezes NYSE. — Tak jest — odparł Fiedler i wbił wzrok w pytającego, czekając na decyzję. Prezes giełdy milczał jeszcze przez parę sekund, a potem wstał i obwieścił. — Deklaruję pełną współpracę Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Prestiż NYSE był tak wielki, że zniknęły wątpliwości obecnych na konferencji finansistów. Deklaracja współpracy wszystkich była przesądzona, tego się każdy spodziewał, ale równie istotną rzeczą była szybkość działania, zależna od consensusu. Nie upłynęło dziesięć sekund, a wszyscy już stali, uśmiechali się do siebie, w głębi duszy szczęśliwi, że jest szansa zagospodarowania domów po powodzi, a właściwie pożarze. — Aż do odwołania nie będzie obrotu programowanego — dodał Fiedler — Wszystkie „patentowane systemy” nas zawiodły, prawie udławiliśmy się nimi. Piątek będzie bardzo emocjonujący pod każdym względem. Niech ludzie używają szarych komórek, a nie gier Nintendo. — Zgoda — powiedział przedstawiciel NASDAQ, innej z nowojorskich giełd. — Musimy to wszystko jeszcze raz dobrze przemyśleć — odezwał się przedstawiciel domu maklerskiego Merrill Lynch. — Przemyślcie! My będziemy wszystko koordynowali — oświadczył prezes Banku Rezerw Federalnych — Jeśli ktoś z państwa ma pomysł na jakieś usprawnienie operacyjne, to proszę z nim przyjść do mnie. Spotykamy się ponownie o szóstej. Panie i Panowie, płyniemy jedną łodzią. Przynajmniej przez tydzień nie ma konkurentów, są kooperanci. Jesteśmy w jednej drużynie.
— Co najmniej milion inwestorów i ciułaczy zaufało mojej instytucji — odezwał się Winston — Wielu z was ma jeszcze więcej klientów i o tym nie wolno nam zapomnieć. — W tym wystąpieniu nie było cienia odwoływania się do honoru. Mówił wyłącznie o cnocie, którą każda z instytucji finansowych chciała posiadać i którą szanowała nawet w przypadku, gdy jej sama nie mogła zyskać zaufania. Oczywiście można mówić i o honorze, jeśli honor rozumie się jako zaciągnięty dług, jako kodeks postępowania i obietnicę, którą należało spełnić. Bankierski honor jest czymś, co się musi posiadać, a co inni zawsze dostrzegają w człowieku. Ale taki honor kosztuje. Każdy z obecnych na tej sali chciałby, aby pozostali patrzyli na niego z szacunkiem, dostrzegając człowieka godnego zaufania i honorowego. Bardzo przydatna koncepcja, pomyślał Winston. Zwłaszcza w chwilach takiego zagrożenia, jak obecne. *** No i pozostał jeszcze jeden problem, pomyślał Ryan. Na tym szczeblu zawsze tak bywało, tak bywa i będzie: najpierw człowiek zajmuje się łatwiejszymi do rozwiązania sprawami, pozostawiając na koniec najtwardszy orzech do zgryzienia. Teraz zadanie streszczało się raczej do uniknięcia wojny, niż do jej prowadzenia. Wpadnięcie Wschodniej Syberii w ręce Japonii i Chin miałoby jako skutek powstanie.. Czego powstanie? Nowej Osi, jak niegdyś Oś Berlin-Rzym-Tokio? Chyba nie to. Z pewnością natomiast oznaczało powstanie nowego światowego Kantoru. Tak, kantoru, potężnego obszaru ekonomicznego będącego konkurentem Ameryki we wszystkich dziedzinach. Przekładając to na praktyczny język stawiało to Japonię i Chiny w pozycji bardzo uprzywilejowanej.
Samo w sobie nie było ambicją godną potępienia. Ale propagowane metody osiągnięcia statusu pierwszego mocarstwa ekonomicznego świata — były. W swoim czasie świat istniał w oparciu o prawa dżungli. Kto pierwszy, ten lepszy, do niego należała zdobycz, pod warunkiem, że miał dość siły, aby ją utrzymać przy sobie. Nie było to bardzo eleganckie, zwłaszcza według współczesnych kryteriów, i niezbyt sprawiedliwe, niemniej zasady te ogólnie akceptowano, ponieważ państwa silniejsze w zasadzie gwarantowały swoim obywatelom polityczną stabilność w zamian za lojalność, i to było w zasadzie pierwszym etapem w tworzeniu się spoistego narodu. Po pewnym jednak czasie ludzkie pragnienie pokoju i bezpieczeństwa przekształciło się w coś zupełnie innego, a mianowicie w pragnienie zdobycia prawa do udziału w rządzeniu krajem. Od roku 1789 — kiedy to Ameryka ratyfikowała własną konstytucję, aż do roku 1989, kiedy to nastąpił rozkład polityczny Europy Wschodniej, czyli zaledwie na przestrzeni dwustu lat — pojawiło się zupełnie coś nowego w kolektywnej świadomości ludów świata. I to coś miało różne nazwy, rożne imiona. Demokracja, ludzkie prawa, samostanowienie. Jednakże w swej istocie było to uznanie faktu, że wola ludzka reprezentuje wielką siłę, gotową w zasadzie służyć dobru. Plan japoński zaprzeczał istnieniu owej przemożnej siły na rzecz ogólnego dobra człowieka. Jednocześnie jednak bezpowrotnie minął czas panującej dawniej zasady siły pięści. Na pewno minął, skonkludował Jack. A obecni na tej sali dopilnują, aby nie powróciły. — I to jest ogólny obraz sytuacji na Pacyfiku. — zakończył swoje wystąpienie. Odbywało się właśnie posiedzenie rządu. Obecni byli szefowie wszystkich resortów i ważniejszych agencji federalnych, jedynie sekretarza skarbu zastępował najstarszy rangą wiceminister. Obradowano przy kwadratowym stole, ustawionym po przekątnej w stosunku do ścian. Pod ścianami siedzieli czołowi przedstawiciele Kongresu oraz Kolegium Szefów Sztabów. Następnym mówcą miał być sekretarz obrony. Zamiast pójść na mównicę, którą opuścił właśnie Ryan, otworzył leżącą przed nim na stole teczkę z luźnymi kartkami i zaczął mówić, właściwie nie patrząc na żaden tekst. — Nie jestem pewien, czy uda się nam to zrobić — zaczął, a obecni poruszyli się niespokojnie w fotelach — Problem jest techniczny, no i w ogóle. Nie jestem pewien, czy potrafimy zbudować, zastosować odpowiednią siłę, aby… — Jedna chwilka, bardzo przepraszam — przerwał mu Ryan — Muszę w tym miejscu wyjaśnić wszystkim kilka spraw, zgoda? — Nie było sprzeciwów. Nawet sam sekretarz obrony wydawał się zadowolony, że nie musi dalej mówić.
— Guam jest obszarem amerykańskim. Od blisko stulecia. Jego mieszkańcy są obywatelami amerykańskimi. Japonia odebrała nam tę wyspę w 1941, a my z kolei zabraliśmy ją Japonii z powrotem w 1944 roku. Ludzie umierali po to, aby tak się stało. — Sądzę, że uda nam się odzyskać Guam drogą negocjacji — powiedział sekretarz stanu. — Bardzo się z tego cieszę — odparł Ryan. — A reszta Marianów? — Moi pracownicy nie sądzą, aby to się udało osiągnąć drogami dyplomatycznymi. Oczywiście będziemy próbowali, ale… — Ale co? — zapytał Jack. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. — Dobrze, wyjaśnijmy sobie następną sprawę. Mariany nie były w prawnym posiadaniu Japonii, wbrew temu, co twierdzi japoński ambasador. Były jedynie obszarem powierniczym na podstawie mandatu Ligi Narodów. Dlatego też nie można ich nazywać łupem wojennym, kiedy zajęliśmy je w 1944 roku, w tym samym czasie, kiedy powracał pod naszą administrację Guam. W roku 1947 ONZ ogłosiła Północne Mariany obszarem powierniczym, przekazując mandat Stanom Zjednoczonym. W 1952 roku Japonia oficjalnie zrezygnowała z jakichkolwiek roszczeń do tych wysp. W roku 1978 mieszkańcy Północnych Marianów optowali na rzecz stworzenia Wspólnoty związanej politycznie ze Stanami Zjednoczonymi. Wówczas też wybrali swego pierwszego gubernatora. Długo się opieraliśmy, nim uzyskali nasze pozwolenie, ale wreszcie dopięli swego. W roku 1986 Organizacja Narodów Zjednoczonych uznała, że dobrze wywiązaliśmy się z naszych obowiązków wobec mieszkańców wysp. W tymże samym roku mieszkańcy ci otrzymali obywatelstwo amerykańskie. W roku 1990 Rada Bezpieczeństwa ONZ zniosła powiernictwo, jako zbędne na nowym etapie rozwoju politycznego tego obszaru. Czy wszyscy państwo dobrze zrozumieliście? Mieszkańcy tych wysp są obywatelami amerykańskimi, posiadają amerykańskie paszporty nie dlatego, że ich do tego zmusiliśmy, ale ponieważ tego chcieli, taką drogę rozwojową dobrowolnie wybrali. To właśnie nazywa się samostanowieniem. To my zaszczepiliśmy owo pojęcie na tych wyspach, których mieszkańcy nam uwierzyli sądząc, ze mówimy poważnie. — Nie można zrobić czegoś, co jest niemożliwe. Możemy negocjować — zaczął dłuższy wywód Hansen, ale Ryan mu przerwał. — Guzik negocjować! — warknął — I skąd ta pewność, że nie możemy im odebrać Marianów?
Sekretarz obrony zerknął do notatek. — Jack, potrzeba nam wielu lat, żeby odbudować ten sprzęt, który przekazaliśmy do rezerwy lub złomowaliśmy. Dobrze, chcesz kogoś obarczyć za to winą, obarcz mnie. — Jeśli w tej chwili nie możemy tego zrobić, to ile miałoby kosztować powiększenie potencjału? — odezwał się sekretarz Departamentu Zdrowia i Opieki Socjalnej — Tyle rzeczy mamy jeszcze do zrobienia tutaj. — A więc mamy pozwolić na to, aby obcy kraj odbierał prawa obywatelskie obywatelom Stanów Zjednoczonych jedynie dlatego, że komuś się wydaje zbyt trudne obronienie owych praw? — spytał Ryan bardzo spokojnym i cichym głosem — I co dalej? I co będzie, kiedy to się wydarzy po raz drugi? Może ktoś mi powie, od kiedy to przestaliśmy być Stanami Zjednoczonymi Ameryki? Moim zdaniem jest to wyłącznie sprawa politycznej woli i nic więcej — ciągnął prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa. — Oczywiście powstaje pytanie, czy taką wolę jeszcze mamy. — Żyjemy w rzeczywistym świecie, doktorze Ryan. Mówi pan o mieszkańcach Marianów. Czy wolno nam ryzykować ich życiem? — spytał sekretarz Departamentu Administracji Wewnętrznej. — Zwykliśmy mówić, że wolność jest cenniejsza od życia. Zwykliśmy to samo mówić o naszych pryncypiach politycznych. I w rezultacie mamy świat zbudowany na tychże pryncypiach — odparł Ryan. — To, co nazywamy naszymi prawami. Nikt nam tego nie dał, o nie, proszę pana! Wywalczyliśmy to. Ludzie ginęli w imię tych pryncypiów. Powtarzam, mieszkańcy tych wysp są amerykańskimi obywatelami. Czy rzeczywiście nic nie jesteśmy im winni? Widać było, że taki tok rozumowania bardzo nie odpowiada sekretarzowi stanu. Wielu innym też nie odpowiadał. Wyzierało to z ich spojrzeń, ale byli zadowoleni, że to Hanson, a nie oni zabiera w tej sprawie głos. — Możemy negocjować z pozycji siły, ale musimy to robić bardzo ostrożnie. — Jak ostrożnie? — zapytał fałszywie aksamitnym głosem Ryan. — Czego ty, do diabła, chcesz, Ryan? Nie możemy ryzykować nuklearnego ataku dla kilku tysięcy… — Jaka jest według pana magiczna liczba, od której warto ryzykować, panie sekretarzu? Milion ludzi? Nasze miejsce w świecie oparte jest na kilku prostych ideałach. Dla tych ideałów wielu już poświęciło życie.
— To już jest filozofia, a nie polityka — odciął się Hanson. — Niech pan mnie słucha. Mam już przygotowaną dobrą drużynę do negocjacji. Otrzymamy Guam z powrotem, zapewniam pana. — Nie, proszę pana! Mamy odzyskać wszystkie wyspy. I zaraz panu powiem, dlaczego — Ryan pochylił się nisko nad stołem, jakby chciał być bliżej adresatów swoich słów — Jeśli tego nie zrobimy, to wówczas nie uda się nam zapobiec wojnie między Rosją, z jednej strony, a Japonią i Chinami z drugiej. Walka będzie się toczyć o Syberię. Muszą się o to bić. Bogactwa naturalne Syberii są tak wielkie, że gwarantują cudowne przeniesienie się Japonii i Chin do sytego dwudziestego pierwszego wieku. A jeśli idzie o Rosjan, to ja ich znam. Będą walczyć. Wojna konwencjonalna może przekształcić się w nuklearną. Japonia i Chiny pewno sądzą, że sprawy tak daleko nie zajdą, ale ja wiem, że mogą. Wiecie dlaczego? — Nabrał oddechu — Jeśli nie my, to kto rozwiąże skutecznie problem? Rosjanie dojdą do wniosku, że zostali sami. Nasz wpływ na nich spadnie do zera. Przyparci do muru, zareagują w jedyny skuteczny z ich punktu widzenia sposób. I zacznie się rzeź, jakiej jeszcze świat nie widział. Jeśli o mnie idzie, nie jestem gotów na powitanie nawrotu średniowiecza. Tak więc wynika z tego jasno, że nie mamy wyboru. Możecie mi tu wymieniać, jakie chcecie argumenty, że można czy nie można, ale wszystko streszcza się do jednego wniosku: zaciągnęliśmy dług honorowy, akceptując wolę mieszkańców wysp, gdy oświadczyli, że chcą być Amerykanami. Jeśli nie będziemy bronić obowiązujących nas zasad, to znaczy, że tracimy nie tylko honor, ale zdolność oddziaływania na cokolwiek, na jakąkolwiek przyszłą sytuację. Wszyscy stracą do nas zaufanie, stracimy szacunek świata, stracimy szacunek do siebie samych. Jeśli odwrócimy się teraz plecami do problemu, to znaczy, że nie jesteśmy tymi, za których się podajemy, i wyjdzie na to, że wszystko, co dotychczas mówiliśmy, było kłamstwem. Przez cały ten czas prezydent Durling siedział w milczeniu, przyglądając się twarzom obecnych, a zwłaszcza sekretarzowi obrony i siedzącemu za nim pod ścianą, przewodniczącemu Kolegium Szefów Sztabów, którego sekretarz obrony osobiście sobie wybrał, by mu pomagał przy likwidowaniu potęgi militarnej Ameryki. Obaj ci panowie patrzyli w ziemię i wydawało się jasne, że nie są warci tej wzniosłej chwili. — Jak możemy więc osiągnąć cel, Jack? — zapytał Roger Durling.
— Jeszcze nie wiem, panie prezydencie. Nim zaczniemy próbować, musimy podjąć decyzję, czy chcemy, czy też rezygnujemy. I jeśli o to idzie, to piłeczka jest na pańskim polu, panie prezydencie. Durling rozważał słowa Ryana i jednocześnie zastanawiał się nad celowością proszenia członków gabinetu o ich opinie. Zdecydował, że tego nie zrobi, ponieważ z ich twarzy nie wyczytywał nic dobrego. Nie podobało mu się to. Przypomniał sobie czas spędzony w Wietnamie, kiedy zapewniał żołnierzy, że to wszystko ma wielkie znaczenie, chociaż dobrze wiedział, że kłamie. Nigdy nie zapomni wyrazu ich twarzy. I chociaż mało kto o tym wiedział, Durling prawie co miesiąc chodził wieczorami do pokrytego nazwiskami poległych pomnika mauzoleum. Znał dokładnie miejsce każdej inskrypcji i nazwisko każdego żołnierza, który służył i zginął pod jego dowództwem. Wszystkie te miejsca odwiedzał, aby każdemu z osobna szepnąć w duchu, że tak, owszem, mimo wszystko to miało wielkie znaczenie, a w Wielkim Planie Przeznaczenia ich śmierć przyczyniła się do tego, iż świat zmienił się na lepsze. Może zbyt późno dla tych, którzy oddali życie, ale nie za późno dla żywych. Prezydent Durling był dumny z jeszcze jednej rzeczy nikt nigdy nie odebrał Ameryce nawet skrawka ziemi. I być może do tego wszystko się sprowadzało. — Brett, przystępujesz natychmiast do negocjacji. Oświadczysz jasno, że obecna sytuacja na Zachodnim Pacyfiku jest nie do przyjęcia dla Stanów Zjednoczonych. Nie akceptujemy niczego innego niż całkowite przywrócenie sytuacji ante helium na Marianach. Niczego innego! — powtórzył z naciskiem Durling. — Tak jest, panie prezydencie. — Przedstawicie mi plany operacji mających na celu usunięcie siłą Japończyków z wysp w wypadku, gdyby negocjacje nie przyniosły oczekiwanego rezultatu — polecił sekretarzowi obrony, który skinął głową, choć jego twarz wyrażała absolutną niewiarę, by udało się takie operacje przeprowadzić. *** Admirał Czandraskatta uważał, że to już trwa za długo, ale czekał cierpliwie wiedząc, że może sobie na to pozwolić. Co teraz się stanie? Był tego bardzo ciekaw.
Wszystko mogło potoczyć się szybciej. Być może Czandraskatta nieco zbyt powoli realizował swoje plany, chcąc w trakcie rozwijania się sytuacji odczytywać styl myślenia swego przeciwnika, wiceadmirała Michaela Dubro. Chytry z niego lis, umie doskonale manewrować, a ponieważ jest taki błyskotliwy, z pewnością myśli, że jego przeciwnik musi być głupszy. Od tygodnia było jasne, że formacja amerykańska znajduje się na południowo-zachodnim akwenie. Sam Czandraskatta płynąc na południe skłonił admirała Dubro do skierowania się na północ, a następnie na wschód. Gdyby przewidywania zawiodły, to i tak Amerykanie musieli wrócić na poprzednie miejsce, na wschód od Dondra Head, zmuszając tankowce do płynięcia na skróty i wcześniej czy później wpadłyby one w oko indyjskim patrolom powietrznym. No i wpadły. Teraz trzeba było śledzić ich kurs, którego Dubro nie mógł zmienić, chyba że kazałby im płynąć jeszcze bardziej na wschód. Co z kolei oznaczało przemieszczenie całej grupy na wschód, a więc oddalenie się od Sri Lanki. Otworzyłoby to korytarz dla indyjskich okrętów desantowych wiozących pojazdy pancerne i jednostki uderzeniowe. Alternatywą dla Amerykanów pozostawałyby konfrontacja i bitwa morska. Ale nie poważą się na konfrontację. Chyba nie. Jedyną rozsądną decyzją Waszyngtonu będzie rozkazanie admirałowi Dubro, aby powrócił ze swoimi dwoma lotniskowcami do Pearl Harbor w oczekiwaniu na decyzję polityczną co do ewentualnego uderzenia na Japonię. Amerykanie podzielili Flotę Pacyfiku wbrew doktrynie Alfreda Thayera Mahana. Czandraskatta uczył się jej w Akademii Marynarki w Newport w Wirginii. Wraz z nim studiował tam wówczas Yusuo Sato. Nie było to nawet tak dawno temu. Czandraskatta przypominał sobie jeszcze ożywione dyskusje prowadzone z Sato, kiedy spacerowali nabrzeżem, przyglądali się jachtom w porcie i zastanawiali się, czy i w jaki sposób małe floty potrafią pokonać wielkie. Po powrocie do Pearl Harbor Dubro odbędzie z pewnością konferencje ze swoimi sztabami informacji wojskowej i operacyjnym, aby wyciągnąć ostateczne wnioski, i wszyscy zgodnie dojdą do przekonania, że nic nie mogą zrobić. Ależ będą wściekli, pomyślał z satysfakcją indyjski admirał.
Ale przedtem trzeba jeszcze dać im lekcję. Dobrą nauczkę. Czandraskatta rozpoczął już polowanie. Amerykanie mogą sobie być szybcy, a ich admirał spryciarzem, ale flota związana jest z ograniczonym akwenem i wcześniej czy później zabraknie jej miejsca do manewru. Czandraskatta będzie mógł ich wreszcie odpędzić, niech wracają do siebie, pozwalając Indiom na podjęcie
pierwszego
imperialnego
kroku.
Właściwie
malutkiego
kroczku,
niemalże
niezauważalnego w wielkiej grze, jaka się toczy, ale wartego wysiłku, ponieważ bez Amerykanów Indie mogą się wreszcie ruszyć, tak jak ruszyła się Japonia. Nim Ameryka odbuduje swoją potęgę, będzie zbyt późno, aby cokolwiek zmienić. Wszystko streszcza się do przestrzeni i czasu. Przestrzeń i czas działają na niekorzyść państwa osłabionego wewnętrznymi trudnościami i przez to samo gubiącego jasny cel. Jakże mądrzy są Japończycy, skoro to dostrzegli. *** — Udało się lepiej, niż można było oczekiwać — powiedział Durling, który po raz pierwszy od chwili objęcia prezydentury przyszedł na pogawędkę do gabinetu Ryana. — Tak pan sądzi, panie prezydencie? — Ryan był nieco zdziwiony tą oceną. — Pamiętaj, że sekretarzy z małymi wyjątkami odziedziczyłem po Bobie. — Durling usiadł. — Mają wąskie spojrzenie. Głównie troszczą się o problemy wewnętrzne kraju. Przez cały czas mam z nimi ten właśnie kłopot. — Potrzebny jest nowy sekretarz obrony i nowy przewodniczący Kolegium — dość zimno powiedział Ryan. — Zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie czas na to. Zresztą ich obecność zapewnia mi szerszy wachlarz opinii — dodał Durling z uśmiechem. — Chciałbym ci przede wszystkim zadać jedno pytanie… — Nie wiem, czy nam się to uda — mruknął Ryan, malując na kartce jakieś wzorki. — Przede wszystkim musimy zdjąć z szachownicy ich rakiety balistyczne.
— Wiem o tym, panie prezydencie. Znajdziemy je. W każdym razie spodziewam się, że wkrótce — tak czy inaczej — dowiemy się, gdzie one są. Innym dżokerem w talii są zakładnicy. Jeszcze innym nasza zdolność do wylądowania na wyspach. Ta wojna, jeśli można tak nazwać obecny stan, rządzi się nowymi prawami. I właściwie jeszcze nie wiem, jakimi. — Ryan nadal myślał ciągle o publicznym wizerunku sytuacji. — Jak zareaguje amerykańska opinia publiczna? No i japońska…? — Chcesz usłyszeć kilka złotych myśli z ust swego naczelnego dowódcy? — spytał Durling. — Jak najbardziej! — odparł Ryan. Obaj się uśmiechnęli. — Uczestniczyłem w wojnie, w której druga strona dyktowała prawa i zasady gry. I nie wyszło nam to na zdrowie. — Co zachęca mnie z kolei do zadania pytania. — Zadawaj! — Jak daleko możemy się posunąć? Prezydent zadumał się, a potem stwierdził: — Pytanie zbyt ogólnikowe. I podstępne. — Mózg operacyjny sił wroga jest w zasadzie dozwolonym celem. Jednakże dotychczas zawsze mieliśmy do czynienia z ludźmi w mundurach. — Myślisz o polowaniu na zaibatsu? — Tak jest, sir. Z informacji, które posiadam, a są one pewne, oni właśnie wydają rozkazy operacyjne. Ale są cywilami. Uderzenie w nich mogłoby wydawać się morderstwem. — Pomyślimy o tym, kiedy nadejdzie czas, Jack. — Prezydent wstał szykując się do odejścia. — Rozumiem. Słusznie. — „Zapewnia szerszy wachlarz opinii”. Ryan z pewnym rozbawieniem rozmyślał nad słowami prezydenta. Ale to mogło oznaczać wiele rzeczy. Albo, że będzie pilnie słuchał, albo że pójdzie własną drogą osamotniony, świadomy, że nie ma wsparcia. Doświadczył już tego w przeszłości, działań bez wsparcia. *** — Co myśmy najlepszego zrobili? — spytał Koga. — Co myśmy im pozwolili zrobić?
— Nie mieli specjalnych trudności — odparł jego wieloletni doradca polityczny. — Ponieważ nie potrafimy umocnić swojej władzy, jesteśmy podzieleni, oni bez specjalnego trudu popychają nas w kierunku, jaki im odpowiada… i z upływem czasu… — Doradca wzruszył ramionami. — I z upływem czasu cała władza dostała się w ręce tej dwudziestki czy trzydziestki ludzi, którzy zaczęli decydować o polityce naszego kraju. Naród ich nie wybierał. Wybrały ich rady nadzorcze korporacji. Ale żeby to zaszło aż tak daleko? — spytał Koga. — Aż tak tragicznie daleko? — Zabrnęliśmy tam, gdzie zabrnęliśmy — odparł filozoficznie doradca. — Czy możemy temu zaprzeczyć? — I kto teraz ochroni nasz naród? — zapytał patetycznie były premier. Pomyślał z goryczą, że on sam już nic nie znaczy. — Goto — odparł lakonicznie doradca. — Nie możemy na to pozwolić. Wiesz, czyje polecenia wykonuje? — Doradca skinął głową i nawet był gotów się uśmiechnąć, gdyby nie powstrzymała go myśl o powadze sytuacji. — Powiedz mi, mój drogi, czymże jest honor i co obecnie nakazuje? — spytał Mogataru Koga. — Naszym obowiązkiem, panie premierze, jest służyć narodowi — odparł doradca, którego przyjaźń z Kogą datowała się od studiów na uniwersytecie tokijskim. Nagle przypomniał sobie słowa zachodniego męża, Cycerona. Chyba Cycerona: „Dobro ludu jest najwyższym prawem”. I do tego wszystko się streszcza, pomyślał Koga. Zastanawiał się, czy zawsze zdrada ma taki początek. I postanowił to głęboko przemyśleć. I będzie o tym myślał przez całą noc, gdyż nie zmruży oka. Nie, nie całą noc, ale przedświt, uświadomił sobie spojrzawszy na zegarek. *** — Czy to aby na pewno mają być tory standardowej szerokości? — Możesz przeanalizować raz jeszcze zdjęcia — odparła Betsy Fleming. Wrócili już do Biura Zwiadu Powietrznego w Pentagonie. — Transporter, jaki sfotografowali nasi ludzie, miał standardowy rozstaw osi. — Skąd jesteśmy pewni, że to nie była świadoma dezinformacja? — spytał analityk.
— Średnica rakiety SS-19 wynosi dwa przecinek osiem metrów — odezwał się Chris Scott, podając faks z Rosji. — Do tego trzeba jeszcze dodać dwieście siedemdziesiąt centymetrów na kontener. Ich wąskotorowe linie nie poradziłyby sobie z platformą o podobnej szerokości. To raczej mało prawdopodobne, choć teoretycznie możliwe. — Poza tym trzeba założyć, że przy transporcie rakiet nie będą zbyt wiele ryzykować — dodała Betsy. — Rosjanie także rozpatrywali moduł do transportu kolejowego swojej wersji Mod-4, rozpracowali zewnętrzny pancerz pod kątem takiego przewozu, a rozstaw osi rosyjskich torów… — Tak, zupełnie zapomniałem — przerwał analityk i dokończył: — Jest większy od naszego. To mi ułatwia pracę. — Powrócił do konsolety komputera i nakazał wykonanie programu zlecającego, jaki opracował przed paroma godzinami. Podczas każdego przelotu nad Japonią umieszczone na satelicie wąskoogniskowe kamery o wysokiej rozdzielczości będą przeszukiwały teren wzdłuż wyznaczonych współrzędnych. Okazało się, że rodzimy AMTRAK miał doskonałą dokumentację japońskich kolei. Właśnie teraz jeden z dyrektorów firmy był instruowany na temat przepisów o przestrzeganiu tajemnicy państwowej w odniesieniu do zdjęć satelitarnych. Instruktaż był zresztą krótki i kończył się ostrzeżeniem, że opowiadanie tego, co się widziało, zostaje nagrodzone długimi wakacjami w więzieniu Manon, w Illionois. Komputerowe polecenie powędrowało najpierw do Sunnyvale w Kalifornii, a stamtąd do wojskowego satelity telekomunikacyjnego. Ten dopiero przekazał je obu wędrującym po orbicie satelitom KH-11, z których jeden miał ponownie znaleźć się nad Japonią za pięćdziesiąt minut, a drugi o dziesięć minut później. Cała trójka czekająca w Pentagonie, w Biurze Zwiadu Powietrznego, zastanawiała się, czy japończycy są bardzo biegli w sztuce kamuflażu. Niestety, mogli się tego nigdy nie dowiedzieć. Pozostawało jedynie czekać. Będą mogli obserwować na monitorze poszczególne ujęcia w chwili ich robienia, ale jeśli nie dostrzegą wyraźnych śladów tego, czego szukają, trzeba będzie każde zdjęcie poddać drobiazgowej analizie, co potrwa długie godziny, a nawet dni. Jeśli oczywiście będą mieli szczęście w ogóle na coś trafić. ***
„Kuruszio” był na powierzchni, co nigdy nie cieszy dowódcy okrętu podwodnego. Ale nie miało to trwać długo. Przez dwa węże o sporej średnicy pompowano paliwo, a dźwig podawał zaopatrzenie marynarzom czekającym na pokładzie. Komandor Ugaki żałował, że marynarka nie ma specjalnych tankowców do zaopatrywania okrętów podwodnych i musi korzystać z wielkich barek desantowych przeznaczonych w zasadzie do przewożenia ciężkiej broni pancernej. Tym razem i barki były zajęte, więc „Kuruszio” korzystał z usług zwykłego frachtowca, którego załoga miała dobre chęci, ale mało doświadczenia w podobnych operacjach. „Kuruszio” był ostatnim okrętem, który przybył do basenu portowego Agana, ponieważ znajdował się najdalej od Marianów, gdy nastąpiła ich okupacja. Komandor Ugaki wystrzelił tylko jedną torpedę, co już mu wystarczyło, by sprawdzić, jak świetnie wz. 89 spełnia swoje zadanie. Pod tym względem wszystko było w porządku. Gorzej z frachtowcem. Nie miał odpowiedniego sprzętu, aby dostarczyć brakującą torpedę. Komandor pocieszał się jednak, że ma ich jeszcze piętnaście oraz cztery rakiety typu Harpoon. A jeśli mu Amerykanie dostarczą aż tyle celów, to tym lepiej. Członkowie załogi, nie mający chwilowo zajęcia, stłoczyli się na przednim pokładzie, by skorzystać ze słońca. Marynarze okrętów podwodnych lubią to robić. Robił to zresztą w tym samym czasie ich dowódca obnażony po pas, siedział pod kioskiem, popijając herbatę i uśmiechając się szeroko. Czekała go teraz misja patrolowania akwenu w pobliżu wysp Bonin na Morzu Filipińskim z zadaniem przechwytywania amerykańskich okrętów, które by próbowały przeszkodzić żegludze z Wysp Japońskich. Najprawdopodobniej byłyby to amerykańskie okręty podwodne. Zadanie powierzone komandorowi Ugaki nie wydawało się trudne. Rutynowe. Chociaż nudne, wymagało dużej koncentracji uwagi. Ugaki uznał, że będzie musiał porozmawiać z załogą na temat wagi zadania. *** — Więc jaka jest granica patrolowanego akwenu? — spytał Jones. — Chwilowo na wschód od sto sześćdziesiątego piątego południka — odparł admirał Mancuso, wskazując obszar na mapie — Jest nas mało, Jones. Nim zdecyduję się na walkę, muszę przyzwyczaić załogi do tej myśli. Chcę, żeby dowódcy jednostek zwiększyli intensywność ćwiczeń. Nigdy nie jest ich za mało.
— Ta prawda odnosi się i do życia w cywilu — odparł sonarzysta z doktoratem. Jones przyszedł do admirała z wydrukami hydrofonicznego nasłuchu chcąc pokazać, że gdzieś zniknęły wszystkie znane sygnały z okrętów podwodnych. Niestety, dwa układy zbiorcze hydrofonów sterowane z wyspy Guam były odcięte. Chociaż łączył je podwodny kabel ze stacją monitorującą na wyspie Guam, to nikomu w Pearl Harbor nie udało się ich uaktywnić. A próbowano różnych sztuczek. Dobrą wieścią było jednak to, że zapasowy układ zbiorczy w pobliżu filipińskiej wyspy Samar nadal funkcjonował. Niestety nie był w stanie wychwycić japońskich okrętów podwodnych, które — jak to wskazywały zdjęcia satelitarne — uzupełniały paliwo i zapasy żywności w pobliżu Agany. Wiele jednostek nawet zidentyfikowano. Mancuso nie był tego pewien na sto procent. Być może Japończycy nauczyli się najpierw od Rosjan, a potem od Amerykanów nie umieszczać numerów taktycznych lub umieszczać fałszywe, aby zmylić przeciwnika. — Hmm, byłoby miło parę ptaszków złapać do sieci — powiedział Jones po dłuższej obserwacji mapy — No, raczej rybek. — Dlaczego nie? Gdybym jeszcze mógł dostać jakieś instrukcje z Waszyngtonu.. — admirał zamilkł, pogrążony w myślach. Czarne sylwetki na mapie oznaczały położenie każdego z jego okrętów podwodnych, nawet tych w okresowym przeglądzie. Chociaż te ostatnie były białe z wypisanymi datami powrotu do służby, jednak w chwili obecnej nie miało to większego znaczenia. Pięć sylwetek w Bremerton, tak? *** Zapowiedz „Wydania specjalnego” pojawiła się na ekranach wszystkich większych sieci telewizyjnych.
W
każdym
wypadku
spikerzy
lub
komentatorzy
obwieścili
godnie
przytłumionymi głosami, że program zostaje przerwany, aby obywatele mogli wysłuchać orędzia prezydenta na temat kryzysu ekonomicznego, jakim rząd zajmuje się od minionego weekendu. Następnie pojawiła się prezydencka pieczęć i potem sam prezydent, zdumiewając oglądających program ożywionym uśmiechem. — Dobry wieczór! Współobywatele, w ubiegłym tygodniu nastąpiło groźne wydarzenie w łonie amerykańskiego systemu finansowego.
— Pragnę jednak zacząć od zapewnienia was, że gospodarka amerykańska jest silna. Dziwnie może brzmieć takie stwierdzenie — Durling uśmiechnął się — w obliczu tego wszystkiego, co w ostatnich godzinach słyszeliście w telewizji lub z innych źródeł. Pozwólcie mi jednak wyjaśnić, dlaczego miałem prawo powiedzieć to, co powiedziałem. Zacznę od pytania. — Czy cos się zmieniło? Amerykańscy robotnicy nadal produkują samochody w Detroit i w innych miastach. Amerykańscy hutnicy nadal wytapiają stal. Kansascy farmerzy zwieźli już z pól zboże i przygotowują się do następnego sezonu zasiewów. W Dolinie Krzemowej trwa produkcja komputerów. W Akron stale produkowane są opony. Boeing ciągle produkuje samoloty. Bez przerwy wydobywana jest ropa w Teksasie i na Alasce, a węgiel w Zachodniej Wirginii. Każdy z was wykonuje te same czynności, jakie wykonywał przed tygodniem. A więc co się zmieniło? — Powiem wam, co się zmieniło! Chmara elektronów popłynęła miedzianymi drutami, takimi samymi, jak te które łączą słuchawkę z aparatem — Prezydent podniósł i po chwili odrzucił sznur stojącego przed mm telefonu — i to jest wszystko. Nic więcej — Durling mówił łagodnym spokojnym głosem dobrego sąsiada, który przyszedł do pobliskiego domu z dobrymi radami — Ani jeden człowiek nie stracił życia. Żadne przedsiębiorstwo nie utraciło swojej siedziby. Nie zmalało bogactwo naszego państwa. Niczego nie straciliśmy. — A mimo to, drodzy przyjaciele, wpadliśmy w panikę. Dlaczego? W ciągu paru minionych dni udało nam się stwierdzić, że dokonano świadomego zamachu na nasz system monetarny
i
rynek
papierów
wartościowych.
Departament
Sprawiedliwości
Stanów
Zjednoczonych, przy udziale patriotycznie myślących osobistości na wspomnianym rynku papierów, rozpoczęło przygotowywanie aktu oskarżenia, wspartego dowodami, przeciwko winnym tego, co się wydarzyło. Więcej nie mogę dziś powiedzieć, żadnych nazwisk nie mogę podać, bowiem nawet prezydent Stanów Zjednoczonych nie może gwałcić prawa, które mówi, że każdy podejrzany ma prawo do uczciwego i bezstronnego procesu. Niemniej zapewniam was, że wiemy, co się wydarzyło, i wiemy, że to, co się wydarzyło, było zjawiskiem sztucznie wywołanym w celach przestępczych. — Jak wobec tego mamy postępować od tej chwili? — zapytał dramatycznie słuchaczy Durling. — Powiem wam. Obrót papierami wartościowymi był wstrzymany przez cały tydzień, giełdy zamknięte. Giełdy rozpoczną swoją działalność w piątek w południe i wówczas…
Punkt zwrotny — To im nie wyjdzie — powiedział Kozo Matsuda, słuchając tłumaczenia. — Plan Raizo był bezbłędny. Bardziej niż bezbłędny — kontynuował, mówiąc tak zarówno do siebie, jak i do słuchawki. Przed krachem wykorzystał bliskie stosunki ze skłonnym do współpracy bankierem i przeprowadził kilka korzystnych transakcji amerykańskimi obligacjami skarbowymi, co mu pozwoliło na rekapitalizację znajdującego się w kłopotach własnego koncernu, ale i niestety wzbogaciło jedynie konto bankowe w jenach, co było kłopotliwe w obliczu poważnych płatności zagranicznych. Jednakże nie należało się tym zbytnio martwić, gdyż jen się umacniał, a dolar słabł. Może byłby teraz czas zakupić poprzez pośredników trochę amerykańskich udziałów, pomyślał. Ponownie otworzą giełdę i akcje dalej będą spadały na łeb? — Kiedy więc wznawiają operacje giełdowe? — Podniecony wiadomościami po prostu zapomniał.
— Londyn wyprzedza nas o dziewięć godzin, a Niemcy i Holandia o osiem Więc o czwartej po południu — odpowiedział odległy rozmówca. — Nasi ludzie otrzymali odpowiednie instrukcje. A były jasne: wykorzystać wysoki kurs jedna i wykupywać każdą ilość europejskich akcji, a kiedy za parę lat skończy się panika na rynku finansowym, Japonia będzie tak głęboko tkwić w europejskiej multinarodowej strukturze, że w istocie stanie się jej integralną częścią, tak istotną dla europejskiej gospodarki, że jakakolwiek próba oddzielenia się niosłaby ze sobą groźbę finansowego krachu. Tego Europa nigdy nie zaryzykuje, nie po przeżyciu najgorszego od trzech pokoleń kryzysu, a na pewno nie po tym, jak Japonia odegra ważną i bezinteresowną rolę zbawiciela, który przywrócił dobrobyt i zapewnił dobrą koniunkturę trzystu milionom Europejczyków. Niepokojące było jedynie to, że Amerykanie podejrzewali, iż ktoś maczał palce w tym, co się stało. Jednakże Yamata-san zapewnił ich wszystkich, że nie ma żadnych śladów, żadnych dowodów. Na tym przecież polegało między innymi mistrzostwo całej operacji — zniszczenie wszystkich zapisów i zastąpienie ich chaosem Żadna instytucja finansowa czy inna nie może istnieć bez dokładnej dokumentacji przeprowadzanych transakcji Zabrać dokumentację, to znaczy odebrać zdolność działania, a nawet istnienia. Rekonstrukcja zapisów będzie wymagała wielu tygodni, a nawet miesięcy. Tego Matsuda był pewien i w tym czasie, w okresie paraliżu instytucji finansowych, Japonia, a konkretnie grono zaibatsu będzie mogło wiele wykupić, niezależnie od tych korzyści, jakie im przyniosą błyskotliwe zagrania Yamaty za pośrednictwem agend rządowych. Ten w pełni spójny wewnętrznie plan, zapięty na ostatni guzik, był decydującym argumentem dla szacownych zaibatsu. — To zresztą nie jest ważne, Kozo. Powaliliśmy Europę i tylko my posiadamy płynność kapitałową. *** — Świetne wystąpienie, Szefie! — powiedział Ryan oparty o framugę. — Przed nami jeszcze długa droga — odparł Durling. Wstał z fotela i wyszedł z Gabinetu Owalnego, nie odzywając się więcej do nikogo. Za nim poszedł Ryan. Prezydent i jego doradca udali się do starego budynku, mijając po drodze techników telewizyjnych, którzy oprócz Ryana byli jedynymi świadkami wystąpienia. Czas na spotkanie z prasą jeszcze nie nadszedł. — Zdumiewające są filozoficzne aspekty całej sprawy — zauważył Ryan, gdy wsiadali do windy, która miała ich zawieźć do prywatnych apartamentów prezydenta o piętro wyżej.
— Bawisz się metafizykę, co? Chodziłeś do jezuitów, prawda? — Nawet do ich dwu szkół. Zadaję sobie pytanie, czym jest właściwie rzeczywistość? — zadał retoryczne pytanie Jack. — Dla nich rzeczywistością są elektrony i komputerowe monitory. Na Wall Street nauczyłem się jednego: oni wszyscy nie mają pojęcia o istocie inwestowania. Jeden Yamata opanował warsztat. — I to nieźle — zauważył prezydent. — Jednak przedobrzył. Powinien był zostawić dokumentację. Wywołać krach, panikę i to by wystarczyło. Nie wydobylibyśmy się wtedy z otchłani. Spadek trwałby do samego dna. — Ryan wzruszył ramionami. — Po prostu nie przyszło mu do głowy, że nie akceptujemy jego zasad gry. Odrzucenie tych reguł stało się kluczem do rozwiązania. — Dalej już tylko myślał: wystąpienie
prezydenta
było
wspaniałym
koktajlem
rzeczy
powiedzianych
i
niedopowiedzianych. Spełniało świetnie swój cel. W istocie pierwsza udana operacja w wojnie psychologicznej! — Prasy nie można długo ignorować. Oni coś wygrzebią — przerwał ciszę prezydent. — Wiem o tym — odparł Ryan. I dokładnie wiedział, gdzie nastąpi pierwszy przeciek. Że go jeszcze nie było, należy zawdzięczać FBI. — Ale musimy jeszcze przez pewien czas milczeć. Niech wiedzą jak najmniej. *** Zaczęło się ostrożnie i nie stanowiło właściwie części planu operacyjnego. Było tylko jego prekursorem. Cztery bombowce B-1B Lancer wystartowały z bazy Sił Powietrznych w Elmendorf na Alasce. Za nimi poleciały dwa tankowce KC-10. Szerokość geograficzna i pora roku gwarantowały ciemność. W komorach bombowych zainstalowano dodatkowe zbiorniki paliwa. Każdy bombowiec miał czteroosobową załogę — pilota, drugiego pilota i dwóch techników do obsługi systemów elektronicznych. Lancer był bardzo zgrabnym i zwinnym samolotem. Miał drążek samolotu myśliwskiego zamiast wolantu. Piloci, którzy latali zarówno na myśliwcach jak i na B-1B twierdzili, że różnice były niewielkie. Lancer wydawał się nieco bardziej ociężali w pilotowaniu od F-4 Phantom, bo był nieco cięższy i bardziej opasły, co dawało mu z drugiej strony większą stabilność, oraz — tak jak w tej chwili i w tych warunkach — zasięg lotu. Lecieli gęsiego międzynarodowym korytarzem R-220, zachowując się tak jak przystało rejsowym samolotom cywilnym.
Po dwu godzinach i półtora tysiącu kilometrów od minięcia wyspy Shemya i po opuszczeniu granicy zasięgu radarów kontroli naziemnej, cała szóstka na krótko skręciła w kierunku północnym. Samoloty tankujące tkwiły na swoim pułapie, natomiast bombowce jeden po drugim podsuwały się pod ich brzuchy, aby uzupełnić paliwo. Procedura ta trwała około dwunastu minut dla każdego bombowca. Po zakończeniu operacji B-1B powróciły na kierunek południowo-zachodni, podczas gdy tankowce zawróciły, by wylądować na Shemya i same uzupełnić paliwo. Cztery bombowce zeszły na pułap ośmiu tysięcy metrów, a więc poniżej korytarza lotnictwa cywilnego, co im pozwalało na większą swobodę manewru. W dalszym ciągu utrzymywały zasadniczo kierunek R-220, najbardziej zachodniego korytarza dla lotów rejsowych, i przemknęły w pobliżu Kamczatki. Włączono teraz systemy operacyjne. Chociaż B-1B były przewidziane do tak zwanej głębokiej penetracji, mogły spełniać wiele innych zadań, między innymi zbierać elektronicznie informacje. Zewnętrzna powłoka każdego samolotu wojskowego pokryta była różnego rodzaju kształtkami i końcówkami, które w oczach laika wyglądają jak rybie płetwy. Są to zawsze takie czy inne anteny, a ich przedziwny kształt zawdzięczać należy mającym zmniejszyć opór powietrza. Lancer miał wiele takich wyprysków na swojej powłoce, przeznaczonych do przechwytywania sygnałów radarowych i innych emisji elektronicznych, oraz do przekazywania ich do konsolet, gdzie były przetwarzane na informacje. Część pracy przypadała załodze w czasie lotu, gdyż zadaniem bombowca było między innymi monitorowanie nieprzyjacielskich radarów w celu ułatwienia załodze manewrów pozwalających na uniknięcie wykrycia przez wroga, no i zrzucenie bomb na właściwe cele.
W punkcie kontrolnym MŁOTEK, około czterystu pięćdziesięciu kilometrów od japońskiej strefy zwiadu powietrznego, bombowce zmieniły szyk na patrolowy. Leciały teraz w odległości mniej więcej siedemdziesięciu kilometrów od siebie, obniżając jednocześnie pułap do trzech tysięcy metrów. Członkowie załogi zatarli ręce, zacisnęli nieco mocniej pasy i skoncentrowali się na czekającym ich zadaniu. Rozmowy w kabinie ograniczono do absolutnie niezbędnych. Satelity dozoru informowały, że Japończycy mają w powietrzu samoloty wczesnego ostrzegania E-767. Patrolowały one niemalże nieustannie i załogi amerykańskich bombowców ich właśnie najbardziej się obawiały. Latając na bardzo wysokim pułapie samoloty E-767 kontrolowały olbrzymi obszar. A co najgorsze, przeważnie współdziałały z myśliwcami eskorty wyposażonymi w doskonałe „oczy”. Za tymi oczami kryło się uzbrojenie wyposażone w elektroniczny mózg, a nie ma gorszej rzeczy niż „myśląca” rakieta. — Jest już pierwszy japoński radar! — powiedział jeden z techników przy konsolecie. W rzeczywistości nie był to pierwszy. Dla celów ćwiczebnych załoga wykalibrowała sprzęt na wykrywanie rosyjskich radarów obrony przeciwlotniczej. Ale po raz pierwszy szesnastu członków załogi czterech bombowców miało się obawiać nie Rosjan i rosyjskich myśliwców, ale Japończyków. — Niska częstotliwość, naziemny, położenie ustalone! Docierało do nich to, co technicy nazywali często „kłakami”. Rozpoznany radar znajdował się za horyzontem i zbyt daleko, aby wychwycić na pół „niewidzialny” samolot. Z radarami było w tym wypadku tak, jak z kimś, kto trzyma latarkę, ale jest dostrzeżony znacznie wcześniej, niż sam może cokolwiek dostrzec w jej świetle. Specjalista od walki elektronicznej odnotował miejsce, częstotliwość, cykl pulsacji i zasięg. Potężny nadajnik radarowy spełniał w pewnym sensie tę samą rolę, jaką spełnia boja na morzu — ostrzegał niepożądanych intruzów. Czynił to w imieniu swego właściciela. Na monitorze technika pojawił się, nałożony na elektroniczną mapę, kontur granic zasięgu radaru. Pilot widział to samo na swoim komputerze, i wiedział, gdzie nie powinien zabłądzić. — Następny! — zawiadomił operator konsoli. — Ale silny sygnał! Ten jest w powietrzu. Pewno jeden z ich nowych radarów. Leci z południa na północ, teraz bierze kurs dwa-zero-dwa.
— Zrozumiałem — odparł spokojnie pilot, wbijając wzrok w ciemne niebo. Chociaż samolot leciał na autopilocie, żywy pilot trzymał rękę w pobliżu drążka, gotów do skrętu, nurkowania lub wyrwania się do przodu na dopalaczach. Gdzieś po prawej znajdowały się myśliwce, najprawdopodobniej F-15, ale z pewnością trzymały się blisko samolotów wczesnego ostrzegania E-767. — I następny! Jeden dziewięć pięć. Dopiero co się pokazał… Zupełnie inna częstotliwość oraz… chwileczkę… już dobrze, duża zmiana częstotliwości. Prawdopodobnie przeszedł na system pozahoryzontalny. — Mógł nas podłapać? — spytał pilot, zerkając na monitor, który go informował o strefie radarowego zagrożenia. Poza czerwoną strefą, której należało za wszelką cenę unikać, był obszar żółty. Piloci nazywali go obszarem „może tak, może nie”. Stąd dzieliło ich zaledwie kilka minut lotu do strefy czerwonej. Owo „może tak” było w tej chwili bardzo niepokojące. Znajdowali się przecież prawie cztery i pół tysiąca kilometrów od swojej bazy na Alasce. — Nie wiem. Wszystko możliwe. Zalecam skręt w lewo — poradził przezornie technik. Pilot poszedł za tą radą. Pięć stopni w lewo. Podczas tej misji lepiej unikać ryzyka. Polecono im tylko zbierać informacje. Przypominali hazardzistów, którzy, przed zajęciem miejsca przy stole i wyłożeniem żetonów, pilnie obserwują toczącą się grę. *** — Chyba mam tam kogoś — powiedział jeden z operatorów na pokładzie E-767. — Zero-jeden-pięć, kurs południowy. Trudno mi go utrzymać na ekranie.
Obracający się „talerz” na grzbiecie E-767 był podobny do wszystkich innych na świecie, gdyż wszystkie były produkcji japońskiej. Teraz trzy z nich zabezpieczały podejście do Japonii od wschodu. Emitując do trzech milionów watów energii elektromagnetycznej były czterokrotnie potężniejsze niż to, co posiadali w powietrzu Amerykanie. Sekret ich skuteczności leżał nie tyle w mocy, co w systemie emisji. W zasadzie była to jedynie mniejsza wersja radaru SPY, w jakie wyposażone były niszczyciele klasy Kongo. Układ zawierał tysiące mikrodiod, które pracowały na zmiennych częstotliwościach. A raczej zmienianych w zależności od potrzeby. Na wielkie odległości najlepsze były stosunkowo niskie częstotliwości. Fale „owijały” się wówczas wokół Ziemi, sięgając poza horyzont i obraz był nieco mętny. Technicy rozpoznawali sygnał dopiero po paru podejściach. System nie pozwalał na odróżnienie „śmieci” od obiektów będących rezultatem świadomych działań człowieka. W każdym razie nie we wszystkich wypadkach.; — Jesteś pewien? — spytał kontroler przez interkom. Kontroler także miał włączony obraz i nic nie zauważył. — Jest! — powiedział obserwator i ustawił kursor w miejscu, gdzie pojawił się, sygnał. — Jest, jest! — powtórzył, zaznaczając drugi sygnał, który natychmiast jednak zniknął, by pojawić się po piętnastu sekundach. — Patrz! Leci na południe! Prędkość osiemset kilometrów na godzinę. — Doskonale! — Kontroler włączył mikrofon i przekazał meldunek naziemnej stacji obrony przeciwlotniczej, że po raz pierwszy penetrowany jest japoński system obronny, zadziwiające było jedynie to, że dopiero teraz. Pomyślał sobie, że zacznie się interesująca zabawa. Ciekawe, jak rozwinie się sytuacja? W każdym razie zaczęło się. *** — Nie ma więcej E-767? — spytał pilot.
— Nie ma. Tylko te dwa. Przez chwilę nawet myślałem, że mam jakieś kłaki — odparł technik. — Ale już zniknęły. — Nie musiał wyjaśniać, że przy tak wielkiej czułości instrumentów, odbierał również sygnały elektronicznych otwieraczy drzwi garażowych. W chwilę potem wychwycił jeszcze jeden naziemny radar. Wszystkie samoloty patrolu skręciły jeden po drugim, utrzymując ten sam szyk. Tym razem na zachód, ocierając się niemal o skraj obszaru dozorowanego przez oba E-767, które nadal utrzymywały południowo-zachodni kurs, mniej więcej na wysokości środka największej japońskiej wyspy, Honsiu. Były od niej oddalone o jakieś pięćset kilometrów. Drudzy piloci czterech amerykańskich samolotów obserwowali teraz wyłącznie kierunek zachodni, dowódcy natomiast patrzyli przed siebie, aby upewnić się, że nie leci tym szlakiem żaden rejsowy samolot. Wszyscy byli spięci, choć patrol przebiegał rutynowo. Czuli się jednak tak, jak kierowca samochodu, który zabłąkał się w niezbyt przyjemną dzielnicę, gdzie z pewnością nie chciałby mieszkać. Wszystko jest dobrze, póki na skrzyżowaniach palą się zielone światła. Nieprzyjemne są tylko spojrzenia, jakimi przechodnie obrzucają wóz. *** Załoga trzeciego japońskiego E-767 była wściekła. Piloci towarzyszących myśliwców jeszcze bardziej. Nieprzyjaciel obmacywał ich linię brzegu, a chociaż robił to z odległości sześciuset kilometrów, nie miał do tego prawa, nie będąc sąsiadem. Pomyśleli sobie, że mają do czynienia z samolotem zwiadu elektronicznego EC-135, który zbiera dla swojego kraju dane potrzebne do opracowania planu operacyjnego. A jeśli misją amerykańskiego samolotu było zbieranie informacji, to należy mu to utrudnić. I oficerowie odpowiedzialni za dozór radarowy doszli do wniosku, że nic łatwiejszego, jak wyłączyć własną aparaturę. *** Podejdziemy bliżej następnym razem, powiedział sobie dowódca. Przedtem eksperci od radiolokacji przeanalizują zapisy i ustalą, co jest, a co nie jest bezpieczne, a tym samym zadecydują o przyszłości swych kolegów należących do tego samego korpusu oficerskiego Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Miła myśl, że ktoś przyjmie odpowiedzialność. Załoga odprężyła się, ten i ów ziewnął, ktoś zaczął coś mówić, wymieniano uwagi głównie na temat odbywanej misji i tego, czego się dowiedziano. Jeszcze cztery i pół godziny lotu do bazy w Elmendorf, potem prysznic i obowiązkowy odpoczynek.
*** Japońscy kontrolerzy nadal nie byli całkowicie pewni, czy mieli rzeczywiście kontakt z nieprzyjacielem. To jednak wyjaśni analiza nagrań. Sygnały z eteru były teraz rutynowe, wszyscy powrócili do monitorowania korytarzy powietrznych, wymieniono kilka obserwacji i wyrażono zdziwienie, że loty rejsowe nadal się odbywają. Odpowiedzi na to pytanie nikt nie miał, podnoszono więc brwi i wzruszano ramionami. Piloci i technicy byli jeszcze bardziej zagubieni niż wówczas, gdy elektronicznie śledzili ewentualnego intruza. Coś dziwnego dzieje się przy obserwowaniu radarowego ekranu przez dłuższy czas. Wcześniej czy później zaczyna działać wyobraźnia i im więcej się myśli o tym, co się przedtem widziało, tym jest gorzej — wyobraźnia szaleje. Pocieszali się, że ci z tamtej strony chorują na to samo. *** Prezesi europejskich banków centralnych są przyzwyczajeni do specjalnego traktowania. Zawsze podróżują jako VIP-y. Tym razem przybyli na międzynarodowe lotnisko Kennedy’ego w Nowym Jorku w obrębie jednej godziny. Każdego z nich powitał wysokiej rangi przedstawiciel misji dyplomatycznej danego kraju przy ONZ. Prezesów błyskawicznie przeprowadzono przez kontrolę paszportową i celną, i w limuzynach z numerami dyplomatycznymi, wyprawiono na Manhattan. Goście byli nieco zdziwieni miejscem, do którego ich zawieziono, ale prezes Banku Rezerw Federalnych zgrabnie wyjaśnił, że nowojorska siedziba FBI jest lepszym lokalem dla celów szybkiej koordynacji, dysponując wszystkimi możliwymi środkami łączności, niż siedziba nowojorskiego oddziału Banku Rezerw Federalnych. Chodziło ponadto o to, że w budynku FBI jest tak dużo miejsca, że bez trudu rozgościć się będą mogli także szefowie głównych domów maklerskich i instytucji inwestycyjnych. Ich pomoc jest również potrzebna w obecnym przedsięwzięciu i w tym też celu, w interesie narodowego bezpieczeństwa, zawieszone zostały przepisy antytrustowe. To ostatnie stwierdzenie bardzo rozbawiło gości europejskich. Pomyśleli sobie, że wreszcie Ameryka uznała, że finanse są również elementem problemu bezpieczeństwa narodowego, choć dojście do tego wniosku zabrało jej sporo czasu. Po przedstawieniu ich zebranym przez prowadzącego obrady sekretarza skarbu, George Winston i Mark Gant przystąpili do przedstawiania przebiegu wydarzeń tygodnia. Tym razem prezentacja była zapięta na ostatni guzik i uzupełniona wszystkimi szczegółami.
— Cholernie sprytne! — podzielił się obserwacją prezes Banku Anglii z prezesem banku niemieckiego, który odpowiedział szeptem: — Jawohl! — Jak możemy się przed tym zabezpieczyć na przyszłość? — spytał ktoś głośno. — Przede wszystkim trzeba usprawnić system rejestracji obrotów i przechowywania dokumentacji — odparł Fiedler, wyraźnie już wypoczęty po znacznie spokojniejszej nocy. — A poza tym…? Jeszcze musimy całą sprawę przeanalizować. Myślę, że w tej chwili bardziej nas interesują sposoby wyjścia z sytuacji. Trzeba je rozpatrzyć. — Jen musi ponieść karę za to wszystko — wtrącił szybko francuski bankier. A my musimy wam pomóc podeprzeć dolara. W naszym własnym interesie, ochronić nasze waluty. — Racja! — Prezes Banku Rezerw zaczął energicznie potakiwać głową. — Dziękuję ci, Jean-Jacques, że dostrzegasz problem w tym samym świetle, co my. — A co zrobicie, żeby ocalić wasz rynek papierów wartościowych? — spytał prezes Handelsbanku. — Mamy pomysł, który pozornie wydaje się szalony, ale jesteśmy niemal pewni jego sukcesu. — Sekretarz skarbu Fiedler zaczął wyjaśniać proponowane rozwiązanie, którego prezydent Durling nie ujawnił w swoim telewizyjnym wystąpieniu i którego powodzenie w dużym stopniu zależało od współpracy banków europejskich. Goście zachowali się bardzo podobnie. Najpierw na ich twarzach pojawiło się absolutne zaskoczenie, a potem aprobata. Na twarzy Fiedlera rozlał się uśmiech. — Czy mogę wobec tego zaproponować, abyśmy przystąpili do koordynowania naszych poczynań w najbliższy piątek? *** Dziewiąta rano była uważana za nieprzyzwoicie wczesną godzinę na rozpoczynanie dyplomatycznych negocjacji. W tym konkretnym wypadku było to bardzo pomocne. Przedstawiciele amerykańscy przybyli na Massachusetts Avenue, do ambasady japońskiej, w prywatnych samochodach, by nie zwracać na siebie uwagi.
W najdrobniejszych szczegółach przestrzegano sztywnej etykiety. W wielkiej sali konferencyjnej stał odpowiednio wielki stół. Amerykanie usiedli po jednej stronie, Japończycy po drugiej. Podano sobie ręce, ponieważ wszyscy obecni byli dyplomatami, a ci stosują ten nieodmienny rytuał bez względu na okoliczności. Były kawa i herbata, ale większość zadowoliła się wodą mineralną w kryształowych szklankach. Ku wielkiemu niezadowoleniu Amerykanów, niektórzy japończycy palili. Scott Adler zastanawiał się, czy to nie jest przypadkiem chęć wytrącenia go z równowagi i dlatego w celu poprawienia atmosfery poprosił głównego doradcę japońskiego ambasadora o poczęstowanie go papierosem. Doradca natychmiast to uczynił. — Dziękujemy za przyjęcie nas w waszej ambasadzie — zaczął Adler bardzo opanowanym głosem. — Ponownie witamy w naszej ambasadzie — odparł ambasador japoński z przyjaznym, choć wyrażającym pewną podejrzliwość spojrzeniem. — Zaczynamy? — spytał bez ogródek Adler. — Prosimy. — Ambasador rozparł się w fotelu, przyjmując postawę wyrażającą pełne zrelaksowanie, a jednocześnie obwieszczające, iż ma zamiar grzecznie wysłuchać mającej nastąpić deklaracji. — Stany Zjednoczone są głęboko zaniepokojone rozwojem sytuacji na Zachodnim Pacyfiku — zaczął Adler. Słowa „głęboko zaniepokojone” miały doskonałe brzmienie. Ilekroć jakieś państwo jest „głęboko zaniepokojone” oznacza to, że rozpatruje możliwość podjęcia akcji zbrojnej. — Jak panowie dobrze wiecie, mieszkańcy Wysp Mariańskich są obywatelami amerykańskimi i obywatelstwo to otrzymali na własne życzenie, dobrowolnie wyrażone podczas wyborów przed blisko dwudziestu laty. Z tego też powodu Stany Zjednoczone w żadnym wypadku i w żadnych okolicznościach nie pozwolą na japońską okupację tych wysp. Dlatego też doma… Stanowczo żądamy — poprawił się Adler — natychmiastowego opuszczenia tych wysp i oddania ich w jurysdykcję Stanów Zjednoczonych. Żądamy także natychmiastowego bezwarunkowego opuszczenia wymienionych obszarów przez japońskie siły zbrojne. Równocześnie domagamy się uwolnienia wszystkich obywateli amerykańskich, jacy mogą znajdować się w rękach władz lub być wbrew swej woli przetrzymywani przez japoński rząd. Niespełnienie tych żądań może spowodować niesłychanie poważne konsekwencje.
Wszyscy obecni uznali, że wystąpienie Adlera, określające wyjściowe stanowisko amerykańskie, jest jednoznaczne. Może tylko nieco zbyt forsujące poszczególne akcenty, pomyśleli nawet ci japońscy dyplomaci, którzy uważali działanie swojego rządu za szaleństwo. — Wyrażam osobiste ubolewanie z powodu tonu pańskiego wystąpienia- oświadczył ambasador. Jego słowa można było uznać za dyplomatyczny policzek wymierzony Adlerowi. — Jesteśmy w pełni gotowi wysłuchać waszego stanowiska w istotnych sprawach i rozważyć jego słuszność, czy jej brak, w konfrontacji z naszymi założeniami dotyczącymi bezpieczeństwa narodowego. — W języku dyplomatycznym oznaczało to, ze Adler powinien powtórzyć to, co już przed chwilą powiedział, uzupełniając jedynie brakujące miejsca. Było to w istocie rzeczy żądanie złożenia kolejnego oświadczenia, które by zawierało jakieś ustępstwo, za co ewentualnie otrzyma ustępstwo ze strony rządu japońskiego Wszystko to było bardzo zawoalowane. — Być może nie wyraziłem się dość jasno — odparł Adler po upiciu łyka wody. — Wasz kraj dopuścił się aktu agresji przeciwko Stanom Zjednoczonym Ameryki. Konsekwencje takiego czynu są bardzo poważne. Dajemy szansę waszemu krajowi na wycofanie się z niefortunnej sytuacji bez dalszego rozlewu krwi. Członkowie delegacji amerykańskiej wymieniali spojrzenia i każdy myślał: Twardziel Adler! Członkowie delegacji jeszcze nie mieli właściwie dość czasu, aby wszystko przemyśleć i znaleźć jakieś zaczepienie, z którym mogliby wystąpić, Adler zaś posunął się dalej, niż tego oczekiwali. — Po raz wtóry wyrażam ubolewanie z powodu przyjętego przez pana tonu — zabrał głos ambasador Japonii. — Jak pan dobrze wie, mój kraj jest głęboko zainteresowany swym bezpieczeństwem narodowym. A tymczasem stał się ofiarą niefortunnego aktu legislacyjnego, którego jedyną konsekwencją będzie poważne zaszkodzenie naszej gospodarce Akt ten zagraża ekonomicznemu i fizycznemu bezpieczeństwu Japonii. Artykuł pięćdziesiąty pierwszy Karty Narodów Zjednoczonych wyraźnie uznaje prawo każdego niepodległego państwa do podejmowania działań obronnych. I tylko to uczyniliśmy — Było to zręczne odbicie piłeczki, zauważyli Amerykanie, natomiast powtórna aluzja do tonu wystąpienia Adlera sugerowała wyraźnie możliwość jakiegoś manewru.
Te wstępne rozmowy trwały przez półtorej godziny. Żadna ze stron nie ustąpiła nawet na jotę, powtarzając prawie te same słowa, może tylko w nieco zmienionym szyku. Nadszedł czas na przerwę. Ludzie z ochrony otworzyli podwójne oszklone drzwi do eleganckiego ogrodu ambasady, wszyscy więc wyszli, pozornie, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ale w rzeczywistości do dalszej poważnej pracy. Ogród wydawał się zbyt wielki, by na całym jego obszarze można było założyć podsłuch, poza tym dyskrecji sprzyjał powiew wiatru poruszający głośno liśćmi drzew. — No i rozpoczęliśmy rozmowy, Chris — powiedział Seidżi Nagumo popijając kawę. Wybrał kawę, aby zademonstrować, gdzie lezą jego sympatie — po stronie amerykańskiej. Z tego samego powodu Chnstopher Cook wybrał herbatę. — Co on miał właściwie innego powiedzieć? — spytał zastępca dyrektora departamentu. — Jego pozycja wyjściowa nie jest wcale zaskakująca — zgodził się Nagumo. Cook. odwrócił głowę patrząc na mur okalający ogród.. Cicho zapytał: — Co oddacie? — Guam. Na pewno. Ale pod warunkiem jego demilitaryzacji — odparł Nagumo równie cichym głosem. — A wy? — Dotychczas nic. — Musisz mi coś teraz dać, Chris. Coś w co mógłbym wbić zęby. — Nie mam nic do zaoferowania, może z wyjątkiem zaprzestania wrogich działań, nim się jeszcze zaczną. — A kiedy miałyby się zacząć? — Dzięki Bogu, jeszcze nie od razu. Musimy mieć czas na przygotowania. Wykorzystajmy dobrze ten czas, Seidżi! — Przekażę to. Dziękuję — Nagumo odszedł powolnym krokiem w stronę członków japońskiej delegacji. Cook uczynił to samo, idąc ku Amerykanom. Po trzech minutach zakończył wędrówkę u boku Adlera. — Guam. Zdemilitaryzowany. To na pewno. A może i coś więcej. Ale jeszcze nic konkretnego. — Bardzo interesujące — odparł Adler. — A więc miałeś rację, Chris, mówiąc, że pozwolą nam ocalić twarz. Dobra analiza. — A co my im ofiarujemy? — spytał Cook.
Adler spojrzał zimno — Wielką figę — odparł. Myślał teraz o ojcu z wypalonym numerem na przedramieniu, wiszącym głową w dół, dzięki czemu mógł się dowiedzieć, że dziewiątka to jest tylko odwrócona szóstka. A wolność odebrało mu państwo sprzymierzone niegdyś z właścicielem tej ambasady i pięknego, choć nieprzytulnego ogrodu. Profesjonalizm zakazuje poddawania się uczuciom, Adler o tym wiedział. Poza tym w tamtych latach Japonia udzieliła bezpiecznego schronienia garstce żydowskich szczęśliwców z Europy. Właśnie jeden z nich został członkiem gabinetu podczas prezydentury Jimmy’ego Cartera. Może gdyby jego ojciec był jednym z owych szczęśliwców, miałby teraz inny stosunek do rozmówców po drugiej stronie stołu. Ale nie był. I dlatego stosunek Adlera też nie był zabarwiony chęcią ugody. — Na początek przyprzemy ich mocno do muru i zobaczymy, co z tego wyjdzie — zakończył rozmowę z Cookiem, który odparł: — To podejście wydaje mi się błędne. — Być może. Ale pierwszy błąd popełnili oni. *** Wojskowym absolutnie nic nie odpowiadało. Bardzo to rozzłościło cywilów. A przecież zrobili wszystko pięć razy szybciej, raz uczyniliby to ci pustogłowi w mundurach, nie mówiąc już o tym, że wykonali to w tajemnicy i znacznie taniej. — Czy nie przyszło wam do głowy lepiej to zamaskować? — krzyczał japoński generał. — A któżby mógł to tutaj znaleźć? — odparł starszy inżynier. — Mają na orbicie kamery, które potrafią wyłapać paczkę papierosów leżącą na ziemi. — Ale mają do oblecenia cały kraj, nie mówiąc już o kuli ziemskiej — Inżynier wzruszył ramionami. — Znajdujemy się na dnie doliny, której zbocza są tak strome, że żaden pocisk balistyczny nigdy by tu nie trafił, nie ocierając się o szczyty. — Wskazał ręką na góry. — A poza tym nie mają żadnych pocisków balistycznych, które nadawałyby się do tego. Sami z nich zrezygnowali. Generał otrzymał polecenie okazywania dużej cierpliwości w kontaktach z cywilnymi technikami. Poza tym już sobie ulżył wstępnym wybuchem gniewu. Obejmował teraz dowództwo. Silos i rakieta były jego. — Pierwszą zasadą jest pozbawienie nieprzyjaciela możliwości dotarcia do informacji. — Mamy to więc zamaskować? — zapytał grzecznie inżynier.
— Tak! — Siatka maskująca na połączonych łańcuchami wieżycach? — Już to stosowali w czasie wylewania betonu. — Jeśli pan je ma, to będą dobre na początek — odparł generał. — Później zastanowimy się nad trwalszymi środkami. *** — Pociągiem… — mruknął przedstawiciel towarzystwa kolejowego AMTRAK, gdy już wprowadzono go w temat. — Kiedy zaczynałem pracować na kolei, a byłem wtedy zatrudniony przez Kompanię Północną, kilkakrotnie zwracały się do nas Siły Powietrzne, żebyśmy im koleją przewozili rakiety. A potem woziliśmy im cement na silosy. — Więc problem nie jest panu obcy? — spytała Betsy Fleming. — O nie! Czy mogę teraz obejrzeć zdjęcia? — To cholerne instruowanie trwało parę godzin i było pełne zbędnych gróźb, co się stanie, jeśli coś komuś powie. Potem go odesłano do hotelu, żeby sobie podumał nad druczkami do wypełnienia i podpisania, a FBI miało czas na sprawdzenie jego rzetelności. Był pewien, że zrobili to starannie. Chris Scott włączył projektor. Już zrobił jedną analizę wraz z Betsy, ale warto było poprosić kogoś z zewnątrz, kogoś obeznanego z problemami kolei, aby dołączył swoją opinię. Może wniesie coś nowego? Pierwsza klatka pokazywała sam pocisk balistyczny. Chodziło o to, aby przedstawiciel AMTRAK-u zorientował się w wielkości przedmiotu. Następnie pokazano mu platformę. — Jasne. To jest platforma do przewozu ciężkich ładunków. Może jest trochę dłuższa od standardowych. Raczej została zbudowana na specjalne zamówienie. Konstrukcja stalowa. Japończycy są w tym dobrzy. Inżynieryjna robota cacy. I dźwig. Ile taki pocisk waży? — Sam pocisk balistyczny około stu ton. Do tego kontener około dwudziestu ton — wyjaśniła Betsy. — To dużo jak na jeden przedmiot, ale z tym można sobie poradzić pod warunkiem, że jest to w granicach udźwigu platformy i że wytrzymają tory, ich podłoże. — Cywilny ekspert przez chwilę się zastanawiał. — Nie widzę tu żadnych elektronicznych łączy. Zwykłe linki hamulcowe, wąż na pneumatyk. Czy państwo sądzą, że oni będą chcieli korzystać z tej platformy jako wyrzutni?
— Chyba nie. A czy to byłoby możliwe? — spytał Chris. — Powiem panu to samo, co powiedziałem tym z Sił Powietrznych przed dwudziestu laty, kiedy chodziło o te ich rakiety MX. Przewozić to je można tam i z powrotem, ale łatwo je będzie wyłuskać, chyba że wyprodukuje się całą masę takich platform, identycznych, które by myliły. Ale nawet wówczas łatwo je dopaść. Weźmy na przykład nasze główne linie, jakie miała Kompania Północna. Ich tory już wówczas stanowiły doskonały cel. Długa cienka linia. A wie pan co? Nasza główna linia z Minneapolis do Seattle była dłuższa niż wszystkie standardowej szerokości tory w Japonii. — Naprawdę? — zdziwiła się Betsy. — A więc moim zdaniem z platformy jako podstawy wyrzutni oni nie będą korzystać. Jest to po prostu platforma do transportu pocisku. Chyba nie potrzebowaliście mnie, żebym wam to powiedział. Sami dobrze wiecie. Tak, wiemy, ale jakże przyjemnie jest otrzymać potwierdzenie z innych ust, pomyślała Betsy. — Coś jeszcze może nam pan powiedzieć? — Ci z Sił Powietrznych zawsze mi powtarzali, że te cholerne pociski są takie delikatne i że bardzo nie lubią, jak się nimi potrząsa. Przy normalnej prędkości pociągów towarowych trzeba założyć maksymalne przeciążenie trzy g w poziomie i półtora wertykalnie. To nie wychodzi na dobre takiemu potworkowi. Teraz wymiary. Ta platforma ma jakieś trzydzieści metrów długości. Platforma standardowa nie przekracza dwudziestu. Mówię o ich kolejach. Oni mają przeważnie wąskotorowe koleje. Wiecie państwo, dlaczego? — Sądziłem, że po prostu takie wybrali… — Chodzi o teren, teren! Wąskie tory pozwalają wepchnąć się w wąskie przesmyki, brać ostrzejsze zakręty i w ogóle dokonywać różnych cudów, ale na małą skalę. Zdecydowali się na kolej szerokotorową standardową specjalnie dla linii Szin-Kansen. Większe szybkości wymagają szerszych torów. To również zapewnia większą stabilność. Natomiast długość tej platformy oznacza jedno: że jeśli zakręt jest zbyt ostry, to platforma wysunie się na sąsiedni tor i powstanie ryzyko poważnej katastrofy, chyba że zamknie się ruch na drugim torze za każdym razem, kiedy się takie licho wiezie. I dlatego też sądzę, że nie powieźli żadnej rakiety linią, po której jeździ pociąg Szin-Kansen. Jestem tego prawie pewien. No i teraz mamy problem samego ładunku. Tu już komplikacje się spiętrzają.
— Pilnie słuchamy — powiedziała Betsy. — Ponieważ pociski balistyczne są takie delikatne, to trzeba bardzo ograniczyć szybkość jazdy pociągu. A to zawsze wprowadza na kolei chaos. Do kosza idą wszystkie rozkłady, opóźniane są dostawy. Myśmy z wielką niechęcią przyjmowali propozycje panów z Sił Powietrznych. Owszem, pieniądze były dobre, ale na dłuższą metę przyniosłoby to nam straty. Wydaje mi się, że te same problemy mogą mieć i oni. A może nawet gorsze. Szin-Kansen to linia dla pasażerskich pociągów o dużej szybkości. A oni mają prawie bzika na temat punktualności. To coś nieprawdopodobnego, jak dbają o utrzymanie rozkładu jazdy. Nie bardzo by im odpowiadało wpuścić powolny pociąg z taką platformą. — Zamilkł, a potem powiedział: — Moim zdaniem użyli tej platformy, żeby rakiety przewieźć inną trasą. I założę się, że robili to w nocy. Na waszym miejscu szukałbym tych platform, stojących sobie już bez ładunku na jakiejś bocznicy. I zacząłbym szukać standardowych torów, które prowadzą do nikąd. Scott przesunął klatkę. — Zna pan dobrze ich koleje? — Owszem, dość często u nich bywałem. Dlatego mnie przecież tu do was przysłano. — No to, co pan o tym sądzi? — Scott wskazał na ekran. *** — To jest jakiś cholerny radar — powiedział technik. Wyposażoną w odpowiedni sprzęt przyczepę przysłano samolotem do Elmendorf, aby wspomóc misję bombowców B-1. Załogi całej czwórki spały, a dwaj eksperci radarowi — oficer i podoficer — przegrywali taśmy przywiezione z patrolu. — Latający radar, układ fazowy, prawda? — spytał major. — Tak to wygląda. W każdym razie to nie jest model SPY-1, który im sprzedaliśmy przed dziesięciu laty. Ten to ma ponad dwa miliony watów. No i te zmiany natężenia. Wie pan, co oni tutaj mają? Talerz obrotowy z układem wirującym. Pojedynczym. Fajnie się obraca. Ale mogą również prowadzić elektronicznie — dodał sierżant. — Prześledzić cały obszar i potem wyszukiwać, wyłuskiwać i prowadzić jak na smyczy? — mruknął major pytającym tonem.
— Aha! Przy takich możliwościach zmiany częstotliwości… Cholera, że my takiego nie mamy. — Sierżant wziął do ręki fotografię samolotu. — Będziemy mieli z tym problem, panie majorze. Dysponując taką mocą… Podejrzewam, że mogli naszego musnąć. Tak, wydaje mi się, że szli za naszymi. — Z takiej odległości? — B-1 nie był ściśle rzecz biorąc samolotem pochłaniającym wiązki radarowe, ale od nosa ku ogonowi dawał bardzo skąpe odbicia radarowe. Na trawersie było już znacznie gorzej, chociaż nie tak źle, jak przy konwencjonalnych samolotach o tym samym gabarycie. — Muszę się jeszcze trochę pobawić tymi taśmami, sir. — Czego chcesz szukać? A raczej, co chcesz znaleźć? — Najprawdopodobniej dysk obraca się z prędkością jakichś sześciu razy na minutę. Ten sam odstęp w czasie powinny mieć zarejestrowane impulsy. Jeśli będzie inaczej, to znaczy, że celowali w nas. — Dobre myślenie, sierżancie. Przegrywaj to sobie, ile razy chcesz.
Wszyscy na parkiet Yamata był właściwie zły z powrotu do Tokio. Podczas trzydziestu lat prowadzenia interesów stosował zasadę zastrzegania dla siebie tylko ogólnego kierownictwa i nadzoru, pozwalając zespołom podwładnych wypracowywać wszystkie szczegóły, podczas gdy on sam w tym czasie zajmował się problemami strategicznymi przedsięwzięcia. A w tym konkretnym przypadku spodziewał się raczej mniejszej liczby komplikacji niż zwykle, po raz pierwszy bowiem jego sztab operacyjny składał się z dwudziestu poważnych zaibatsu. Oczywiście oni wcale nie uważali się za członków jego sztabu i podwładnych. Yamata uśmiechnął się pod nosem, gdyż w istocie myśl była zabawna: skłonienie całego rządu do tańczenia w takt jego muzyki okazało się dziecinną grą. Oczywiście ściągnięcie ich wszystkich na parkiet wymagało lat schlebiania i przymilania się. Ale teraz robili wreszcie to, co on chciał. I jedynie od czasu do czasu potrzebny był dyrygent z pałeczką, aby im przypomnieć, jak maja tańczyć. Dlatego właśnie tu przyleciał prawie pustym samolotem. Niektórzy zaczęli okazywać nadmierną nerwowość. — To wykluczone — oświadczył. — Ale on powiedział… — Drogi Koto, prezydent Durling może sobie mówić, co mu się żywnie podoba. Ja panu natomiast mówię, że odtworzenie dokumentacji przed upływem wielu tygodni jest absolutnie niemożliwe. Jeśli będą próbowali wznowić dziś operacje giełdowe, to doprowadzą do jeszcze większego chaosu. A chaos — uprzytomnił im — pracuje w tym przypadku na naszą korzyść. — A Europejczycy? — spytał Tanzan Itagake. — Kiedy się obudzą pod koniec przyszłego tygodnia, to stwierdzą, że wykupiliśmy ich kontynent. Za pięć lat Ameryka będzie naszym sklepem spożywczym, a Europa magazynem luksusowej odzieży. A jen będzie najsilniejszą walutą świata. Do tego czasu całkowicie zintegrujemy naszą gospodarkę z gospodarką europejską i Europa stanie się naszym kontynentalnym sojusznikiem. Z Europą będziemy całkowicie samowystarczalni. Zniknie też problem przeludnienia i nasze kobiety nie będą musiały poddawać się aborcji. Otworzą się nowe tereny do zasiedlenia. A poza tym: będziemy mieli kierownictwo polityczne godne nowego statusu państwa. Ale to już następny krok, drodzy przyjaciele.
Czyżby? Biniczi Murakami siedział z kamienną twarzą, głęboko zamyślony. Znalazł się w tym towarzystwie właściwie dlatego, że któregoś dnia zelżył go jakiś pijak na waszyngtońskiej ulicy. Jakże to możliwe, by człowiek tak inteligentny dał się do tego stopnia ponieść chwilowemu gniewowi? Tak się jednak stało i teraz nie było odwrotu. Musiał tu tkwić wraz z innymi. Murakami malutkimi łyczkami popijał sake i siedział cicho, jednym uchem wysłuchując poetyckich zachwytów Yamaty-sana na temat świetlanej przyszłości Japonii. W istocie rzeczy Yamata mówił o własnej przyszłości. Murakami zastanawiał się, czy ci ludzie, siedzący wokół stołu, zdają sobie z tego sprawę? Głupcy! Nie powinien się z nich śmiać. Przecież był jednym z nich. *** Major Borys Szczerienko miał co najmniej jedenastu wysoko umiejscowionych agentów w łonie japońskich władz, a właściwie w samym łonie rządu. Jednym z nich był zastępca szefa tajnej policji, którego Szczierence udało się przed kilku laty skompromitować, gdy dostojnik ów udał się na Tajwan w celu zakosztowania uciech seksualnych i podniety przy stołach gry w kasynach. W nim też Szczerienko pokładał największą nadzieję, gdyż było prawdopodobne, iż osobnik ten któregoś dnia stanie się pełną gębą szefem całej instytucji i wówczas będzie można dzięki niemu nie tylko monitorować, ale i wpływać na wszystkie poczynania kontrwywiadowcze w kraju. Jednakże oficera wywiadu bardzo niepokoił fakt, że do chwili obecnej żaden z jego agentów nie przyniósł mu ważniejszych informacji dotyczących wydarzeń ostatnich dni. Powstał też problem współpracy z Amerykanami. Szczerienko czuł się troszkę tak, jak musiałby się czuć przewodniczący delegacji wysłanej na powitanie dyplomatów przybywających z Marsa. Co prawda depesze z Moskwy wyjaśniały nieco sytuację i pomagały przełknąć amerykańską pigułkę. Podobno Japończycy wspólnie z Chińczykami zamierzali obrabować Rosję z jej najcenniejszych bogactw naturalnych, aby na tej bazie przekształcić Japonię w największe mocarstwo świata. A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Szczerienko wcale nie uważał, że jest to zamierzenie szaleńcze. Poznał już ten kraj. Po tych wyjaśnieniach Moskwy przyszły konkretne zadania dla rezydentury.
Dwadzieścia rakiet do przenoszenia samosterujących głowic! Tym się dotychczas w ogóle nie zajmował. Przecież to właśnie Moskwa sprzedała Japonii plany rakiety nośnej SS-19! Chyba nie zapomnieli tam w Centrali, że każda z rakiet może zabrać w drogę głowice nuklearne? Wiedzieli chyba, że Japończycy do tego właśnie mogą użyć rakiet? Na pewno wiedzieli. Nie, wcale o tym nie pomyśleli! Szczerienko doszedł do wniosku, że musi sobie spokojnie usiąść z tym facetem Clarkiem, człowiekiem doświadczonym, i po paru wódkach zapytać bardzo dyskretnie, czy amerykańskie dyrektywy, jakie Clark otrzymuje, są równie trudno zrozumiałe, jak dyrektywy moskiewskie. Do tego przedziwne. Może Amerykanin powie coś pożytecznego. Ostatecznie zmiana rządów co cztery lub co osiem lat, jak to się dzieje w Ameryce, mogła Clarka przyzwyczaić do poważnych wahnięć. Dwadzieścia rakiet, pomyślał, po sześć, a może i siedem, głowic każda. Niegdyś było rzeczą jak najbardziej naturalną myśleć o rakietach jako o obiektach latających lub mogących latać tysiącami w razie nagłej potrzeby i obie strony były na tyle szalone, że akceptowały to jako strategiczny fakt. Ale teraz groźba użycia zaledwie dwudziestu rakiet wywoływała panikę. W kogo miałyby być one wycelowane? I czy Amerykanie w istocie wesprą swoich nowych… Przyjaciół? Sojuszników? Wspólników? Czy też oba państwa nadal pozostawały jedynie byłymi wrogami, których nowy status i wzajemne stosunki nie zostały jeszcze określone przez Waszyngton? Czy Waszyngton zdecyduje się pomóc jego krajowi w obliczu nowego-starego niebezpieczeństwa? Stale też powracała mu do głowy natrętna myśl: dwadzieścia rakiet po sześć głowic nuklearnych każda! Cele będą sprawiedliwie i rzetelnie wybrane. Wystarczy, aby zniszczyć Rosję. Unicestwić! A jeśli to wszystko prawda, to owa prawda może powstrzymać Amerykę od udzielenia pomocy. No cóż, Moskwa ma rację, doszedł do ostatecznego wniosku Szczerienko. Pełna współpraca z Amerykanami jest jedynym wyjściem, jeśli chce się uniknąć najgorszego. Amerykanie chcą znać miejsca, gdzie mogą znajdować się wyrzutnie. Prawdopodobnie mają zamiar je zniszczyć. A jeśli nie oni to zrobią, to my.
Major osobiście prowadził trzech agentów. Jego podwładni byli kontrolerami pozostałych. Pod nadzorem Szczerienki przygotowano teraz kwestionariusze z pytaniami, a następnie miano je roznieść po całym mieście do martwych skrzynek. „Co pan wie o…?” Ilu odpowie? Największe niebezpieczeństwo leżało w tym, iż któremuś i. nich może nagle przyjść do głowy donieść władzom o treści pytań. To, że nic nie będą wiedzieli, można ostatecznie przeboleć. Zadając jednak tak kapitalne pytania Szczerienko ryzykował, że któryś z jego agentów dojdzie do wniosku, iż ciężar gatunkowy sprawy jest tak wielki, że nadeszła oto okazja odkupienia własnych win. Jednakże w tej pracy trzeba zawsze ryzykować, pomyślał. Po północy wybrał się na przejażdżkę samochodem. Jechał ulicami o dużym natężeniu ruchu, aby dotrzeć do miejsc, w których miał zostawić dyspozycje dla agentów. Nie zapomniał o zostawianiu znaków mających zwrócić uwagę agentów, że czeka na nich wiadomość. Miał nadzieję, iż co najmniej połowa kontrolowanych przez niego agentów tajnej policji jest tej nocy na służbie. Miał nadzieję i omalże pewność, ale nigdy nie wiadomo… *** Kimura wiedział, że ryzykuje, ale już dawno przestał się tym martwić. Rozbudzał tylko w sobie nadzieję, że postępuje patriotycznie i że ludzie to zrozumieją, i oddadzą mu należną część po wykonaniu na nim wyroku kary śmierci za zdradę. Dodatkowym pocieszeniem było przekonanie, że nie przyjdzie mu umierać samemu. — Mogę zorganizować spotkanie z byłym premierem Kogą — powiedział. O cholera! Jestem zwykłym szpiegiem, a nie przedstawicielem cholernego Departamentu Stanu! Clark gorączkowo myślał, gdyż ta propozycja wprawiła go w zakłopotanie. Gdyby mógł wyjawić Kimurze prawdę! Pocieszające było to, że Chavez nie mrugnął nawet okiem. Ale serce mu na pewno na chwilę stanęło. Tak samo zresztą jak i mnie, uświadomił sobie Clark. — W jakim celu? — spytał Kimury. — Sytuacja jest bardzo poważna, prawda? Koga-san nie uczestniczy w tym. Ale jest nadal politykiem o dużych wpływach. Jego poglądy powinny zainteresować pański rząd.
Mój rząd z pewnością! Z drugiej strony Koga był politykiem poza kręgiem władzy. Kto wie, czy nie zechciałby poświęcić paru cudzoziemców w celu otworzenia sobie drzwi do środowisk rządowych lub do samego rządu. Z drugiej strony mógł być człowiekiem, który wyżej stawia dobro kraju od osobistych korzyści, co też nie rozwiązywało sprawy, póki nie było jasne, co dla Kogi jest dobrem kraju. — Zanim powiem tak, muszę otrzymać instrukcję od mojego rządu — odparł więc John. Bardzo rzadko zwlekał w podobnych sytuacjach, ale tak naprawdę to w podobnej sytuacji jeszcze nigdy się nie znalazł. — Proponuję więc, aby pan o nią poprosił, i to szybko. — Powiedziawszy to Kimura pożegnał się i odszedł. — Zawsze zadawałem sobie pytanie, czy mój dyplom z dziedziny stosunków międzynarodowych kiedykolwiek mi się przyda — odezwał się Chavez, patrząc tępo w miseczkę sake. — Muszę oczywiście jeszcze trochę pożyć, żeby się tego dowiedzieć. — Jakby to było dobrze móc się ożenić, osiąść gdzieś na stałe, mieć dzieci, może nawet któregoś dnia zacząć prowadzić normalne życie. Ale tymi myślami nie podzielił się z Klierkiem. — Miło mi słyszeć, że jeszcze macie poczucie humoru, Jewgieniju Pawłowiczu. — Wiecie, że oni nam odpowiedzą, żeby się z nim spotkać? — Da, da!- John zaczął myśleć tak, jak mu się wydawało, że w podobnej sytuacji będzie myślał Rosjanin. Ciekawe, czy instrukcje KGB przewidywały coś podobnego? Bo instrukcje CIA z pewnością nie. ***
Jak zwykle okazało się, że taśmy z nagraniami zawierały więcej, niż pierwsza analiza pozwalała dostrzec. Trzy albo cztery — raczej cztery, orzekli specjaliści wywiadu lotniczego, znający amerykańskie obyczaje operacyjne — samoloty usiłowały spenetrować japoński system obrony przeciwlotniczej. W każdym razie nie były to EC-135. EC oparte są na konstrukcji sprzed blisko pięćdziesięciu lat i tak naszpikowane antenami, że mogą wyłapywać wszystkie częstotliwości telewizyjne na całej półkuli. Odbicie radarowe byłoby znacznie wyraźniejsze. Poza tym Amerykanie już chyba nie mieli aż czterech takich maszyn. Wynikało z tej analizy, że wysłali inne samoloty. Być może swoje B-1B, wnioskowali specjaliści. Tak, B-1B był bombowcem, którego przeznaczenie jest bardziej złowrogie, niż nagrywanie wiązek elektronicznych sygnałów w eterze. Wynikało więc z tego, że Amerykanie uważają Japonię za nieprzyjaciela, którego system obronny trzeba spenetrować, aby w następnej rundzie przywieźć śmiercionośny ładunek. Nowy dla obu stron akcent tej wojny! Jeśli mamy do czynienia z rzeczywistą wojną, a nie tylko wojną nerwów, uspakajali niektórzy, mniej rozgorączkowani. Jednakże większość analityków wywiadu była zdania, że to były bombowce, i że cel ich jest taki, a nie inny. Zgodnie z tymi wnioskami wydano specjalne instrukcje nocnym patrolom lotniczym.
Na wysoki pułap wysłano trzy E-767, wszystkie operacyjne. Dwa miały radary włączone, trzeci się zaczaił. I czekał. Tym razem pracowano na pełnej mocy i tak ustawiono parametry urządzeń rejestrujących, by łatwiej było wychwycić nadlatujących z oddali intruzów. Opierano się na prawach fizyki. Wielkość anteny plus siła sygnału oraz odpowiednia częstotliwość umożliwiały wychwycenie z eteru prawie wszystkiego. To jednocześnie dobrze i źle, wiedzieli operatorzy i technicy. Odbierano bowiem dosłownie wszystkie sygnały, zarówno emitowane przez naturę jak i człowieka oraz narzędzia jego działań. Kiedy operatorom wydawało się, że łapią jakiś słabiutki sygnał przesuwający się gdzieś bardzo daleko na skraju obszaru elektronicznego nasłuchu, dowództwo patrolu kierowało tam natychmiast myśliwce. Ale nigdy nie zbliżały się one do domniemanego nieprzyjacielskiego obiektu bliżej, niż na sto pięćdziesiąt kilometrów. Odbierane sygnały zawsze zamierały, kiedy na E-767 zmieniano częstotliwość z fal długich na krótkofalowe wiązki, a to nie pozwalało na wykorzystanie pasma Q potrzebnego do naprowadzania na cel. Dowodziło to również, że Amerykanie jedynie macają i że zdają sobie sprawę z tego, że zostali dostrzeżeni. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: co za wspaniałe .szkolenie dla załóg myśliwców, myśleli wszyscy. Jednakże jeśli to jest naprawdę wojna, to zaczyna ona nabierać coraz wyraźniejszych kształtów. I tu też panowała jednomyślność. *** — To niemożliwe — powiedział pułkownik. — Kiedy naprawdę wygląda na to, że pana namierzali. Omiatali pana znacznie częściej, niż tłumaczyłaby to szybkość rotacji dysku. Ich radar to czysta elektronika. Oni potrafią sterować wiązkami i właśnie nimi sterowali. — Sierżant tłumaczył spokojnie i z szacunkiem dla oficera, chociaż oficer, który dokonał pierwszego namiaru, był zbyt zadufany w sobie i mało chętny do wysłuchiwania opinii innych. Nie dotarło do niego wiele z tego, co usłyszał, i teraz tylko wzruszył ramionami. — Dobrze, już dobrze. Może i parę razy trafili. Może dlatego, że ustaliliśmy się akurat bokiem. Następnym razem podejdziemy frontalnie w bardziej rozwiniętym szyku. To poważnie zmniejszy poszczególne pola namiarowe. Musimy skubnąć, żeby poznać ich reakcję.
Wolę być tutaj, niż tam z panem, pomyślał sierżant i wyjrzał przez okno. Alaskańska baza Sił Powietrznych w Elmendorf znajdowała się w objęciach paskudnej zimy, a zima to największy wróg zbudowanego przez człowieka sprzętu. W efekcie wszystkie B-1 poukrywane były w hangarach. Tak na wszelki wypadek, gdyby Japończykom przyszła ochota podglądać je z kamer satelitarnych. Może to robią, a może nie. Tego nikt nie wiedział. — Panie pułkowniku, jestem tylko sierżantem, który traci wzrok siedząc nad monitorami. Ale na pańskim miejscu zachowałbym wielką ostrożność. Nie znam tak dobrze ich radaru, abym mógł panu na pewno powiedzieć, czy on jest rzeczywiście taki dobry. Ale instynkt mi mówi, że jest. Po prostu doskonały. — Będziemy ostrożni — obiecał pułkownik. — A jutro wieczorem będę miał dla was lepsze nagrania. — Tak jest, panie pułkowniku. — Wolę być tu niż tam, raz jeszcze pomyślał sierżant. *** USS „Pasadena” dołączył do północnego końca linii patrolowej na zachód od Midway. Okręty podwodne miały możliwość składania meldunków za pośrednictwem łączności satelitarnej, nie ujawniając swego położenia nikomu oprócz sztabu operacyjnego okrętów podwodnych Flory Pacyfiku. — Niezbyt okazała linia patrolowa — skomentował Jones, patrząc na mapę. Wpadł tutaj, aby porozmawiać na temat informacji zebranych przez stację hydrofonową o ruchu japońskich okrętów. Chwilowo było tego niewiele. Najlepszą informacją był fakt, że aparatura hydrofonowa, choć wyposażona w najnowszy program Jonesa do wychwytywania podwodnych sygnałów, nie zarejestrowała ani jednego impulsu z okrętów linii patrolowej — z „Heleny”, „Honolulu”, „Chicago” oraz z samej „Pasadeny”. — Mieliśmy niegdyś więcej jednostek do zamknięcia GIUK1.
— To jest wszystko, co udało się zebrać, Ron — odparł Chambers — Masz rację, to niezbyt wiele Ale jeśli om mają zamiar wysłać swoje okręty patrolowe, to niech lepiej uważają — Przynajmniej co do tego rozkazy Waszyngtonu były jasne. Żadna próba Japończyków wyjrzenia na wschód nie miała ujść bezkarnie, a zatopienie jakiegoś okrętu podwodnego będzie nawet powitane z zadowoleniem. Tyle że okręt, który by nawiązał kontakt, miał zaraz o tym zawiadomić i uzyskać polityczną aprobatę na rozpoczęcie akcji. Tego Mancuso i Chambers nie powiedzieli Jonesowi. Nie było sensu go rozdrażniać. — Mamy przecież zapeklowane całe stado okrętów — zauważył Jones. — Owszem. Siedemnaście. Na Zachodnim Wybrzeżu — przyznał Chambers — Minimum sześć miesięcy żeby je przywrócić do służby. A później potrzebny czas i czas, żeby zgrać załogi. Mancuso podniósł głowę — Zaraz, zaraz, a moje Ohio? — Słyszałem, że też poszły do przechowalni — odezwał się Jones. — Ci z ochrony środowiska maniacy, nie zgodzili się na to. Wszystkie na wodzie, ze szkieletowymi załogami — wyjaśnił admirał. — Wszystkie pięć — potwierdził Chambers — Nevada, Tennessee, West Virginia, Pennsylvania i Maryland. Warto by w tej sprawie podzwonić do Waszyngtonu sir. — Oczywiście — przytaknął Jones. Okręty balistyczne klasy 767 znane raczej pod nazwą Ohio (tak nazywał się pierwszy okręt serii — teraz można było kupować go w postaci żyletek) były wolniejsze o dziesięć węzłów i mniej zwrotne od okrętów klasy Los Angeles 688 przeznaczonych do szybkich ofensywnych akcji. Cnotą Ohio było ich wyciszenie. Były nawet cichsze, niż zakłada marynarskie pojęcie cichy. — Myślisz, ze wygrzebiemy dla nich jakieś załogi, Wally? — Nie widzę trudności, admirale. Moglibyśmy je reaktywować w ciągu tygodnia. Powiedzmy, dziesięciu dni, jeśli… Jeśli uda nam się złapać kogo trzeba, i uzyskać aprobatę. — Już ja się tym zajmę — odparł Mancuso, podnosząc słuchawkę, by zażądać połączenia z Waszyngtonem. ***
W Europie Środkowej prawdziwy dzień roboczy zaczął się o dziesiątej rano, co odpowiadało dziewiątej w Londynie, a trzeciej nad ranem w Nowym Jorku. Z wyliczenia wynikało, że jest to szósta wieczorem w Tokio. Miniony tydzień był z początku bardzo ekscytujący, a potem właściwie nudny, co pozwalało pewnym ludziom zachwycać się nieustannie własną, wprost genialną błyskotliwością, która im pomogła zrobić równie kapitalny interes. Operatorzy rynku walutowego w stolicy Japonii byli zdziwieni, kiedy wszystko zaczęło dziać się bardzo normalnie. Giełdy zachowywały się tak, jak zachowałby się każdy dom towarowy otwierając podwoje dla tłumu ludzi, zwabionych zapowiedzią wyprzedaży. Uprzedzano oczywiście, że od piątku tak będzie, tylko że w Tokio nikt w to nie wierzył. Maklerzy zaczęli więc wydzwaniać do swoich szefów, prosząc o instrukcje i zdumiewając się napływającymi z kolei wiadomościami z Berlina i z innych stolic europejskich. **** W nowojorskiej siedzibie FBI monitory komputerów połączonych z międzynarodową siecią domów maklerskich i giełd obrotu papierami wartościowymi i walutami pokazywały dokładnie to samo, co mogli widzieć prezesi banków centralnych na całym świecie. Przed takim samym monitorem siedzieli sekretarz skarbu i prezes Ranku Rezerw Federalnych. Obaj mieli na uszach słuchawki włączone do kodowanej sieci telekonferencyjnej łączącej ich z europejskimi odpowiednikami — prezesami banków centralnych i ministrami.
Pierwszy ruch należał do Bundesbanku, który sprzedał pięćset miliardów jenów za dolarowy ekwiwalent. Jeny zakupił zaraz potem centralny Bank Hongkongu. Była to bardzo ostrożna transakcja, ot, żeby sprawdzić temperaturę wody i nie zaziębić się. W Hongkongu nie mrugnięto nawet okiem, potraktowano transakcję rutynowo sądząc nawet, że można będzie dobrze zarobić na niemieckim błędzie. Po prostu uważano, że Bundesbank bardzo niemądrze sądzi oczekując, że otwarcie nowojorskiej giełdy papierów wartościowych podeprze dolara. Fiedler widział na ekranie, że transakcja jest definitywnie zawarta, bez prawa odwrotu. Obrócił głowę do prezesa banku i wesoło mrugnął. Następny ruch uczynili Szwajcarzy, zakupując za bilion jenów resztę obligacji dolarowych posiadanych przez Bank Hongkongu. I ta transakcja została potwierdzona i zamknięta w ciągu niespełna minuty. Następna operacja była już ostrzejsza. Berneński Bank Komercyjny zabrał z japońskiego banku swoje franki oddając w zamian posiadane jeny. Był to kolejny budzący wątpliwości ruch zainicjowany telefonicznym poleceniem szwajcarskiego rządu. Po rozpoczęciu sesji giełdowych nastąpiły dalsze ruchy. Banki i inne instytucje, które poprzednio dokonywały strategicznych posunięć, kupując japońskie obligacje dla zrównoważenie japońskich zakupów na europejskich rynkach, obecnie zaczęły je sprzedawać, zamieniając wszystkie jeny na inne waluty. I wówczas po raz pierwszy w Tokio zapaliło się czerwone światło. Posunięcia europejskie można by rozpatrywać, oczywiście, jako chęć szybkiego zarobku pewnych instytucji finansowych, które tkwiły w błędnym przeświadczeniu, że na mającej się rozpocząć sesji giełdowej w Nowym Jorku dolar zyska na wartości. Jednakże wszystkie dane z paru godzin operacji uświadomiły specjalistom, że jen zacznie spadać, i to bardzo! Chwilowo nic nie można było na to poradzić piątek wieczór, tokijska giełda zamknięta do poniedziałku, w domach maklerskich czynne jedynie stanowiska obrotu walutami oraz te, które monitorowały rynki europejskie. — Na pewno zaczynają się już niepokoić — mruknął Fiedler. — Ja bym gryzł paznokcie — odezwał się z Paryża Jean-Jacques. Nikt nie chciał jednak zauważyć, że oto rozpoczęła się Pierwsza Światowa Wojna Ekonomiczna. Wśród zasłuchanych i zapatrzonych w monitory finansistów rosło podniecenie, chociaż było ono na przekor instynktowi i doświadczeniu.
— Muszę przyznać panowie, że nie mam żadnego modelu, który by przewidywał, co będzie dalej — odezwał się Gant, siedzący o dziesięć metrów od Fiedlera i prezesa Rezerwy Federalnej. Europejskie ruchy giełdowe, bardzo pomocne w obecnej sytuacji, nie pasowały do wbudowanych w komputer prekoncepcji i modeli. — Widzisz więc, drogi pielgrzymie, że nadal potrzebni są ludzie z głową i odwagą — odparł George Winston z bardzo poważną miną. — Ale jak zareaguje na to nasz rynek? Winston uśmiechnął się. — Dowiemy się tego za… siedem i pół godziny. I nie musisz nawet wydawać na bilet. Nie lubisz wyprawy w nieznane? Wielkiej Przygody? — Cieszę się, że przynajmniej ktoś się nie martwi — odburknął Gant. *** Istnieją ogólnoświatowe zasady handlu walutami. Normalnie wszystkie transakcje ustają, gdy jakaś waluta spada poniżej pewnej poprzeczki. Tym razem tak się nie stało. Zharmonizowane działania wszystkich rządów europejskich podcięły całkowicie walutę japońską. Transakcji nie wstrzymano i jen spadał w otchłań.
— Oni nie mogą nam tego robić — jęknął ktoś w Tokio, siedząc ze wzrokiem wlepionym w monitor. I ten ktoś sięgnął po słuchawkę telefonu, wiedząc dobrze, jakie wyda polecenia. Trwało natarcie na jena i jena należało bronić. I jedynym sposobem było natychmiastowe sprzedanie rezerw w obcych walutach w celu ściągnięcia jena do japońskich banków, zabrania go z rozszalałych spekulacyjnych rynków europejskich. Aby po prostu nie mógł być przedmiotem spekulacji. Najgorsze jednak było to, że właściwie nie istniała żadna racjonalna przesłanka, aby takiej operacji dokonać. Jen był w zasadzie silny, zwłaszcza wobec dolara. Jen wkrótce zastąpi dolara jako waluta rozliczeniowa, zwłaszcza jeśli Amerykanie okażą się rzeczywiście na tyle nierozsądni, by rozpocząć w dniu dzisiejszym operacje giełdowe, jak to zapowiedzieli. Europejczycy stawiają na ochwaconą kobyłę, która nie ma najmniejszych szans. Jest to głupota absolutnie bezgraniczna, wręcz niewiarygodna. Nie pozostawało więc nic innego, jak pozwolić japońskim finansistom wykazać, że mają doświadczenie i potrafią z niego korzystać w każdej sytuacji. A ironia tej sytuacji była w istocie czymś rozkosznym, gdyby tylko Europejczycy potrafili ją docenić! Ich posunięcia były niemalże mechaniczne. Banki europejskie powinny poświęcać (czego nie robiły) ogromne ilości franków francuskich i szwajcarskich, brytyjskich funtów, marek niemieckich, guldenów holenderskich i duńskich koron — morze walut — aby zakupić jeny, których relatywna wartość musiała, czego wszyscy w Tokio byli pewni, wzrosnąć, zwłaszcza jeśli Europejczycy powiążą swoje waluty z dolarem.
Polecenie zostało wydane. Wszyscy posłuchali, chociaż byli nieco niespokojni. Działano na polecenie przełożonych, którzy — trzymając jeszcze przy uchu telefony komórkowe — wychodzili już z domów, wsiadali do limuzyn i jechali do swych instytucji, do wielkich gmachów, w których dokonywano transakcji finansowych na światową skalę. Sprzedaż rozpoczęto również w Europie, wymieniając wszystko na jeny. Spodziewano się oczywiście, że kiedy z chwilą otwarcia giełdy nowojorskiej nastąpi nieuchronny kolejny spadek dolara, to będą musiały wraz z nim obniżyć się kursy walut europejskich, co pozwoli bankom japońskim odkupić wszystko z nadwyżką. W Tokio powszechnie uważano, że wyskok banków europejskich wynika z błędnego rozeznania sytuacji i źle pojętej lojalności wobec Amerykanów. W rezultacie całe zamieszanie wyjdzie na korzyść japońskim interesom. Należy się tylko cieszyć. W południe w Londynie ruszyła fala. Indywidualni inwestorzy i mniejsze instytucje widząc, że robią to wszyscy inni, poszli nieroztropnie — zdaniem Japończyków — w ich ślady. Zaczęli kupować dolary, wyzbywać się jenów. Południe w Londynie odpowiadało godzinie siódmej rano na Wschodnim Wybrzeżu. *** Dokładnie o godzinie siódmej pięć na wszystkich kanałach telewizji amerykańskich zabrał głos prezydent Durling: — Współobywatele! W środę wieczorem oświadczyłem wam, że dziś wznowią pracę amerykańskie rynki finansowe… *** — Uwaga, zaczyna mówić! — wykrzyknął Koto Matsuda, który dopiero co wrócił do swego gabinetu i oglądał teraz kanał CNN. — Zaraz powie, że niestety giełdy pozostaną nieczynne. No i w Europie zacznie się panika, zobaczycie! Wspaniale. — Jego dyrektorzy skłonili głowy. Jednakże amerykański prezydent wydawał się bardzo pewny siebie. I nawet się uśmiechał. No cóż, dobry polityk musi grać tak, jak aktor, aby przekonująco kłamać.
— …problem, jaki w ubiegłym tygodniu zaistniał na giełdzie, był rezultatem świadomej próby, o charakterze przestępczym, zniszczenia zdrowych podstaw naszej gospodarki finansowej. Nigdy nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło i chcę was teraz poinformować, co się wydarzyło, jak i dlaczego. Spędziliśmy cały tydzień na zbieraniu informacji i nawet jeszcze w tej chwili sekretarz skarbu i prezes Banku Rezerw Federalnych przebywają w Nowym Jorku konferując z prezesami najważniejszych amerykańskich instytucji finansowych, aby przywrócić ład. Prezydent ciągnął dalej: — Pragnę was również poinformować, że mieliśmy czas odbyć pełne konsultacje z naszymi przyjaciółmi w Europie i że wszyscy nasi historyczni sojusznicy postanowili wiernie nam towarzyszyć w obecnych trudnych chwilach, tak jak to czynili zawsze przedtem. A więc co konkretnie wydarzyło się w ubiegły piątek? — zadał retoryczne pytanie prezydent Durling. — Zaraz wam powiem… Matsuda odstawił szklankę whiskey, kiedy na ekranie pojawił się pierwszy wykres. *** Stojący za kulisami Jack uważnie się przysłuchiwał temu, co i jak mówi Durling. Sztuka zawsze polega na tym, aby bardzo złożone sprawy przedstawiać możliwie prostym językiem. Owo zadanie przygotowania wystąpienia prezydenta przypadło dwóm profesorom ekonomii, połowie ministerialnego gabinetu Fiedlera i gubernatorowi Komisji do Spraw Papierów Wartościowych.
Wszyscy
wyżej
wymienieni
współpracowali
z najlepszą
z autorek
prezydenckich wystąpień. Niemniej prezentacja wymagała dwudziestu pięciu minut, sześciu wykresów oraz wypowiedzi kilku rzeczników prasowych, którzy nawet w tej chwili udzielali jeszcze wstępnych wyjaśnień dziennikarzom zaproszonym na wstępną konferencję prasową na godzinę szóstą trzydzieści. — Powiedziałem wam w środę, że nie wydarzyło się absolutnie nic, co mogłoby mieć istotne konsekwencje. Niczyja własność nie została dotknięta — kontynuował prezydent. — Żadne gospodarstwo rolne nic nie utraciło. Każdy z was robi to samo, co robił przed tygodniem, zachował tę samą możliwość wykonywania swojej pracy, ma ten sam dom, to samo stanowisko pracy, rodzinę i przyjaciół. W ubiegły piątek po prostu napadnięto na nas, nie fizycznie na nasz kraj, ale na naszą świadomość. Podcięto w nas wiarę w nas samych… — kontynuował prezydent.
— Ta wiara jednak okazała się silniejsza i trwalsza, niż ludzie z tego sobie zdają sprawę, i to właśnie chcę wam dziś udowodnić — oświadczył Durling. Większość pracowników instytucji obrotu papierami wartościowymi i walutami znajdowała się o tej porze w drodze do pracy i nie słyszała wystąpienia prezydenta, ale ci, którzy mieli wówczas dyżury w domach maklerskich i innych instytucjach finansowych, nagrali tekst i porozkładali wszędzie wydrukowane kopie dla przełożonych i kolegów. Poza tym giełda miała wznowić sesję dopiero w południe, a przedtem czekały jeszcze konferencje i strategiczne narady, chociaż nikt właściwie nie miał jasnej koncepcji, co robić. Najbardziej słuszna reakcja na sytuację była w istocie tak oczywista, że nikt nie był pewien, czy ją zastosować. *** — Oni nam to dalej robią — odezwał się Matsuda, obserwując kilka ekranów jednocześnie. — Co moglibyśmy zrobić, żeby powstrzymać ten proces? — Zależy od tego, jak zareaguje ich giełda — odparł jeden z bardziej doświadczonych doradców, nie wiedząc co innego mógłby powiedzieć, i nie mając zielonego pojęcia, jak rozwinie się sytuacja. *** — No i co myślisz, Jack, uda się? — spytał Durling. Na biurku w oddzielnych teczkach miał teksty dwu wystąpień. Nie wiedział który wykorzysta wieczorem. Doradca do spraw bezpieczeństwa wzruszył ramionami. — Też nie wiem. Zostawiliśmy im furtkę. Pytanie, czy z niej skorzystają. — Mamy więc teraz siedzieć z założonymi rękami i czekać? — Coś w tym rodzaju, panie prezydencie. *** Druga sesja negocjacji odbywała się w siedzibie Departamentu Stanu. Najpierw Hanson naradził się ze Scottem Adlerem, a potem ten ostatni pokonferował z członkami swojej ekipy. Byli gotowi. Japończycy pojawili się punktualnie o dziewiątej czterdzieści pięć. — Witam panów! — powiedział niezwykle uprzejmie Adler.
— Miło mi ponownie pana spotkać — odparł kurtuazyjnie japoński ambasador podając rękę. Było wyraźnie widać, że jest mniej pewny siebie, niż poprzedniego dnia. Nic dziwnego, gdyż ambasador nie zdążył otrzymać żadnych instrukcji z Tokio. Adler właściwie oczekiwał prośby o odłożenie spotkania, ale po chwili doszedł do wniosku, że Japończycy tego nie zrobią. Byłby to zbyt oczywisty objaw słabości. Niemniej ambasador, dyplomata zręczny i doświadczony, znalazł się w bardzo delikatnej i niebezpiecznej sytuacji. Musiał podczas negocjacji reprezentować rząd, o którego najnowszych intencjach nic nie wiedział. Trzeba było polegać wyłącznie na własnym sprycie i doświadczeniu. Adler odprowadził ambasadora do fotela, a potem przeszedł na swoją stronę stołu. Poprzednio zrobił zakład z sekretarzem stanu na temat treści wstępnego oświadczenia ambasadora: — Mój rząd w najostrzejszych słowach protestuje przeciwko wyreżyserowanej przez Stany Zjednoczone agresji na naszą walutę… Szanowny pan sekretarz stanu jest mi winien dziesięć dolarów, pomyślał Adler, nawet drgnięciem powieki nie zdradzając swojej satysfakcji. — Panie ambasadorze, absolutnie to samo moglibyśmy już poprzednio zarzucić wam. A skoro już pan sprawę poruszył, oto fakty, które ustaliliśmy w ciągu ubiegłego tygodnia. — Na stole pojawiły się przed Japończykami zestawy dokumentów. — Pragnę dodać, że prowadzone jest obecnie dochodzenie, w wyniku którego najprawdopodobniej postawimy w stan oskarżenia niejakiego Raizo Yamatę, który dokonał komputerowego oszustwa na rynku papierów wartościowych. Z wielu powodów był to bardzo śmiały ruch. Adler ujawnił wszystko, co było wiadome Amerykanom na temat zamachu na giełdę i instytucje finansowe Wall Street i tym samym wskazał na kierunek, w którym poszukiwano dalszej prawdy. W efekcie jednak jedynym niepożądanym skutkiem mogło być zaprzepaszczenie sprawy karnej przeciwko Yamacie i jego wspólnikom, jeśliby się okazało, że to rzeczywiście oni właśnie są winni przestępstwa. Ale to już rzecz drugorzędna. Głównym zadaniem Adlera było zaprzestanie wojny, i to szybko. Niech o sprawę Yamaty martwią się chłopcy i dziewczęta z Departamentu Sprawiedliwości.
— Byłoby oczywiście znacznie lepiej, gdyby to wasz kraj podjął kroki w celu ukarania Yamaty. — Było to świadome stworzenie furtki, pozostawienie ambasadorowi i jego rządowi pola do manewru. — Końcowym efektem działań tego pana będą, jak to widać już dziś, trudności gospodarcze większe u was, niż u nas. A teraz, jeśli pan pozwoli, panie ambasadorze, chciałbym powrócić do problemu Marianów… Oba ciosy, jeden po drugim, oszołomiły delegację japońską, i było to do przewidzenia. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, właściwa treść znajdowała się między wierszami: wiemy, co zmajstrowaliście, wiemy, kto to zmajstrował i kto za tym stoi. Jesteśmy gotowi raz na zawsze skończyć ze wszystkimi aspektami problemu. Tak brutalne słowne natarcie ze strony amerykańskiej miało na celu ukrycie nieco wstydliwej prawdy, że Amerykanie nie byli zdolni do natychmiastowej militarnej riposty. Jednocześnie wycyzelowane sformułowania Adlera pozwalały uwolnić japoński rząd od odpowiedzialności za czyny pewnych cesarskich poddanych. Poprzedniego wieczoru Ryan i Adler zdecydowali, że takie właśnie podejście pozwoli osiągnąć szybkie i pełne rozwiązanie sytuacji. I dlatego potrzebna była również marchewka: — Stany Zjednoczone życzą sobie jedynie powrotu do normalnych stosunków między naszymi państwami — oświadczył następnie Adler. — Natychmiastowe opuszczenie Wysp Mariańskich zezwoli nam na korzystniejszą dla was interpretację Ustawy o Regulacji Handlu. Zgadzamy się tę sprawę przedyskutować przy stole konferencyjnym. — Adler w głębi duszy uważał, że dzisiejsze uderzenie było zbyt brutalne. Niemniej alternatywą jest dalszy rozlew krwi. Pod koniec tej drugiej sesji negocjacyjnej wydarzyło się coś niespotykanego: żadna ze stron nie musiała powtarzać tekstu wstępnego oświadczenia. Przez cały zresztą czas trwała, jakby ją można określić w języku dyplomatycznym, otwarta wymiana poglądów, często zresztą mało przemyślanych. Po wstaniu z fotela Adler wyszeptał Cookowi do ucha: — Pogadaj z nimi, Chris. Dowiedz się, co oni naprawdę myślą. — Jasne — odparł Cook. Nalał sobie filiżankę kawy i wyszedł na taras, na którego skraju stał Nagumo, spoglądając smętnie na mauzoleum Lincolna. — Myślę, że to jest honorowe wyjście, Seidżi — zaczął Cook. — Stawiacie nas pod murem — odparł Nagumo, nie odwracając głowy. — Teraz jest szansa i to najlepsza, jeśli chcecie wyjść z tego bez dalszego zabijania. — Może dla was najlepsza. A co z naszymi interesami?
— Dogadamy się na temat interpretacji ustawy. — Cook właściwie dobrze nie rozumiał zawiłości problemu. Obca mu była problematyka finansowa, a ponadto niezbyt dobrze wiedział, co się właściwie dzieje na dolarowym froncie. Co się naprawdę dzieje. W jego pojęciu odbicie się dolara od dna i kroki podjęte w celu ochrony amerykańskiej gospodarki były izolowanymi faktami. Nagumo znał prawdę. Natarcie, jakiego dokonał jego kraj, może być wyrównane, uznane za zlikwidowane, jedynie wówczas, gdy nastąpi ostre przeciwnatarcie. I w efekcie nie będzie mowy o powrocie do status quo ante. Jego kraj dozna poważnej porażki gospodarczej, poniesie szkody, które nałożą się na te, które już spowodowała nowa Ustawa o Regulacji Handlu. Nagumo wiedział coś, czego nie wiedział Cook: jeśli Ameryka nie ustąpi wobec choćby nawet bardzo skromnych japońskich roszczeń terytorialnych, to widmo wojny stanie się realne. — Potrzebujemy czasu, Chris! — Nie rozumiesz, Seidżi. Czasu już nie ma. Prasa jeszcze tego nie wywęszyła. Ale w każdej chwili może. Jeśli o agresji dowie się opinia publiczna, wszystko stracicie. Właśnie rynek. — Ponieważ Cook miał absolutną rację, Nagumo znalazł zaczepienie: — Być może jest tak, jak mówisz. Ale mój kraj potrzebuje czegoś więcej, niż w tej chwili ofiarowujecie. Słuchaj: mnie osłania status dyplomaty. Ciebie nie… — Nie musiał mówić nic więcej. Cook mu przerwał: — Przestań, Seidżi, chwileczkę… — Wasza oferta jest zbyt skromna — powtórzył zimno Nomura. — Dajemy wam honorowe wyjście… — Potrzeba nam więcej! — I teraz nie było już odwrotu, prawda? Nomura zastanawiał się, czy ambasador już o tym wie. Chyba nie, sądząc ze spojrzeń, jakie rzuca w jego kierunku. Nagle wszystko stało się jasne. Yamata i jego wspólnicy uwikłali Japonię w przedsięwzięcie, od którego nie było odwrotu. Trudno było powiedzieć, czy sami zdawali sobie z tego sprawę, kiedy zaczynali. Teraz to już przestało być ważne. — Musimy coś mieć, aby usprawiedliwić nasze działania — dokończył. Jednocześnie Cook zdał sobie sprawę, że wykazał okropną tępotę, przez tak długi czas nie mogąc zrozumieć sensu powtarzania przez Nagumo tego jednego żądania. Teraz dopiero go odczytał w spojrzeniu Nagumy. Nie tyle okrucieństwo, co absolutną determinację. Zastępca wyższego urzędnika sekretariatu stanu pomyślał o pieniądzach, które czekają na szwajcarskim koncie i o pytaniach, które mu zadadzą, i o wyjaśnieniach, jakich będzie musiał udzielić…
Kiedy cyfry zegara skoczyły z godziny 11.59.59 na 12.00.00 rozległ się dzwon podobny do szkolnego. — Dzięki ci, panie Wells, za twój wehikuł czasu — powiedział jeden z maklerów wstępując na drewniany parkiet NYSE. Wehikuł czasu ruszył. Po raz pierwszy w historii giełdy parkiet był o tej porze czysty. Ani skrawka papieru! Siedzący w swoich budkach maklerzy, rozglądając się dookoła, zaobserwowali pierwsze objawy powrotu do normalności. Zawieszony wysoko wyświetlacz notowań wskazywał te same kursy, co przed tygodniem, jak gdyby synchronizując przeszłość z nowym dniem. Jednocześnie był namacalnym dowodem powrotu do rzeczywistości, która rzeczywistością w istocie nie była. Przed pięcioma godzinami prezydent wygłosił naprawdę wspaniałe orędzie. Wszyscy tu obecni wysłuchali go co najmniej raz, właśnie w gmachu giełdy. Po nim zabrał głos prezes NYSE składając oświadczenie, za które otrzymałby specjalną premię wirtuoz piszący teksty reklamowe: dziś maklerzy spełniają misję, misję spełniają też gracze giełdowi i nabywcy akcji. Misja ta była ważniejsza, niż własny doraźny interes, a jeśli uda się ją wykonać, to zabezpieczą przyszłość własną i całego kraju. Wszyscy spędzili cały poranek, rekonstruując własne poczynania z poprzedniego piątku. W efekcie każdy znał na pamięć, jakie akcje posiadał, co sprzedał, co kupił, w jakim był punkcie, gdy nadeszła dwunasta. Niektórzy pamiętali nawet, co zamierzali wówczas zrobić, a przeważnie chodziło o ruchy akcji w górę, a nie w dół. Ich kolektywna pamięć zabezpieczała przed powtórzeniem błędu. Z drugiej strony wszyscy przypominali sobie panikę po godzinie dwunastej w ubiegły piątek, a wiedząc teraz, że była ona wywołana sztucznie w przestępczym celu, nie mieli zamiaru uczestniczyć w jej ponownym rozpętaniu. Poza tym Europa w bardzo zdecydowany sposób zasygnalizowała swoje zaufanie do dolara. Tak więc rynek papierów wartościowych wydawał się solidnie osadzony, jak na granitowej skale. Teraz należało kupować obligacje skarbowe i skorzystać z zaskakującej oferty prezesa Banku Rezerw. Kupowanie obligacji jest najlepszym ze wszystkich sposobem budowania zaufania.
Jeden z maklerów obliczył, patrząc na zegar, że przez pierwsze dziewięćdziesiąt sekund nie działo się absolutnie nic. Żadnej transakcji. Wyświetlacz pokazywał dokładnie to samo, co przedtem. Był to absolutny fenomen, wywołujący zdumienie obecnych na parkiecie. Wirowały im gorączkowo myśli. Usiłowali zrozumieć sytuację. Maklerzy odebrali kilka telefonów od drobnych inwestorów, którzy nie wiedzieli, co mają robić. Brokerzy poradzili im, żeby siedzieli cicho i czekali. Nieliczni, którzy chcieli coś sprzedać, byli po cichu załatwiani przez maklerów z posiadanych przez nich rezerw, jakie pozostały po ubiegłym tygodniu. Ale wielcy inwestorzy nie czynili żadnego ruchu. Każdy z nich czekał na tego pierwszego, który coś uczyni. Dziewięćdziesięciosekundowa cisza wydawała się wiecznością dla giełdowych operatorów przyzwyczajonych do parkietowej gorączki. I kiedy nastąpił pierwszy poważny ruch, wszyscy przyjęli to z ulgą. Zgodnie z przewidywaniem pierwsza dyspozycja przyszła z holdingu Columbus. Był to zakup pokaźnego portfela emisji Citibanku. W kilka sekund później dom maklerski Merrill Lynch złożył podobną ofertę na akcje Chemical Bank. — To ma ręce i nogi — mówili inwestorzy i maklerzy. Citibank bardzo reagował na spadek kursu dolara, ale teraz, skoro banki europejskie zadbały, by dolara wzmocnić, akcje Citibanku wydawały się dobrą inwestycją. W rezultacie tych dwóch transakcji indeks Dow Jones Average Industrial, podniósł się, dezawuując wszystkie przepowiednie komputerów. — Owszem, chyba znajdziemy — powiedział do słuchawki któryś z maklerów i głośno obwieścił zapotrzebowanie na sto Manny Hanny po sześć. Kolejny bank miał więc skorzystać na umocnieniu kursu dolara. Inwestor zamierzał sprzedać zakupione akcje po sześć i ćwierć. Emisje, które w ubiegłym tygodniu zapoczątkowały spadek kursów, teraz prowadziły z tych samych powodów. I zaczęto zdawać sobie sprawę, że chociaż na pozór jest to absurd, istnieją jednak solidne podstawy do podobnego rozumowania, i z chwilą kiedy wszyscy zdadzą sobie z tego sprawę, ruszy fala i każdy będzie mógł zarobić.
Wyświetlacz na ścianie pędził teraz z nowymi informacjami, przedstawiając jednocześnie oferty składane z daleka i stenograficzne skróty doniesień agencyjnych: General Motors ponownie przyjmuje do pracy dwadzieścia tysięcy ludzi do montowni w pobliżu Detroit, w przewidywaniu zwiększenia sprzedaży samochodów. Depesza nie precyzowała, że owo ponowne przyjmowanie rozciągnięte jest na dziewięć miesięcy i że następuje to w wyniku telefonów sekretarzy handlu i pracy. Jednakże nawet ta stenograficzna notatka wystarczyła, by wzbudzić zainteresowanie akcjami przemysłu samochodowego, co z kolei zachęcało do kupowania akcji przemysłu maszynowego. O 12.05.30 indeks skoczył o pięć punktów. Co prawda to nawet jeszcze nie czkawka po spadku o pięćset punktów przed tygodniem, niemniej wierzchołek góry był widoczny, bez chmur. Tak to w każdym razie wyglądało z parkietu giełdy. *** — Własnym oczom nie wierzę — powiedział Mark Gant, znajdujący się o kilka ulic dalej w gmachu federalnym imienia Javitsa. — A gdzie jest napisane, że komputery zawsze muszą mieć rację? — zapytał George Winston z nieco wymuszonym uśmiechem. Martwił się. Kupienie akcji Citibanku kryło pewne niebezpieczeństwo, niemniej jego posunięcie odniosło swój skutek na giełdzie. Kiedy akcje Citibanku wzrosły o trzy punkty, zaczął powoli sprzedawać, podczas gdy inni finansiści szli za trendem i kupowali. Do przewidzenia, prawda? Stado potrzebuje przywódcy. Wywołaj trend, a zobaczysz, że za nim pójdą, a jeśli trend się skończy, to lepiej dla tego, który wcześnie sprzedał. — Odnoszę wrażenie, że się udało — poinformował europejskich kolegów prezes Banku Rezerw. — To jest, oczywiście, pierwsze wrażenie. — Teoretyczne wyliczenia wskazywały, że powinno się udać, ale w takich jak ta sytuacjach teorie, nawet najlepsze, często zawodzą. Prezes banku i Fiedler obserwowali Winstona, który rozparł się wygodnie w fotelu, rozmawiając przez telefon i jednocześnie gryząc koniec wiecznego pióra. Słyszeli, co mówił. Głosem spokojnym, chociaż twarz pokazywała człowieka zaangażowanego w śmiertelną walkę, wszystkie jej mięśnie były napięte. Jednakże po pięciu minutach zobaczyli już twarz uśmiechniętą. Mówił coś do Ganta, który jak zafascynowany nieustannie kręcił głową, wpatrzony w komputer pokazujący na ekranie rzeczy, w jakie trudno było wprost uwierzyć. *** — Więc o co panu chodzi, panie prezydencie?
— Czy tekst jest dobry? — spytał Durling. — Odpowiem panu następująco, panie prezydencie: na pana miejscu bez zwłoki ofiarowałbym redaktorce tych tekstów dwanaście róż na długich łodygach i prosiłbym ją, aby uwzględniła w swoich życiowych planach przedłużenie kontraktu na jakieś następne cztery lata. — Zbyt wcześnie o tym mówić, Jack. — Prezydent wydawał się zły. — Zdaję sobie z tego sprawę, sir. Przepraszam. Chciałem w istocie powiedzieć tylko, że wyszło wspaniale. I w ogóle się udało. Rynek na pewno będzie ulegał wahaniom przez resztę dnia, ale nie nastąpi olbrzymi spadek, jakiego oczekiwaliśmy w pierwszej fazie. Powodem tego jest wzrost zaufania. Pan im przywrócił zaufanie i jest to bezsporny fakt, panie prezydencie. — A reszta problemu? — Mają otwartą furtkę. Mogą się wycofać. Z honorem. Dowiemy się przed nocą. — A jeśli nie ustąpią? Doradca do spraw bezpieczeństwa głęboko się zamyślił. — Wtedy będziemy musieli wymyślić jakiś sposób przeciwstawienia się im, ale tak, aby nie dostali zanadto w skórę. Musimy odszukać ich głowice atomowe i musimy załatwić sprawę, nim wymknie się spod kontroli. — Czy to się uda? Ryan wskazał na monitor komputera. — W to pan też z początku nie wierzył, panie prezydencie. Ja także miałem wątpliwości.
Konsekwencje Wydarzyło się to w stanie Idaho, w osiedlu tuż przy bazie Sił Powietrznych. Baza nazywała się Mountain Home. Starszy sierżant, mający tu stały przydział, otrzymał rozkaz czasowego przeniesienia do bazy lotniczej Andersen na wyspie Guam, gdzie miał obsługiwać radary naprowadzające. W tydzień po odlocie sierżanta jego żona powiła kolejną córkę. Gdy chciała zadzwonić na Guam, usłyszała, że z powodu sztormu zerwane są połączenia. Kobieta ta, zaledwie dwudziestoletnia i niezbyt wykształcona, choć z rozczarowaniem, ale przyjęła wyjaśnienie. Oficer w bazie Mountain Home, do którego zadzwoniła, powiedział jej, że wszystkie łącza wojskowe są przeciążone. I zrobił to tak przekonująco, że uwierzyła. Wróciła do domu ze łzami w oczach. Następnego dnia rozmawiała z matką, która bardzo się zdziwiła, że ojciec dziecka jeszcze o niczym nie wie. Jak to, pomyślała matka, nawet w czasie wojny takie wiadomości zawsze docierały na front, czy burza może być gorsza od wojny? I matka zadzwoniła do lokalnej stacji telewizyjnej, prosząc o połączenie z meteorologiem, bardzo mądrym panem w wieku około pięćdziesięciu lat, który zawsze doskonale wyjaśniał telewidzom meandry pogodowe i świetnie przewidywał wszystkie tornada, nawiedzające każdej wiosny ten stan. Jak niosła wieść, co roku ocalał życie wielu ludziom dzięki doskonałym analizom i podawaniu przypuszczalnej drogi trąb powietrznych. Telewizyjny meteorolog należał do gatunku ludzi, którzy lubią być zaczepiani w supermarkecie przez telewidzów. Chętnie odpowiadał zawsze na ich pytania i z zadowoleniem przyjmował komplementy. Telefon kobiety przyjął jako jeszcze jeden dowód poważania, jakim się cieszy, a poza tym problem go zainteresował, gdyż nigdy dotychczas nie miał okazji zerknięcia na to, co się dzieje na Pacyfiku. Nie miał też najmniejszych trudności ze zdobyciem informacji. Połączył się po prostu z komputerem systemu satelitarnej obserwacji warunków atmosferycznych i wywołał mapy pogodowe minionych dni, aby sprawdzić, jaki to sztorm nawiedził Mariany. Nie była to pora tajfunów, o tym meteorolog dobrze wiedział, ale sztormy od czasu do czasu nagle występowały.
Jednakże nie w tym roku i nie w tym okresie. Zdjęcia satelitarne pokazywały kosmyki chmur, ale poza tym pogoda była zupełnie dobra. Przez kilka minut meteorolog dumał, czy jest możliwe, aby na Pacyfiku, podobnie jak to bywa w Arkansas, występowały huragany przy bezchmurnym niebie. Ale nie, to chyba niemożliwe. Huragany adiabatyczne powstawały z powodu różnic temperatury w terenie o zmiennej elewacji. Ocean z definicji był płaski i spokojny. Przekonsultował sprawę z kolegą, który był niegdyś meteorologiem Marynarki i który potwierdził wyciągnięte wnioski. A więc wielka tajemnica! Myśląc że być może kobieta otrzymała złą informację usiłując połączyć się z Guam, sam wykręcił numer 011-671-555-1212. Połączenie było bezpłatne, ponieważ dzwonił do biura informacji operatora sieci telefonicznej Marianów. Otrzymał nagraną wiadomość, że z powodu sztormu połączenie jest niemożliwe. Problem polegał na tym, że sztormu nie było. Czy on pierwszy wyciągnął ów genialny wniosek? Skierował kroki do sąsiedniego pokoju, gdzie redagowano dzienniki i gdzie znajdowały się komputery łączące redakcję z agencjami prasowymi. Po paru minutach pytanie poszło w świat. *** — Ryan. — Tu Bob Holtzman. Mam do ciebie pytanie, Jack. — Mam nadzieję, że nie chodzi o Wall Street — odparł Ryan jak mógł najbardziej beztroskim głosem. — Nie. Chodzi mi o Guam. Dlaczego nie ma połączenia telefonicznego? — Nie spytałeś operatora sieci, Bob? Takie pytania trzeba kierować do nich, a nie do doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. — Właśnie. Pytałem i odpowiedzieli mi, że był sztorm, który zwalił łącza. Tylko zastanawia mnie parę rzeczy. Po pierwsze, nie było żadnego sztormu. Po drugie, istnieje kabel podwodny i taka rzecz, która nazywa się łącznością satelitarną. A po trzecie, tydzień to bardzo długo. Co się tam dzieje, Jack? — spytał dziennikarz. — Ile osób o to pyta? — Chwilowo tylko ja i mała stacja telewizyjna w Little Rock, która zadała pytanie agencji AP. Za trzydzieści minut to samo pytanie zadawać będzie więcej osób. Mów, co się tam dzieje?
— Czy byłbyś łaskaw do mnie wpaść? Od razu, Bob. — No cóż, wiadomo było, że na długo nie uda się tego ukryć, pomyślał Ryan. Połączył się z Adlerem. Czekając na podniesienie słuchawki klął w duchu, że sprawa nie mogła odwlec się do jutra. *** „Yukon” zaopatrywał w paliwo już drugą grupę okrętów. Pośpiech był tak wielki, że tankowiec pompował ropę jednocześnie do paru jednostek eskorty. Stały po obu burtach wielkiego tankowca i ssały, a helikopter dostarczał im w tym czasie żywność, części zapasowe i inny potrzebny sprzęt, głównie dla samolotów, aby móc przywrócić gotowość bojową grupy powietrznej na „Ike’u”. Słońce miało zajść już za pół godziny, ale nie było mowy o przerwaniu operacji zaopatrzeniowej, należało ją kontynuować w ciemnościach. Zgrupowanie admirała Dubro popłynęło na wschód, aby zwiększyć odległość od floty indyjskiej. Admirał nakazał przejście na EMCON, status alarmowy połączony z wyłączeniem radarów. Jednocześnie posłano samoloty eskorty fałszywym kursem, by zmylić Hindusów. Stracono wszelki ślad indyjskich lotniskowców. Hawkeye węszyły ostrożnie, Dubro niecierpliwie czekał na jakąkolwiek wiadomość. — Obserwator melduje o nieznanych samolotach lecących w naszą stronę. Kurs dwajeden-pięć — rozległ się skrzekliwy głos z głośnika.
Dubro zaklął, podniósł do oczu lornetkę i wpatrzył się w południowo-zachodni horyzont. Są! Dwa Harriery. Chytrze to grają. Na jakichś tysiącu siedmiuset metrach w tak zwanym braterskim szyku, stosowanym podczas pokazów lotniczych i przy taktycznym podejściu do nieprzyjaciela. Nim Harriery zdążyły dolecieć do pierwszego pierścienia eskorty, w powietrzu już były dwa Tomcaty. Jeden nad nimi, drugi za nimi, gotowe do natychmiastowej eliminacji intruzów, gdyby ci okazali wrogie intencje. Ale w tym wypadku wroga intencja mogła objawić się jedynie wystrzeleniem rakiety, co w tej epoce rozwoju techniki naprowadzania na cel było równoznaczne z trafieniem, choćby wysyłający rakietę został natychmiast sam śmiertelnie rażony. Harriery przeleciały nad okrętami tylko raz. Były najprawdopodobniej wyposażone w dodatkowe zbiorniki paliwa i sprzęt zwiadowczy, i tym razem leciały z pewnością nieuzbrojone. Admirał Czandraskatta nie był głupcem, ale też Dubro nigdy nie robił podobnych założeń. Jego przeciwnik prowadził ostrożną grę, wykonując ściśle swoją misję i czekając na odpowiednią chwilę, by wyszczerzyć kły. Jednocześnie wiele się uczył ze sztuczek, jakie mogli mu pokazać Amerykanie. Nie było to jednak wielkim pocieszeniem dla admirała Dubro. — Mamy za nimi lecieć? — spytał beznamiętnym głosem komandor Harrison. — Podepchnij im Hummera i śledź radarem. Kiedy właściwie Waszyngton zrozumie, że zbliża się chwila prawdziwej konfrontacji? — zadał sobie pytanie Dubro. *** — Panie ambasadorze! — Adler wciągnął powietrze składając kartkę, którą przed chwilą położył przed nim na stole któryś z sekretarzy. — Jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin wiadomość o zajęciu przez was Marianów dotrze do naszego społeczeństwa. Z tą chwilą dalszy rozwój wypadków będzie już poza naszą kontrolą. Z tego, co wiem, ma pan wszystkie konieczne pełnomocnictwa, aby rozwiązać problem…
Jednocześnie Adler zaczął podejrzewać, że japoński ambasador nie ma takich pełnomocnictw, mimo zapewnień, że je posiada. Zorientował się również, że zbyt szybko i zbyt mocno przyciska tego człowieka do muru. jednakże Adler nie miał innego wyboru. Z drugiej strony cała ta historia trwa dopiero niespełna tydzień. Przy zastosowaniu normalnych dyplomatycznych praktyk czas ten wystarczyłby zaledwie na uzgodnienie rodzaju krzeseł, na jakich zasiądą delegacje. W tym wypadku pogwałcono wszystkie zasady, niemniej Adler był zawodowym dyplomatą, a tacy nigdy nie tracą nadziei. Nawet w tej chwili, gdy dopiero co skończył wypowiadanie tych słów, już szukał w spojrzeniu przeciwnika czegoś, z czego mógłby wyciągnąć jakiś wniosek wart powtórzenia prezydentowi. — Podczas wszystkich naszych rozmów tkwimy przy wątku amerykańskich żądań, natomiast ani przez chwilę nie dyskutowaliśmy o naszym prawie do ochrony własnych interesów… — zaczął ambasador. — Dziś przeprowadziliście skoncentrowany atak na nasze finansowe i ekonomiczne struktury i… Adler pochylił się nad stołem: — Panie ambasadorze, przed tygodniem wasz kraj uczynił to samo nam, jak to wykazują dokumenty, jakie ma pan przed sobą. Przed tygodniem wasza flota napadła na jednostki Marynarki Stanów Zjednoczonych. Przed tygodniem wasz kraj zawładnął terytorium będącym częścią suwerennego obszaru Stanów Zjednoczonych. Porównując wasze czyny z tym, co my zrobiliśmy dziś, chyba dojdzie pan do wniosku, że nie ma pan najmniejszego pretekstu, aby krytykować nas za próbę odparcia waszej napaści i przywrócenia ekonomicznej stabilności. — Adler przerwał na chwilę, wyrzucając sobie zdecydowanie niedyplomatyczny język wysoce emocjonalnej wypowiedzi, ale bieg wydarzeń zwalnia od obowiązku nadmiernej grzeczności, a wkrótce, być może, zwolni z obowiązku grzeczności w ogóle. — Daliśmy wam szansę odbycia z nami negocjacji w dobrej wierze w celu osiągnięcia formuły wzajemnie korzystnej interpretacji ustawy o regulacji obrotu towarowego. Jeśli o inne sprawy chodzi, to przyjmiemy przeprosiny oraz pełne odszkodowanie za zatopione jednostki i ich załogi. Natomiast żądamy bezzwłocznego opuszczenia Wysp Mariańskich przez wasze siły zbrojne… Ale wszyscy wiedzieli, że jest już za późno i że sprawy zaszły za daleko. Zabrakło czasu. Adler zaczął odpędzać od siebie przeraźliwy ciężar nieuchronności tego, co musi się stać. Wszystkie jego talenty dyplomatyczne poszły na marne. Inne wydarzenia i inni ludzie wytrącili mu wszystko z rąk. I z rąk ambasadora japońskiego także. W oczach Japończyka ujrzał coś, co tamten w tej samej chwili musiał też zobaczyć w jego oczach.
Bardziej ze smutkiem niż w gniewie Adler dodał: — Jak pan sobie życzy, panie ambasadorze. Jeśliby pan nas potrzebował, to wie pan, gdzie nas szukać. *** — Boże Święty, i trzymałeś to pod suknem? Jak ci się to udało? — zapytał Holtzman. — Ponieważ wy wszyscy patrzyliście w innym kierunku — odparł bez ogródek Ryan. — Poza tym zawsze polegaliście na naszych informacjach. — Natychmiast pożałował wypowiedzenia tych słów. Zabrzmiały jak wyzwanie. — Ale kłamaliście na temat lotniskowców. A o okrętach podwodnych nawet nie pisnęliście. — Usiłujemy wszystko rozładować, nim sytuacja zabrnie za daleko — odparł prezydent Durling. — W tej chwili nawet prowadzimy z nimi rozmowy w Departamencie Stanu. — Mieliście panowie w istocie ciężki tydzień — przyznał Holzman. — Kealty wyskakuje? Prezydent skinął głową. — Dogaduje się z Departamentem Sprawiedliwości i ofiarami. — Najważniejsze było przywrócenie spokoju na giełdzie — powiedział Ryan. — To była najważniejsza… — Co opowiadasz?! Tam zginęli ludzie! — zaprotestował Holtzman. — To dlaczegoście bili tak hałaśliwie w Wall Street? I to przez calutki tydzień. Nic nie rozumiesz, Bob? Sposób, w jaki oni usiłowali zniszczyć nasz rynek walutowy i obrotu papierami wartościowymi groził nieobliczalnymi konsekwencjami dla gospodarki. Mogło to nas całkowicie pogrążyć i załamać. Dlatego najpierw trzeba było wydobyć się z tej opresji. Po chwili zastanowienia Holtzman uznał słuszność tej argumentacji. — A jak ci się udało z tego wykaraskać? ***
— Dobry Boże, i kto by to pomyślał! — wykrzyknął Gant, gdy zabrzmiał dzwon obwieszczający koniec skróconej tego dnia sesji giełdy. Ostatecznie indeks NYSE spadł tylko o cztery i pół punktu, czterysta milionów akcji zmieniło właściciela. SiP 500 ruszyło nawet w górę, podobnie jak NASDAQ, głównie dlatego, że giełdowe pewniaki straciły w sumie więcej na ogólnej panice niż mniejsze przedsiębiorstwa. Najlepiej wyglądał rynek obligacji i dolar wyraźnie się umocnił. Natomiast japoński jen dostał porządne lanie w stosunku do wszystkich zachodnich walut. — W przyszłym tygodniu kursy nieco spadną z powodu przemieszczenia obligacji dolarowych — zapowiedział Winston. Przecierał dłońmi twarz, dziękując Opatrzności za sprzyjające mu szczęście. Marginesowe lęki nielicznych inwestorów zachęcą ludzi do szukania bezpieczniejszych lokat swoich pieniędzy, chociaż nowa odporność dolara, dziś utrwalona, szybko zmieni tę sytuację. — Może dopiero pod koniec przyszłego tygodnia — wysunął przypuszczenie Gant. — Może, nie jestem pewien. Wiele akcji przedsiębiorstw produkcyjnych jest nadal poniżej kursu. — Pański zakup akcji Citibanku był błyskotliwym posunięciem — przyznał prezes Banku Rezerw, siadając obok finansistów. — W ubiegłym tygodniu Citibank dostał niezasłużone cięgi — stwierdził Winston. — A ja byłem po prostu pierwszym amatorem na jego akcje. Zresztą zarobiliśmy na tym. — Nie była to przechwałka, lecz proste stwierdzenie faktu. Winston pomyślał, że jedynie zdał kolejny egzamin z psychologii stosowanej: zrobił coś, co było zarazem posunięciem logicznym, jak i niespodziewanym. Wywołał trend i opuścił pole dalszej rozgrywki, żeby nie oberwać niepotrzebnego siniaka. Zwykłe dobre myślenie. Biznes to biznes. — Jak ogólnie wyszedł dziś Columbus? — zapytał Fiedler. — Dziesięć punktów do przodu — natychmiast odparł Gant, myśląc o dziesięciu milionach dolarów, co nie było źle, jak na jeden dzień pracy w podobnych warunkach. — W przyszłym tygodniu wyjdziemy lepiej. Do gabinetu wszedł agent FBI. — Dzwonili z DTC. Twierdzą, że wszystko w jak najlepszym porządku. System wydaje się funkcjonować dobrze. W każdym razie ta część, z której korzystali. — A Chuck Searls? — zapytał Winston.
— Mieszkanie drobiazgowo przeszukane. Znaleźliśmy dwa foldery o Nowej Kaledonii. Ale wybrał sobie miejsce! To terytorium Francji. Prosiliśmy Francuzów, żeby za nim poszperali. — Dać wam dobrą radę? — Zawsze chętnie przyjmujemy dobre rady, panie Winston — odparł z uśmiechem agent, gdyż nastrój w gabinecie był zaraźliwy. — Szukajcie w zupełnie przeciwnym kierunku. *** — Słucham cię, Buzz — powiedział prezydent do słuchawki. Ryan, Holtzman i obaj agenci Tajnej Służby zobaczyli, że prezydent zamyka oczy i robi głęboki oddech. Durling przez całe popołudnie odbierał meldunki sytuacyjne z Wall Street, ale były to informacje nieoficjalne. Oficjalnymi czynił je teraz telefon od sekretarza skarbu, Fiedlera. — Dziękuję ci, przyjacielu. I powiedz wszystkim, że ja… Dobrze, dziękuję, spotkamy się wieczorem. — Durling odłożył słuchawkę. — Jack, dobrze jest mieć ciebie podczas sztormu. — Czeka nas jeszcze jeden sztorm. — Więc wszystko zakończone pomyślnie? — zapytał Holtzman, który nie zrozumiał ani aluzji prezydenta, ani jego rozmowy telefonicznej. Ryan wziął na siebie odpowiedź: — Jeszcze nie wiemy. — Ale… — Ale incydent z lotniskowcami można uznać za wypadek. A co się stało z okrętami podwodnymi, będziemy wiedzieli dopiero wtedy, kiedy trafimy na kadłuby. Znajdują się na głębokości pięciu tysięcy metrów. — Jack skręcał się wewnętrznie, że takie rzeczy musi opowiadać. Ale tu chodziło o wojnę, a wojna to taka rzecz, której chciałoby się uniknąć. Wtedy, kiedy to jest możliwe, poprawił się w myślach. — Istnieje szansa, że obie strony będą mogły odsunąć się od przepaści, nad którą stoją, spiszą na straty to, co się stało, zapiszą to w książkach historii jako nieporozumienie, jako wyskok paru bezprawnie działających osobników i jeśli dobrze dadzą tym osobnikom po łapach, to wszyscy będą szczęśliwi i nikt więcej nie umrze. — I ty mi takie rzeczy ujawniasz, dziennikarzowi? Takie niedyskrecje?
— Po prostu związuję ci ręce. Sam to czujesz, prawda? Jeśli coś wyjdzie z negocjacji prowadzonych w Departamencie Stanu, będziesz miał wybór, Bob. Albo nam pomożesz zachować całą sprawę w dyskrecji, albo będziesz miał na sumieniu wojnę. Witamy w klubie zaprzysiężonych małomównych, panie Holtzman! — Słuchaj no, Ryan, ty nie możesz…! Ja nie mogę… — Właśnie, że możesz. Już to w przeszłości robiłeś. Trzymałeś język za zębami. — Jack zauważył, że prezydent pilnie słucha tej wymiany słów. Nie miał jednak zamiaru zabierać głosu. Z jednej strony chciał się zdystansować od zagrań Ryana, z drugiej podobało mu się to, co Ryan robi. No i Holtzman zapisał się do klubu. *** — Więc co to wszystko oznacza? — spytał Goto. — Oznacza, że oni robią tylko wiele hałasu — odparł Yamata, dodając w myślach, że w nowej sytuacji kraj potrzebuje prawdziwego przywódcy. Oczywiście nie mógł tego głośno powiedzieć. — Nie odbiorą nam wysp. Nie mają po temu dostatecznych środków. Chwilowo mogli jakoś załatać problemy rynkowe, ale ani Europa, ani Ameryka nie będą mogły bez nas żyć długo, a kiedy się wreszcie zorientują, że nas potrzebują, to wówczas my nie będziemy ich tak potrzebowali jak obecnie. Widzisz? Przez cały czas problem dotyczy niepodległości. Niezależności. Naszej niezależności. Kiedy ją osiągniemy, wszystko się zmieni. — A chwilowo? — Wszystko pozostaje po staremu. Nowa amerykańska Ustawa o Regulacji Handlu miałaby ten sam skutek, co rozpoczęcie wrogich działań. Przynajmniej coś z tego będziemy teraz mieli. I będziemy mieli szansę sami się rządzić we własnym domu.
I właściwie do tego wszystko się sprowadzało, pomyślał Yamata. Rozpierała go duma, że to on pierwszy, tylko on to dostrzegł. Co z tego, że Japonia produkowała i mogła sprzedawać każde ilości swoich produktów? Tak długo, jak Japonia musi szukać i bardziej potrzebuje obcych rynków, niż obce rynki potrzebują jej, obcy ustawodawcy mogą ją w każdej chwili rzucić na kolana, sparaliżować, i kraj nie znajdzie na to żadnego lekarstwa. A winni wszystkiemu są Amerykanie. Zawsze Amerykanie Najpierw zmusili kraj do przedwczesnego zakończenia wojny z Rosją, niwecząc japońskie ambicje imperialne. Potem zezwolili powalonemu i zniszczonemu krajowi na rozwój gospodarczy po to, aby trzykrotnie już ograniczyć rynek zbytu. I ci sami ludzie zabili całą jego rodzinę. Czy om naprawdę są aż tak ślepi? I teraz Japonia się odgryzła, a ci tutaj ślepcy nie potrafią dostrzec rzeczywistego obrazu i prawdy. Yamata z pogardą patrzył na tego małego głupca i z trudem opanowywał gniew. Musiał go opanować, gdyż Goto był mu potrzebny. Mimo iż wykazywał niski stopień inteligencji nie rozumiejąc, że już nie ma odwrotu. — Czy jesteś pewien, że oni nie będą mogli w żaden sposób zastosować odwetu za naszą akcję? — spytał Goto po minucie kontemplacji. — Hiroszi, jest tak, jak ci to tłumaczę już od miesięcy. Przegrać nie możemy, chyba że nie będziemy chcieli wygrać. *** — Psiakrew, że my nie mamy takich możliwości! Geodezja satelitarna. Cudo! — powiedział przedstawiciel AMTRAK-u. Magia zdjęć satelitarnych nie leży w poszczególnych zdjęciach, ale w parze zdjęć zrobionych przez tę samą kamerę w odstępie paru sekund, przekazanych następnie do stacji naziemnych w Sunnyvale i Fort Belvoir. Oglądanie pojedynczych zdjęć wystarczy, gdy gna pośpiech albo żeby zachwycić jakiego kongresmana, który czegoś takiego nigdy nie widział. Do poważnej pracy bierze się dwie odbitki, po jednej z pary bliskich sobie w czasie zdjęć, i osadza się je w ramce stereoskopu. Teraz można szukać tego, czego się poszukuje. Stereoskop lepiej dostrzega trójwymiarowość przedmiotów niż ludzkie oko. Plastycznej widzi się teren przez stereoskop, niż gdyby leciało się śmigłowcem. Na pewno lepiej, pomyślał inżynier kolejowy. Lepiej, ponieważ można posuwać się i cofać, mając na stereoskopowej szpuli wiele par ramek z odbitkami satelitarnymi.
— Satelity bardzo dużo kosztują — rzekła Betsy Fleming w odpowiedzi na ubolewania, że AMTRAK nie ma własnego pojazdu w kosmosie. — Prawdopodobnie tyle, ile nasz całoroczny budżet. Ooo, to jest bardzo interesujące zdjęcie! — Zespół profesjonalistów od ekspertyz fotografii analizował każde ujęcie, to prawda, ale była jeszcze druga prawda, że zarówno specjaliści z CIA, jak i z Narodowej Agencji Zwiadu już przed dziesiątkami lat przestali się interesować technicznymi aspektami budowy torów kolejowych. Poszukiwanie pociągów załadowanych bronią pancerną i amunicją to jedno, a zachwycanie się torami drugie. — Niby dlaczego? — Linia Szin Kansen przynosi duże pieniądze. A ta odnoga im żadnych pieniędzy nie da. Może oni tu zbudowali tunel? Może chcą pociągnąć linię dalej, do miasta. Jeśli o mnie chodzi, to pociągnąłbym tory po drugiej stronie. Chyba że chodzi im o bocznicę potrzebną dla celów konserwacyjnych. — Że co? Jak? — Potrzebna jest bocznica dla składu technicznego. Wagony spawalnicze, warsztat, drezyny, narzędzia oraz niezbędny zapas podkładów i szyn. Wszystko musi być pod ręką. I miejsce dobrze wybrane, tylko że na torach nie stoi żaden pociąg techniczny. Oglądane zdjęcia były kontrastowe i bardzo ostre. Kolejarz nie mógł oderwać wzroku od stereoskopu. Zrobiono je koło południa tamtejszego czasu. Białe plamki to odbłyski promieni słonecznych od lśniących torów. Nieco słabsze widać na bocznicy. Kolejarz doszedł do wniosku, że szerokość torów, ich rozstaw, odpowiada mniej więcej granicy rozdzielczości kamer. Bardzo interesujący fakt, którego nie miał prawa nikomu zdradzić. Podkłady betonowe na bocznicy? Tak jak na głównej linii ekspresowej? Jakość torów doskonała. Dłuższy czas zachwycał się nad inżynierią budowy odcinka odnogi. Podniósł wzrok. — Proszę państwa, to nie jest linia komercyjna. Nie ma mowy. Zakręty mają nie takie profile. Tędy nie można jechać szybciej niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Ekspres pędzi główną linią ponad sto sześćdziesiąt. I jedno jest dziwne. Ta bocznica po prostu znika. — Ooo? — zdziwiła się Betsy. — No, niech pani sama zobaczy! — Odstąpił miejsce przy konsolecie Betsy Fleming i przeciągnął zdrętwiałe ręce. Wziął ze stołu mapę doliny, w dużej skali, żeby porównać ją ze zdjęciami. — Wiecie państwo, kiedy Hill i Stevens budowali tory Kolei Północnej…
Betsy nie była zainteresowana historią budowy żadnej kolei. — Chodź no tu, Chris! Rzuć okiem. Kolejarz podniósł wzrok. — Jest platforma? Nie wiem, jakiego koloru są ich towarowe wagony. — W każdym razie nie zielone. *** W dyplomacji czas działa zwykle na korzyść. Jednakże nie w tym wypadku, pomyślał Adler wchodząc do Białego Domu. Znał dobrze drogę, ale na wszelki wypadek towarzyszył mu agent Tajnej Służby. Zastępca sekretarza stanu był zdumiony spotykając w Gabinecie Owalnym dziennikarza. Jeszcze bardziej się zdziwił, ze Holtzmanowi pozwolono pozostać. — Możesz mówić — zezwolił Ryan. Adler wziął głęboki oddech i zaczął składać prezydentowi sprawozdanie. — Nie chcą się wycofać. Widać, że ambasador czuje się bardzo niezręcznie. Wydaje mi się, że brak mu instrukcji z Tokio To mnie bardzo martwi. Chris Cook jest zdania, że oni byliby gotowi zwrócić nam Guam, pod warunkiem, że wyspa zostanie zdemilitaryzowana, ale chcą sobie zatrzymać pozostałe wyspy. Pomachałem im przed oczami możliwością złagodzenia przepisów Ustawy o Regulacji Handlu, ale nic nie uzyskałem. — Na chwilę przerwał. — Z tego nic nie wyjdzie. Możemy jeszcze drążyć przez tydzień lub nawet miesiąc, ale nic nie wyjdzie Oni nie zdają sobie sprawy, w jaką historię się wpakowali. Upierają się tylko, że istnieje iunctim między problemem ekonomicznym i wojskowym. Nie dostarczają możliwego korytarza negocjacyjnego, nie dostrzegają roznieconego ognia i faktu, że przekroczyli dozwoloną granicę i że w tej sytuacji powinni się czym prędzej wycofać. — Widzę, że rozpoczyna się wojna — zauważył Holtzman. — Chwilowo pełzająca, ale grożąca wielkim wybuchem. — Po sekundzie poczuł się głupio, że cos takiego powiedział. Poza tym nie zdał sobie sprawy z pewnej specyficznej aury panującej w gabinecie. Jakby ulotniła się rzeczywistość. — Obawiam się, że pan ma rację — odparł Adler. — Wobec tego co dalej? — A co pan sądzi? — zapytał prezydent Durling. ***
Komandor Dutch Claggett nigdy nie sądził, że znajdzie się w podobnej sytuacji. Był pełnym energii oficerem przez dwadzieścia trzy lata, od chwili ukończenia Akademii Marynarki. Nazywano go „pistoletem”. Jego kariera nagle dostała w łeb, kiedy jako pierwszy oficer służył na USS „Maine”, okręcie podwodnym z pociskami balistycznymi, gdy ten szedł na dno. Jak na ironię jego marzeniem było otrzymać dowództwo okrętu podwodnego klasy Ohio. Teraz jednak dowodzenie USS „Tennessee” przestało cokolwiek dlań znaczyć. Podstawowym przeznaczeniem tego okrętu było krążenie po morzach z rakietami balistycznymi Trident II, wystrzeliwanymi spod wody. Ale obecnie rakiet balistycznych już nie było, a jedynym powodem, dla którego okręt jeszcze istniał, był proces wygrany przez miejscowe organizacje ochrony środowiska. Organizacje te przeciwstawiły się zdecydowanie rozbiórce nuklearnego okrętu na złom. Sędzia federalnego sądu okręgowego, od wielu lat członek ekologicznego Klubu Sierra, przychylił się do argumentów prywatnych oskarżycieli. Orzeczenie było obecnie przedmiotem debaty sądu apelacyjnego. Claggett był dowódcą „Tennessee” już od dziewięciu miesięcy, ale jedyną okazją popływania było przeprowadzenie okrętu od jednego nabrzeża do drugiego. Nie to miał na myśli wybierając karierę marynarza. Doszedł jednak do wniosku, że mogło być gorzej. Mógł już na przykład nie żyć, tak jak wielu jego towarzyszy z USS „Maine”. Co najważniejsze, „Tennessee” był jego i tylko jego. Nie musiał dzielić okrętu z nikim. I nadal był „w czynnej służbie”, a on dowodził prawdziwym okrętem wojennym. Mówiąc teoretycznie, rzecz jasna. Zmniejszona do szkieletowego stanu osiemdziesięciopięcioosobowa załoga stale się szkoliła, no bo takie jest życie marynarza, choćby nie wiem jak długo tkwił na okręcie uwiązanym u brzegu jak pies przy budzie. Raz na tydzień uruchamiano reaktory nazywane przez marynarzy Okręgową Elektrownią Stanu Tennessee. Sonarzyści rozwiązywali najrozmaitsze zagadki dźwiękowe, korzystając z nagrań na taśmach magnetofonowych, reszta zaś załogi utrwalała swoją umiejętność obsługiwania wszystkich możliwych systemów operacyjnych, zabawiając się nawet z jedyną posiadaną torpedą Mark 48. Tak musiało być, gdyż ta szkieletowa załoga wcale nie miała być w najbliższym czasie przeniesiona do rezerwy, choćby nawet zdecydowano się przerobić ich okręt na żyletki. Obowiązkiem dowódcy było utrzymać profesjonalizm ludzi na wypadek, gdyby miano ich przenieść na inny okręt podwodny przewidziany do służby patrolowej. Wszyscy tego pragnęli z całego serca. — Wiadomość z Dowództwa Floty Pacyfiku, sir! — Marynarz podał komanowi kartkę przypiętą klipsem do podkładki.
Meldować, kiedy możecie najwcześniej wypłynąć. — Co do cholery? — Komandor skierował pytanie ku sufitowi kabiny. Nagle zdał sobie sprawę, że depesza nie pochodzi ze sztabu w Pearl Harbor, ale od admirała dowodzącego grupą operacyjną. Podniósł słuchawkę telefonu i z pamięci wystukał odpowiedni numer. — „Tennessee” do admirała Mancuso — powiedział krótko. — Dutch? — odezwał się Mancuso. — W jakiej jesteś kondycji? — Mancuso nie bawił się we wstępy. — Wszystkie systemy są operacyjne, panie admirale. Przed dwoma tygodniami mieliśmy kontrolę funkcjonowania reaktora i stanu zabezpieczeń. — Na okrętach atomowych taka okresowa kontrola była obowiązkowa i kontrolerzy albo wydawali świadectwo zdrowia, albo wyroki na wieczność. — Wiem. Kiedy możesz wypłynąć? — spytał Mancuso. Pytanie to zabrzmiało w uszach Claggetta jak jakieś echo z przeszłości. — Tylko załadować żywność i torpedy — odparł. — I potrzeba mi trzydziestu ludzi. — W jakich specjalnościach jesteś słaby? I na jakim szczeblu? Claggett przez chwilę zastanawiał się. Jego oficerowie byli dość młodzi, ale to mu nie przeszkadzało. Miał też dobrą kadrę starszych podoficerów. — Tak prawdę mówiąc to słabości w kadrze nie widzę. Przeprowadzamy intensywne szkolenie przez cały czas. — To doskonale, Dutch. Wydam potrzebne rozkazy, byś jak najwcześniej mógł wyjść w morze. Grupa operacyjna włącza drugi bieg, a potem zobaczymy. Chcę, żebyś natychmiast wypływał. Szykuj się na jakieś dziewięćdziesiąt dni. Rozkazy już w drodze. — Tak jest, sir! — Claggett usłyszał odkładanie słuchawki. Po chwili podniósł słuchawkę drugiego aparatu i wezwał wszystkich oficerów i starszych podoficerów do swojej kabiny. Nim się zeszli, zadzwonił telefon. Któryś z oficerów sztabu grupy operacyjnej pytał o konkretne niedobory osobowe. *** — Ładny ma pan stąd widok. Czy dom jest na sprzedaż? Oreza pokręcił głową. — Nie jest na sprzedaż — odparł stojącemu przed drzwiami mężczyźnie. — Może się pan jednak zastanowi. Pan jest rybakiem, prawda?
— Zgadza się. I mam kuter do wynajęcia. — Wiem o tym. — Mężczyzna rozglądał się ciekawie dokoła, podziwiając położenie i wielkość zupełnie zwykłego, jak na standard amerykański, domu. Manuel i Isabel Oreza kupili tę posiadłość przed pięcioma laty, zdążywszy to zrobić przed szalonym skokiem cen nieruchomości na Saipanie. — Dobrze wam zapłacę — powiedział mężczyzna. — I gdzie ja bym wtedy zamieszkał? — zapytał Dniówka. — Dam ponad milion dolarów — zaofiarował obcy. Miast zdziwienia Oreza poczuł przypływ gniewu. Na domu ciążył jeszcze dług hipoteczny. Oreza spłacał go miesięcznymi ratami. Właściwie spłacała żona, ale to nie było ważne. Co miesiąc następował typowo amerykański rytuał: wyrywanie czeku z książeczki, wypełnianie, włożenie go do bankowej koperty z wydrukowanym adresem, wrzucenie do skrzynki pierwszego dnia każdego miesiąca. A cała ta procedura była jakby dodatkowym potwierdzeniem faktu, że po trzydziestu pięciu latach nieustannego pętania się tu i tam w służbie państwowej ma się wreszcie swój pierwszy własny dom. Ten dom należał do nich! — Drogi panie, to jest mój dom, rozumie pan? Ja tu mieszkam, bardzo mi się tu podoba. Mężczyzna był grzeczny i układny, zachowywał się przyjaźnie… a poza tym to natrętny sukinsyn, pomyślał Oreza. Obcy wręczył Orezie swoją wizytówkę. — Wiem, że dom jest pański. Proszę mi wybaczyć to najście. Chciałbym jednak otrzymać od pana jakąś wiadomość, kiedy pan dobrze rozważy moją propozycję. — Co powiedziawszy, skierował kroki do sąsiedniego domu osiedla. — Co za cholera? — mruknął Oreza, zamykając drzwi. — O co temu facetowi chodziło? — Zapytał Pete Burroughs. — Gość chce mi dać milion dolarów za ten dom. — Ładny stąd widok — zauważył Burroughs. — Na wybrzeżu kalifornijskim osiągnąłby wcale ładną cenę. Ale też nie tyle. Trudno uwierzyć, że aż takie ceny nieruchomości obowiązują w Japonii. — Milion dolarów! — I to była jedynie wyjściowa cena, uprzytomnił sobie Oreza. Mężczyzna, z którym Oreza rozmawiał, zaparkował swoją terenową Toyotę w ślepej uliczce, a teraz chodził od domu do domu rozglądając się, co by tu można było kupić. — I kto wie, ile by ostatecznie zaoferował. A gdyby był mądry, toby tylko wydzierżawił. Ale gdzie byśmy wtedy mieszkali?
— Nigdzie — odparł Burroughs. — Założysz się, że w formie odszkodowania dali by ci tylko bilet pierwszej klasy do Stanów? Ruszże główką. *** — Bardzo interesująca wiadomość — odparł Robby Jackson. — I co jeszcze? — Te niszczyciele, które przedtem widzieliśmy, zniknęły. Wszystko wraca do normalnego stanu. Wszystko jest normalnie, tyle że wszędzie są żołnierze. — Jakieś spięcia? Problemy? Jakby coś się szykowało? — Nic takiego, panie admirale. Przybijają do portu te same statki zaopatrzeniowe, te same tankowce, wszystko tak samo, jak przedtem. Może tylko trochę mniej latają. Żołnierze tak jakby zagospodarowywali się na dobre, ale robią to bardzo ostrożnie. I są jakby mniej widoczni. Na wyspie jest sporo terenów niezamieszkałych, gęsto porośniętych. Wydaje mi się, że tam głównie siedzą. Nie chodziłem, żeby ich oglądać, panie admirale. — Nie potrzeba — odparł Jackson. — Trzymajcie się bosmanie, siedźcie cicho i spokojnie. Dziękuję za meldunek. Muszę teraz wracać do pracy. — Tak jest, panie admirale — odparł Oreza. Jackson spisał główne punkty rozmowy. Właściwie powinien komuś innemu przekazać kontakt z Orezą. Ale Oręża chciał słyszeć po drugiej stronie znajomy głos, a poza tym i tak cała rozmowa jest nagrywana dla tych z wywiadu. Chwilowo Jackson miał głowę zaprzątniętą zupełnie czymś innym. ***
Wieczorem Siły Powietrzne miały dokonać kolejnej penetracji japońskiego systemu obrony. Linia patrolowa okrętów podwodnych miała zostać przesunięta o sto pięćdziesiąt mil na zachód. Technicy powinni zebrać sporo informacji, głównie z satelitów. I „Enterprise” powinna jeszcze dziś dotrzeć do Pearl Harbor. W bazie lotnictwa Marynarki w Barbers Point czekała kompletnie wyposażona i w gotowości bojowej lotniskowcowa grupa powietrzna, ale brakowało lotniskowców. O parę kilometrów od tej bazy w koszarach Schofield czekała 25. Lekka Dywizja Piechoty, i też nie było na co ją zaokrętować. W podobnej sytuacji znajdowała się 1. Dywizja piechoty morskiej w bazie Pendleton w Kalifornii. Admirał Jackson sprawdził, że kiedy Stany Zjednoczone po raz ostatni dokonywały desantu na Mariany, a było to piętnastego czerwca 1944 roku, to uczestniczyło w operacji (znanej pod kryptonimem FORAGER) trzysta trzydzieści pięć jednostek pływających i sto dwadzieścia siedem tysięcy pięćset siedemdziesięciu jeden żołnierzy. Obecnie wszystkie okręty Marynarki Stanów Zjednoczonych łącznie ze wszystkimi statkami handlowymi pływającymi pod flagą amerykańską stanowiły znacznie mniejszą liczbę jednostek. Być może Armia plus Korpus Piechoty Morskiej osiągnęłyby liczbę żołnierzy uczestniczących wówczas w desancie. Piąta Flota pod dowództwem admirała Raya Spruance’a — dawno już nie istniejąca — liczyła piętnaście lotniskowców. Teraz Flota Pacyfiku nie miała do dyspozycji ani jednego. Wówczas wydzielono pięć dywizji do odbicia Marianów z rąk Japończyków. Dywizje te były ochraniane przez ponad tysiąc samolotów lotnictwa taktycznego, krążowniki, pancerniki i niszczyciele. A teraz ty zostałeś owym szczęśliwym idiotą, któremu w obecnych warunkach i przy obecnym stanie Armii, Korpusu i Marynarki kazano opracować plan desantu na Marianach. Na czym? Na deskach do surfingu?
Mowy nie ma o natarciu frontalnym, pomyślał Jackson. Japończycy umocnili się na wyspach, okopali, mają doskonałe uzbrojenie, głównie amerykańskie. Siła rażenia ogromna. Największą komplikacją była cywilna ludność. Liczba „rodzimych” mieszkańców — bez wyjątku obywateli amerykańskich — przekraczała pięćdziesiąt tysięcy. Większość z nich mieszkała na Saipanie i jakikolwiek plan, dopuszczający możliwość ofiar wśród ludności cywilnej, był nie do przyjęcia. Admirał nie miał najmniejszego zamiaru mieć na sumieniu śmierci kobiet i dzieci, nawet w imię wzniosłych haseł o wyzwoleniu. Ta wojna różniła się od poprzednich. Obowiązywały zupełnie nowe zasady, z których wielu Jackson jeszcze nie rozgryzł. Podstawowe założenia rozgrywki były te same, co zawsze. Wróg zabrał nam coś, co należy do nas, więc my musimy odebrać to wrogowi, jeśli nie chcemy stać się drugorzędnym mocarstwem. Nie po to Jackson spędził całe swe dojrzałe życie w mundurze, aby uczestniczyć w zapisywaniu tego skrawka historii w takim właśnie tonie — przegrana Ameryka! O nie! Poza tym, co by powiedział, jak by to wytłumaczył Manuelowi Orezie? Tak, frontalnym zmasowanym uderzeniem tego nie zrobimy, bo nas na to po prostu nie stać. Dziś Ameryka nie potrafi przenosić z miejsca na miejsce wielkich armii, chyba że etapami z koszar do koszar. Jackson miał poważny problem. A co z wysuniętymi bazami, z których mogłyby wyruszyć siły inwazyjne? Nie mamy odpowiednich. A może jednak są? Większość wysp na Pacyfiku należy do Stanów Zjednoczonych. Na Zachodnim Pacyfiku, i na każdej jest taki czy inny pas startowy. Poza tym samoloty mają teraz większy zasięg i można je zaopatrywać w paliwo w powietrzu. Okręty mogą przebywać na morzu czas nieograniczony — umiejętność nabyta przez Marynarkę przed blisko osiemdziesięciu laty i udoskonalona dzięki napędowi nuklearnemu. Poza tym, i nie wolno tego zapominać, technologia broni uczyniła wielki krok. Nie potrzebna jest już maczuga. Ani nawet bagnet. Nadeszła epoka bojowego fechtunku elektronicznymi rapierami. Obserwacja satelitarna. Saipan! Tam się wszystko rozstrzygnie. Saipan był kluczem do pozostałych wysp. Jackson się zamyślił, a potem podniósł słuchawkę aparatu telefonicznego. *** — Ryan. — Tu Robby, Jack. Na ile mamy wolną rękę?
— Nie możemy dopuścić do zbytnich ofiar. To już nie rok 1945. A oni mają broń nuklearną. — Tak, wiem. Nasi jej szukają. I wiem, że kiedy ją znajdziemy, to właśnie będzie nasz pierwszy cel. Ale co będzie, jeśli nie znajdziemy? — Musimy się tego dowiedzieć — odparł Ryan. A co to znaczy „musimy”? Z jego oceny i wszystkich analiz wynikało, że kontrolę strategiczną nad rakietami balistycznymi sprawował Hiroszi Goto, człowiek o ograniczonej inteligencji i wielkiej niechęci do Ameryki. Chorobliwej wręcz antypatii. Ważniejszym aspektem całej sprawy było to, że Ryan nie wierzył w możliwość przewidzenia, co ten człowiek może w danej sytuacji zrobić lub czego zaniechać. To, co mogło się wydawać irracjonalne Ryanowi, w oczach Goto mogło być jak najbardziej oczywistym rozwiązaniem. I jeszcze jedno: kto jest jego głównym doradcą i inspiratorem? Na kim Goto polega? Najprawdopodobniej na Yamacie, który wszystko to zainicjował i którego motywacje były absolutnie nieznane. — Słuchaj, Robby, musimy wyłączyć rakiety z gry. I zrób to, jak chcesz. Masz tu absolutnie wolną rękę. Ja to uzgodnię z NSD. — NSD oznaczało Najwyższy Szczebel Dowodzenia, co w bezosobowej terminologii Pentagonu było określeniem osoby prezydenta. — Mam użyć w razie potrzeby choinkowych ozdób? — spytał Jackson, mając, oczywiście, na myśli taktyczną broń nuklearną. Jako człowiek obarczony konkretną misją musiał rozpatrywać wszystkie warianty. Dlatego spytał i o to. Ryan z drugiej strony wiedział, że byłaby to ostateczność. — Nie chcielibyśmy tego, Rob, chyba że nie będzie już wyboru. Jednakże jesteś upoważniony do uwzględnienia tego wariantu w swoich planach. — Dzwonił do mnie przyjaciel z Saipanu. Ktoś mu zaproponował niewiarygodnie dobrą cenę za dom. — Wydaje się nam tutaj, że oni przygotowują szopkę wyborczą. Referendum na temat suwerenności. Jeśli uda im się pozbyć kogo się da z wyspy, to łatwiej wygrają. — A my tego bardzo nie chcemy, prawda? — Nie, nie chcemy, Rob. I dlatego już na wczoraj potrzebny mi jest twój plan. — Sprawimy ci plan, nic się nie bój. ***
Durling pojawił się na ekranach telewizyjnych o godzinie dziewiątej wieczorem, po raz drugi tego samego dnia. O godzinie dziewiątej na Wschodnim Wybrzeżu. Komentatorzy po omówieniu sytuacji na Wall Street dodawali skrawki informacji o wypadku lotniskowca, nawiązywali do pilnych negocjacji między Stanami Zjednoczonymi a Japonią na temat Wysp Mariańskich, z którymi, po ostatnim sztormie, zerwana została łączność telefoniczna, chociaż podobno ostatni sztorm był w zeszłym roku. Komentatorom było bardzo trudno mówić o czymś, o czym nie mieli zielonego pojęcia, i dlatego cała ta słowna papka była niesłychanie pogmatwana. W tym samym czasie rozmaitej maści korespondenci waszyngtońscy wymieniali plotki i podawali sobie źródła mogące coś wiedzieć, zarazem zdumieni i zaniepokojeni, że z pola ich widzenia umknęły wydarzenia tak wielkiej wagi. Te uczucia zamieniły się dość szybko we wściekłość na rząd za ukrywanie wydarzeń tej rangi. Nieoficjalne spotkanie z rzecznikiem, które rozpoczęło się o ósmej wieczorem, nieco uspokoiło rozgrzane dziennikarskie umysły, ale nie całkowicie. Tak, to prawda. Ale wydarzenia na Wall Street są najistotniejsze. Zawsze to im mówiono. Wall Street to kwestia być albo nie być dla amerykańskiej gospodarki i dobrobytu społeczeństwa. Jakież w zestawieniu z tym mogą mieć znaczenie małe wysepki, które i tak trzeba palcem pokazywać na mapie większości dziennikarzy, bo prawie żaden z nich nie wie, gdzie one są. Tak mówiono początkowo rozjuszonej prasie i trochę ją uspokojono. Ale wielu dziennikarzy miało wątpliwości. Wszystko to bardzo pięknie, ale rząd nie ma prawa pozbawiać informacji środków masowego przekazu o wszystkim, co się dzieje. Niektórzy tylko zdawali sobie sprawę, że Pierwsza Poprawka do Konstytucji gwarantowała prawo dziennikarzy do poszukiwania informacji, ale nie zmuszała władzy do podawania jej na srebrnej tacy. Niektórzy z reporterów doszli do wniosku, że postępowanie rządu wynika z chęci rozwiązania konfliktu bez rozlewu krwi. I chyba ta argumentacja najbardziej przemawiała do rozsądku. Jednakże nie wszyscy chcieli ją akceptować. — Rodacy — od tego słowa po raz drugi tego samego dnia prezydent Durling rozpoczął swoje wystąpienie. Twarz miał nieco ściągniętą i przeczuwano, że chociaż popołudniowe wieści z giełdy były niezłe, wieczorne informacje okażą się gorsze. I tak też było. ***
W nieuchronności wydarzeń jest jednak coś, przeciwko czemu człowiek się buntuje. Albowiem człowiek jest istotą niezmiennie pełną nadziei i inwencji, co w zasadzie zaprzecza twierdzeniu, że może być coś, czego nie można zmienić. Jednakże człowiek jest także istotą skorą do popełniania omyłek i właśnie z powodu owych omyłek staje się często nieuchronne to, czego człowiek pragnąłby uniknąć. Cztery B-1B Lancer znajdowały się o pięćset mil morskich od brzegu. Leciały w szyku bojowym, w rozciągniętej linii, której przedłużenie znajdowało się na wschód od Tokio, tym razem patrolujące bombowce podeszły do penetrowanej strefy frontalnie i polecały kursem zachodnim, dokładnie dwa-siedem-zero stopni, obniżając lot do niskiego pułapu. Obecni na pokładzie każdego z samolotów oficerowie walki elektronicznej wiedzieli tej nocy już znacznie więcej niż przed dwoma dniami. Mogli teraz zadawać właściwe pytania. Dodatkowe informacje otrzymane z obserwacji satelitarnej dokładnie umiejscowiły położenie radarów japońskiej obrony przeciwlotniczej. Wiedziano więc, jak je omijać, i że można je ominąć. Istotnym zadaniem obecnej misji było przetestowanie sprawności samolotów wczesnego ostrzegania E-767. A to już wymagało większej ostrożności i rozwagi. Począwszy od lat siedemdziesiątych B-1B były wielokrotnie modyfikowane. Maszyna stała się wolniejsza, ale jednocześnie stanowiła znacznie mniejszy cel dla radarów. Zwłaszcza tak zwany PR — przekrój radarowy od strony nosa — odpowiadał echu dużego ptaka, podczas gdy B-2A miał PR wróbla ukrywającego się przed sępem. Na niskich pułapach Lancer potrafił mknąć z wielką prędkością, co przydawało się, gdy trzeba było uciec przed napastnikiem. Załogi Lancerów nie były skore do spotkań z nieprzyjacielem. Misja tej nocy miała polegać na „połechtaniu” japońskich samolotów wczesnego ostrzegania, poczekaniu na ich elektroniczną reakcję, a potem szybkim wycofaniu się do Elmendorf z danymi uzupełniającymi to, co już było wiadome i konieczne, by opracować plan, tym razem bojowej penetracji japońskiej linii obrony. Załogi zapomniały tylko o drobnej rzeczy. Że temperatura powietrza po jednej stronie samolotu wynosiła zero stopni, a po drugiej minus dwa. ***
Kami Dwa leciał sto mil na wschód od Czoszi, trzymając się dokładnie kursu północpołudnie. Prędkość sześćset kilometrów na godzinę. Co piętnaście minut pilot zmieniał kurs. Patrol trwał już siedem godzin. O świcie miał wystartować zmiennik. Załoga, choć zmęczona, zachowywała czujność, nie popadając w senną rutynę.
Istniał natomiast pewien problem techniczny, który martwił obsługę radaru. Choć była to wyrafinowana aparatura najnowszej generacji, oferowała mniej, niż można by się spodziewać. W zasadzie była przewidziana do wykrywania samolotów o wyjątkowo małym PR i spełniała swoje zadanie — o tym, czy naprawdę spełniała, załoga jeszcze nie wiedziała — dzięki podciągnięciu pewnych parametrów. Był to radar o wielkiej mocy. Można na nim polegać, twierdzono, i być pewnym precyzji otrzymywanych danych. Usprawnieniu uległy także pewne części mechaniczne. Zastosowano płynny azot do chłodzenia układu odbiorczego, co zwiększyło czterokrotnie czułość. Zainstalowano także niesłychanie sprawny program komputerowej obróbki, czyli analizy otrzymywanych informacji. I tu właśnie rodził się problem. Zamiast obracających się analogowych odczytników, jakich używano od chwili wynalezienia radaru w latach trzydziestych, zastosowano dwa monitory, które wyświetlały komputerowy obraz nazywany polem przeszukiwań. Program był ustawiony tak, by rejestrowano wszystko, co daje odbicie wiązki, a ponieważ zarówno moc, jak i czułość nowego sprzętu były wielkie, na ekranie pojawiały się rzeczy, których w ogóle nie było w planie. Na przykład klucze migrującego ptactwa. Technicy wbudowali więc tak zwane bramki szybkości, które pozwalały ignorować wszystko, co leciało wolniej niż sto trzydzieści kilometrów na godzinę, gdyż w przeciwnym wypadku na ekranach radarów pojawiłyby się nawet echa samochodów na autostradach Kalifornii. Jednakże aparatura najpierw wchłaniała wszystko, wszelkie sygnały, a dopiero potem decydowała, co z tego, co pojawiło się w polu obserwacji, ujawnić na ekranie obsłudze radaru. Wybór trwał kilka sekund, a wówczas na przykład dwa albatrosy lecące w kilkusetmetrowej odległości od siebie mogły w świadomości komputera być uznane za samolot i jako taki przedstawione obserwatorom. Doprowadzało to ich do szaleństwa, podobnie jak pilotów obu myśliwców typu F-15J, które leciały trzydzieści kilometrów przed samolotem wczesnego ostrzegania. Ta wada czy błąd oprogramowania wywoływała irytację, która prowadziła do podejmowania błędnych decyzji. Poza tym, przy niesłychanie wysokiej czułości systemów, nadal latające nieprzerwanym strumieniem samoloty pasażerskie prezentowały się radarom niby floty bombowców. Na szczęście Kami jeden, lecący nieco bardziej na północ, miał zadanie dokładnego ich klasyfikowania i informowania innych operatorów o ich przelocie. — Kontakt, jeden-zero-jeden, czterysta kilometrów — obwieścił oficer przy jednej z konsolet. — Pułap trzy tysiące metrów… schodzi. Prędkość osiemset kilometrów na godzinę. — Znowu jakieś ptaki? — zapytał ze złością pułkownik dowodzący misją patrolową.
— Tym razem… kontakt coraz wyraźniejszy. *** Pilot w stopniu pułkownika przesunął do przodu drążek, obniżając lot. Autopilot był wyłączony. Zajrzymy i nogi za pas, mruknął do siebie, wlepiając wzrok w horyzont. — O, nasz przyjaciel! — odezwał się obserwator. — Kierunek dwa-osiem-jeden. Obaj piloci, pierwszy i drugi, mechanicznie zwrócili oczy na prawo. Jak było do przewidzenia, niczego nie zobaczyli. Drugi pilot powrócił do obserwacji instrumentów pokładowych. W nocy nie należało spuszczać z nich wzroku. Brak zewnętrznych punktów odniesienia groził zawrotem głowy i utratą orientacji przestrzennej. Lotnicy bardzo się tego bali. Samolot zbliżał się do warstwowych chmur. Pilot rzucił okiem na miernik temperatury na zewnątrz. Zero. Doskonale. O parę stopni mniej, a groziło pokrycie skrzydeł i kadłuba warstewką lodu, a B -1, podobnie jak większość samolotów bojowych, nie miał urządzeń odladzających. Chmury więc nie przeszkadzały. Na szczęście była to elektroniczna misja, a nie bojowa, i chmury nie przeszkadzały także wysyłanym i odbieranym wiązkom radarowym. Jednakże chmury zawierają wodę i drugi pilot zapomniał, że czujnik termometru był w nosie, ogon zaś znajdował się nieco wyżej. Za usterzeniem pionowym temperatura wynosiła minus dwa stopnie i na statecznikach już powstawała warstwa lodu, za cienka, aby w jakikolwiek sposób pogorszyć sterowność, lecz wystarczająca, by nieco zmienić sylwetkę samolotu, którego PR zależał od przestrzegania dosłownie milimetrowych limitów tolerancji. *** — Potwierdzony kontakt — oświadczył kapitan Kami Dwa. Ustawił kontakt na konsolecie i przekazał obraz na monitor pułkownika. — To może być drugi. — Mam! — wykrzyknął pułkownik, obserwując wyrównanie pułapu przez obiekt, który leciał prosto w kierunku Tokio. To nie był chyba jednak samolot rejsowy. Nie miał transpondera. I kurs był niewłaściwy. Nie ta wysokość lotu. Szybkość penetracji obszaru nie ta. To musiał być nieprzyjaciel. Doszedłszy do tego wniosku, wysłał oba myśliwce w pogoń. — Myślę, że powinienem starać się dowiedzieć czegoś więcej, jeszcze pomacać… powiedział. — Nie! — zdecydował pułkownik przez interkom.
Oba myśliwce F-15J właśnie zakończyły pobieranie paliwa i znajdowały się w dobrym miejscu, by wykonać polecenie. Alfanumeryczne ekrany na obu Kami wykazywały, że myśliwce są dość blisko, a piloci na ich pokładach widzieli ten sam obraz i nie musieli włączać własnych radarów namierzających cel. Przy ich prędkości ośmiuset kilometrów na godzinę i podobnej prędkości zbliżającego się nieprzyjaciela, przechwycenie było kwestią minut. Jednocześnie Kami Dwa wysłał meldunek do regionalnego dowództwa obrony przeciwlotniczej i wkrótce wiele par oczu obserwowało na ekranach elektroniczny dramat. Wykryto już trzy zbliżające się samoloty w szyku natarcia. Jeśli to są B-1, myślano, to — jak każdy wiedział — mogą mieć na pokładzie bomby lub pociski manewrujące. Co najgorsze, znajdowały się już w odległości pozwalającej na ich odpalenie. Stwarzało to poważny problem dla dowódcy obrony przeciwlotniczej. Pora dnia jeszcze bardziej pogłębiała ów problem. Otrzymane przezeń instrukcje nie były dość szczegółowe. Tokio również nie dało ogólnych wytycznych, na których można by się oprzeć. Niemniej faktem było, że obce samoloty wdarły się w strefę obrony, w której mogły latać jedynie rozpoznane i uprawnione samoloty. Poza tym były to najprawdopodobniej bombowce. I co teraz? Generał nie wiedział, co ma teraz zrobić. Chwilowo nakazał myśliwcom rozdzielić się i w pojedynkę dotrzeć do osobnych celów. Wszystko działo się zbyt szybko. Generał powinien był to przemyśleć, ale przecież trudno jest wszystko przewidzieć. I były to bombowce, prawda? I znajdowały się zbyt blisko, prawda? W dodatku zbliżały się bardzo szybko… *** — Jeszcze nas trafiają wiązkami? — spytał dowódca B-1B. Chciał zbliżyć się do latającego radaru nie więcej niż na dwieście kilometrów. Już obmyślał procedurę odejścia. — Nie, sir — odparł oficer-operator. — Co sześć sekund zamiatają wiązkami przestrzeń, ale żaden elektroniczny sygnał nas nie namierza. — Chyba nas nie widzą — podzielił się swymi myślami dowódca. — A jeśli zobaczą, to wysiadamy w mgnieniu oka — stwierdził drugi pilot, nerwowo na przemian zaciskając i wyprostowując palce. Miał nadzieję, że się nie myli i nie okazuje zbyt wielkiego optymizmu.
Nie było jakiegokolwiek ostrzeżenia. I nie mogło być… Myśliwce znajdowały się ponad chmurami. Schodzenie przez chmury kryło pewne niebezpieczeństwo. Otrzymane rozkazy sprawiły dużą ulgę po tygodniach szkolenia i przygotowań, po długich nocach nudnego rutynowego patrolowania. Kami Dwa zmienił częstotliwości i zaczął elektronicznie namierzać trzy zbliżające się cele. *** — Namierzyli nas! — wykrzyknął oficer walki elektronicznej. — Zmienili częstotliwość, silna pulsacja na paśmie Q. — Prawdopodobnie dopiero co nas dostrzegli. — Logiczne rozumowanie, prawda? Jak tylko otrzymali pierwszy sygnał, postanowili go skonkretyzować. To pozostawiało trochę czasu. Pułkownik postanowił utrzymać kurs jeszcze przez kilka minut, ciekawy, co będzie dalej. *** — Nie zawraca — powiedział kontroler. Wszyscy na pokładzie byli pewni, że natychmiast zawróci. Mógł być tylko jeden powód, dla którego intruz tego nie zrobił, w związku z czym decyzja była oczywista. Kami Dwa ponownie zmienił częstotliwości na ogniowe, a jeden z myśliwców odpalił dwie rakiety naprowadzane aktywną głowicą radarową. Dalej na północ drugi Eagle znajdował się jeszcze zbyt daleko od wyznaczonego mu celu. Pilot włączył dopalacze. *** — Uwaga! Namierzyli nas. Namiar ogniowy! — Unik w lewo! — Pułkownik przechylił drążek i zwiększył maksymalnie obroty, by z ogłuszającym wyciem silników rozpocząć nurkowanie aż po bezmiar spienionych fal. Z ogona bombowca wytrysnęły flary w otoczce chmury pasków folii metalizowanej i jakby znieruchomiały w zimnym powietrzu. Wyrafinowany radar na pokładzie E-767, natychmiast rozpoznał i zignorował te „chmury”. Mikrowiązka radarowych promieni tkwiła uparcie na nurkującym bombowcu. Rakiety bez trudu mogły za nim podążać. Postęp w elektronice i lata doskonalenia sprzętu przyniosły rezultat. Pokładowi technicy i operatorzy komentowali półgłosem niespodziewaną sytuację. Cały ten system został bowiem stworzony do ochrony przed Rosjanami, a nie Amerykanami. Nieprawdopodobne.
— Nie możemy uciec z wiązki! — Oficer walki elektronicznej usiłował zastosować zagłuszanie, ale wiązka raz po raz padająca na aluminiową skórę Lancera uderzała z mocą dwóch milionów watów i urządzenia zagłuszające nie mogły dać sobie z nią rady. Pilot usiłował oderwać się od wiązki skomplikowanymi manewrami. Załoga nie miała pojęcia, gdzie znajdowały się w tej chwili rakiety, i mogła robić tylko to, co zalecały instrukcje, a instrukcje, jak to sobie uświadomili zbyt późno, nie przewidziały podobnej sytuacji, może nie tyle sytuacji, co przeciwnika. Kiedy pierwsza rakieta eksplodowała w zetknięciu z prawym skrzydłem, znajdowali się już zbyt blisko wody i nie było mowy o odpaleniu pironabojów wyrzucających fotele z siedzącymi w nich członkami załogi. *** Drugi B-1 miał więcej szczęścia. Rakieta uszkodziła dwa silniki, ale na dwu pozostałych udało się im oddalić od brzegu Japonii tak szybko, że myśliwce nie zdążyły ich dopaść. Załoga błagała Opatrzność, by pozwoliła jej dotrzeć do wyspy Shemya, nim znów cokolwiek, równie ważnego, jak silniki odpadnie z ich kosztującej sto milionów dolarów maszyny. Reszcie patrolu tym razem uszło na sucho. Załogi miały nadzieję, że ktoś im po ludzku wyjaśni, gdzie popełniono błąd. W tym wszystkim najważniejsze było to, że nastąpił kolejny wrogi akt i że czterech ludzi straciło życie. I dla obu stron będzie coraz trudniejsze wycofanie się z wojny, którą nie rządziły żadne czytelne reguły.
Branie pod rozwagę Ryan zdawał sobie sprawę, że chociaż to, co się stało, nie stanowiło niespodzianki, rodzin poległych lotników to nie pocieszy. W założeniu misja była prosta i bezpieczna. Ponurą w tej sytuacji korzyścią z wyprawy było zdobycie smutnej wiedzy: Japonia miała najlepsze na świecie samoloty wczesnego ostrzegania. I z tym przede wszystkim należy się uporać, jeśli chce się Japonii wyrwać nuklearne zęby. A wyrwanie ich jest absolutną koniecznością — priorytetem. Na biurku Ryana leżał stos dokumentów. W pierwszym rzędzie raporty NASA o japońskich SS-19. Był to opis prób dokonywanych w przeszłości przez Japończyków i ocena sprawności rakiet. Ich domniemana nośność. Wszystko to były oczywiście domysły. Ryan potrzebowałby czegoś więcej. Ale tak to już zawsze bywa z informacjami wywiadowczymi, nigdy nie ma dość elementów, aby podjąć w pełni przemyślaną decyzję. Brakujące elementy uzupełniane są domysłami i podejmujący decyzję modli się, aby Opatrzność nad nim czuwała. Ryan z ulgą przyjął bzyczenie STU-6. Przynajmniej na chwilę mógł się oderwać od rozmyślań, co też może powiedzieć prezydentowi w sprawach, w których brak mu jest tylu danych. — Cześć, Mary Pat! Masz coś nowego? — Koga chce się spotkać z naszymi ludźmi. Wstępna ocena dowodzi, że nie jest zadowolony z rozwoju sytuacji. Niemniej spotkanie uważam za ryzyko. Byłoby mi znacznie łatwiej podjąć decyzję, gdybym nie znał tych agentów, pomyślał Ryan. — Zgadzam się — odparł. — Potrzebny jest nam każdy skrawek informacji. Musimy się dowiedzieć, kto tam w tej chwili rządzi, kto podejmuje decyzje. — W każdym razie nie rząd. Z pewnością nie. Wszystko na to wskazuje. I tym można wytłumaczyć fakt, że rosyjski wywiad nic nie wiedział o szykujących się wydarzeniach. Tak więc narzucającym się pytaniem jest… — Odpowiedź na to pytanie, droga Mary, brzmi „tak”. — I ktoś będzie musiał wycofać się z tego wszystkiego — powiedziała spokojnym głosem zastępczyni dyrektora CIA do spraw operacyjnych. — Ktoś na pewno będzie musiał się wycofać — potwierdził zdecydowanym głosem doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. ***
Był młodym dyplomatą w wieku dwudziestu pięciu lat, którymś tam zastępcą zastępcy attache handlowego. Rzadko kiedy zapraszano go na ważne spotkania, a kiedy już do tego dochodziło, krążył po sali niby niepozorny paź z dawnej epoki, kręcąc się koło starszych rangą i przynosząc drinki. Był, oczywiście, oficerem wywiadu, także niskiej rangi. Jego zadanie polegało między innymi na wyjmowaniu meldunków z tak zwanych martwych skrzynek. Robił to, gdy szedł rano do pracy w ambasadzie, no i tylko wtedy, gdy po drodze zauważył znak wskazujący, że ktoś coś gdzieś pozostawił. Tego właśnie tokijskiego poranku taki sygnał się pojawił. Wykonywana przez młodego człowieka czynność „listonosza” stanowiła jednocześnie wyzwanie dla jego pomysłowości. Zabieranie meldunków musiało sprawiać wrażenie wydarzenia przypadkowego. I za każdym razem powinno wyglądać inaczej, aby nie budzić podejrzeń swoją niezwykłością czy odstępstwem od rutyny. Był to dopiero jego drugi rok w terenie, ale już zaczynał się zastanawiać, jak do diabła ludzie zachowują w tym wywiadowczym interesie równowagę umysłu.
Jest! Puszka po Coca-Coli. Czerwona puszka. Leżała w rynsztoku, między krawężnikiem a tylnym kołem Nissana, dwadzieścia metrów przed nim, dokładnie tam, gdzie miała leżeć. Musiała tam być od niedawna, gdyż inaczej ktoś by ją sprzątnął i wrzucił do pobliskiego kosza. Młody człowiek podziwiał czystość miasta. Mieszkańcy byli z tego bardzo dumni. Prawdę mówiąc młody dyplomata podziwiał prawie wszystko w tych ludziach. Byli pracowici i grzeczni, ponadto wyróżniało ich wiele innych cnót. Dlatego też trochę się bał inteligencji i sprawności tutejszego kontrwywiadu. Pocieszał się tym, że posiada status dyplomaty, więc najgorsze, co mu się może przytrafić, to kompromitacja i koniec kariery, którą i tak mógł zawsze zmienić. Jego obecne obowiązki wiele go nauczyły — jeśli idzie o cienie zawodu agenta i nie tylko — i zawsze znajdzie dla siebie jakieś zajęcie, jeśli postanowi zrezygnować z państwowej służby. Idąc zatłoczonym chodnikiem w pewnej chwili pochylił się i bez zatrzymywania podniósł puszkę. Dno puszki było głęboko wklęśnięte, aby łatwiej ustawiać puszki jedna na drugiej. Młody człowiek palcem sprawnie zgarnął przyczepiony tam taśmą meldunek, po czym puszkę wrzucił do najbliższego kosza na skrzyżowaniu, przy którym skręcał w prawo do ambasady. I oto miał za sobą jeszcze jedną ważną misję, sprawnie wykonaną, choćby na pozór wyglądało to jedynie na podniesienie ulicznego śmiecia w tym zwariowanym na punkcie czystości mieście. Dwa lata szkolenia po to, aby zostać śmieciarzem, pomyślał. No cóż, jeśli wszystko dobrze pójdzie, to za kilka lat będzie werbował agentów. I już nie będzie musiał brudzić rąk, schylając się do rynsztoków. Gdy wszedł do ambasady, skierował kroki do sekretariatu majora Szczerienki, oddał to, co podniósł na ulicy, i dopiero wtedy poszedł do attaszatu handlowego, aby przez parę godzin wykonywać urzędnicze czynności.
Borys Szczerienko był jak zawsze niezwykle zajęty. Na tokijską placówkę jechał w przekonaniu, że będzie to miłe miejsce do spokojnego szpiegowania. Szpiegowanie miało dotyczyć spraw handlowych. Poza tym chodziło o poznanie technologii przemysłowych, które łatwo byłoby przenieść na grunt rosyjski. W rzeczywistości wszystko to razem leżało raczej w domenie biznesu niż szpiegostwa. Jednakże przepadniecie siatki OSET Olega Lialina okazało się prawdziwą katastrofą. Przez dłuższy czas bez powodzenia usiłował naprawiać jej skutki. Zdrajca Lialin był prawdziwym mistrzem we wkręcaniu się do wnętrza wielkich korporacji, natomiast Szczerienko optował na rzecz bardziej konwencjonalnej penetracji kół rządowych. Jego wysiłki zastąpienia siatki Lialina własnymi kontaktami zaczęły już przynosić pierwsze owoce, kiedy nagle kazano mu się zająć zupełnie czymś innym. Nowa misja niedawnych sojuszników zaskoczyła go bez wątpienia nie mniej, niż Amerykanów. Amerykanie okazali się bardzo nieroztropni, dopuszczając do wymazania z własnej pamięci truizmu, że nie wolno nikomu ufać, zwłaszcza przyjaciołom. Malutki rulon pozostawiony mu na biurku nie był na szczęście nazbyt trudny do odczytania: dwie klatki czarno-białego filmu 35 mm. Negatyw był już wywołany. Pozostawało jedynie wyswobodzić film z szarego plastiku i rozwinąć. Mimo to zajęło mu to aż kilka minut. Mimo świetnego wyposażenia stacji we wszelaki sprzęt, niektóre czynności były wykonywane ręcznie, przypominając czasami składanie jakiejś dziecinnej zabawki. Szczerienko trudził się pod jaskrawym światłem, używając kieszonkowego scyzoryka i omal nie pokaleczył sobie palców. Po uwolnieniu filmu z plastikowego kokonu, klatki umieścił w tekturowych ramkach i kolejno włożył do przeglądarki. Następna czynność polegała na przepisaniu danych na papier, co należało do czynności raczej nudnych, jednakże wartych wykonania, co stwierdził po zapoznaniu się z tekstem. Oczywiście, będzie to trzeba sprawdzić przez inne źródło, niemniej wiadomości były dobre. *** — Macie swoje dwie platformy — powiedział przedstawiciel AMTRAK-u. Miejsce ukrycia platform było tak naturalne, że nikomu przedtem nie przyszło to do głowy i potrzeba było całego dnia, aby sobie zdać sprawę z prostoty pomysłu: stały sobie na bocznicy doświadczalnego poligonu rakietowego w Yoszinobu, a tuż obok leżały trzy kontenery dla rakiet SS-19/H-11.
— A tam zza budynku widać jeszcze jeden — obwieścił triumfalnie ekspert kolejowy. — Chyba tych platform musi być więcej — zauważył Chris Scott. — Też tak sądzę. Ale nie dobiliśmy jeszcze do mety. To może być tylko miejsce przechowywania taboru — ostrzegła Betsy. — Bardzo logiczne miejsce. — Tu albo gdzie indziej. Może w jakiejś montowni — mruknął Chris Scott. Czekali teraz na informacje z nowego źródła. Jedyny KH-12 na orbicie zbliżał się nad Japonię i był zaprogramowany do przyjrzenia się swym radarem określonemu skrawkowi doliny. Informacje uzyskane dzięki obserwacji w paśmie widzialnym były bardzo pożyteczne: między jedną a drugą wizytą KH-11 zniknęło gdzieś pięćdziesiąt metrów bocznicy. Zdjęcia pokazywały po obu stronach toru słupy, jakich normalnie używa się do rozpinania trakcji elektrycznej. Ale żadne druty nie łączyły słupów. Być może słupy ustawiono po to, aby torom nadać wygląd zwykłej odnogi w oczach podróżnych przejeżdżających tuż obok głównym torem. Ot, takie ćwiczonko w ukrywaniu rzeczy przez wystawianie ich na widok publiczny wśród innych przedmiotów. — Wiecie, gdyby to tak zostawili… — zaczął ekspert kolejowy, raz jeszcze przyglądając się zdjęciom. — Właśnie — odparła Betsy patrząc na zegarek. — Ale nie zostawili. — Na skręcie w dolinę rozpięto między słupami siatkę maskującą. Pasażerowie pociągu nic nie dostrzegą, gdyż to jest już zbyt daleko, a oni troje w tym pokoju też by nic nie dostrzegli, gdyby KH-11 miał inny cykl przelotu nad tym miejscem. — Jeśli zdecydowali się to robić, to czego oczekiwać następnie? — Jeśli chcą wszystko ukryć przed wami? — spytał ekspert kolejowy. — Bardzo proste. Na bocznicy ustawią tabor do konserwacji linii. Zwykły, spodziewany przez każdego widok. I jest miejsce. Tylko że powinni byli to zrobić od razu. Czy ludzie zawsze robią takie błędy? Wszyscy ludzie? — Chyba tak — odparł Scott. — Na co teraz czekamy? — spytał kolejarz. — Zobaczy pan. ***
Wyprowadzony przed ośmiu laty na orbitę przez prom kosmiczny „Atlantis” satelita KH-12 przetrwał znacznie dłużej niż jego zaprogramowane życie i, podobnie jak wiele innych produktów kosmicznych firmy, która go skonstruowała — TRW, nadal cykał zdjęcia spod niebios. Siły Powietrzne nazywały go „TR Wspaniały”. Pojazd, niestety, nie miał już kropli paliwa pozwalającego na manewrowanie, co w praktyce oznaczało, że trzeba było po prostu czekać, aż nadleci nad konkretne miejsce, i mieć nadzieję, że jego operacyjna wysokość jest akurat taka, jaka jest potrzebna do wykonania konkretnego zadania. Satelita miał kształt cylindra, długości około dziesięciu metrów, a z boków sterczały mu gigantyczne „skrzydła” — baterie słoneczne dostarczające energię elektryczną potrzebną do zasilania radaru operującego w paśmie Q. Na przestrzeni lat baterie słoneczne uległy znacznemu wyeksploatowaniu z powodu intensywności kosmicznego promieniowania, pozwalając na zaledwie
kilkuminutowe
działanie
urządzeń
radarowych
podczas
jednego
obrotu
okołoziemskiego. Obsługa naziemna długo czekała na tę okazję. Orbita satelity z północnego zachodu na południowy wschód, zaledwie o sześć stopni omijała dolinę. Wprawdzie analitycy woleliby, żeby KH-12 przelatywał nad nią bezpośrednio, jednakże i owe sześć stopni pozwalały na zajrzenie w głąb doliny, o której wiele już wiedziano. W każdym razie poznano całą jej geologiczną historię. Płynęła przez nią rzeka, szerokim rozlewiskiem przeciskająca się obecnie przez zaporę, na której znajdowała się hydroelektrownia. Właściwie do tej doliny lepiej pasowała nazwa kanionu i dlatego tu umieszczono wyrzutnie rakietowe. Z jednej strony nie było problemu z wystrzeliwaniem rakiet startujących pionowo, z drugiej wysłane przez wroga rakiety balistyczne nie zdziałałyby nic, uderzając po prostu w okalające łańcuchy górskie. Nie było nawet ważne, czyje byłyby to rakiety. Kanion skalny zapewniał osłonę zarówno od wschodu, jak i od zachodu. Dzięki temu o tę naturalną zaporę rozbiłyby się zarówno głowice rosyjskie, jak i amerykańskie. Wybór miejsca był w istocie doskonały — z obu stron granitowa osłona przed obcym atakiem. Każdy silos chroniony kamiennym pancerzem. *** — Betsy! Jest już prawie w dobrym położeniu! — powiedział Scott, patrząc na ścienny zegar. — Co możemy konkretnie zobaczyć?
— Nic się nie bój. Jeśli tam są, to je zobaczymy. Czytujesz najnowsze prace z dziedziny technologii kosmicznej? — Wiesz, że nie mogę się bez nich obejść. — W 1980 roku NASA wysłała na orbitę satelitę, którego zadaniem było przyjrzenie się delcie Nilu, jej podziemnym korytarzom, które pompują wodę do Morza Śródziemnego. Zrobiliśmy dokładną mapę. — Podobno zastosowano tę samą technikę orbitalnej penetracji, żeby ustalić bieg podziemnych kanałów nawadniających, zbudowanych przez Majów. Coś sobie przypominam — odezwał się ekspert kolejowy. — Ale dobrze nie rozumiem, czego spodziewacie się w tym przypadku? — Tak naprawdę, to nie była misja NASA, tylko nasza. Chcieliśmy pokazać Rosjanom, że nie uda się im ukryć rakietowych silosów przed naszym zwiadem satelitarnym. No i wreszcie zrozumieli — wyjaśniała Fleming. I w tej właśnie chwili kodowany faks zaczął ćwierkać. Sygnał z KH -12 został przejęty przez satelitę geostacjonarnego nad Oceanem Indyjskim, a stamtąd dotarł do Stanów Zjednoczonych. Pierwsze odczyty nie były jeszcze wzmocnione, ale chyba pozwalały na ogólne zorientowanie się. Betsy i Scott mieli w każdym razie taką nadzieję. Scott wyrwał z faksu rozszyfrowany pierwszy obraz, położył go na stole pod jasną lampą, tuż obok zdjęcia tego samego terenu. — Niech pan mi powie, co pan widzi? — spytał Scott. — No, widzę główną linię… Ooo! Nawet widać podkłady, ale nie tory… Tory są zbyt małe dla tego waszego orbitalnego oka, co? — Zgadza się — odparła Betsy kolejarzowi. Betsy odszukała bocznicę. Betonowe podkłady mogły mieć piętnaście centymetrów szerokości. Uwydatniały się wyraźnie w radarowym odbiciu. Przypominały rząd pionowych kreseczek na negatywie. — Bocznica prowadzi daleko w głąb doliny! Wreszcie możemy to zobaczyć! — wykrzyknął kolejarz z twarzą nisko pochyloną nad radarowym zdjęciem. Wytyczał trasę końcem pióra. — Tak, tak i skręca, skręca… — A co to jest? — spytał wskazując na skupisko białych kropeczek. Scott przyłożył do papieru miarkę. — Berty, co o tym powiesz?
— Wszystkie blisko siebie. Boże, Boże, jacy my jesteśmy sprytni, co? To ich kosztowało fortunę. — Wspaniała robota — przyznał Scott. Bocznica kolejowa skręcała w dolinie raz w lewo, raz w prawo, a co dwieście metrów znajdował się silos w odległości nie większej niż trzy metry od torów. — Ktoś to dobrze wymyślił. — O czym mówicie? — spytał kolejarz. — Tak zwane zagęszczenie — odparła pani Fleming. — W praktyce oznacza to, że jeśliby ktoś chciał puknąć rakietą w pole startowe zgromadzonych tu silosów, to już eksplozja pierwszej głowicy jądrowej wyrzuci w powietrze tyle odłamków skały, że następna lecąca głowica zostanie przez nie unicestwiona. — I oznacza to jednocześnie, że mowy nie ma o wykorzystaniu głowic nuklearnych do zaorania tego poletka. W każdym razie byłoby to piekielnie trudne — wtrącił Scott. — No więc teraz podsumujcie to wszystko dla mnie, drodzy państwo. — Bocznica prowadzi do ślepej doliny — zaczął kolejarz. — Nie jest to odnoga dla ruchu pasażerskiego. Nikt na niej nigdy centa nie zarobi. Nie jest to bocznica dla służb technicznych kolei. Przede wszystkim jest na to zbyt długa. Tory są standardowej szerokości. Najprawdopodobniej dlatego, że to, co się nimi przewozi, jest pokaźnych rozmiarów i wymaga szerokich torów. — I nad tą bocznicą rozpostarto siatkę maskującą — zakończyła podsumowanie Betsy i natychmiast przystąpiła do sporządzania raportu, potrzebnego Ryanowi jeszcze tego samego wieczoru. — Chris, znaleźliśmy! — odetchnęła z ulgą. — Ale ja mogę doliczyć się tylko dziesięciu. Musimy odszukać drugą dziesiątkę. *** Trudno było o tym mówić, jako o sytuacji korzystnej, jednakże zmniejszenie liczby okrętów wojennych sprawiło, iż magazyny i składowiska pękały od zbędnego już sprzętu, a rezerwy ludzkie były też wcale pokaźne. W związku z tym znalezienie trzydziestu siedmiu ludzi nie sprawiało najmniejszych trudności. Załoga „Tennessee” wynosiła teraz stu dwudziestu marynarzy, w dalszym ciągu o trzydziestu siedmiu mniej niż wynosił etat okrętu klasy Ohio. Jednakże z tym, co teraz miał, Dutch Claggett mógł się już pogodzić. Przecież technicy rakietowi nie byli mu potrzebni.
Miał natomiast zbyt wielu starszych bosmanów. No cóż, i to akceptował. Trzeba mieć podejście filozoficzne. Teraz stał przy kiosku i przyglądał się, jak w świetle reflektorów marynarze przeładowują do wnętrza okrętu potrzebne na drogę zapasy żywności i części. Reaktor pracował, cała maszynownia była w pogotowiu. Jeszcze w tej chwili główny mechanik kontynuował szkolenie. Przez klapę załadowczą z przodu okrętu wsuwano właśnie zieloną torpedę ADCAP 48. Kierował tym podoficer torpedowy. I najmniejsza rzecz nie umykała jego spojrzeniu. Miano załadować tylko szesnaście torped, jednakże Claggett nie przypuszczał, aby aż szesnaście było mu potrzeba do powierzonej misji, mimo że mu jej jeszcze nie podano. Przypomniał sobie „Asheville” i „Charlotte”. Znał ludzi z obu. Skoro teraz Waszyngton daje sygnał, podnosząc kciuk do góry, to znaczy, że być może uda się odpłacić za śmierć tamtych. Na nabrzeżu, tuz przy okręcie zatrzymał się samochód, z którego wysiadł starszy podoficer z metalową teczką. Wszedł na pokład, omijając członków załogi przesuwających kartony i zszedł na dół. — Aha, to jest to komputerowe oprogramowanie do usprawnienia hydrolokatora — powiedział pierwszy oficer. — Z tym programem latano za wielorybami. Ile czasu potrzeba na przegranie tego do pamięci komputera? — Podobno tylko kilka minut — odparł podoficer, który przywiózł program. — Chcę odpłynąć przed świtem, jako pierwszy — powiedział Claggett. — Zrobi się. Pierwszy przystanek Pearl Harbor? Claggett skinął potakująco głową, wskazując na pozostałe okręty klasy Ohio także pobierające zapasy. — I niech mnie żaden z tych cwaniaków nie uprzedzi. Chcę być pierwszy. Wrażenie nie było specjalnie miłe, niemniej widok cieszył oczy. „Johnnie Reb” stał na rzędach drewnianych bali i wznosił się ponad dno suchego doku niczym gigantyczny budynek. Komandor Sanchez postanowił to obejrzeć i dlatego stał teraz obok dowódcy okrętu. Na ich oczach szczęki dźwigu zdejmowały z wału resztki śruby. Robotnicy i inżynierowie w różnokolorowych kaskach ochronnych oceniali szkody, pochyleni nad wystającym z pierścienia końcem wału. Zbliżyła się paszcza innego dźwigu i zaczęła wyciągać czwarty wał. Było to możliwe, ponieważ na przegubie odczepiono już od wewnątrz drugą, znacznie dłuższą część. — Sukinsyny! — mruknął dowódca „Johnnie Reba”. — Uda się wszystko przywrócić do dawnego stanu — odparł Sanchez.
— Cztery miesiące. Jeśli będziemy mieli szczęście — dodał dowódca okrętu. Gdyby były części zapasowe! Ale ich nie było. O szybszym remoncie nie ma mowy. Największą trudność stanowiły oczywiście zestawy trybów do reduktora. Trzeba będzie wyprodukować sześć takich zestawów, a na to potrzeba czasu. Wszystkie przekładnie, cały system przenoszenia napędu nadawał się na szmelc. A chęć szybkiego wyprowadzenia „Enterprise” ze strefy zagrożenia na bezpieczne wody spowodowała, że ostatni, jeszcze dobry zestaw, uległ też całkowitemu zniszczeniu. Raczej trzeba liczyć, że to potrwa sześć miesięcy. I to jedynie wówczas, jeśli ktoś przekona wykonawców, że trzeba się śpieszyć. I jeśli praca będzie odbywała się na trzy zmiany. Bo główną sprawą były te przekładnie zębate. Reszta to już zwykły remont. — Ciekaw jestem, ile trwa wsadzenie nowego wału? — spytał Sanchez. Dowódca okrętu wzruszył ramionami. — Bo ja wiem… Dwa albo trzy dni. Sanchez zawahał się przed zadaniem następnego pytania. Przecież sam powinien znać odpowiedź. Bał się więc, że pytanie zabrzmi kompromitująco. Ale co tam! Tak czy inaczej musiał dostać się do Barbers Point. A tak właściwie, jedynymi głupimi pytaniami są te, których się nie zadało. — Przepraszam za idiotyczne pytanie, ale jak szybko lotniskowiec może płynąć na dwóch śrubach? *** Ryan żałował, że Towarzystwo Ziemi Płaskiej jest w błędzie. Gdyby tak nie było, cała ziemia miałaby jedną strefę czasową. W obecnym układzie Mariany miały czas o piętnaście godzin późniejszy, Japonia o czternaście, Moskwa o osiem, a główne europejskie rynki finansowe o pięć lub sześć, w zależności od kraju. Hawaje natomiast miały czas o pięć godzin wcześniejszy. Ryan miał potencjalnych rozmówców we wszystkich tych miejscach, a każdy z rozmówców pracował według czasu lokalnego. Trudno zapamiętać, kto gdzie kiedy pracuje, kto już oprzytomniał po nocnym odpoczynku, a kto jeszcze śpi. Myślenie o tym zajmowało mu wiele czasu. Leżąc w łóżku wspominał, jaki czuł się zawsze zdezorientowany podczas długich lotów. — Rozmyślasz? — spytała Cathy. — Trzeba mi było pozostać w biznesie — mruknął. — I kto by się wtedy zajmował tym wszystkim, czym ty się zajmujesz? Wziął głęboki oddech, — Ktoś inny. — Ale nie tak dobrze, jak ty, Jack — odparła.
— To prawda — powiedział, nadal patrząc w sufit. — Co sądzisz? jak zareagują ludzie? — Pojęcia nie mam. Nie wiem nawet, jak ja na to reaguję. To nie tak miało być. Tak nie powinno być. Jesteśmy w stanie wojny, która nie ma sensu. Nic z tego nie można zrozumieć. Pozbyliśmy się ostatnich naszych rakiet balistycznych przed dziesięcioma dniami, a teraz groźba powróciła. Takie same rakiety są wycelowane w nas, a my niczego nie możemy wycelować w nich, a jeśli szybko nie pozbędziemy się tej groźby… Sam już nie wiem, Cathy… — Czuwanie ci nie pomoże. — Dzięki Bogu, że ożeniłem się z lekarką. — Zdobył się na uśmiech. — W każdym razie w jednej sprawie bardzo nam pomogłaś, kochanie. Dzięki tobie pozbyliśmy się jednego poważnego problemu. — Dzięki mnie? — Tak. Bo jesteś sprytna i bardzo zorganizowania. — Jego żona nie robiła nigdy nic, nie przemyślawszy tego przedtem. Pracowała znacznie wolniej, niż było to przyjęte w jej profesji. Może to właśnie powinno być normą, jeśli chce się otwierać w swojej dyscyplinie nowe horyzonty. Powolność dyktowana dokładnością i potrzebą przemyślenia. Trzeba zaplanować, przeanalizować. W zasadzie to samo, co musi robić pracownik wywiadu. A kiedy wszystko jest wreszcie ułożone w głowie, w pełni przetrawione i zrozumiałe, wtedy lekarz dopiero bierze do ręki laser i tnie. Tak się powinno zawsze operować, prawda? *** — Myślę, że pojęli przynajmniej jedną lekcję — powiedział Yamata. Śmigłowiec ratowniczy wydobył z wody dwa ciała i jakieś resztki amerykańskiego samolotu. Zdecydowano, że ciała będą potraktowane z należnymi honorami. Nazwiska obu oficerów przeteleksowano już do Waszyngtonu via ambasada japońska. W swoim czasie szczątki będą przekazane rodzinom. Zawsze należy okazywać miłosierdzie. Z wielu powodów. Przede wszystkim któregoś dnia Japonia i Stany Zjednoczone znów będą w przyjaźni i nie należało drobiazgami zatruwać atmosfery. A poza tym okazywanie współczucia jest również korzystne dla interesów. — Ambasador informuje, że Amerykanie nic nam nie ofiarowują — odparł po dłuższej chwili Goto.
— Jeszcze w pełni nie przeanalizowali swojej sytuacji. I swojego stanowiska. Naszego też nie. — Czy uda się im udrożnić systemy finansowe? Yamata zmarszczył czoło. — Być może. Ale nadal mają wielkie kłopoty. W dalszym ciągu muszą też od nas kupować, w dalszym ciągu muszą nam sprzedawać. I nie mogą nas skutecznie zaatakować, o czym na swą zgubę dowiedziało się czterech, a być może nawet ośmiu ich lotników. — Nie wszystko udało się tak, jak to sobie Yamata planował, ale właściwie kiedyż to wszystko się udaje? — Teraz musimy im pokazać, że mieszkańcy Saipanu wolą nas niż ich. Wtedy opinia publiczna świata stanie po naszej stronie, co z kolei rozładuje w dużej mierze sytuację. A poza tym wszystko idzie chwilowo dobrze, pomyślał Yamata. Nieprędko Amerykanie spróbują ponownie przebić się przez japoński system obronny. Nie mają poza tym żadnych szans na odbicie Marianów, a kiedy taką zdolność odzyskają, Japonia będzie już miała nowego sojusznika, a może nawet i nowe kierownictwo polityczne. Kto wie? *** — Nie jestem śledzony — zapewnił ich Koga. — Jako dziennikarz… no, ale… Pan sam doskonale wie, czym by to groziło, prawda? — spytał Clark. — Wiem, że jest pan agentem wywiadu. I wiem, że Kimura się z panem kontaktuje. — Siedzieli w wygodnej herbaciarni blisko rzeki Ara. Nieopodal znajdował się tor do regat żeglarskich zbudowany z okazji olimpiady w 1964 roku. Jest tu również w pobliżu komisariat policji, pomyślał John. Sam nie wiedział, dlaczego boi się zawsze zwrócenia na siebie uwagi policji. Niemniej w obecnej sytuacji każdy by zrozumiał jego lęki. — W takim wypadku, Koga-san, jesteśmy w pańskich rękach. — Zakładam, że wasz rząd wie już dobrze, co się dzieje. Zna całokształt sytuacji. — Koga mówił z pewnym niesmakiem. — Ja też rozmawiałem z moimi kontaktami. — Chodzi o Syberię — odparł krótko Clark. — Tak — zgodził się Koga. — Ale to jest jedynie część problemu. Druga część jest rezultatem głębokiej nienawiści Yamaty-sana do Amerykanów. A w ogóle całość jest czystym szaleństwem.
— Reakcja amerykańska nie jest w tej chwili przedmiotem mojego zainteresowania, ale mogę pana zapewnić, że mój kraj łatwo się nie ugnie w obliczu inwazji na naszą ziemię — odparł spokojnie John. — Nawet wówczas, gdyby włączyły się Chiny? — spytał Kimura. — Zwłaszcza, jeśliby włączyły się Chiny — odezwał się teraz Chavez, chyba tylko po to, żeby wszyscy wiedzieli, że istnieje. — Mam nadzieję, że Japończycy studiują historię, podobnie jak my. — Boję się o mój kraj. Minęły czasy podobnych rozbojów, ale ludzie, którzy… Czy pan wie, jak i kto podejmuje decyzje polityczne w Japonii? Wola narodu nie jest brana pod uwagę. Usiłowałem to zmienić. Usiłowałem zakończyć erę korupcji. W głowie Clarka wirowały myśli. Czy ten człowiek mówi szczerze? — Na pewno pan słyszał, że mamy podobne problemy. Powstaje pytanie, co teraz robić? Na twarzy Kogi malowały się sprzeczne uczucia. — Nie wiem. Chciałem się z panem po to spotkać, żeby… w nadziei, że pański rząd zrozumie, że nie wszyscy tutaj poszaleli. Widząc rozterkę tego człowieka Clark powiedział: — Nie wolno panu ani na chwilę traktować siebie jako zdrajcę, Koga-san. Nie jest pan żadnym zdrajcą. Co innego może zrobić polityk, kiedy widzi, że jego rząd posuwa się tak daleko w niewłaściwym kierunku? I ma pan całkowitą rację sądząc, że potencjalne konsekwencje obecnego postępowania mogą się okazać niesłychanie groźne. Mój kraj nie ma obecnie ani siły, ani energii, by tracić je na tego rodzaju konflikt, jednakże jeśli będzie on nam narzucony, zareagujemy ostro. Muszę zadać panu teraz pytanie. — Zdaję sobie z tego sprawę — odparł Koga, spuszczając oczy na blat stołu. Chciał sięgnąć po filiżankę, ale się bał ujawnić drżenie ręki. — Czy zgodzi się pan z nami współpracować, aby zapobiec temu, co teraz grozi? — John pomyślał, że ktoś postawiony znacznie wyżej powinien teraz zadecydować, co dalej robić z tym fantem. Ale nikogo wyżej postawionego nie było. Był tylko on, sam. — To znaczy, co robić?
— Nie jestem na tak wysokim szczeblu, abym mógł to panu teraz powiedzieć, ale zadam pytanie mojemu rządowi. W każdym razie z pewnością będziemy pana prosić o informacje, a i być może użycie swoich wpływów. W kołach rządowych jest pan szanowaną osobistością. W dalszym ciągu ma pan przyjaciół i sojuszników w parlamencie. Oczywiście w żadnym wypadku nie będziemy prosić o coś, co mogłoby narazić pana stosunki z kimkolwiek. To są zbyt cenne kontakty, aby cokolwiek ryzykować. — Mogę zabrać głos, potępiając ich szaleńcze zamysły. Mogę… — Zdaję sobie sprawę, że może pan bardzo wiele, Koga-san, ale bardzo pana proszę, dla dobra obu naszych krajów, niech pan absolutnie nic nie robi, nie rozpatrzywszy przedtem dogłębnie ewentualnych skutków swoich działań. — Moim następnym zawodem będzie doradztwo polityczne, pomyślał John. — Zgodziliśmy się co do tego, że naszym celem jest zapobieżenie strasznej wojnie. — Hai! — Wojnę może rozpocząć każdy głupiec — wtrącił Chavez, dziękując Opatrzności, że mu pozwoliła wysłuchać magisterskich wykładów. — Uniemożliwić ją może jedynie wielki polityk, który myśli i planuje ostrożnie. — Wysłucham waszej rady. Co nie oznacza, że jej posłucham. Ale wysłucham. — Chwilowo to już jest wszystko. O nic więcej nie prosimy — odparł Clark. Dalsza rozmowa dotyczyła spraw proceduralnych. Następne podobne spotkanie byłoby zbyt niebezpieczne. Od tej chwili łącznikiem pozostanie Kimura. Clark i Chavez pierwsi opuścili herbaciarnię i pieszo wrócili do hotelu. Obecna misja różniła się bardzo od poprzedniej, kiedy chodziło o Mohameda Abdula Corpa. Koga był człowiekiem honoru, wysokiej inteligencji, leżało mu na sercu dobro kraju, chociaż formalnie popełniał zdradę. John zdawał sobie sprawę, że na decyzję Kogi współpracy z Rosjanami tylko po części wpłynęło słowne uwodzenie przez werbownika. W pewnym momencie polityka rządu staje się sprawą sumienia. Clark był wdzięczny losowi, że trafił na człowieka z sumieniem. ***
Ze stanowiska po prawej stronie centrali dowodzenia rozległ się głos: — Wszystkie włazy zamknięte. — Jak to było w zwyczaju na okrętach podwodnych za gotowość do zanurzenia odpowiadał najstarszy stażem marynarz. Wszystko było sprawdzone i wodoszczelne, czerwone kółka na tablicy oznaczające otwarte włazy, zamieniły się teraz na poziome czerwone kreski. — Systemy w gotowości, sprawdzone do zanurzenia. Trymowanie w toku. Gotowi do zanurzenia! — wykrzyknął oficer wachtowy. — Dobrze. No to zjeżdżamy w dół. Zanurzenie! Głębokość trzydzieści metrów — rozkazał Claggett, rozglądając się dokoła, by najpierw sprawdzić przyrządy, a następnie twarze ludzi. „Tennessee” nie był pod wodą od roku. Jego załoga także nie. Podczas gdy oficer wachtowy wydawał komendy, dowódca patrzył, czy żaden z członków załogi nie wykazuje objawów „głębinowych zawrotów”. Było rzeczą zwykłą, że niektórzy co młodsi i mniej doświadczeni marynarze czasami zapominali, że należą do podwodnej elity i powinni odpowiednio reagować. Zwłaszcza na świst ulatującego powietrza. „Tennessee” lekko się pochylił od dziobu o pięć stopni i zaczął łagodnie zsuwać się w głębinę. W ciągu najbliższych minut trzeba będzie dokładnie sprawdzić, czy ładunek rozłożony jest równo, a okręt utrzymuje stabilne położenie bez przechyłów na boki. Następnie należało sprawdzić, czy wszystkie systemy są operacyjne, jak to poprzednio wykazywały inspekcje. Na to potrzebowano pół godziny. Można by to zrobić szybciej i następnym razem Claggett zamierzał tak właśnie działać, ale teraz był to ten pierwszy raz i lepiej niech wszyscy spokojnie oswoją się ze swoimi stanowiskami pracy. — Panie Shaw, zwrot w lewo, nowy kurs dwa-jeden-zero. — Dowódcy tradycyjnie zwracają się do młodszych oficerów per „pan” nigdy nie używając stopnia. — Tak jest. Ster dziesięć stopni w lewo, nowy kurs dwa-jeden-zero! Sternik wiernie powtórzył rozkaz, sprowadzając okręt na jego nowy kurs. — Cała naprzód! — rozkazał Claggett.
— Cała naprzód — powtórzył sternik. W przypadku „Tennessee” cała naprzód oznaczało dwadzieścia sześć węzłów. W rzeczywistości okręt miał jeszcze cztery węzły w zapasie. Mało kto wiedział, że ktoś gdzieś kiedyś popełnił błąd zarówno konstrukcyjny jak i klasyfikacyjny. Plany przewidywały prędkość nieco ponad dwadzieścia sześć węzłów. Kiedy jednak dokonywano prób szybkości na pierwszym okręcie serii Ohio, okazało się, że liczniki wskazują ponad dwadzieścia dziewięć węzłów. Następne jednostki były jeszcze szybsze. Prawda to, że Stany Zjednoczone nigdy nie były zainteresowane w budowie okrętów osiągających małe prędkości, pomyślał z rozbawieniem Claggett, bo i po co. Te wolne tylko by się pętały i przeszkadzały. — Dotychczas wszystko jest, jak powinno — powiedział do oficera wachtowego. Porucznik Shaw skinął głową. Shaw był jeszcze jednym oficerem Marynarki już na wylocie. Gdyby nie to, że pływał już poprzednio z Dutchem Claggettem i ten go teraz zażądał jako nawigatora, Shaw byłby już może w cywilu. Skoro jednak zaproponowano mu jeszcze jeden rejs na „Tennessee”, chętnie przystał. — Świetnie łapie szybkość, skipper — odparł. — Ostatnio specjalizowaliśmy się wyłącznie w oszczędzaniu neutronów — zauważył dowódca. — Jaką mamy misję? — spytał Shaw. — Jeszcze nie jestem pewien, ale przecież jesteśmy jednym z najszybszych balistycznych okrętów podwodnych — stwierdził dowódca. — Czas na posłuchanie czegoś. — Niech pan słucha, panie Shaw.
Po minucie hydrolokator był już na holu poza kadłubem, wysunięty na sam środek kilwateru. Nawet przy tak dużej prędkości okrętu operator w centrali dowodzenia zaczął otrzymywać całą furę informacji. „Tennessee” płynął teraz już pełną prędkością, schodząc na głębokość dwustu pięćdziesięciu metrów. Zwiększone ciśnienie wody zapobiegało tworzeniu się pęcherzyków kawitacyjnych na płatach śruby. Reaktor o naturalnej cyrkulacji czynnika chłodzącego pracował cichutko, pompy nie wydawały prawie żadnego odgłosu. Gładka powierzchnia zewnętrznego kadłuba nie pozwalała na powstawanie szumów rozcinanej wody. Załoga chodziła w obuwiu na gumowych podeszwach. Turbiny zamontowane były na stalowych paletach, związanych z kadłubem poprzez system sprężyn, aby ograniczyć rozchodzenie się rezonujących drgań maszynerii. Ta klasa okrętów podwodnych zaprojektowana była do bezszelestnego poruszania się pod wodą. A w rodzinie podwodniaków nazywano je „czarnymi dziurami”. Okręty klasy Ohio były w istocie najcichszymi okrętami, jakie kiedykolwiek pływały po morzach. Były ogromne, to prawda i nie tak zwrotne jak „myśliwskie” jednostki klasy Los Angeles, niemniej „Tennessee” i jej siostrzyce górowały jednym: nawet wieloryby miały poważne trudności, by je usłyszeć. *** Ryan stwierdził, że nocny oficer dyżurny CIA należał do kategorii inteligentnych pracowników. Na tyle inteligentnych, by wiedzieć, że informacja otrzymana o trzeciej nad ranem może poczekać do szóstej. Takie myślenie należało do rzadkich w środowisku wywiadu. W każdym razie Ryan był wdzięczny anonimowemu pracownikowi za ruszenie głową. Rosjanie przekazali wiadomość do swej waszyngtońskiej rezydentury, skąd jakiś pracownik zawiózł ją do CIA. Ryan zastanawiał się, co też sobie pomyśleli umundurowani strażnicy, kiedy o trzeciej nad ranem kazano im wpuścić do środka rosyjskiego szpiega. Z CIA wiadomość powędrowała rano samochodem do Białego Domu. Kurier, który ją przywiózł, czekał w przedpokoju gabinetu Ryana. Źródła podają o dziewięciu (9) rakietach balistycznych w Yoszinobu. Dziesiąta jest w hali montażowej, służąc inżynierom do opracowania pewnych ulepszeń. Pozostaje dziesięć (10) lub jedenaście (11) pocisków balistycznych nieumiejscowionych. Najprawdopodobniej dziesięć. Ich m.p. nieznane. A więc jest pierwsza dobra nowina, Iwanie Emmetowiczu. Mam nadzieję, że wasi sateliciarze nie tracą też czasu. Bo nasi dalej węszą. Gotówko.
— Nie tracą czasu! Na pewno nie, Siergieju Nikołajewiczu — szepnął Ryan, otwierając okładkę drugiej teczki, którą kurier także przywiózł. Spojrzał na pierwszą kartkę. — Nasi też nie tracą czasu! *** Nic z tego nie będzie, pomyślał Sanchez. Dowódca lotnictwa Floty Pacyfiku był wiceadmirałem. I to wiceadmirałem w piekielnym humorze, podobnie jak wszyscy oficerowie w bazie Marynarki w Pearl Harbor. Odpowiedzialny za każdy samolot i pas startowy od Newady na zachód, admirał powinien koordynować ze swojego punktu dowodzenia wszystkie działania wojny, która rozpoczęła się zaledwie przed paroma dniami. Jednakże admirał nie tylko nie mógł wydawać żadnych rozkazów swoim dwóm lotniskowcom na patrolu na Oceanie Indyjskim, ale ponadto mógł gołym okiem oglądać pozostałe dwa lotniskowce stojące obok siebie w suchych dokach. I pewno będą tak siedziały tam przez wiele miesięcy, co ekipa telewizji CNN pilnie nawijała na taśmę, aby obwieścić światu. — Czego pan chce? — warknął na gościa. — Są jakieś plany naszej wizyty na Pacyfiku? — spytał Sanchez. — Nieprędko. — Będę gotów za dziesięć dni — oznajmił Sanchez. — Mówi pan poważnie? — kwaśno zapytał admirał. — Tu już nikt poważnie niczego nie mówi. — Pierwszy wał w porządku. Jeśli uda się naprawić czwarty, to będę mógł robić dwadzieścia dziewięć, może nawet trzydzieści węzłów. A może jeszcze więcej. W czasie prób dawaliśmy obciążenie. Bez niego nawet trzydzieści dwa. — Mów, kochasiu, dalej. — Tak jest. Otóż pierwszą misją musi być wyeliminowanie ich lotnictwa, prawda? — zadał retoryczne pytanie dowódca grupy powietrznej lotniskowca „Johnnie Reb”. — Do tego celu niepotrzebne mi Vikingi ani Intrudery. „Johnnie Reb” może wziąć na pokład cztery dywizjony Tomów i jeszcze drugie tyle Plastikowych Żuków, trochę Queersów do zagłuszania i na okrasę parę Hummerów. I wie pan, co?
— Wiem, to jest tyle, co oni mają na wyspach. — Admirał skinął głową. Ryzykowne. Jedno pływające lotnisko przeciwko sporym bazom na dwu dużych wyspach… No tak, ale wyspy znajdują się w sporej odległości od siebie. Poza tym Japończycy mają tam kilka okrętów nawodnych oraz okręty podwodne. Tego właśnie należy się najbardziej bać. — Byłby to jakiś początek… — powiedział ostrożnie. — Ale to za mało — dodał. — Potrzebne byłoby coś jeszcze — zgodził się Sanchez. — Czy jest ktoś, kto powiedziałby „nie”, kiedy o to poprosimy? — Jeśli prośba wyjdzie zza tego biurka, to nie — odparł wiceadmirał po chwili zastanowienia. *** Reporterka CNN pierwszą wiadomość nadała na żywo, stojąc na szczycie gigantycznej ściany suchego doku. W tle można było widzieć dwa atomowe lotniskowce spoczywające na lesie białych bali, co budziło skojarzenia z bliźniakami w sąsiadujących kołyskach. Ktoś w Dowództwie Floty Pacyfiku dobrze za to oberwie, pomyślał Ryan. I rzeczywiście drugi reportaż na żywo pokazywał reporterkę stojącą daleko od stoczni, chociaż w głębi nadal było widać skośne pokłady obu lotniskowców. Reporterka powtarzała prawie to samo, co za pierwszym razem, dodając tylko, że dowiedziała się z dobrze poinformowanych źródeł, iż być może minie sześć miesięcy, nim „Stennis” i „Enterprise” ponownie wypłyną na morze. Cudownie, wspaniale, prychnął Jack. Jej ocena była podobna do tej, która leżała na biurku Ryana z pieczątką ŚCIŚLE TAJNE, i to odbitą czerwonym tuszem. Chociaż nie, jej ocena była lepsza, bo oparta na rozmowach z robotnikami stoczni, mającymi wielkie doświadczenie w tych sprawach i w ogóle w sprawach remontów w tym największym na świecie warsztacie napraw „karoserii” okrętowych i lakiernictwa. Po reporterce zabrał głos bardzo uczony ekspert — tym razem emerytowany admirał, zatrudniony w Waszyngtonie w jakimś truście mózgów — który powiedział, że odbicie Marianów będzie w najlepszym wypadku niesłychanie trudne.
Problem wolnej prasy polega na tym, że informuje ona wszystkich. W ciągu minionych dwu dziesięcioleci prasa stała się tak doskonałym źródłem informacji, że amerykańskie służby korzystały z niego w celu uzupełnienia luk we własnych raportach. Z drugiej strony konsumenci stali się wybredniejsi w swoich żądaniach bardziej szczegółowych informacji, na co telewizyjne sieci zareagowały zwiększeniem zarówno liczby dzienników jak i ich oprawą komentarzową. Prasa miała, oczywiście, swoje słabe miejsca. Istotna informacja z kręgów wielkiej polityki czy biznesu polegała bardziej na przeciekach, niż materiale ujawnianym podczas konferencji prasowych. Dotyczyło to zwłaszcza Waszyngtonu. Do komentowania i analiz zapraszano też często ludzi, których fakty interesowały mniej niż klimat wokół sprawy. Natomiast w informacjach wizualnych telewizja bywała często lepsza od wyszkolonych agentów wywiadu w służbie państwowej. Przeciwnik też polegał na tych informacjach. Obraz, który Jack oglądał teraz w swoim gabinecie, był jednocześnie oglądany przez wielu innych na całym świecie. — Wygląda pan na zapracowanego — powiedział admirał Jackson, stając w drzwiach. — Czekam jak mogę najszybciej — zażartował Ryan, wskazując admirałowi fotel. — CNN właśnie nadało reportaż ze stoczni. — To bardzo dobrze — odparł Jackson. — Dobrze? — zdziwił się Ryan. — „Stennis” będzie gotowy do wypłynięcia za jakieś siedem do dziesięciu dni. Mój stary koleżka, Bud Sanchez, tkwi na pokładzie i po łepetynie lata mu kilka dobrych pomysłów. Dowództwu lotnictwa Floty Pacyfiku także. — Za tydzień? Chwileczkę… — Jeszcze innym aspektem telewizji było to, że ludzie bardziej jej wierzyli niż informacjom oficjalnym, chociaż w tym wypadku raport służb specjalnych był identyczny z tym, co powiedziała reporterka… ***
Trzy były nadal w Connecticut, pozostałe trzy poddawano testom w Newadzie. Wszystko w nich zaprzeczało tradycji. Wytwórnia w Connecticut bardziej przypominała zakład krawiecki, niż fabrykę maszyn latających. Podstawowy surowiec na kadłuby przywożono w rolach, które rozwijano na bardzo długich cienkich blatach, o wysokości normalnego stołu. Komputerowo prowadzone lasery wycinały materiał w odpowiednie kształty. Następnie materiał laminowano i zgrzewano tak długo, aż powstawał cienki sandwicz plastikowy mocniejszy od stali, ale znacznie lżejszy i, w odróżnieniu od stali, przepuszczający energię elektromagnetyczną. Przez dwadzieścia lat eksperymentowano, aby to osiągnąć, a stawiane produktowi wymagania rozrosły się z kilku stron do wielkiego tomiska encyklopedii. Typowy produkt wydumany przez Pentagon. Zbyt długo trwało jego poszukiwanie i udoskonalanie i zbyt wiele kosztował, niemniej produkt końcowy, choć może nie wart tak długiego czekania, był wart posiadania choćby za astronomiczną kwotę dwudziestu milionów dolarów od sztuki, a jak mawiali oblatywacze — od jednego fotela. Trzy maszyny zabrane do Connecticut siedziały sobie cichutko w hangarze, kiedy przybyli pracownicy koncernu Sikorsky. Wszystkie systemy pokładowe były w pełni sprawne, a testujący piloci Sikorsky’ego oblatali je tylko tyle, ile było potrzeba, żeby się dowiedzieć, że maszyny latają. Wszystkie systemy były sprawdzone i odpowiednio wykalibrowane przez pokładowy komputer diagnostyczny, który na samym końcu sam sobie postawił diagnozę. Po uzupełnieniu paliwa śmigłowce wytoczono z hangaru na pas, a po zapadnięciu zmroku wystartowano w kierunku bazy Sił Powietrznych w Westover w zachodnim Massachusetts, gdzie miano je załadować w brzuchate giganty transportu powietrznego, Galaxy, z 327. Dywizjonu Transportowego i polecieć z nimi do pewnego miejsca na północny wschód od Las Vegas. Miejsce to nie było oznaczone na mapie, chociaż jego istnienie znały dość szerokie kręgi wtajemniczonych. W Connecticut wtoczono do służącej za hangar budy trzy repliki z dykty, pozostawiając hangarowe drzwi szeroko otwarte, aby z odległej o paręset metrów, pnącej się pod górę szosy, oraz z pobliskiego osiedla mieszkalnego było je dobrze widać. I przez cały tydzień było widać ludzi kręcących się wokół atrap. *** Obojętnie, jaki był cel misji, wymagania były te same. „Tennessee”, znajdujący się o pięćset mil od brzegu, zmniejszył prędkość do dwudziestu węzłów.
— Maszyna potwierdza, dwie trzecie naprzód, sir. — Doskonale — odparł komandor Claggett. — Ster w lewo dwadzieścia stopni, nowy kurs zero-trzy-zero! — Sternik głośno powtórzył rozkaz. Następny rozkaz Claggetta brzmiał: — Przygotować okręt do ciszy. Claggett doskonale wiedział, co ma teraz zrobić, niemniej podszedł do stojącej z przodu konsolety, aby raz jeszcze sprawdzić promień skrętu okrętu. Dowódca też zawsze musi sam siebie kontrolować. Własne decyzje. Ostra zmiana kursu miała na celu zbadanie poziomu szumów własnych okrętu. Wyłączono cały zbędny sprzęt, a członkom załogi, nie pełniącym aktualnie służby, kazano położyć się na koje na czas dokonywania manewru. Claggett stwierdził z zadowoleniem, że marynarze coraz sprawniej wypełniają rozkazy. Na końcu dziewięćsetmetrowej liny „Tennessee” ciągnął za sobą układ hydrolokacyjny także dziewięćsetmetrowej długości. Claggett wpatrywał się w monitor pozycyjny. Za minutę „Tennessee” będzie przypominał psa w pogoni za własnym ogonem, płynąc nadal z prędkością dwudziestu węzłów, zaś sonarzyści nasłuchiwać będą echa dźwięków wydostających się z ich własnego okrętu. Claggett poszedł więc do kabiny sonarzystów, aby na własne oczy oglądać odczyt na monitorze. Było to w pewnym sensie elektroniczne kazirodztwo. Najlepszy na świecie hydrolokator usiłujący wykryć najcichszy na świecie okręt podwodny. — Złapaliśmy się, sir — powiedział technik, znacząc markerem miejsce na ekranie. Claggett usiłował nie okazywać rozczarowania. A przecież układ nasłuchowy znajdował się zaledwie o tysiąc metrów, no i wystarczyło te kilka sekund, kiedy okręt przepływał wzdłuż niego z prędkością dwudziestu węzłów… — Nikt nie jest absolutnie niewidzialny, skipper — zauważył porucznik Shaw. — Wracamy na właściwy kurs — zarządził Claggett. — Następna próba przy piętnastu węzłach. — I zwrócił się do podoficera zawiadującego hydrolokatorem: — Posadźcie najlepszego człowieka do analizy taśmy z nagraniem. Musimy znaleźć źródło hałasu na dziobie. — Po piętnastu minutach na „Tennessee” rozpoczął się drugi test ciszy. ***
— Musimy to wszystko zrobić z siodła, Jack — przekonywał admirał Jackson. — Czas działa na ich korzyść, a nie na naszą. A więc w biegu i z siodła. — Słowa te nie oznaczały, że admirał Jackson pali się do tego, ale po prostu nie było innej drogi. Tę wojnę trzeba było toczyć tak, jak się jest, bez czekania na zbroję, i trzeba było w miarę możliwości ustanawiać własne reguły gry. — Masz rację, jeśli idzie o argumenty polityczne. Oni chcą szybko zarządzić wybory i wydają się niesłychanie pewni siebie… — Zwożą gromadami cywilów — powiedział Jackson. — Chyba słyszałeś, prawda? Chcą z nich zrobić z miejsca rezydentów ze wszystkimi prawami. No i ci nowo upieczeni będą głośno krzyczeć: Ja, ja, Anschluss, ja! Nasi przyjaciele z satelitarnym telefonem widzą lotnisko. Przylatuje trochę mniej samolotów, ale zdążyli już przywieźć piętnaście tysięcy żołnierzy. I wszyscy żołnierze też mogą głosować. Dodaj do tego japońskich turystów, których od początku było sporo, a i tych cywilów-osadników obecnie dostarczanych w dość dużej liczbie, i piosenka skończona, idź spać, dziecinko. Doradca do spraw bezpieczeństwa skrzywił się. — W istocie wydaje się to bardzo proste. — Pamiętam uchwalanie ustawy o prawach wyborczych. Jak to inaczej wyglądało w Missisipi, kiedy byłem dzieckiem. Zauważyłeś, ludzie każde prawo wykręcą na swoją korzyść? Czasami robią to tak sprytnie, że aż palce lizać. — Nie uważasz, że po raz pierwszy toczymy bardzo cywilizowaną i grzeczną wojnę? — Tak, Japończycy nie są głupi, pomyślał Ryan. — Wyniki wyborów będą oczywiście sfabrykowane, ale kogo to obchodzi. Im zależy jedynie na zagmatwaniu sprawy. Użycie broni wymaga jasnych przyczyn. Tak więc lepiej prowadzić negocjacje. Taktyka opóźniania w czasie. Tamta strona nadal dyktuje reguły gry. Ameryce brak strategii działania. — Trzeba ten stan rzeczy czym prędzej zmienić. — Ale jak? Jackson podał Ryanowi teczkę. — Tu jest wszystko, co chciałbyś wiedzieć. ***
„Mutsu” posiadał system łączności satelitarnej łącznie z kanałem wizualnym z dowództwem floty w Jokohamie. Obraz był świetny, a poza tym bardzo, bardzo interesujący. Admirał Sato czuł wielką wdzięczność do sieci telewizyjnej CNN za reportaż z Pearl Harbor. „Enterprise” ma trzy wały napędowe całkowicie zniszczone, a czwarty poważnie uszkodzony. „John Stennis” dwa wały wyjęte, trzeci do wyrzucenia, tylko czwarty, niestety, w dobrym stanie. Szkoda, że nie było widać wewnętrznych uszkodzeń strukturalnych. W momencie gdy admirał przyglądał się reportażowi, ściągano właśnie ze „Stennisa” wielką śrubę z manganobrązu. Ramię dźwigu ze śrubą odjechało, a na jego miejsce spuszczano ramię drugiego dźwigu najprawdopodobniej w celu wysunięcia i zabrania wału na sterburcie. — Najmniej pięć miesięcy — odezwał się główny mechanik „Mutsu”, który przed chwilą wyjaśniał, w jakim celu odjeżdża drugi dźwig. Mechanik wypiął dumnie pierś, kiedy reporterka powiedziała „sześć miesięcy”, powtarzając z pewnością opinię jakiegoś niewymienionego z nazwiska pracownika stoczni. — Nasze dowództwo też tak sądzi — powiedział admirał. — Nie pokonają nas samymi niszczycielami i lekkimi krążownikami — wyraził opinię dowódca „Mutsu”. — Ale pewno ściągną dwa lotniskowce z Oceanu Indyjskiego. — Nie ściągną, jeśli nasi przyjaciele utrzymają presję — odparł cichym głosem Sato. — Poza tym dwa lotniskowce to zbyt mało przeciwko stu naszym myśliwcom na Guam i Saipanie. A może ich być więcej, jeśli zażądam, a prawdopodobnie to uczynię. W istocie rzeczy odbywamy obecnie ćwiczenia z dziedziny taktyki i strategii politycznej. — A ich okręty podwodne? — zapytał dowódca niszczyciela. Wydawał się niespokojny. *** — Więc dlaczego nie możemy? — spytał Jones. — Nieograniczona wojna na szerokim froncie jest wykluczona — odparł dowódca okrętów podwodnych Floty Pacyfiku. — Ooo! — A więc to tak, pomyślał Jones. — A mamy już jakiś plan? — Chwilowo trzymać ich z daleka od nas — odpowiedział Mancuso. Nie była to misja, która by zachwyciła admirała Chestera Nimitza, no ale trzeba od czegoś zacząć. — Masz coś dla mnie?
— Mam kilka śladów i dobrych trafień węszących okrętów podwodnych na wschód od wysp. Nic takiego, za czym byłoby warto gonić, ale nawet jakby było warto, to nie wiem, czy wysyłamy w tamte rejony jakieś patrole lotnicze. Zresztą sonarzyści pracują świetnie. Nic nam nie przemknie koło nosa. — Jones chwilę milczał, potem się zdecydował: — Jest jeszcze taki słaby sygnał, który pochwyciliśmy. Dosłownie muśnięcie. Gdzieś na wysokości Oregonu. Powtarzam, muśnięcie, a nie trafienie w cel. Ktoś tam jest. — Dutch Claggett na „Tennessee” — wyjaśnił Chambers. — Przybędzie tu w piątek o drugiej zero-zero. Jones był bardzo z siebie dumny. Wyłapać Ohio, to nie byle co! — Jest ich więcej? — spytał. — Jeszcze cztery. Ostatni wychodzi w morze za godzinę. — Mancuso wskazał na mapę. — Nakazałem każdemu z nich przejechać się wzdłuż sieci hydroforów dennych. Chcemy sprawdzić. Wiedziałem, że będziesz chciał za nimi trochę powęszyć. Tylko bez nadmiaru energii, litościwie. Kazałem im płynąć do Pearl Harbor z maksymalną prędkością. Jones obrócił się do wyjścia. — Dobranoc, admirale. — Mam nadzieję, że będzie dobra. Dobranoc, doktorze Jones. *** — Psiakrew, jasna cholera! — klął Claggett. — Moja wina, panie komandorze! — Podoficer wziął to na siebie jak prawdziwy mężczyzna. Skrzynka z narzędziami. Znaleziono ją wciśniętą między rurę pompującą wodę morską a kadłub, gdzie drobne wibracje amortyzowanej grodzi spowodowały z kolei grzechot narzędzi na tyle duży, że wychwyciły to hydrolokatory. — To nie nasze. Najprawdopodobniej zostawił je jakiś robotnik ze stoczni. Pozostali trzej starsi podoficerowie wiedzieli doskonale, co ich teraz czeka. Byli obecni przy rozmowie dowódcy z ich kolegą. Pomyśleli sobie, że trudno, każdemu może się to przydarzyć. Czekali cierpliwie. Dowódca wziął głęboki oddech. Wiedział, że potrzebny jest ściśle kontrolowany wybuch gniewu, czasami nawet wobec doświadczonych podoficerów.
— Każdy centymetr od rufy do grodzi kolizyjnej. Każda śruba, każda nakrętka, każdy śrubokręt. Wszystko ma być przeczesane, sprawdzone. Co leży, podnieść. Co pozluzowane, dokręcić. Żadnego spania, póki nie skończycie. A kiedy skończycie, mam słyszeć wszystkie głupie myśli pętające się wam po głowach na mój temat. — Tak jest, sir! — odparł szef pokładu. Okazja do treningu w niespaniu, pomyślał. Tylko pomyślał! — Tak jest, żadnego spania, póki nie skończycie, a wtedy ma być na okręcie ciszej niż w grobie. — Ledwo to powiedział, doszedł do wniosku, że mógłby być taktowniejszy. Claggett poszedł na przód okrętu, notując w pamięci, że musi pochwalić szefa sonarzystów za wykrycie źródła szmerów. Lepiej, że odnaleziono je pierwszego dnia. No i musiał ostro postawić sprawę. Obowiązywały takie reguły. Z trudem opanowywał uśmiech na twarzy. Oczekiwano zawsze, że dowódca będzie surowym sukinsynem, zwłaszcza kiedy odkryje jakieś uchybienie. Za kilka minut podoficerowie całą złość wyładują na innych i poczują się znacznie lepiej. Zauważył, że atmosfera się zmienia. Idąc przez pomieszczenie reaktora widział, jak dyżurni stoją lub siedzą zgodnie z regulaminem, mają oczy wlepione w instrumenty i we właściwych momentach zapisują dane na kartach. Są niespełna jeden dzień na morzu, a już kseroksowe kopie hasła MYŚL PO CICHU wisiały po obu stronach wodoszczelnych drzwi. Marynarze, których spotykał w przejściach, ustępowali mu z drogi, nierzadko z krótkim dumnym skinieniem głowy. Duma z przynależności do rodziny podwodniaków. My też jesteśmy profesjonaliści, zdawały się mówić ich spojrzenia. W komorze pocisków balistycznych obecnie bezużytecznej i pustej, dwaj członkowie załogi uprawiali poranny bieg. Jak nakazywała w takich wypadkach etykieta, to Claggett tym razem ustąpił im z drogi. Leciutki uśmiech pojawił mu się na ustach. — Pudło z narzędziami? — spytał pierwszy oficer, gdy dowódca powrócił na stanowisko dowodzenia. — Miałem taki wypadek na „Hamptonie” po przeglądzie w doku. — Aha — odparł krótko Claggett. — Po zmianie wachty zrobimy jeszcze raz spacerek od rufy po dziób.
— Mogło być gorzej, sir. Kiedyś skipper, którego znam, tuż po wyjściu z portu po przeglądzie musiał wrócić do suchego doku. No i co wylazło? W przedniej komorze balastowej znaleziono składaną drabinkę. — Podobne opowieści podniecały podwodniaków budząc jednocześnie dreszczyk niepokoju. — Skrzynka z narzędziami, sir? — spytał szef sonarzystów. Teraz już było wolno uśmiechnąć się. Claggett oparł się o futrynę i skinął głową wyjmując pięciodolarowy banknot. — Dobra robota, szefie. — Nic znowu specjalnego — odparł podoficer, ale chętnie schował do kieszeni pieniądze. Na „Tennessee”, podobnie jak na wielu innych okrętach podwodnych, rączki i uchwyty wszystkich narzędzi były zatopione w płynnym winylu. Łatwiej było narzędzie utrzymać w spoconych dłoniach, a poza tym zmniejszało to ryzyko grzechotania. — Na pewno jakiś stoczniowy pętak — dodał podoficer, przymrużając jedno oko. — Płacę tylko raz — oświadczył na wszelki wypadek Claggett. — Macie jakiś nowy kontakt? — Jednośrubowiec z niskoobrotowym dieslem płynie kursem trzy-cztety-jeden, od strony lądu. Kontakt rozpracowywany. — Szef milczał przez chwilę, a potem zapytał: — Skipper…? — O co chodzi, szefie? — „Asheville” i „Charlotte”… Czy to prawda? Claggett skinął głową. — Tak mi powiedziano. — Wyrównamy z nimi rachunki, sir! Zapłacimy z naddatkiem. *** Roger Durling ujął kawałek ręcznie zapisanego papieru. Prezydent rzadko widywał odręczne pismo. — Bardzo cienka sprawa, admirale — zauważył. — Panie prezydencie, pan przecież nie ma zamiaru rozkazywać natarcia na całym froncie, prawda? — Nie — odparł prezydent. — Tego bym nie chciał. Zadaniem jest odzyskanie Marianów i uniemożliwienie im przejścia do drugiej fazy planu. Robby wziął głęboki oddech. Na to właśnie czekał. Na podobne otwarcie: — Jest jeszcze trzecia faza, sir — obwieścił Jackson. Prezydent i obecny przy rozmowie Ryan zastygli.
— O czym ty mówisz, Rob? — spytał Ryan. — Właśnie to wyszperaliśmy. Admirał Czandraskatta. Hindus. Dowódca hinduskiej grupy bojowej. Kilka lat temu studiował w Newport. Zgadnijcie, panowie, kto z nim był na tym samym kursie? — Chwilę milczał. — Japoński admirał Sato. Ryan zamknął oczy. Dlaczego przedtem nikt tego nie odkrył? — Mamy więc już trzy państwa z imperialnymi ambicjami… — powiedział. — Tak to mi wygląda, Jack. Pamiętasz Wielką Wschodnioazjatycką Strefę Dobrobytu? Dobre pomysły wracają. Musimy temu zapobiec — powiedział z przekonaniem Jackson. — Spędziłem dwadzieścia kilka lat przygotowując się do wojny, której ostatecznie nikt nie chciał toczyć. Wojny przeciwko Rosjanom. Teraz wolałbym przygotować pokój, dla siebie i dla innych. A to wymaga powstrzymania tych drani. — Sądzisz, że twój plan się uda? — spytał prezydent. — Gwarancji nie daję, panie prezydencie. Ale Jack mówi mi, że tyka dyplomatyczny i polityczny zegar i trzeba się śpieszyć. To nie Irak. Nasz międzynarodowy consensus stopniał do ogólnego porozumienia z Europą. Bardzo ogólnego, które w każdej chwili może się rozwiać. — Co sądzisz, Jack? — Jeśli w ogóle mamy coś zrobić, to jest to chyba najlepszy sposób. Chyba. — Ryzykowny. — Tak jest, panie prezydencie, ryzykowny — zgodził się Robby Jackson. — Jeśli myśli pan, że odzyska Mariany drogą dyplomatyczną, to jeszcze lepiej. Tak specjalnie to się nie palę do zabijania ludzi. Ale jeśli ja bym był w ich skórze, to wysp bym nie zwrócił. Są im potrzebne do drugiej fazy, a jeśli do niej przejdą, to nawet gdyby Rosjanie nie próbowali użyć broni nuklearnej… Wielki krok do tyłu, pomyślał Ryan. Zupełnie nowy sojusz od Koła Polarnego po Australię. Trzy państwa, trzy mocarstwa nuklearne, wielkie zaplecze surowcowe, potężne gospodarki i polityczne zdecydowanie na użycie siły, by osiągnąć wszystkie cele. Powtórka z dziewiętnastego
wieku,
mecz
tym
razem
rozgrywany
na
dużo
większym
boisku.
Współzawodnictwo ekonomiczne wspierane siłą zbrojną, recepta na nie kończącą się wojnę. — Jack, co sadzisz? — spytał prezydent. Ryan powoli skinął głową. — Myślę, że powinniśmy i musimy zaryzykować. Można by argumentować do rana, a ostateczny wniosek jest zawsze ten sam. Ryzykować. Musimy.
— Wyrażam zgodę — odparł prezydent.
Głębokie zanurzenie — Żądacie, abyśmy nic nie robili? — żachnął się Gołowko. — To jest nasza bitwa, jeśli ruszycie się przedwcześnie, zaniepokoi to Chiny. Zaniepokoi także Japonię. — A poza tym, pomyślał Ryan, co możecie zrobić, z czym się ruszyć? Armia rosyjska znajdowała się w jeszcze gorszym stanie niż amerykańska. Mogli wysłać dodatkowe siły lotnicze do Wschodniej Syberii. Mogli uzupełnić dodatkowymi jednostkami oddziały wojsk ochrony pogranicza, co wywołałoby natychmiastową reakcję Chin. — Drogi Siergieju, wasze satelity snują wam tę samą opowieść, co nasze. Chiny jeszcze się nie mobilizują. — Jeszcze — odparł cierpko Gołowko. — Masz rację. Jeszcze nie. A jeśli dobrze rozegramy nasze karty, to zrezygnują z tego zamiaru, jeśli go nawet teraz mają. — Ryan zmienił temat: — Macie jakieś informacje na temat rakiet balistycznych? — Wiele możliwych miejsc ich dyslokacji jest pod nieustanną obserwacją. Otrzymaliśmy też potwierdzenie, że rakiety w Yoszinobu używane są do celów cywilnych. Jest to prawdopodobnie eufemizm na testowanie przez wojsko. I nic więcej nie mamy. Ale moi specjaliści są pełni dobrej myśli. — I tak cię radują ich dobre myśli, że zacierasz ręce. — Więc co zamierzacie zrobić, Jack? — spytał szef rosyjskiego wywiadu. — Nawet w tej właśnie chwili, Siergieju Mikołajewiczu, powtarzamy im po raz nie wiadomo który, że pod żadnym pozorem nie akceptujemy faktów dokonanych. W konkretnym wypadku okupacji Marianów. — Jack wstrzymał na chwilę oddech. Jednocześnie uprzytomnił sobie, że chce czy nie chce, musi zaufać temu człowiekowi. — A jeśli oni dobrowolnie nie opuszczą wysp, to znajdziemy sposób wyłuskania ich stamtąd. — Ale jak? — spytał Gołowko, rzucając okiem na przygotowaną mu ocenę amerykańskiego potencjału bojowego. Ostatecznie pisali to eksperci sąsiadującego z jego biurem Ministerstwa Obrony. — Powiedz mi, mój drogi, czy przed dziesięcioma, piętnastoma laty nie składałeś pierwszemu sekretarzowi raportu, że warto się nas bać? — Taki sam raport składały wasze służby prezydentowi — odparł Gołowko.
— No więc właśnie. A teraz mamy to szczęście, że nie jesteśmy godni tego, żeby się bać nawzajem. W tej chwili nic ci więcej nie mogę powiedzieć. Może jutro… Chwilowo wysyłam ci instrukcje dla naszych ludzi, żebyś był łaskaw przesłać je dalej. — Nie ma sprawy — obiecał Gołowko. *** — Mój rząd uszanuje wolę mieszkańców wszystkich wysp — powtórzył ambasador, a potem dodał nową propozycję: — Bylibyśmy ewentualnie gotowi do przedyskutowania różnic w statusie Guam w stosunku do pozostałych wysp archipelagu. Rozumiemy, że amerykańskie interesy na tej wyspie datują się od blisko stu lat. — Japończycy po raz pierwszy zaproponowali drobne ustępstwo. Adler słuchał z kamienną twarzą. Tego zresztą wymagały reguły dyplomatycznej gry. — Panie ambasadorze — odpowiedział — mieszkańcy wszystkich wysp są obywatelami amerykańskimi. Z ich własnego wyboru. — I ponownie otrzymają szansę potwierdzenia swojej decyzji. Czy wasz rząd chce powiedzieć, że samookreślać się można tylko jeden raz? — zapytał Japończyk. — Byłoby to dziwne w kraju o tak wielkich tradycjach łatwej imigracji i emigracji. Jak już powiedziałem to wcześniej, chętnie przystaniemy na podwójne obywatelstwo tych rodzimych mieszkańców, którzy wyrażą podobne życzenie i będą chcieli zatrzymać amerykańskie paszporty. A jeśli zdecydują się na wyjazd, otrzymają rekompensatę za pozostawione nieruchomości. A także… — i cała reszta była tylko powtórzeniem. Adler dawno już doszedł do wniosku, często uczestnicząc w dyplomatycznych potyczkach, że negocjacje są czasami podobne do próby wyjaśnienia czegoś niemowlakowi i przekonania o czymś teściowej. Po pierwsze było to nudne, po drugie trudne i wreszcie doprowadzające do rozpaczy. A jednocześnie było konieczne. Przed chwilą Japończycy w czymś wreszcie popuścili. Nie było to zresztą niespodzianką. Cook już w poprzednim tygodniu wydobył tę informację od Nagumo. Teraz ustępstwo nabrało charakteru oficjalnego. I była to dobra wiadomość. Choć złe w tym to, że teraz Adler musiał coś w zamian oferować. Reguły gry dyplomatycznej opierały się na kompromisie. Tak więc ambasador obecnie oczekiwał, że Adler uczyni jakiś gest.
— W moim imieniu wyrażam zadowolenie, że akceptuje pan niewzruszalne prawo mieszkańców Guam do obywatelstwa amerykańskiego. Z pełnym uznaniem przyjmuję także oświadczenie, że pański kraj zamierza przestrzegać zasady, iż mieszkańcy Marianów mają prawo decydować o własnym losie. Czy może mnie pan zapewnić, że pański rząd uzna rezultat wyborów i podporządkuje się woli mieszkańców? — Chyba wyraziliśmy to jasno — odparł ambasador zastanawiając się, czy właśnie coś osiągnął, czy też jeszcze musi poczekać. — A w wyborach uczestniczyć będą mogli…? — Oczywiście wszyscy aktualni mieszkańcy. Mój rząd uznaje zasadę powszechnego prawa uczestnictwa w wyborach. Jeśli już o tym mowa, to jesteśmy tutaj gotowi uczynić jeszcze jedno ustępstwo. W Japonii, jak pan wie, zdobywa się prawo do uczestniczenia w wyborach po ukończeniu dziewiętnastego roku życia. Wyjątkowo dla tych wyborów możemy obniżyć wiek do lat osiemnastu. Nie chcemy, aby ktokolwiek mógł powiedzieć, że ten plebiscyt był pod jakimkolwiek względem… posiadał uchybienia. Ach, ty przebiegły sukinsynu, pomyślał Adler. Opracowali sobie niezły scenariusz. Wszyscy żołnierze mogli też głosować. Międzynarodowi obserwatorzy tylko by pokręcili głowami. Wobec tego podsekretarz stanu też pokręcił teraz głową, jakby zdziwiony, i coś sobie zapisał. Ambasador siedzący po drugiej stronie stołu doszedł do wniosku, że właśnie zdobył co najmniej jeden punkt. *** — Sprawa streszcza się do krótkiego pytania: czy nam pomożecie? — Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego był w pełni świadomy, że reguły przyjęte podczas toczącej się konferencji nikomu nie sprawiają wielkiej radości. Dyskusję zagaił prawnik z Departamentu Sprawiedliwości, który wyjaśnił, że ustawa antyszpiegowska, rozdział 18. Kodeksu Stanów Zjednoczonych, paragraf 793E, odnosi się do wszystkich obywateli i że wolność słowa oraz prasy nie obejmuje tajemnic zastrzeżonych w ustawie. — Prosicie nas o kłamanie — odezwał się jeden ze starszych komentatorów. — Ujął pan to doskonale — odparł Ryan. — Mamy zawodowy obowiązek…
— Jest pan obywatelem amerykańskim — przypomniał mu Jack. — Takimiż obywatelami są mieszkańcy tych wysp. Nie mam najmniejszego zamiaru egzekwować wobec pana przepisów ustawy. Wobec nikogo nie mam zamiaru ich zastosowywać. Albo nam pomożecie, albo nie. Jeśli zgodzicie się pomóc, to będzie łatwiej nam wykonać nasze zadanie. Łatwiej, taniej, przy mniejszym rozlewie krwi. Jeśli odmówicie, to może zginąć wielu ludzi. — Nie jestem pewna, czy prezydent Madison i inni przewidywali, że amerykańska prasa będzie kiedykolwiek pomagała wrogowi podczas wojny — odezwała się przedstawicielka Departamentu Sprawiedliwości. — Tego byśmy nigdy nie zrobili! — zaprotestował reporter z NBC. — Ale to, co wy… wykonanie tego, czego żądacie… — Panie i panowie, naprawdę nie mam czasu na dłuższy dyskurs na temat prawa konstytucyjnego. Rozmawiamy z wami o czymś innym. Jest to sprawa życia i śmierci. Rząd prosi swoich obywateli o pomoc w sytuacji kryzysowej. Jeśli tej pomocy nie udzielicie, to wcześniej czy później naród amerykański zażąda od was wyjaśnień, dlaczego tego nie uczyniliście. — Jack zastanawiał się, czy ktokolwiek kiedykolwiek potraktował podobnie prasę. Czy ktoś im w ten sposób groził? Obracanie kota ogonem należy do akceptowanych metod argumentowania. Nie był jednak pewien, czy dziennikarze są zdolni oceniać sytuację tak, jak on ją dostrzegał. Należało ofiarować oliwną gałązkę. — Ja przyjmuję całkowitą odpowiedzialność. Jeśli nam pomożecie, to nie pisnę słowa. — Niech pan nie kituje. Wysiadam — odparł człowiek z sieci telewizyjnej CNN. — Proszę, ale będzie pan musiał przekonać obywateli amerykańskich, że działał pan z pobudek patriotycznych. Czy to się panu uda? — Nie w tym sensie to powiedziałem, doktorze Ryan. — Ale ja tak to rozumiem — odparł z uśmiechem Ryan. — Pomyślcie nad całą sprawą. W jaki sposób może to wam zaszkodzić? Poza tym, jak to się wydostanie? Kto o tym napisze?
Dziennikarze byli na tyle cyniczni — stało się to niemal profesjonalnym wymogiem — by dostrzec humorystyczny aspekt całej tej sytuacji. Jednakże przekonała ich argumentacja Ryana. W istocie rzeczy byli zagubieni. Postanowili więc postrzegać problem w innej optyce. Czystego interesu. Odmowa działania w imię żywotnych interesów kraju — bez względu na wykrzykiwanie, że ich stanowisko jest podyktowane pryncypiami i zawodową etyką — będzie źle przyjęte przez opinię publiczną, na której nie robią wielkiego wrażenia łopocące flagi ze wzniosłymi hasłami. Może to źle, ale tak jest. A poza tym Ryan o tak wiele znowu nie prosi. Prosi o jedną dosłownie rzecz, a jeśli dziennikarze okażą spryt, to może nikt tego nie zauważy. Przedstawiciele prasy woleliby móc opuścić salę konferencyjną i przedyskutować problem między sobą, ale nikt im nie stworzył takiej możliwości, a oni nie mieli odwagi o to poprosić. Spojrzeli więc po sobie i po chwili cała piątka skinęła głowami. Ich oczy wyrażały jednak obietnicę, że któregoś dnia Ryan im za to zapłaci. Ryan to widział i w duchu wzruszał ramionami. Dam sobie radę, pomyślał. — Dziękuję państwu — powiedział, a kiedy wszyscy wyszli, poszedł prosto do Gabinetu Owalnego. — Zgodzili się — powiedział prezydentowi. — Przykro mi, że nie mogłem się do tego włączyć i wesprzeć cię. — Rozumiem. Rok wyborów. — Za dwa tygodnie pierwsze konwencje partyjne w Iowie, następnie prawybory w New Hampshire. Chociaż Durling nie miał wyraźnego przeciwnika w łonie partii ani wśród opozycji, wolałby być teraz zupełnie gdzie indziej. Poza tym lepiej osobiście nie drażnić prasy. Do takiej roboty miał doradcę do spraw bezpieczeństwa. Funkcjonariuszy z nominacji zawsze można było rzucić lwom na pożarcie i spisać na straty. — Kiedy to się wszystko skończy, to… — Powrót na pole golfowe? Mnie też brak praktyki. Prezydent lubił Ryana z jeszcze jednego powodu. Ryan potrafił od czasu do czasu zdobyć się na przebłysk humoru, chociaż oczy miał podkrążone nie gorzej od Durlinga. Jeszcze jeden powód do głębokiej wdzięczności dla Boba Fowlera za zgłoszenie tej kontrowersyjnej kandydatury, a może i powód do żalu, że Ryan wybrał taką a nie inną afiliację polityczną. *** — Gotów jest pomóc — powiedział Kimura.
— Jeśli naprawdę chce, niech się przede wszystkim zachowuje w sposób absolutnie normalny — odparł Clark. — Jest człowiekiem honoru. Waszemu krajowi potrzebni są politycy umiarkowani, wzywający do roztropności. — Nie były to instrukcje, jakich Clark oczekiwał. Miał jednak nadzieję, że Waszyngton wie, co robi. Poza tym wyszły one z gabinetu Ryana, co było pewnym pocieszeniem, choć część wątpliwości pozostała. W każdym razie jego zwerbowany agent, Kimura, wydawał się bardzo uspokojony. — Dziękuję — powiedział. — Bo nie chciałbym narazić jego życia. — Jego życie jest zbyt cenne — zgodził się Clark. — Być może Ameryka i Japonia dojdą do porozumienia kanałami dyplomatycznymi. — Clark w to nie wierzył, ale dyplomaci zawsze są uszczęśliwieni, kiedy im ktoś takie rzeczy mówi. — A wówczas rząd Goto może upaść. I być może Koga-san odzyska swój dawny fotel premiera. — Ale z tego, co słyszę, Goto nie chce w niczym ustąpić. — Ja też to słyszałem, ale sytuacja może się zmienić. Tak czy inaczej, taka jest nasza prośba do Kogi. Dalszy kontakt byłby niebezpieczny — powtórzył Klierk. — Dziękujemy mu za chęć udzielenia pomocy. Jeśli będziemy potrzebowali porozumienia się, to damy znać przez pana. Z wdzięczności Kimura przed wyjściem zapłacił rachunek. — I nic więcej? — zdziwił się Ding. — Ktoś wysoko postawiony myśli, że nic więcej. A my mamy co innego do roboty. Znowu w kieracie, pomyślał Chavez. Tyle że mieli instrukcje, chociaż mało zrozumiałe. W Tokio była teraz dziesiąta rano. Po wyjściu na ulicę rozdzielili się i następne kilka godzin spędzili na kupowaniu telefonów komórkowych. Każdy z nich zakupił trzy zestawy najnowszego modelu GSM. Cyfrowe. Dopiero wtedy się spotkali. Aparaty były małe, mieściły się w kieszeni koszuli. Nawet opakowania, w których się znajdowały, były małe. Nie mieli najmniejszego problemu z ich ukryciem. ***
Chet Nomuri zrobił już to samo, podając swój adres mieszkania w Hanamatsu. Miał karty kredytowe i prawo jazdy wystawione na ten sam adres. Pozostało mu teraz niespełna trzydzieści dni na wykonanie zadania w terenie. Następnie miał wrócić, po raz ostatni spotkać się w łaźni i potem zniknąć z powierzchni ziemi. Właściwie sam dobrze nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi. *** — Jest jeszcze jedno… — powiedział z całym spokojem Ryan. Trent i Fellows poczuli się nieswojo. Ryan zamilkł. — Długo każesz nam na to czekać? — spytał Sam. — Znacie nasze ograniczone możliwości na Pacyfiku. Trent poruszył się niespokojnie w fotelu. — Jeśli chcesz powiedzieć, że brak nam koni do zaprzęgu… — Wszystko zależy, o jakich koniach mówimy — zauważył zagadkowo Jack. Jego wysoko postawieni rozmówcy przez chwilę zastanawiali się nad tą odpowiedzią. — Walka bez rękawic? — spytał Al Trent. Ryan skinął głową. — Zaczniecie z tego powodu hałas? — To zależy, co przez to rozumiesz. Mów dalej — rozkazał Fellows. No i Ryan powiedział resztę. — Masz zamiar tak wiele zaryzykować? — spytał Trent. — Nie mamy wyboru. Ja dobrze wiem, jakby to było ładnie przypuścić kawaleryjskie natarcie z trąbkami i tak dalej, ale właśnie chodzi o te konie. Nie mamy dla kawalerzystów koni. Prezydent chce wiedzieć, czy Kongres go poprze. Jeśli wy poprzecie, to cała reszta na Kapitolu stanie w karnym szeregu. — A jeśli operacja się nie uda? — wyraził wątpliwość Fellows. — Wtedy zorganizuje się wielkie przyjęcie z okazji wieszania wszystkich winnych. Z wami włącznie. — Komisja zaaprobuje — obiecał Trent. — Ale gra pan o wysoką stawkę z dwiema parami w ręku, drogi przyjacielu. Wystarczyłaby trójka i przegrywasz.
— Święta prawda — zgodził się Jack, myśląc o ludziach, którzy w tym wszystkim ryzykują własnym życiem. Zdawał sobie sprawę, że Al Trent mówiąc o ryzyku, myśli zarówno o stronie politycznej, jak i o ryzyku osobistym uczestników akcji. W tym wypadku Ryan mniej myślał o racjach politycznych, tylko właśnie o ludziach. Ale nie mógł tego głośno powiedzieć. Trent dostrzegłby w tym słabość. Jakie to przedziwne, że w tylu sprawach obaj się nie zgadzają. Jednakże najważniejsze było teraz to, że Trent dał słowo, a jego słowo coś znaczyło. — Będziesz nas informował? — Zgodnie z przepisami prawa — odparł z uśmiechem Ryan. — Prawo wymaga, by Kongres został poinformowany po przeprowadzeniu tajnej operacji. A nie przed. — A prezydenckie rozporządzenie? — Chodziło w tym wypadku o konkretne rozporządzenie z okresu prezydentury Forda, zakazujące służbom specjalnym dokonywania zabójstw politycznych. Późniejsza interpretacja, mająca niemalże rangę prezydenckiego dekretu, brzmiała, że zawarte w takich rozporządzeniach postanowienia znaczą tylko tyle, ile dany prezydent ma w danej chwili na myśli. I co ma na myśli. W związku z tym wszystko, co obecnie Ryan zaproponował, było formalnie zgodne z prawem tak długo, jak długo Kongres to aprobował. W istocie dość dziwny sposób prowadzenia sklepiku, ale takie już są demokracje. — A więc mamy już kropki nad „i”, tylko że dziwnego koloru — powiedział Trent, a Fellows mu przytaknął skinieniem głowy. Obaj kongresmeni przyglądali się, jak Ryan podnosi słuchawkę i przyciska guzik zakodowanego numeru. — Tu Ryan. Ruszajcie! *** Pierwszy ruch był elektroniczny. Wbrew głośnym protestom Naczelnego Dowódcy Floty Pacyfiku trzy ekipy telewizyjne ustawiły swoje kamery na samym skraju położonych tuż obok siebie suchych doków, w których znajdowały się „Enterprise” i „John Stennis”.
— Nie pozwolono nam pokazywać państwu uszkodzeń na rufach lotniskowców, ale z dobrze poinformowanych źródeł dowiadujemy się obecnie, że są one znacznie większe, niż początkowo sądzono… — Z drobnymi odchyleniami wszyscy reporterzy powtórzyli to samo. Po zakończeniu nagrywania dziennikarskich wypowiedzi, kamery zrobiły kilka bliskich ujęć lotniskowców objeżdżając doki dokoła. Były to tak zwane dogrywki. Ot, materiał, który ma znaczenie archiwalne i może posłużyć na przyszłość. I w tle nie było widać żadnych reporterów. Nakręcono tego sporo i potem oddano komuś, kto miał to elektronicznie przygotować do późniejszego wykorzystania. *** — Bardzo chore, biedaczki — stwierdził Oreza patrząc na dwa kolosy w suchych dokach. Cała flota Straży Przybrzeżnej nie ma takiego tonażu, jak te dwa okręty. A przecież w Marynarce jest tylu mądrych ludzi. I pozwolili, żeby postrzelono te dwa w dupę? Emerytowany starszy bosman sztabowy poczuł, że mu krew uderza do głowy. — Ile potrzeba czasu, żeby je wyleczyć? — spytał Burroughs. — Wielu miesięcy. Z sześć… — Za sześć miesięcy przyjdą tu tajfuny, pomyślał Dniówka i jeszcze bardziej stracił humor. A ponadto, co za przyjemność o takiej porze roku tkwić na wyspie zdobywanej przez desant marines. I to na płaskowyżu niedaleko baterii rakiet ziemiapowietrze, która zacznie zbierać cięgi. Może to nie taki zły pomysł sprzedać wszystko za milion dolarów? Za takie pieniądze mógłby kupić kuter, inny dom i łowić sobie z którejś z przyflorydzkich wysp na południu. — Wiesz co? Stąd można by odlecieć samolotem. — A dokąd się śpieszysz?
Już wydrukowano i porozwieszano plakaty wyborcze. Co parę godzin na publicznym kanale kablowej sieci telewizyjnej podawano ciągle uzupełniane plany wspaniałego rozwoju Saipanu. Panował nastrój całkowitego odprężenia. Jakby się nic nie stało, japońscy turyści byli niesłychanie grzeczni, a żołnierze chodzili przeważnie bez broni. Pojazdów wojskowych używano do robót drogowych. Żołnierze odwiedzali szkoły, aby nawiązać przyjazny kontakt z młodzieżą. Zbudowano w pośpiesznym tempie dwa nowe boiska baseballowe i stworzono nową ligę. Krążyły plotki, że dwie japońskie drużyny pierwszej ligi przybędą trenować na Saipanie i że dla ich potrzeb będzie budowany stadion. Szeptano też, że Saipan będzie miał, być może, drużynę w pierwszej lidze. Oreza pomyślał, że to jest sensowny pomysł, gdyż Saipan był bliżej Tokio niż Kansas City Nowego Jorku. Wszystko to nie oznaczało, że mieszkańcy byli uszczęśliwieni japońską okupacją. Akceptowali ją jedynie z konieczności, nie widząc wybawienia, i jak większość ludzi, którzy znaleźliby się w podobnej sytuacji, postanowili ułożyć sobie odpowiednio życie. Codzienne protesty trwały tylko przez pierwszy tydzień okupacji. Ale japoński dowódca, generał Arima, wychodził na spotkanie z każdą protestującą grupą, obstawiony kamerami telewizyjnymi. Zapraszał przywódców do swojego biura i przeprowadzał z nimi rozmowy, często na żywo transmitowane przez telewizję. Potem rozpoczęło się bardziej wyrafinowane nęcenie. Cywile zatrudnieni w administracji i biznesmeni organizowali konferencje prasowe wykazując, ile to pieniędzy zainwestowano na wyspie i za pomocą wykresów udowadniali, jaką to przyniesie korzyść dla miejscowej gospodarki. Obiecywali też uczynić w przyszłości jeszcze więcej. Ważne było nie to, czy zlikwidowali niechęć mieszkańców, ale fakt, że wykazali tolerancję, obiecując wszem dokoła, że rząd japoński podporządkuje się wynikowi wyborów, które miały się wkrótce odbyć. I powtarzali nieustannie: my też tu żyjemy. My też! Chyba jest jednak jakaś nadzieja, powtarzał sobie Oreza. Jutro mijają dwa tygodnie, a słyszy się tylko o jakichś cholernych negocjacjach. Od kiedy to Ameryka negocjuje w takich sprawach? A może to właśnie jest to? Może te oczywiste objawy słabości jego własnego kraju były powodem uczucia panującej beznadziejności? Nie próbowano walczyć, by odebrać, co zagrabiono. Tak bardzo chciał powiedzieć admirałowi znajdującemu się po drugiej stronie satelitarnego łącza, że ludzie czekają na jakiś znak, iż rząd coś robi. — Niech to jasna cholera! — powiedział, wchodząc do pokoju, by włożyć baterie do aparatu. Przepchnął antenę przez dziurę w misce i wystukał numer.
— Tu admirał Jackson — usłyszał. — Oreza. — Masz coś nowego? — Tak, panie admirale. Na temat wyborów. Jak przebiegną. — Co to znaczy, jak przebiegną? — Widziałem w CNN i słyszałem, jak gadali, że mamy dwa lotniskowce z powyrywanymi nogami i ludzie tu mówią, że nawet nas nie stać na kiwanie palcem w bucie. Jezu drogi, admirale! Nawet wtedy, kiedy Argentyńczycy zajęli Wyspy Falklandzkie, to Brytyjczycy od razu powiedzieli, że je odbiorą. A ja tego nie słyszę od naszych. Co w takiej sytuacji mamy myśleć? Jackson zastanawiał się kilka sekund, nim odpowiedział: — Nie muszę ci powtarzać przepisów na temat rozmów o sprawach operacyjnych. Twoim zadaniem jest dostarczanie mi informacji, rozumiesz? — Wiem. Więc słyszymy ciągle, że będą te wybory. A jeśli idzie o tę baterię koło nas, to jest teraz zamaskowana… — Wiem o tym. I radar na Tapoczau funkcjonuje operacyjnie, a około czterdziestu myśliwców stoi na lotnisku cywilnym i w Kobler. Sześćdziesiąt myśliwców na lotnisku Andersen na Guam. Osiem niszczycieli patroluje cały akwen na wschód od was i zbliżają się do nich tankowce.
Chciałbyś
jeszcze
coś
wiedzieć?
—
Nawet
gdyby
Oreza
okazał
się
„skompromitowany”, co było eufemizmem na aresztowanie, w co zresztą Jackson wątpił, to żadna z powyższych informacji nie stanowiła wojskowej tajemnicy. Wszyscy wiedzieli, że Amerykanie obserwują cały obszar przez satelitarne obiektywy. Z drugiej strony Oreza powinien wiedzieć, że admirał jest dobrze poinformowany, a przede wszystkim zainteresowany tym, co się w pobliżu Marianów dzieje. To już było sygnałem. Admirał wstydził się nieco tego, co musiał teraz powiedzieć: — Bosmanie, spodziewałem się po panu czegoś lepszego. — Admirał poczuł się znacznie lepiej, gdy usłyszał odpowiedź: — To właśnie chciałem od pana usłyszeć, panie admirale. — Jak się tylko coś nowego wydarzy, natychmiast dawaj znać. — Tak jest, panie admirale. Jackson odłożył słuchawkę.
— Do usłyszenia. Wkrótce — cicho dokończył, już na własny użytek. Miał zaraz spotkanie z gośćmi z bazy lotniczej w McDill. Czyż to nie perwersja, że mieli oni na sobie zielone mundury Armii? Admirał jeszcze nie wiedział, że przypomną mu o czymś, co widział zaledwie przed paru miesiącami. *** Wszyscy musieli mówić po hiszpańsku i wyglądać na Latynosów. Na szczęście okazało się, że żadnego problemu nie ma. Do wojskowej bazy Stewart przyjechał z Langley ekspert od dokumentów przywożąc wszystko, co mu mogło być potrzebne do pracy, łącznie z dziesięcioma książeczkami paszportowymi in blanco. Dla uproszczenia sprawy tamci mieli nadal posługiwać się własnymi nazwiskami. Starszy sierżant Julio Vega zasiadł przed kamerą. Miał na sobie swój najlepszy cywilny garnitur. — Proszę się nie uśmiechać — powiedział specjalista od dokumentów z Langley. — Europejczycy nie uśmiechają się przy robieniu paszportowych fotografii. — Tak jest, sir — odparł upomniany. Miał przezwisko Oso, czyli niedźwiedź. Ale jedynie najbliżsi przyjaciele tak go nazywali. Dla wszystkich pozostałych członków kompanii F, 2. Batalionu, 175. Pułku Rangersów był tylko „starszym sierżantem”. Znany jako doskonały podoficer, z pewnością wesprze swego kapitana podczas misji, do której zgłosił się na ochotnika. — Będzie panu potrzebne lepsze ubranie… — Kto płaci? — spytał Vega teraz już z uśmiechem, chociaż zdjęcie paszportowe utrwaliło wyraz twarzy pojawiający się głównie wtedy, gdy Vega napotkał kogoś, kto nie osiągał ustalonych przez niego standardów zachowania. Świadom tego pomyślał: takich tu nie spotkam. Cała ósemka to kwalifikowani skoczkowie spadochronowi niezależnie od tego, że są komandosami. Zresztą wszyscy komandosi musieli umieć skakać ze spadochronem. Cała ósemka była już kiedyś w akcji. Natomiast w odróżnieniu od pozostałych żołnierzy 175. Pułku Rangersów, paradujących zawsze z łepetynami przystrzyżonymi prawie do skóry, Vega i jego towarzysze mieli włosy dużo dłuższe, właściwie „cywilne”. Vega po raz pierwszy to sobie uświadomił i mimo woli zrobiło mu się zimno. Przypomniał sobie inny czas i inną grupę komandosów z długimi włosami. Nie wszyscy wrócili żywi z misji na terenie Kolumbii.
Vega uprzytomnił sobie coś jeszcze: wszyscy jako równorzędny język, a może nawet pierwszy, znają hiszpański. Czy to nie hiszpański jest najpopularniejszym językiem na Marianach? Vega, podobnie jak większość wyższych stopniem podoficerów zawodowych, odbył studia wieczorowe i uzyskał uniwersytecki dyplom. Wybrał przedmiot historia wojskowości. Według niego bardzo to pasowało do obranej kariery, a poza tym za studia płaciła Armia. Jeśli na tych wyspach mówiono rzeczywiście po hiszpańsku, to pojawił się jeszcze jeden powód, aby pozytywnie oceniać szansę przedsiębranej misji, której kryptonim brzmiał ZORRO. Nazwy tej dowiedział się od swojego kapitana nazwiskiem Diego Checa. Kapitana tak rozbawił zbieg okoliczności, że podzielił się tym ze swoim starszym sierżantem. „Prawdziwy” Zorro z serialu filmowego nazywał się w rzeczywistości don Diego, prawda? Kapitan zapomniał, jak brzmiało nazwisko czarnego charakteru, ale starszy sierżant nie zapomniał. I pomyślał sobie, że nosząc nazwisko Vega nie ma prawa odmawiać uczestnictwa w podobnej misji. Jednakże kryptonim ZORRO zapowiadał coś niezwykłego. Oso był tego pewien. *** Nomuri był bardzo zadowolony, że jest w doskonałej formie. Już samo oddychanie na tej wysokości sprawiało trudność. Większość przybyszów z Zachodu pozostawała w wielkich miastach. Wielu nie zdawało sobie nawet sprawy, że Japonia jest równie górzysta jak stan Kolorado. Toczimoto było malutką osadą, która drzemała w zimie, a w lecie pęczniała od przybyszów, kiedy to mieszkańcy okolicznych miast, zmęczeni otaczającą ich szarzyzną, przyjeżdżali odkrywać wieś i jej okolice. Wioska, na końcu szosy numer sto czterdzieści, niemalże zapadała się w nicość wraz z nadejściem zimy, ale Chet zdołał odszukać warsztat, w którym mógł wypożyczyć czterokołowy terenowy motocykl tłumacząc jego właścicielowi, że chciałby przez kilka godzin pooddychać górskim powietrzem. W zamian za wręczone banknoty otrzymał klucze i surowe, choć grzeczne, ostrzeżenie, by trzymał się wyznaczonych szlaków i był ostrożny, co skwitował gorącym podziękowaniem. Ruszył w drogę wzdłuż rzeki Taki. Był to raczej potok, a nie rzeka. Szlak prowadził pod górę. Mniej więcej po godzinie i po przebyciu nieco ponad dziesięciu kilometrów wyłączył motor, z uszu wyjął korki i zaczął słuchać.
Nic. W błocie i na wyżwirowanej ścieżce prowadzącego nad rzeczką szlaku nie widział żadnych śladów wskazujących, by ktoś tędy ostatnio szedł lub jechał. Nie dostrzegł nawet żadnych oznak ludzkiej obecności w letnich domkach, które mijał po drodze. Wsłuchany w otaczający go świat, słyszał jedynie wiatr. Na mapie zaznaczone było o trzy kilometry dalej przejście na przeciwległy brzeg. Po kilkunastu minutach marszu okazało się, że mapa nie kłamała. Co więcej, bród był rzeczywiście płytki, co pozwoliło mu przedostać się na drugą stronę i pójść na wschód w kierunku Sziraiszi-san. Nomuri skierował się na południe i rozpoczął wspinaczkę gładkim stokiem góry, aż na szczyt południowego grzbietu. Panowała absolutna cisza. Nomuri spędził pół godziny na rozglądaniu się po okolicy, korzystając ze składanej lornetki. Nie śpieszył się, sprawdzał każde miejsce po parę razy. Następnie obrócił się na północ i na zachód. Ta sama zdumiewająca pustka, brak jakiejkolwiek obecności człowieka. Uspokojony zszedł do rzeczki Taki i powrócił do wioski. — Tu nigdy nikogo nie ma w zimie — powiedział właściciel wypożyczalni, gdy Nomuri oddawał pojazd. — Czy mogę poczęstować pana herbatą? — Dozo — odparł agent CIA. Biorąc do ręki filiżankę podziękował skinieniem głowy. — Jak tu u was pięknie. — Okazał pan mądrość, przybywając o tej porze roku — odparł gospodarz, który bardzo pragnął z kimś porozmawiać. — Chociaż w lecie drzewa szeleszczą liśćmi i są rzeczywiście piękne, hałas z tych paskudztw — wskazał na rząd motocykli do wynajęcia — niszczy spokój gór. Zapewnia mi za to dostatnie życie. — Muszę tu jeszcze wrócić. W biurze mam nieustanny hałas i urwanie głowy. Muszę tu przyjechać po ciszę. — Niech pan to opowie swoim przyjaciołom — podsunął gospodarz. Najwyraźniej potrzebował klientów, którzy zapewniliby mu jeszcze dostatniejsze życie. — Bez wątpienia uczynię to natychmiast po powrocie — zapewnił Nomuri. Gospodarz pożegnał go przyjaznym skinieniem głowy. Oddawszy ukłon, Nomuri wsiadł do samochodu, zapuścił motor i ruszył w trzygodzinną podróż do Tokio, zastanawiając się, skąd nagle CIA strzeliło do głowy obarczyć go misją, która sprawiała przyjemność. ***
— I naprawdę nie macie co do tego żadnych wątpliwości? — spytał Jackson oficerów grupy operacyjnej. — Wybrałeś się trochę za późno ze swoimi wątpliwościami, Robby — odpowiedział generał. — Jeśli oni są na tyle głupi, żeby pozwolić amerykańskim cywilom pętać się po kraju, to trzeba z tego skorzystać. — Samo wprowadzenie trochę mnie niepokoi — odezwał się przedstawiciel Naczelnego Dowództwa Sił Powietrznych. Niespokojnie przenosił wzrok z map nawigacyjnych na zdjęcia satelitarne. — Odniesienia nawigacyjne są dobre, ale ktoś musi dopilnować pełnej koordynacji z samolotami dozoru. Liczymy na AWACS-y. — Wiemy o tym. Sprawa załatwiona — zapewnił go pułkownik Sił Powietrznych. — Rozświetlimy im niebo. Wejdziecie przez tę bramkę. — Wskaźnikiem klepnął w punkt na trzeciej mapie. — Załogi śmigłowców? — zapytał Robby. — Ćwiczą na symulatorach. Prześpią się w czasie transportu. *** Symulator, na którym ćwiczono poszczególne fazy misji, pozwalał na tak realistyczne doznania, że przy zamkniętych oczach można się było oszukać. Sandy Richter był wprost oszołomiony. Urządzenie było jakby skrzyżowaniem najnowszej generacji gry Nintendo, którą bawił się jego najmłodszy syn, z prawdziwym symulatorem do szkolenia pilotów. Rozdęty jak bania hełm, który Sandy miał na głowie, do złudzenia przypominał jego hełm z Comanche, tyle że elektronika była zdecydowanie bardziej wyrafinowana. To, co się skromnie zaczęło od stosunkowo prymitywnego zobrazowania na AH-64 Apache, teraz przekształciło się w pełny obraz świata zamknięty w czaszy hełmu. Może i przydałyby się jakieś udoskonalenia, i z pewnością takowe przyjdą, ale dla jego potrzeb to, co widział i słyszał, zupełnie wystarczało: miał przed sobą stworzony, a właściwie odtworzony przez komputer cały obszar, nad którym leciał, otrzymując bez przerwy wszystkie nawigacyjne wskazówki. W dodatku trzymał ręce na dźwigniach sterujących śmigłowca, nie istniejącego w rzeczywistości, lecz również będącego produktem komputera.
— Lecimy prosto ku przełęczy — obwieścił swojemu towarzyszowi podróży siedzącemu z tyłu, chociaż w rzeczywistości znajdował się tuż obok, gdyż symulator już takiej wierności nie potrzebował w tym sztucznie stworzonym świecie, odbieranym przez zmysły jako rzeczywistość. Obaj piloci widzieli to, co widzieli, mimo że to, co widzieli, znajdowało się gdzie indziej. Obraz przed ich oczyma był produktem sześciu godzin pracy superkomputera: zestaw zdjęć satelitarnych pochodził zaledwie sprzed trzech dni! Zdjęcia zostały przeanalizowane, wybrane, pocięte, poskładane i powyginane tak, aż powstał trójwymiarowy obraz, nieco bardziej tylko ziarnisty, niż magnetowidowy film. — Osiedle po lewej. — Widzę. — Dostrzegł fosforyzującą na niebiesko plamę, która w zasadzie powinna być żółtopomarańczowa, bo taką barwę daje sodowe światło latarni ulicznych. Z szacunku dla ludzkiego osiedla zwiększył wysokość sporo powyżej 15 metrów, na których leciał przez ostatnie dwie godziny. Ściągnął drążek, a ekipa obserwująca z rogu przyciemnionej sali spostrzegła niemalże ze zdziwieniem, jak obaj piloci przechylili się, aby zrównoważyć wyimaginowaną siłę odśrodkową podczas brania wyimaginowanego zakrętu w wyimaginowanym śmigłowcu. Byli bliscy roześmiania się, a powstrzymało ich jedynie to, że Sandy Richter nie był osobą, z której można było się śmiać. Kiedy przeleciał nad wirtualnym brzegiem, skierował maszynę ku grzbietowi górskiego łańcucha i teraz już mknął jego skrajem. To był pomysł Richtera. W dolinach rzek wpadających do Morza Japońskiego widział drogi i domy. I dlatego pomyślał, że lepiej ukryć się akustycznie, póki można, nawet jeśli utrudnia to obserwację. Kto wie, czy w rzeczywistym świecie nie zaryzykowałby lotu w dolinie. — Nad wami są myśliwce — usłyszał kobiecy głos z komputera. Podczas prawdziwej misji będzie go ostrzegał ten sam głos. — Schodzę nieco niżej — odpowiedział komputerowej rozmówczyni i zniżył lot, kryjąc się za grzbietem po prawej stronie. — Jeśli mnie teraz potrafisz odszukać, kochanie, piętnaście metrów nad ziemią, to znaczy, że przegrałem. — Mam nadzieję, że to antyradarowe pokrycie jest coś warte — powiedział drugi pilot. Wstępne raporty wywiadu wyrażały wielkie zaniepokojenie doskonałością japońskich radarów na F-15. Jakimś cudem udało się im strącić jeden B-1 i poharatać drugi. I właściwie nikt do tej chwili nie wiedział, jak to się stało.
— Wkrótce się przekonamy na własnej skórze — odparł pilot. No, bo co miał powiedzieć. W tym wypadku komputer uznał, że pokrycie antyradarowe zdało egzamin i że śmigłowiec jest cały, a piloci zdrowi. Ostatnia godzina „lotu” była już tylko rutynowym przemykaniem nad wrogim obszarem, niemniej Richter był bardzo zmęczony, kiedy wreszcie „dotarł” na miejsce i wszystko się skończyło — cała iluzja. Postanowił też wziąć zaraz prysznic. Tam, gdzie mieli lecieć, raczej nie można było liczyć na podobne luksusy. Natomiast przydałyby się narty. — A co będzie, jeśli… — zaczął przyszły towarzysz prawdziwej podróży, drugi pilot i operator uzbrojenia zarazem. — No, to wtedy będziemy musieli polubić ryż — odparł Richter. Nie było najmniejszego sensu wszystkim się martwić. Zapaliły się światła, piloci zdjęli kaski. Richter zamrugał, rozglądając się po niewielkiej salce. — Wprowadzenie udane! — stwierdził major, oceniający przebieg komputerowej eskapady w stworzony przez komputer świat iluzji. — Jesteście panowie przygotowani na wycieczkę. Ze stołu pod ścianą Richter wziął sobie szklankę wody. — Nigdy nie przypuszczałem, że mnie tak daleko licho zaniesie. To znaczy, że sam siebie zawiozę. — A reszta sprzętu? — dopytywał się drugi pilot. — Będzie na pokładzie. — To było wprowadzenie. A wyprowadzenie? — spytał Richter. Byłoby dobrze, gdyby mu coś i na ten temat powiedzieli. — Mamy dwa, a nawet trzy warianty. Jeszcze nie podjęliśmy decyzji — odparł oficer operacji specjalnych. ***
Dobre było to, że wszyscy chyba mieli apartamenty na najwyższych piętrach. Te najbardziej luksusowe. Zresztą tego należało się spodziewać, pomyślał Chavez. Tacy bogaci faceci zawsze muszą mieć dla siebie całe najwyższe piętro w każdym budynku, który sobie upatrzą. Pewno dlatego tam się pchają, bo myślą, że to ich robi bardzo ważnymi. Mogą na wszystkich patrzeć z góry. Tak jak ci z wysokościowców w Los Angeles patrzyli na meksykańskie barrio. Chavez pamiętał to z młodości. I nikt z barrio nie chciał być żołnierzem, no bo co to za sposób konkurowania z tamtymi w drapaczach. Woleli tkwić wśród myszy i peonów. No cóż, każdy ma jakiegoś ćwieka albo klapki na oczach, pomyślał sobie. Chodziło więc o znalezienie jakiegoś miejsca bardzo wysoko. Sprawa okazała się łatwa. To też było miasto nad Pacyfikiem, jak Los Angeles. Wybrali sobie budynek, weszli do niego, wjechali windą na najwyższe piętro, skąd wspięli się schodkami na dach. Chavez ustawił na trójnogu kamerę, wybrał obiektyw z odpowiednią ogniskową i zaczął robić zdjęcia. Chavez zrobił po dziesięć ujęć każdego budynku, sprawnie przewijał i zmieniał kasety, które wracały do swoich pojemniczków i były opatrywane etykietami. Cała operacja trwała pół godziny. — Już się przyzwyczaiłeś do ufania temu facetowi? — spytał Chavez po oddaniu kaset. — Ding, czego ty ode mnie chcesz? Ja się dopiero przyzwyczajam do ufania tobie.
Rubikon — Więc co? Ryan nie śpieszył się z odpowiedzią. Adler miał prawo co nieco wiedzieć. Negocjacje powinno się prowadzić z honorem, i choć nigdy nie mówi się całej prawdy, nie należy też kłamać. — Postępuj tak jak dotychczas — rzekł doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. — Próbujemy coś zaradzić? — Nie zabrzmiało to jak pytanie. — Posłuchaj, Scott. Nie zasypiamy gruszek w popiele. Nie wygląda na to, żeby mieli spuścić z tonu, prawda? Adler pokręcił przecząco głową. — Raczej nie. — Nakłoń ich do zweryfikowania swego stanowiska — zasugerował Jack. Nie wnosiło to nic nowego, ale przynajmniej coś powiedział. — Cook twierdzi, że pewne siły polityczne u nich starają się załagodzić sytuację. Jego odpowiednik po tamtej stronie przekazuje mu obiecujące informacje. — Scott, w Japonii działa dwóch oficerów CIA pod przykrywką rosyjskich dziennikarzy. Nawiązali kontakt z Kogą. Niepokoi go rozwój wydarzeń. Kazaliśmy mu zachowywać się normalnie, nie ma sensu szkodzić temu facetowi, ale jeśli… Najlepiej będzie, jeśli każesz Cookowi wyciągnąć od tamtego gościa, jak naprawdę liczne są elementy opozycyjne w ich rządzie i jaką dysponują siłą. Nie wolno mu jednak ujawnić naszego kontaktu. — W porządku. Przekażę mu to. Co do reszty, mamy trzymać się dotychczasowej linii? — spytał Adler. — Nie mów im niczego konkretnego. Możesz jeszcze trochę polawirować? — Chyba tak. — Adler rzucił okiem na zegarek. — Dziś spotykamy się u nas. Muszę pogadać z Brettem, zanim się zacznie. — Informuj mnie na bieżąco. — Dobrze — obiecał Adler. ***
Słońce nie wzeszło jeszcze nad Groom Lake. Dwa samoloty transportowe C-5B pokołowały na początek pasa startowego, po czym wzbiły się w powietrze. Ładunek nie ważył dużo. Na jedną maszynę przypadały trzy śmigłowce oraz trochę innego sprzętu, jednym słowem niewiele, jak na samoloty przystosowane do przenoszenia dwóch czołgów. Lecz jeden z transportowców czekał długi lot, ponad siedem tysięcy kilometrów. Przeciwny wiatr stwarzał potrzebę uzupełnienia paliwa w powietrzu, co z kolei pociągało za sobą konieczność umieszczenia na pokładzie samolotu pełnej załogi zastępczej. Rezerwowi piloci wyrzucili pasażerów do części ogonowej, gdzie fotele były mniej wygodne. Richter złożył podłokietniki dzielące trzymiejscowe siedzenie i wetknął do uszu zatyczki. Kiedy tylko samolot oderwał się od ziemi, jego dłoń powędrowała do kieszeni kombinezonu lotniczego, tam, gdzie trzymał papierosy, to znaczy zwykł trzymać, zanim nie rzucił nałogu kilka miesięcy temu. Cholera. Jak człowiek może iść na wojnę bez fajek? — spytał siebie w duchu, po czym oparł głowę o poduszkę i zapadł w sen. Nie obudziły go nawet wstrząsy, gdy samolot wszedł w turbulencje nad górami w Newadzie. W kabinie z przodu piloci wykonali zwrot na północ. Niebo tonęło w czerni i tak miało pozostać niemal do końca lotu. Podstawowe zadanie załogi ograniczało się do czuwania. Automatyczne urządzenia pokładowe przejmie nawigację. O tej porze całonocne loty rejsowe dawno usunęły się z drogi, regularne dzienne przeloty zaś dopiero się zaczynały. Niebo należało do nich, w całej swojej okazałości, z poszarpanymi chmurami i dojmująco zimnym powietrzem na zewnątrz aluminiowego poszycia transportowca, który zmierzał do najbardziej parszywego celu, jaki rezerwowa załoga mogła sobie tylko wyobrazić. Piloci drugiego Galaxy mieli więcej szczęścia. Skręcili na południowy zachód i po niespełna godzinie znajdowali się już nad Oceanem Spokojnym, odbywając krótszy lot do bazy Sił Powietrznych Hickam. ***
USS „Tennessee” wszedł do Pearl Harbor o godzinę wcześniej i bez pomocy pilota podpłynął do leżącego na uboczu nabrzeża. Holownik Marynarki pomógł mu jedynie dobić burtą do kei. Światła pogaszono i cały manewr odbył się przy blasku bijącym od pozostałych oświetlonych nabrzeży w zatoce. Dowódcę okrętu zdziwiła jedynie obecność na nabrzeżu ogromnego samochodu-cysterny. Samochodu służbowego i stojącego obok admirała należało się spodziewać, pomyślał komandor porucznik Claggett. Prędko zamontowano trap i dowódca sił podwodnych Floty Pacyfiku pośpieszył na pokład, zanim jeszcze wciągnięto banderę na rufowej części kiosku. Mimo to zasalutował w tamtym kierunku. — Witamy na pokładzie, admirale — krzyknął dowódca z centrali, po czym zszedł po schodni, by przywitać się z admirałem Mancuso w swojej kabinie. — Dutch, cieszę się, że udało ci się go uruchomić — rzekł Mancuso z przygaszonym ze względu na okoliczności uśmiechem. — Ja też się cieszę, że idę z tą łajbą w tany — przyznał Claggett. — Mam dosyć paliwa — dodał. — Będziemy musieli opróżnić jeden z twoich zbiorników. — Jak na tak ogromny okręt przystało, „Tennessee” miał kilka zbiorników na paliwo do pomocniczego diesla. — Po co, sir? — Zatankujesz trochę JP-5. — Mancuso otworzył aktówkę i wyjął rozkazy operacyjne. Atrament dopiero co na nich przysechł. — Dutch, przerzucisz się na operacje specjalne. — Powodowany pierwszym odruchem Claggett chciał spytać: dlaczego ja? Opanował się jednak i odrzuciwszy okładkę rozkazów zaczął sprawdzać wyznaczoną pozycję. — Mogę się tam nieźle napocić, sir — zauważył. — Masz pozostawać w ukryciu, ale obowiązuje stara zasada. — Zasada ta dawała Claggettowi jako dowódcy wolną rękę w podejmowaniu decyzji. — Proszę o uwagę — popłynęło z systemu nagłaśniającego I-MC — Sygnalizator MOŻNA PALIĆ zgasł na całym okręcie. — Pozwalasz ludziom palić na pokładzie? — spytał Mancuso. Wielu z podległych mu dowódców w ogóle zabraniało palenia tytoniu na okręcie. — Jako dowódca mam chyba wolną rękę? Dziesięć metrów dalej, w kabinie hydrolokacji, Ron Jones wyjął z kieszeni dyskietkę komputerową.
— Dostaliśmy już ulepszoną wersję — zaoponował szef hydro. — Ta jest jeszcze ciepła. — Jones wsunął dyskietkę do napędu w rezerwowym komputerze. — Namierzyłem was zaraz pierwszej nocy, gdy przechodziliście nad układem czujników SOSUS u wybrzeży Oregonu. Co to było, jakieś luźne części na rufie? — Skrzynka narzędziowa. Już jej tam nie ma. Przeszliśmy nad jeszcze dwoma czujnikami — zaznaczył szef. — Z jaką prędkością? — spytał Jones. — Nad tym drugim prawie pełnym gazem. Wywinęliśmy nad nim kilka zakrętasów. — Wyłapałem jakieś szmery, nic ponadto. A tamten układ korzysta z tego samego oprogramowania, które załaduję teraz u was. Macie naprawdę cichą łódkę, szefie. Zrobiliście przegląd generalny? — Taak, skipper zmył paru osobom głowę i nie uświadczy pan teraz ani jednej luźnej rzeczy na całym okręcie. — Szef zawahał się. — No, nie licząc końcówek rolek papieru toaletowego. Jones usadowił się na jednym z krzeseł i rozejrzał się po przepełnionym pomieszczeniu roboczym. Tutaj czuł się jak u siebie w domu. O treści rozkazów operacyjnych dla okrętu tylko mu napomknięto. Mancuso zasięgał jego opinii co do warunków w wodzie. Martwił się również, czy Japończycy przypadkowo nie zajęli w nienaruszonym stanie należącej do Marynarki stacji SOSUS na Honsiu. Okręt pakował się w paszczę lwa, najprawdopodobniej jako pierwszy z Floty Pacyfiku. Do diabła, i jako pierwszy rakietowy, pomyślał Jones. Wyprostował rękę i dotknął konsoli operacyjnej. — Słyszałem o panu, doktorze Jones — odezwał się szef, czytając w jego myślach. — Wie pan, ja też znam się na tym, co robię. — Ich okręty, gdy idą na chrapach… — Wiem, linia tysiąca herców. Mamy holowany hydrolokator i wszyściutkie najnowsze wersje oprogramowania. Włączając w to pańską, jak myślę. — Szef sięgnął po kubek, po chwili zreflektował się i nalał kawy także gościowi. — Dziękuję. — To były ,Asheville” i „Charlotte”? Jones skinął głową, spoglądając na kubek kawy. — Znacie „Francuza” Lavala? — Był jednym z moich instruktorów w Akademii. Dawne czasy.
— Francuz był moim szefem na „Dallas”. Razem służyliśmy pod admirałem Mancuso. Jego syn był na pokładzie ,Asheville”. Znałem go. Dotknęło mnie to osobiście. — Szlag by to trafił. — Tylko tyle wydusił z siebie szef sonarzystów. *** — Stany Zjednoczone Ameryki nie mogą zaakceptować obecnej sytuacji. Myślę, że postawiłem tę sprawę jasno — oznajmił Adler po dwóch godzinach kolejnej tury rozmów. W istocie wyrażał jasno ten pogląd przynajmniej osiem razy dziennie od dnia, gdy rozpoczęły się negocjacje. — Panie Adler, jeżeli pański kraj nie życzy sobie dalszego kontynuowania tej wojny, która nikomu nie przyniesie nic dobrego, wystarczy, że rząd amerykański wyrazi zgodę na wybory jakie planujemy przeprowadzić, oczywiście pod międzynarodową kontrolą. Gdzieś w Kalifornii, przypomniał sobie Adler, jakaś stacja radiowa od tygodni nadaje wszystkie nagrane wersje „Louie Louie”. Departament Stanu mógłby puszczać je w budynku zamiast tego słodko-beznamiętnego brzdąkania jakie sączy się z głośników w korytarzach. Byłaby to przepyszna rozgrzewka przed podobnymi spotkaniami. Japoński ambasador oczekiwał odpowiedzi Amerykanów na łaskawą propozycję, że Japonia zwróci Guam (jak gdyby wprzód nie zagarnęła wyspy siłą) i coraz mocniej irytowało go, że Adler nie proponuje niczego w zamian za ten przyjacielski gest. Czyżby miał jeszcze jakąś kartę w zanadrzu? Jeśli tak, to nie ruszy się stąd, póki Amerykanin nie wyłoży jej na stół. — Wyrażamy oczywiście zadowolenie, iż pański kraj godzi się na międzynarodową kontrolę nad wyborami Z satysfakcją przyjmujemy także pańskie zapewnienie, że Japonia uszanuje ich wyniki. Jednak nie zmienia to faktu, że mówimy w tej chwili o terytorium suwerennego państwa, którego obywatele uprzednio wybrali z własnej woli polityczny alians ze Stanami Zjednoczonymi. Muszę z przykrością stwierdzić, że w związku z zaistniałą sytuacją trudno nam wziąć pańskie zapewnienia za dobrą monetę. Ambasador rozłożył ręce, dotknięty tą dyplomatyczną wersją oskarżenia go o kłamstwo. — W jaki sposób moglibyśmy je uwiarygodnić?
— Bezzwłocznie opuszczając wyspy — odparował Adler. I tak poszedł na pewne ustępstwo. Dając do zrozumienia, że Ameryka nie jest całkowicie niezadowolona z japońskiej obietnicy rozpisania wyborów, dał ambasadorowi coś w zamian. Nie za wiele, nie tyle, ile tamten by sobie życzył, czyli akceptacji dla pomysłu, by wybory zadecydowały o losie wysp, ale zawsze coś. Jeszcze raz zreferowano wzajemne stanowiska, nim poranna przerwa dała wszystkim okazję do rozprostowania kości. Na tarasie było zimno i wietrznie. Tak jak poprzednio, Adler i ambasador wycofali się naprzeciwległe krańce pomieszczenia na ostatnim piętrze, służącego w lecie za salę obiadową na świeżym powietrzu. Członkowie obydwu sztabów wymieszali się zaś między sobą, by wybadać opcje, z którymi główni negocjatorzy nie powinni się na pozór identyfikować. — Nie idziecie prawie na żadne ustępstwa — zauważył Nagumo, upijając łyk herbaty. — Macie szczęście, że dostaliście aż tyle. Ale i tak wiemy, że nie wszyscy w waszym rządzie patrzą przychylnym okiem na wasze działania. — To prawda — przytaknął Seidżi. — Sam ci o tym powiedziałem. Chris Cook stłumił w sobie chęć sprawdzenia, czy nikt ich nie podsłuchuje. Byłoby to zbyt teatralne. Pociągnął więc tylko łyk z filiżanki i skierował wzrok na południowy zachód w kierunku Centrum Kennedy’ego. — Nawiązaliśmy nieoficjalny kontakt. — Z kim? — Z Kogą — odpowiedział Cook cicho, jeżeli Adler nie potrafi dobrze rozegrać tej partii, to przynajmniej on wie jak się do tego zabrać. — Aaa… tak, rozmowy z Kogą to logiczne posunięcie. — Seidżi, jeśli uda nam się to umiejętnie rozegrać, obydwaj możemy zostać bohaterami. Byłoby to idealne rozwiązanie dla wszystkich zainteresowanych, czyż nie tak? — Jakiego rodzaju to kontakty? — Wiem tylko, że są bardzo nieregularne. Słuchaj, muszę cię o coś zapytać. Czy to Koga stoi na czele opozycji, o której mi doniosłeś?
— Owszem, należy do niej — odparł Nagumo. To, co teraz usłyszał, było naprawdę bezcenną informacją. Wyszedł właśnie na jaw powód, dla którego Amerykanie szli jedynie na drobne ustępstwa. Mieli nadzieję, że chwiejna koalicja parlamentarna Goto upadnie na skutek połączenia upływu czasu i niepewności. Wystarczy tylko złamać ducha Amerykanów, a potem przeforsować własne stanowisko. Tak, to brzmi doskonale. A przewidywania Chrisa co do heroicznej końcówki, ziszczą się w połowie, czyż nie tak? — Jest z nim jeszcze ktoś? — spytał Cook. Odpowiedź była automatyczna i do przewidzenia. — Jasne, ale nie ośmielę się wyjawić ich nazwisk. Nagumo opracowywał już scenariusz działań. Jeśli Amerykanie stawiają na polityczny przewrót w Japonii, to może to tylko oznaczać, że nie myślą poważnie o wariancie wojskowym. Cóż to za wspaniała wiadomość! *** Pierwszy samolot-cysterna KC-10 wystartował z Elmendorf i dołączył do C-5 zaraz na wschód od Nome. Kilka minut trwało wyszukanie warstw powietrza dostatecznie spokojnych dla przeprowadzenia manewru. Jednak nawet w takich warunkach nie lada sztuką było wykonanie operacji, podczas której dwa kilkusettonowe samoloty łączyły się w powietrzu niczym para jętek. Operacja była tym bardziej niebezpieczna, że pilot C-5 nie widział niczego poza nosem tankowca, a musiał utrzymywać zwarty szyk przez całe dwadzieścia pięć minut. Na dodatek, jeden z trzech silników KC-10, zamontowany na ogonie, pluł gazami wylotowymi prosto na usterzenia ogonowe należące do Galaxy. Powodowało to ciągłe silne zawirowania, które zmuszały pilota do nieustannej pracy sterami. Chyba dlatego, pomyślał, zlany potem pod kombinezonem lotniczym, płacą nam tak hojnie. Zbiorniki paliwa zapełniły się ostatecznie po brzegi i samoloty oderwały się od siebie. Galaxy wszedł w płytki lot nurkowy, tankowiec zaś wykonał zwrot w prawo. Na pokładzie transportowca żołądki załogi wróciły na miejsce, gdy tor lotu poprowadził ich na zachód nad Cieśniną Beringa. Kolejny samolot-cysterna wystartuje niedługo z Shemya i wejdzie w rosyjską przestrzeń powietrzną. Załoga Galaxy nie wiedziała, że inny amerykański samolot już to uczynił, stając na czele tajnej procesji do miejsca, które na amerykańskich mapach figurowało pod nazwą Wierino. Leżało ono na pochodzącej z przełomu wieków linii Kolei Transsyberyjskiej.
*** Nowy wał napędowy znalazł się ostatecznie na swoim miejscu, po — jak się wydawało dowódcy okrętu — najdłuższej i najbardziej nużącej w jego życiu naprawie w przedziale maszynowym. W środku kadłuba ponownie zamontowano łożyska i założono uszczelki na całej długości tunelu wału. Ten jeden szczegół wymagał pracy setki ludzi. Personel inżynieryjny harował dwadzieścia godzin na dobę, nieco dłużej niż wynosiły szychty obowiązujące i egzekwowane od cywilnych robotników stoczniowych, zawiadujących ciężkim sprzętem wokół gigantycznego betonowego pudła. Już niedługo miał rozpocząć się ostatni etap prac. Olbrzymia suwnica bramowa przystąpiła już do przesuwania nowej, połyskującej śruby w kierunku końcówki wału. Za dwie godziny doskonale wyważona śruba o średnicy dziesięciu metrów zostanie w pełni przytwierdzona do okrętu, który stanie się już niedługo najdroższą na świecie jednostką napędzaną dwiema śrubami. *** Gdy zaczęto nadawać relację sieci CNN w Pearl Harbor świtało. Ujęcie, które ukazało się oczom Ryana, przedstawiało zatokę z ukosa, a reporterka z mikrofonem w dłoni oraz napis NA ŻYWO znajdowały się w prawym dolnym rogu ekranu. Dziennikarka donosiła, że w Pearl Harbor nic nowego się nie wydarzyło. — Tak jak państwo widzicie za moimi plecami, USS „Enterprise” i „John Stennis” nadal pozostają w suchych dokach. Dwa z najdroższych okrętów wojennych na świecie spoczywają w rękach inżynierów i robotników, którzy mają je wyremontować, na co potrzeba… — Miesięcy — dopowiedział Jack, kończąc zdanie. — Karm ich tym dalej. Programy informacyjne innych stacji telewizyjnych już wkrótce przekażą sprawozdania o podobnej treści, ale Ryanowi zależało głównie na CNN. Na źródle informacji, z którego czerpał cały świat. ***
„Tennessee” właśnie się zanurzał, minąwszy parę minut wcześniej pławę wejściową. Dwa śmigłowce ZOP towarzyszyły mu przy opuszczaniu portu. W zasięgu wzroku znajdował się również niszczyciel klasy Spruance. Szedł pośpiesznie w kierunku „Tennessee”, prosząc za pomocą lampy sygnałowej, by okręt podwodny przeszedł bezpośrednio przy jego burcie i umożliwił mu przeprowadzenie szybkiej wprawki w hydrolokacji. Pięciu żołnierzy Armii zaokrętowało się tuż przed wyjściem z portu. Rozlokowano ich według rangi. Oficer w stopniu porucznika dostał koję, którą zajmowałby oficer rakietowy, gdyby okręt przenosił rakiety. Podoficer w stopniu starszego sierżanta był tytularnym starszym bosmanem, więc przydzielono mu miejsce w kabinach podoficerów. Pozostali otrzymali koje wraz ze zwykłymi marynarzami. W pierwszej kolejności trzeba było wyfasować im nowe obuwie na gumowych podeszwach oraz pouczyć o tym, jak niezwykle ważną rzeczą jest zachowanie ciszy na okręcie. — Dlaczego? O co tyle krzyku? — spytał starszy podoficer, zerkając na swoją koję w pomieszczeniu bosmanów. Ciekawe, czy trumna będzie choć trochę wygodniejsza, jeżeli, oczywiście, pożyje dość długo, by móc w niej spocząć. Piiing! — Właśnie dlatego — wyjaśnił zastępca głównego elektryka. Nawet nie drgnął, ale wyjaśnił: — Jeszcze nie przywykłem do tego dźwięku. — Rany, co to było? — Hydrolokator SQS-53 na niszczycielu. A jeśli słyszysz go aż tak głośno, to znaczy, że wiedzą, że tu jesteśmy. Żółtki też je mają, sierżancie. — Nie zwracaj na to uwagi — rzekł szef sonarzystów na stanowisku służbowym w dziobowej części okrętu. Stał za plecami nowego sonarzysty patrząc na monitor. Jedno jest pewne, ulepszona wersja oprogramowania sprawiała, że łatwiej można było wychwycić system Preria-Maska, zwłaszcza, gdy człowiek wie, że w górze ma czysty błękit nieba i nie zanosi się na to, iż deszcz zapluszcze o wodę. — Dopadł nas bez kłopotu, szefie. — Bo stary rozkazał, żeby mu nie utrudniać. Od tego momentu nie ma już taryfy ulgowej. ***
W Wierino mieściła się jeszcze jedna baza MIG-ów, od których roiło się w tych okolicach. Diabli wiedzą kogo dokładnie obawiali się Rosjanie. Z tej bazy — pomyślał pilot — mogliby uderzyć na Japonię lub Chiny, jak również z powodzeniem bronić się przed atakiem któregoś z tych państw, zależnie od tego, kto w danym momencie politycznym dostał paranoi, a kto się wkurzył. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się odwiedzić tych okolic i, nawet wziąwszy pod uwagę zmiany w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, nie przewidywał, że posunie się dalej niż złożenie przyjacielskiej wizyty w europejskiej części Rosji, jak to sporadycznie czyniły Siły Powietrzne. A teraz, na jego drugiej godzinie, w odległości tysiąca metrów leciał myśliwiec przechwytujący Suchoj Su-27 z prawdziwymi pociskami rakietowymi umocowanymi na spodzie płatowca, prowadzony przez pilota, w którego głowie lęgło się może właśnie parę zawadiackich pomysłów. Rany, jaki ogromny cel! Dwa diametralnie różne samoloty ustawiły się w szyku godzinę temu. Zabrakło czasu na znalezienie i wyznaczenie do tej misji mówiącego po rosyjsku oficera, a nie chciano ryzykować korespondencji po angielsku na częstotliwości kontroli ruchu powietrznego. Transportowiec podążał więc za myśliwcem, niczym owczarek posłusznie idący w trop za terierem. — Lotnisko w zasięgu wzroku — oznajmił drugi pilot zmęczonym głosem. Na niskim pułapie maszyną zaczęło jak zwykle rzucać, a wstrząsy nasiliły się jeszcze, gdy wysunęły się klapy i podwozie, zakłócając opływ powietrza wzdłuż kadłuba. Poza tym lądowanie przebiegało rutynowo. Tuż przed przyziemieniem pilot wypatrzył dwa C-17 stojące na pasie. A więc jego Galaxy nie był pierwszym amerykańskim samolotem, który odwiedził to miejsce. Może dowie się od pilotów tamtych maszyn, gdzie tu się można przespać. **
Boeing 747 należący do Japońskich Linii Lotniczych wzbił się w powietrze z kompletem pasażerów na pokładzie i, kierując się na zachód ku niezmiennym wiatrom nad Oceanem Spokojnym, oddalał się coraz bardziej od Kanady. Kapitan Sato nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Jak zawsze cieszył się, że wiezie tylu rodaków do kraju, ale coś mu mówiło, iż po prostu uciekają oni z Ameryki. A to mu się już nie podobało. Syn doniósł mu o zestrzeleniu B-1. Jeśli jego ojczyzna potrafiła okaleczyć dwa amerykańskie lotniskowce, zatopić dwa z rzekomo niezwyciężonych okrętów podwodnych, a następnie strącić dwa będące przedmiotem chluby bombowce strategiczne, to czego się tutaj bać? W mniemaniu kapitana Sato była to już teraz tylko kwestia czasu. Po prawej dojrzał inny 747 w barwach Northwest/KLM, który wracał z Japonii, bez wątpienia zapchany amerykańskimi biznesmenami. Oni rzeczywiście brali nogi za pas. Nie żeby mieli się czego obawiać. Pewnie czmychali ze wstydu, spekulował Sato. Myśl ta spodobała mu się i pilot uśmiechnął się. Reszta trasy była prosta jak drut. Cztery tysiące sześćset mil morskich, czas lotu dziewięć i pół godziny — jeśli dobrze wysłuchał prognozy pogody — i komplet trzystu sześćdziesięciu sześciu pasażerów znajdzie się w domu, w odrodzonym kraju, strzeżonym przez jego syna i brata. We właściwym czasie wrócą do Ameryki, trzymając czoło trochę wyżej, wyglądając odrobinę dumniej, tak jak przystoi członkom ich nacji — obiecywał sobie w duchu Sato. Żałował, że nie służy już w wojsku, co odrodziłoby w nim poczucie dostojeństwa, lecz popełnił ten błąd zbyt dawno, by móc go teraz naprawić. Przyczyni się więc choć troszeczkę do zmiany biegu historii, prowadząc 747 najlepiej jak umie. *** Informacja dotarła do Yamaty wczesnym rankiem w dniu, w którym zamierzał wrócić na Saipan, by rozpocząć kampanię wyborczą o urząd gubernatora wyspy. Otrzymał ją za pośrednictwem agencji rządowych. To, co docierało do uszu Goto i ministra spraw zagranicznych, wędrowało obecnie również do nich. Nie wymagało to wiele trudu. W kraju zachodziły zmiany, nadszedł więc najwyższy czas, by ludzi, w których rękach spoczywa rzeczywista władza, zaczęto traktować podług ich wartości. We właściwym czasie dowiedzą się o tym i szeregowi obywatele. W końcu zorientują się, kto naprawdę się liczy w kraju, co, nieco poniewczasie, przyjęli do wiadomości biurokraci.
Koga, ty zdrajco, pomyślał przemysłowiec. Nie było to dla niego zupełną niespodzianką. Były premier miał tak idiotyczne wyobrażenia o nieskazitelności procedur rządowych, o tym, jak to powinno się zabiegać o aprobatę zwykłych robotników (bardzo typowe dla jego światopoglądu), że z pewnością odczuwał jakąś niemądrą tęsknotę za czymś, co nigdy nie miało pokrycia w rzeczywistości. Jest oczywiste, że politycy potrzebują przewodnictwa i wsparcia ludzi takich jak Yamata. Równie oczywiste jest to, że powinni odnosić się do swoich panów ze stosownym, czołobitnym szacunkiem. Cóż oni takiego robili, jeśli nie zajmowali się zabezpieczaniem dobrobytu, który inni: Yamata i ludzie jego pokroju, w pocie czoła wypracowali dla kraju. Gdyby Japonia powierzyła rządowi zaspokajanie potrzeb zwykłych obywateli, to co by się stało z tym krajem? Niestety, Koga i jemu podobni kierowali się ideałami, które wiodły ich na manowce. Cóż takiego mogą wiedzieć zwykli obywatele? Cóż takiego robili? Wiedzieli i robili to, co kazali im lepsi od nich, a przez uznanie własnej pozycji w życiu i pracę nad wyznaczonymi zadaniami polepszali byt swój i całego narodu. Czy to nie proste? Oczywiście nie chcieli nawrotu okresu klasycznego, gdy Japonią rządziła dziedziczna arystokracja. Ten system rządów sprawdzał się przez dwa millenia, ale nie pasował do ery przemysłowej. Błękitna krew w żyłach arystokratów zmieniła się w wodę pod wpływem narastającej w nich buty. Ale ludzie jego stanu zdobyli pozycję i władzę, służąc wpierw na niskich stanowiskach. Potem dzięki przedsiębiorczości i inteligencji — i szczęściu, przyznał w duchu — pieli się w górę, by w końcu dzierżyć władzę, którą zdobyli własnymi zasługami. To oni uczynili z Japonii kraj, którym jest dzisiaj. Wynieśli mały naród wyspiarzy z popiołów i ruin do przemysłowej supremacji. Rzucili na kolana jedno z „wielkich” mocarstw świata, a wkrótce postąpią podobnie z następnym. Jednocześnie zdobędą dla Japonii pozycję strażnika światowego porządku. Dokonają tego, czego nie umiały dokonać te wojskowe zakute pały w rodzaju Tojo. Koga nie ma tu już nic do roboty. Może usunąć się z drogi, albo pogodzić z faktami tak, jak nauczył się to robić Goto. Rozumie się to samo przez siebie. Ale on nie postąpił ani tak, ani siak. Snuł teraz knowania, by pozbawić ojczyznę historycznej szansy osiągnięcia prawdziwej wielkości. Dlaczego? Bo nie szło to pewnie w parze z jego idiotycznym poczuciem tego, co dobre, a co złe. A może dlatego, że zawierało w sobie element niebezpieczeństwa. Jak gdyby prawdziwe osiągnięcia przychodziły bez nadstawiania karku — prychnął Yamata.
Cóż, nie może na to pozwolić. Sięgnął po telefon, by zadzwonić do Kanedy. Lepiej będzie, jeśli załatwi to w zamkniętym gronie. Nie zaszkodzi też przyzwyczajać się do korzystania z osobistej władzy. Poza tym nawet Goto mógłby się przed tym wzdragać. *** W Zakładach Northrop samolot ten przezwano „Armadillo”. Chociaż natura nie powstydziłaby się nadać wędrownemu ptakowi morskiemu opływowego kształtu tego samolotu, zalety B-2A nie kończyły się na tym, co dostępne dla oka. Szare płyty z materiałów kompozytowych, z których składała się zewnętrzna powłoka, stanowiły jedynie część technologii stealth. Wewnętrzna metalowa konstrukcja miała kanciaste kształty i była podzielona na odrębne segmenty niczym oko owada, by tym lepiej odbijać wiązki radarowe. Pełna wdzięku sylwetka została zaprojektowana tak, by zmniejszyć opór powietrza, a tym samym zwiększyć zasięg. I wszystkiego tego udało się dokonać. *** W bazie lotnictwa Whiteman w stanie Missouri 509. Grupa Bombowa pędziła od lat spokojny żywot, wykonując bez większego szumu loty szkoleniowe. Bombowce B-2 pierwotnie zaprojektowano do penetrowania radzieckiej obrony powietrznej i tropienia samobieżnych wyrzutni pocisków międzykontynentalnych, by je wybiórczo eliminować. Bombowce potrafiły przeniknąć nie zauważone niemal przez każdy system obronny. Przynajmniej tak dotąd sądzono. — Ich radar jest dużych rozmiarów, ma dużą moc i wywąchał B-1 — wyjaśnił oficer operacyjny dywizjonu. — W końcu go rozszyfrowaliśmy. Ma fazowy układ antenowy. Szybko zmienia częstotliwość i może pracować w trybie kierowania ogniem. W przypadku tego B-1, który pokuśtykał z powrotem do Shemya — wciąż tam spoczywał, upiększając jedyny na wyspie pas startowy, podczas gdy obsługa techniczna starała się naprawić samolot na tyle, by mógł wrócić na Alaskę — rakieta nadleciała z innego kierunku, a impulsy radarowe nadchodziły z innego.
— Świetnie — skonstatował pułkownik Mike Zacharias. W mgnieniu oka wszystko stało się jasne. Japończycy pchnęli rosyjski pomysł o jeden technologiczny krok do przodu. Rosjanie skonstruowali myśliwce, którymi z powodzeniem kierowano z bazy naziemnej, natomiast Japonia wypracowała metodę, która umożliwiała myśliwcom nie zdradzanie własnej pozycji nawet w trakcie odpalania rakiet. Stwarzało to poważny problem nawet dla B-2, których konstrukcja stealth radziła sobie z radarami wykrywania na fali długiej oraz pracującymi na wysokiej częstotliwości pokładowymi radarami śledzącymi i radarami naprowadzania rakiet. Stealth to tylko technologia i nie ma nic wspólnego z magią. Radar pokładowy o tak dużej mocy i szybkozmiennej częstotliwości mógł bez kłopotu otrzymać wystarczająco silny impuls wtórny nawet od B-2, by zamierzany lot bojowy graniczył z samobójstwem. B-2 to bombowiec, nie myśliwiec, i stanowi łatwy cel dla każdego współczesnego samolotu myśliwskiego. — A jaka jest ta dobra wiadomość? — spytał Zacharias. — Mamy się z nim trochę pobawić i spróbować wybadać jego możliwości. — Mój tato bawił się niegdyś w podobny sposób z pociskami ziemia-powietrze. Skończyło się na tym, że zafundował sobie przydługi pobyt w Wietnamie Północnym. *** — Ach, jak miło — stwierdził Chavez. — Przecież nie lubisz bawić się w szpiega? — zaoponował Clark, zamykając wieko laptopa, skasowawszy najpierw rozkazy operacyjne. — Słyszałem, że rozważasz powrót do branży paramilitarnej? — Moje gadulstwo mnie kiedyś zabije. — Ding poprawił się na parkowej ławce. — Przepraszam — dołączył się trzeci głos. Oficerowie CIA podnieśli wzrok i ujrzeli umundurowanego policjanta z pistoletem w kaburze u pasa. — Dzień dobry — powiedział John z uśmiechem. — Miły poranek, prawda? — Owszem — odparł policjant. — Czy Tokio bardzo się różni od Ameryki? — O tej porze roku różni się także od Moskwy. — Moskwy? Clark sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął paszport. — Jesteśmy rosyjskimi dziennikarzami.
Gliniarz przyjrzał się uważnie książeczce i oddał ją Clarkowi. — Czy o tej porze w roku w Moskwie jest znacznie zimniej? — Znacznie — potwierdził Clark kiwając głową. Policjant oddalił się, po zaspokojeniu służbowej ciekawości. — Nie jestem taki pewien, Iwanie Siergiejewiczu — rzucił Ding, gdy policjant sobie poszedł. — Czasami i tutaj potrafi się porządnie ochłodzić. — Zawsze możesz znaleźć sobie inną pracę. — I patrzeć jak cała ta dobra zabawa przechodzi mi koło nosa? — Mężczyźni wstali i ruszyli w kierunku zaparkowanego samochodu. W schowku obok deski rozdzielczej leżała mapa. *** Personel rosyjskiego lotnictwa w Wierino pałał naturalną ciekawością, ale Amerykanie wcale nie szli mu na rękę. W bazie stacjonowała ponad setka Amerykanów, skoszarowana w najlepszych pomieszczeniach. Trzy śmigłowce i dwie samobieżne przyczepy wtoczono do hangarów, które zbudowano z myślą o myśliwcach MIG-25. Transportowce nie mieściły się w nich w całości, wsunięto je więc do środka na tyle, na ile pozwalały im na to rozmiary. Ich ogony, sterczące na zewnątrz hangarów, można było łatwo wziąć za usterzenie Ił-ów-86, które sporadycznie zatrzymywały się w Wierino. Rosyjska obsługa naziemna ustanowiła pas graniczny, broniący wszelkich kontaktów między dwoma zespołami. Rosjanie przyjęli to z wyraźnym rozczarowaniem. Dwie przyczepy znajdujące się w najbardziej wysuniętym na wschód hangarze łączył czarny kabel koncentryczny. Inny kabel biegł na zewnątrz do przenośnej stacji łączności satelitarnej, która została umieszczona w podobnym schronieniu. — No dobrze, obróćmy to teraz — zadecydował Amerykanin w stopniu sierżanta. Rosyjski oficer (protokół wymagał, by Amerykanie dopuszczali Rosjan do tego, co robią; ten Rosjanin był z całą pewnością oficerem wywiadu) przyglądał się, jak obraz siatkowy na monitorze komputera obraca się niczym płyta na gramofonie, a potem przesuwa przez pionową oś, jak gdyby przelatywał nad wizerunkiem drążka. — Ma go — zawyrokował sierżant. Zamknął aplikację na ekranie i nadusił klawisz WPROWADZENIE, który uruchamiał przekazywane obrazu do komputerów w stojących bezczynnie śmigłowcach. — Co pan zrobił? Mogę spytać? — zainteresował się Rosjanin.
— Powiedziałem komputerowi, czego ma szukać. — Choć prawdziwa, taka odpowiedź nic Rosjaninowi nie mówiła. To, co się działo w drugiej przyczepie, łatwiej było zrozumieć. Skanowano i przetwarzano na obraz cyfrowy wysokiej rozdzielczości fotografie przedstawiające kilkanaście wysokich budynków. Położenie domów programowano z dokładnością do kilku metrów, a potem porównywano z innymi zdjęciami zrobionym z dużej wysokości, co wskazywało, że pochodzą z obiektywu satelity. Rosyjski oficer nachylił się bliżej ekranu, by lepiej ocenić ostrość obrazu. Wywołało to niejaki niepokój u amerykańskiego operatora, który miał jednak rozkaz postępować tak, by w żaden sposób nie urazić Rosjan. — Wygląda na blok mieszkalny, nie? — zagaił Rosjanin z nieudawanym zaciekawieniem w głosie. — Zgadza się — mruknął Amerykanin. Skóra mu cierpła, pomimo że przyjęto ich w Wierino bardzo gościnnie. Rozkaz rozkazem, a pokazanie czegoś takiego komuś, kto nie legitymował się odpowiednim pozwoleniem, nawet Amerykaninowi, zakrawało na poważne przestępstwo federalne. — Kto tam mieszka? — Nie mam pojęcia. — Po diabła ten facet tu sterczy? Pod wieczór ci Amerykanie, którzy dotąd nie mieli nic do roboty, poderwali się do działania. Nie do rozróżnienia pod zadziwiająco długimi — jak na żołnierzy — włosami, rozpoczęli przebieżkę wzdłuż obwodu głównego pasa startowego. Kilku Rosjan dołączyło do nich i rozpoczął się osobliwy wyścig między dwiema grupami biegnącymi w szyku. Przyjacielska atmosfera wkrótce ustąpiła zaciekłości. Już po chwili okazało się, że Amerykanie to żołnierze z elitarnych oddziałów, nienawykli do oddawania komuś pola. Rosjanie rzucili przeciw nim godność i lepszą aklimatyzację. Specnaz — dyszeli po chwili Rosjanie. Ponieważ stacjonowali w nieciekawej bazie, której dowódca trzymał ich krótko, byli w dość dobrej kondycję, by po przebiegnięciu dziesięciu kilometrów nie dać się zdystansować. Na koniec obie drużyny przemieszały się na tyle, by zorientować się, że bariera językowa znacznie utrudnia rozmowy. Niemniej napięcie wśród gości dało się wyczuć bez słów. *** — Fikuśne są — mruknął Chavez.
— Mamy szczęście, że wybrali to miejsce. — Kwestia bezpieczeństwa, pomyślał John. W grudniu 1941 roku z powodu niepomyślnych prognoz wywiadowczych myśliwce i bombowce w Pearl Harbor również zgromadzono w jednym miejscu, dla ochrony przed sabotażem i innymi podobnymi bzdurami. Mogła za tym także przemawiać dogodność w przeprowadzaniu przeglądów technicznych, jednak nie była to baza ich pierwotnego przydziału, a co za tym idzie, hangary nie były dostatecznie pojemne. W rezultacie sześć E-767 z czerwonymi kręgami na skrzydłach stało na otwartym polu, dwie mile stąd, łatwo rzucając się w oczy z uwagi na swoje przedziwne kształty. Co więcej, kraj ten był najzwyczajniej w świecie zbyt przeludniony, by baza wojskowa mogła cieszyć się izolacją od świata. Te same powody, które skłaniały do zakładania miast na płaskich skrawkach ziemi, kazały budować tam lotniska. Z jedną różnicą: miasta powstały tam pierwsze. Wokół piętrzyły się budynki zakładów przemysłu lekkiego, a prostokątny teren bazy oplatały z każdej strony autostrady. Przyjrzeli się drzewom, by ustalić kierunek wiatru. Północno-zachodni. Podczas lądowania samoloty nadlecą więc z południowego wschodu. Musieli teraz znaleźć jakieś lokum. *** Korzystano ze wszystkich środków. Satelity orbitujące na niskich wysokościach i gromadziły obecnie również sygnały radioelektroniczne, wyznaczając obszary patrolowe samolotów AWACS. Nie robiły tego tak skutecznie jak samoloty zwiadu elektronicznego, ale nie narażały się przynajmniej na niebezpieczeństwo. W następnym etapie do działania miały wejść okręty podwodne, choć może to zabrać trochę czasu. Żadna nowina. Elektroniczny plan walki stawał się coraz precyzyjniejszy, a choć nie wszystko to, co odkryli technicy wywiadu elektronicznego mogło napawać serca otuchą, zyskano przynajmniej dane, na których podstawie ludzie od zadań operacyjnych mogli pokusić się o nakreślenie czegoś na kształt planu. Na razie, dokładnie, wykreślono układy tras po jakich krążyły trzy E-767. Zdawały się one pozostawać bez zmian. Niewielkie dzienne odchylenia można było tłumaczyć miejscowymi wiatrami, jak czymkolwiek innym. Zmuszało to E-767 do przekazywania informacji do ośrodków kontroli naziemnej o poprawkach kursowych. To także była dobra nowina. ***
W normalnych warunkach nie byłoby ich stać nawet na hotel o umiarkowanych cenach, ale ten leżał akurat pod korytarzem, którym samoloty podchodziły do lądowania na pasie dwatrzy w pobliskiej bazie lotnictwa Sił Samoobrony. Może hałas jest w tym kraju rzeczą tak powszednią, że ludzie nauczyli się go odfiltrowywać — pomyślał Chavez, wspominając nieustanną wrzawę uliczną za oknami hotelu w Tokio. Recepcjonista zapewnił ich, że na tyłach jest całkiem znośnie, ale w najlepszym wypadku może im zaproponować pokój na rogu. Prawdziwie wściekła kakofonia panowała od frontu hotelu, jako że pas startowy kończył się niecałe pół kilometra od głównego wejścia. To właśnie przy startach wszystko się trzęsło. Lądowania łatwiej było przespać. — Nie podoba mi się to — rzucił Ding, gdy znaleźli się w pokoju. — A kto mówi, że ci się ma podobać? — John podsunął sobie krzesło i jako pierwszy objął posterunek przy oknie. — John, to niewiele różni się od morderstwa. — Taak, pewnie tak. — Najgorsze, że Ding miał rację. Jednak pewni ludzie inaczej zapatrywali się na tę sprawę i tylko to się liczyło. *** — Żadnej alternatywy? — spytał prezydent Durling. — Nie, sir. Osobiście nie widzę innego wyjścia. — Dla Ryana był to pierwszy raz. Kiedyś udało mu się jako tako zapobiec wojnie. Położył kres nielegalnej operacji agendy rządowej, która mogła wyrządzić wiele szkód jego ojczyźnie. Teraz, miał dać początek wojnie, no, niezupełnie, poprawił się w myślach. Rozpętał ją ktoś inny, ale Ryan nie tańczył z radości na myśl o tym, do czego ma przyłożyć rękę. — Nie ma szans, by się wycofali. — W ogóle tego nie przewidzieliśmy — powiedział Durling cicho, świadomy, że podobne rozważania są nieco spóźnione. — Może tu właśnie tkwi mój błąd — oparł Ryan, czując, że jego obowiązkiem jest wziąć winę na siebie. Przecież bezpieczeństwo narodowe to jego działka. Zginą ludzie, ponieważ coś spartaczył. Zginą ludzie, ponieważ coś naprawi. — Powiedzie się? — O tym będziemy dopiero musieli się przekonać, panie prezydencie. ***
Okazało się to prostsze, niż zakładano. Trzy niezgrabne, dwusilnikowe samoloty pokołowały na koniec pasa, gdzie każdy po kolei zwrócił się nosem do północno-zachodniego wiatru i znieruchomiał. Silniki zawyły pełną mocą, potem zmniejszyły obroty i po chwili znów ruszyły na pełnych obrotach. Tym razem hamulce zostały zwolnione i samoloty zaczęły nabierać prędkości. Clark sprawdził godzinę i rozwinął mapę samochodową Honsiu. *** Wystarczyło raz zatelefonować. Dział Samolotów Pasażerskich Zakładów Boeinga wydał Awaryjne Zalecenie Niezdolności do Lotu, w skrócie E-AD, dotyczące automatycznego systemu lądowania w pasażerskich Boeingach 767. Usterka o nieznanej przyczynie niekorzystnie zaważyła na końcowej fazie lądowania samolotu linii Trans-World Airlines w St. Louis i do czasu ustalenia jej natury, użytkownikom polecono odłączenie tej funkcji od systemów sterujących lotem. Zalecenie rozesłano pocztą elektroniczną, teleksem i listami poleconymi do wszystkich użytkowników Boeingów 767.
Najpierw oczy Nikogo nie dziwił fakt, że japońskie konsulaty w Honolulu, San Francisco i Nowym Jorku były zamknięte. Agenci FBI zjawili się we wszystkich trzech jednocześnie i wyjaśnili ich personelowi, że muszą być one bezzwłocznie opuszczone. Po symbolicznym proteście, który spotkał się z uprzejmą, lecz obojętną odpowiedzią, personel dyplomatyczny zamknął budynki na cztery spusty i został odprowadzony pod strażą — głównie po to, by ochronić go przed tłumem, do autobusów, które odwiozły go na najbliższe lotnisko. Stamtąd dyplomaci mieli polecieć do Vancouver w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska. W Honolulu autobus przejechał tak blisko bazy Marynarki w Pearl Harbor, że urzędnicy konsularni mogli obrzucić ostatnim spojrzeniem dwa lotniskowce w dokach remontowych i pstryknąć kilka zdjęć uwieczniających ten widok. Pracownikowi konsularnemu, który zrobił zdjęcia, nie wydało się podejrzane, że siedzący z przodu autobusu pracownicy FBI, nie przeszkadzają mu w tej czynności. Ostatecznie, amerykańskie środki przekazu roztrąbiły całą sprawę, tak jak się tego po nich spodziewano. Całą akcję przeprowadzono fachowo w najdrobniejszych szczegółach. Bagaże prześwietlono w poszukiwaniu broni i ładunków wybuchowych — oczywiście nie wykryto podobnych bzdur — ale nie otwierano, gdyż należały do personelu dyplomatycznego posiadającego immunitet gwarantowany postanowieniami międzynarodowymi. Ameryka wyczarterowała dla Japończyków Boeinga 737 linii United, który po starcie przeleciał dokładnie nad bazą Marynarki. Japończyk ponownie miał okazję zrobić kolejne pięć zdjęć przez podwójne okna samolotu z wysokości tysiąca sześciuset metrów. Pogratulował sobie w duchu, iż był na tyle przewidujący, że trzymał aparat pod ręką. Potem przespał większość pięciogodzinnego lotu do Vancouver. *** — Jedynka i czwórka są jak nowe — zapewnił główny mechanik dowódcę „Johnnie Reba”. — Wyciągniemy trzydzieści, może trzydzieści pięć węzłów, gdy tylko rozkażecie.
Wały napędowe śrub numer dwa i trzy zostały zablokowane, a otwory w kadłubie w całości zaspawane. Wraz z nimi ubyło jakieś piętnaście węzłów z maksymalnej prędkości „Johna Stennisa”. Z drugiej strony, po pozbyciu się śrub napędowych zmniejszył się opór hydrodynamiczny, co umożliwiało rozwinięcie i tak dość pokaźnej prędkości. O wiele delikatniejszą operacją było ponowne ustawienie zespołu napędowego numer cztery. Musiał on zostać wyważony precyzyjniej niż koło samochodu wyścigowego, gdyż inaczej mógłby ulec zniszczeniu przy maksymalnych obrotach. Podczas prób obracano śrubą i sprawdzano po kolei każde łożysko na długim wale. Prace dobiegły nareszcie końca i pod wieczór suchy dok miał zostać zatopiony. Dowódca lotniskowca zmęczonym krokiem wszedł po betonowych schodach na szczyt przeogromnego, wzniesionego ludzką ręką kanionu, a stamtąd po kładce na pokład. Po odbyciu tej całkiem pokaźnej wspinaczki, skierował się do kabiny za mostkiem, którą zajmował, gdy okręt wychodził w morze i podniósł słuchawkę telefonu. *** Już prawie czas. Clark wyjrzał na południowy wschód przez tylne okno pokoju. Zimne powietrze było czyste i suche. W oddali majaczyło kilka zwiewnych chmurek, wciąż bielących się w słońcu, podczas gdy ziemia pogrążała się w mroku. — Gotowy? — spytał. — Jasne. — Należąca do Dinga duża metalowa walizka na sprzęt fotograficzny leżała otwarta na podłodze. Jej zawartość przeszła przez urząd celny wiele tygodni temu, gdzie nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Znajdujący się w niej sprzęt sprawiał wrażenie typowego wyposażenia fotoreportera, choć ważył nieco mniej. Wyłożone pianką wnętrze zawierało wycięte miejsca na trzy korpusy aparatów i różne obiektywy, oraz wgłębienia na standardowo wyglądające lampy błyskowe. Ale nie były to zwykłe lampy. Jedyna broń jaką dysponowali oficerowie CIA w zupełności jej nie przypominała, co przyniosło dobre rezultaty jakiś czas temu we Wschodniej Afryce. Chavez podniósł broń, rzucił okiem na wskaźnik naładowania akumulatora i postanowił nie podłączać jej do gniazdka w ścianie. Przerzucił przełącznik na pozycję wyczekiwania i usłyszał cienki elektroniczny gwizd ładujących się kondensatorów. — Leci — odezwał się John przytłumionym głosem, gdy zobaczył zbliżające się światła pozycyjne. Podobnie jak jego partner nie pałał entuzjazmem do tej roboty. Ale Firmy raczej to nie interesowało.
*** Powracający E-767 włączył światła pozycyjne, gdy przekroczył pułap trzech tysięcy metrów, i po chwili zaczął wysuwać podwozie. Po chwili zapaliły się reflektory lądowania. W odległości siedmiu kilometrów, lecąc siedemset metrów nad przemysłowymi obszarami oplatającymi bazę, pilot wypatrzył światła pasów startowych. — Dwadzieścia pięć na klapach — rozkazał. — Jest dwadzieścia pięć na klapach — potwierdził drugi pilot, sięgając po dźwignię sterowniczą, która odchylała klapy na krawędzi spływu, a sloty na krawędzi natarcia skrzydeł. W ten sposób samolot uzyskał dodatkową siłę nośną i sterowność przy zmniejszonej prędkości. — Kami Trzy na podejściu, pas w zasięgu wzroku — rzucił pilot przez radio do kontrolera ruchu, który przez cały czas niepotrzebnie naprowadzał go w to miejsce. Wieża wyraziła zgodę na lądowanie i pilot nieco mocniej zacisnął ręce na sterach. Bardziej myślał o drobnych zmianach w ułożeniu sterów, niż naprawdę nimi ruszał, korygując ułożenie płatowca względem wiatrów na niskich wysokościach. Jednocześnie rozglądał się po okolicy w poszukiwaniu samolotów, które mogły niepostrzeżenie pojawić się w przestrzeni powietrznej o ograniczonym ruchu. Dobrze wiedział, że do większości katastrof lotniczych dochodzi w trakcie lądowania. Dlatego też załoga musi wykazać wtedy szczególną czujność. *** — Mam go — odezwał się Chavez. Jako że nakazał swojemu sumieniu milczeć, w jego głosie nie zagrały żadne emocje. Ameryka toczy wojnę, a ludzie w samolocie mają na sobie mundury. Gra jest uczciwa, i tylko to się liczy. Było to aż nazbyt proste. W pamięci odżył mu ten moment, gdy po raz pierwszy zabił człowieka. Ze wstydem Chavez przypomniał sobie, że w tamtej chwili czuł uniesienie. *** — Marzę o gorącej kąpieli i masażu — zwierzył się drugi pilot, pozwalając sobie na osobistą myśl, podczas gdy wzrokiem badał okolicę w promieniu pięciu kilometrów. — Pas czysty.
Pilot skinął głową, po czym sięgnął prawą dłonią po dźwigni sterowania ciągiem i przesunął je do siebie. Tarcie o powietrze dodatkowo zmniejszyło jeszcze prędkość samolotu do przepisowej prędkości przyziemienia, Kami zwolnił do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę dość wysoko nad ziemią z powodu przenoszonych rezerwowych zapasów paliwa. Zawsze latali z dużym obciążeniem. — Dwa kilometry, wszystko w normie — zameldował drugi pilot. *** — Teraz — wyszeptał Chavez. Beczułkowate przedłużenie lampy błyskowej spoczywało mu na ramieniu, wycelowane niczym karabin, a ściślej mówiąc, niczym granatnik przeciwpancerny, prosto w nos nadlatującego samolotu. „Magia”, którą posłużyli się w Afryce była w zasadzie podrasowaną lampą błyskową, ale tym razem miała żarówkę ksenonową o wyładowaniu łukowym i dawała światło o natężeniu trzech milionów kandeli. Najdroższą częścią całego zestawu był reflektor — precyzyjnie ukształtowany stop stali, który nadawał wiązce średnicę około dwunastu metrów w odległości dwóch kilometrów. Przy świetle dochodzącym na tę odległość można by bez kłopotu czytać gazetę, jednak spojrzenie prosto w źródło światła kończyło się całkowitym oślepieniem. Żarówka, zaprojektowana jako broń obezwładniająca, posiadała osłony filtrujące promienie ultrafioletowe, które mogły wyrządzić nieodwracalne szkody ludzkiej siatkówce. Dingowi przeleciało to przez głowę, gdy uwolnił wiązkę światła. W tym przypadku nie miało to żadnego znaczenia. ***
Intensywne białoniebieskie światło uderzyło pilota w oczy. Odczuł to tak jak gdyby spojrzał prosto w słońce, albo jeszcze gorzej. Pod wpływem bólu puścił stery i zakrył dłońmi twarz, a jego krzyk rozbrzmiał w interkomie. Drugi pilot patrzył w bok od rozbłysku, lecz światło przyciąga oko, zwłaszcza w ciemności, a jego umysł nie zdążył ostrzec go przed tą całkowicie normalną reakcją. Oślepieni lotnicy skręcali się z bólu, a samolot sunął trzysta metrów nad ziemią, znajdując się trochę ponad kilometr od progu pasa. Obaj piloci byli zarówno świetnie wyszkoleni, jak i wysoce wykwalifikowani. Kapitan, mając nadal zaciśnięte powieki, namacał w dole wolant i starał się odzyskać nad nim panowanie. Drugi pilot postąpił identycznie. Ruchy sterami nie pokrywały się jednak dokładnie i przez kilka sekund lotnicy toczyli walkę ze sobą, a nie z maszyną. Pozbawieni jakichkolwiek wzrokowych punktów odniesienia natychmiast stracili orientację w przestrzeni, co z kolei wywołało zawroty głowy, które nieuniknienie przebiegały różnie u każdego z nich. Jeden miał wrażenie, że samolot odpada w bok, drugi zaś próbował szarpnąć sterem, by zapobiec odmiennemu ruchowi. Ponieważ od ziemi dzieliło ich zaledwie trzysta metrów, nie było czasu, by rozstrzygnąć który z nich ma rację. Walka o stery oznaczała, że gdy silniejszy z nich przejmie kontrolę, swoimi wysiłkami przypieczętuje los wszystkich osób na pokładzie. Przechyliwszy się na skrzydło E-767 odbił dziewięćdziesiąt stopni na prawo, skręcając na północ w kierunku pustych budynków fabrycznych i gwałtownie wytrącając wysokość. Kontrolerzy z wieży wykrzykiwali ostrzeżenia przez radio, ale lotnicy ich nie słyszeli. Ostatnią rzeczą, jaką zrobił kapitan była desperacka próba gwałtownego zwiększenia ciągu. Jednak jego zmysły oznajmiły mu, że sekundę temu jego życie dobiegło końca. Ostatnią myślą, jaka przeszła mu przez głowę, było to, że nad jego ojczyzną ponownie wybuchła bomba atomowa. *** — Jesucristo — wyszeptał Chavez. Wszystko trwało jakąś sekundę, nawet mniej. Wpierw nos samolotu rozbłysł na tle zszarzałego nieba, jak gdyby w jego wnętrzu nastąpiła gwałtowna eksplozja. W chwilę potem E-767 skręcił na północ, niczym umierający ptak. Chavez zmusił się do odwrócenia wzroku. Nie chciał widzieć, jak samolot zwala się na ziemię. Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Ognista kula, która wykwitła w powietrzu, oświetliła okolicę niczym błyskawica. Gdy uświadomił sobie, co zrobił, miał wrażenie, że zarobił pięścią w żołądek. Poczuł, że musi zwymiotować.
*** Załoga Kami Pięć dostrzegła kulę ognia z odległości piętnastu kilometrów. Ten przyprawiający o mdłości rozbłysk żółci, na prawo od nich, ukazał się na tyle blisko lotniska, że mógł oznaczać tylko jedno. Lotnicy to ludzie zdyscyplinowani. Piloci następnego E-767 poczuli, jak napinają się im mięśnie, a w żołądku zalega nagła pustka. Zachodzili w głowę, którzy kumple z dywizjonu roztrzaskali się o ziemię, czyje rodziny odwiedzą nieproszeni goście, czyich głosów już nie usłyszą. Po chwili skarcili się w duchu, że nie słuchają uważniej radia, jak gdyby to miało jakieś znaczenie. Wiedzeni instynktem zlustrowali wzrokiem przyrządy, wypatrując jakichś nieprawidłowości. Silniki w porządku. Sprzęt elektroniczny w porządku. Instalacja hydrauliczna w porządku. Cokolwiek przytrafiło się tamtemu, ich samolot działał sprawnie. — Wieża, tu Piąty. Co się stało? Odbiór. — Piąty, tu wieża. Rozbiła się Trójka. Nie znamy przyczyny. Pas czysty. — Zrozumiałem. Kontynuuję podejście. Pas w zasięgu wzroku. — Pilot zdjął palec z włącznika radiostacji, opanowując się, by nie powiedzieć czegoś jeszcze. Lotnicy wymienili spojrzenia. Kami Trzy. Dobrzy przyjaciele. Zginęli. Łatwiej przyszłoby się im z tym pogodzić, gdyby zginęli z ręki wroga, a nie wskutek czegoś tak haniebnie prozaicznego, jak wypadek przy lądowaniu. Z powrotem skupili uwagę na torze lotu. Mimo żalu musieli zakończyć ten lot i bezpiecznie odstawić do domu dwudziestu pięciu członków załogi, którzy znajdowali się z tyłu. *** — Chcesz, bym to zrobił? — zaofiarował się John. — Ta robota należy do mnie, przyjacielu. — Ding ponownie sprawdził naładowanie kondensatora, potem wytarł twarz. Zacisnął pięści, by opanować lekkie drżenie rąk. Szeroko rozstawione reflektory lądowania oznajmiły mu, że oto ma przed sobą kolejny cel. Służy swojej ojczyźnie, tak jak ci na pokładzie służą swojej, i tylko to się liczy. Pomyślał, ze mimo wszystko wolałby trzymać w dłoni prawdziwą broń. Być może — błądził myślami — ci, którym bardziej odpowiadały miecze, czuli się podobnie, gdy zostali zmuszeni stawić czoło muszkietom. Po raz ostatni potrząsnął głową, by odzyskać jasność umysłu, po czym wycelował lampę przez otwarte okno i, odsuwając się stopniowo od otworu okna, utrzymywał ją na nadlatującym samolocie. Wprawdzie z przodu urządzenia umocowana była nakładka ochronna, która miała uniemożliwić dostrzeżenie błysku z boku, ale Chavez nie chciał ryzykować bardziej, niż musiał…
Nacisnął guzik i po raz drugi srebrzyste, aluminiowe poszycie wokół kabiny pilotów rozjarzyło się na sekundę jaskrawym światłem. Z lewej strony dobiegły go jodłujące gwizdy wozów strażackich, śpieszących bez wątpienia na miejsce pierwszej katastrofy. Nasze syreny pożarowe mają inny dźwięk, pomyślał zupełnie bez związku. Z początku E-767 w ogóle nie zareagował i przez ułamek sekundy Chavez zastanawiał się, czy wszystko zrobił tak jak trzeba. Naraz snop światła z reflektora lądowania pochylił się ku ziemi, lecz samolot nie skręcił z kursu, a tylko zwiększył prędkość opadania. Wali prosto na hotel, przemknęło Chavezowi przez myśl. Na ucieczkę było za późno. Może Bóg ukarze go za uśmiercenie pięćdziesięciu osób. Potrząsnął głową i zaczął rozmontować lampę. Znajdował niejakie pocieszenie w koncentrowaniu się na tym mechanicznym zajęciu. Clark również zorientował się w sytuacji, lecz dobrze wiedział, że ucieczka nie ma najmniejszego sensu. Samolot musiałby teraz wyrównać lot, żeby… może pilot też tak pomyśli. Nos samolotu podskoczył w górę i produkt firmy Boeinga przeleciał z rykiem jakieś dziesięć metrów nad dachem hotelu. John rzucił się do bocznego okna, w porę, by ujrzeć, jak końcówka skrzydła, opisując w powietrzu łuk, przemyka w górze. Samolot zaczął piąć się w górę, a raczej próbował to uczynić, prawdopodobnie na skutek uruchomieniu autopilota, który przerwał manewr lądowania. Samolot nie miał jednak dość mocy i przepadł w połowie pasa, jakieś sto metrów nad ziemią. Położył się na lewe skrzydło i, okręcając się wokół osi, zmienił się w kolejną ognistą kulę. Ani Clark, ani Ding nie podziękowali Bogu za ocalenie życia, na które i tak pewnie sobie nie zasłużyli. — Pakuj lampę i chwytaj aparat — rozkazał Clark. — Po co? — Jesteśmy reporterami, zapomniałeś? — rzucił tym razem po rosyjsku.
Dingowi dłonie trzęsły się tak mocno, że miał kłopoty z rozmontowaniem układu lampy, ale John nie przyszedł mu z pomocą. Każdy potrzebuje czasu, by zapanować nad podobnymi uczuciami. Nie zabili niegodziwców, którzy zasługiwaliby na śmierć. Uśmiercili ludzie wcale nie tak różnych od nich samych. O ich losie przesądziła przysięga na posłuszeństwo komuś, kto nie zawsze zasługiwał na lojalność. Chavezowi udało się w końcu wyciągnąć aparat. Dopasował obiektyw o ogniskowej sto milimetrów do korpusu Nikona F5 i pobiegł w ślad za swoim przełożonym. W niedużych rozmiarów holu tłoczyli się ludzie, niemal wyłącznie Japończycy. Klierk i „Czekow” przedarli się przez tłum, przecięli autostradę i podbiegli do płotu, który ogradzał lotnisko. Ding zaczął robić zdjęcia. Panowało tak duże zamieszanie, że minęło dziesięć minut, zanim zjawił się koło nich policjant. — Co panowie tu robią?! — Zabrzmiało to bardziej jak oskarżenie niż pytanie. — Jesteśmy dziennikarzami — odparował Klierk, okazując kartę akredytacyjną. — Proszę natychmiast przestać fotografować — rozkazał następnie gliniarz. — Czy złamaliśmy prawo? Byliśmy w hotelu, tym po drugiej stronie autostrady, gdy się to wydarzyło. — Iwan Siergiejewicz zamilkł i spojrzał w dół na policjanta. — Czyżby Amerykanie was zaatakowali? Mamy oddać film? — Tak! — szczeknął oficer policji. Dopiero teraz o tym pomyślał. Wyciągnął dłoń, zadowolony, że powaga jego urzędu natychmiast wywołała chęć współpracy u nieznajomych. — Jewgienij, natychmiast oddaj film temu panu. „Czekow” przewinął rolkę, wyjął ją i przekazał policjantowi. — Proszę wrócić do hotelu. Skontaktujemy się z panami, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dam głowę, że zajdzie, pomyślał Clark. — Pokój czterysta szesnaście — poinformował policjanta. — To okropne. Czy komuś udało się przeżyć? — Nie wiem. Proszę już iść — burknął policjant, machnięciem ręki przepuszczając ich przez autostradę. — Boże, zmiłuj się nad tamtymi ludźmi — mruknął Chavez po angielsku. Powiedział to całkiem serio. ***
Dwie godziny później przelatując nad tym obszarem satelita KH-11 fotografował w podczerwieni okolice Tokio. Uwagę ekspertów od zwiadu fotograficznego w Narodowym Biurze Zwiadu z miejsca przykuły dwa tlące się ogniska i rozrzucone wokół części samolotów. Bez cienia satysfakcji stwierdzili, że dwa E-767 gryzą ziemię. Obraz przekazywano w czasie rzeczywistym do kilkunastu miejsc. W dziale J-3, czyli w Zarządzie Operacyjnym Kolegium Szefów Sztabu w Pentagonie, stwierdzono, że pierwszy etap operacji ZORRO odbył się zgodnie z planem. Powiedziano by pewnie „zgodnie z oczekiwaniami”, ale nikt nie chciał zapeszyć. Proszę, proszę, pomyśleli pracownicy J-3, a jednak CIA czasem się do czegoś przydaje. *** W Pearl Harbor panował mrok. Napełnienie suchego doku zabrało dziesięć godzin, co leżało na granicy lub nawet troszeczkę poniżej granicy bezpieczeństwa, ale wojna kieruje się własnymi normami bezpieczeństwa. Rozwarto wrota i z pomocą dwóch ogromnych portowych holowników „John Stennis” wyszedł z doku i, zrobiwszy zwrot, zostawił za sobą „Enterprise”. Pilot wyprowadził okręt z portu w rekordowym czasie, po czym został odstawiony śmigłowcem na brzeg. Zanim minęła północ „Johnnie Reb” był już na pełnym morzu, z dala od portowych kanałów. Zmierzał na zachód. ***
Komisja do badania wypadków lotniczych niemal natychmiast przybyła na miejsce katastrof ze swojej centrali w Tokio. W mieszanym zespole, składającym się z personelu wojskowego i cywilnego, właśnie ta druga grupa dysponowała lepszą wiedzą fachową, gdyż tak naprawdę E-767 był samolotem cywilnym zmodyfikowanym dla potrzeb wojska. Rejestrator lotu tzw. czarna skrzynka (w rzeczywistości pomalowana na krzykliwy, pomarańczowy kolor) z Kami Pięć odnaleziono szczęśliwie w przeciągu kilku minut, ale tej z Kami Trzy nie udało się zlokalizować tak łatwo. Rejestrator zabrano w celu przebadania go w tokijskim laboratorium. Kłopoty, jakie przysporzyło to wydarzenie Japończykom, były bardzo poważne. Dwa z dziesięciu wartościowych E-767 były już tylko wspomnieniem, jeden tkwił w hangarze remontowym z powodu przeglądu technicznego i montowania unowocześnionych systemów radiolokacyjnych. Zostało siedem, co oznaczało, że utrzymywanie patrolu trzech maszyn nie jest niemożliwe. Dowodziła tego czysta arytmetyka. Każdy samolot musi przechodzić przegląd techniczny, a załoga musi odpocząć. Nawet gdyby Japońskie Siły Powietrzne dysponowały dziewięcioma samolotami w stanie gotowości bojowej, utrzymywanie trzech na patrolu, podczas gdy trzy tkwiłyby w hangarach, a kolejne trzy stały w pogotowiu, miałoby przeraźliwie destrukcyjny wpływ na ludzi i sprzęt. Nie wspominając o bezpieczeństwie samolotu. Jeden z członków komisji dochodzeniowej natrafił na Awaryjne Zalecenie Niezdolności do Lotu samolotów Boeing 767 i ustalił, że obejmuje ono model, który został przekształcony w samoloty wczesnego ostrzegania. Bezzwłocznie wyłączono automatyczny system lądowania w pozostałych maszynach. Cywilni eksperci doszli szybko do wniosku, że załogi samolotów, być może zmęczone długim lotem patrolowym, skorzystały z systemu przy podejściu do lądowania. Ubrany w mundur starszy oficer z ochotą zgodziłby się z tym, gdyby nie pewna rzecz, niewielu lotników darzy sympatią automatyczny system lądowania, więc jest mało prawdopodobne, by wojskowi piloci powierzyli maszyny i swoje bezpieczeństwo czemuś, co działa w oparciu o mikroprocesory i oprogramowanie komputerowe. A w dodatku zwłoki pilota Kami Trzy odnaleziono z dłonią spoczywającą na dźwigni ciągu. Nie miało to sensu, ale materiał dowodowy na to wskazywał. Awaria oprogramowania w systemie, głupia i wyciskająca łzy wściekłości przyczyna utraty dwóch bezcennych samolotów. W erze lotów sterowanych komputerem podobne wypadki nie należały do rzadkości. Na razie trzeba było pogodzić się z faktami. Możliwe było jedynie utrzymywanie patroli złożonych z dwóch maszyn, z trzecią w gotowości do startu. ***
Satelity wywiadu elektronicznego zarejestrowały kontynuowanie patroli trzech E-767 i niecierpliwi technicy z wywiadu Sił Powietrznych i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego zaczęli zastanawiać się, czy Japońskie Siły Powietrzne zdecydują się na złamanie zasad eksploatacji samolotów. Po sprawdzeniu godziny stwierdzili, że sprawę wyjaśni dopiero następne sześć godzin. W tym czasie satelity nadal będą rejestrować emisje elektroniczne. *** Umysł Robby’ego Jacksona zaprzątały tymczasem inne informacje z satelity. Według szacunków na Saipanie stacjonowało czterdzieści osiem myśliwców. Kolejne sześćdziesiąt cztery rozmieszczono w bazie Andersen na Guam. Para tamtejszych szerokich pasów startowych i ogromne podziemne zbiorniki paliwa bez wątpienia poprzednio ugościły nadciągające samoloty. Wyspy dzieliło jakieś sto dwadzieścia mil morza. Jackson musiał wziąć również pod uwagę instalacje do rozśrodkowywania samolotów, które Dowództwo Lotnictwa Strategicznego wybudowało na wyspach w czasach zimnej wojny. Zamknięte lotnisko Northwest Guam posiadało dwa równoległe, zdatne do użytku pasy startowe. W środkowej części wyspy leżał międzynarodowy port lotniczy Agania International. Pozostawał jeszcze port handlowy na wyspie Rota, porzucona baza na Tinian, oraz Kobler na Saipanie w pobliżu funkcjonującego lotniska. Co dziwne, Japończycy pogardzili wszystkimi drugorzędnymi instalacjami prócz lotniska Kobler. Dane satelitarne wskazywały, że Tinian nie była w ogóle zajęta — przynajmniej zdjęcia z powietrza nie zdradzały śladu obecności ciężkich wozów bojowych. Jackson przewidywał, że stacjonują tam lekkie oddziały, prawdopodobnie wspierane przez śmigłowiec z Saipanu, wyspy dzielił bowiem jedynie wąski pas wody. Myśli admirała skupiały się głównie wokół stu dwunastu myśliwców. Wspierały je samoloty wczesnego ostrzegania E-2, a dodatkowo zwykle śmigłowce, które każda armia zabiera ze sobą, gdziekolwiek by nie wyruszała. F-15 i F -3 miały dodatkowo wsparcie ze strony pocisków ziemia-powietrze i artylerii przeciwlotniczej. Jak dla jednego lotniskowca było to ciężkie zadanie, nawet, gdy wzięło się pod uwagę usprawnienie lotniskowca według pomysłu Buda Sancheza. Jednak uderzanie w uzbrojenie wroga nie jest kluczem do zwycięstwa. Jest nim szturm na umysł wroga, ten stały fragment wojny, który od wieków ludzie na przemian odkrywali i o nim zapominali. Jackson miał nadzieję, że się nie myli. ***
Ku niejakiemu zdziwieniu Clarka policja nie przyszła. Może przydały się im zdjęcia. Ale było to chyba mało prawdopodobne. W każdym razie, Clark i Ding nie czekali, by się o tym przekonać. Siedząc z powrotem w wynajętym samochodzie, rzucili ostatnie spojrzenie na wypalone miejsce poza końcem pasa. Pierwszy z trzech samolotów wczesnego ostrzegania lądował właśnie w bazie, zupełnie normalnie ku uldze wszystkich. Godzinę wcześniej Clark zauważył, ze dwa — a nie jak dotąd trzy — E-767 oderwały się od ziemi, co jak miał nadzieję oznaczało, że ich przerażająca misja przyniosła plon. Fakt ten został już wcześniej potwierdzony przez dane satelitarne, co dało zielone światło dla kolejnej misji, o której nie mógł wiedzieć żaden z dwóch oficerów CIA.
Nadal trudno było w to wszystko uwierzyć. Anglojęzyczne wydanie gazety, którą kupili w holu hotelowym przed śniadaniem, podawało na pierwszej stronie wiadomości nie różniące się wiele od tych, które czytali podczas pierwszego dnia pobytu w Japonii. Natrafili na dwie relacje z Wysp Mariańskich oraz dwa artykuły z Waszyngtonu, jednak resztę pierwszej strony zajmowały w dużej mierze wiadomości ekonomiczne. We wszystkich artykułach, włącznie ze wstępniakiem, mowa była o tym, jak bardzo pożądane jest odnowienie stosunków z Ameryką, nawet za cenę rozsądnych ustępstw przy stole negocjacyjnym. Możliwe, że prawdziwe oblicze sytuacji przedstawiało się zbyt dziwacznie, by zwykli ludzie mogli je zaakceptować, choć na pewno dużą rolę odgrywała w tym przypadku ścisła kontrola środków przekazu. Na przykład nadal nie wspominano ani słowem o ukrytych gdzieś rakietach z głowicami nuklearnymi. Ktoś wykazywał się albo wielkim sprytem, albo wielką głupotą, a może też obydwiema tymi cechami naraz. Przyszłość pokaże. Zarówno John, jak i Ding doszli po raz wtóry do wniosku, że żadna część tej łamigłówki nie układa się w sensowną całość, ale spostrzeżenie to było słabą pociechą dla rodzin zabitych po obu stronach. Nawet we wściekle zażartej wojnie o Wyspy Falklandzkie płomienna retoryka podburzała masy. W tym wypadku sytuacja rozwijała się tak, jakby ktoś przekręcił teorię Clausewitza i twierdził, że wojna wypływa raczej z ekonomii, niż z polityki, że biznes, choć krwiożerczy w swych poczynaniach, jest i tak bardziej cywilizowanym zajęciem niż to, którym człowiek para się na scenie politycznej. A jednak Clark na własne oczy mógł przekonać się o realności tego szaleństwa. Na drogach tłoczyły się samochody, ludzie oddawali się codziennym, rutynowym czynnościom. Jednak spojrzawszy na wraki w bazie lotnictwa oraz uświadamiając sobie, że świat zdaje się stawać na głowie, zwykli obywatele przywierali do znanej sobie części rzeczywistości i spychali całą niezrozumiałą resztę na barki innych, którzy z kolei zastanawiali się, dlaczego nikogo ona nie obchodzi. A ja, myślał Clark, obcy szpieg pod płaszczykiem tożsamości z jeszcze innego kraju, prowadzę działania naruszające ustalenia Konwencji Genewskiej o wojnie w cywilizowanym świecie. Oto tajemnica sama w sobie. Niecałe dwanaście godzin temu przyłożył rękę do uśmiercenia pięćdziesięciu ludzi, a mimo to, jechał teraz wypożyczonym samochodem do stolicy wrogiego państwa. Martwił się tylko tym, by pamiętać o prowadzeniu samochodu po lewej stronie jezdni i unikać kolizji ze zdążającymi do pracy ludźmi, którzy uważali, że utrzymywanie trzymetrowego odstępu od samochodu jadącego z przodu tamuje ruch.
Nastrój ten prysł, gdy trzy przecznice od ich hotelu Ding dostrzegł źle zaparkowany samochód z przekrzywionym w dół bocznym lusterkiem. Był to znak, że Kimura chce się pilnie z nimi spotkać. Awaryjny charakter znaku wydał się Clarkowi jakby zapewnieniem, że świat dookoła to nie koszmarny sen. W ich życiu zagościło ponownie niebezpieczeństwo. Przynajmniej coś było prawdziwe. *** Operacje lotnictwa pokładowego ruszyły pełną parą zaraz po wschodzie słońca. Cztery pełne dywizjony F-14 Tomcat oraz cztery dywizjony myśliwców F/A-18 Hornet stały na pokładzie, obok czterech E-3C Hawkeye. Używane w podobnych okolicznościach samoloty wsparcia stacjonowały na razie na Midway, więc posiadająca tylko jeden lotniskowiec grupa uderzeniowa miała tymczasem używać wyspy na Pacyfiku jako zastępczej bazy wsparcia podczas żeglugi na zachód. W pierwszej kolejności trzeba było przećwiczyć uzupełnianie paliwa w locie z samolotami-cysternami Sił Powietrznych, które podążały za ugrupowaniem na zachód. Gdy grupa minęła Midway, zaczęto rozsyłać bojowe patrole złożone z czterech maszyn, ale bez zwykłego wsparcia ze strony Hawkeye’ów E-2C wzniecały zbyt dużo elektronicznego hałasu, a główne zadanie uszczuplonych sił uderzeniowych polegało na działaniu w tajemnicy, choć w przypadku „Johnnie Reba” oznaczało to, że niewidocznym należało uczynić coś, co rozmiarami dorównuje niewielkiej wyspie.
Sanchez siedział pod pokładem w przedziale operacji lotnictwa pokładowego. Przypadło mu zadanie przechylenia szali zwycięstwa w tej wyrównanej bitwie. Idea uczciwej walki była mu obca, podobnie jak każdemu człowiekowi w mundurze. Wystarczyło się rozejrzeć wokoło, by zrozumieć dlaczego. Znał ludzi w tym pomieszczeniu, a lotników na wyspach nie, i tylko to się liczyło. Owszem, tamci również są istotami ludzkimi. Mają żony, dzieci, domy, samochody i wszystko, co posiadają z reguły żołnierze, ale to nie miało znaczenia dla dowódcy grupy powietrznej. Sanchez nigdy nie wydałby rozkazu i nikomu nie darowałby urzeczywistnienia takich filmowych fantazji jak tracenie amunicji na zestrzelonych pilotów na spadochronach, poza tym stanowili oni trudny cel. Zmuszony był jednak niszczyć ich samoloty, co w erze rakiet oznaczało, że pilot miał nikłe szansę, by się katapultować. Na szczęście, w dzisiejszych czasach cel rzadko przybierał postać inną niż punkcika, który musiał oblec się kołem na wyświetlaczu HUD sprzężonym z systemem kierowania ogniem. Ułatwiało to wiele, a jeśli człowiekowi ze spadochronem udałoby się jednak opuścić zestrzelony samolot, no cóż, wtedy Sanchez nie wzdragałby się nadać sygnał poszukiwania i ratowania kolegi lotnika. Obcy pilot nie mógł już przecież wyrządzić krzywdy nikomu z jego ludzi. *** — Koga zniknął — oznajmił Kimura głosem, w którym zagrało napięcie. Był blady. — Aresztowany? — spytał Clark. — Nie mam pojęcia. Nie wiecie, czy mamy kogoś w waszym wywiadzie? John sposępniał. — Wiesz co robimy ze zdrajcami? — Wiedział to każdy. — Mój kraj pokłada duże nadzieje w tym człowieku. Zajmiemy się tym. A teraz, idź już. Chavez odprowadził Kimurę wzrokiem. — Przeciek? — Może. Chyba że typki, które nakręcają całe to przedstawienie, nie chcą, by jakiś tam lider opozycji pałętał się im przez jakiś czas. — W końcu jestem analitykiem politycznym, powiedział sobie w duchu John. Ale był także akredytowanym reporterem Agencji Informacyjnej Interfax. — Jewgienij, a może byśmy odwiedzili naszą ambasadę? ***
Szczerienko wychodził właśnie na spotkanie z agentem, gdy dwóch mężczyzn stanęło w drzwiach jego biura. To naprawdę przedziwne zjawisko, przemknęło mu przez myśl. Dwóch oficerów CIA przychodzi do ambasady rosyjskiej na robocze spotkanie z RWS. Zaraz potem zastanowiło go, co też może ich sprowadzać. — O co chodzi? — spytał. — Koga zapadł się pod ziemię — rzucił krótko John Clark. Major Szczerienko opadł na krzesło, ruchem ręki wskazując gościom fotele. Nie musiał im przypominać, by zamknęli drzwi. — To kwestia przypadku — spytał Clark — czy też nastąpił przeciek? — Nie sądzę, by ich wywiad odważył się na taki krok. Nawet na rozkaz Goto. Bez prawdziwych dowodów śmierdziałoby to polityką. Tutejsza sytuacja polityczna jest… jak dobrze jesteście zorientowani? — Streść nam ją — odrzekł Clark. — W rządzie panuje zamieszanie. Goto trzyma na wszystkim łapę, ale z nikim nie dzieli się informacjami. Jego koalicja jest nadal chwiejna. Koga cieszy się poważaniem, zbyt dużym, by go publicznie aresztować. — Według mojego rozeznania, zapomniał dodać Szczerienko. To, o czym można było mówić z całą pewnością dwa tygodnie temu, teraz przedstawiało się raczej dyskusyjnie. Opinia majora wydała się Amerykanom rozsądna. Clark zastanowił się przez chwilę. — Lepiej poruszcie niebo i ziemię, Borysie lljiczu. Obydwaj potrzebujemy tego człowieka. — Daliście mu jakieś zadanie? — spytał Rosjanin. — Skądże. Kazaliśmy mu zachowywać się normalnie… poza tym, on myśli, że jesteśmy Rosjanami. Nasze instrukcje przewidywały jedynie wybadanie Kogi, gdyż próba pokierowania kimś takim jest zbyt ryzykowna. W każdej chwili może zmienić się w superpatriotę i kazać się nam odpieprzyć. Ludziom takim jak on trzeba pozwolić, by robili co trzeba z własnej woli. — Któryś raz z rzędu Szczerience przyszło do głowy, że teczka tego faceta w Centrali nie kłamie. Clark naprawdę posiadał instynkt potrzebny do pracy wywiadowczej w terenie. Skinął głową i czekał aż Amerykanin będzie mówił dalej. — Kontrolujecie ich kontrwywiad. Musimy się dowiedzieć, czy go mają. — A jeśli tak?
Clark wzruszył ramionami. — Będziecie musieli wtedy stwierdzić, czy uda się wam go stamtąd wyciągnąć. Ta część operacji to już wasza działka. Nie możemy tego rozegrać za was. Ale jeśli to ktoś inny go przydybał, to może będziemy mogli coś poradzić. — Muszę skontaktować się z Moskwą. — Domyślam się. Pamiętajcie, że Koga to nasza najlepsza szansa na polityczne uporządkowanie tego bałaganu. Zawiadomcie potem Waszyngton. — Dobrze — obiecał Szczerienko. — Mam do was jedno pytanie. Te dwa samoloty, które rozbiły się wczoraj wieczorem… Clark i Chavez zmierzali już w kierunku drzwi. Nie obracając się, młodszy agent CIA odpowiedział: — Okropny wypadek, prawda? *** — Jesteście szaleni — skwitował Mogaturu Koga. — Jestem patriotą — odparował Raizo Yamata. — Doprowadzę do tego, że nasz kraj będzie naprawdę niepodległy, że znów będzie wielki. — Patrzyli sobie prosto w oczu z dwóch końców stołu w luksusowym apartamencie Yamaty. Ochroniarze przedsiębiorcy czuwali za drzwiami. Nikt poza nimi nie słyszał wypowiedzianych słów. — Odtrąciliście naszego najważniejszego sojusznika i partnera handlowego. Ściągniecie na nas gospodarczą ruinę. Zabiliście ludzi i przekupiliście rząd oraz wojsko. Yamata kiwnął głową, jak gdyby potwierdzał nabycie własności. — Hai. Nie sprawiło mi to wiele trudu. Jak trudno zmusić polityka do zrobienia czegoś? — A wasi przyjaciele, Matsuda i cała reszta? — Od czasu do czasu każdy potrzebuje przewodnika. — Prawie każdy — Yamata nie wypowiedział tej myśli głośno. — Gdy się to skończy, będziemy mieć w pełni zintegrowaną gospodarkę, dwóch nieugiętych i silnych sojuszników, a z czasem powrócimy do handlu z innymi krajami, gdyż reszta świata nas potrzebuje. — Czy Koga tego nie rozumie?
— Czy naprawdę tak słabo znacie Amerykę? Wpadliśmy w obecne kłopoty, ponieważ jakaś rodzina spaliła się żywcem. Oni nie są tacy, jak my. Mają inny sposób myślenia. Odmienną religię. Ich kultura jest przesiąknięta przemocą jak żadna, a jednak hołdują sprawiedliwości. Czczą robienie pieniędzy, ale ich korzenie tkwią w ideałach. Czy to pojmujecie? Nie będą tolerować tego, co robicie! — Koga urwał. — A jeśli chodzi o wasze zamiary w stosunku do Rosji, czy naprawdę myślicie… — Z pomocą Chin? — Yamata uśmiechnął się. — We dwójkę poradzimy sobie z Rosją. — Ale czy Chiny pozostaną nam wierne? — spytał Koga. — Zabiliśmy dwadzieścia milionów Chińczyków podczas drugiej wojny światowej. Ich przywódcy o tym nie zapomnieli. — Potrzebują nas, i są tego świadomi. — Yamata-san — powiedział Koga cicho, uprzejmym tonem, zgodnie ze swoją naturą. — Nie znacie się na polityce tak dobrze jak na interesach. Przywiedziecie nasz kraj do upadku. Yamata odpłacił mu tą samą monetą. — Podobnie jak zdrada przywiedzie was do upadku. Wiem o waszych kontaktach z Amerykanami. — Bzdura. Nie rozmawiałem z żadnym amerykańskim obywatelem od tygodni. — Oburzenie nie przydałoby też odpowiedzi takiej siły, jak chłodny ton, w którym została wypowiedziana. — No, mniejsza o to, będziecie na razie moim gościem — oznajmił Raizo. — Wkrótce przekonamy się, na ile jestem dyletantem w sprawach polityki. Za dwa lata zostanę premierem, Koga-san. Za dwa lata nasz kraj będzie supermocarstwem. — Yamata wstał. Jego apartament zajmował całą ostatnią kondygnację czterdziestopiętrowego budynku. Roztaczający się stąd widok sprawiał mu zawsze przyjemność. Przemysłowiec wstał i podszedł do zajmującego całą powierzchnię ściany okna, przebiegając wzrokiem po mieście, które wkrótce stanie się jego stolicą. Ale na razie musiał lecieć z powrotem na Saipan, by postawić pierwszy krok na politycznej drabinie. Odwrócił się. — Zobaczycie. A na razie jesteście moim gościem. Proszę się odpowiednio zachowywać, a będziecie dobrze traktowani. Spróbujecie uciec, a wasze poszatkowane ciało znajdzie się na torach kolejowych wraz z notatką o tym, jak bardzo przepraszacie za swoją polityczną klęskę. — Nie sprawię wam tej satysfakcji — odparł były premier chłodnym tonem.
Lisy i ogary Szczerienko planował osobiście pójść na tajne spotkanie, lecz zatrzymały go pilne sprawy. Okazało się, że wyszło to nawet na dobre. Wiadomość, przekazana na dyskietce komputerowej, pochodziła od najlepszego miejscowego agenta Szczerienki, dyrektora japońskiego kontrwywiadu znanego pod nazwą Sekcji Wywiadu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego. Bez względu na swoje nawyki, człowiek ten był bystrym obserwatorem sceny politycznej, chociaż pisane przez niego meldunki cechowała niejaka rozwlekłość stylu. Japońskie kręgi wojskowe — donosił — bynajmniej nie narzekają na otwierające się przed nimi perspektywy. Przeżywające frustracje z powodu etykietki „sił samoobrony”, jaką przyklejano im przez wiele lat, zdolne w odczuciu opinii publicznej jedynie do nękania Godzilli i innych podobnie fantastycznych potworów (zwykle z tragicznym dla siebie skutkiem) wojsko uważało się za ostoję dumnej tradycji wojowników, a teraz doczekało się w końcu godnych swojego temperamentu przywódców politycznych. Naczelne dowództwo zasmakowało w szansie unaocznienia wszystkim, co naprawdę potrafią. Starsi rangą oficerowie, ukształtowani w dużej mierze przez amerykańskie szkolenia i kursy zawodowe, przeanalizowali zaistniałą sytuację i zapewniali teraz każdego, kto nadstawiał uszu, że czują się na siłach rozstrzygnąć na swoją korzyść tę kontrolowaną rozgrywkę oraz — ciągnął dyrektor SWBP — że szansę na podbicie Syberii postrzegają jako bardzo duże. Ocenę sytuacyjną agenta Szczerienki oraz meldunek dwóch oficerów CIA przekazano natychmiast do Moskwy. A zatem w japońskim rządzie nie ma jednomyślności, zastanawiał się major. Dobrze, że choć jedna specjalistyczna agenda rządowa orientuje się nieco w realiach. Rosjanom taka sytuacja była na rękę, niemniej Szczerienko pamiętał, że szef wywiadu niemieckiego, admirał Canaris, znalazł się w podobnym położeniu i niczego nie udało mu się osiągnąć. Szczerienko zamierzał przełamać ten historyczny wzorzec. Sztuka polegała na tym, by nie pozwolić na rozprzestrzenienie się wojny. Rosjanin nie dawał wiary teorii, że dyplomaci mogą świat przed nią uchronić. Był jednak święcie przekonany, że sprawny wywiad oraz zdecydowane działanie powstrzymają świat przed posunięciem się za daleko — jeśli, oczywiście, zaistnieje wola polityczna do przeprowadzenia podobnych posunięć. Szczerienkę niepokoił tylko fakt, że to właśnie Amerykanie wykazują taką wolę. ***
— Operacja nosi kryptonim ZORRO, panie prezydencie — powiedział Robby Jackson odrzucając okładkę pierwszej mapy. Sekretarz stanu i sekretarz obrony siedzieli w Sali Sztabowej Białego Domu wraz z Ryanem i Arnie van Dammem. Członkom rządu zrobiło się dość nieswojo, lecz podobnie czuł się w tej chwili zastępca J-3, szefa Zarządu Operacyjnego Kolegium Szefów Sztabu. Ryan skinął, by mówił dalej. — Celem operacji jest wyeliminowanie sił dowódczych wroga poprzez dokładne uderzenie w te osoby, które… — Mówi pan o zamordowaniu tych ludzi? — przerwał Brett Hanson, po czym przeniósł wzrok na sekretarza obrony, który w ogóle nie zareagował. — Panie sekretarzu, nie leży w naszych zamiarach uwikłanie w ten konflikt ludności cywilnej, co oznacza, że nie możemy uderzyć w gospodarkę. Nie możemy obrócić w perzynę mostów w ich miastach. Mają zbyt zdecentralizowane rozmieszczenie wojsk, by… — Wykluczone — wtrącił się ponownie Hanson. — Panie sekretarzu — odezwał się Ryan chłodnym tonem — czy pozwoli pan, że zapoznamy się z planem operacji, zanim będziemy roztrząsać, co powinniśmy, a czego nie powinniśmy? Hanson kiwnął głową z naburmuszoną miną i Jackson jął dalej wprowadzać zebranych w szczegóły planowanej operacji. —
Fragmenty
układanki
—
skonkludował-
są
w
większości
na
miejscu.
Wyeliminowaliśmy dwa z ich ośrodków dozoru powietrznego… — Kiedy? Jak? — Miało to miejsce wczoraj wieczorem — odpowiedział Ryan. — Jak tego dokonaliśmy to nie pańska rzecz, sir. — Kto wydał rozkaz? — Tym razem pytanie zadał prezydent Durling. — Ja, panie prezydencie. Akcja była dobrze zakonspirowana i odbyła się bez przeszkód. — W oczach Durlinga Ryan wyczytał nieme napomnienie, że po raz kolejny zdarza mu się przekroczyć własne kompetencje. — Jaka jest liczba ofiar? — chciał wiedzieć sekretarz stanu. — Około pięćdziesięciu. Lista naszych ludzi, którzy zginęli z ich ręki, panie sekretarzu, jest dłuższa o dwieście nazwisk.
— Musi pan zrozumieć, że wynegocjowanie opuszczenia przez nich wysp jest kwestią czasu — odparował sekretarz stanu. Dyskusja przybrała charakter dwutorowy. Reszta obecnych tylko się przyglądała. — Adler tego nie potwierdza. — Chris Cook tak to widzi, a on ma kogoś w ich zespole negocjacyjnym. Durling przyglądał się temu obojętnie, kolejny już raz pozwalając swoim sztabowcom — bo tak właśnie o nich myślał — prowadzić polemikę. On stał przed innymi pytaniami. Polityka znów podnosiła swój wstrętny łeb. Jeśli nie uda mu się skutecznie zareagować na ten kryzys, wypadnie z gry. Ktoś inny zasiądzie w fotelu prezydenta i ten ktoś będzie zmuszony najdalej za rok stawić czoło kryzysowi o szerszym zasięgu. Co gorsze, jeśli ocena wywiadu rosyjskiego okaże się prawidłowa, i jeśli jesienią Japonia i Chiny wkroczą na Syberię, to kolejne, większe przesilenie przypadnie na amerykańską kampanię wyborczą. Skuteczna reakcja na takie wydarzenie opóźni się znacznie, ponieważ stanie się ona tematem niezliczonych potyczek słownych między kandydatami, gdy tymczasem gospodarka nadal zataczać się będzie pod brzemieniem stumiliardowego deficytu handlowego. — Jeśli zaniechamy działania w tym momencie, panie sekretarzu, trudno przewidzieć, dokąd nas to wszystko zaprowadzi — argumentował w tej chwili Ryan. — Rozwiązanie konfliktu możemy znaleźć na drodze dyplomatycznej — upierał się Hanson. — A jeśli nie? — włączył się Durling. — Wówczas, gdy nadejdzie odpowiednia po temu pora, pomyślimy o wyważonej akcji wojskowej. — Pewność w głosie sekretarza stanu nie znalazła swojego odbicia na twarzy sekretarza obrony. — Chcesz coś dodać? — rzucił w jego kierunku prezydent. — Minie dużo czasu, może nawet lata, zanim zbierzemy dostateczne siły by… — Nie mamy na to lat — wtrącił oschle Ryan. — Tak, jak też tak uważam — zgodził się Durling. — Admirale, czy plan się powiedzie? — Ma wszelkie szanse, panie prezydencie. Musimy dokonać jeszcze kilku wyłomów w ich obronie, ale najważniejszy krok uczyniliśmy wczoraj.
— W moim przekonaniu, nie dysponujemy wystarczającymi siłami, by zapewnić tej misji powodzenie — oznajmił sekretarz stanu. — Dowódca grupy lotniskowcowej właśnie nadesłał swoją ocenę sytuacji i… — Czytałem ją — przyznał Jackson, nie potrafiąc ukryć niepokoju, jaki zasiała w nim treść tego raportu. — Ale znam dowódcę grupy powietrznej, komandora Buda Sancheza. Nasza znajomość liczy sobie wiele lat. Ufam mu. Panie prezydencie, proszę się nadmiernie nie sugerować liczbami. Tu nie idzie o liczby, lecz o prowadzenie wojny, a na tym znamy się lepiej niż oni. Chodzi tu o manewr psychologiczny, o wzmocnienie naszych sił. Wojna nie wygląda już tak jak dawniej. Kiedyś rzucało się w pole ogromne siły, by zniszczyć we wrogu zdolność do walki oraz możliwości koordynowania i dowodzenia swoimi wojskami. Owszem, pięćdziesiąt lat temu operacja wymagałaby dużej liczby żołnierzy, lecz cele, które mamy trafić są w rzeczywistości bardzo małe. Jeśli uda się nam w nie uderzyć, to dokonamy także czegoś, do czego trzeba było kiedyś miliona ludzi. — To morderstwo z zimną krwią — sarknął Hanson — i tyle. Jackson odwrócił się od pulpitu. — Tak, proszę pana, ma pan całkowitą rację. Wojna jest właśnie morderstwem. Tylko, że my nie uśmiercimy jakiegoś Bogu ducha winnego dziewiętnastoletniego zasrańca, który zaciągnął się do wojska, bo lubi paradować w mundurze. Dorwiemy tych drani, którzy wysyłają go na śmierć i których nawet nie obchodzi jak się nazywa. Z całym szacunkiem, sir, zabijałem ludzi, i dokładnie wiem, jak się człowiek potem czuje. Ale choć raz, jedyny raz, chciałbym dobrać się do tyłka tym, którzy wydają rozkazy, a nie tym biednym, ślepym dupkom, którzy nadstawiają karku, by je wykonać. Ostatnie zdania niemal przywołały uśmiech na usta Durlinga. — I tak polegnie wiele dzieciaków — zauważył prezydent. Dopiero gdy admirał Jackson ostudził gniew, udzielił prezydentowi odpowiedzi. — Wiem, panie prezydencie, ale przy odrobinie szczęścia, znacznie mniej. — Kiedy chcecie znać ostateczną decyzję? — Jak już powiedziałem, panie prezydencie, fragmenty układanki są w większośći na miejscu. Jesteśmy w stanie rozpocząć operację w przeciągu niecałych pięciu godzin. Potem, będziemy ograniczeni światłem dziennym. Trzeba wziąć poprawkę i dwunastogodzinne przerwy.
— Dziękuję, panie admirale. Czy mógłbym panów przeprosić na kilka minut? — Obecni opuszczali jeden po drugim pomieszczenie, gdy Durling zmienił nagle zdanie. — Jack? Zostań na sekundę. Ryan zawrócił i usiadł. — Nie mamy innego wyjścia, panie prezydencie, musimy to zrobić. Tak czy owak, jeśli chcemy zlikwidować te nuklearne… — Wiem, Jack. — Prezydent wbił wzrok w biurko. Leżały na nim rozpostarte meldunki, mapy lądowe i morskie. Jednym słowem, wszystkie dokumenty wojenne. Przynajmniej oszczędzono mu informacji o przewidywanej liczbie ofiar, pewnie z zalecenia Ryana. Po chwili usłyszeli odgłos zamykanych drzwi. Ryan odezwał się pierwszy. — Jest jeszcze coś, sir. Były premier, Koga, został chyba aresztowany, wiemy tylko tyle, że zapadł się pod ziemię. — Jakie to może mieć znaczenie? Dlaczego nie poruszyłeś tej sprawy? — Aresztowanie nastąpiło w dwadzieścia cztery godziny po tym, jak poinformowałem Scotta Adlera o nawiązaniu kontaktu z Kogą. Nie powiedziałem mu nawet, z kim tamten się kontaktował. Jasne, może to zwykły zbieg okoliczności. Możliwe, że Goto i jego mistrz duchowy nie życzą sobie, by ktoś mącił polityczne wody, gdy oni wprowadzają w życie swój plan. Ale może to również oznaczać, że gdzieś nastąpił przeciek. — Kto z naszych o tym wiedział? — Ed i Mary Pat z CIA. Ja. Pan, panie prezydencie. Scott Adler i ci, którym powiedział. — Nie mamy jednak pewności, że to przeciek. — Nie, sir, nie ma takiej pewności. Ale to bardzo prawdopodobne. — Zostawmy to na razie. Powiedz mi lepiej, co może się stać, jeśli nie wykonamy żadnego ruchu?
— Nie mamy innego wyjścia, panie prezydencie. Jeśli teraz się zawahamy, to w przyszłości możemy spodziewać się wojny między Rosją a Japonią i Chinami, podczas której my będziemy Bóg wie co robić. CIA pracuje nad własną oceną sytuacyjną, ale moim zdaniem są małe szanse, by wojna ta nie przemieniła się w konflikt nuklearny. ZORRO pewnie nie będzie najpiękniejszą kartą w naszej historii wojskowości, ale jest naszą jedyną szansą. Aspekty dyplomatyczne nie mają tu żadnego znaczenia — ciągnął Ryan. — Gra toczy się o wiele wyższą stawkę. W przypadku, gdy uda się nam pozbyć tych, którzy zrobili ten bałagan, będziemy w stanie doprowadzić rząd Goto do upadku. Potem zaś będziemy mogli zapanować nad sytuacją. Wszystko sprowadzało się do wyboru, uświadomił sobie Durling, między dwiema opcjami, które prezentowały różny stopień umiarkowania. Hanson i sekretarz obrony przyjmowali linię klasycznej dyplomacji: odczekać aż uzyska się pewność, że nie istnieje żaden sposób rozwiązania konfliktu na drodze pokojowej. Tylko co będzie, jeśli dyplomacja zawiedzie? Otworzy się droga przed znacznie większym i krwawszym konfliktem. Ryan i Jackson optowali za odwołaniem się do przemocy od razu, by uniknąć w przyszłości wojny o szerszym zasięgu. Szkopuł tkwi w tym, że każda ze stron może mieć rację, a jedyny sposób, by się przekonać która, to znać treść podręczników historii, jakie powstaną za dwadzieścia lat. — Jeśli ten plan nawali… — To poświęcimy kilku naszych ludzi na darmo — dokończył Jack szczerze. — Pan, panie prezydencie, też zapłaci słoną cenę. — A ten admirał, no ten facet, który dowodzi grupą lotniskowcową. Jaki jest? — Jeśli się załamie, cała operacja się zawali. — Znajdź kogoś na jego miejsce — polecił prezydent. — Zatwierdzam operację. — Pozostała jeszcze jedna kwestia do przedyskutowania. Ryan wprowadził prezydenta w jej szczegóły, potem opuścił salę i zatelefonował w kilka miejsc. *** Ludzie w granatowych mundurach lubią mawiać, że idealną operacją Sił Powietrznych powinien dowodzić najzwyklejszy kapitan. Częścią obecnej operacji dowodził pułkownik operacji specjalnych, ale przynajmniej przeszedł mu koło nosa awans na generała. Ludzie od operacji specjalnych nie pasowali do szablonowego ideału wyższego dowództwa. Po prostu byli nazbyt… ekscentryczni.
Końcowa forma planu misji została opracowana na podstawie danych przesłanych łączami z Fortu Meade w stanie Maryland do Wierino. Amerykanie wciąż wzdrygali się na myśl, że Rosjanie dowiadują się przeróżnych rzeczy o amerykańskich możliwościach zbierania i przetwarzania danych elektronicznych za pomocą satelitów i innych środków. W końcu możliwości te zostały rozwinięte, by użyć je właśnie przeciwko nim. Precyzyjnie wykreślono pozycje dwóch operujących E-767. Dane optyczne z satelity umożliwiły policzenie myśliwców, a przynajmniej tych, które nie skryły się akurat w schronach. Podczas ostatniego przejścia nad tamtym rejonem KH-12 policzył samoloty w powietrzu i określił ich pozycje. Pułkownik dowodzący dywizjonem omówił trasę penetracji obrony powietrznej, którą sam wypracował, i choć kilka rzeczy mogło budzić niepokój, dwaj młodzi kapitanowie transportowca C-17A żując gumę skinęli głowami, ostatecznie zatwierdzając plan operacji. Jeden z nich pozwolił sobie nawet na żart, że nadszedł czas, by ich „śmieciarka” zaskarbiła sobie większy szacunek. ***
Rosjanie też mieli swoją rolę do odegrania. Z Jużnosachalińska na półwyspie Kamczatka wystartowało osiem myśliwców przechwytujących, by w towarzystwie samolotu wczesnego ostrzegania lł-86, przeprowadzić ćwiczenia obrony powietrznej. Dziesięć minut później cztery myśliwce Su-27 opuściły Sokoł, mając za zadanie pozorowanie napastników. Suchoje z podczepionymi dodatkowymi zbiornikami paliwa wzięły kurs na południowy wschód, trzymając się z dala od japońskiej przestrzeni powietrznej. Kontrolerzy na obu japońskich E-767 uznali ruchy rosyjskich maszyn za to, czym naprawdę były: raczej typowymi, rosyjskimi ćwiczeniami. Niemniej, brały w nich udział samoloty bojowe, więc zasługiwały na baczną uwagę, zwłaszcza, że odbywały się po obu stronach najprawdopodobniejszej trasy przelotu amerykańskich samolotów w rodzaju B-1, które nie tak dawno „połaskotały” japońską obronę powietrzną. W rezultacie, E-767 zostały odciągnięte lekko na północ i wschód wraz ze swoją eskortą myśliwców. Rezerwowy AWACS miał otrzymać rozkaz startu, ale pozostający na ziemi dowódca obrony powietrznej podjął rozsądną decyzję, że , jedynie podwyższy mu stan gotowości. C-17A Globemaster-III był najdroższym samolotem transportowym, jaki kiedykolwiek przepchnięto przez komisję budżetową Pentagonu w Kongresie. Ktoś, kto zetknął się z tym proceduralnym koszmarem z pewnością wolałby się znaleźć w zaporowym ogniu przeciwlotniczym, gdyż misje bombowe planowano przynajmniej z myślą o zwycięstwie. Natomiast system zaopatrzenia przeważnie zachowywał się tak, jakby go stworzono, by zadawał klęskę. To, że nie zawsze się mu to udawało, było zasługą ludzi, którzy swoją pomysłowością krzyżowali mu szyki. Nie szczędzono wydatków na prace konstrukcyjne, przyznano nawet kilka dodatkowych funduszy, ale rezultatem okazał się samolot znany wśród pilotów jako „śmieciarka”. C-17A wystartował nieco po północy czasu miejscowego, biorąc kurs na południepołudniowy zachód, tak jak gdyby odbywał rejsowy lot do Władywostoku. Tuż przed miastem pobrał paliwo w powietrzu od tankowca KC-135 (rosyjski system tankowania w locie nie był kompatybilny z rozwiązaniem amerykańskim), po czym opuścił stały ląd azjatycki i kierował się obecnie na południe, dokładnie po linii sto trzydziestego drugiego południka.
Globemaster był pierwszym samolotem transportowym, który projektowano z myślą o operacjach specjalnych. Do standardowej dwuosobowej załogi dołączyły dwa stanowiska nawigatorów, wyposażone w modułowe zestawy przyrządów. Tym razem stanowiska te zajmowali oficerowie walki radioelektronicznej, którzy trzymali oko na radarach obrony przeciwlotniczej, od jakich jeżyły się wybrzeża Chin, Korei i Japonii. Kierowali oni samolot tak, by maszynie udało się przemknąć chyłkiem po tylu martwych polach, ilu się da. — Można się skichać, nie? — rzucił starszy sierżant Vega w kierunku swojego dowódcy. Rangersi porozsiadali się na rozkładanych fotelach w ładowni. W pełnym oporządzeniu bojowym kiwali się jak kaczki, gdy godzinę temu człapali na pokład samolotu pod czujnym okiem szefa załadunku. Wśród lotniczej społeczności w Armii panuje przekonanie, że Siły Powietrzne przyznają dodatkowe punkty lotnikom, których pasażerowie pochorowali się w powietrzu. Tym razem lotnicy mogli być z siebie dumni. Misja Rangersów weszła właśnie w najbardziej niebezpieczną fazę, a spadochrony, które mieli na sobie wcale nie polepszały ich szans. Co znamienne, załogi samolotów Sił Powietrznych nie zawracały sobie głowy spadochronami. I tak na nic się zdadzą, jeśli jakiś zbłąkany myśliwiec wpadnie na nich przed planowanym skokiem. Kapitan Checa przytaknął skinieniem głowy. Z całej duszy pragnął stać w tej chwili na ziemi, czyli tam, gdzie jest miejsce żołnierza piechoty, a nie siedzieć bezradnie niczym nie narodzone dziecię w łonie matki, fanatyczki tańców dyskotekowych.
W kabinie pilotów, ekrany WRE nasycały się barwami. Prostokątny telewizyjny monitor wyświetlał wszystkie zaprogramowane w pamięci komputera instalacje radarowe na zachodnim wybrzeżu Japonii. Wyszukanie tych danych nie nastręczyło żadnych trudności, jako że niemal wszystkie stacje wznieśli Amerykanie pokolenie lub dwa temu, w czasach, gdy Japonia była olbrzymią bazą wycelowaną przeciwko Związkowi Radzieckiemu, a także narażoną na radziecki atak. Stacje radarowe uległy od tamtego czasu modernizacji, jednak każda linia dozoru radiolokacyjnego ma swoje słabe strony, a te Amerykanie znali z góry. Poza tym w ciągu ostatniego tygodnia satelity zwiadu elektronicznego przyjrzały się jej ponownie. Transportowiec zmienił kurs na południowo-wschodni, wyrównał lot sześćdziesiąt pięć metrów nad wodą i parł naprzód z maksymalną prędkością rozwijaną na niskich pułapach, czyli pięciuset kilometrów na godzinę. Rzucało nim na wszystkie strony, co załodze w ogóle nie przeszkadzało, ale pasażerom dawało się mocno we znaki. Pilot lustrował wzrokiem niebo przez nocne gogle ze wzmacniaczem obrazu, drugi pilot zaś koncentrowała się na przyrządach, mając do dyspozycji wskaźnik HUD, taki jak instaluje się na myśliwcach. HUD wyświetlał na wiatrochronie kurs kompasowy, wysokość, prędkość, a także cienką zieloną linię sztucznego horyzontu. Chwilami pilot dostrzegała prawdziwy horyzont gołym okiem, ale zależało to od stanu księżyca i zachmurzenia. — Mam światła pozycyjne, bardzo wysoko, na dziesiątej — zameldował pilot. Należały one z pewnością do samolotów rejsowych lecących korytarzem dla samolotów cywilnych. — Nic więcej. Drugi pilot rzuciła okiem na ekran radiolokatora. Obraz na radarze przedstawiał się tak jak zakładano, ich tor lotu biegł bardzo wąskim korytarzem czerni między żółtymi i czerwonymi plamkami, które wyznaczały obszary pokrycia radarów obrony przeciwlotniczej i dozoru powietrznego. Im niżej lecieli tym szersza stawała się czarna strefa bezpieczeństwa. A lecieli teraz tak nisko, jak tylko pozwalało bezpieczeństwo lotu. — Odległość do brzegu pięćdziesiąt mil. — Zrozumiałem — potwierdził pilot. — Jak tam? — spytał w chwilę później. Przemykanie się na niskiej wysokości przez obronę przeciwlotniczą każdemu dawało porządnie w kość, mimo że sterowany komputerem autopilot wyręczał pilota w kierowaniu drążkiem.
— W porządku — odpowiedziała druga pilot. Nie była to do końca prawda, ale właśnie takiej odpowiedzi po niej oczekiwano. Zaraz rozpocznie się najbardziej karkołomna część zadania: przejście obok zlokalizowanej na wzniesieniu stacji radarowej w Aikawa. Najsłabszy punkt w japońskiej obronie przeciwlotniczej znajdował się w przerwie między półwyspem i wyspą. Radiolokatory po obu stronach niemal w całości pokrywały siedemdziesięciomilowe przewężenie, ale pamiętały one jeszcze lata 70. Co ważniejsze, nie były modernizowane od upadku komunistycznego reżimu w Korei Północnej. — Schodzimy w dół — oznajmiła pilot, ustawiając regulator wysokości autopilota na dwadzieścia trzy metry. Teoretycznie, można było zejść bezpiecznie na wysokość szesnastu metrów nad płaską powierzchnią, ale tym razem samolot miał zbyt duże obciążenie. Dłoń pilotki spoczywała na dźwigni małego drążka z boku kabiny, którego obecność potęgowała wrażenie, że człowiek znajduje się w kabinie myśliwca. Gdy w polu widzenia pojawi się nawet coś tak niepozornego jak łódź rybacka, będzie musiała poderwać maszynę w górę, by uniknąć zderzenia z wierzchołkiem masztu. — Brzeg za pięć — oznajmił jeden z operatorów systemów WRE. — Zalecam prawo jeden-sześć-pięć. — Skręcam w prawo. — Samolot przechylił się lekko. W ścianach ładowni było kilka okien. Sierżant Vega, który siedział przy jednym z nich, ujrzał jak końcówka skrzydła nurkuje w kierunku niemal niewidocznej czarnej tafli nakrapianej niekiedy białymi barankami. Na ten widok odwrócił oczy. Nic i tak nie mógłby poradzić. Gdyby zostali trafieni i pokoziołkowali w morze, nie miałby czasu, żeby coś poczuć. Przynajmniej tak mu ktoś kiedyś powiedział. — Widzę brzeg — oznajmił dowódca, gdy wypatrzył przez gogle noktowizyjne łunę świateł. Czas by wyłączyć gogle i pomóc prowadzić samolot. — Przejmuję stery. — Kapitan przejął stery — potwierdziła drugi pilot, rozluźniając mięśnie dłoni i pozwalając sobie na głęboki oddech.
Znajdowali się między Orni a Iczifuri. Gdy tylko ląd pojawił się w zasięgu wzroku, pilot poprowadził maszynę w górę. Automatyczny system unikania przeszkód terenowych można było ustawić na trzy różne wartości. Pilot wybrał tę oznaczoną jako „bardzo czuła”, która sprawiała, że system dość bezpardonowo obchodził się z samolotem, a zwłaszcza z pasażerami, ale było to bezpieczniejsze dla wszystkich zainteresowanych. — Co z ich AWACS-ami! — spytał oficerów WRE. — Odbieram emisje, na dziewiątej, bardzo słabe. Trzeba będzie pokluczyć, ale powinno się udać. — Wyjmujcie torby chorobowe, chłopaki — mruknął pod nosem, a do szefa załadunku rzucił: — Dziesięć minut. — Dziesięć minut — oznajmił sierżant Sił Powietrznych w części ogonowej. W tej samej chwili transportowiec poderwał się w górę, potem wyrwał w bok, omijając pierwszą górę brzegową, następnie zanurkował gwałtownie, jak na szczególnie nieprzyjemnej przejażdżce w wesołym miasteczku. Julio Vega przypomniał sobie, jak niegdyś zaklinał się, iż już nigdy nie da się wrobić w coś podobnego i jak nie raz złamał tę obietnicę. Tylko że tym razem na ziemi czaili się uzbrojeni ludzie i nie byli to kolumbijscy handlarze narkotyków, lecz wyszkolona armia zawodowa. — Jezu, mam nadzieję, że zafundują nam choć dwie minuty spokojnego lotu, żeby doczołgać się do drzwi — wychrypiał między szarpiącymi żołądek spazmami. — Nie licz na to — wykrztusił kapitan Checa i chwilę później skorzystał z własnej torby chorobowej. Dało to początek podobnym reakcjom wśród Rangersów.
Cała sztuka polegała na tym, by szczyty gór znajdowały się między samolotem a nadajnikiem radarowym, co zmuszało ich do lotu dolinami. Globemaster zwolnił — prędkościomierz wskazywał zaledwie trzysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nawet z wysuniętymi klapami i słotami, prowadzona przez wspomagany komputerowo system sterowania lotem, maszyna na przemian to chybotała się na boki, to podrygiwała w górę. HUD przedstawiał górski korytarz, którym lecieli. Przed oczami pilotów rozbłyskiwały co chwila czerwone znaki ostrzegawcze, na które komputer reagował dość dobrze, Bogu dzięki, ale piloci i tak drętwieli ze strachu. Lotnicy nie dowierzają automatom. Dlatego dłonie pilotów Globemastera spoczywały cały czas na sterach. Już odbierały komputerowi kontrolę nad maszyną i oto cofały się z powrotem. Niczym w dziecięcej grze o miano najodważniejszego, komputer starał się wyprzedzić wyszkolonych lotników, którzy byli zmuszeni powierzyć mikroprocesorom wykonanie tego, czemu nie sprostałby ich refleks. Przyglądali się zygzakowatym liniom przedstawiającym całe łańcuchy górskie o krawędziach rozmytych od drzew, które porastały większość szczytów. Górskie granie biegły ponad ich głowami i dopiero w ostatniej sekundzie nos maszyny podrywał się ponad nie, a ich żołądki próbowały za wszelką cenę go dogonić. W chwilę później transportowiec ponownie nurkował. — Tam jest punkt indentyfikacyjny. Pięć minut! — krzyknął pilot do tyłu. — Wstawać! — ryknął szef załogi do pasażerów. Samolot dał w tym momencie nura w dół, tak że wstając jeden z Rangersów omal nie wzleciał ponad podłogę ładowni. Żołnierze przesuwali się na ogon w kierunku otwartych drzwi pasażerskich w lewej burcie. Gdy zaczepili linki spadochronowe, tylna rampa odskoczyła w dół. Dwaj szeregowi zdjęli haki zabezpieczające ze spaletyzowanego ładunku zajmującego środek trzydziestometrowej przegrody ładunkowej. Gdy Globemaster wrócił do lotu poziomego, Checa i Vega ujrzeli przez otwarte drzwi pogrążoną w mroku dolinę śmigającą pod brzuchem samolotu, a po lewej piętrzące się góry. — Sto siedemdziesiąt metrów — zameldował pilot przez interkom. — Do roboty. — Wiatr w porządku — oznajmiła drugi pilot, odczytując dane z komputera sterującego zrzutami. — Minuta. Nad bocznymi drzwiami rozbłysła zielona lampka. Szef załogi przypięty pasem bezpieczeństwa, stał w otwartych drzwiach, zagradzając drogę dwóm Rangersom. Spojrzał na nich z ukosa. — Uważajcie na siebie, chłopaki.
— Przykro nam, że zrobiliśmy taki bałagan — powiedział kapitan Checa. Szef wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Sprzątałem gorszy. — W rzeczywistości robił to za niego szeregowy. Szef powiódł po ładowni ostatnim spojrzeniem. Rangersi trzymali się swoich miejsc, nikt nie stał na bieżni ładunku. Pierwszy zrzut nastąpi z tylnego luku. — Ogon czysty — zameldował przez telefon pokładowy i odsunął się od drzwi, jego miejsce zajął Checa, opierając dłonie o krawędzie otworu i wysuwając lewą stopę na zewnątrz. — Dziesięć sekund — oznajmiła drugi pilot. — Zrozumiałem, dziesięć sekund. — Pilot sięgnął do przełącznika zwalniającego, odrzucił klapkę zabezpieczającą i oparł kciuk na przełączniku. — Pięć. — Cztery. — Trzy… dwa… jeden… już! Pilot pstryknął przełącznikiem. — Ładunek poszedł. Rangersi patrzyli jak palety wyślizgują się przez drzwi tylnej rampy. Transportowiec przysiadł na ogonie, ale zaraz wyrównał do poziomu. Chwilę potem zielona lampka nad drzwiami pasażerskimi zaczęła migotać. — Dalej, dalej, dalej! — wrzasnął szef. przekrzykując huk powietrza.
Kapitan Diego Checa z oddziału Rangersów Armii Stanów Zjednoczonych jako pierwszy Amerykanin dokonał inwazji na terytorium japońskie, gdy przestąpiwszy próg dał nura w ciemność. Sekundę potem spadochron otworzył się z jękiem i czarna nylonowa czasza rozkwitła niecałe sto metrów nad ziemią. Silny, nawet bolesny wstrząs przy otwieraniu się spadochronu Checa powitał z ulgą. Podczas zrzutów ze stu siedemdziesięciu metrów zapasowy spadochron był jedynie niepotrzebną ozdobą. Kapitan zerknął w górę, by upewnić się, czy wszyscy wyskoczyli, oraz czy ich spadochrony otworzyły się bez problemu. Następnie zlustrował okolicę. Dokładnie pod sobą miał niewielką porębę. Choć był pewien, że uda mu się na niej wylądować, szarpnął jednym cięgnem nośnym, by wypuścić powietrze z czaszy spadochronu. Miał nadzieję, że trafi w środek polanki, co zwiększy margines bezpieczeństwa, który podczas nocnych zrzutów miał tyle samo wspólnego z rzeczywistością co z teorią. W ostatniej kolejności odrzucił plecak, który zawisł pod nim na pięciometrowej lince. Trzydzieści kilogramów oporządzenia uderzy w ziemię jako pierwsze, co osłabi wstrząs podczas lądowania pod warunkiem, że człowiek nie wyląduje na tym cholerstwie i sobie czegoś nie złamie. Tylko tyle zdążył pomyśleć, zanim niewidoczna dolina nie wybiegła mu na spotkanie. Stopy razem, kolana zgięte, plecy proste i pamiętać, żeby potoczyć się po ziemi. Uderzenie o ziemię wybiło mu dech z piersi, ale po chwili leżał już twarzą do ziemi i starał się ustalić, czy wszystkie kości ma na miejscu. Po chwili doszły go głuche tąpnięcia i zdławione „uff”, gdy reszta oddziału znalazła się na ziemi. Checa odczekał pełne trzy sekundy, by przekonać się, czy jest cały i zdrów, potem poderwał się, odpiął uprząż i pognał zgasić spadochron. Gdy to zrobił, nasunął na oczy noktowizyjne gogle i przystąpił do zbierania ludzi. — Wszyscy w porządku? — Szczęśliwy zrzut, sir. — Pierwszy z ciemności wyłonił się Vega, prowadząc za sobą dwóch innych żołnierzy. Reszta oddziału nadciągała, niosąc czarne spadochrony. — Do roboty, Rangersi. ***
Globemaster leciał dalej prosto na południe, schodząc tuż nad powierzchnię wody zaraz na zachód od Nomazu. Prześlizgując się nad taflą morza, krył się za górzystym półwyspem przed odległymi E-767 tak długo, jak to było możliwe. Potem skręcił na południowy zachód, by odbić od nich jeszcze trochę, aż w końcu, dwieście mil od wybrzeża japońskiego, mógł wspiąć się bezpiecznie na wysokość przelotową i wejść na przeznaczony dla samolotów cywilnych korytarz G223. jedyną niewiadomą było w tej chwili to, czy tankowiec KC-10 przybędzie o oznaczonym czasie, co umożliwi dokończenie lotu do Kwajalein. Dopiero wtedy załoga Globemastera będzie mogła przerwać ciszę radiową. *** Rangersi mogli to zrobić pierwsi. Sierżant odpowiedzialny za łączność rozstawił nadajnik satelitarny, zorientował go w odpowiednim kierunku i nadał pięcioliterowy kod, po czym zaczekał na potwierdzenie. — Są na miejscu cali i zdrowi — oznajmił major Armii Jacksonowi, który siedział przy biurku w Ośrodku Dowodzenia Sił Zbrojnych USA. Sztuką będzie ich stamtąd wyciągnąć, pomyślał admirał. Ale wszystko po kolei. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer Białego Domu. — Jack, Rangersi są na miejscu. — Świetnie, Rob. Jesteś mi tu potrzebny — rzekł Ryan. — Po co? Mam tu ogromnie dużo pracy i… — I to zaraz, Rob. — Trzasnęła odkładana słuchawka. ***
Kolejnym punktem programu było przeniesienie ładunku. Wylądował on w promieniu dwustu metrów od zakładanego punktu, choć w planie dopuszczano nawet większy rozrzut. Rangersi mozolili się z pustymi zbiornikami na paliwo, przenosząc je pod górę ku linii drzew, która wyznaczała granicę czegoś na kształt górskiego pastwiska. Gdy już to zrobili, przeciągnięto wąż i dziesięć tysięcy kilogramów JP-5 przepompowano z olbrzymiego pojedynczego gumowego zbiornika do sześciu mniejszych, ułożonych po dwa we wcześniej wybranych punktach. Cała operacja trwała godzinę. W międzyczasie czwórka Rangersów patrolowała najbliższą okolicę, wypatrując znaków ludzkiej bytności, ale natknęła się jedynie na ślady czterokołowego łazika. W czasie odprawy zapowiedziano im, że mogą je tam zastać. Gdy przepompowywanie dobiegło końca, duży gumowy zbiornik zwinięto i upchnięto w dziurę w ziemi, którą dokładnie przykryto darniną. Pozostałą część ładunku przetransportowano na ludzkich barkach i okryto siatką maskującą. Zajęło to kolejne dwie godziny. Z Rangersów biły siódme poty na skutek mieszaniny ciężkiej fizycznej pracy i kumulującego się napięcia nerwowego. Niedługo miało wzejść słońce. Teren musiał wyglądać tak, jakby nie stanęła na nim ludzka stopa. Starszy sierżant Vega nadzorował zacieranie śladów. Gdy się z tym uporali, opuścili otwarty teren, maszerując gęsiego w kierunku krawędzi lasu, a ostatni w kolumnie miał za zadanie zniwelować ślady stóp na trawie. Podjęte środki nie były doskonałe, ale na razie trzeba
było
się
nimi
zadowolić.
Przed
świtem,
który
oznajmił
im
koniec
dwudziestoczterogodzinnego dnia, najbardziej parszywego jaki tylko człowiek mógł sobie wyśnić, dotarli już na miejsce. Nieproszeni goście drżeli z zimna na ziemi obcego kraju, nie mogąc rozpalić ognia, by się ogrzać. *** — Jack, do diabła, czeka tam na mnie fura roboty — oświadczył Robby, przestępując przez próg pokoju. — Już nie. Omówiłem to wczoraj z prezydentem. — O czym mówisz? — Pakuj się. Obejmujesz dowództwo grupy uderzeniowej „Stennisa”. — Ryan pragnął uśmiechnąć się do przyjaciela, ale nie mógł się na to zdobyć. Nie teraz, gdy narażał go na niebezpieczeństwo. Na słowa Ryana Jackson zatrzymać się w pół kroku. — Naprawdę?
— Już zdecydowane. Prezydent podpisał się pod tą decyzją. Dowódca Floty Pacyfiku też wie. Admirał Seaton… Robby skinął głową. — Wiem, pracowałem już kiedyś dla niego. — Masz dwie godziny. W bazie Andrews czeka na ciebie Gulfstream. Chcemy mieć na miejscu kogoś — wyjaśnił doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego — kto rozumie polityczne ograniczenia nałożone na tę operację. Pchnij ją do uzgodnionego punktu, Rob, ale ani kroku dalej. Musimy się z tego jakoś wywinąć. — Rozumiem. Ryan wstał od biurka i podszedł do przyjaciela. — Rob, robię to z ciężkim sercem, ale… — To mój zawód, Jack. *** „Tennessee” zajął pozycję nieopodal wybrzeża Japonii, nareszcie powracając do zwykłej, patrolowej prędkości pięciu węzłów. Komandor porucznik Claggett, wykorzystując odpowiedni moment, zdobył dobry namiar pozycji względem skalistego wybrzuszenia, znanego marynarzom jako Żona Lota, a potem sprowadził okręt poniżej termokliny na głębokość trzystu metrów. Hydrolokator milczał, co było raczej dziwne na ruchliwym zazwyczaj szlaku żeglugowym, ale po czterech godzinach pędzenia na złamanie karku, wszyscy na okręcie przyjęli to z dużą ulgą. Personel Armii zaadaptował się nader dobrze, przyłączył się nawet do joggingu, jaki marynarze odbywali w przedziale rakietowym. Rozkazy operacyjne, jakie obowiązywały w tej chwili „Tennessee”, nie różniły się zbytnio od pierwotnego przeznaczenia okrętu rakietowego: pozostawać niewykrytym, a dodatkowo zbierać wszelkie informacje o ruchach przeciwników. Zadanie takie nie należy co prawda do ekscytujących, lecz jedynie Claggett zdawał sobie sprawę z jego wagi. ***
Sandy Richter i jego koledzy dowiedzieli się przez łącze satelitarne, że misja Globemastera najprawdopodobniej wypaliła, co oznaczało, że spędzą więcej czasu w symulatorach. Obsługa naziemna zapinała na ostatni guzik przygotowania śmigłowców Comanche do działania. Pech chciał, że w tej sytuacji trzeba było doczepić wykrywalne przez radar skrzydła do burt każdego śmigłowca. Richter wiedział o tym od samego początku. Nikomu jednak nie przeszło przez myśl, by spytać się go, czy podoba mu się ten pomysł. W symulatorze zaprogramowane były trzy scenariusze operacyjne i każda załoga musiała je po kolei przerobić. Piloci kiwali się nieświadomi tego, co dzieje się z nimi w realnym świecie, podczas gdy ich umysły i ciała zanurzały się w wirtualnej rzeczywistości. *** — Jak mamy to, do cholery, zrobić? — zżymał się Chavez. Rosjanin nie zakwestionowałby rozkazów w podobny sposób, pomyślał Szczerienko. — Ja tylko przekazuję rozkazy z waszej CIA — powiedział. — Ustaliliśmy, że żadna z oficjalnych agencji rządowych nie maczała palców w zniknięciu Kogi. — Myślisz, że to Yamata? — spytał Clark. To, co powiedział Rosjanin, zawężało znacznie liczbę możliwości. To, co niemożliwe, stało się jedynie niebezpieczne. — Strzał w samą dziesiątkę. Wiecie, gdzie on mieszka? — Widzieliśmy z daleka — potwierdził Chavez. — Ach, no tak… te zdjęcia. — Major dużo by dał za to, by poznać ich przeznaczenie. Ale pytając o to, zrobiłby błąd, poza tym dwaj Amerykanie pewnie i tak nie znali odpowiedzi. — Jeśli macie swoje dojścia, radzę wam z nich skorzystać. My uruchomiliśmy swoje. Osoba Kogi stanowi prawdopodobnie rozwiązanie obecnego kryzysu. — Jeśli takowe istnieje — podsumował Ding. *** — Dobrze się z panem lata, kapitanie Sato — rzekł Yamata uprzejmym tonem. Zaproszenie do kabiny pilotów bardzo przypadło mu do gustu. Kapitan, jak się mógł zorientować, był patriotą, człowiekiem dumnym i utalentowanym, który rozumiał obecne wydarzenia. Jaka szkoda, że wybrał tak skromną drogę życiową. Sato zsunął z głowy słuchawki i odprężył się w fotelu. — To zdecydowanie milsze od lotów do Kanady.
— Jakie się tam sprawy mają? — Rozmawiałem z kilkoma przedsiębiorcami wracającymi do domu. Twierdzili, że Amerykanami szarpią mieszane uczucia. — Tak. — Yamata uśmiechnął się. — Oni łatwo poddają się mieszanym uczuciom. — Czy istnieją szansę rozwiązania całej sprawy na drodze dyplomacji, Yamata-san? — Myślę, ze tak. Amerykanie nie są zdolni do przypuszczenia skutecznego ataku. — Mój ojciec dowodził niszczycielem w czasie wojny. Mój brat… — Znam go bardzo dobrze, kapitanie. — Yamata spostrzegł, że w oczach pilota rozbłysła duma. — Syn jest pilotem myśliwskim. Lata na myśliwcach F-15J. — Nie powiem, jak dotąd idzie im świetnie. Wie pan, zestrzelili ostatnio dwa amerykańskie bombowce. — Naprawdę? — Kapitan Sato nie słyszał o tym. —
Amerykanie
wypróbowywali
przemysłowiec. — Ponieśli porażkę.
naszą
obronę
przeciwlotniczą
—
wyjaśnił
Grupa Uderzeniowa 77 — O, to znów pan — stwierdził właściciel wypożyczalni, nie bez zadowolenia w głosie. Nomuri uśmiechnął się i skinął głową. — Aha, wczorajszy dzień w biurze był nadzwyczaj dobry. Nie muszę chyba panu tłumaczyć jak bardzo stresujące są takie dni. Mężczyzna mruknął potakująco. — Latem najlepsze dni miewani wtedy, gdy brak mi czasu na sen. Niech mi pan wybaczy mój wygląd — dodał. Praca przy niektórych maszynach zajęła mu cały ranek, który rozpoczął tuż po piątej. Podobnie jak Nomuri, lecz z innego powodu. — Świetnie pana rozumiem. Ja też ciągnę własny interes, a któż pracuje ciężej jeśli nie ten, kto pracuje dla siebie, nie? — Sądzi pan, że zaibatsu to rozumieją? — Na pewno nie ci, których miałem okazję poznać. Ma pan szczęście, że mieszka w tak spokojnej okolicy. — Nie zawsze jest tu tak spokojnie. Nasze lotnictwo musiało się w nocy zabawiać na całego. Jakiś odrzutowiec przeleciał niedaleko stąd, bardzo nisko. Wyrwał mnie ze snu i nie udało mi się znów zasnąć. — Wytarł dłonie, nalał dwie filiżanki herbaty i podał jedną gościowi. — Dozo — powiedział Nomuri z wdzięcznością. — Prowadzą ostatnio wielce niebezpieczne gierki — zagaił, ciekawy, jaką otrzyma odpowiedź. — To czyste szaleństwo, ale kogo obchodzi, co ja myślę? Na pewno nie rząd. Oni słuchają tylko tych grubych ryb. — Właściciel wypożyczalni pociągnął łyk herbaty i rozejrzał się po sklepie. — Ja też mam swoje obawy. Trzeba mieć nadzieję, że Goto znajdzie jakieś rozwiązanie, nim sprawy nie wymkną się spod kontroli. — Nomuri wyjrzał na zewnątrz. Ustaliła się ponura, groźna pogoda. Dobiegł go pomruk o zdecydowanie gniewnym brzmieniu. — Goto! Taki sam jak cała reszta. Inni wodzą go za nos albo za inną część ciała, jeśli wierzyć plotkom. Nomuri zachichotał. — Też słyszałem te historyjki. Mimo wszystko, facet wie, jak się obrócić, no nie — urwał. — To co, pożyczy mi pan dzisiaj jeden ze swoich motocykli? — Niech pan weźmie numer szósty. — Mężczyzna wskazał ręką. — Właśnie skończyłem przegląd. Proszę uważać na pogodę — ostrzegł. — Dziś wieczorem może padać śnieg. Nomuri podniósł plecak. — Chciałbym strzelić kilka zdjęć zachmurzonego nieba w górach do mojej kolekcji. Panuje tu cudowny spokój, a to sprzyja myśleniu.
— Tylko w zimie — odparł właściciel wypożyczalni, wracając do pracy. Znając już trasę, Nomuri ruszył pod górę wzdłuż Taki. Czułby się lepiej, gdyby ten cholerny czterokołowy łazik miał lepszy tłumik. Może ciężkie powietrze wytłumi choć trochę hałas, zastanawiał się, jadąc tą samą drogą co parę dni wcześniej. Wkrótce jego wzrok padł na wysokogórską łąkę i choć nie dostrzegł nic niezwykłego, Nomuri zaczął się zastanawiać czy… Zastanawiał się nad wieloma sprawami. A jeśli żołnierze wpadli w zasadzkę? W takim przypadku jestem ugotowany, powiedział sobie. Ale nie miał odwrotu. Ponownie poprawił się na siedzeniu i ruszył w dół zbocza. Zatrzymał się w połowie drogi tak, jak to miał zrobić, i zsunął z czoła kaptur czerwonego skafandra. Po bliższych oględzinach, odkrył, że ziemią była jakby przekopana w kilku miejscach. Jakieś niewyraźne ślady prowadziły w stronę lasu. W tej samym momencie jego oczom ukazała się samotna postać i ruchem ręki wezwała go, by podjechał bliżej. Agent CIA zapuścił silnik i skierował się w jej kierunku. Dwaj żołnierze, którzy wyszli mu na spotkanie, nie mierzyli w niego z broni. Nie musieli. Mieli pomalowane twarze, a ich mundury maskujące powiedziały Nomuriemu wszystko, co chciał wiedzieć. — Nazywam się Nomuri — odezwał się. — Hasło brzmi: Foxtrot. — Kapitan Cheka — odparł oficer podając mu dłoń. — Pracowaliśmy już kiedyś dla Firmy. Czy to pan wybrał to miejsce? — Nie, ale to ja sprawdziłem je parę dni temu. — Fajne miejsce na domek — powiedział Cheka. — Widzieliśmy nawet parę młodych jeleni. Mam nadzieję, że nie mamy teraz sezonu łowieckiego. — Po tej uwadze Nomuriemu przebiegły ciarki po plecach. Nie rozważył tej możliwości i nie miał zielonego pojęcia o polowaniach w Japonii. — Co ma pan dla mnie? — To. — Nomuri zdjął plecak i wyciągnął telefony komórkowe. — Robi mnie pan w balona? — Japońska armia ma wspaniałe cacka służące do kontrolowania łączności wojskowej. To oni wypracowali wiele technologii, których nasi używają. Ale to coś — Nomuri wyszczerzył zęby w uśmiechu — ma tutaj każdy. GSM, telefonia cyfrowa obejmująca swym zasięgi cały kraj. Nawet to miejsce. Tam na tej górze znajduje się stacja przekaźnikowa. Nie ma co gadać, na pewno są bezpieczniejsze niż wasze radiostacje. Abonament jest opłacony do końca miesiąca — dodał.
— Byłoby fajnie zadzwonić do domu i uspokoić moją żonę, że wszystko idzie w porządku — Cheka pomyślał na głos. — Uważałbym z tym. Tu ma pan numery, pod które możecie dzwonić. — Nomuri podał kartkę. — Ten jest do mnie, a ten do faceta nazwiskiem Clark Ten tutaj jeszcze do innego oficera nazwiskiem Chavez… — Ding jest tutaj? — spytał sierżant Vega. — Zna ich pan? — Ubiegłej jesieni odwaliliśmy pewną robotę w Afryce — wyjaśnił Cheka. — Przydziela się nam sporo „specjalnej” pracy. Jest pan pewny, że może zdradzić nam ich imiona? — Mają dobre przykrywki. Rozmawiajcie lepiej po hiszpańsku. Niewielu ludzi tutaj zna ten język. Nie muszę wam chyba przypominać, że transmisje mają być krótkie — dodał Nomuri. Cheka skinął głową i zadał najważniejsze pytanie. — A co z drogą powrotną? Nomuri odwrócił się i stwierdził, że miejsce, które chciał wskazać skrywają chmury. — Tam znajduje się przełęcz. Przejdziecie przez nią, a potem zboczem w dół do miasta, które nazywa się Hirose. Będę tam na was czekał. Pojedziecie pociągiem do Nagoya, a stamtąd samolotem na Tajwan lub do Korei. — Tak po prostu. — Uwaga nie była sformułowana jako pytanie, lecz nieszczerość odpowiedzi była i tak oczywista. — Jest tutaj parę setek tysięcy zagranicznych biznesmenów. Wy jesteście jedenastoma Hiszpanami, próbującymi sprzedać wino. — Przydałoby się teraz trochę sangria. — Cheka z ulgą stwierdził, że facet z CIA poinformowany jest o szczegółach misji. Nie zawsze tak się sprawy miały. — Co mamy robić teraz? — Czekacie, aż nadjedzie reszta sił operacyjnych. Jeśli sprawy wezmą zły obrót, zadzwońcie do mnie i wycofajcie się. Jeśli ja wypadnę z siatki, zadzwońcie do innych. Jeśli wszystko się spieprzy, poszukajcie innej drogi odwrotu. Macie paszporty, ubrania i… — Mamy. — Dobrze. — Nomuri wyjął aparat z plecaka i zaczął robić zdjęcia łańcuchów górskich okrytych całunem chmur. ***
— Dla wiadomości CNN, prosto z Pearl Harbor — zakończył reporter, po czym pokazały się reklamy. Analityk wywiadu przewinął taśmę, żeby ją ponownie obejrzeć. Było to zarówno niesamowite jak i całkowicie normalne, że uzyskanie tak istotnych informacji jest tak proste. Przez lata analityk nauczył się, że to amerykańskie środki przekazu rządzą Ameryką. Tym gorzej dla niej. Sposób, w jaki media przedstawiły ten nieszczęśliwy wypadek w Tennessee, pchnął Stany do nieprzemyślanych działań, co z kolei podsyciło podobne reakcje w jego ojczyźnie. To, co zobaczył na telewizyjnym ekranie, było jak dotąd jedyną pomyślną wiadomością: dwa amerykańskie lotniskowce tkwiły nadal w suchych dokach, dwa inne — według ostatnich relacji — operowały na Oceanie Indyjskim, a dwa wchodzące w skład Floty Pacyfiku również stały w suchych dokach w Long Beach, niezdolne do służby. I tyle, jeśli chodzi o Mariany. Musiał nadać swojej ocenie urzędową postać dwóch kartek analitycznej prozy, lecz sprowadzała się ona do zapewnienia, że Ameryka jest w stanie co najwyżej drasnąć Japonię, gdyż zdolność tego kraju do angażowania pokaźnych sił należy do przeszłości. Oznaczało to, że poważniejsze starcia między obu krajami w najbliższej przyszłości są raczej mato prawdopodobne. *** Jacksonowi nie przeszkadzało, że jest jedynym pasażerem na pokładzie VC-20B. Człowiek przyzwyczajał się z czasem do takiego traktowania. Musiał przyznać, że maszyny dyspozycyjne Sił Powietrznych przewyższają te pozostające na stanie Marynarki. W rzeczywistości Marynarka nie posiadała zbyt wielu samolotów tego typu. Zmodyfikowane P-3 Orion ze swoimi turbośmigłowymi silnikami były prawie dwa razy wolniejsze, niż dwusilnikowe odrzutowe samoloty dyspozycyjne Sił Powietrznych. By zatankować paliwo przystanęli jedynie na krótko w bazie Sił Powietrznych Travis, na obrzeżach San Francisco. Cała podróż na Hawaje zajęła Jacksonowi niecałe dziewięć godzin, co wprawiło go w świetny humor, który opuścił go, gdy w czasie lądowania na Hickam przyjrzał się dobrze bazie Marynarki i stwierdził, że „Enterprise” wciąż stoi w doku remontowym. Pierwszy lotniskowiec o napędzie atomowym, okręt noszący najdumniejsze imię w Marynarce Stanów Zjednoczonych, nie odegra żadnej roli w tym konflikcie. Fakt ten miał nader zły wydźwięk. Co ważniejsze, czułby się o niebo lepiej, gdyby dysponował dwoma pokładami lotniczymi, a nie tylko jednym.
— No i masz chłopie swoją grupę uderzeniową — wyszeptał do siebie Robby. O dowodzeniu Grupą Uderzeniową 77 marzył każdy lotnik Marynarki. Tytularnie główna formacja lotnictwa pokładowego Floty Pacyfiku, obojętne czy z jednym lotniskowcem, czy nie, znalazła się pod jego rozkazami i wkrótce miała wyruszyć do walki. Może pięćdziesiąt lat wcześniej na tę myśl poczułby podniecenie. Może, gdy główna formacja uderzeniowa Floty Pacyfiku pływała pod rozkazami Billa Halseya lub Raya Spruance’a, dowódcy wypatrywali podobnych chwil z niecierpliwością. Dowodziły tego filmy wojenne i wpisy w dzienniku okrętowym. Ciekawe, ile było w tym zwykłej pozy, dumał Jackson. Czy świadomość, że wysyłają młodych chłopców na śmierć spędzała Halseytowi i Spruance’owi sen i powiek, czy może w ówczesnym świecie wojnę uważano za rzecz tak naturalną jak epidemię choroby Heine-Medina (jeszcze jeden należący już do przeszłości bicz Boży). Funkcja dowódcy Grupy Uderzeniowej 77 była dla Jacksona szczytem marzeń, ale tak naprawdę nigdy nie pragnął wojny. No, może jako świeżo upieczony chorąży, a nawet później, gdy został porucznikiem, rozkoszował się myślami o staczaniu walk powietrznych. Wiedział, że jako lotnik Marynarki Stanów Zjednoczonych nie ma sobie równych na świecie, że nikt nie dorównuje mu ani wyszkoleniem, ani sprzętem i chciał pewnego dnia tego dowieść. Z biegiem czasu coraz częściej tracił przyjaciół w katastrofach lotniczych, zestrzelił jeden samolot podczas wojny w Zatoce Perskiej, a cztery kolejne nad Morzem Śródziemnomorskim pewnej czystej i rozgwieżdżonej nocy. Jednak w przypadku ostatnich czterech to był wypadek. Zabił ludzi bez przyczyny i choć z nikim o tym nie rozmawiał, nawet z żoną, nie mógł sobie darować, że dał się namówić do zabijania ludzi. Oczywiście nie ponosił żadnej winy, popełnił błąd pod zewnętrznym naciskiem. Ale tym właśnie jest wojna dla żołnierza: po prostu ogromnym błędem. A teraz miał wziąć udział w popełnianiu kolejnego podobnego błędu, zamiast używać GU 77 według jej pierwotnego przeznaczenia — by samym istnieniem zapobiegała wojnom. Pocieszał się, że tak jak uprzednio, to nie jego kraj doprowadził do tego błędu.
Marzeniami świata nie zawojujesz, powiedział sobie w duchu, gdy samolot skończył kołować. Steward otworzył drzwi i rzucił torbę Jacksona innemu sierżantowi lotnictwa, który zaprowadził admirała do śmigłowca. Jacksona czekał kolejny lot, tym razem na spotkanie z dowódcą Floty Pacyfiku, admirałem Dave’em Seatonem. Najwyższy czas przedzierzgnąć się w zawodowego żołnierza, gdyż bez względu na to, czy go wykorzystywano, czy nie, Jackson był żołnierzem, który już niedługo miał dowodzić innymi. Dopuścił do głosu swoje wątpliwości i zastrzeżenia, ale teraz nadszedł czas, by odłożyć je na bok. *** — Będziemy im winni do licha i trochę — podsumował Durling, przyciskając wyłącznik na pilocie telewizora. Pierwotnie opracowano tę technikę na potrzeby reklam nadawanych w czasie meczów baseballowych. Przystosowanie systemów miksowania obrazu używanych przy produkcji filmów oraz zaawansowanych systemów komputerowych pozwoliło na wykorzystanie tej techniki w czasie rzeczywistym. Przy jej użyciu można było sprawić, by za plecami gracza z kijem widniała reklama lokalnego banku lub dealera samochodowego, gdy w rzeczywistości była tam najzwyklejsza w świecie zielona trawa, taka jaką człowiek widuje na boiskach do baseballa. W tym przypadku reporter, czy reporterka przekazywali na żywo sprawozdanie z Pearl Harbor, stojąc, oczywiście, na zewnątrz bazy Marynarki, a w tle majaczyły sylwetki dwóch lotniskowców, uganiały się chmary ptaków i krzątały się niewiększe od mrówek postacie robotników stoczniowych. Całość sprawiała wrażenie rzeczywistości, tak jak wszystko inne na ekranie telewizyjnym, który był przecież tylko zbiorem różnobarwnych kropek. — W końcu są Amerykanami — rzekł Jack. Poza tym, to właśnie on ich do tego zmusił, ponownie wyręczając prezydenta w tym niebezpiecznym z punktu widzenia układów politycznych przedsięwzięciu. — Dlatego powinni stać po naszej stronie. Trzeba było im o tym przypomnieć. — Jak długo uda się nam wodzić ich za nos? — To już trudniejsze pytanie.
— Nie za długo, ale może wystarczy. Mamy dobry plan. Musimy dopiąć jeszcze kilka spraw, ale dwie już załatwiliśmy. Japończycy są przekonani, że lotniskowce stoją w Pearl Harbor i, co ważne, spodziewają się, że media roztrąbią o ewentualnej zmianie tego stanu wszem i wobec. Pracownicy wywiadu nie różnią się od innych ludzi, panie prezydencie. Kierują się z góry wyrobionymi sądami, które, jeśli znajdą potwierdzenie w rzeczywistości, wzmacniają tylko w nich przekonanie o własnym geniuszu. — Ilu musimy zabić? — chciał wiedzieć prezydent. — Tylu, ile trzeba. Trudno teraz mówić o dokładnej liczbie, ale postaramy się, by była ona jak najniższa. Musimy pamiętać, panie prezydencie, że ta misja jest… — Wiem. Znam się na tym co nieco, zapomniałeś? — Durling przymknął oczy, przywołując z pamięci Szkołę Piechoty w Forcie Benning w stanie Georgia z czasów, gdy miał o połowę mniej lat. Rozkazy na pierwszym miejscu. Tak musiał myśleć porucznik, a teraz po raz pierwszy zrozumiał, że prezydent musi myśleć w ten sam sposób. Nie wydało mu się to wcale sprawiedliwe. *** Tak daleko na północy nie dane im było nacieszyć się słońcem o tej porze roku, lecz pułkownikowi Zachariasowi było to na rękę. Przelot z Whiteman do Elmendorf zabrał im zaledwie pięć godzin spędzonych w mroku, gdyż B-2A latał za dnia tylko, gdy miał zostać dostrzeżony, nie taki jednak był zamysł konstruktorów. Prowadzenie maszyny nie nastręczało kłopotów, co nieco poniewczasie dowodziło, że pomysł Jacka Northropa pamiętający lata 30. był słuszny: samolot w układzie latającego skrzydła, o kadłubie składającym się wyłącznie z płata ma najlepszy możliwy kształt aerodynamiczny. Tylko, że systemy sterowania lotem niezbędne do budowy podobnego samolotu musiały opierać się na urządzeniach wspomaganych komputerowo, a te weszły do produkcji dopiero przed samą śmiercią konstruktora. Miał przynajmniej możność nacieszyć oko makietą. Skuteczność, to główna zaleta B-2A. Kształt płatowca ułatwiał hangarowanie; trzy mieściły się w hangarze przeznaczonym na jeden konwencjonalny samolot. B-2A nabierał wysokości, poruszając się niemal jak winda, a kiedy latał z prędkością ekonomiczną na wysokich pułapach, zużycie paliwa mierzyło się raczej filiżankami niż galonami, tak przynajmniej utrzymywał podpułkownik.
*** Uszkodzony przez Japończyków B-1B był prawie gotowy do odbycia powrotnego lotu do Elmendorf. Miał lecieć na trzech silnikach, ale nie był to poważny problem, gdyż obciążenie samolotu ograniczało się do zapasu paliwa i załogi. Na Shemya stacjonowało obecnie parę innych samolotów. Dwa E-3B AWACS przysłane z bazy Sił Powietrznych Tinker w Oklahomie prowadziły patrole w podwyższonym stanie gotowości, mimo że wyspa posiadała własne naziemne radary, z których największym był system wykrywania pocisków rakietowych Cobra Dane wybudowany w latach 70. Teoretycznie istniała możliwość, że z pomocą tankowców Japończykom uda się zaatakować wyspę, powtarzając — pod względem odległości — izraelską operację przeciwko kwaterze głównej OWP w Północnej Afryce. Choć było to mało prawdopodobne, trzeba się było na taką ewentualność przygotować. Siły obronę na wyspie składały się z czterech, jedynych w Siłach Powietrznych, myśliwców F-22A Raptor, pierwszych na świecie myśliwców typu stealth z prawdziwego zdarzenia. Po przerwaniu testów, jakie przechodziły w bazie Nellis, odesłano je wraz z czterema starszymi rangą pilotami i obsługą do tej bazy na końcu świata. F-22A znane wśród pilotów pod nazwą Lightning II, którą z początku nadał im producent, Zakłady Lockheeda, nie były jednak przeznaczone do wykonywania zadań obronnych. Gdy po krótkotrwałym i kapryśnym pokazaniu się na niebie słońce zaszło za widnokręgiem, nadszedł czas, by zadośćuczynić pierwotnemu przeznaczeniu myśliwców. Tak jak zawsze, samolot-cysterna wzbił się w powietrze jako pierwszy, nim piloci zdążyli przejść z sali odpraw do hangarów ze zbrojonego betonu, by rozpocząć pracowitą noc. *** — Dlaczego palą się światła? Przecież wczoraj wyjechał — zastanawiał się Chavez, przypatrując się oknom apartamentu na ostatnim piętrze. — Może ma włącznik czasowy, by odstraszać złodziei — zasugerował nieśmiało John. — To nie Los Angeles, człowieku. — Wobec tego, Jewgieniju Pawłowiczu, ktoś tam chyba jest. — Clark skręcił w kolejną ulicę.
No dobrze, dumał Chavez, wiemy, że Kogi nie aresztowała miejscowa policja. Całym przedstawieniem kieruje Yamata, a jego szef bezpieczeństwa najprawdopodobniej zabił Kimberley Norton. Yamata wyjechał z miasta, a w jego apartamencie palą się światła… Clark znalazł wolne miejsce i zaparkował samochód. Potem przespacerowali się wraz z Chavezem wokół wieżowca, notując w pamięci zmiany w otoczeniu, wypatrując możliwości, przeprowadzając jednym słowem rekonesans, który zaczęli na parterze i kontynuowali cierpliwie tylko z pozoru. — Wiele tu niewiadomych — wydyszał Chavez. — Dalej chcesz spojrzeć temu komuś w oczy, Domingo? — przypomniał mu partner. *** Ma osobliwie martwe oczy, myślał Koga, jakby wcale nie należały do człowieka. Były ciemne, ogromne, z pozoru suche. Wpatrywał się w niego tymi oczami, a może tylko błądził niewidzącym wzrokiem. Cokolwiek by o nich mówić, jego oczy nie zdradzały żadnych myśli. Były premier znał Kiyoszi Kanedę ze słyszenia. Określano go najczęściej mianem ronin. W słowie tym zawarta była aluzja do samurajskich wojowników, którzy utracili swojego pana i nie potrafili znaleźć nowego, co w dawnych czasach uchodziło za wielką hańbę. Zwykle zmieniali się w bandytów, na skutek utraty styczności z kodeksem bushido, który od tysiąca lat był duchowym pokarmem dla kręgów japońskiego społeczeństwa upoważnionych do noszenia i używania broni. Gdy w końcu znajdowali nowego pana, służyli mu z fanatycznym oddaniem. Tak bardzo obawiali się powrotu do poprzedniego stanu, że byli zdolni do wszystkiego, byle tylko uniknąć losu ronina.
To tylko głupie rojenia, powiedział sobie Koga, przyglądając się plecom Kanedy, gdy ten oglądał telewizję. Era samurajów odeszła w niepamięć, a wraz z nią feudalni panowie. A jednak miał przed sobą tego człowieka, zapatrzonego w jakąś samurajską opowieść nadawaną na NHK. Popijając łykami herbatę, Kaneda pożerał wzrokiem każdą scenę. Trwał jakby w transie, zahipnotyzowany przez tę stylizowaną opowieść, która w rzeczywistości była japońską przeróbką amerykańskich westernów z lat 50., nader uproszczonych melodramatów o czarno -białej moralności. Od pierwowzoru różniła się tylko tym, że główny bohater, nieodzownie lakoniczny, niezmiennie niezwyciężony, wymachiwał mieczem, a nie sześciostrzałowym rewolwerem. A ten głupiec Kaneda przepadał za tego rodzaju historiami, o czym Koga miał okazję się przekonać w ciągu ostatniego dnia. Koga wstał i podszedł do półki z książkami. Kaneda momentalnie odwrócił się i wlepił w niego wzrok. Jak pies łańcuchowy, pomyślał Koga, gdy nie spoglądając do tyłu wybierał następną lekturę. I to bardzo groźny. Zwłaszcza, że ma do pomocy czterech ludzi. Dwóch z nich spało w tym momencie, trzeci był w kuchni, a czwarty na klatce, za drzwiami. Polityk zdawał sobie sprawę, że ucieczka nie miałaby sensu. Ciekawe, kim naprawdę jest ten Kaneda. Pewnie były jakuza. Nie widział jednak u niego ani jednego groteskowego tatuażu, do jakich czują słabość ludzie z tych kręgów, pragnący odciąć się od kultury, która narzucała konformizm, choć jednocześnie kierowali się konformizmem w społeczności wyrzutków. Poza tym Kaneda siedział przed telewizorem, ubrany w garnitur, niczym jakiś przedsiębiorca. Jedynym ustępstwem wobec wygody była rozpięta marynarka. Ronin zachowywał sztywną postawę, trzymając plecy prosto, nawet gdy siedział przed telewizorem, zauważył Koga, gdy nie spuszczając wzroku ze swojego strażnika, wrócił na miejsce z książką. Wiedział, że nie potrafiłby stawić czoło Kanedzie i wygrać. Nigdy nie zadał sobie trudu, żeby nauczyć się którejś odmiany narodowej sztuki walki, a Kaneda był człowiekiem o potężnej sile. Poza tym nie był sam.
Tak, określenie „pies łańcuchowy” pasowało do niego wyśmienicie. Pozornie obojętny, pozornie oddający się odpoczynkowi, w istocie był niczym zwinięta sprężyna, gotowy do skoku. Zachowywał się jak cywilizowany człowiek, dopóki ludzie wokół niego uważali, by go nie drażnić. Wystarczył rzut oka, by zrozumieć, że próba obrażenia go zakrawała na szaleństwo. Koga wyrzucał sobie, że dał się podejść jak dziecko. Wiedział jednak, ze stało się tak, gdyż był bystrym i troskliwym człowiekiem, uważającym, by nie roztrwonić w jednym głupim geście swojej jedynej szansy, jeśli w ogóle ją miał. Przedsiębiorcy często zatrudniali ludzi podobnych do tego, na którego teraz patrzył. Niektórzy zaopatrywali się nawet w rewolwery, co w Japonii jest prawie niemożliwe, lecz pewni ludzie mogli we właściwy sposób porozmawiać z odpowiednim urzędnikiem i otrzymać zezwolenie na broń. Budziło to w Kodze nie tyle strach, co obrzydzenie. Miecz ronina to paskudna rzecz i obecnie byłby zbyt teatralny, ale rewolwer jawił się mu jako ucieleśnienie zła. Nie należał do jego kultury, był bronią tchórza. W gruncie rzeczy, właśnie o to chodziło. Kaneda był niewątpliwie tchórzem, niezdolnym do pokierowania własnym życiem. Potrafił złamać prawo tylko, gdy mu ktoś rozkazał, ale zdolny był wówczas do wszystkiego. Czy to nie okropne, że to samo można powiedzieć o jego kraju? Właśnie takich ludzi używano do zmiękczania związków zawodowych i konkurentów handlowych. Ludzie autoramentu Kanedy bili demonstrantów, nierzadko na widoku publicznym. Uchodziło im to na sucho, ponieważ policjanci patrzyli akurat w inną stronę albo mieli szczęście znaleźć się gdzie indziej, chociaż dziennikarze i fotoreporterzy robili z tego wydarzenie dnia. Ci ludzie i ich panowie nie pozwalali zaprowadzić w tym kraju prawdziwej demokracji. Koga myślał o tym z tym większą goryczą, że zdawał sobie z tego sprawę od lat, iż poświęcając się uzdrawianiu ojczyzny poniósł porażkę i siedział teraz oto pod strażą w apartamencie Yamaty na szczycie wieżowca. Pewnie puszczą go pewnego dnia wolno, gdy jego polityczne znaczenie zmaleje do zera, jeśli już się tak nie stało. Będzie patrzył jak jego kraj dostaje się pod panowanie nowego władcy — a może starego, pomyślał po chwili. Nic na to nie może poradzić, dlatego siedzi z książką w dłoni, podczas gdy Kaneda tkwi przed telewizorem i ogląda aktorów odgrywających role w sztuce, której początek, środek i koniec przepowiedziano z tysiąc razy, udających, że jest ona prawdziwa i nowa, choć w rzeczywistości nie jest ani taka, ani taka. ***
Bitwy takie jak ta, staczano dotąd jedynie podczas symulacji, no, może także na rzymskich arenach w zamierzchłych czasach. Na obu końcach areny znajdowały się samoloty wczesnego ostrzegania: E-767 po stronie japońskiej, a E -3B po amerykańskiej. Dzieląca je odległość uniemożliwiała im „dostrzeżenie” swoich przeciwników na żadnym z wielu pokładowych ekranów radiolokatora, jednak każda grupa prowadziła nasłuch sygnałów za pomocą innych przyrządów. Na środku paradowali gladiatorzy. Amerykanie po raz trzeci poddawali próbie japońską obronę powietrzną i po raz wtóry ponosili porażkę. Amerykańskie AWACS-y znajdowały się dziewięćset kilometrów od Hokkaido. Przed nimi, w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów, leciały myśliwce F-22A, prowadząc, jak to określił dowódca dywizjonu „połów na wędkę”. W ich kierunku ciągnęły japońskie F-15J Eagle, wchodząc w zasięg radarów amerykańskiego samolotu dozoru powietrznego, ale jednocześnie nie wypuszczając się poza zasięg radarów własnego E-767. Na rozkaz dowódcy, klucz amerykańskich myśliwców podzielił się na dwie pary. Korzystając z możliwości rozwijania ponaddźwiękowej prędkości przelotowej, czołowa para pognała prosto na południe, zbliżając się po stycznej do japońskiej strefy dozoru. ***
— Szybkie są — zawyrokował japoński kontroler. Trudno było utrzymać kontakt. Wyglądało na to, że amerykańskie maszyny to samoloty typu stealth, jednak technologia obniżonej wykrywalności nie sprostała rozmiarom i mocy układu antenowego na E-767 Kami. Kontroler zaczął odsyłać japońskie Eagle na południe, by zagrodziły drogę obcym samolotom. Aby uświadomić Amerykanom, że są śledzeni, wybrał elektronicznym wskaźnikiem odpowiadające im punkciki na ekranie, a potem nakazał radarowi kierowanie i utrzymywanie na nich wiązki promieniowania co parę sekund. Amerykanie powinni się dowiedzieć, że obserwuje ich najdrobniejszy ruch, że technologia, która rzekomo jest w stanie przechytrzyć promieniowanie elektromagnetyczne, nie sprawdza się w obliczu nowego japońskiego udoskonalenia. Dla kaprysu przełączył częstotliwość nadajnika na tryb kierowania ogniem. Oczywiście na taką odległość nie uda się naprowadzić rakiety, ale przynajmniej dowiedzie Amerykanom po raz kolejny, że samoloty stealth można oświetlić dość wyraźnie, by je zestrzelić. Da im to dobrą lekcję. Z początku sygnał osłabł, niemal całkowicie się zgubił, lecz wkrótce program komputera wyłowił go ze zgiełku zakłóceń. Obrazy celów wyostrzyły się, gdy kontroler podkręcił moc sygnału na azymucie dwóch amerykańskich myśliwców — a z pewnością były to myśliwce. Bombowce B-1, choć szybkie, nie są aż tak zwrotne. Kontroler nie wątpił, że Amerykanie zagrali właśnie swoją najmocniejszą kartą, która okazała się jednak za słaba. Może, gdy się o tym przekonają, dyplomatom uda się raz na zawsze zaprowadzić nowy porządek, a na Północnym Pacyfiku zapanuje na powrót spokój. *** — Spójrz tylko jak Eagle śpieszą z osłoną — zauważył amerykański starszy kontroler przed monitorem nadzoru. — Jakby przywiązano je sznurkiem do 767 — przytaknął jego towarzysz, pilot myśliwski, który przybył właśnie z bazy Langley, siedziby Dowództwa Operacji Lotniczych, gdzie na codzień zajmował się nakreślaniem taktyki walki myśliwców. Inny planszet nakresowy pokazywał, że Japończycy mają w powietrzu trzy E-767. Dwa trwały na wysuniętym posterunku dozoru radiolokacyjnego, trzeci zaś zataczał ciasne kręgi tuż przy wybrzeżu Honsiu. Dla nikogo nie było to niespodzianką. Ruch ten dało się przewidzieć, gdyż był ruchem najmądrzejszym. Pokładowe radiolokatory na każdym z trzech samolotów wczesnego ostrzegania działały pełną mocą, gdyż śledziły samoloty typu stealth.
— Teraz jest jasne dlaczego udało im się trafić oba Lancery — zauważył facet z Wirginii. — Mogą przerzucić się na wysoką częstotliwość i oświetlić cel na użytek F-15J. Nasi chłopcy w ogóle nie zauważyli, że do nich strzelają. Sprytne, pomyślał. — Fajnie byłoby mieć kilka takich radarów — zgodził się starszy kontroler. — Teraz już wiemy, jak je wyprowadzić w pole. — Oficer z Langley sądził, że wie. Kontroler nie był tego taki pewien. — Zobaczymy za parę godzin. *** Sandy Richter leciał niżej niż nawet C-l7 ośmielały się schodzić. Posuwał się też z mniejszą prędkością, zaledwie dwustu dwudziestu kilometrów na godzinę, zmęczony tą przedziwną mieszaniną napięcia i nudy, jaka dawała się we znaki podczas lotu nad wodą. Poprzedniej nocy wraz z dwoma innymi śmigłowcami z dywizjonu przelecieli do Zachodniej Pietrowki, kolejnej odwodowej bazy MIG-ów niedaleko Władywostoku. Po raz ostatni przespali się tam porządnie, co miało im wystarczyć na najbliższe kilka dni, po czym wystartowali o godzinie 22.00, by odegrać swoją rolę w operacji ZORRO. Każdy śmigłowiec miał teraz doczepione burtowe skrzydełka, na których zwisały dwa dodatkowe zbiorniki paliwa. Chociaż niezbędne w locie na taką odległość, miały jedną wadę: były łatwo wykrywalne przez radar, chociaż by zmniejszyć nieco ryzyko wykrycia, wykonano je z włókna szklanego przepuszczającego
promieniowanie
elektromagnetyczne.
Pilot
miał
na
sobie
zwykłe
oporządzenie lotnicze oraz nadmuchiwaną kamizelkę ratunkową. Ta ostatnia była raczej ukłonem w stronę regulaminu jaki obowiązywał podczas lotów nad wodą, niż przydatną częścią wyposażenia. Woda w morzu, które mieli pięć metrów pod sobą, miała zbyt niską temperaturę, by człowiek przeżył w niej dłużej niż kilka minut. Richter spróbował odpędzić od siebie te myśli, poprawił się w fotelu i skoncentrował na prowadzeniu maszyny, podczas gdy strzelec z tyłu trzymał oko na przyrządach. — Wszystko nadal w porządku, Sandy. — Gdy wykonali zwrot na wschód w kierunku Honsiu, ekran sygnalizacji ostrzegania tonął w smolistej czerni. — Okay. — Za nimi, w piętnastokilometrowych odstępach, ciągnęły dwa następne śmigłowce Comanche.
RAH-66A, niedużych rozmiarów śmigłowiec, był na swój sposób najbardziej nowoczesnym statkiem powietrznym na świecie. Wewnątrz kompozytowego kadłuba mieściły się dwa najpotężniejsze komputery, jakie kiedykolwiek znalazły się na pokładzie śmigłowca, przy czym jeden pełnił tylko rolę rezerwowego na wypadek awarii. W tej chwili główne zadanie komputera polegało na wykreślaniu obszaru pokrycia radarów, w który mieli się zapuścić oraz wyliczaniu względnego radiolokacyjnego echa śmigłowca w oparciu o znane lub szacowane możliwości elektronicznych oczu, jakie lustrowały okolicę. Im bardziej zbliżali się do brzegów Japonii, tym większe rosły żółte pola „możliwego wykrycia” i czerwone „pewnego wykrycia”. *** — Faza Druga — powiedział cicho major z Dowództwa Operacji Lotniczych znajdujący się na pokładzie samolotu AWACS. Wszystkie myśliwce F-22 przenosiły urządzenia zagłuszające, które dodatkowo zwiększały ich właściwości stealth. Na dany rozkaz piloci włączyli je. ***
— Pudło — skwitował amerykańskie posunięcie japoński kontroler. Bardzo dobrze. Wiedzą, że jesteśmy w stanie ich śledzić. Gdy elektroniczny hałas generowany przez amerykańskie myśliwce zmącił obraz, ekran radaru zaciągnął się gmatwaniną plamek, kresek i błysków. Kontroler zaczął przeciwdziałać temu na dwa sposoby. Po pierwsze, zwiększył ponownie moc promieniowania; wiązki radarowe powinny przedrzeć się przez dużą część tego, co rozniecali wokół siebie Amerykanie. Następnie, dał komendę, by radar przeskakiwał losowo na różne częstotliwości. Pierwszy środek okazał się skuteczniejszy od drugiego, ponieważ amerykańskie nadajniki zakłóceń także szybko zmieniały częstotliwość. Amerykańskie rozwiązanie dalekie było od doskonałości, ale mogło przysporzyć nieco kłopotów. Program komputerowy odpowiedzialny za śledzenie celów, opierał się na przewidywaniu. Punktem wyjścia była dla niego znana lub szacowana pozycja amerykańskich myśliwców. Znając zakres prędkości samolotów szukał wtórnych sygnałów, które odpowiadałyby ich podstawowym kursom i szybkościom. Tak właśnie natrafił na bombowce, które nie tak dawno sondowały japońską linię obronną. Problem leżał w tym, że przy takiej mocy wyjściowej, komputer wyławiał echa ptaków i prądów powietrznych, więc utrafienie we właściwy kontakt stawało się coraz trudniejsze. Kontroler nadusił kolejny już przycisk, który uaktywnił śledzenie emisji fal zagłuszających silniejszych od sygnałów wtórnych. Z pomocą tej dodatkowej funkcji kontrolnej mógł ponownie zdobyć stały namiar na obie pary celów. Dziesięć sekund, jakie na to potrzebował, wystarczyły w zupełności. Żeby pokazać Amerykanom, że go nie wykiwali, zwiększył maksymalnie moc wyjściową, przeskoczył na krótką chwilę na tryb kierowania ogniem, po czym dołożył czwórce amerykańskich myśliwców wiązką tak silną, że jeśli ich systemy elektroniczne nie miały odpowiedniego ekranowania, nadbiegający sygnał przepali niektóre z nich. Byłoby to niecodzienne trafienie, pomyślał Japończyk. Przypomniał sobie, jak para niemieckich myśliwców Tornado uległa całkowitemu zniszczeniu, przelatując zbyt blisko anteny nadajnika UKF. Ku jego rozczarowaniu, Amerykanie najzwyczajniej w świecie zawrócili. *** — Ktoś włączył monstrualne urządzenia zagłuszające na północnym wschodzie. — Świetnie, dokładnie na czas — odparł Richter. Rzuciwszy okiem na ekran ostrzegania stwierdził, że od wejścia na żółte pole dzieli ich dziesięć minut. Sprawdzając wskaźniki paliwa odkrył, że zamocowane na pylonach zbiorniki są niemal puste. — Odrzucam skrzydła.
— Zrozumiałem. Co za ulga. Richter podniósł zabezpieczającą klapkę z przycisku zwalniającego zaczepy skrzydeł. Konstrukcję Comanche’a uzupełniono w mechanizm odrzucający stosunkowo późno. Komuś zaświtała w końcu myśl, ze pozbywanie się podczas lotu elementów wykrywalnych przez radar to może wcale nie taki zły pomysł. Na krótką chwilę Richter zmniejszył prędkość, po czym pstryknął przełącznikiem, który odpalał sworznie wybuchowe i skrzydła wraz ze zbiornikami spadły w Morze Japońskie. — Odłączenie czyste — zameldował strzelec. Gdy tylko małe skrzydła oderwały się od śmigłowca,
na
ekranie
ostrzegania
zaszła
zmiana.
Komputer
nieustannie
badał
prawdopodobieństwo wykrycia śmigłowca przez obcy radar. Nos Comanche’a powędrował ponownie w dół i Richter znów przyśpieszył do prędkości przelotowej. *** — Ich ruchy da się łatwo przewidzieć, nie? — zagadnął swojego podwładnego japoński kontroler. — Dowiódł to pan chwilę temu. Co więcej, pokazał im pan, na co nas stać. — Oficerowie wymienili spojrzenie. Obu przejmowały niepokojem możliwości amerykańskich myśliwców Raptor, ale teraz wiedzieli już, że mogą odetchnąć spokojnie. Owszem, Raptor to groźny przeciwnik i nasi chłopcy za sterami F-15J powinni podchodzić do niego z szacunkiem, niemniej nie jest niewidzialny. *** — Reakcja do przewidzenia — rzekł amerykański kontroler. — Właśnie nam pokazali, co potrafią. Ile to trwało? Dziesięć sekund? — Niedużo, ale powinno wystarczyć. Powiedzie się — odparł pułkownik z Langley, sięgając po kubek z kawą. — A teraz, utwierdźmy ich w tym przekonaniu. — Na głównym ekranie F-22 wykręciły z powrotem na północ, a na krawędzi obszaru pokrycia AWACS-ów japońskie F-15J postąpiły podobnie, naśladując amerykański manewr niczym żaglówki na regatach. Za wszelką cenę usiłowały ustawić się między obcymi myśliwcami a cennymi E-767, które po wstrząsających wypadkach sprzed kilku dni, stały się jeszcze cenniejsze. ***
Z niekłamaną radością powitali widok stałego lądu. O wiele zwrotniejszy niż transportowiec, który leciał tędy ubiegłej nocy, Comanche wyszukał niezaludnione miejsce, po czym jął kontynuować lot na niskiej wysokości wśród załamań górzystego terenu, odgrodzony od odległych samolotów dozoru powietrznego twardą skałą, której nie potrafiłyby przeniknąć nawet potężne urządzenia japońskich AWACS-ów. — Ziemia pod nami — odsapnął z ulgą strzelec Richtera. — Zostało paliwa na czterdzieści minut lotu. — A później machamy rękami? — zażartował pilot. On także odprężył się odrobinę, gdy wlecieli nad stały ląd. Jeśli coś nawali, no cóż, dieta ryżowa nie jest taka zła, co nie? Poprzez noktowizyjną przesłonę hełmu okolica wyglądała jak gmatwanina zielonych cieni. Żadnych lamp ulicznych, samochodów czy domostw. Najgorszą część dolotu mieli za sobą. Starał się nie myśleć o głównym celu misji; wolał nie martwić się wieloma rzeczami naraz. W ten sposób człowiek żyje dłużej. Ostatnia grań pojawiła się zgodnie z planem. Richter zwolnił i zaczął zataczać koła, by ocenić wiatr, a jednocześnie wypatrywał ludzi, którzy, jak mu powiedziano na odprawie, mieli tu na niego czekać. Tam. Ktoś wystrzelił zieloną racę, która rozbłysła w nocnych systemach zobrazowania jaskrawym światłem niczym księżyc w pełni. — Prowadzący ZORRO do Bazy ZORRO, odbiór. — Prowadzący, tu Baza. Potwierdzenie Golf-Mike-Zulu, odbiór — odezwał się czyjś głos, podając hasło kodowe, które dla Richtera znaczyło „wszystko w porządku”. Modlił się tylko, by właściciel głosu nie miał czyjegoś pistoletu przystawionego do skroni. — Przyjąłem. Koniec. — Zszedł spiralą w dół, wyrównał i postawił Comanche’a blisko drzew, na skrawku ziemi, który wydawał mu się dość płaski. Gdy tylko śmigłowiec dotknął darni, z lasu wyłoniły się sylwetki trzech mężczyzn. Richter odetchnął z ulgą, gdy poznał po ubiorze, że to żołnierze Armii Stanów Zjednoczonych. Łopaty wirnika nie skończyły się jeszcze kręcić, a do wlewu paliwa podciągnięto już wąż. — Witamy w Japonii. Nazywam się kapitan Checa. — Sandy Richter — przedstawił się pilot, wynurzając się z kabiny. — Mieliście jakieś kłopoty po drodze?
— Żadnych. — Do diabła, przecież tu doleciałem? — chciał odburknąć. Wciąż czuł w sobie napięcie po tym trzygodzinnym maratonie, którego celem była inwazja na Japonię. Inwazja? Jedenastu Rangersów i sześciu lotników. Chciało mu się krzyknąć: „Cała Japonia łapy do góry!”. — A oto i numer drugi… — rzucił Checa. — Cichutkie te wasze cudeńka. — Nie zależy nam na reklamie, kapitanie. — Niska hałaśliwość była pewnie tym, co w Comanche’u dziwiło najbardziej. Inżynierowie z zakładów Sikorsky’ego od dawna zdawali sobie sprawę, że większość hałasu bierze swoje źródło w zderzeniu strug powietrza z wirnika tylnego z tymi z nośnego. Wirnik ogonowy RAH-66 był typu wentylatorowego, a nośny składał się z pięciu dość grubych łopat wykonanych z materiałów kompozytowych, co w rezultacie dawało trzy razy niższą charakterystykę akustyczną, niż w jakimkolwiek wiropłacie. Okolica nam sprzyja, pomyślał Richter, gdy powiódł wzrokiem dookoła. Drzewa, rozrzedzone górskie powietrze. Nie najgorsze miejsce jak na potrzeby tej misji, zawyrokował. Drugi Comanche przysiadł na płozach, pięćdziesiąt metrów od niego. Uzupełniwszy paliwo w maszynie Richtera, żołnierze rozpinali teraz siatkę maskującą, używając jako podpór żerdzi wyciętych z sosnowego lasu. — Chodźcie, nakarmimy was. — Prawdziwym jedzeniem, czy koncentratem? — spytał chorąży lotnictwa. — Nie żąda pan zbyt wiele, panie Richter? — odpowiedział mu Cheka. Pilot przypomniał czasy, gdy racje wojskowe składały się także z papierosów. Ale teraz Armia dba o promujący zdrowie wizerunek. Nie było sensu prosić Rangersa o papierosa. Cholerni sportowcy. *** F-22A zawróciły w godzinę później, przekonawszy się (japońscy spece od obrony powietrznej mieli co do tego pewność), że nie są w stanie przeniknąć strefy patrolowanej przez samoloty Kami i Eagle, które stały na straży północno-wschodniej granicy ojczystej ziemi. Ani najlepsze amerykańskie samoloty ani najlepsze systemy elektroniczne nie potrafiły przechytrzyć Japończyków. I bardzo dobrze. Piloci patrzyli, jak na ekranach monitorów zacierają się kontakty radarowe. Wkrótce zniknęły również emisje z E -3B, które ruszyły w powrotną drogę do Shemya, by zameldować swoim dowódcom o porażce.
Amerykanie to realiści. Odważni wojownicy, to pewne — oficerowie na pokładach E-767 nie popełnią błędu swoich przodków, którzy myśleli, że prawdziwe operacje militarne są obce amerykańskiemu duchowi. Ten błąd drogo ich kosztował. Ale wojna, to przede wszystkim przedsięwzięcie techniczne, a Amerykanie pozwolili, by ich technika podupadła tak bardzo, że nadgonienie tego nie było już możliwe. Sami sobie wykopali grób. *** W drodze powrotnej Raptory musiały uzupełnić paliwo, więc nie leciały z prędkością ponaddźwiękową, bo nie było powodu, by trwonić paliwo. Na Shemya panowały znów marne warunki atmosferyczne. Myśliwce, prowadzone przez kontrolera z ziemi, spłynęły bezpiecznie na ziemię, a potem pokołowały do hangarów, które po przylocie czterech myśliwsko-szturmowych F-15E Strike Eagle z bazy Mountain Home w Idaho pękały niemal w szwach. Piloci F-22A także uważali, że misja zakończyła się sukcesem.
Uderzenie błyskawicy — Oszaleliście? — spytał Szczerienko. — Pomyśl tylko — odparł Clark, który ponownie znajdował się na terenie ambasady rosyjskiej. — Pragniemy politycznego uregulowania sytuacji, mam rację? Koga jest więc naszą najlepszą szansą. Mówisz, że rząd go nie przyskrzynił. Więc kto nam pozostaje? Koga jest najprawdopodobniej tam. — Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, wieżowiec można było dostrzec z okna pokoju Szczerienki. — Czy to wykonalne? — spytał Rosjanin, obawiając się, że Amerykanie poproszą o wsparcie, którego nie mógł im zapewnić. — Oczywiście, nie da się wykluczyć ryzyka, ale mało prawdopodobne, by ten facet trzymał tam całą armię. Nie trzymałby go tam, gdyby nie zależało mu na dyskrecji. Jest tam maksymalnie jakichś pięciu, może sześciu ludzi. — Na was dwóch?! — zdumiał się Szczerienko. — Jak już kolega powiedział — podsunął Ding z nader ostentacyjnym uśmiechem. — To pestka. Więc jednak stara teczka w KGB mówiła prawdę. Clark nie jest prawdziwym oficerem wywiadu, ale byłym wojskowym, podobnie jak jego młody, arogancki partner, który przez cały czas najspokojniej w świecie wyglądał sobie przez okno. — Nie mogę wam dać żadnego wsparcia. — A broń? — rzucił krótko Clark. — Może powiesz mi, że nie trzymacie tu czegoś, co mogłoby się nam przydać? Co to za rezydentura? — Clark wiedział, że Rosjanie będą grali na zwlokę. Niedobrze, że nie nauczono ich przejmować inicjatywy. — Musiałbym postarać się o pozwolenie. Clark skinął głową, gratulując sobie w duchu dobrego nosa, po czym otworzył laptopa. — My także. Ty zdobądź swoje, a ja swoje. ***
Jones rozgniótł niedopałek w aluminiowej popielniczce, jakich używano w Marynarce. Paczka papierosów leżała upchnięta w głębi szuflady biurka, czekając pewnie na podobną okazję. Kiedy zaczyna się wojna, zasady z czasów pokoju można wyrzucić do kosza. Człowiek łatwo wpada z powrotem w stare nałogi, zwłaszcza w te złe. A sama wojna, czyż nie była jednym z nich? Spostrzegł, że admirał Mancuso waha się, czy nie poprosić o papierosa, więc tym bardziej upewnił się, że dobrze zgasił niedopałek. — Masz coś, Ron? — Człowiek spędzi trochę czasu przy tym sprzęcie, a wyniki same się sypią. Wraz z Boomerem nadstawiamy uszu od tygodnia. Zaczęliśmy od jednostek nawodnych. — Jones podszedł do ściennej mapy nawigacyjnej. — Nanieśliśmy pozycję niszczycieli… — Wszystkich od… — przerwał mu komandor Chambers, ale zaraz umilkł. — Tak, panie kapitanie, od samego środkowego Pacyfiku. Bawiłem się w szerokim i wąskim paśmie, sprawdzałem pogodę i wykreśliłem pozycje. — Jones wskazał na sylwetki okrętów przypięte do mapy. — Świetnie, Ron. Tylko, że od tego mamy zdjęcia satelitarne — przypomniał mu dowódca sił podwodnych. — To co, jak wypadłem? — spytał cywil. — Całkiem nieźle — przyznał Mancuso. Następnie wskazał na pozostałe sylwetki okrętów przypięte do ściany. — No właśnie, Bart. Gdy wpadłem na to, jak śledzić niszczyciele, zaczęliśmy rozgryzać podwodniaków. I zgadnij, co się okazało? Wciąż mogę przydybać skurwieli, jak idą na chrapach. Tutaj przebiega ich linia dozoru. Namiary są w miarę regularne. Na ściennej mapie widniały dwa pewne namiary. Odpowiadające im sylwetki okrętów otaczały kółka, których średnica wahała się od dwudziestu do trzydziestu mil. Dwa inne przykrywały znaki zapytania. — Wciąż mamy kilka nierozpoznanych — zauważył Chambers.
Jones skinął głową. — Prawda, ale uchwyciłem sześć na pewno, może osiem. Trudno złapać dobry kontakt w pobliżu wybrzeży Japonii. Za daleko. Wykreślam kursy statków handlowych kursujących do wysp, ale to wszystko — przyznał. — Śledzę również dwuśrubowy kontakt, idący zachodnim kursem w kierunku Wysp Marshalla, a dziś rano zauważyłem, że po przeciwnej stronie mamy pusty suchy dok. — To tajemnica — zaznaczył Mancuso z lekkim uśmiechem. — No, gdybym był na waszym miejscu, panowie, powiedziałbym „Stennisowi”, by uważał na tę linię patroli japońskich spalinówek. Może wpierw trzeba pchnąć w ten gąszcz nasze okręty podwodne, żeby go nieco przetrzebiły. *** — Centrala, tu hydro. — Centrala, słucham — porucznik Ken Shaw miał wachtę od północy do czwartej. — Prawdopodobny namiar zero-sześć-zero… prawdopodobnie kontakt podwodny… bardzo słaby, panie poruczniku — zameldował dowódca hydro. Czynności wykonywali automatycznie, co było wynikiem ćwiczeń, które odbywali podczas rejsu pomiędzy Bremerton a Pearl Harbor. Drużyna kierowania ogniem z miejsca zaczęła nakreślanie kursu. Technik przy analizatorze kanału dźwiękowego wprowadził dane prosto z anten hydroforów i spróbował określić odległość do celu. Komputerowi zajęło to tylko sekundę. — Kontakt bezpośredni, sir. Odległość poniżej dwudziestu tysięcy metrów. Dutch Claggett właściwie nie spał. Tak jak to dowódcy mają w zwyczaju, leżał w koi z zamkniętymi oczami. Gdy zawołano go z hydro śnił jakiś niejasny, pozbawiony sensu sen o tym, ze łowi ryby nad morzem, podczas gdy jakaś ryba podkrada się do niego od tyłu. Udało mu się jakoś oprzytomnieć i stał teraz boso w centrali bojowej w samych kalesonach. Sprawdził głębokość, kurs i prędkość, a potem pośpieszył do kabiny sonarzystów, by samemu rzucić okiem na wskazania przyrządów. — Meldujcie, szefie.
— Dokładnie tu, na linii sześćdziesięciu herców. — Szef postukał w ekran ołówkiem. Sygnał to znikał, to znów pojawiał się, w postaci strumyka kropeczek płynących ciurkiem w dół ekranu w tym samym zakresie częstotliwości. Namiar przechodził powoli z prawej na lewą stronę. — Są na morzu od ponad trzech tygodni.. — Claggett myślał głośno. — Długo, jak na diesel — zgodził się szef. — Może wraca po paliwo? Claggett nachylił się bliżej, jak gdyby odległość od ekranu miała jakieś znaczenie. — Może. A może po prostu zmienia pozycję. Na pewno utrzymują przybrzeżne patrole. Informujcie mnie na bieżąco. — Rozkaz, sir. — No, co tam? — rzucił Claggett w kierunku zespołu śledzenia celu. — Przybliżona ocena odległości czternaście tysięcy metrów, kurs zachodni, prędkość około sześciu węzłów. Obcy okręt mogli bez problemu dosięgnąć torpedami ADCAP — zorientował się Claggett. Ale rozkazy operacyjne nie pozwalały mu na ci podobnego. Nic, tylko siedzieć i wyć. — Przygotować dwie torpedy — rozkazał dowódca. — Gdy będziemy mieli już pewny namiar na naszego przyjaciela, umykamy na wschód. Jeśli podejdzie do nas, postaramy się zejść mu z drogi. Strzelać możemy tylko, gdy nie ma innego wyjścia. — Nie musiał się rozglądać, by stwierdzić, co sądzą o tym jego ludzie. Słyszał zmianę w ich oddechach. *** — Co o tym sądzisz? — spytała Mary Pat Foley. — Ciekawe — odrzekł Ryan po uważnym przestudiowaniu faksu z Langley. — Gra warta świeczki. — Głos należał do Eda Foleya. — Ale cholernie ryzykowna. — Nawet nie są pewni, że on tam jest — zastanawiał się Ryan, wczytując się w meldunek, który nosił wszelkie znamiona wiadomości od Johna Clarka. Szczery. Rzeczowy. Stanowczy. Ten facet wiedział, co to znaczy samodzielność w myśleniu, a choć nierzadko odgrywał drugoplanową rolę, zazwyczaj miał całościowy obraz sytuacji. — Z czymś takim muszę pójść do góry.
— Nie potknij się po drodze — poradziła mu Mary Pat z niemal słyszalnym uśmiechem. Wciąż była tą samą rezolutną dziewczyną, która brała udział w operacjach terenowych. — Zalecam „zielone światło” dla tej operacji. — A ty, Ed? — Dużo ryzykujemy, ale czasem trzeba zawierzyć ocenie człowieka w terenie. Jeśli zależy nam na politycznym rozwiązaniu tej sytuacji, to, no cóż, trzeba będzie oprzeć się na jakimś oswojonym polityku. Potrzebujemy tego faceta, a możliwe, że to jest nasza ostatnia szansa dostania go żywego. — Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego usłyszał zgrzytanie zębami na drugim końcu szyfrowanej linii STU-6. Spodziewał się takiej decyzji Foleyów. Co ważniejsze, oboje się zgadzali. — Skontaktuję się z wami za dwadzieścia minut. — Ryan przełączył się na normalny telefon. — Muszę natychmiast widzieć się z Szefem — poinformował sekretarkę w biurze prezydenta. *** Wschód słońca rozpoczął kolejny gorący, bezwietrzny dzień. Admirał Dubro zauważył, że traci na wadze, jego spodnie koloru khaki zwisały w biodrach luźniej niż zwykle i był zmuszony dociągnąć nieco pasek. Hindusi nie spuszczali obecnie oka z dwóch lotniskowców, którymi dowodził. Czasem podchodzili na tyle blisko, że znajdowali się w zasięgu wzroku, jednak częściej radar obserwacji dolnej na pokładzie jakiegoś Harriera wysyłał wiązkę z odległości około siedemdziesięciu kilometrów. Co gorsza, admirał miał rozkaz umożliwiać im obserwowanie okrętów. Dlaczego, do diaska, nie szedł na wschód w kierunku cieśniny Malaka? Przecież toczy się wojna. Jakiś czas temu wydawało mu się, że groźba indyjskiej inwazji na Sri Lankę godzi bezpośrednio w jego osobę. Cejlon nie jest jednak częścią amerykańskiego terytorium, w odróżnieniu od Marianów, a jego dwa lotniskowce były jedynymi, jakimi dysponował w tej chwili Dave Seaton.
Jasne, że ruchów zgrupowania nie udałoby się utrzymać w tajemnicy. Żeby przepłynąć na wody Pacyfiku, musieliby przejść przez którąś z licznych cieśnin zatłoczonych jak Times Square w południe. Owszem, mogli też, choć to mało prawdopodobne, natknąć się na okręt podwodny, ale od czego miał okręty ZOP? Jest w stanie posłać na dno każdy okręt, który próbowałby przeszkodzić mu w przejściu na Pacyfik. Ale dostał rozkaz pozostania na Oceanie Indyjskim i, co więcej, miał nie ukrywać własnej obecności. Oczywiście, natychmiast wieść ta rozeszła się wśród całej załogi. Dubro nie poczynił nawet symbolicznych prób, by temu zapobiec. I tak na nic się by to nie zdało. Ludzie mieli prawo wiedzieć, co się dzieje, gdy spodziewali się, że zostaną rzuceni do walki. Powinni wiedzieć, by oswoić się z tą myślą, by zebrać w sobie dodatkową determinację, zanim trzeba będzie przestawić się z pokojowej mentalności na wojenną. Ale kiedy człowiek już się zebrał i był gotowy, nie miał wyjścia, musiał to zrobić. A oni jeszcze nie byli… W konsekwencji, podobnie jak wszyscy w zgrupowaniu, czuł narastającą frustrację, przypływ złego humoru i wzbierającą wściekłość. Niedalej jak wczoraj, jeden z Tomcatów przemknął przez środek pary indyjskich Harrierów w odległości trzech metrów od końcówki skrzydła każdego z nich, by pokazać im, kto tu naprawdę potrafi latać. Intruzów przepełniło to z pewnością bojaźnią Bożą, jednak nie było to zachowanie godne zawodowca… chociaż Mike Dubro pamiętał siebie z czasów, gdy był porucznikiem — takim samym pistoletem — jak jego obecni podwładni, i z łatwością mógł sobie wyobrazić, że postępuje podobnie. Z ciężkim sercem musiał jednak zbesztać pilota. Zdawał sobie sprawę, że wracając do kabin mieszkalnych załoga Tomcata przeżuwała przekleństwa pod adresem tego starego piernika na mostku kapitańskim, który nie ma zielonego pojęcia o pilotowaniu myśliwców odrzutowych, bo w czasach jego młodości używano prawdopodobnie nakręcanych katapult, by wystartować z okrętu. — Jeśli wypalą pierwsi, możemy oberwać — zauważył komandor porucznik Harisson po zameldowaniu, że obcy patrol pojawił się planowo o świcie. — Jeśli walną w nas Exocetami, poczęstujemy ich Sweeperami, i niech się udławią. — Nie była to udana próba rozweselenia obecnych, ale Dubro nie czul się w tej chwili skłonny do żartów. — Chyba, że dopisze im szczęście i walną w zbiornik paliwa. — Teraz nawet jego oficer operacyjny wykazywał pesymizm. Niedobrze, pomyślał dowódca sił uderzeniowych. — Pokaż im, że czuwamy — rozkazał Dubro.
Chwilę później okręty ochrony włączyły radary kierowania ogniem i wzięły namiary ogniowe na indyjskich intruzów. Przez lornetkę Dubro dostrzegł, że na najbliższym krążowniku Aegis białe pociski rakietowe siedzą na prowadnicach. Po chwili zatrzymały się celując w obce samoloty, gdy podobnie uczyniły radary naprowadzające. Znaczenie tego było jasne: trzymajcie się z daleka. Mógł posłać następną gniewną depeszę do Pearl Harbor, ale Dave Seaton i tak miał dużo problemów na głowie, poza tym decyzje tak naprawdę podejmowali ludzie w Waszyngtonie, którzy nie rozumieli w czym rzecz. *** — Czy warto? — Tak, panie prezydencie — odparł Ryan, podjąwszy decyzję w drodze do gabinetu prezydenta. Narażone zostanie życie dwóch jego przyjaciół, ale taką mieli pracę. Do niego, przynajmniej w pewnym stopniu, należało podejmowanie decyzji. Łatwo się o tym mówi, choć Ryan wiedział, że nie zazna z tego powodu spokojnego snu, jeśli uda mu się w ogóle zasnąć. — Powód jest oczywisty. — A jeśli się nie powiedzie? — Dwóch naszych ludzi znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie, ale… — Ale po to właśnie ich mamy? — dokończył Durling, niezbyt przyjaznym tonem. — Obaj są moimi przyjaciółmi, panie prezydencie. Jeśli myśli pan, że napawa mnie radością pomysł… — Usiądź — przerwał mu prezydent. — Wystawiamy wielu ludzi na niebezpieczeństwo, i wiesz co? Gdy człowiek nie wie kim są, jest to o wiele trudniejsze. Doświadczenie mnie tego nauczyło. — Roger Durling powiódł wzrokiem po biurku, na którym piętrzyły się ministerialne biuletyny i inne papiery, nie mające bezpośredniego związku z kryzysem na Pacyfiku, a mimo to musiał się z nimi zapoznać. Rząd Stanów Zjednoczonych to przeogromna machina i Durling nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie nawet najmniejszego jej trybika. To że jakiś wycinek polityki stał naraz bardzo ważny, nie miało znaczenia. Czy Ryan to rozumiał?
Jack również widział te wszystkie papiery na prezydenckim biurku. Nie musiał znać ich treści. Żadnych teczek z nadrukiem TAJNE. Były to najzwyklejsze, codzienne duperele, na załatwienie których Durling musiał znaleźć czas. Jego Szef musiał poświęcać swoją uwagę tylu przeróżnym sprawom. Ryanowi wydało się to niesprawiedliwe, zwłaszcza, że ten facet wcale nie chciał znaleźć się na tym stanowisku. To przeznaczenie maczało w tym palce. Durling objął dobrowolnie urząd wiceprezydenta, ponieważ jego charakter nadawał się do służenia innym, podobnie jak charakter Ryana. Obaj jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, pomyślał Jack. — Panie prezydencie, przepraszam, że to powiedziałem. Tak, rozważyłem związane z tą operacją ryzyko, ale nie można zaprzeczać, że taką mają pracę. Ponadto, John jest za. W gruncie rzeczy sam wpadł na ten pomysł. To dobry agent terenowy. Zdaje sobie sprawę zarówno z ryzyka, jak z potencjalnych zysków. Mary Pat i Ed wyrazili zgodę i również poparli tę operację. Ostateczna decyzja, oczywiście, należy do pana, panie prezydencie, ale takie są rekomendacje. — Czy chwytamy się ostatniej deski ratunku? — chciał wiedzieć Durling. — Nie, panie prezydencie, nie ostatniej deski. Może okazać się, że to gruby pień. — Mam nadzieję, że będą na siebie uważać. *** — Nie, no, naprawdę niezły — skonstatował Chavez. Rosyjski pistolet samopowtarzalny PSM miał kaliber 0,215 cala, mniejszy niż dwudziestkadwójka, z której amerykańskie dzieciaki, a przynajmniej te będące na bakier z polityczną poprawnością, nauczyły się strzelać na obozach skautów. Pistolet PSM był standardową bronią osobistą rosyjskich wojskowych i służb policyjnych, co tłumaczyło w pewnym sensie, dlaczego rosyjscy kryminaliści odnosili się do rodzimych glin z taką pogardą. — Jest jeszcze nasza tajna broń — przypomniał Clark, ważąc pistolet w dłoni. Wyważenie broni poprawiało się przynajmniej po przykręceniu tłumika. Po przyjrzeniu się rosyjskiemu pistoletowi, utwierdziło się w nim przekonanie, które żywił od lat. Europejczycy guzik się znali na broni krótkiej. — Też się przyda. — Ambasada rosyjska dysponowała strzelnicą dla oficerów bezpieczeństwa. Chavez przypiął tarczę do ramy i z pomocą korby przesunął ją na koniec osi. — Zdejmij tłumik — doradził John. — Dlaczego? — spytał Ding.
— Popatrz na to. — Chavez rzucił okiem na tłumik i stwierdził, że jego rosyjską wersję wypełnia wata stalowa. — Nadaje się tylko na pięć, może sześć strzałów. Strzelnica wyposażona była na szczęście w ochraniacze uszu. Clark załadował magazynek ośmioma nabojami, wycelował w tarczę i oddał trzy strzały. Broń hałasowała dość mocno. Clark zatęsknił za samopowtarzalną dwudziestkadwójka z tłumikiem. Musiał jednak przyznać, że rosyjski pistolet przynajmniej strzelał celnie. Szczerienko przyglądał się temu w milczeniu, wściekły na Amerykanów za ich awersję do broni wyprodukowanej w jego ojczyźnie i zażenowany, gdyż możliwe, że mieli rację. Uczył się strzelać całe lata temu, nie wykazując wówczas szczególnych uzdolnień w tym kierunku. Oficer wywiadu nader rzadko korzystał z tej umiejętności, na przekór hollywoodzkim filmom. Na pewno nie można było tego powiedzieć o Amerykanach. Obaj trafiali w sam środek tarczy z piętnastu metrów, strzelając dubletami, które w branży znano jako „podwójne pacnięcia”. Skończywszy, Clark wyczyścił broń i załadował ponownie magazynek. Wziął jeszcze jeden, który wypełnił nabojami i wpuścił do tylnej kieszeni. Chavez postąpił podobnie. — Jeśli kiedykolwiek zajrzysz do Waszyngtonu — rzucił Ding — pokażemy ci, czego używamy w Ameryce. — Włącznie z „tajną bronią”, o której wspomnieliście? — zagadnął Szczerienko starszego z Amerykanów. — Ta broń jest tajna. — Clark ruszył w kierunku drzwi, a Chavez podążył za nim. Mieli przed sobą cały dzień wyczekiwania okazji — jeśli takie określenie miało sens — oraz dalszego strzępienia nerwów. ***
Shemya nawiedził kolejny burzowy dzień. Grad, pędzony porywami silnego wiatru grzechotał o jedyny w bazie pas startowy, a hałas przerywał spokojny sen pilotów myśliwskich. Wewnątrz hangarów stało osiem samolotów, które stłoczono razem, by ochronić je przed działaniem pogody. Trzeba tak było postąpić zwłaszcza z F -22, ponieważ na razie nikt dokładnie nie zbadał, jakie szkody czynniki atmosferyczne mogą wyrządzić gładkiej powierzchni myśliwców. A czas nie sprzyjał tego rodzaju eksperymentom. Spece od pogody twierdzili, ze opady powinny ustać za kilka godzin, choć porywiste wiatry mogły z powodzeniem utrzymać się przez następny miesiąc. Ludzie z obsługi naziemnej, sprawdzając haki mocujące na kołach samolotu-cysterny i AWACS -a, krzątali się na dworze w krępującym ruchy skafandrach przeciwdeszczowych. System Cobra Dane zabezpieczał bazę przed innymi zagrożeniami. Choć wyglądał jak ekran ze starego kina dla zmotoryzowanych, w rzeczywistości był olbrzymią wersją radaru z półprzewodnikowym układem antenowym, jakiego używały japońskie E-767 oraz krążowniki i niszczyciele standardu Aegis w obu zaangażowanych w konflikt marynarkach wojennych. Wzniesiony pierwotnie w celu kontrolowania radzieckich prób rakietowych, służąc później do przeprowadzania badań w ramach Inicjatywy Obrony Strategicznej, Cobra Dane dysponował mocą umożliwiającą mu kontrolowanie tysięcy kilometrów przestrzeni kosmicznej, a setek kilometrów atmosfery. Elektroniczne macki radiolokatora bezustannie przeszukiwały okoliczną przestrzeń powietrzną, wypatrując napastników, ale jak dotąd natrafiały jedynie na samoloty cywilne, choć i te były śledzone nader uważnie. Dyżurny F-15E Strike Eagle mógł znaleźć się w powietrzu w ciągu dziesięciu minut, gdyby któryś z nich wydał się choć odrobinę podejrzany. Ponura aura utrzymywała się przez cały dzień. Tylko przez parę godzin szarawe światło sączyło się przez chmury, po czym można było poznać, że przynajmniej teoretycznie słońce wzeszło. Ale do czasu, gdy obudzono pilotów, widok z okna kwater wyglądał niczym powleczony czarną farbą, ponieważ pogaszono nawet światła na pasie startowym, by jakiemuś nieproszonemu gościowi nie wskazywały bazy w mrocznej szarudze. *** — Czy są jakieś pytania?
Choć w pośpiechu, operację zaplanowano z uwagą. Czterech pilotów prowadzących brało udział w przygotowaniach, a poprzedniej nocy poddali oni plan próbie. Co prawda nie był pozbawiony ryzyka, ale, do diabła, gdzie go nie było? — Poradzicie sobie na tych F-15? — spytał dowódca dywizjonu F-22. Choć miał stopień podpułkownika, dosięgła go cięta odpowiedź. — Proszę się nie martwić, sir — odparł ktoś. — Miło będzie patrzeć na taki zgrabny tyłeczek — dokończyła major i posłała mu całusa. Pułkownik, oblatywacz oderwany od prac rozwojowych, jakie prowadzono nad F-22 w bazie Nellis, znał „stare” Siły Powietrzne tylko z filmów i opowiadań, które zasłyszał, gdy był jeszcze młodzikiem zdobywającym pierwsze szlify. Przyjął jednak nieco obraźliwą uwagę w duchu, w jakim ją wypowiedziano. Myśliwsko-szturmowe F-15 Strike Eagle to nie to samo, co samoloty stealth, ale są diabelnie zwrotne. Mieli wspólnie uczestniczyć w misji bojowej i szarża nie liczyła się w takim samym stopniu jak kwalifikacje i zaufanie. — W porządku — kiedyś dodałby jeszcze „panowie” — czas nas goni. Dalej, do roboty. Piloci tankowców podśmiewali się z mentalności pilotów myśliwskich i z tego, jak to kobiety w Siłach Powietrznych szybko ją przejmowały. Major to niczego sobie babka, pomyślał jeden z nich. — Jak dorośnie, mogłaby latać w United — szepnął do kapitana, który miał być tej nocy jego drugim pilotem. — Ujdzie w tłoku — zauważył drugi pilot, w cywilu pracownik Southwest Airlines. Tankowce oderwały się od ziemi w dwadzieścia minut później. Za nimi podążył jeden z E -3B.
Myśliwce tradycyjnie wyruszyły ostatnie. Piloci ubrali się w zimowe skafandry lotnicze, wykonując odpowiedni gest pod adresem kamizelek ratunkowych, których noszenie o tej porze roku na Północnym Pacyfiku zakrawało na żart. Jednak regulamin, to regulamin. Niewygodne i ograniczające ruchy kombinezony przeciwprzeciążeniowe wdziali jako ostatnie. Piloci Raptorów ruszyli do maszyn pojedynczo, a załogi Eagle parami. Pułkownik, który dowodził misją, ostentacyjnie zerwał z kombinezonu przyczepioną na rzep odznakę z sylwetką Raptora, a w jej miejsce przykleił nieoficjalną, spreparowaną przez pracowników Lockheeada. Przedstawiała górny rzut myśliwca z czasów II wojny światowej P-38 Lightning, na który nałożono profil najnowszego produktu firmy, dodatkowo upiększony biało-żółtą błyskawicą. Tradycja, przede wszystkim, pomyślał, chociaż gdy ostatni P-38 poszedł na złom, nie było go jeszcze na świecie. Przypomniał sobie, jak budował modele pierwszego amerykańskiego myśliwca dalekiego zasięgu, który tylko raz został użyty zgodnie z jego przeznaczeniem, za co pilot nazwiskiem Tex Lamphier zyskał sobie nieśmiertelność. Ich misja nie będzie się wiele różniła od egzekucji japońskiego admirała nad Wyspami Salomona. Myśliwce wyholowano na zewnątrz. Zanim jeszcze piloci uruchomili silniki, poczuli, jak wiatr kołysze maszynami. Błądzili palcami po przyrządach i próbowali znaleźć najwygodniejszą pozycję w fotelach. Następnie, jeden po drugim, myśliwce odpaliły silniki i pokołowały na początek drogi startowej. Światła na pasie rozżarzyły się niczym niebieskie wstęgi wybiegające w mrok. Startowali pojedynczo, w minutowych odstępach, gdyż starty parami przy takich warunkach pogodowych były zbyt niebezpieczne, a tej nocy nie można było sobie pozwolić na niepotrzebne błędy. W chwilę później, dwa czterosamolotowe klucze sformowały się ponad chmurami, gdzie czyste niebo usiane było jasnymi gwiazdami. Po prawej stronie zorza mieniła się różnymi barwami, niczym kurtyna z migotliwej zieleni i purpury, gdy gwiezdne wiatry wpływały na naładowane cząstki w górnych partiach atmosfery. W oczach pilotów Raptorów widok tej przedziwnej kurtyny był zarówno cudowny, jak symboliczny. Pierwsza godzina lotu minęła normalnie. Dwa klucze myśliwców ciągnęły na południowy zachód z błyskającymi światłami antykolizyjnymi, ostrzegającymi przed nadmiernym zbliżeniem. Piloci przeprowadzili sprawdzian systemów, kontrolę przyrządów i zaczęli oddychać spokojniej, gdy dolatywali do tankowców.
Załogi samolotów-cystern, rezerwiści w cywilu prowadzący samoloty pasażerskie, zadbały o zlokalizowanie miejsc, w których panowały dobre warunki atmosferyczne. Piloci myśliwców pomyśleli o nich z uznaniem, mimo że zwykli uważać wszystkich innych lotników za pilotów drugiej kategorii. Zatankowanie do pełna każdego myśliwca zabrało ponad czterdzieści minut, po czym tankowce zaczęły na powrót zataczać kręgi. Pewnie żeby piloci mogli doczytać „Wall Street Journal”, pomyśleli piloci myśliwców, wracając na kurs południowo-zachodni. *** Sandy Richter zgłosił się do wykonania tej misji, jako że pomysł podobnej operacji zrodził się właśnie w jego głowie kilka miesięcy temu w bazie Sił Powietrznych Nellis. Powiodło się mu tam, a teraz trzeba się było przekonać, czy powiedzie się i tutaj. Stawką było jego życie. Richter robił w tej branży od kiedy skończył siedemnaście lat. Podał wtedy fałszywy wiek, a że był duży i silny, udało mu się oszukać komisję. Wprowadził później poprawkę do wpisu w danych personalnych, ale i tak mijał mu obecnie dwudziesty dziewiąty rok służby i wkrótce miał oddać się spokojniejszemu życiu. Przez cały ten czas Richter latał na maszynach bojowych. Jeśli śmigłowiec nie przenosił broni, nie interesował go. Zaczynał na AH-1 Huey Cobra, potem przesiadł się na AH-64 Apache. To właśnie za sterami tego ostatniego walczył podczas drugiej w swoim życiu wojny nad Półwyspem Arabskim. Siedząc teraz w ostatnim śmigłowcu, jakim miał latać, uruchomił silniki i według dziennika pokładowego rozpoczął sześć tysięcy siedemset pięćdziesiątą pierwszą godzinę lotu w swoim życiu. Dwa turbinowe silniki zaskoczyły i zaczęły obracać wirnikiem. Namiastka obsługi naziemnej w postaci paru Rangersów odgrywała małą komedię z jedyną gaśnicą, jaką mieli. Można by nią co najwyżej zgasić papierosa, pomyślał Richter gniewnie, gdy zwiększając moc oderwał się od ziemi. Rozrzedzone górskie powietrze negatywnie wpływało na osiągi śmigłowca, ale nie aż tak bardzo, by się tym strasznie przejmować. Wkrótce i tak zejdzie na poziom morza. Pilot potrząsnął głową, jak to zwykle robił, by sprawdzić, czy hełm trzyma się na miejscu i skierował się na wschód, prześlizgując się nad zalesionymi zboczami Sziraisz-san. *** — Są — powiedział do siebie dowódca klucza Raptorów. Pierwszą oznaką zagrożenia był świergot w słuchawkach, po którym natychmiast pojawiła się informacja na monitorze: Radar Obrony Powietrznej, pokładowy, typ J, namiar 213.
Następnie napłynęły dane przekazane z E -3B, który był na miejscu wystarczająco długo, by nakreślić pozycję celu. Tego wieczoru Sentry w ogóle nie korzystał ze swoich radarów. Przecież Japończycy dali poprzedniej nocy lekcję Amerykanom, którzy potrzebowali czasu, by ją sobie przyswoić… Odległość do celu numer l — 738 kilometrów. Pozostając nadal poniżej horyzontu, niewidzialny dla japońskiego samolotu, wydał pierwszy słowny rozkaz w tej misji. — Dowódca do grupy. Dzielimy się na pary! Natychmiast dwa klucze podzieliły się na pary, oddalone o dwa tysiące metrów. W obu przypadkach prowadziły F-22, i w obu przypadkach idące w ślad za nimi F-15E podsunęły się niebezpiecznie blisko, by uzyskać nałożenie się sygnałów radarowych. Pułkownik leciał tak prosto i równo, jak tylko pozwały mu na to umiejętności. Uśmiechnął się na wspomnienie uwagi pani major. Ładny tyłeczek, co? Była pierwszą kobietą, która latała w zespole Thunderbirds. Nie dostrzegłby jej teraz, nawet gdyby miał na to ochotę. Światełka na wskaźniku radiolokacyjnym zgasły i pułkownik mógł mieć tylko nadzieję, że wzmacniacz obrazu, który major miała na hełmie działał bez zarzutu. Od znajdującego się na południu E-767 dzieliło ich jeszcze sześćset kilometrów. Myśliwce szły z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę, na ekonomicznym pułapie jedenastu tysięcy metrów. *** Wchodząc do budynku, nie zwrócili na siebie uwagi. W Ameryce dwie osoby otwierające o tej porze drzwi rzuciłyby się w oczy, ale w Japonii przedsiębiorcy często pracowali do późnych godzin. Strażnik w holu nie oderwał wzroku od telewizora, a Clark i Ding minęli go, idąc pewnym krokiem, jak gdyby znali drogę. Poza tym przestępczość w Tokio nie stanowiła problemu. Oddychając trochę gwałtowniej, wkroczyli do windy. Clark nadusił przycisk, po czym posłał partnerowi spojrzenie pełne ulgi, które wkrótce znów nabiegło niepokojem. Ding trzymał w ręku walizeczkę. Obaj mieli na sobie najlepsze garnitury, krawaty i białe koszule. Wyglądali jak biznesmeni, którzy śpieszą na późnowieczorną konferencję na taki czy inny temat. Winda zatrzymała się pięć pięter przed ostatnim, na poziomie, który wybrali z uwagi na brak świateł w oknach. Clark wysunął głowę na zewnątrz, świadomy, że zachowuje się trochę jak złodziejaszek. Korytarz był pusty.
Szybko i cicho obeszli centralny korytarz budynku, w końcu trafili na drzwi prowadzące na schody pożarowe i ruszyli w górę. Szukali wzrokiem kamer telewizyjnych, ale dzięki Bogu niczego takiego nie było na tym piętrze. Clark sprawdził na dole i u góry. Na klatce schodowej nie było nikogo. Zaczęli piąć się dalej, rozglądając się i nasłuchując przed każdym krokiem. *** — Nasi przyjaciele wrócili — oznajmił jeden z kontrolerów pokładowych przez interkom. — Kurs zero-trzy-trzy, odległość cztery-dwa-zero kilometrów, jeden, nie dwa kontakty, ciasny szyk, samoloty wojskowe, prędkość osiemset kilometrów na godzinę, lecą w naszym kierunku… — zakończył raptownie meldunek. — Świetnie — odparł gładko starszy kontroler. Przełączając kanały słuchawek, wybrał odpowiedni obraz na swoim monitorze. — Aktywność radarowa na północnym wschodzie? — Zero — odparł od razu oficer elektronicznych operacji zakłóceniowych. — Oczywiście może tam ktoś być i nas kontrolować. — Wakaremas. Kolejnym punktem programu było przesunięcie dwóch myśliwców zataczających kręgi na wschód od rozpoznawczego Kami. Oba F-15J niedawno dotarły na posterunek, miały więc pełne zbiorniki paliwa. Dodatkowo poprosili o przysłanie kolejnej pary z bazy Czitose. Znajdą się na posterunku za jakieś piętnaście minut, ale to wystarczy, pomyślał starszy kontroler. Czas był po jego stronie. — Uchwyć cel — rozkazał operatorowi. Już nas macie, co? — spytał w duchu pułkownik. Wspaniale. Utrzymywał stały kurs i prędkość, chcąc by tamci dobrze wymacali jego pozycję. Reszta to już zwykła arytmetyka. Eagle są pewnie teraz jakieś trzysta kilometrów stąd, prędkość zbliżania do celu około tysiąca. Sześć minut do rozproszenia. Sprawdził godzinę na zegarze i zlustrował niebo wypatrując czegoś, co byłoby nieco za jasne jak na gwiazdę. ***
Na ostatnim piętrze była kamera. A więc Yamata był z lekka paranoiczny. Ale nawet paranoicy mają wrogów, przypomniał sobie Clark, notując w pamięci, ze korpus kamery wycelowany jest w następny podest schodowy. Dziesięć schodów do podestu, dziesięć do drzwi. Musiał zebrać myśli. Chavez przekręcił gałkę drzwi po prawej stronie. Nie były zamknięte. Wymagania przeciwpożarowe, pomyślał Clark, skinieniem głowy dając Dingowi do zrozumienia, że przyjął tę informację. Mimo to wyjął zestaw wytrychów. — O czym myślisz? — Że najchętniej byłbym teraz gdzieś indziej. — Ding trzymał lampę w dłoni, gdy John wyjął pistolet i wkręcił tłumik na miejsce. — Szybko, czy wolno? Tylko taki mieli wybór. Wolne podejście, jak ludzie w interesach, którzy zgubili drogę, może… nie, nie tym razem. Clark podniósł jeden palec, wziął głęboki oddech i skoczył do przodu długimi susami. Cztery sekundy później przekręcił gałkę na szczytowym podeście, pchnął drzwi i rzucił się plackiem na podłogę z wycelowanym pistoletem w dłoni. Ding przeskoczył nad nim, zatrzymał się i wycelował ze swojej broni. Gdy drzwi od klatki schodowej otworzyły się raptownie, strażnik zwrócony był do nich plecami. Obrócił się automatycznie i dostrzegł postawnego mężczyznę, który leżał na podłodze i chyba celował w niego z pistoletu. Instynktownie sięgnął po broń, gdy wbił wzrok w potencjalny cel. Zaraz, był jeszcze drugi facet, który trzymał coś, co… Z takiej odległości wiązka światła trafiła w strażnika z niemal fizyczną siłą. Trzy miliony kandeli energii świetlnej zmieniły korytarz w tarczę słońca. Ogromna energia zaatakowała centralny system nerwowy strażnika poprzez nerw trójdzielny, który biegnie od pnia mózgu do dna oka, rozgałęziając się w połączeniu dróg nerwowych, które kontrolują mięśnie szkieletowe. Tak jak to się stało w Afryce, skutkiem było przeciążenie systemu nerwowego. Strażnik zwalił się na podłogę jak szmaciana lalka, z pistoletem w drżącej konwulsyjnie prawej dłoni. Silne światło, odbite od pomalowanych na biało ścian, oślepiło lekko Chaveza, ale Clark, pamiętając by zacisnąć mocno oczy, puścił się biegiem w kierunku podwójnych drzwi i otworzył je uderzeniem ramienia.
Dokładnie przed sobą miał jednego mężczyznę. Wstawał właśnie sprzed telewizora z twarzą, na której malowały się zdziwienie i popłoch wzbudzone tym nie zapowiedzianym najściem. Nie było czasu na litość. Clark uniósł pistolet dwiema rękami i ściągnął spust dwa razy. Obie kule trafiły prosto w czoło mężczyzny. John poczuł dłoń Dinga na ramieniu, otrząsnął się i pobiegł w prawo w głąb korytarza, zaglądając do każdego pokoju. Kuchnia, pomyślał. Zawsze jest ktoś w… Miał rację. Mężczyzna w kuchni wzrostem dorównywał niemal Clarkowi. Z bronią w dłoni zmierzał w kierunku korytarza, wykrzykując jakieś imię i pytanie. Był jednak za wolny. Gdy wpadł na mężczyznę z pistoletem wycelowanym i gotowym do strzału trzymał broń lufą do ziemi. Była to ostatnia rzecz jaką widział w swoim życiu. Clark potrzebował kolejne pół minuty, by sprawdzić resztę luksusowego apartamentu, ale znalazł tylko puste pokoje. — Jewgienij Pawłowicz? — zawołał. — Wania, tędy! Clark cofnął się w lewo, na wszelki wypadek omiatając szybkim spojrzeniem dwa nieruchome ciała. Wiedział, że utkwią mu w pamięci, podobnie jak wszystkie inne, że będą nawiedzać go i że tak jak zawsze będzie próbował wytłumaczyć sobie ich śmierć. Koga siedział nieruchomo z trupiobladą twarzą podczas gdy Chavez, vel Czekow, myszkował po pokoju. Facet sprzed telewizora nie zdążył nawet wydobyć pistoletu z kabury pod pachą. Pomysł noszenia go w tym miejscu podsunął mu pewnie jakiś film, pomyślał Clark. Patent ten był cholernie nieprzydatny, gdy człowiek musiał dobyć pośpiesznie broni. — Lewa strona czysta — odezwał się Chavez, pamiętając, by mówić po rosyjsku. — Prawa strona czysta. — Clark nakazał sobie spokój, patrząc na gościa przed telewizorem, ciekaw który z zabitych przez nich ludzi miał na sumieniu śmierć Kim Norton. No, ten na zewnątrz to chyba nie. — Kim jesteście? — spytał Koga zły i wstrząśnięty zarazem, zapomniawszy, że spotkali się już wcześniej. Clark wziął głęboki oddech, zanim mu odpowiedział. — Koga-san, przyszliśmy cię uwolnić. — Zabiliście ich! — Koga wskazywał drżącą dłonią na ciała. — Porozmawiamy może o tym później. Proszę pójść z nami. Nie grozi panu z naszej strony żadne niebezpieczeństwo.
Koga nie był nieludzki. Clark poczuł podziw wobec tego człowieka. Wstrząsnęła nim śmierć ludzi, którzy najwyraźniej nie byli jego przyjaciółmi. Ale czas już wyciągnąć go z tego cholernego miejsca. — Który to Kaneda? — spytał Chavez. Były premier wskazał na ciało przed telewizorem. Ding podszedł do niego, by rzucić ostatnie spojrzenie. Nic nie powiedział, tylko przeniósł wzrok na Clarka, a wyraz jego twarzy wyrażał uczucia zrozumiałe jedynie dla nich dwóch. — Wania, czas na nas. *** Odbiornik ostrzegawczy zwariował. Ekran usiany był czerwonymi i żółtymi polami, a kobiecy głos komputera informował go, że został namierzony. Tym razem to ja wiem lepiej, pomyślał Richter. Świadomość, że te piekielne urządzenia nie zawsze mają rację sprawiła mu przyjemność. Pilotowanie śmigłowca samo w sobie było wystarczająco trudne. Choć Apache z uwagi na swoją zwrotność lepiej nadawałby się do tej misji, Richter cieszył się, że siedzi w RAH -66. Jego organizm nie zdradzał żadnych widocznych objawów napięcia, a lata praktyki sprawiły, że rozsiadł się wygodnie w opancerzonym fotelu. Ułożył prawe przedramię na przewidzianym miejscu i dłonią operował dźwignią małego drążka sterowego. Wodził oczami po niebie i instynktownie porównywał rzeczywisty horyzont z tym, który generował czujnik ulokowany w nosie śmigłowca. Zabudowa Tokio doskonale sprzyjała jego zamiarom. AWACS do którego się skrada, wyławia z pewnością mnóstwo błędnych sygnałów wysyłanych przez skupiska rozmaitych budynków. Nawet najlepszy komputer nie poradzi sobie z takim rodzajem biernych zakłóceń. Poza tym Richter miał czas, by zrobić wszystko jak należy. Większą część trasy, jaką przebył wytyczał bieg rzeki Tone. Na południowym brzegu biegły tory kolejowe, po których toczył się właśnie pociąg do Choszi, rozwijając prędkość prawie dwustu kilometrów na godzinę. Richter zajął pozycję dokładnie nad nim, jednym okiem spoglądając pod siebie, a drugim śledząc wskaźnik na ekranie odbiornika sygnalizacji ostrzegawczej. Sunął trzydzieści metrów ponad słupami sieci trakcyjnej, utrzymując się precyzyjnie na linii pociągu, tuż nad ostatnim wagonem składu. ***
— Coś tam jest. — Operator na pokładzie Kami Dwa dostrzegł wzmocniony przez systemy komputerowe punkcik na ekranie radaru, który przesuwał się w kierunku ich pozycji. Połączył się przez telefon pokładowy ze starszym kontrolerem. — Prawdopodobny kontakt na niskim pułapie, zbliża się w naszym kierunku — zameldował, oznaczając kontakt i przekazując jego obraz na ekran dowódcy zespołu. — To pociąg — odparł dowódca, porównawszy pozycję namiaru z nakładka kartograficzną. Człowiek naraża się na takie pomyłki, gdy lata tymi cholernymi urządzeniami zbyt blisko ziemi. Standardowe oprogramowanie indentyfikacyjne, pierwotnie zakupione od Amerykanów, zostało zmodyfikowane, ale nie w każdym szczególe. Radar pokładowy potrafił śledzić wszystkie poruszające się obiekty, ale żaden komputer na świecie nie był w stanie sklasyfikować sygnałów odbitych od samochodów i ciężarówek, które pędziły autostradami biegnącymi pod samolotem. W celu zlikwidowania niepożądanych zakłóceń na ekranach monitorów, sygnały obiektów, które poruszały z prędkością mniejszą niż sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, były odsiewane w komputerowym systemie filtrującym. Jednak podczas lotu na niskim pułapie nawet ten próg nie zdawał egzaminu, przynajmniej nie w kraju posiadającym najlepsze pociągi na świecie. Dla pewności, starszy oficer śledził przez kilka sekund punkt na ekranie. Tak, poruszał się on po magistrali Tokio-Choszi. Na pewno nie mógł to być samolot odrzutowy. Śmigłowiec teoretycznie potrafiłby dokonać czegoś takiego, ale sygnał był zdecydowanie za słaby. Prawdopodobnie rejestrowali odbite promieniowanie od metalowego dachu pociągu i odbicia od słupów trakcyjnych. — Przestawić dyskryminator radaru do wykrywania celów ruchomych na dwieście — rozkazał swoim ludziom. Operacja zabrała im trzy sekundy i zgodnie z oczekiwaniami ruchomy punkt obok rzeki Tone oraz dwa inne równie fałszywe kontakty zniknęły z ekranu. Mieli pełne ręce roboty, gdyż Dwójka odbierała namiary z Kami Cztery i Kami Sześć, a następnie przekazywała je do sztabu Obrony Powietrznej na przedmieściach Tokio. Amerykanie sondowali ponownie japońską obronę przeciwlotniczą swoimi supernowoczesnymi F-22, chcąc się zapewne przekonać, czy uda się im przechytrzyć japońskie AWACS-y. No cóż, tym razem zgotują im niezbyt przyjazne przyjęcie. Osiem myśliwców przechwytujących F-15 Eagle wzbiło się już w powietrzu; każdy E-767 sprawował kontrolę nad czterema z nich. Jeśli amerykańskie myśliwce podejdą bliżej, przyjdzie im za to słono zapłacić. ***
Pułkownik musiał zaryzykować jedną transmisję radiową, i choć nadawał ją na szyfrowanym kanale, poczuł, że się denerwuje. Ale w tym zawodzie nawet najbardziej sprzyjające okoliczności zawierały element ryzyka. — Prowadzący do grupy. Rozpraszamy się za pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… już! Pociągnął drążek na siebie i, podrywając myśliwiec do góry, uwolnił się od F-15E, który spędził ostatnie pół godziny w strumieniu jego gazów wylotowych. W tej samej chwili prawą ręką pstryknął wyłącznikiem radarowego urządzenia odzewowego, który uprzednio włączył, by wzmocnić siłę sygnałów wtórnych odbieranych przez japoński AWACS. Za jego plecami, trochę niżej, F-15E i jego żeńska załoga zanurkował robiąc zwrot w lewo. Lightning nabierał gwałtownie wysokości, wytracając prędkość postępową niemal do zera. Pułkownik włączył dopalacze, by zwiększyć przyśpieszenie, po czym skorzystał z możliwości wektorowego sterowania ciągiem i wszedł w ostry skręt w przeciwną stronę, skracając znacznie czas rozproszenia klucza. Pułkownik zdawał sobie sprawę, ze szansa, iż japoński radar uchwycił wtórne odbicie wiązki od jego samolotu jest jak jeden do dwóch. Znał jednak algorytm pracy ich systemów radarowych. Działały na dużej mocy i otrzymywały w rezultacie wszelkiego rodzaju niepożądane odbicia, które komputer klasyfikował przed przedstawieniem ich kontrolerom. W rzeczywistości wykonywał taką samą pracę jak człowiek-operator, tyle że szybciej i skuteczniej. Ale komputer nie jest doskonały. Pułkownik i piloci pozostałych trzech Lightningów mieli tego dowieść. — Robią zwrot na południe — zameldował kontroler japońskiego AWACS-a. Czterech ludzi kontrolowało niezależnie od siebie ruchy nadciągających Amerykanów. Ani on, ani jego koledzy nie wiedzieli, że komputer zanotował kilka niewyraźnych sygnałów odbić od obiektów skręcających na północ. Były one słabsze niż echa obiektów, których komputer nie klasyfikował jako samoloty, gdyż poruszały się zbyt wolno. Nie poruszały się także po żadnym z prawdopodobnych torów lotu. Potem sprawy się skomplikowały. — Odbieram zagłuszanie ze zbliżających się samolotów…
Lightning pułkownika piął się niemal pionową świecą. Wykonując ten manewr narażał się na niebezpieczeństwo wykrycia, gdyż przy takim profilu lotu F-22 ustawiał się względem E-767 w pozycji, w której odporność na fale radarowe malała do minimum. Jednak radar dopplerowski na japońskim AWACS-ie nie mógł wykryć teraz żadnego ruchu w poziomie. Sygnał radarowy Lightninga mógł więc zostać potraktowany jako niepożądana zjawa na ekranie, zwłaszcza, że silne urządzenia zakłócające na Eagle’ach rozniecały wokół siebie elektroniczny zgiełk. Po trzydziestu sekundach, pułkownik obrócił maszynę i przeszedł do lotu poziomego na pułapie osiemnastu tysięcy metrów. Zaczął teraz śledzić uważnie wskazania systemów ostrzegania. Gdyby Japończycy go namierzyli, nie omieszkaliby tego pokazać, waląc w niego energią radarową przy użyciu wybierania elektronicznego… ale niczego takiego nie robili. Właściwości stealth samolotu wystarczyły, by zgubił się on wśród elektronicznych zakłóceń. System pokładowy wyławiał sygnały na listkach bocznych. Radar na E-767 wskoczył na tryb kierowania ogniem na wysokiej częstotliwości, ale nie celował w niego. W porządku. Zwiększył moc i przekroczył barierę dźwięku. Gdy pilot przełączył wskaźnik HUD na tryb kierowania ogniem, Raptor pędził już tysiąc siedemset kilometrów na godzinę. *** — Jest na pierwszej, dość wysoko. Mamy go, Sandy — zameldował strzelec. — Ma nawet włączone światła pozycyjne. Pociąg zatrzymał się na podmiejskiej stacji, a Comanche, zostawiając go z tyłu, ciągnął teraz z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę w kierunku nadmorskiego miasta. Richter rozluźnił palce ostatni raz, powiódł wzrokiem po niebie i ujrzał światła samolotu daleko w górze. Byli niemal dokładnie pod nim. Bez względu na to, jak silny mają radar pokładowy, na pewno nie przenikną własnego kadłuba i nie sprawdzą obszaru pod samolotem… Rzeczywiście, środek ekranu ostrzegania tonął w czerni.
— No to jazda — rzucił Richter przez interkom. Z całej siły pchnął dźwignię sterowania silnikami w stronę przegrody ogniotrwałej, z rozmysłem przeciążając silniki, gdy ostro przyciągnął dźwignię skoku do siebie. Comanche poderwał się w górę i zaczął wznosić się spiralą. Jedynym zmartwieniem Richtera była w tej chwili temperatura silników. Były one co prawda tak skonstruowane, by wytrzymać pracę w ekstremalnych warunkach, ale tym razem przekroczy wszelkie granice. Na biograficznej przesłonie hełmu pojawiło się ostrzeżenie, pionowy słupek, który zaczął rosnąć i zmieniać kolor niemal tak samo gwałtownie jak cyfry na wskaźniku wysokości. — Wio, koniku — wydyszał strzelec, po czym wybrał tabelę broni na ekranie monitora, by wykorzystać wolną chwilę, zanim znów zacznie przeszukiwać okolicę. — Ruch zero. Rozumie się, pomyślał Richter. Japończycy na pewno nie życzyli sobie, by ktokolwiek pętał się w powietrzu obok tak cennego samolotu. Było mu to na rękę. Dostrzegł swój cel, gdy śmigłowiec pokonał pułap trzech tysięcy metrów, pnąc się niczym samolot myśliwski, do których tak naprawdę się zaliczał, choć był przecież wiropłatem. *** Obserwował go na ekranie celownika. Cel znajdował się wciąż poza zasięgiem strzału, ale widniał już jako punkcik wewnątrz małego kwadratu w samym środku wskaźnika HUD. Czas na sprawdzian. Uaktywnił systemy naprowadzania rakiet. F-22 dysponował radarem NPP, czyli o niskim prawdopodobieństwie przechwycenia sygnału przez cel. Wynik okazał się obiecujący. *** — Trafiono nas aktywną wiązką — oznajmił oficer środków przeciwdziałania elektronicznego. — Trafiono nas aktywną wiązką o wysokiej częstotliwości, namiar nieznany — ciągnął, śledząc wskazania przyrządów w oczekiwaniu na dodatkowe informacje. — Prawdopodobnie rozproszenie naszej — skwitował to starszy kontroler, zajęty kierowaniem własnych myśliwców w stronę zbliżających się Amerykanów. — Nie, nie zgadza się częstotliwość. — Oficer ponownie sprawdził wskazania przyrządów, ale nie znalazł niczego, co uzasadniłoby zimny dreszcz, jaki przebiegł mu po karku. ***
— Groźba przegrzania silnika — poinformował go syntetyczny głos. Komputer pokładowy doszedł do wniosku, że pilot w sposób rażący zignorował wskaźnik wizualny. — Wiem, ptaszyno — odparł Richter. Richter przypomniał sobie, że nad pustynią w Newadzie, udało mu się wyjść świecą na pułap siedmiu tysięcy metrów, przekraczając normalny zakres osiągów śmigłowca tak bardzo, że naprawdę się wystraszył. Ale miało to miejsce w stosunkowo ciepłym powietrzu, a tu było znacznie zimniej. Dokładnie w chwili, gdy cel zmienił kurs i oddalił się od Richtera, śmigłowiec przekroczył granicę sześciu i pół tysiąca metrów, utrzymując nadal dużą prędkość wznoszenia. AWACS zdawał się zataczać okręgi, używając prawdopodobnie jednego silnika jako napędu, a drugiego do generowania mocy dla pokładowego radiolokatora. Richterowi nikt o tym nie powiedział w czasie odprawy, ale pomysł ten wydał mu się rozsądny. Miał sekundy na podejście na odległość skutecznego strzału. Ogromne silniki turboodrzutowe przebudowanego samolotu pasażerskiego stanowiły kuszący cel dla jego Stingerów. — Cel w zasięgu, Sandy. — Zrozumiałem. Lewą ręką wybrał pociski na konsoli uzbrojenia i pokrywy komór uzbrojenia wychyliły się z trzaskiem na zewnątrz. Do każdej podwieszone były trzy rakiety typu Stinger. Wykorzystując resztki sterowności, Richter obrócił maszynę, zrzucił osłonę z przycisku spustowego i wdusił go sześć razy. Wszystkie rakiety zeskoczyły z szyn i poszły łukiem w górę, w kierunku odległego o trzy kilometry samolotu. W chwilę potem, Richter przesunął delikatnie dźwignie do tyłu, przechylił nos maszyny w dół i wszedł w lot nurkowy, chłodząc przegrzane silniki i wypatrując ziemi, podczas gdy jego strzelec śledził bieg rakiet. W pierwszym Stingerze skończyło się paliwo i rakieta nie sięgnęła celu. Pozostałym pięciu powiodło się lepiej, i choć dwa utraciły moc tuż przed dotarciem do celu, cztery trafiły w cel — trzy uderzyły w prawy silnik, a jeden w lewy. — Trafienie, wielokrotne trafienie celu.
Lecący z małą prędkością E-767 był bez szans. Stingery nie mają dużych głowic, ale przeznaczone dla samolotów cywilnych silniki japońskiego AWACS-a były zbyt słabej konstrukcji, by pracować mimo powstałych uszkodzeń. W mgnieniu oka oba utraciły moc, a ten, który napędzał samolot, rozpadł się pierwszy. Szczątki łopatek turbiny, przebiwszy obudowę silnika, buchnęły na zewnątrz i wbiły się w pokrycie prawego skrzydła, naruszając poważnie układ sterowniczy oraz rujnując aerodynamiczną charakterystykę płatowca. Zmodyfikowany samolot pasażerski przechylił się na prawe skrzydło i nie wyrównał już lotu. Załoga, oszołomiona tym niespodziewanym zdarzeniem, nie była w stanie mu przeciwdziałać. Połowa prawego skrzydła odłamała się niemal natychmiast. Na ziemi operatorzy stacji radiolokacyjnej ujrzeli jak alfanumeryczny obraz zaznaczający pozycję Kami Dwa przeskakuje na awaryjną wartość 7711, a potem znika. — Pewne zestrzelenie celu, Sandy. — Zrozumiałem. — Comanche wytracał teraz raptownie wysokość, pędząc ku bezpiecznemu szumowi morza. Temperatura silników powoli wracała do normy, a Richter mógł mieć jedynie nadzieję, że nie powstały w nich nieodwracalne uszkodzenia. Co do reszty, to nie zabijał pierwszy raz… *** — Kami Dwa właśnie zamilkł — zameldował oficer łączności. — Co? — spytał starszy kontroler, odciągnięty od operacji przechwytywania Amerykanów. — Zniekształcone nawoływania, odgłos eksplozji, lub coś w tym rodzaju. Potem umilkły kanały informacyjne. — Bądź w pogotowiu, muszę pchnąć tam nasze Eagle. *** Pilotom F-15E zaczynają się pewnie pocić rączki, pomyślał pułkownik. Pełnili rolę przynęty, odciągając japońskie F-15J daleko nad morze, podczas gdy ich Raptory wdzierały się w powstałą lukę, by porąbać na kawałeczki japońskie AWACS-y, które wpadły w zastawione sidła. Na razie jedyną dobrą nowiną było to, że trzeci E-767 właśnie zamilkł. A więc druga część operacji odbyła się zgodnie z planem. Malutka odmiana na lepsze. A co do reszty…
— Dwójka, tu prowadzący, do roboty! — Pułkownik pstryknął włącznikiem radarów naprowadzających w odległości trzydziestu kilometrów od E-767. Następnie otworzył drzwi komór uzbrojenia, by rakiety klasy powietrze-powietrze średniego zasięgu miały szansę „zobaczyć” swoją zwierzynę. Zarówno Jedynka, jak Dwójka uchwyciły cel i pułkownik odpalił oba pociski. *** Po otworzeniu komór uzbrojenia Lightningi stały się z miejsca tak niewidzialne dla radaru, jak drapacz chmur. Wyskoki na pięciu różnych ekranach rozbłysły w towarzystwie dodatkowych informacji o prędkości i kursie nowo wykrytych samolotów. Słowa operatora systemów przeciwdziałania elektronicznego zabrzmiały jak ostateczny wyrok. — Zostaliśmy oświetleni z bardzo bliskiej odległości, namiar zero-dwa-siedem. — Co? Kto to? — Starszy kontroler zaprzątnięty był Eagle’ami, które miały właśnie wystrzelić rakiety w nadciągających Amerykanów. Radar na Kami Sześć właśnie przełączył się na tryb kierowania ogniem, by umożliwić myśliwcom przechwytującym odpalenie rakiet bez uaktywniania własnych urządzeń naprowadzających, podobnie jak to miało miejsce podczas ataku na bombowce B-1. Nic teraz nie poradzę, pomyślał starszy oficer. Ostrzeżenie nadeszło zbyt późno, by zdążyli zastosować środki przeciwdziałania. W odległości siedmiu kilometrów od celu, dwa pociski rakietowe uaktywniły własne radary naprowadzające. Nadciągały z prędkością ponad trzech machów, pchane rakietowymi silnikami na paliwo stałe. Pocisk rakietowy klasy powietrze-powietrze AIM-120, zwany przez użytkowników Grzmotem, należał do nowej generacji broni. Prowadząc nasłuch na kanale środków przeciwdziałania pilot E-767 zorientował się po chwili w sytuacji. Położył samolot na lewo skrzydło, chcąc wejść w lot nurkowy z przewrotu. Wiedział, że na nic się to nie zda, gdyż sekundę wcześniej dostrzegł żółtą łunę wokół dyszy rakiety. — Trafienie — wyszeptał do siebie pułkownik. — Grupa, tu prowadzący. Północny Gość trafiony. — Prowadzący, tu Trójka, Południowy Gość trafiony — usłyszał z kolei.
A teraz, pomyślał pułkownik, posługując się szczególnie okrutnym eufemizmem używanym w Siłach Powietrznych, nadeszła pora na ubój małych foczek. Lightningi znajdowały się obecnie między japońskim wybrzeżem a ośmioma myśliwcami przechwytującymi F-15J Eagle. W głębi morza myśliwsko-szturmowe F-I5E Strike Eagle zawrócą za moment, włączą własne radary naprowadzania i pozbędą się balastu rakiet klasy powietrze-powietrze. Niektórym pilotom uda się zestrzelić wroga. Te japońskie myśliwce, które to przeżyją, popędzą do domu, czyli prosto w ręce klucza Raptorów-Lightningów. *** Radary naziemne nie były w stanie śledzić toczącej się walki powietrznej. Odbywała się zbyt daleko i poza widnokręgiem radarowym. Co prawda, operatorom udało się namierzyć pojedynczy myśliwiec, japoński sądząc po kodzie transpondera, który pędził na złamanie karku w stronę wybrzeża. Naraz znieruchomiał i transponder zamilkł. W sztabie Obrony Powietrznej, dane przekazane z trzech zniszczonych AWACS-ów nie wyjaśniały niczego, prócz tego, że wojna, którą rozpętała Japonia, toczyła się naprawdę i przybierała niespodziewany obrót.
Pod dyktando — Nie jesteście Rosjanami — oznajmił Koga, siedząc obok Chaveza na tylnym siedzeniu, podczas gdy Clark prowadził samochód. — Czemu tak myślisz? — spytał John niewinnym tonem. — Bo Yamata twierdzi, że kontaktowałem się z Amerykanami, a wy dwaj jesteście jedynymi gaidżin, z którymi rozmawiałem od kiedy zaczęło się to wariactwo. Może powiecie mi, co tu jest grane? — dopytywał się polityk. — Ano to, że uratowaliśmy pana z rąk ludzi, którzy dybali na pana życie. — Yamata nie byłby aż takim głupcem — odparował Koga. Wciąż nie mógł przyjść do siebie po szoku, jakiego doznał będąc świadkiem przemocy, która wykraczała poza ramy telewizyjnej strzelaniny. — Yamata rozpętał wojnę, Koga-san. W porównaniu z tym pana śmierć byłaby błahostką — zasugerował mało delikatnie mężczyzna za kierownicą. — Więc jesteście Amerykanami? — drążył Koga. A niech tam, pomyślał Clark. — Zgadza się. — Szpiedzy? — Oficerowie wywiadu — sprostował Chavez. — Człowiek, który był z panem w pokoju… — Ten, którego zabiłeś, tak? Kaneda? — Tak. Zamordował amerykańską obywatelkę. Dziewczynę nazwiskiem Kimberley Norton. Z przyjemnością wsadziłem mu kulkę w łeb. — Kim była ta dziewczyna? — Kochanką Goto — wyjaśnił Clark. — Gdy zaczęła zagrażać nowemu premierowi, Raizo Yamata postanowił ją sprzątnąć. My przyjechaliśmy do Japonii, by zabrać ją do domu. To wszystko — ciągnął Clark, wygłaszając półprawdy. — Nie musiało tak być — nie zgodził się Koga. — Gdyby wasz Kongres dał mi szansę… — Może i racja, sir. — odezwał się Chavez. — Ale czy ma to teraz jakieś znaczenie? — Co w takim razie ma znaczenie?
— Zakończenie tego szaleństwa, nim zginie więcej ludzi — podsunął Clark. — Byłem na wojnie i wiem, że to nie przelewki. Zbyt wielu młodych ludzi umiera, zanim jeszcze zdążą założyć rodziny i doczekać się własnych dzieci. To bardzo źle. — Clark urwał, a potem ciągnął: — Źle dla mojego kraju, a jestem pewien, że dla pańskiego jeszcze gorzej. — Yamata uważa… — Yamata jest biznesmenem — przerwał mu Chavez. — Niech pan to lepiej zrozumie. On nie ma pojęcia, co rozpętał. — Tak, wy Amerykanie jesteście dobrzy w zabijaniu. Przekonałem się na własne oczy piętnaście minut temu. — W takim razie, panie Koga, zauważył pan również, że jednego zostawiliśmy żywego. Gniewna uwaga Clarka ucięła rozmowę na kilkanaście sekund. Do Kogi powoli docierało, że John nie kłamie. Mężczyzna za drzwiami żył, gdy przechodzili nad jego ciałem. Jęczał i drgał, jak gdyby od porażenia elektrycznego. Ale na pewno żył. — Dlaczego go nie…? — Nie było powodu — odrzekł Chavez. — Nie mam zamiaru przepraszać za śmierć tego drania Kanedy. Zasłużył sobie. Poza tym, gdy wszedłem do pokoju, sięgał po broń, a to już nie są żarty. To nie film. Nie zabijamy ludzi dla zabawy. Wyciągnęliśmy pana stamtąd, bo ktoś musi położyć kres tej cholernej wojnie, czyż nie tak? — Mimo wszystko… to, co zrobił wasz Kongres… jak ma funkcjonować gospodarka mojego kraju…? — Czy komuś zależy na tym, by wojna trwała dalej? — spytał Clark. — Jeśli Japonia wespół z Chinami ruszy na Rosję, co się stanie z panem? Kto według pana zapłaci za ten błąd? Chiny? Nie sądzę. ***
Pierwsze wieści dotarły do Waszyngtonu za pośrednictwem satelity. Jeden z orbitujących ptaszków Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, tak zwany autostopowicz, znalazł się akurat nad odpowiednim obszarem i zarejestrował wygaśnięcie sygnałów — takiego określenia używano w ABN — z trzech krążących samolotów AWACS. Inna stacja nasłuchowa ABN zarejestrowała radiową wymianę zdań, która trwała kilkanaście minut, a potem urwała się. Analitycy starali się właśnie doszukać w tym wszystkim jakiegoś sensu, meldowano w raporcie, który trafił do rąk Ryana. *** Trafiłem tylko jednego, pomyślał pułkownik z żalem. No cóż, trzeba się będzie tym zadowolić. Jego skrzydłowy przydybał ostatniego z grupy F-15J. Południowy klucz dorwał trzy, a nasze Strike Eagle następne pięć z pozbawionych osłony japońskich myśliwców. Zespół ZORRO dopadł przypuszczalnie trzeciego E-767. W sumie nie najgorszy urobek jak na jedną noc. Bardzo długą noc, pomyślał pułkownik. Sformował z powrotem swój klucz czterech maszyn, by pośpieszyć na randkę z tankowcem, a potem odbyć trzygodzinny lot na Shemya. Najtrudniej przychodziło mu egzekwowanie ciszy radiowej. Niektórzy z pilotów zaczęliby już świętować wspaniały wyczyn, zadufani w swoje siły, jak wszyscy piloci myśliwscy, którzy wykonali zadanie i wrócili cali i zdrowi. Już wkrótce ujdzie z nich para, pomyślał pułkownik. Zmuszony do samotności ciszą radiową przemyśliwał swoje pierwsze powietrzne zwycięstwo. Trzydziestu ludzi na pokładzie E-767. Do diabła, powinienem się cieszyć, no nie? Dlaczego więc nie odczuwam wcale radości? ***
Ciekawe co tam się stało? — pomyślał Dutch Claggett. Rejestrowali wciąż sygnały aktywności japońskich okrętów podwodnych w sektorze dozoru, ale musiały one wykręcić na północ, oddalając się od „Tennessee”, który mógł w ten sposób nie opuszczać posterunku. Podobnie jak wszystkie okręty podwodne podczas patrolu, podchodzili pod powierzchnię morza na tyle blisko, by postawić antenę radiolokatora kontroli obszaru powietrznego. Od jakiegoś dnia albo może trochę dłużej śledzili japońskie samoloty zwiadu radarowego. Okręty podwodne zajmowały się zbieraniem danych z wywiadu elektronicznego jeszcze zanim Claggett zapisał się do Annapolis. Miał w załodze dwóch operatorów aparatury elektronicznej, którzy wykazywali prawdziwe uzdolnienia w tym kierunku. Przed chwilą śledzili właśnie na systemach kontrolnych dwa AWACS-y, które nagle zrobiły „puff”, i tyle je było widać. Wyłowili potem jakieś rozmowy radiowe gdzieś na północy, sądząc po brzmieniu przeprowadzane ożywionym tonem, aż nagle jeden po drugim głosy zamarły. — Myśli pan, że natknęliśmy się na tabelę wyników Sił Powietrznych, panie komandorze? — spytał porucznik Shaw, oczekując, że dowódca będzie znał odpowiedź, gdyż od skippera zawsze oczekuje się, że wie wszystko, choć przecież wcale tak nie jest. — Na to wygląda. — Centrala, tu hydro. — Tu centrala. — Nasz przyjaciel znów idzie na chrapach, namiar zero-zero-dziewięć, prawdopodobnie kontakt w strefie nakładania się sygnałów — zameldował szef hyndrolokacji. — Zacznę wykreślanie kursu — oznajmił Shaw, kierując się na rufę do stołu nakresowego. *** — A zatem, czego dokonaliśmy? — spytał Durling. — Zestrzeliliśmy trzy samoloty wczesnego ostrzegania, a zespół uderzeniowy F-15/F-22 unicestwił patrol myśliwski. — Ryan wiedział, że nie czas napawać się tym zwycięstwem. — Największe nerwy jeszcze przed nami? Ryan skinął głową. — Tak, panie prezydencie. W naszym interesie jest, by nie połapali się w tym jeszcze przez jakiś czas. Na razie wyczuwają, że coś się dzieje. Zaczynają rozumieć, że…
— …toczą prawdziwą wojnę. Jakieś wieści o Kodze? — Nie, jeszcze nie. *** Była czwarta rano. Trudy dzisiejszej nocy dawały się we znaki całej trójce. Koga miał już za sobą najgorsze chwile i na razie starał się kierować rozumem, a nie emocjami. Jego dwaj gospodarze — bo tak o nich myślał — nieco ku jego zdziwieniu, wozili go po mieście i zastanawiali się, co ich podkusiło, by zostawić przy życiu strażnika za drzwiami apartamentu Yamaty. Czy już się pozbierał? Czy zadzwoni na policję? Do kogoś innego? Co wyniknie z tej nocnej przygody? — Skąd mam wiedzieć, że mogę wam ufać? — zapytał Koga po dłuższym milczeniu. Dłonie Clarka zawarły się na kierownicy tak mocno, że niemal wycisnęły ślady w plastiku. To film i telewizja podsuwały takie kretyńskie pytania. Na ekranie szpiedzy wyrabiali najróżniejsze skomplikowane numery, by przechytrzyć równie bystrych przeciwników, przeciw którym rzucił ich los. Rzeczywistość wyglądała zdecydowanie inaczej. Plany operacji wywiadowczych opierały się na prostocie, ponieważ nawet proste założenia potrafiły rozsypać się w proch. Gdyby przeciwnik był naprawdę tak diabelnie przebiegły, człowiek nigdy by się nie dowiedział, kim on, do cholery, jest. Ponadto zmuszenie kogoś, by postępował według naszego widzimisię udaje się tylko, gdy nie zostawi się temu komuś innego wyjścia, a i wtedy najczęściej wykręci on jakiś niespodziewany numer. — Kilka godzin temu nadstawiliśmy dla pana karku, ale w porządku, proszę nam nie wierzyć. Nie jestem aż tak naiwny, by mówić co ma pan robić. Znam za słabo życie polityczne w pańskim kraju. My ze swej strony podejmiemy działania, ale jakie, tego nie wiem, więc nie umiem panu powiedzieć. Chcemy zakończyć tę wojnę przy zastosowaniu minimum przemocy, ale nie da się jej uniknąć. Pan także chce końca wojny, prawda? — Głupie pytanie — odrzekł Koga. Zmęczenie nie wpływało dobrze na jego maniery. — Niech pan więc robi to, co według pana najlepsze, zgoda? Widzi pan, panie Koga, pan nie musi nam wierzyć, ale my z całą pewnością musimy wierzyć, że zrobi pan to, co najlepsze dla pana kraju i naszego. — Komentarz Clarka, choć wygłoszony rozgoryczonym tonem, okazał się najlepszą rzeczą, jaką mógł w tej sytuacji powiedzieć. — Aha. — Polityk pomyślał nad tym przez chwilę. — Tak, to by się zgadzało, prawda?
— Gdzie możemy pana wysadzić? — Przed domem Kimury. — Dobra. — Clark wygrzebał z pamięci wskazany adres i skręciwszy na drogę nr 122 skierował się w kierunku domu Kimury. Zanotował w głowie, że dowiedział się tej nocy czegoś bardzo ważnego i że gdy tylko odstawią tego faceta w miejsce, gdzie będzie stosunkowo bezpieczny, zaraz przekaże to do Waszyngtonu. Choć puste ulice sprzyjały szybkiej jeździe, a wypita kawa dodawała mu energii, czterdzieści minut zabrała im droga do ruchliwej dzielnicy miniaturowych przydrożnych domków, w których mieszkali urzędnicy MITI. Gdy podjeżdżali pod dom Kimury światła w oknach już się paliły. Koga wysiadł z samochodu i podszedł do drzwi. Otworzył mu Isamu Kimura, po czym wciągnął gościa do środka z uśmiechem tak szerokim, jak wejście do domu. Kto powiedział, że ci ludzie nie okazują emocji? — spytał się sam siebie Clark. — Jak myślisz, kto sypnął? — spytał Ding, nie ruszając się z tylnego siedzenia. — Główka pracuje. Też na to wpadłeś? — Chwileczkę, w tym samochodzie siedzi tylko jeden absolwent uniwersytetu, panie C. — Ding otworzył komputer, by sporządzić depeszę do Langley, która ponownie miała przejść przez Moskwę. *** — Co zrobili? — warknął Yamata do telefonu. — Sprawa jest poważna. — Generał Arima sam dostał tę informację przed chwilą z Tokio. — Rozbili w drobny mak obronę powietrzną, a potem najzwyczajniej w świecie odlecieli. — Jak to się stało? — wypalił przemysłowiec. Czyż nie zapewniali go, że Kami są niezwyciężone? — Jeszcze nic nie ustalono, ale sprawa jest poważna. Są teraz w stanie przeprowadzić nalot na terytorium kraju. Musisz myśleć — nakazał sobie Yamata, potrząsając głową, by odzyskać jasność umysłu. — Generale, nie są w stanie przeprowadzić inwazji na nasze wyspy, prawda? Mogą nam się naprzykrzać, ale nie mogą nam poważnie zagrozić, a dopóki jesteśmy w posiadaniu broni nuklearnej… — Chyba że wymyślą coś innego. Amerykanie nie działają tak jak nam powiedziano.
Przyszłego gubernatora Saipanu ubodła ta uwaga. Dziś miała ruszyć jego kampania. Owszem, przecenił skutki własnego posunięcia na amerykańskim rynku finansowym, ale przecież poważnie nadszarpnęli siły amerykańskiej floty i zajęli wyspy. Ameryka nie była w stanie odebrać siłą nawet jednej z Wysp Mariańskich. Ameryce brakowało woli politycznej do przeprowadzenia ataku nuklearnego na Japonię. Czyli wciąż byli górą. Czy można się było spodziewać, że Amerykanie nie wezmą odwetu? Jasne, że nie. Yamata podniósł pilota i włączył telewizor, trafiając akurat na początek wiadomości sieci CNN. Amerykański korespondent stał na krawędzi doku, a za jego plecami widniały dwa amerykańskie lotniskowce nadal niezdolne do wyjścia w morze. — Co wywiad donosi na temat Oceanu Indyjskiego? — spytał generała. — Oba amerykańskie lotniskowce nie ruszyły się stamtąd na krok — uspokoił go Arima. — Obserwowano je wczoraj naocznie i na radarze, jakieś czterysta kilometrów od Sri Lanki. — Czyli Amerykanie nie mogą nam zagrozić, czy tak? — No, raczej nie — przyznał generał. — Ale musimy nakreślić inne plany. — Proponuję, by to pan zrobił, Arima-san — odrzekł Yamata tonem tak uprzejmym, że generała Arima zrozumiał zawartą w nim dotkliwą obelgę. ***
Najgorsze, że nikt nie wiedział, co się naprawdę stało. Strumień danych napływający z trzech Kami urwał się wraz z wyeliminowaniem Kami Dwa. Reszta danych opierała się raczej na domysłach niż na faktach. Naziemne stacje kontroli odbierały emisje z Kami Cztery i Kami Sześć, lecz i te nagle zanikły w przeciągu minuty. Nie zarejestrowano żadnego bezpośredniego zagrożenie dla trzech samolotów zwiadu radarowego. Po prostu nagle przestały nadawać, zostawiając po sobie jedynie szczątki rozrzucone na rozkołysanym oceanie. Jeśli chodzi o myśliwce to, no cóż, dysponowano nagraniami korespondencji radiowej. Wszystko trwało niecałe cztery minuty. Z początku, pewne siebie, lakoniczne uwagi zawodowych pilotów myśliwskich, którzy dochodzą do celu, potem łańcuszek „Co jest?!”, po którym nastąpiły spieszne nawoływania, by włączono radary, a następnie jeszcze liczniejsze meldunki, że zostali oświetleni. Jeden pilot poinformował, że został trafiony, potem łączność została przerwana. Trafiony, ale przez kogo? Jak te same samoloty, które zestrzeliły trzy Kami, mogły dopaść również myśliwce? Amerykanie mieli tylko cztery drogie F-22, ale przecież Kami śledziły je na radarach. Za sprawą jakiej diabelskiej magii… Ale tu właśnie tkwił cały problem. Nie mieli zielonego pojęcia. Specjaliści od obrony powietrznej i inżynierowie, którzy stworzyli najczulszy na świecie pokładowy system radarowy potrząsali głowami i spuszczali wzrok. To, co się wydarzyło, odczuli jak osobistą hańbę. Z dziesięciu zbudowanych przez nich AWACS-ów, pięć uległo zniszczeniu. Jedynie cztery były w tej chwili zdolne do służby. Jedno wiedzieli na pewno: nie można już ryzykować lotów zwiadowczych nad wodą. Do czynnej służby wróciły rezerwowe E-2C, które zostały niegdyś zastąpione przez E-767, lecz były to samoloty amerykańskiej konstrukcji o znacznie gorszych parametrach. Japońscy oficerowie nie mieli innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z faktem, że obrona powietrzna ich kraju została poważnie nadwątlona. *** Była siódma wieczór. Ryan przygotowywał się do wyjścia do domu, gdy nagle szyfrowany faks jął pomrukiwać. Zanim ukazał się papier, zadzwonił telefon. — Czy wy, Amerykanie, potraficie kiedykolwiek dotrzymać tajemnicy? — wygarnął mu ktoś gniewnie z obcym akcentem. — Siergiej? O co chodzi?
— W Kodze upatrujemy naszej szansy na zakończenie tych waśni, a ktoś po waszej stronie paple Japończykom, że się z nami kontaktuje! — Gołowko niemal wykrzyczał ze swojego domu, gdzie zbliżała się trzecia rano. — Chcecie go zabić? — Siergieju Nikołajewiczu, czy możesz, na Boga, przestać się gorączkować? — Jack usiadł z powrotem w fotelu, sięgając po kartkę, która do tego czasu zdążyła wypełznąć z faksu. Wiadomość przekazano z działu łączności w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Moskwie, bez wątpienia na polecenie RWS. — O cholera. — Ryan przez chwilę nic nie mówił. — W porządku, wyciągnęliśmy go z opałów, prawda? — Mają u was kogoś na wysokim szczeblu. — No cóż, sam wiesz, jakie to proste. — Mogę cię zapewnić, że podjęliśmy już działania, by go wykryć. — Gołowko wciąż gotował się ze złości. Już widzę te nagłówki, pomyślał Jack zaciskając powieki aż do bólu: „Rosyjska Służba Wywiadowcza zeznaje w Sądzie Federalnym”. — Lista podejrzanych nie jest długa. Oddzwonię do ciebie. — Miło mi słyszeć, że delikatne informacje przekazujecie jedynie zaufanym ludziom, Jack. — Ryan usłyszał odgłos odkładanej słuchawki, po czym wcisnął przełącznik i wystukał numer z pamięci. — Murray, słucham. — Tu Ryan. Dan, jesteś mi potrzebny, ale biegiem. Zadzwonił jeszcze do Scotta Adlera, po czym ruszył w kierunku biura prezydenta. Jedyny pozytyw to fakt, że druga strona posłużyła się ważną informacją niezdarnie. Yamata po raz kolejny postępował jak biznesmen, a nie zawodowy polityk. Nie próbował nawet zataić posiadanej informacji, by nie zdemaskować źródła. Ten człowiek nie zna swoich słabych stron. Prędzej czy później przyjdzie mu słono zapłacić za tę słabość. ***
Ostatni pakiet rozkazów jakie podpisał Jackson przed udaniem się na Pacyfik zawierał rozporządzenie, by dwanaście bombowców B-1B z 384. Skrzydła Bombowego przeleciało z bazy w południowym Kansas, wpierw do Lajes na Azorach, a potem stamtąd w kierunku Diego Garcia na Oceanie Indyjskim. Pokonanie ponad piętnastu tysięcy kilometrów zabrało im cały dzień, więc gdy dotarły w końcu do tej najbardziej odległej od Ameryki bazy, załogi maszyn padały z nóg ze znużenia. Trzy KC-10, wiozące obsługę naziemną i wyposażenie zaplecza wylądowały wkrótce potem i całe towarzystwo zapadło niedługo w sen. *** — Co ty gadasz? — grzmiał Yamata. Poczuł, jak przebiega go zimny dreszcz. Wtargnięto do jego domu. Ale kto? — Koga zniknął. Kaneda nie żyje. Jeden z ochroniarzy jest w szpitalu. Widział dwóch lub trzech gaidżin. Obezwładnili go, ale nawet nie wie jak. — Co na to policja? — Traktuje to jako sprawę polityczną — poinformował Kazuko Taoka swojego szefa. — Oczywiście, nie mówiłem im o Kodze. — Trzeba go odszukać, i to szybko. — Yamata wyjrzał przez okno. Szczęście go nie opuszczało. Ostatecznie wiadomość dotarła do niego, gdy był w domu. — Nie mam pojęcia… — Ale ja mam. Dziękuję za informacje. — Yamata rozłączył się, a potem odbył jeszcze jedną rozmowę. ***
Murray pośpiesznie przeszedł przez punkt kontrolny w Białym Domu. Służbowy pistolet zostawił w samochodzie. Ostatni miesiąc upłynął mu nie lepiej niż innym urzędnikom federalnym. Spartaczył sprawę Linders popełniając szkolny błąd. Brandy plus leki, powtórzył sobie, zastanawiając się co na ten temat będą mieli mu do powiedzenia Ryan i prezydent. Sprawa rozsypała się w drobny mak i mógł się jedynie pocieszać, że nie postawił przed sądem niewinnego człowieka. Biuro znalazłoby się wtedy w jeszcze bardziej niezręcznej sytuacji. To, czy Ed Kealty był rzeczywiście winny było dla pracownika FBI sprawą uboczną. Jeśli nie da się udowodnić winy przed ławą przysięgłych, to oskarżony jest niewinny, i tyle. A i tak Kealty opuści służbę państwową na dobre. To już coś, powiedział sobie Murray, gdy agent Tajnej Służby prowadził go nie do biura Ryana, ale pokoju w przeciwległym narożniku Zachodniego Skrzydła. — Cześć, Dan — przywitał go Jack, wstając, gdy Murray wszedł. — Panie prezydencie — powiedział najpierw Murray. Nie przypominał sobie trzeciego z obecnych. — Cześć, nazywam się Scott Adler. — Dzień dobry, panu — Murray potrząsnął dłonią Adlera. Aha, to ten gość, który prowadzi negocjacje z Japończykami. Część dochodzenia została już przeprowadzona. Ryan nie wierzył, że to Adler był odpowiedzialny za przeciek. Prócz Scotta o Kodze wiedział on, prezydent, Brett Hanson, Ed i Mary Pat, no i może kilka sekretarek. Oraz Christopher Cook. — Jak skrupulatnie pilnujemy japońskich dyplomatów? — spytał Ryan. — Nie ruszają się z miejsca bez anioła stróża — zapewnił obecnych Murray. — Czy chodzi tu o szpiegostwo? — Możliwe. Nastąpił przeciek bardzo ważnej informacji. — To na pewno Cook — odezwał się Adler. — To on, nie widzę innego wyjścia. — Murray, musisz wiedzieć o pewnych sprawach — rzekł doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. — Niecałe trzy godziny temu daliśmy bobu japońskiej obronie powietrznej. Według wstępnych informacji zestrzeliliśmy dziesięć, może jedenaście samolotów. — Ryan mógł powiedzieć więcej, ale tego nie zrobił. Ostatecznie nadal trzeba było brać pod uwagę, że to Adler sypnął. Następny etap operacji ZORRO miał być zupełnym zaskoczeniem.
— Tylko ich to rozdrażni, a nie możemy zapominać, że wciąż dysponują bronią nuklearną. To nienajlepsza kombinacja, Jack — zaznaczył zastępca sekretarza stanu. Atomówki, pomyślał Murray. Jezus Maria. — Czy zaszły jakieś zmiany w ich stanowisku? — spytał prezydent. Adler potrząsnął głową. — Żadne, panie prezydencie. Proponują oddanie Guam, ale chcą zatrzymać resztę Marianów. Nie popuszczają ani odrobinę. Nic z tego, co powiedziałem, ich nie rozmiękczyło. — W porządku. — Ryan obrócił się. — Dan, byliśmy w kontakcie z Mogataru Kogą… - To ten ekspremier, tak? — spytał Dan, chcąc się upewnić, czy jest dobrze poinformowany. Jack skinął głową. — Zgadza się. Mamy w Japonii dwóch ludzi z CIA, którzy podają się za Rosjan. Korzystając z tej przykrywki spotkali się z Kogą. Ale Koga został porwany przez kogoś, kto, jak sądzimy, pociąga za sznurki całego spektaklu. Powiedział on Kodze, że wie o jego kontaktach z Amerykanami. — To na pewno Cook — powtórzył Adler. — Nikt inny z delegacji o tym nie wiedział, a Chris zajmuje się nieformalnymi kontaktami z ich numerem dwa, Seidżi Nagumo. — Dyplomata przerwał, a potem dał upust swojemu gniewowi. — Pasuje jak ulał, no nie? — Rozpoczynamy dochodzenie w sprawie szpiegostwa? — spytał się Murray. Znamienne było to, że prezydent pozwolił, by Ryan udzielił odpowiedzi. — Szybkie i ciche. — A potem? — chciał wiedzieć Adler. — Jeśli to on, odwrócimy gościa. — Murray kiwnął głową, gdy usłyszał eufemizm FBI. — O czym mówisz, Ryan? — spytał Durling. — To doskonała okazja, panie prezydencie. Myślą, że mają dobre źródło wywiadowcze i wykazali chęć do wykorzystania uzyskanych z niego informacji. Dobra jest — zakończył Jack — możemy obrócić to na naszą korzyść. Nakarmimy ich jakąś smakowitą informacją, a potem poczekamy aż się nią udławią. ***
Sprawą najpilniejszą było załatanie systemu obrony powietrznej kraju. Gdy sobie to uprzytomniono, w sztabie Obrony Powietrznej zaczęto gorączkowo nad tym pracować, jednak opierano się niestety na niepełnych informacjach, a nie na precyzyjnych danych, jak przy przygotowywaniu ogólnego planu operacyjnego, którego starało się trzymać naczelne dowództwo. Najlepsze systemy ostrzegania radiolokacyjnego jakie posiadała Japonia znajdowały się na czterech niszczycielach Aegis klasy Kongo, które aktualnie patrolowały ocean na północ od Wysp Mariańskich. Były to potężne okręty z samowystarczalnymi systemami obrony powietrznej. Choć nie tak ruchliwe jak E-767, były jednak o wiele silniejsze i potrafiły się same o siebie troszczyć. Dlatego jeszcze przed świtem, eskadra czterech okrętów dostała rozkaz pośpiesznego udania się na północ, by ustanowić linię dozoru radiolokacyjnego na wschód od Wysp Japońskich. Ostatecznie Marynarka USA nie prowadziła żadnych działań, a jeśli uda się scalić obronę powietrzną kraju, będzie jeszcze duża szansa na rozstrzygnięcie sporu na drodze dyplomacji. Na pokładzie „Mutsu”, admirał Sato potwierdzał odbiór wiadomości. Rozkazał swoim okrętom iść maksymalną prędkością. Niemniej, czuł niepokój. Wiedział, że jego system radarowy SPY mógł wykryć samoloty typu steatth, co Amerykanie wykazali w testach ze swoimi własnym maszynami, oraz że jego okręty są tak silnie uzbrojone, że każdy amerykański pilot zastanowi się dwa razy zanim podejmie z nimi walkę. Niepokoiło go jedynie to, że po raz pierwszy jego kraj nie zadawał ciosu, ale odpowiadał na amerykański ruch. Ale to — jak miał nadzieję — było przejściowe. *** — A to ciekawe — zauważył od razu Jones. Namiary były jeszcze całkiem świeże, ale już teraz można było stwierdzić, że są to prawdopodobnie dwa idące w zwartym szyku okręty, robiące dużo hałasu. Ich kurs odchylał się lekko na północ. — Jednostki nawodne, pewne jak mur — zauważył Boomer, sonarzysta drugiej klasy. — To brzmi jak uderzenia dziobów o fale… — urwał, gdy Jones opisał jeszcze jeden namiar na czerwono. — A to odgłosy śrub. Robią ponad trzydzieści węzłów. Oznacza to, że mamy tu okręty wojenne idące w dużym pośpiechu. — Jones podszedł do telefonu i zadzwonił do dowódcy sił podwodnych na Pacyfiku.
— Bart? To Ron. Mamy coś. Tę eskadrę niszczycieli, która operowała wokół Pagan. — Co z nią? — Wydaje się, że idą pełną parą na północ. Czeka tam na nich ktoś z naszych? — Nagle Jones przypomniał sobie, że Mancuso kilkakrotnie chciał się czegoś dowiedzieć o wodach wokół Honsiu. Nie mówił mu wszystkiego, jak to zwykle bywa w sprawach operacyjnych. Sposób w jaki uchyli się przed pytaniem będzie prawdziwą odpowiedzią. — Czy możesz wykreślić mi ich kurs? Bingo! — Daj nam trochę czasu, może z godzinę. Dane są wciąż dość pogmatwane, panie Mancuso. Głos nie był zbytnio rozczarowany tą odpowiedzią, zauważył Jones. — Tak jest, sir. Będę informował na bieżąco. — Dobra robota, Ron. Jones odłożył słuchawkę i rozglądnął się. — Szefie? Zaczynamy wykreślać kurs tych okrętów. — Gdzieś na północy, pomyślał, ktoś na to czekał. Zastanowił się, kto to może być i stwierdził, że jest tylko jedna możliwość. ***
Różnica czasu sprzyjała teraz drugiej stronie. Hiroszi Goto otworzył posiedzenie rządu o dziesiątej rano czasu miejscowego, czyli o północy w Waszyngtonie, gdzie miał swoich negocjatorów. Oczywiste było, że Amerykanie dążą do zwarcia, choć niektórzy z obecnych na sali uważali, że może to być po prostu negocjacyjny chwyt, że na pewno urządzili pokaz siły, by brano ich poważnie przy negocjacyjnym stole. Prawda, dali się mocno we znaki ludziom z obrony powietrznej, ale to chyba już wszystko na co ich stać. Ameryka nie jest w stanie przypuścić i nie przypuści systematycznych ataków na Japonię. Ryzyko było zbyt wysokie. Po pierwsze, Japonia ma rakiety z głowicami nuklearnymi. Po drugie, mimo wydarzeń uprzedniej nocy Japonia wciąż posiada sprawną obronę powietrzną. Reszta to zwykłe rachunki. Ile bombowców mają Amerykanie? Ile mogłoby uderzyć na ich kraj, nawet gdyby nikt im nie przeszkadzał? Jak długo trwałyby bombardowania? Czy w Ameryce istniała wola polityczna do tego rodzaju działań? Odpowiedzi na te wszystkie pytania przemawiają na korzyść naszego kraju, myśleli ministrowie. Wpatrzeni w cel ostateczny widzieli połyskliwą nagrodę, która migotała w zasięgu ręki. Poza tym, każdy w tej sali, miał swego rodzaju protektora, który dbał o to, by w pewnych sprawach wykazywali odpowiednią gorliwość. Prócz Goto, którego protektor, jak wszyscy wiedzieli, znajdował w tej chwili gdzie indziej. Na razie ambasador w Waszyngtonie złoży ostry protest przeciw amerykańskiemu atakowi na Japonię oraz zapowie, że podobne zajścia nie sprzyjają prowadzonym rozmowom i że Japonia nie pójdzie na żadne ustępstwa, dopóki ataki będą kontynuowane. Ponadto oświadczy, że każdy atak na stały ląd japoński zostanie uznany za sprawę niezmiernie poważną; ostatecznie Japonia nie napadała bezpośrednio na żywotne interesy amerykańskie… jak dotąd. Taka groźba, ukryta za najcieńszą z osłon, z pewnością zaprowadzi pewien racjonalizm w amerykańskich działaniach. Goto zgodził się z tą propozycją skinieniem głowy, żałując, że nie ma u boku swojego protektora, który mógłby go poprzeć. Zdawał sobie jednocześnie sprawę, że Yamata nie skontaktował się z nim przed rozmową z ludźmi z obrony powietrznej. — A jeśli wrócą? — spytał. — Postawimy obronę powietrzną w najwyższy stan gotowości na dziś wieczór, a gdy niszczyciele zajmą pozycję, przeniknięcie jej stanie się tak trudne jak uprzednio. Owszem, urządzili pokaz siły, ale jak dotąd nawet nie przelecieli nad naszym terytorium.
— Musimy zrobić coś więcej — oznajmił Goto, przypominając sobie o swoich instrukcjach. — Możemy wywrzeć silniejszy nacisk na Amerykanów ogłaszając publicznie, że posiadamy broń nuklearną. — Nie! — sprzeciwił się jeden z ministrów. — Wywoła to chaos w kraju. — Podobnie jak w Ameryce — odrzekł Goto, jednak niezbyt stanowczo, jak zauważyła reszta gabinetu. Któryś raz z kolei słyszeli, jak Goto wypowiada myśli i rozkazy kogoś innego. Wiedzieli kogo. — Zmusi ich to do zmiany tonu w negocjacjach. — Jak również do rozważenia poważnego ataku. — Mają zbyt wiele do stracenia — naciskał Goto. — A my nie? — wypalił minister, zastanawiając się gdzie kończy się jego lojalność wobec protektora, a zaczyna lojalność wobec rodaków. — Co będzie jeśli zdecydują się na akcję prewencyjną? — Nie zrobią tego. Nie mają odpowiedniej broni. Nasze wyrzutnie rakietowe rozlokowano z dużą ostrożnością. — Tak, a nasz system obrony powietrznej jest niezwyciężony — sarknął inny minister. — Może wystarczy, jeśli nasz ambasador zasugeruje, że jesteśmy gotowi ujawnić, że posiadamy broń atomową — zaproponował ktoś inny. Kilku ministrów przy stole potaknęło i Goto, wbrew instrukcjom, przystał na tę propozycję. ***
Choć przywieźli ze sobą zimowe skafandry największy kłopot sprawiało utrzymanie ciepła. Richter zwinął się w kłębek wewnątrz śpiwora. Czuł się lekko winny, że Rangersi muszą utrzymywać wysunięte posterunki wokół zaimprowizowanego lądowiska, jakie założyli na tym lodowatym zboczu górskim. Obawiał się teraz głównie awarii jakiegoś układu w śmigłowcach. Choć nafaszerowano je ogromną ilością systemów zastępczych, kilkunastu elementów nie dałoby się naprawić. Rangersi wiedzieli, jak zatankować śmigłowce, jak uzupełnić amunicję, ale to by było na tyle. Już na samym początku Richter postanowił, że to im pozostawi sprawę bezpieczeństwa na ziemi. Zdawał sobie sprawę, że gdyby na tej łączce pojawił się choćby pluton wojska, byliby zgubieni. Rangersi mogli zabić każdego intruza, ale wystarczyło jedno połączenie radiowe by w przeciągu paru godzin mieli na karku cały batalion, a wtedy o przeżyciu nie byłoby mowy. Operacje specjalne, pomyślał. Nie są złe, dopóki wszystko idzie zgodnie z planem. Ale zasada ta odnosi się do wszystkiego, co człowiek robi w wojsku. Ale w obecnej sytuacji margines bezpieczeństwa był tak mały, że można o nim zapomnieć. Uprzytomnił sobie, że pozostaje jeszcze kwestia wydostania się stąd. Równie dobrze mógł wstąpić do Marynarki. *** — Fajny dom.
Podczas wojny obowiązują inne zasady, powiedział sobie Murray. Biuro długo nie mogło przyswoić sobie, że komputery ułatwiają pracę. Po zmontowaniu grupy młodych agentów, pierwsze zadanie polegało na przeprowadzenie czegoś tak nieskomplikowanego jak sprawdzenie kredytu hipotecznego, skąd dowiedzieli się adresu. Niespodziewanie dom okazał się luksusowy, ale mieścił się w granicach możliwości wysokiego szczeblem pracownika federalnego, jeśli przez lata składał on grosz do grosza. Ale jak Murray się przekonał, Cook wcale tego nie robił. Facet korzystał z usług bankowych First Virginia. W FBI pracował człowiek, który potrafił wedrzeć się do danych bankowych, na tyle głęboko, by odkryć, że jak większość ludzi, Christopher Cook żył w dużej mierze od wypłaty do wypłaty. Stan jego oszczędności wynosił zaledwie czternaście tysięcy dolarów, które przeznaczył zapewne na studia swoich dzieci. Murray zdawał sobie sprawę, że było to marzenie ściętej głowy, biorąc pod uwagę czesne na amerykańskich uniwersytetach. Dla sprawy większe znaczenie miało jednak to, że Cook nie naruszył oszczędności przy zakupie nowego domu. Oczywiście wziął kredyt hipoteczny, lecz suma do zapłaty opiewała na dwieście tysięcy dolarów, co przy stu osiemdziesięciu tysiącach uzyskanych ze sprzedaży starego domu, dawało sporą lukę, której bankowe rejestry nie były w stanie wytłumaczyć. Skąd wzięła się reszta pieniędzy? Zaufany człowiek z Izby Skarbowej przerzucił kolejne dane komputerowe i stwierdził, że państwo Cookowie nie są odpowiedzialni za oszustwa podatkowe, a także nie czerpią żadnych dodatkowych dochodów, które mogłyby wyjaśnić skąd pochodzą fundusze na dom. Zespół Murraya sprawdził, że rodzice państwa Cooków nie pozostawili ani jemu ani jej góry złota w spadku. Ich dwa samochody, jak wykazała kolejna kontrola, zostały spłacone. Jeden miał cztery lata, a drugi to Buick, w którego środku wciąż pewnie unosił się zapach fabryki. Oba kupiono płacąc gotówką. Jednym słowem trafili na gościa, który żył ponad stan. Choć FBI często pomijało ten aspekt w sprawach szpiegowskich, ostatnio trochę się na tym polu podciągnęło. — No więc? — spytał Murray swoich ludzi. — Nie mamy procesu w kieszeni, ale na pewno zaczyna tu coś śmierdzieć — powiedział najstarszy rangą agent. — Trzeba odwiedzić parę banków i rzucić okiem w księgi. — Do tego potrzebny był im nakaz sądowy, ale znali sędziego, do którego mogli się z tym zwrócić. FBI zawsze wie, którzy sędziowie są oswojeni, a którzy nie.
Oczywiście podobnej kontroli poddano Scotta Adlera, który, jak się dowiedziano, był rozwiedziony, mieszkał w Georgetown, płacił alimenty, jeździł ładnym samochodem, ale poza tym wszystko było w granicach normy. Sekretarz stanu Hanson pokaźnie wzbogacił się przez lata praktyki adwokackiej i korupcja nie powinna się go imać. Wszystkie osoby na posadach rządowych zostały poddane szeroko zakrojonemu prześwietlaniu. Zezwolenia na objęcie stanowisk państwowych powtórnie przejrzano i wszystko okazało się w porządku, prócz ostatnich zakupów Cooka. W jakimś banku natkną się pewnie niebawem na spieniężony czek, który wyjaśni szybkie uregulowanie należności za zakup domu. Banki mają tę jedną dobrą stronę, że notują wszystko w księgach, lub na jakimś innym skrawku papieru. Transakcje bankowe zawsze zostawiają ślady. — W porządku, zakładamy, że to Cook i bierzemy go pod lupę. — Zastępca dyrektora Biura powiódł wzrokiem po bystrych twarzach agentów. Podobnie jak on, przez zaniedbanie nie wzięli oni pod uwagę możliwości, że lekarz przepisał Barbarze Linders lekarstwa, które weszły w reakcję z brandy, którą Ed Kealty miał zawsze pod ręką. Zakłopotanie całego zespołu równe było temu, co sam czuł. Wyjdzie im to na zdrowie, pomyślał Dan. Po popełnieniu gafy człowiek mocno się stara, by odzyskać wiarygodność. *** Jackson poczuł jak koła uderzają twardo o pokład lotniskowca i samolot raptownie wytraca prędkość na linie hamującej. Wcisnęło go w zwrócony do tyłu fotel pasażerski samolotu C-2. Następny koszmar z głowy, pomyślał. Zdecydowanie wolał lądować na lotniskowcu, kiedy sam siedział za sterami. Z niepokojem powierzał swoje życie jakiemuś nastoletniemu porucznikowi, a w oczach admirała każdy młody pilot za takiego uchodził. Samolot skręcił w prawo i pokołowal w stronę wolnej części pokładu startowego. Wkrótce otworzyły się drzwi i Jackson wyszedł na zewnątrz. Marynarz z obsługi lądowiska zasalutował, wskazując mu otwarte drzwi w nadbudówce lotniskowca. Kiedy tylko Jackson znalazł się w środku, żołnierz piechoty morskiej zasalutował, a zastępca bosmana poruszył młotem dzwonu okrętowego, oznajmiając przez system I-MC: — Dowódca Grupy Uderzeniowej 77. — Witamy na pokładzie, sir — powitał go Bud Sanchez z szerokim uśmiechem. — Dowódca czeka na mostku, sir. — Zatem, do roboty.
— Jak tam noga, Rob? — spytał Bud w połowie trzecich schodów. — Przez to całe wysiadywanie w samolotach cholernie zesztywniała. — Podróż zajęła mu sporo czasu. Odprawa w Pearl Harbor, lot samolotem Sił Powietrznych do Enewetok, a potem oczekiwanie, aż przyleci po niego C-2A, by zabrać go na lotniskowiec. Jackson nie odczuwał zmiany stref czasowych. Spojrzawszy na słońce stwierdził, że dobiega południe. — Czy nasza historyjka trzyma się kupy? — Trudno powiedzieć, Bud. Przekonamy się na miejscu. — Jackson poczekał, aż kolejny marines otworzy przed nim drzwi do sterowni. Noga rzeczywiście mu zesztywniała, co po raz wtóry przypomniało mu, że dla niego latanie już się skończyło. — Witamy na pokładzie, panie admirale — rzekł dowódca, podnosząc wzrok znad pliku depesz. Ryk dopalaczy oznajmił Jacksonowi, że „Johnnie Reb” prowadzi działania lotnicze. Spojrzał szybko do przodu i ujrzał jak Tomcat wyskakuje z lewej przedniej katapulty. Lotniskowiec znajdował się mniej więcej w połowie drogi między Karolinami a atolem Wake. Ten ostatni leżał nieco bliżej Marianów, dlatego z niego nie korzystano. Wake miał dobre lotnisko, strzeżone nadal przez Siły Powietrzne. W Eniwetok znajdowało się jedynie lotnisko awaryjne, o czym wiedział cały świat, i dlatego stanowiło ono lepiej zakamuflowaną bazę dla samolotów, choć wynikały z tego pewne niedogodności związane z obsługą. — Zdarzyło się coś nowego, od kiedy wyleciałem z Pearl Harbor? — spytał Jackson. — Mam dobre wieści. — Dowódca podał mu jedną z depesz. *** — Pewne jak amen w pacierzu — rzekł Jones, nachylając się nad wydrukami. — Rzeczywiście pędzą na złamanie karku — zgodził się Mancuso, obliczając w głowie prędkość i odległość. Nie podobał mu się rozwój wypadków, co potwierdzało podejrzenia Jonesa. — Kto na nich czeka? — Ron, nie możemy… — Nie pomogę ci, jeśli nie będę wiedział — zauważył Jones rozsądnie. — Myślisz, że stanowię zagrożenie dla bezpieczeństwa? Mancuso pomyślał chwilę, zanim odpowiedział:
— „Tennessee” leży na szczycie podwodnej góry Eszunadaoki, wspierając operację specjalną, która rusza w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin. — A reszta naszych Ohio? — Są niedaleko atolu Ulithi, idą północnym kursem. Uderzeniowe atomówki utorują drogę lotniskowcom. Ohio mają rozkaz prześlizgnąć się przed nimi. Niegłupie, pomyślał Jones. Rakietowe okręty podwodne są zbyt wolne, by operować z uderzeniową grupą lotniskowcową, którą również śledził na czujnikach SOSUS, jednak idealnie nadawały się do penetracji linii patrolowej japońskich okrętów podwodnych o napędzie spalinowym… o ile dowódcy wykażą się sprytem. — Japońskie niszczyciele będą nad „Tennessee” już… — Wiem. — Masz coś jeszcze dla mnie? — spytał Mancuso. Jones poprowadził go do mapy na ścianie. Na monitorze było teraz siedem sylwetek okrętów podwodnych opisanych kółkami i tylko jedną zaznaczoną znakiem zapytania. Znajdowała się ona w przejściu między najbardziej wysuniętą na północ wyspą Marianów, o nazwie Moug, a wyspami Bonin, z których najsłynniejszą była Iwo Jima. — Staraliśmy skupić się na tym przejściu — oznajmił Jones. — Złapałem kilka szumów, ale były zbyt słabe, by wykreślić kurs. Ale na ich miejscu, zabezpieczyłbym ten rejon. — Ja również — potwierdził Chambers. Japończycy mogli się spodziewać, że Amerykanie poprowadzą linię patrolową okrętów podwodnych w poprzek cieśniny Luzon, by zablokować dostawy ropy do Japonii. Jednak taka decyzja leżała w gestii polityków. Flota Pacyfiku nie została jeszcze upoważniona do atakowania japońskich statków handlowych, a wywiad meldował, że obecnie spora liczba tankowców pływała pod tanią banderą. Zaatakowanie ich wywołałoby więc wielorakie polityczne reperkusje. — Przecież nie możemy obrazić Liberii, prawda? — mruknął pod nosem Mancuso z grymasem na twarzy. — Dlaczego te niszczyciele wracają pełną parą do domu? — spytał Jones. Nie wydawało się mu się to zbyt rozsądnym posunięciem. — Rozwaliliśmy im w nocy obronę powietrzną.
— Czyli będą rwali na zachód od Bonin… co oznacza, że wkrótce stracę je z oczu. Prędkość postępowa trzydzieści dwa, kurs nadal nieco pogmatwany, ale wracają do domu, pewne jak mur — Jones urwał. — Zaczynamy grać w futbol głowami japońskich żołnierzy? Mancuso pozwolił sobie choć raz na uśmiech. — Powtórka z rozrywki.
…kogoś, kto zna fakty… — Czy nie ma innego sposobu? — spytał prezydent Durling. — Przeprowadziliśmy symulację dwadzieścia razy — odrzekł Ryan, kolejny raz przerzucając kartki z danymi. — Tu idzie o pewność, panie prezydencie. Musimy zlikwidować wszystkie co do jednej. Prezydent ponownie przyjrzał się zdjęciom satelitarnym. — Ale nie możemy mieć stuprocentowej pewności, prawda? Jack potrząsnął przecząco głową. — Nie, w takich przypadkach trudno o stuprocentową pewność. Posiadane przez nas dane, mówię tu o fotografiach, są dość pewne. Rosjanie także zebrali informacje na ten temat, a oni, tak jak my, mają wiele powodów, dla których chcieliby, żeby się potwierdziły. W tym miejscu znajduje się dziesięć rakiet, wkopanych dość głęboko w ziemię. Wybrali to miejsce z rozmysłem, z uwagi na stosunkową odporność na atak z zewnątrz. Są to objawy pozytywne. Raczej nie zrobiliby tego po to, by wprowadzić nas w błąd. Następna sprawa to upewnienie się, że trafimy we wszystkie. A musimy działać szybko. — Dlaczego? — Bo przesuwają bliżej wybrzeża okręty, które są w stanie dość skutecznie wykrywać nasze samoloty. — Mamy jakieś inne wyjście? — Nie, panie prezydencie. Jeśli akcja ma się powieść, musi odbyć się dziś wieczorem. — Na drugiej półkuli, jak zorientował się Ryan po sprawdzeniu godziny, zapadła już noc. ***
— Protestujemy z całą mocą przeciwko amerykańskiemu atakowi na nasz kraj — zaczął ambasador. — Powstrzymywaliśmy się przez cały czas przed tego rodzaju posunięciami i oczekiwaliśmy podobnej postawy ze strony Stanów Zjednoczonych. — Panie ambasadorze, operacje wojskowe nie są ze mną konsultowane. Czyżby siły amerykańskie uderzyły na terytorium pana kraju? — Dobrze pan wie, co zrobiły i z pewnością orientuje się pan, że jest to wstępny krok do ataku na pełną skalę. Jest ważne, by zrozumiał pan — ciągnął ambasador — że taki atak może mieć poważnie konsekwencje. — Pozwolił, by ostatnie słowa zawisły w powietrzu niczym chmura zabójczego gazu. Adler odczekał chwilę, zanim mu odpowiedział. — Chciałem panu po pierwsze przypomnieć, że to nie my sprowokowaliśmy ten konflikt. Ponadto, to pański kraj przypuścił rozmyślny atak wymierzony w naszą gospodarkę… — Tak samo jak wy! — wypalił ambasador, dając upust prawdziwej złości. — Wybaczy pan, ale o ile wiem, to ja mam głos. — Adler poczekał cierpliwie, aż ambasador ochłonie. Widać było wyraźnie, że żaden z nich nie przespał dobrze ostatniej nocy. — Poza tym, chciałbym przypomnieć, że to pański kraj spowodował śmierć amerykańskich żołnierzy i jeśli pański rząd oczekuje, że powstrzymamy się przed wynikającymi z tego działaniami, to najwyraźniej okaże się, że oczekiwanie to jest złudne. — Nigdy nie godziliśmy w żywotne interesy Stanów Zjednoczonych. — W ostatecznym rozrachunku wolność i bezpieczeństwo obywateli amerykańskich są jedynym żywotnym interesem mojego kraju. Trudno było nie zauważyć zjadliwości, jaka wkradła się w atmosferę rozmów. Podobnie jak samego powodu tej zmiany. Ameryka gotowała się do działania i najwyraźniej nie przebierała w środkach. Ludzie siedzący po obu stronach stołu, który tak jak uprzednio znajdował się na najwyższym piętrze Departamentu Stanu, wyglądali jakby wyciosano ich z kamienia. W trakcie obrad oficjalnych żadna ze stron nie pozwalała sobie na najdrobniejszy ludzki gest, nawet na mrugnięcie okiem. Głowy obecnych poruszały się ledwo dostrzegalnie, gdy szefowie delegacji zabierali kolejno głos, ale nic ponadto. Całkowicie pozbawione wyrazu twarze wzbudziłyby podziw nawet w zawodowym hazardziście, a przy negocjacyjnym stole rozgrywano właśnie tego rodzaju partię, choć bez kart czy kości. Przed pierwszą przerwą dyskusja rzadko wychodziła poza kwestię przynależności Wysp Mariańskich.
— Dobry Boże, Scott… — wyrzucił z siebie Cook, wchodząc na taras. Ciemne obwódki pod oczami głównego negocjatora świadczyły o tym, że spędził noc na nogach, prawdopodobnie w Białym Domu. Cały ten bałagan podporządkowany zostanie okresowi prawyborów. Środki przekazu w kółko trąbiły o uszkodzonych okrętach w Pearl Harbor, a transmisje telewizyjne nadchodziły teraz również z Saipanu i Guam. Mieszkańcy wysp, z zamazanymi twarzami i zmienionymi głosami opowiadali, jak to z jednej strony pragnęli pozostać amerykańskimi obywatelami, a z drugiej, jak bardzo obawiali się przebywać na wyspach, gdyby myślano o akcji odwetowej. To właśnie ta ambiwalencja uczuć mąciła w głowach opinii publicznej. Badania wykazywały, że głosy są podzielone, choć większość wyrażała swoje oburzenie tym, co się stało, a tylko nieznacznie mniejsza liczba respondentów pragnęła rozwiązania kryzysu na drodze dyplomatycznej. Jeśli jest ono możliwe. Względna większość, w liczbie 46?, jak donosiły badania opinii przeprowadzone przez „Washington Post” i sieć ABC, nie miała na takie zakończenie poważnych nadziei. Japończycy chowali jednak w zanadrzu kartę nie do przebicia — posiadali broń nuklearną, czego żaden z rządów nie ogłosił publicznie w obawie, że wzbudzi to panikę w obu krajach. Podczas sesji negocjacyjnych każdy miał nadzieję na pokojowe rozwiązanie, ale pokaźna część tej nadziei właśnie się ulotniła, i to w przeciągu ostatnich dwóch godzin. — Polityka doszła do głosu — wyjaśnił Adler, odwracając wzrok. Zaczerpnął głęboki oddech, by poradzić sobie z własnym napięciem. — Musiało się tak stać, Chris. — A co z ich atomówkami? Zastępca sekretarza stanu wzruszył niespokojnie ramionami. — Nie uważamy, by byli aż tak szaleni. — Uważamy? Co za geniusz wypichcił taką ocenę? — wypalił Cook. — Ryan, a któżby inny? — Adler zamilkł. — To on trzyma teraz wszystkie sznurki. Według niego następnym błyskotliwym posunięciem będzie zablokowanie, pardon, ogłoszenie zamkniętej strefy morskiej, jak to zrobili Angole na Falklandach. Aby odciąć ich od ropy — dodał Adler tytułem wyjaśnienia. — By raz jeszcze przeżyć tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy!? Myślałem, że ta zakuta pała jest historykiem! Przecież tak właśnie zaczęła się wojna światowa, jakby się ktoś pytał.
— Takie zagrożenie… cóż, jeśli Koga zbierze się na odwagę i wystąpi z publicznym sprzeciwem, to według naszej oceny ich rząd upadnie. Dlatego, Chris — ciągnął Scott — postaraj się wywiedzieć, jakimi siłami dysponuje naprawdę ich opozycja. — Prowadzimy niebezpieczną grę. — Istotnie — zgodził się Adler, patrząc mu prosto w oczy. Cook obrócił się i odszedł na drugi koniec tarasu. Przedtem Adlerowi wydawało się to normalną częścią obrad, nieodłączną cechą ceremoniału poważnych negocjacji. Ach, jakie to było idiotyczne, by rzeczywiste obrady musiały toczyć się nad kawą i herbatą z ciasteczkami, gdyż prawdziwi negocjatorzy nie mogli ryzykować wypowiedzi, która…no cóż, takie są zasady, upomniał się w duchu. Druga strona bardzo umiejętnie je wykorzystywała. Adler przyglądał się dwóm rozmawiającym mężczyznom. Japoński ambasador wyglądał na zdecydowanie bardziej skrępowanego niż jego bezpośredni podwładny. Co ty tak naprawdę myślisz? — Adler dałby się zabić, by się tego dowiedzieć. Postrzeganie tego człowieka jako osobistego wroga byłoby błędem. To zawodowiec, który służy swojej ojczyźnie, tak jak mu za to płacono i jak mu przykazano. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę, gdy obaj z rozmysłem starali się nie zauważyć Nagumo i Cooka. Zawodowa obojętność prysła na moment z ich twarzy, dosłownie na sekundę, gdy obaj mężczyźni zrozumieli, że rozmawiają o wojnie, o życiu i śmierci, o sprawach, którymi obciążyli ich inni. W tej przedziwnej chwili braterstwa zadumali się nad tym, jak to możliwe, że sprawy wzięły aż tak zły obrót i dlaczego inni w tak karygodny sposób marnują ich umiejętności. *** — Byłby to bardzo niemądry krok — oświadczył Nagumo z wymuszonym uśmiechem. — Lepiej skorzystaj z dojścia do Kogi, jeśli je masz. — Mam, ale na to jeszcze za wcześnie, Christopher. Musimy dostać coś w zamian. Czy wy tego nie pojmujecie? — Jeśli Durling przehandluje trzydzieści tysięcy obywateli amerykańskich, to nie wybiorą go na drugą kadencję. — W gruncie rzeczy było to naprawdę proste. — Jeśli ma to oznaczać zabicie kilku tysięcy waszych obywateli, pójdzie na to. Prawdopodobnie myśli, że zagrażając waszej gospodarce wywinie się z tego małym kosztem. — To się zmieni, gdy ludzie u was dowiedzą się…
— A jak zareaguje na to wasza opinia publiczna? — Cook na tyle dobrze znał Japonię, by wiedzieć, do jakiego stopnia przeciętny japoński obywatel czuje wstręt do broni atomowej. Co ciekawe, Amerykanie zaczęli podzielać ten pogląd. Może dochodzi do głosu rozsądek, pomyślał dyplomata. Trochę za późno i w złym momencie. — Zrozumieją, że dla nowych interesów naszego kraju broń ta ma ogromne znaczenie — odparł pośpiesznie Nagumo, wprawiając Amerykanina w zdziwienie. — Ale masz rację, ważne, by broń ta nie została nigdy użyta. Musimy uprzedzić wasze wysiłki założenia naszej gospodarce stryczka na szyję. Jeśli do tego dojdzie, zginą ludzie. — Z tego, co mówił przed chwilą twój szef, ludzie giną już teraz. — Po tych słowach, każdy wrócił do swojego przełożonego. *** — I co tam? — spytał Adler. — Twierdzi, że jest w kontakcie z Kogą. Ta część była tak oczywista, że FBI nawet o niej nie pomyślało. Kiedy im to zaproponował, o mało nie oszaleli. Jednak Adler znał Cooka. Chris bardzo przejmował się swoją rolą w podejmowanych wysiłkach dyplomatycznych. Może nawet ciut za mocno. To, że się stał ważny przypadło mu do gustu. Nawet teraz Cook nie miał pojęcia, co mu się tak po prostu wypsnęło. Nie stanowiło to oczywiście jednoznacznego dowodu przewinienia, ale zupełnie wystarczyło, by utwierdzić Adlera w przekonaniu, że to Cook jest odpowiedzialny za przeciek. Przed chwilą Cook przypuszczalnie zdradził jeszcze coś, ale tym razem to coś wymyślił Ryan. Adler przypomniał sobie, że wiele lat temu, gdy Ryan należał do grupy ludzi z zewnątrz, która została wprowadzona do CIA, by badać ich procedury, znalazł się w centrum zainteresowania wyższych sfer władzy, gdy wymyślił Pułapkę Na Kanarka. Właśnie została ona ponownie zastawiona. Tego ranka było na tyle chłodno, by delegacje pośpieszyły nieco wcześniej do środka na następną serię rozmów. Ta tura, pomyślał Adler, może akurat coś przynieść. ***
Pułkownik Michael Zacharias poprowadził odprawę przed lotem. Odbyła się rutynowo, pomimo że B-2 nigdy przedtem nie oddały strzału w żadnej wojnie, a właściwie nie zrzuciły bomby, ale tak się zwykło mówić. Historia 509. Grupy Bombowej sięgała 1944 roku, kiedy została sformowana pod rozkazami pułkownika Paula Tibbetsa z Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych w bazie w Utah, w rodzinnym stanie pułkownika Zachariasa. Dowódca dywizjonu, w stopniu generała brygady, leciał prowadzącą maszyną. Oficer dowodzący skrzydła prowadził numer dwa. Jako zastępca dowódcy ds. operacyjnych Zacharias miał zasiąść za sterami samolotu numer trzy. Trafił mu się najbardziej wstrętny kawał roboty, ale na tyle istotny, że po rozważeniu zasad wojennej etyki pułkownik zdecydował, że parametry misji mieściły się w granicach, jakie prawnicy i filozofowie nałożyli na wojowników. W Elmendorf panował dojmujący chłód i załogi bombowców dowieziono do maszyn w furgonetkach. Tej nocy mieli polecieć trójkami. Projektanci B-2 przewidzieli miejsca tylko dla pilota i drugiego pilota, z rezerwowym stanowiskiem dla trzeciego członka załogi, który mógł operować systemami obronnymi, ale, jak zaklinał się kontrahent, w rzeczywistości drugi pilot z powodzeniem sobie z nimi radził. Jednak podczas prawdziwych operacji wojennych trzeba było zostawić pewien margines bezpieczeństwa, tak więc, jeszcze zanim Duchy opuściły Missouri, przybyło im dodatkowe sto trzydzieści kilogramów sprzętu wraz z plus minus osiemdziesięcioma kilogramami oficera walki radioelektronicznej. Samolot ten miał wiele przedziwnych cech. Tradycyjnie każda maszyna Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych ma numer wymalowany na usterzeniu pionowym, ale bombowiec B-2 nie miał ogona i dlatego cyfra została namalowana na pokrywie przedniego podwozia. Niczym samolot rejsowy latał przeważnie na dużych wysokościach (chociaż kontrakt przeredagowano w połowie prac konstrukcyjnych tak, by możliwy był również niski profil lotu) dla ekonomicznego zużycia paliwa. Ten jeden z najdroższych samolotów na świecie łączył w sobie rozpiętość skrzydeł DC-10 z prawie zerową wykrywalnością przez radar. Pomalowany w szare łaty, by zlewać się z nocnym niebem, był teraz iskrą nadziei na zakończenie wojny. Choć misję wykonywały bombowce, każdy żywił nadzieję, że przebiegnie ona możliwie najciszej. Dopinając uprząż pasów, Zacharias uświadomił sobie, że zaczyna myśleć o zadaniu jako o misji bombowej.
Cztery silniki General Electric ruszały po kolei, a wskazania mierników przesunęły się na pozycję PEŁEN CIĄG. Silniki, choć pracowały na biegu jałowym, ciągnęły już teraz paliwo w takim tempie, jak gdyby szły na pełnej mocy na wysokości przelotowej. Drugi pilot i oficer walki radioelektronicznej przeprowadzili sprawdzian systemów pokładowych i otrzymali pozytywne wyniki. Następnie, pojedynczo, trzy bombowce, ruszyły sprzed hangaru i pokołowały na pas. *** — Spoczęli na laurach — powiedział Jackson, siedząc w Bojowym Centrum Informacyjnym, pod pokładem lotniczym. Najgroźniejszym przeciwnikiem były cztery niszczyciele uzbrojone w system Aegis, które Japończycy odesłali, by strzegły Marianów. Marynarka nie wynalazła jeszcze sposobu na skuteczne przeciwdziałanie kombinacji radarrakieta i Jackson wiedział, że ceną jaką zapłaci za wykonanie zadania będą samoloty i ludzie. Niemniej jedno jest pewne: Ameryka przejęła inicjatywę. Tamci gotowali się, by odpowiedzieć na działania drugiej strony, a to zawsze kończyło się porażką. Robby wyczuwał to. „John Stennis” szedł pełną parą północno-zachodnim kursem, robiąc jakieś trzydzieści węzłów. Jackson sprawdził godzinę i zaczął zastanawiać się, jak przebiega reszta operacji, które zaplanował w Pentagonie. *** Tym razem miało być trochę inaczej. Richter zapuścił silniki Comanche’a tak, jak to zrobił uprzedniej nocy, zastanawiając się, ile razy ujdzie mu to jeszcze płazem. Przypomniał sobie aksjomat operacji wojskowych, który mówi, że jedna i ta sama rzecz rzadko udaje się więcej niż raz. Szkoda, że facet, który wpadł na pomysł tej operacji, o tym nie wiedział. Pozwalając sobie na ostatnią dekoncentrującą myśl, zastanowił się, czy wszystko to opracował ten pilot myśliwski Marynarki, którego poznał w Nellis dobre kilka miesięcy temu. Pewnie nie, odpowiedział sobie. Tamten gość był zawodowcem pełną gębą. Rangersi ponownie czuwali z rozkosznie malutkimi gaśnicami i ponownie okazały się one niepotrzebne. Richter oderwał się od ziemi bez przykrych niespodzianek, po czym bezzwłocznie jął wspinać się nad stokami góry, wschodnim kursem w kierunku Tokio, ale tym razem po piętach deptały mu dwa inne śmigłowce. ***
— Chce zobaczyć się z Durlingiem osobiście — oznajmił Adler. — Najlepiej po porannej sesji. — Masz coś jeszcze? — spytał Ryan. Typowo dla siebie, dyplomata zaczął od omówienia spraw urzędowych. — To na pewno Cook. Powiedział mi, że jego kontakt pracuje z Kogą. — Czy… — Tak, powiedziałem mu to, co chciałeś. No więc, co z ambasadorem? Ryan rzucił okiem na zegarek. Zgranie w czasie musiało być bardzo dokładne. Nie miał ochoty zgadzać się na to komplikujące sprawy spotkanie, ale też nie przewidział, że druga strona wyrazi ochotę współpracy. — Daj mi półtorej godziny. Omówię to z Szefem. *** Oficer walki radioelektronicznej, w skrócie zwany WRE, miał za zadanie sprawdzić systemy broni. Komory bombowe zdolne do przenoszenia osiemdziesięciu ćwierć-tonowych bomb, mogły pomieści tylko osiem tysiąckilogramowych bomb penetrujących, a osiem razy trzy równa się dwadzieścia cztery. To właśnie wyniki działań arytmetycznych sprawiły, że ostatnia część misji stała się koniecznością. Gdyby przenosili broń nuklearną, nic podobnego nie byłoby potrzebne, ale rozkazy nie przewidywały takiej ewentualności, a pułkownik Zacharias nie miał nic przeciwko temu. Musiał żyć ze swoim sumieniem. — Wszystko gra, panie pułkowniku — zameldował WRE. Nic dziwnego, jako że każdą sztukę sprawdzili osobiście: starszy oficer uzbrojenia, starszy sierżant mechanik i inżynier przysłany przez producenta. Każdą z osobna poddano tuzinowi symulacji, a potem przeniesiono jak świeże owoce do komory bombowej. Taka procedura była konieczna, jeśli chciano utrzymać gwarantowane przez producenta prawdopodobieństwo trafienia, na poziomie 96?, ale nawet to nie wystarczało dla otrzymania zupełnej pewności. Do tej misji potrzeba było więcej samolotów, lecz nie było ich już więcej, a prowadzenie trzech Duchów naraz i tak nie było łatwym zadaniem. — Mam jakieś szumy, kurs dwa-dwa-pięć. Wygląda na E-2 — zameldował WRE. W dziesięć minut później wiedzieli już, że każda naziemna stacja radiolokacyjna w kraju działała pełną mocą. No, po to właśnie zostały zbudowane, pomyślała trzyosobowa załoga. — Okay, podaj mi kurs — rozkazał Zacharias, sprawdzając na własnym ekranie.
— Jeden-dziewięć-zero zdaje się na razie bezpieczny. — Przyrządy rozpoznawały radary według typów i najlepszym wyjściem było wystawianie się na te najstarsze, szczęśliwym trafem amerykańskiej konstrukcji, których charakterystykę mogli wyrecytować z zamkniętymi oczami. W pewnej odległości od B-2, nieco przed nimi, znów pracowały Lightningi, tym razem samotnie i skrycie podchodząc do Hokkaido od wschodu, podczas gdy bombowce z tyłu wzięły bardziej południowy kurs. Zadanie polegało teraz bardziej na myśleniu, niż na sile. Jeden E-767 znajdował się na patrolu, tym razem głęboko nad lądem i prawdopodobnie aż roiło się wokół niego od myśliwców. Słabsze E-2C patrolowały strefy przybrzeżne. Polegają teraz głównie na pilotach myśliwskich — pomyślał pilot Lightninga. I rzeczywiście odbiornik ostrzegawczy pokazywał, że niektóre Eagle szperały po niebie swoimi radarami APG-70. Cóż, pora za to zapłacić. Para myśliwców skręciła lekko i skierowała się w stronę dwóch najbliższych F-15J. *** Dwa tkwiły nadal na ziemi, jeden z rusztowaniem wokół osłony anteny radiolokatora. Może to ten, który przechodzi remont, pomyślał Richter, zbliżając się ostrożnie od zachodu. Przed nim wznosiły się wzgórza, za którymi mógł się ukryć, ale na szczycie jednego z nich znajdował się duży, silny radar obrony przeciwlotniczej. Pokładowy komputer wyliczył martwe pole i Richter zniżył lot, by się w nim zmieścić. Znalazł się pięć kilometrów od stacji radiolokacyjnej, nieco poniżej. Wówczas nadszedł czas, by wykonać zadanie, do którego Comanche został skonstruowany. Richter wyskoczył zza ostatniego wierzchołka i omiótł przedpole radarem Long-bow. Skomputeryzowana pamięć radiolokatora wyszukała dwa E-767 w katalogu sylwetek wrogich obiektów i wyświetliła je na ekranie sterowania uzbrojeniem. Na ekranie dotykowym obok lewego kolana Richtera samoloty ukazały się jako ikony numer l i numer 2. Komputer przeprowadził identyfikację celów. Pilot wybrał rakietę Hellfire z krótkiej listy opcji uzbrojenia. Pokrywy komór uzbrojenia otworzyły się i Richter nacisnął spust dwa razy. Przeciwpancerne rakiety Hellfire zeskoczyły z wyciem z prowadnic i pomknęły w kierunku oddalonej o siedem kilometrów bazy lotnictwa. ***
Szczęśliwym trafem celem numer cztery było ostatnie piętro budynku mieszkalnego. Zorro Trzy obrał południową trasę dolotu do miasta. Pilot obrócił śmigłowiec w bok, pełen obaw, że zostanie zauważony z ziemi, chciał jednak odnaleźć okno z zapalonym światłem. Tam. Nie, to nie światło, pomyślał pilot. Raczej telewizor. Dobre i to. Korzystając z ręcznego trybu sterowania, poprowadził śmigłowiec w stronę niebieskiej plamy światła. *** Kozo Matsuda zastanawiał się właśnie jakim sposobem dał się w to wszystko wrobić, ale za każdym razem dochodził do tego samego wniosku. Zbytnio rozszerzył własne interesy i był zmuszony sprzymierzyć się z Yamatą. Ale gdzie jest teraz jego przyjaciel? Na Saipanie? Dlaczego? Przecież potrzebowali go tutaj. Gabinet zaczynał się niepokoić i choć Matsuda miał tam swojego człowieka, który robił to, co mu kazał, kilka godzin temu dotarła do niego wieść, że ministrowie myślą teraz samodzielnie, a to nie napawało go optymizmem. Również i ostatnie wypadki nie dawały powodu do radości. Amerykanie nadszarpnęli nieco obronę powietrzną, co sprawiło wszystkim niemiłą niespodziankę. Czy nie pojmowali, że wojnę trzeba zakończyć, zrzec się Marianów raz na zawsze, że Ameryka musi zaakceptować te zmiany? Zdaje się, ze rozumieją jedynie siłę, ale choć Matsuda i jego koledzy uważali, że umieją posłużyć się siłą, Amerykanie nie dali się zastraszyć, tak jak to przewidywali japończycy. A co jeśli… co będzie jeśli nie popuszczą? Yamata-san zapewniał ich wszystkich, że nie mają innego wyjścia, ale zapewniał ich również, ze wywoła chaos w amerykańskim systemie finansowym, a jednak draniom udało się z tego wywinąć zręczniej niż Mushashiemu w pojedynkach na miecze, takich jak te, które oglądał teraz w telewizji. Nie mieli już odwrotu. Musieli przeprowadzić wszystko do końca, albo stanąć twarzą w twarz z upadkiem gorszym niż ten, do którego swoją… błędną oceną niemal przywiódł własną korporację. Błędną oceną? — spytał się w duchu Matsuda. No tak, ale nie poszedł na dno dlatego, że związał się z Yamatą. Gdyby tylko jego przyjaciel wrócił do Tokio i pomógł zmusić rząd do uległości, to może… Nagle zmienił się kanał telewizyjny. Dziwne. Matsuda podniósł pilota i zmienił go z powrotem. Kanał zmienił się jeszcze raz.
Piętnaście sekund przed dotarciem do celu pilot Zorro Trzy uaktywnił znacznik celu używany do naprowadzania pocisków przeciwpancernych. Comanche znajdował się teraz w automatycznym zawisie, co pozwalało mu w zasadzie na ręczne naprowadzanie broni. Pilotowi nie przeszło przez myśl, że wiązka podczerwieni ma tę samą częstotliwość co proste urządzenie, które jego dzieci używają w domu do przełączania programu z Gumisiów na Kaczora Donalda. Pieprzony telewizor! Matsuda przeskoczył z powrotem na odpowiedni kanał, ale telewizor uparcie wracał do programów informacyjnych. Nie widział tego filmu od wielu lat, a ten cholerny telewizor płata mu figle. A był to model wyprodukowany w jego firmie. Przemysłowiec wyszedł z łóżka, podszedł do odbiornika i wycelował pilota prosto w czujnik z przodu telewizora. Kanał ponownie przeskoczył. — Bakayaro — burknął. Klęknął i ręcznie zmienił program, jednak po raz wtóry przeskoczył on na wiadomości. W pokoju nie paliło się światło i w ostatniej sekundzie Matsuda dostrzegł żółtą łunę na ekranie telewizora. Odbicie? Czego? Gdy obrócił się, ujrzał żółtą strzałę ognia pędzącą w kierunku okna, sekundę później rakieta Hellfire uderzyła w stalowy dwuteownik w ścianie obok jego łóżka. *** Po zaobserwowaniu eksplozji na ostatnim piętrze bloku Zorro Trzy wykręcił gwałtownie w lewo i podążył do następnego celu. To jest naprawdę coś, przebiegło przez myśl pilotowi. Lepsze niż niewielka rola, jaką odegrał w grupie uderzeniowej NORMANDIA, sześć lat temu. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może wziąć udział w misji specjalnej, ale oto teraz wykonywał taką robotę. Drugi strzał był podobny do pierwszego. Musiał kilka razy zamrugać oczami, by odzyskać wzrok, ale był pewny, że nikt w promieniu dwudziestu metrów od miejsca uderzenia pocisku nie wyszedł z tego cało. Pierwszy Hellfire trafił w samolot, wokół którego krzątała się obsługa. Jakby z litości uderzył prosto w nos E-767 i eksplozję mogło przeżyć kilku ludzi z obsługi, pomyślał Richter. Kolejna rakieta, podobnie jak pierwsza, naprowadzana wyłącznie za pomocą komputera, zdmuchnęła ogon drugiemu. Japonii zostały jeszcze tylko dwa takie cudeńka, które prawdopodobnie znajdowały się w tej chwili gdzieś w powietrzu, ale Richter nie mógł na to nic poradzić. Nawet tu nie wrócą, ale chcąc mieć całkowitą pewność, wykonał zwrot, wybrał działko na ekranie uzbrojenia i w drodze powrotnej skąpał w ogniu stację radarową.
*** Biniczi Murakami właśnie wychodził z budynku po długawej pogawędce z Tanzanem Itagake. Jutro miał spotkać się ze swoimi przyjaciółmi ministrami i poradzić im, by położyli kres temu szaleństwu, zanim nie będzie za późno. Owszem, jego kraj posiada rakiety z głowicami nuklearnymi, ale skonstruowano je w nadziei, że samo ich istnienie wystarczy, by zapobiec ich użyciu. Nawet myśl o tym, by ujawnić obecność rakiet na japońskiej ziemi, groziła rozbiciem politycznej koalicji, którą sformował Goto. Rozumiał teraz, że tu leży granica rozkazywania politykom. „Uliczny żebrak” — myśl ta powracała do niego. Gdyby nie to, może argumenty Yamaty nie przeciągnęłyby go na jego stronę. Gdyby nie to, starał się usprawiedliwić przed samym sobą. Wtem niebo nabiegło bielą. Ochroniarz Murakami, idący tuż obok, pchnął go na ziemię. Spadł na nich deszcz szkła. Odgłosy wybuchu jeszcze nie ucichły, gdy usłyszeli echo kolejnego, kilkanaście kilometrów dalej. — Co to? — chciał powiedzieć, ale kiedy się poruszył, wyczuł jakąś ciecz na twarzy. Krew z rozciętego ramienia ochroniarza. Mężczyzna zagryzł wargi i starał się zachować godność. Był poważnie ranny. Murakami pomógł mu wsiąść do samochodu i kazał kierowcy pędzić do najbliższego szpitala. Gdy szofer przyjął polecenie skinieniem głowy, jeszcze jeden błysk rozdarł niebo. *** — Kolejne dwie foczki — szepnął do siebie pułkownik. Zaszedł Japończyków od tyłu i w odległości siedmiu kilometrów odpalił Grzmoty. Jeden Eagle starał się nawet wykonać unik, jednak o sekundę za późno. Pilot zdążył się katapultować i płynął teraz w kierunku ziemi. Na razie wystarczy. Pułkownik rzucił Lightninga w zakręt i pognał na północny wschód z prędkością 1,5 macha. Dowodzony przez niego klucz czterech maszyn wyrąbał dziurę w obronie przeciwlotniczej nad Hokkaido. Japońskie Siły Powietrzne przegrupują teraz swoje maszyny tak, by załatać tę wyrwę. Na dziś wieczór misja pułkownika dobiegła końca. Od lat przekonywał każdego, kto nadstawiał uszu, że walka powietrzna nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością i śmiał się z okrutnego eufemizmu, jakim określano powietrzny pojedynek między samolotem stealth a konwencjonalnym. Ubój młodych foczek. Ale to nie były foki i tylko krok dzieli go od morderstwa. Oficera ogarnęła wściekłość na to, że nie dało się tego uniknąć.
*** Operator urządzeń walki radioelektronicznej poprowadził ich między dwoma radarami obrony przeciwlotniczej, w odległości niecałych dwustu kilometrów od krążącego E-2C. W radiu wychwytywali korespondencję, zdawkową i pełną emocji, płynącą ze stacji naziemnych do myśliwców, na północ od nich. Wlecą nad ląd w okolicach miasta Arai. B-2A znajdował się na pułapie czternastu tysięcy metrów, lecąc z prędkością nieco poniżej dziewięciuset kilometrów na godzinę. Pod zewnętrzną warstwą pokrycia, miedziana siatka pochłaniała dużą część promieniowania elektromagnetycznego, jakie omiatało w tej chwili samolot. O tym elemencie konstrukcji stealth można było przeczytać w każdym uniwersyteckim podręczniku fizyki. Miedziane włókna absorbowały sporą część energii, w podobny sposób jak prosta antena radiowa, przetwarzając ją na ciepło, które ulegało rozproszeniu w zimnym nocnym powietrzu. Reszta sygnałów trafiała na wewnętrzną konstrukcję i, jak ufano, była odbijana w innym kierunku. *** Ryan wyszedł na spotkanie ambasadora i towarzyszył mu do Zachodniego Skrzydła w otoczeniu pięciu agentów Tajnej Służby. Posługując się językiem dyplomacji atmosferę można by określić mianem „szczera”. Nie wyczuwało się jawnej nieuprzejmości, a jednak atmosfera była gęsta i pozbawiona zwykłych przy takich okazjach żarcików. Wymieniono jedynie niezbędne formułki i kiedy cała grupa przekraczała próg Gabinetu Owalnego, Jack głównie martwił się o to, jakie zagrożenie, jeśli w ogóle, czeka na nich w tym jakże nieodpowiednim momencie. — Zechce pan spocząć, panie ambasadorze — przemówił Durling. — Dziękuję, panie prezydencie. Ryan zauważył miejsce między dyplomatą, a Rogerem Durlingiem. Ochranianie prezydenta było u niego działaniem automatycznym, lecz nie zawsze koniecznym. Dwóch agentów weszło do pokoju i nie wyglądało na to, by mieli zamiar go opuszczać. Jeden stał przy drzwiach, a drugi dokładnie za ambasadorem. — Domyślam się, że jest coś, czym chciałby się pan ze mną podzielić — zagadnął Durling. Dyplomata przeszedł od razu do meritum sprawy:
— Mój rząd życzy sobie, bym poinformował pana, że wkrótce podamy do wiadomości publicznej, iż jesteśmy w posiadaniu broni nuklearnej. Chcielibyśmy uczciwie o tym pana ostrzec. — Będzie to postrzegane jako jawna groźba wobec naszego kraju, panie ambasadorze — powiedział Ryan, chroniąc w ten sposób prezydenta od konieczności udzielania bezpośredniej odpowiedzi. — Będzie to zagrożeniem tylko wtedy, gdy do tego doprowadzicie. — Jest pan świadom, jak mniemam — ciągnął Jack — że my również posiadamy broń nuklearną, którą możemy użyć przeciw pańskiej ojczyźnie. — Jak to już raz uczyniliście — zareplikował ambasador, nawet się nie zastanawiając. Ryan skinął głową. — Zgadza się. Było to w czasie wojny, którą rozpętał pana kraj. — Ciągle podkreślamy, że wojna rozpocznie się, gdy pański rząd do tego doprowadzi. — Proszę pana, kiedy atakuje się terytorium amerykańskie i zabija amerykańskich żołnierzy, to z pewnością jest to wojna. Durling obserwował tę wymianę zdań bez widocznej reakcji. Przekrzywił tylko głowę i grał swoją rolę, podobnie jak i jego doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. Znał już swojego podwładnego na tyle, że dostrzegał napięcie w sposobie, w jaki ten krzyżował nogi pod krzesłem, jednocześnie zaciskając dłonie na podołku; w głębokim, przyjemnym głosie jakim przemawiał na przekór naturze tematu. Bob Fowler miał rację od początku do końca. Z tym człowiekiem mogę żeglować nawet w najcięższy sztorm — pomyślał jeszcze raz Roger Durling, cytując powiedzenie, które istniało tak dawno, jak dawno ludzie pływali po morzu. Choć czasem zawzięty i niecierpliwy, w ciężkich sytuacjach Ryan wykazywał zimną krew, jak chirurg na sali operacyjnej. Czy była to zasługa żony? — zastanawiał się prezydent. A może nauczyły go tego ostatnie dziesięć czy dwanaście lat rządowej służby? Inteligencja, instynkt i, kiedy trzeba, chłodna ocena sytuacji. Jaka szkoda, że nigdy nie parał się polityką. O mało nie uśmiechnął się do tej myśli, lecz ani czas ani miejsce nie były po temu. Nie, Ryan nie byłby dobrym politykiem. Należał do ludzi, którzy usiłują załatwiać wszystko bezpośrednio Nawet jego bystrość umysłu miała w sobie jakąś kanciastość i brakowało mu podstawowej umiejętności skutecznego kłamania. Lecz mimo wszystko, był to człowiek w sam raz na kryzysową sytuację.
— Pragniemy pokojowego rozwiązania — mówił teraz ambasador — Jesteśmy skłonni do znacznych ustępstw. — Nie wymagamy niczego ponad powrót do status quo ante — odparł Ryan, a doniosłość tego zdania wprawiła jego stopy w krotki taniec pod krzesłem Nie cierpiał tego, nie cierpiał tej roli, ale musiał wyjaśnić sprawy, o których dyskutowali z prezydentem. Jeśli coś pójdzie nie po ich myśli, ludzie będą pamiętali, że to Ryan zrobił błąd, a nie Roger Durling — I eliminacji waszej broni nuklearnej w obecności międzynarodowej komisji. — Zmuszacie nas, byśmy brali udział w bardzo niebezpiecznej grze. — Grze, którą sami wymyśliliście — Ryan nakazał sobie spokój. Jego prawa dłoń spoczywała teraz na lewym nadgarstku. Wyczuwał pod nią zegarek, ale nie śmiał na niego spojrzeć w obawie, by nie wywrzeć wrażenia, że czekają ich jakieś pilne sprawy. — Już i tak złamaliście Traktat Rozbrojeniowy. Naruszyliście też Kartę ONZ, którą podpisał wasz rząd. Nie dotrzymaliście również kilku porozumień podpisanych ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki i rozpętaliście wojnę. Czy oczekujecie, że zgodzimy się na to wszystko i na zniewolenie obywateli Ameryki na dokładkę? Proszę mi powiedzieć, jak zareagują wasi obywatele, kiedy się o tym dowiedzą? — Wydarzenia, które poprzedniej nocy miały miejsce nad północną Japonią jeszcze nie przedostały się do wiadomości publicznej. Ich kontrola nad mediami miała o wiele lepszy skutek, niż gierki Ryana z rozgłośniami amerykańskimi, ale w tego typu sprawach zawsze tkwił jeden szkopuł: prawda zawsze wychodziła na jaw. Pół biedy, gdy było to człowiekowi na rękę, w przeciwnym razie mogło być fatalnie. — Musicie nam coś zaproponować! — naciskał ambasador, w widoczny sposób tracąc dyplomatyczny spokój. Za jego plecami dłonie agenta Tajnej Służby drgnęły nieznacznie. — Proponujemy wam właśnie odbudowanie pokoju z honorem. — Czyli nic!. — Jest to temat bardziej odpowiedni dla zastępcy sekretarza, Adlera i jego zespołu. Znacie nasz punkt widzenia — ciągnął Ryan. — Jeśli chcecie publicznie ogłosić, ze posiadacie broń nuklearną, nie możemy wam tego zabronić. Lecz muszę pana ostrzec, że doprowadzi to do poważnej eskalacji wojny psychologicznej, która nie jest potrzebna ani waszemu, ani naszemu krajowi.
Ambasador przeniósł wzrok na Durlinga w nadziei na jakąś reakcję. Niedługo zaczną się prawybory w Iowa i New Hampshire, a więc facet musi dobrze zacząć, czyżby to był powód tak ostrego stawiania sprawy? — zastanawiał się dyplomata. Rozkazy z Tokio wyraźnie mówiły, by zdobył nieco pola manewru, ale Amerykanie najwyraźniej nie mieli ochoty na to przystać. A sprawcą kłopotów jest na pewno ten Ryan. — Czy doktor Ryan przemawia w imieniu Stanów Zjednoczonych? — Serce mu załomotało, gdy spostrzegł, ze prezydent z lekka potrząsnął głową. — Nie, panie ambasadorze W rzeczy samej to ja przemawiam w imieniu Stanów Zjednoczonych. — Durling milczał przez moment, a potem dodał — Ale w tym przypadku doktor Ryan przemawia w moim imieniu. Czy chciałby pan coś jeszcze dodać? — Nie, panie prezydencie. — W takim razie nie będziemy pana dłużej zatrzymywali. Mam nadzieję, że pański rząd dojdzie do wniosku, iż najkorzystniejszym rozwiązaniem tej sytuacji jest nasza propozycja. Inne możliwości nie wchodzą w rachubę. Życzę miłego dnia — Durling nie wstał, lecz zrobił to Ryan, by odprowadzić gościa do drzwi. Wrócił w dwie minuty. — Kiedy? — spytał prezydent. — W każdej chwili. — Lepiej, żeby się powiodło. *** Niebo w dole było czyste, choć na szesnastu tysiącach metrów wiły się smużki cirrusów. Mimo to, gołym okiem trudno było dostrzec Punkt Początkowy, w skrócie nazywany PP. Co gorsza, pozostałe dwa samoloty w kluczu stały się niemal niewidoczne, choć odległość do nich miała wynosić odpowiednio sześć i dwanaście kilometrów. Mike Zacharias myślał o swoim ojcu, o lotach bojowych Dzikich Łasic podczas których wdzierał się on w najbardziej wymyślne systemy obronne swoich czasów, i jak to przegrał podejmując zawodowe ryzyko, tylko jeden jedyny raz, i cudem przeżył w obozie, który miał być jego ostatecznym miejscem spoczynku. Ten lot był zarazem prostszy i trudniejszy, gdyż B-2 nie mogły w ogóle manewrować, z wyjątkiem lekkich korekt pozycji względem wiatrów. — Bateria Patriot w pobliżu, mamy ją na drugiej godzinie — ostrzegł kapitan znad konsoli walki radioelektronicznej — Włączyli radary.
W chwilę potem Zacharias znał już przyczynę. Na ziemi, parę kilometrów przed nimi, ukazywały się pierwsze rozbłyski. Czyli raporty wywiadu nie pomyliły się, pomyślał pułkownik. Japończycy nie dysponowali wieloma rakietami typu Patriot i nie rozmieściliby ich w tym miejscu ot tak dla zabawy. Wtem, spoglądając w dół, ujrzał poruszające się światła pociągu tuz obok doliny, która miała być celem ich ataku. — Impuls wywoławczy — rozkazał pilot. Zaczynało robić się niebezpiecznie. Radar o małej mocy emisji umieszczony poniżej nosa bombowca, skierował się w stronę skrawka ziemi, który wybrał system satelitarno-nawigacyjny, natychmiast ustalając położenie samolotu względem znanego naziemnego punktu odniesienia. Samolot wszedł w zakręt w prawo, a po dwóch minutach powtórzył manewr… — Odpalają rakiety! Puścili Patriota… nie, dwa — ostrzegł WRE. To w Dwójkę, pomyślał Zacharias. Pewnie złapali go, gdy miał otwarte drzwi komór bombowych. Bombowiec tracił „niewidzialność”, gdy otwierał komory bombowe, co ma miejsce kilka sekund przed… Tam. Zacharias zobaczył Patrioty, gdy te wyskoczyły zza wzgórza. Sunęły ze znacznie większą szybkością niż SA-2, przed którymi uskakiwał jego ojciec. Wcale nie sprawiały wrażenia rakiet, a raczej wiązek kierowanej energii, gdy gnały tak szybko, że oko ledwo mogło za nimi nadążyć, tak szybko, że nie zdążył nawet zareagować. Ale dwie rakiety, oddalone od siebie o niecałe sto metrów, nie zmieniły torów lotu i parły pełnym gazem w kierunku jakiegoś im tylko znanego punktu w przestrzeni. Wspiąwszy się ponad pułap bombowca Zachariasa, eksplodowały niczym ognie sztuczne na wysokości około dwudziestu tysięcy metrów. W porządku, właściwości stealth wystarczą przeciw rakietom Patriot, jak to wykazały wszystkie przeprowadzone testy. Obsługa baterii odchodzi pewnie od zmysłów, pomyślał Zacharias. — Rozpoczynamy nalot na pierwszy cel — oznajmił pilot.
Celów było dziesięć. Dziesięć silosów rakietowych, według danych wywiadowczych. Pułkownikowi sprawiało przyjemność eliminowanie tych okropieństw, pomimo że ceną za to miało być życie innych ludzi. Bombowiec Zachariasa, tak jak pozostałe dwa, przenosił na pokładzie osiem bomb. Całkowita liczba bomb niesionych w tej misji wynosiła dwadzieścia cztery, po dwa na każdy silos, plus ostatnie cztery Zachariasa na ostatni cel. Po dwie bomby na każdy.
Każda
z
nich
charakteryzowała
się
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym
prawdopodobieństwem trafienia w promieniu czterech metrów od zamierzonego celu, czyli naprawdę niezły wskaźnik, z tym, że w tego rodzaju misjach nie mogłoby być mowy o nawet najmniejszym błędzie. Na papierze prawdopodobieństwo, że obie bomby chybią celu równało się pół procenta, jednak ta cyfra pomnożona przez dziesięć celów dawała pięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że jeden z silosów rakietowych przetrwa, czego należało uniknąć za wszelką cenę. Samolot prowadził aktualnie komputer. Pilot mógł go w każdej chwili wyłączyć, jednak nie robił tego, chyba, że stanie się coś naprawdę złego. Pułkownik odsunął ręce od sterów, nie dotykając ich w obawie, że zakłóci proces, który wymagał lepszej kontroli, niż mógł zapewnić człowiek. — Jak tam systemy? — spytał przez interkom. — W normie — zameldował WRE napiętym głosem. Jego wzrok spoczywał na odbiorniku GPS, który wychwytywał sygnały z czterech orbitujących satelitów i ustalał dokładną pozycję samolotu w trzech wymiarach. Dodatkowo pokładowe systemy bombowca przeprowadzały obliczenia kursu, prędkości względem ziemi i prądów dryfowych. Informacje te wprowadzane były do bomb, w których precyzyjne położenie celów zostało zaprogramowane już wcześniej. Pierwszy bombowiec miał przypisane cele od 1. do 8. Drugi, od 3. do 10. Trzeci bombowiec prowadzony przez Zachariasa miał zrzucić ładunki na cele 1, 2., 9. i 10. Żaden samolot nie wykonywał obu zrzutów na jeden cel, co miało to w teorii zapewnić, że nawet w przypadku awarii elektroniki nie przetrwa żadna rakieta. — Bateria Patriot nadal niucha. Zdaje się, że znajduje się u wejścia doliny. Tym gorzej dla niej, pomyślał Zacharias. — Komory bombowe otwarte — zameldował drugi pilot. Natychmiast nadeszła wiadomość od trzeciego oficera w kabinie.
— Mają nas… bateria rakiet ma nas na radarach — oznajmił WRE, gdy poszła pierwsza bomba. — Sygnały naprowadzania rakiet… namierzają nas… odpalają rakiety! — Zajmie im to chwilkę — stwierdził Zacharias głosem znacznie spokojniejszym, niż sam czuł się w tej chwili. Potem przemknęła mu inna myśl: jak sprytny jest dowódca baterii? Czego nauczyła go nieudana próba dosięgnięcia bombowców? Boże, operacja nie powiedzie się, jeśli on… Dwie sekundy później czwarta bomba oderwała się od samolotu. Gdy pokrywa komory zamknęła się, B-2 znów stał się elektronicznie niewidzialny. *** — To na pewno bombowiec stealth — stwierdził japoński kontroler przechwytywania. — Proszę spojrzeć! Ogromny, kuszący kontakt jaki nagle pojawił się wprost nad ich głowami zniknął. Duży radar wykrywania z fazową siecią antenową oznajmiał o obecności celu wizualnie i za pomocą dźwięku. Ekran opustoszał, ale niezupełnie. Widniały na nim cztery obiekty opadające w kierunku ziemi, tak jak to zrobiło osiem poprzednich. Bomby. Gdy wyrzutnie w górze doliny odpaliły rakiety, dowódca baterii przeciwlotniczej poczuł i usłyszał wstrząs. Ostatnim razem skierował je w bombowce, marnując dwa cenne pociski rakietowe; a te dwa, które właśnie wystrzelił, także przestrzelą… ale… — Przerwać naprowadzanie! — wrzasnął dowódca baterii do swoich ludzi. *** — Nie naprowadzają ich na nas — rzekł WRE bardziej z nadzieją, niż przekonaniem, japońska radiolokacyjna stacja śledzenia przeszukiwała teraz przestrzeń powietrzną. Nagle namierzyła coś, ale nie ich samolot. Aby utrudnić zadanie japońskiemu radarowi, Zacharias położył samolot w zakręt, było to potrzebne do wykonania drugiej części misji. Oddalą się w ten sposób od zaprogramowanych torów lotu rakiet, co pozwoli im uniknąć przypadkowego zderzenia. — Melduj! — rozkazał pilot. — Przeszły obok nas… — Potwierdził to jeden, a potem drugi rozbłysk światła, który rozjarzył chmury ponad ich głowami. Trzyosobowa załoga wtuliła głowę w ramiona, chociaż nie doszedł ich ani dźwięk, ani podmuch eksplozji.
No dobra, już po wszystkim… miejmy nadzieję. — Nadal odbieram… sygnał naprowadzania rakiet! — krzyknął WRE. — Ale… — Mają nas? — Nie, namierzają coś innego… nie wiem… — Bomby. Do diaska — zaklął Zacharias. — Śledzą bomby. Bomby były cztery, najinteligentniejsze z inteligentnych bomb. Mknęły ku ziemi, ale nie tak szybko jak nurkujący samolot taktyczny. Każda znała swoje położenia w czasie i przestrzeni oraz wiedziała, dokąd ma zmierzać. Dane uzyskane z pokładowych systemów nawigacyjnych B-2 pozwoliły im zorientować się w przestrzeni. Komputery wbudowane w bomby porównały współrzędne geograficzne, pułap, prędkość i kurs samolotu z położeniem zaprogramowanych celów. Opadając, łączyły niewidzialne punkty w trójwymiarowej przestrzeni i były małe szansę, by nie trafiły w cel. Ale bomby nie miały zmniejszonej wykrywalności przez radar, ponieważ nikomu nie przyszło do głowy, by wyposażyć je w taką konstrukcję. A były wystarczająco duże, by radar śledził je z łatwością. *** Bateria Patriot wciąż dysponowała rakietami, miała teren do obrony i chociaż bombowiec zniknął, na ekranie widniały cztery obiekty. Systemy naprowadzania automatycznie je namierzyły, podczas gdy dowódca baterii przeklinał sam siebie za to, że nie pomyślał o tym wcześniej. Operator przyjął rozkaz skinieniem głowy i przekręcił klucz, który zezwalał systemom rakiet na operowanie autonomiczne. Komputer nie miał pojęcia, że nadlatujące cele nie są samolotami. Poruszały się w powietrzu, znajdowały się w sferze, za którą odpowiadał, a człowiek -operator dał komendę „zabij”. Pierwsza z rakiet wystrzeliła z przypominającego pudło pojemnika, przetwarzając stałe paliwo rakietowe w białą strużkę, która wykwitła na tle nocnego nieba. System naprowadzania tego typu śledził cel za pośrednictwem samej rakiety, i choć złożony, był trudny do zagłuszenia, a ponadto nadzwyczaj dokładny. Rakieta kierowała się ku celowi, przekazując sygnały na ziemię i otrzymując instrukcje z komputerów baterii. Gdyby miała mózg, poczułaby satysfakcję, gdy panując nad spadającym celem, wybierała punkt w przestrzeni i czasie, w którym się spotkają… — Trafienie! — zakrzyknął operator i noc przemieniła się w dzień, gdy druga rakieta ziemia-powietrze dopadła kolejną bombę. Światło na ziemi dopowiedziało resztę.
*** Zacharias ujrzał migotliwe błyski odbite od skalistego zbocza górskiego, które pojawiły się zbyt wcześnie, by mogły oznaczać wybuchy bomb w celu. A zatem ten, kto układał plan tej misji, nie cierpiał wcale na paranoję. — Mam PP Dwa — oznajmił drugi pilot, przywołując myśli dowódcy z powrotem do wykonywanej misji. — Dobry namiar celu — oznajmił WRE. Tym razem Zacharias widział wszystko jak na dłoni, szeroką płaską wstęgę ciemnego granatu oraz jasny mur, który tamował jej bieg. Na budynku siłowni paliły się nawet światła. — Komory otwarte. Gdy odczepiły się cztery bomby, samolot podskoczył niecały metr w górę. Po wprowadzeniu poprawki na sterach, pilot bombowca skręcił ponownie w prawo i wszedł na wschodni kurs. Coraz bardziej oswajał się z myślą o tym, co kazano mu zrobić. *** Dowódca baterii rąbnął pięścią w tablicę przyrządów z okrzykiem zadowolenia. Udało się mu trafić trzy z czterech, a ostatnia rakieta, choć chybiła celu, rozrywając się, zepchnęła prawdopodobnie bombę z toru lotu. Poczuł jak ziemia zadrżała, gdy uderzyła o skały. Podniósł słuchawkę telefonu polowego i połączył się bunkrem dowodzenia. — Nic wam nie jest? — spytał pośpiesznie. — Co to było, do cholery? — parsknął oficer z daleka. Dowódca baterii przeciwlotniczej zignorował głupie pytanie. — Jak rakiety? — Osiem zniszczonych, ale dwie chyba ocalały. Muszę zadzwonić do Tokio po rozkazy. Oficer cały czas nie mógł wyjść ze zdumienia, jednocześnie gratulując sobie w myślach wyboru miejsca. Silosy wydrążono w litej skale, która stanowiła świetny pancerz dla międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Jakie rozkazy dostanie teraz, gdy Amerykanie podjęli próbę rozbrojenia jego narodu? Mam nadzieję, że każą wam je odpalić — oficer dowodzący baterii rakiet ziemiapowietrze nie miał dość odwagi, by wypowiedzieć tę myśl na głos.
Ostatnie cztery bomby z trzeciego B-2 same naprowadzały się na zaporę hydroelektrowni w górze doliny. Pierwsze dwie miały uderzyć w podstawę, a kolejne w koronę żelbetonowej ściany budowli. Zgranie tego w czasie, a także wybór miejsc celowania były tak samo ważne jak przy zaprogramowaniu bomb, które trafiły w silosy rakiet. Przez nikogo nie zauważone i nie słyszane, parły w dół w szeregu, oddzielone od siebie niecałymi trzydziestoma metrami. Zapora miała sto trzydzieści metrów wysokości, a jej grubość u podstawy wynosiła mniej więcej tyle samo. Tama zwężała się ku górze, aż do jazu, który miał dziesięć metrów szerokości. Była na tyle mocna, by oprzeć się naporowi wody w zbiorniku oraz by przetrzymać trzęsienia ziemi jakie często nawiedzały Japonię. Hydroelektrownia wytwarzała prąd od ponad trzydziestu lat. Pierwsza bomba uderzyła siedemdziesiąt metrów poniżej jazu. Wryła się piętnaście metrów w głąb zapory i dopiero wtedy włączył się zapalnik, wybijając w betonie miniaturową grotę. Wybuch wstrząsnął ogromną ścianą, gdy druga bomba uderzyła około pięć metrów ponad pierwszą. *** Hałas dochodzący z dna doliny wyrwał wartownika z drzemki. Nie widział podniebnego pokazu i właśnie zaczął się zastanawiać, co zakłóciło mu sen, gdy ujrzał pierwszy przytłumiony rozbłysk, który wystrzelił ze środka zapory. Usłyszał, jak druga bomba uderza w ścianę tamy i nie minęła sekunda, a siła wybuchu omal nie wyrzuciła go z krzesła. *** — Trafiliśmy wszystkie? — spytał Ryan. Wbrew obiegowej opinii, a w obecnej chwili także i wbrew gorącemu pragnieniu Ryana, Narodowa Agencja Zwiadu nie poprowadziło do Białego Domu kanałów obserwacji w czasie rzeczywistym. Ryan musiał, polegać zatem na kimś, kto patrzył na monitor telewizyjny w jednym z pomieszczeń w Pentagonie. — Nie mamy pewności. Wszystkie trafiły w bezpośredniej bliskości celów, to znaczy niektóre, gdyż wygląda na to, że kilka bomb przedwcześnie… — Co to może oznaczać? — Zdaje się, ze trzy z ostatniego bombowca eksplodowały w powietrzu. Staramy się teraz wyodrębnić poszczególne silosy i…
— Do cholery, mów pan, przetrwały jakieś w całości? — drążył Ryan. Czyżby szczęście ich opuściło? — Jedna, może dwie, nie mamy pewności. Proszę poczekać, dobrze? — wyjąkał analityk nieco płaczliwym głosem. — Za kilka minut będziemy tam mieli kolejnego satelitę. *** Zapora przetrzymałaby dwa trafienia, lecz trzecie, dwadzieścia metrów pod jazem, utworzyło wyrwę w betonowej ścianie. Spowodowało to przesunięcie się trójkątnej bryły betonu, która najpierw skoczyła do przodu, po czym zatrzymała się. Przez ułamek sekundy wartownik zastanawiał się, czy zapora wytrzyma. Czwarta bomba trafiła w sam środek poruszonego fragmentu i rozłamała go na kawałki. Kurzawę dymu szybko zastąpiła mgiełka pary wodnej. Woda zaczęła przelewać się przez trzydziestometrową dziurę wybitą w ścianie zapory. Wyrwa rosła w oczach i dopiero po chwili wartownik pomyślał o tym, by popędzić do stróżówki i ostrzec ludzi w dolinie. Do tego czasu rzeka, zmartwychwstała po trzech dekadach przymusowego snu, toczyła się doliną, którą wyżłobiła setki tysięcy lat wcześniej. *** — Niech pan mówi — zażądał człowiek z Tokio. — Jedna rakieta wydaje się być zupełnie nienaruszona. To numer dziewięć. Numer dwa… no cóż, mogły wystąpić jakieś pomniejsze uszkodzenia. Kazałem moim ludziom sprawdzić wszystkie szyby. Jakie ma pan dla mnie rozkazy? — Przygotować się do odpalenia i czekać. — Hai. — Rozległ się odgłos odkładanej słuchawki. Co mam robić? — pytał sam siebie oficer dyżurny. Nie miał w tych sprawach doświadczenia, sama idea kierowania bronią nuklearną była dla niego nowością. Nigdy nie pragnął tej pracy, ale nikt go o to nie pytał. Szybko odtworzył w myślach zapamiętany algorytm działania i podniósł słuchawkę telefonu — zwykłego, czarnego urządzenia, nie było bowiem czasu na sztuczki techniczne, w których tak lubowali się Amerykanie — i połączył się z premierem. — Tak, o co chodzi? — Goto-san, dzwonię z ministerstwa. Nasze rakiety padły ofiarą ataku. — Co? Kiedy to się stało? — wyrzucił z siebie premier. — Jakie są straty?
— Jedna, może dwie rakiety są w stanie operacyjnym. Reszta została najprawdopodobniej zniszczona. Jest to w tej chwili sprawdzane. — Starszy oficer dyżurny wyczuł wściekłość jaka zawrzała w jego rozmówcy. — Ile czasu potrzeba, by przygotować je do odpalenia? — Kilkanaście minut. Wydałem rozkaz, by doprowadzić je do gotowości startowej. — Oficer przerzucał strony książki rozkazów, by ustalić procedurę wymaganą, by wystrzelić rakiety. Oczywiście przyuczono go do tego, ale teraz w tym gorącym momencie poczuł, że musi mieć to przed sobą na piśmie. Pozostali ludzie w centrum dowodzenia obrócili się i patrzyli na niego w pełnym grozy milczeniu. — W tej chwili zwołuję posiedzenie rządu! — Rozległ się odgłos odkładanej słuchawki. Oficer powiódł wzrokiem dookoła. W pomieszczeniu wyczuwało się gniew, ale nawet bardziej — strach. Ponownie przeprowadzono zorganizowany atak na ich kraj, ale teraz rozumieli już znaczenie wcześniejszych działań Amerykanów. W jakiś sposób dowiedzieli się o lokalizacji zamaskowanych silosów, a potem posłużyli się skoordynowanymi atakami na japoński system obrony przeciwlotniczej, by przesłonić to, co naprawdę było ich celem. Jakie dostaną teraz rozkazy? Przeprowadzić atak nuklearny? Przecież to szaleństwo, pomyślał generał i widział, że co trzeźwiej myślące głowy w centrum dowodzenia żywiły podobne odczucia. Graniczyło to z cudem. Szyb silosu rakiety numer dziewięć był niemal nietknięty. Jedna z bomb eksplodowała zaledwie sześć metrów dalej, lecz skała wokół… nie, po bliższym przyjrzeniu się oficer stwierdził, że bomba wcale nie wybuchła. W kamiennym podłożu doliny ziała dziura, ale w świetle latarki dostrzegł na samym dnie, wśród gruzu, tylną część czegoś — może statecznik. Niewybuch, inteligentna bomba z wadliwym zapalnikiem. Czyż to nie piękne? Następnie oficer pobiegł przyjrzeć się Dwójce. Biegnąc w dół doliny usłyszał coś jakby sygnał alarmowy i zaczął się zastanawiać co się dzieje. Dziwiło go, że Amerykanie nie próbowali zaatakować bunkra dowodzenia. Z dziesięciu rakiet osiem zostało ponad wszelką wątpliwość zniszczonych. Zakrztusił się oparami spalonego paliwa rakietowego. Większość paliwa zmieniła się w słup ognia, który uleciał w niebo, pozostawiając po sobie jedynie szkodliwe gazy pędzone przez nocny wiatr. Zreflektowawszy się oficer przywdział maskę przeciwgazową, która zakryła mu twarz i na nieszczęście uszy.
Szyb silosu numer dwa został trafiony pojedynczą bombą, która eksplodowała jakieś dwanaście metrów dalej. Chociaż siła eksplozji rozrzuciła wokół tony kamieni, a ponadto spowodowała pęknięcie betonowej skorupy szybu, wystarczyło jedynie odgarnąć rumowisko z wierzchu pokrywy kontrolnej, a potem zejść na dół silosu i sprawdzić, czy rakieta nie została uszkodzona. Przeklęci Amerykanie! Oficer kipiał ze złości. Chwycił przenośne radio i połączył się z bunkrem dowodzenia. Dziwne, żadnego odzewu. Wtem zauważył, że ziemia drży mu pod nogami. Na wpół oczekiwał, że to on sam się trzęsie. Zmuszając się do bezruchu, wziął głęboki oddech, ale dudnienie nie ustawało. Trzęsienie ziemi… ale co to za wycie dochodzi go przez maskę? W chwilę potem już wiedział, ale było za późno, by dopaść ścian doliny… *** Obsługa baterii Patriot również słyszała dudnienie, ale nie zwróciła na nie uwagi. Jedynie drużyna sekcji przeładowywania potraktowała ostrzeżenie serio. Na rozgałęzieniu torów kolejowych przygotowywała urządzenia startowe dla czterech następnych rakiet, gdy biała ściana buchnęła z ujścia doliny. Nikt nie usłyszał ich krzyków, chociaż jeden żołnierz zdołał uciec w bezpieczne miejsce, nim trzydziestometrowa fala pochłonęła teren baterii. Trzysta kilometrów w górze, krążący po orbicie satelita przeleciał nad doliną z południowego zachodu na północny wschód. Każda z dziewięciu kamer zarejestrowała tę samą nawałnicę wodną.
Linia frontu — Idą — oznajmił Jones. Pisaki kreśliły niemal identyczne znaki na papierze. Cienkie ślady w paśmie tysiąca herców wskazywały, że w użyciu były systemy Preria-Maska, a równie słabo widoczne znaki na niskiej częstotliwości oznaczały użycie okrętowych diesli. Okrętów było siedem i choć namiary nie wykazywały zmian, z pewnością wkrótce zmienią położenie. Japońskie okręty podwodne szły na chrapach, ale nie zgadzał się czas. Zazwyczaj zaczynały płynąć na chrapach godzinę po rozpoczęciu wachty, co pozwalało oficerom i marynarzom dyżurnym przywyknąć na powrót do okrętu po okresie wypoczynku. Ponadto dawało im to szansę
przeprowadzenia
kontroli
hydroakustycznej
przed
wykonaniem
tego
najniebezpieczniejszego manewru. Ale od rozpoczęcia wachty minęło dwadzieścia pięć minut, a wszystkie okręty zaczęły iść na chrapach w przeciągu tych samych pięciu minut. Mogło to oznaczać tylko jedno: rozkaz zmiany pozycji. Jones podniósł słuchawkę i połączył się z dowódcą sił podwodnych na Pacyfiku. — Mówi Jones. — Co się dzieje, Ron? — Nie wiem, jaką przynętę właśnie wrzuciliście do wody, ale na pewno dali się na nią złapać. Śledzę siedem okrętów — zameldował. — Kto na nie czeka? — Nie przez telefon, Ron — rzucił Mancuso. — jak tam u was? — Panujemy nad sytuacją — odparł Jones, omiatając wzrokiem pomieszczenie. Wszyscy pracownicy stacji świetnie znali się na swoim fachu, a po dodatkowym szkoleniu, jakie im urządził, pracowali na sto dwa. — W takim razie przynieś tu do nas swoje dane. Zasłużyłeś sobie na to. — Do zobaczenia za dziesięć minut — odparł. *** — Dopadliśmy je — oznajmił Ryan. — Na ile jesteś pewien? — spytał Durling. — Proszę spojrzeć. — Jack położył na biurku prezydenta trzy zdjęcia, przesłane kurierem z Narodowej Agencji Zwiadu.
— Tak przedstawiało się to miejsce wczoraj. — W rzeczywistości niewiele było widać, prócz baterii rakiet Patriot. Druga fotografia ukazywała więcej i choć był to czarno-biały obraz radarowy, został on nałożony komputerowo na inne zdjęcie satelitarne dla otrzymania precyzyjniejszego obrazu terenu z podziemnymi wyrzutniami rakietowymi. — To zrobiono siedemdziesiąt minut temu — rzekł Ryan, podsuwając trzecią fotografię. — Przecież tu jest jezioro. — Zdziwiony Durling podniósł wzrok, pomimo że go o tym informowano. — Cały teren pokrywa około trzydziestometrowa warstwa wody i taki stan utrzyma się przez następne kilka godzin — wyjaśnił Jack. — Rakiety zostały zniszczone… — Ilu ludzi zginęło? — spytał Durling. — Ponad setka — zameldował doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, czując, jak uchodzi z niego cały entuzjazm. — Panie prezydencie… nie można było tego uniknąć. Prezydent pokiwał głową. — Wiem. Na ile możemy być pewni, że te rakiety… — Ze zdjęć wykonanych przed powodzią wynika, że siedem szybów rakietowych zostało na pewno trafionych i zniszczonych, jeden prawdopodobnie, a co do dwóch pozostałych nie mamy pewności, ale uszkodziła je siła wybuchu. Zabezpieczenia uszczelniające w pokrywach szybów nie wytrzymają tak dużego ciśnienia wody, a rakiety balistyczne są zbyt delikatne na takie traktowanie. Dorzućmy do tego cały gruz jaki naniosła woda. Rakiety zostały zniszczone najlepiej jak potrafiliśmy to zrobić, bez uciekania się do ataku nuklearnego — Jack urwał. — Ten plan wymyślił Robby Jackson. Dziękuję, że pozwolił mi pan go za to wynagrodzić. — Jest już na lotniskowcu? — Tak. — No cóż, zdaje się, że jest odpowiedni do tej roboty, czyż nie tak? — prezydent zadał retoryczne pytanie, z wyraźną ulgą przyjąwszy przedstawione mu wiadomości. — A teraz, panie prezydencie, postaramy się załatwić całą sprawę raz na zawsze. Zabrzęczał telefon. Durling podniósł słuchawkę. — Co tam, Tish? — Japoński rząd właśnie ogłosił, że dysponują bronią nuklearną i mają nadzieję, że… — Już nie mają — przerwał Durling swojemu rzecznikowi prasowemu. — Będzie lepiej, jeśli wydamy własne oświadczenie. ***
— Rany! — wykrzyknął Jones, spoglądając na mapę ścienną. — Ale się pośpieszyłeś, Bart. Linia biegła na zachód od Marianów. „Nevada” był okrętem najdalej wysuniętym na północ. Trzydzieści mil na południe znajdował się „West Virginia”. Trzydzieści mil dalej tkwił „Pennsylvania”. „Maryland”, także były okręt rakietowy, zajmował najbardziej na wschód wysuniętą pozycję. Linia miała długość dziewięćdziesięciu mil, a w rzeczywistości ciągnęła się jeszcze dodatkowe trzydzieści mil morskich, piętnaście na północ i piętnaście na południe od okrętów na flankach. Przebiegała dwieście mil na zachód od idącej zachodnim kursem linii japońskich okrętów podwodnych. Amerykańskie okręty właśnie zajęły pozycje po ostrzeżeniu z Waszyngtonu, że w jakiś sposób nastąpił przeciek informacji na stronę japońską. — Coś podobnego miało już kiedyś miejsce, prawda? — spytał Jones. Przypomniał sobie, że nazwy tych okrętów należały niegdyś do pancerników, które przydybano, gdy stały przy nabrzeżu pewnego grudniowego poranka, wiele lat przed tym, zanim przyszedł na świat. Ówcześni właściciele tych nazw zmartwychwstali z mułu i dostali zadanie odebrania Filipin, zapewniając wsparcie artyleryjskie desantowi marines. Pewnej ciemnej nocy w cieśninie Surigao, zespół pancerników dowodzony przez komandora Jessiego Oldendorfa… ale nie czas na wykłady z historii. — A co z niszczycielami? — spytał Chambers. — Zgubiliśmy je, gdy weszły za archipelag Bonin. Prędkość i kurs zdawały się dość stałe. Przejdą nad „Tennessee” około północy czasu miejscowego, ale do tego czasu nasz lotniskowiec… — Domyśliłeś się całej operacji — zauważył Mancuso, — A co myślisz, przecież przetrząsam dla ciebie cały ocean. *** — Panie i panowie — przemówił prezydent w sali konferencyjnej Białego Domu. Ryan spostrzegł, że Durling improwizował, podpierając się jedynie jakimiś nabazgranymi notatkami. — Jeszcze tego wieczora słyszeliście, jak rząd japoński oświadczył, że ich kraj wyprodukował i posiada międzykontynentalne pociski z głowicami nuklearnymi.
Nasz rząd wiedział już o tym od kilku tygodni, a istnienie tej broni było powodem uważnych i ostrożnych posunięć podczas kryzysu na Pacyfiku. Jak możecie sobie państwo łatwo wyobrazić, wydarzenia te zaważyły na naszej reakcji wobec japońskiej agresji przeciwko terytorium i obywatelom amerykańskim na Marianach. W chwili obecnej mogę was poinformować, że rakiety te zostały zniszczone i już nie istnieją — oświadczył Durling namaszczonym tonem. — Obecna sytuacja wygląda następująco: siły japońskie nadal kontrolują Mariany, zaś Stany Zjednoczone Ameryki nie mogą się na to godzić. Ludzie zamieszkujący te wyspy to amerykańscy obywatele, zatem siły amerykańskie zrobią wszystko, by przywrócić im wolność i ich prawa. Powtarzam: zrobimy wszystko, by wyspy te powróciły pod jurysdykcję Stanów Zjednoczonych. Dziś jeszcze wezwiemy Premiera Goto, by wyraził gotowość bezzwłocznego ewakuowania sił japońskich z wysp Mariańskich. W razie odmowy będziemy się czuli zmuszeni użyć wszelkich środków, aby je stamtąd usunąć. To wszystko, co w tej chwili mam do powiedzenia. Jeśli macie państwo jeszcze jakieś pytania związane z wydarzeniami dzisiejszego wieczoru, polecam waszej uwadze mojego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, doktora Johna Ryana. Prezydent ruszył do drzwi ignorując jazgot wykrzykiwanych pytań, a w tym czasie ustawiano już ekrany, by przedstawić sytuację bardziej obrazowo. Ryan stał przy pulpicie i czekał. Po chwili zaczął mówić powoli i wyraźnie. — Panie i panowie, nazwaliśmy tę operację TIBBETS. Na wstępie, jeśli państwo pozwolicie, pokażę, gdzie znajdowały się cele. — Pierwsza fotografia została odkryta i po raz pierwszy Amerykanie mieli możność zobaczyć to, co dotąd widziały tylko satelity zwiadowcze. Ryan uniósł wskaźnik i począł objaśniać scenę wydarzeń, dając czas fotografom na ustawienie aparatów. *** — O cholera! — stwierdził Manuel Oreza. — A więc to tak. — Według mnie to wystarczający powód — odparł Pete Burroughs. Za chwilę obraz zniknął.
— Przepraszamy państwa, ale tymczasowa usterka techniczna zakłóciła przekaz obrazu — powiedział jakiś głos. — Niech to szlag! — sarknął Dniówka. — Mam nadzieję, że teraz zajmą się nami. Najwyższy czas, do kurwy nędzy — pomyślał Oreza. — Manny, a co z tymi rakietami na wzgórzu niedaleko od nas? — dopytywała się jego żona. *** — Przygotowujemy dla państwa kopie tych fotografii. Powinny być gotowe za około godzinę. Przepraszam za to opóźnienie — powiedział Jack. — Ostatnio byliśmy bardzo zajęci. Tak więc, operacja została przeprowadzona za pomocą bombowców B-2 z bazy lotniczej Whiteman w stanie Missouri. — Które wystartowały skąd? — drążył jakiś reporter. — Zdaje pan sobie sprawę, że tego nie możemy zdradzić — odparł Jack. — Jest to wyrzutnia rakiet nuklearnych — odezwał się inny głos. — Czy użyliśmy ładunków jądrowych? — Nie. Uderzenie wymierzyliśmy posługując się bombami konwencjonalnymi o dużej dokładności. Poproszę o następne zdjęcie — zwrócił się Ryan do mężczyzny przy stojaku. — jak można zauważyć, dolina pozostała właściwie nietknięta. — Szło mu łatwiej, niż się spodziewał i może lepiej, że nie miał przedtem zbyt dużo czasu, by się tym wszystkim denerwować. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy prowadził taką odprawę w Białym Domu. Było o wiele gorzej, mimo że teraz świeciły mu w oczy reflektory operatorów telewizyjnych. — Zniszczyliście tamę? — Tak, zgadza się. Było to konieczne, by mieć pewność, iż ta broń została unieszkodliwiona i… — Były jakieś ofiary? — Wszystkie nasze samoloty znajdują się w drodze powrotnej lub już dotarły na miejsce, jednak nie jestem pewien. — Ale mnie chodzi o ofiary po stronie Japończyków — nie dawała za wygraną dziennikarka.
— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł Jack bezbarwnym głosem. — A czy to pana obchodzi? — pytała dalej. — Celem tej misji, proszę pani, było wyeliminowanie broni nuklearnej wycelowanej w Stany Zjednoczone, pozostającej w posiadaniu kraju, który zaatakował nasze terytorium. Czy w tej operacji zabiliśmy obywateli Japonii? Tak. Ilu? Nie wiem. W tym przypadku martwiliśmy się o życie Amerykanów. Chciałbym byście państwo pamiętali, iż to nie my rozpoczęliśmy tę wojnę, tylko Japonia. Jeśli rozpoczyna się wojnę, bierze się na siebie ryzyko. Było to więc ryzyko, które oni podjęli i w tym przypadku przegrali. Jestem doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego i do moich obowiązków należy przede wszystkim obrona tego kraju. Czy to jasne? — spytał Ryan. Pozwolił, by w jego głosie zabrzmiała gniewna nutka. Choć na twarzy dziennikarki malowało się święte oburzenie, paru jej kolegów skinęło głowami. — A co pan powie o skierowanej do prasy prośbie, by kłamała, aby… — Dość! — rozkazał wściekłym głosem Ryan. — Czy chce pani wystawić na niebezpieczeństwo życie amerykańskich żołnierzy? W jakim celu? Po co, do cholery, pani to robi? — Naciskaliście na środki masowego przekazu, by… — Ten program jest oglądany na całym świecie. Wie pani o tym, prawda? — Ryan przerwał, by wziąć oddech. — Panie i panowie, przypominam wam, że większość osób w tym pokoju to obywatele amerykańscy. To, co teraz powiem, powiem od siebie. — Obawiał się spojrzeć w stronę, gdzie stał prezydent. — Zdajecie sobie sprawę, że prezydent jest odpowiedzialny przed matkami, ojcami, żonami i dziećmi za bezpieczeństwo ludzi, którzy noszą mundur naszego kraju. W grę wchodzi życie prawdziwych ludzi i życzyłbym sobie, żebyście wy, ludzie prasy, pamiętali o tym od czasu do czasu. — Jezu! — wyszeptała Tish Brown za plecami Durlinga. — Panie prezydencie, może dobrze by było… — Nie. — Potrząsnął głową prezydent. — Niech mówi dalej. W sali konferencyjnej zapadła cisza. Ktoś wyszeptał coś potępiająco pod adresem dziennikarki, która usiadła, oblewając się rumieńcem. — Doktorze Ryan, Bob Holtzman z „Washington Post” — przedstawił się niepotrzebnie. — Jakie są szansę zakończenia tego konfliktu bez dalszego uciekania się do przemocy?
— Proszę pana, to zależy wyłącznie od rządu japońskiego. Obywatele Marianów są, jak to powiedział pan prezydent, obywatelami amerykańskimi, a nasz kraj nie pozwoli, by inne narody zmieniły ten stan rzeczy. Jeśli Japonia zechce wycofać swoje siły, może to zrobić bez przeszkód. Jeśli nie, będą miały miejsce kolejne operacje. — Dziękuję, doktorze Ryan — powiedział głośno Holtzman, ostatecznie kończąc konferencję prasową. Jack pośpieszył w stronę drzwi, ignorując następne pytania. — Dobra robota — stwierdził Durling. — Może pójdziesz do domu trochę się przespać? *** — A to co? — spytał celnik. — Mój sprzęt fotograficzny — odpowiedział Czekow. Otworzył walizkę, nie czekając na rozkaz. W terminalu było ciepło, południowe słońce tropików przedzierało się przez szklane ściany i brało górę nad klimatyzacją. Łatwo przyszło im wypełnić najnowsze rozkazy. Japończycy chętnie widzieli na Marianach dziennikarzy zarówno po to, by byli świadkami kampanii wyborczej, jak również dlatego, że ich obecność zabezpieczała w pewnym stopniu wyspy przed amerykańskim atakiem. Celnik spojrzał na aparaty fotograficzne, z zadowoleniem stwierdzając, że wszystkie były wyprodukowane w Japonii. — A to? — Lampy błyskowe są rosyjskie — wytłumaczył Ding chropowatym angielskim. — Robimy bardzo dobre lampy. Może pewnego dnia zaczniemy je sprzedawać w waszym kraju — dodał z uśmiechem. — Tak, być może — odparł urzędnik, zamykając walizkę i znacząc ją kredą. — Gdzie się zatrzymacie? — Nie udało nam się zarezerwować hotelu — odpowiedział Klierk — Ale coś znajdziemy. Powodzenia, chciał przez moment powiedzieć im celnik. Słowo to przyplątało mu się niechcący. Dałby sobie głowę uciąć, że wszystkie pokoje na Saipanie są zajęte. No cóż, to nie jego zmartwienie. — Można tu wynająć samochód? — Tak, tędy — wskazał urzędnik. Przeszło mu przez myśl, że starszy z Rosjan wygląda na zdenerwowanego.
*** — Spóźnił się pan. — Przykro mi — odparł Oreza zdawkowo. — Nie dzieje się nic nowego. No, może myśliwce są trochę aktywniejsze, ale nie za bardzo, i tak cały czas kręcą się jak w ukropie… — Będziecie mieć wkrótce towarzystwo — powiedziano z Ośrodka Dowodzenia Sił Zbrojnych USA. — Kto to będzie? — Dwaj fotoreporterzy. Mają do pana kilka pytań — padła odpowiedź. — Kiedy? — W każdej chwili. Przypuszczalnie dzisiaj. Wszystko u was w porządku, bosmanie? Starszy bosmanie, palancie, chciał odparować Dniówka. — W najlepszym porządku. Widzieliśmy część przemówienia prezydenta. Trochę się obawiamy, bo bateria rakietowa stoi blisko domu i… — Zostaniecie ostrzeżeni. Czy wasz dom ma piwnicę? — spytał głos. — Nie. — No to w porządku. Damy wam znać, dobrze? — Jasne, sir. Bez odbioru. Czy wasz dom ma piwnicę? Nie. No to w porządku. Jeśli w porządku, to po cholerę się pytałeś? Oreza wyjął telefon z miski, odłączył baterie i podszedł do okna. Dwa Eagle odrywały się od płyty lotniska. Coś się kroiło, ale nie wiedział co. Pewnie piloci myśliwców też nie mieli pojęcia, ale nie sposób było odczytać ich myśli, patrząc tylko na ich samoloty. ***
Sziro Sato położył F-15J w prawy zakręt, by opuścić korytarz dla samolotów cywilnych. Jeśli Amerykanie zdecydują się zaatakować, postąpią tak jak podczas ataków na Wyspy Japońskie. Wystartują z baz lądowych, daleko stąd, wspierani przez samoloty-cysterny. Może z Wake, ale w grę wchodzi jeszcze kilka innych wysp. Stanie oko w oko z samolotami podobnymi do tego, za którego sterami teraz siedział. Będą wspierani przez samoloty walki radioelektronicznej. On także. Uczciwa walka, chyba że te dranie przylecą na samolotach stealth. Niech je cholera weźmie. Niech je cholera weźmie za to, że potrafiły podejść Kami! Jednak Amerykanie nie mieli ich wiele. Jeśli przylecą w dzień, zaryzykuje. Przynajmniej tutaj obejdzie się bez niespodzianek. Na najwyższym punkcie Saipanu stał ogromny radar przeciwlotniczy, a na Guam stacjonowały eskadry myśliwców. To będzie prawdziwy pojedynek, powiedział sobie, wspinając się na pułap patrolowy. *** — Co jest grane? — spytał Chavez, bawiąc się mapą. — Nie uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedział. — Skręć w następną w lewo, zdaje się, przy Mobil Lizania. — Chavez podniósł wzrok znad mapy. Wokół roiło się od żołnierzy, którzy okopywali się na pozycjach. Powinni byli zrobić to już wcześniej, pomyślał. — Czy to bateria Patriot? — Na moje oko tak. — Jak do diabła mam to przeprowadzić? — pytał się w duchu Clark. Odszukał ostatni skręt i wjechał w ślepą uliczkę. Numer domu zgadzał się z tym, który zapamiętał. Zaparkował na podjeździe, wysiadł i ruszył w kierunku frontowych drzwi. Gdy zadzwonił dzwonek u drzwi, Oreza kończył właśnie zasłużony prysznic, a Burroughs zajmował się skrupulatnym liczeniem samolotów wlatujących i wylatujących z Klober. — Kim panowie jesteście? — Nie powiedzieli panu? — odpowiedział Clark, rozglądając się wokół. Kim, do diabła, jest ten facet? — Reporterzy, tak? — Tak, zgadza się. — W porządku. — Borroughs otworzył drzwi i omiótł wzrokiem ulicę. — A więc kim jesteście? Myślałem, że to dom…
— Przecież ty nie żyjesz! — Oreza stał w korytarzu, odziany jedynie w szorty koloru khaki, z piersią ginącą w gęstym owłosieniu, przypominającym pozostałości dżungli na wyspie. Włosy wydawały się teraz szczególnie ciemne, gdyż reszta jego ciała przybrała nagle mleczny kolor. — Przecież ty nie żyjesz, do kurwy nędzy! — Serwus, Dniówka — powitał go z uśmiechem Klierk-Clark-Kelly. — Kupa czasu. Oreza stał jak wryty. — Widziałem, jak zginąłeś. Byłem na twoim pieprzonym pogrzebie. Byłem tam! — I ja cię znam — powiedział Chavez. — Byłeś na tej łajbie Straży Przybrzeżnej, na której wylądował nasz śmigłowiec. Co się tu do cholery dzieje? Jesteś z Firmy? Oreza nie mógł się w tym wszystkim połapać. Tego niskiego nie pamiętał wcale, ale ten wysoki, starszy, mniej więcej w jego wieku był — nie, nie mógł być — a jednak… To niemożliwe? A może? — John? — spytał po dalszych kilku sekundach niepewności. Tego było za wiele dla mężczyzny, którego kiedyś znano pod nazwiskiem John Kelly. Odstawił torbę i ruszył, by uściskać Orezę, zaskoczony łzami w swoich oczach. — Tak, Dniówka, to ja. Jak leci? — Ale jak..? — A czy nie powiedzieli na pogrzebie: „mocną i głęboką nadzieję, że morze odda umarłych”? — Przerwał i nie mógł powstrzymać uśmiechu. — No więc oddało. Oreza zamknął oczy, przeżywając jeszcze raz to, co wydarzyło się dwadzieścia lat temu. — Ci dwaj admirałowie, prawda? — Punkt dla ciebie. — W takim razie, co, do diaska, robiłeś? — CIA, przyjacielu. Stwierdzili, że potrzebują kogoś, kto mógłby, jak by to powiedzieć… — To pamiętam. — Właściwie nie zmienił się zbytnio. Starszy, ale włosy te same, i oczy, ciepłe i szczere jak zawsze — pomyślał Dniówka. Lecz pod spodem, cień czegoś jeszcze, jakby zwierzę w klatce, ale zwierzę, które umie otworzyć ją sobie kiedy tylko zechce. — Słyszałem, że nieźle sobie radzisz, jak na przybrzeżniaka na emeryturze. — Starszy bosman sztabowy. — Oreza potrząsnął głową. Przeszłość może poczekać — Co jest grane? — No cóż, wypadliśmy z obiegu na parę godzin. Masz jakieś świeże wiadomości?
— Prezydent występował w telewizji, ale przerwali transmisję. — Naprawdę mieli broń nuklearną? — spytał Borroughs. — Mieli? — odparł Ding. — Czy to znaczy, że ją dupnęliśmy? — To właśnie powiedział. A tak swoją drogą, to kim pan, do diabła, jest? — nie mógł się powstrzymać Oreza. — Domingo Chaves. — Młodzieniec wyciągnął rękę. — Widzę, że zna się pan z panem C. — Teraz nazywam się Clark — wyjaśnił John. Aż dziw, jak miło rozmawiało się z człowiekiem, który znał jego prawdziwe nazwisko. — Czy on wie? John pokręcił przecząco głową. — Niewielu wie. Większość już nie żyje. Admirał Maxwell i admirał Greer. Szkoda, oni uratowali mi tyłek. — Taki psi los, stary — Oreza zwrócił się do drugiego gościa. — Tak to już bywa na tym pieprzonym morzu. Pijasz jeszcze piwo, John? — Zwłaszcza, gdy jest za darmo — odpowiedział za niego Chavez. *** — Nie rozumiesz? Wszystko skończone! — Kogo jeszcze zabili? — spytał Yamata. — Matsudę, Itagake… wszystkich protektorów każdego ministra, wszystkich prócz mnie i ciebie — powiedział Murakasami, nie dodając już, że mało brakowało, by sam podzieliłby los tamtych. — Raizo, czas już położyć temu kres. Zadzwoń do Goto i powiedz mu, by wynegocjował pokój. — Nie zrobię tego! — prychnął Yamata. — Nie rozumiesz? Zniszczono nasze rakiety, więc… — Zatem zrobimy nowe. Jesteśmy w stanie wyprodukować następne głowice, a poza tym, mamy zapas pocisków w Yoszinobu. — Ty głupcze! Jeśli tego spróbujemy, wiesz, co zrobią Amerykanie. — Nie będą mieli odwagi.
— Powiedziałeś nam, że nie zdołają naprawić szkód, które wyrządziłeś ich systemowi finansowemu. Powiedziałeś nam, że mamy niepokonaną obronę powietrzną. Powiedziałeś, że nigdy nie będą w stanie wziąć skutecznego odwetu. — Murakasami przerwał, by wziąć oddech. — Powiedziałeś nam to wszystko i myliłeś się. Teraz jestem ostatnią osobą, do której możesz przemawiać, ale ja nie będę cię słuchał. Każ Goto zawrzeć pokój! — Oni nigdy nie dostaną tych wysp z powrotem. Nigdy! Nie mają środków po temu. — Mów co chcesz, Raizo-chan. Dla mnie to koniec. — W takim razie znajdź sobie dobrą kryjówkę. — Yamata rzuciłby słuchawką, lecz przenośny telefon nie dawał takiej możliwości. — Mordercy — mruknął. Cały poranek zajęło mu zbieranie informacji. W jakiś sposób Amerykanie uderzyli w jego własną radę zaibatsu. Jak? Tego nikt nie wiedział. W jakiś sposób przedarli się przez obronę, która, według jego doradcy miała być niezwyciężona i zniszczyli rakiety międzykontynentalne. Jak? — pytał siebie. — Wygląda na to, że nie doceniliśmy resztek ich sił powietrznych — odparł generał Arima wzruszając ramionami. — Ale to nie koniec. Mamy jeszcze inne rozwiązania. — Tak? — Nie wszyscy się jednak poddali. — Nie przeprowadzą na wyspy inwazji. Odczuwają dotkliwy brak śmigłowców desantowych. Zresztą nawet jeśli udałoby się im przerzucić swoich ludzi na wyspę, to czy pójdą na strzelaninę w obecności tak wielu własnych obywateli? Nie. — Arima potrząsnął głową. — Nie będą ryzykować. Będą dążyli do wynegocjowania pokoju. A więc nadal istnieje szansa, jeśli nie na całkowity sukces, to na negocjacje pokojowe, w wyniku których nasze siły w większości pozostaną nietknięte. Yamata musiał się z tym zgodzić. Patrzył przez okno na wyspę, która miała należeć do niego. Nadal można wygrać wybory, pomyślał. Trzeba tylko zaatakować wolę polityczną Amerykanów, a to mógł jeszcze zrobić. ***
Przygotowanie 747 do powrotnego lotu do Narita nie zajęło dużo czasu, ale ku zdziwieniu kapitana Sato samolot wypełnił się do połowy pasażerami. Trzydzieści minut po starcie, stewardesa poinformowała go przez telefon pokładowy, że z pytanych przez nią dwunastu osób wszyscy prócz dwóch twierdzili, że pilne interesy wymagają ich obecności w domu. Jakież to mogą być pilne interesy? — zastanowił się Sato. Międzynarodowy handel w jego kraju ograniczał się aktualnie do statków kursujących między Japonią i Chinami. — Sprawy przyjmują nienajlepszy obrót — zauważył drugi pilot po godzinie lotu. — Proszę spojrzeć w dół. Dostrzeżenie okrętów z wysokości dziesięciu tysięcy metrów nie nastręczało trudności, a w ostatnim czasie mieli zwyczaj zabierać ze sobą lornetkę, by móc identyfikować jednostki nawodne. Sato sięgnął po lornetkę i przyłożywszy ją do oczu rozpoznał charakterystyczne kształty idących nadal północnym kursem niszczycieli Aegis. Dla kaprysu przełączył radio na chronioną częstotliwość. — Siedem Cztery Siedem Japońskich Linii Lotniczych do „Mutsu”, odbiór. — Kto mówi? — odezwał się jakiś głos. — Natychmiast zwolnić tę częstotliwość! — Tu kapitan Toradżiro Sato. Dajcie do mikrofonu dowódcę eskadry! — polecił, przyjmując rozkazujący ton. Nie czekał długo. — Toradżiro, nie powinieneś tego robić — zbeształ go Yusuo Sato. Cisza radiowa była tyle formalnością, co rzeczywistą koniecznością wojska. Wiedział, że Amerykanie mają satelity zwiadowcze, a nawiasem mówiąc, radary SPY eskadry pracowały pełną mocą. Jeśli jakiś amerykański „węszycie!” znajduje się w pobliżu, na pewno dowie się, gdzie przebywają niszczyciele. Jeszcze tydzień temu taka możliwość nie nadszarpnęłaby jego pewności siebie, ale nie teraz. — Chciałem jedynie wyrazić ufność jaką pokładamy w tobie i twoich ludziach. Potraktujcie nas jako ćwiczebny cel. W bojowym centrum informacyjnym na „Mutsu” obsługa wyrzutni rakietowej właśnie to robiła, ale admirał zdawał sobie sprawę, że nie ma co o tym wspominać. — Miło cię usłyszeć. Wybacz, ale mam dużo pracy. — Rozumiem, Yusuo. Bez odbioru. Sato zdjął palec z wyłącznika radia. — Widzisz. Oni wykonują swoją pracę, a my musimy zająć się naszą.
Drugi pilot nie miał co do tego takiej pewności, ale Sato był kapitanem 747, więc nie odezwał się słowem, skupiając się na nawigacji. Podobnie jak większość Japończyków, został wychowany w taki sposób, by postrzegać wojnę jako coś, czego trzeba się wystrzegać tak skrzętnie jak morowej zarazy. Konflikt z Amerykanami rozwinął się z dnia na dzień i co tu dużo mówić, miło było przez dzień lub dwa dać lekcję tym aroganckim gaidżin. Ale była to czysta fantazja, która oblekała się teraz w rzeczywiste kształty. A potem to dwuznaczne obwieszczenie, że w ich kraju rozmieszczono broń nuklearną — samo w sobie wystarczające szaleństwo — po którym Amerykanie bezzwłocznie zapewniali, że została ona zniszczona. Prowadził amerykański samolot, Boeing 747-400, pięcioletni, ale zbudowany w każdym calu w oparciu o najnowsze osiągnięcia techniczne, niezawodny i solidny. Amerykanie wiedzieli niemal wszystko o budowie samolotów, a wiedząc jak dobry jest ten Boeing, mógł tylko domyślać się jak groźne są ich samoloty bojowe. Jego ojczyste Siły Powietrzne wyposażone były w kopie amerykańskich konstrukcji — prócz samolotów wczesnego ostrzegania 767, o których słyszał wpierw, że są niezwyciężone, a ostatnio, że zostało ich już tylko kilka. Ten obłęd musi się skończyć. Czy nikt tego nie rozumie? Niektórzy tak, pomyślał drugi pilot, gdyż inaczej dlaczego samolot do połowy wypełniali ludzie, którzy nie chcieli zostać na Saipanie mimo wcześniejszego entuzjazmu? Ale kapitan Sato tego nie rozumie, pomyślał drugi pilot. Toradżiro Sato siedział nieruchomo jak kamień na lewym fotelu, jak gdyby to wszystko było najzupełniej normalne, choć wyraźnie tak nie było. Wystarczyło tylko spojrzeć w dół i przyjrzeć się niszczycielom. Co one robią? Strzegą wybrzeży kraju przed możliwym atakiem. Czy to normalne? *** — Centrala, tu hydro. — Centrala, słucham. — Claggett dowodził popołudniową wachtą. Chciał, by załoga widziała, że pracuje, a co ważniejsze, nie chciał stracić wyczucia w kierowaniu okrętem. — Mamy przypuszczalne namiary obcych obiektów na południu — zameldował szef sonarzystów. — Kurs sto siedemdziesiąt jeden. Wyglądają na jednostki nawodne. Odbieram uderzenia dziobów o fale. Śruby na bardzo wysokich obrotach.
To by się zgadzało, pomyślał dowódca, ponownie kierując się do kabiny hydrolokacji. Miał właśnie rozkazać wykreślenie nowego kursu, ale spostrzegł, że dwóch sterników już się tym zajęło, a analizator toru fali dźwiękowej drukuje pierwszą ocenę odległości do celów. Załoga okrętu wpadła już w rytm pracy na okręcie i wszelkie czynności wykonywała automatycznie, ale co ważne, działanie szło w parze z myśleniem. — Dam głowę, że są daleko stąd, ale proszę spojrzeć na to — rzekł szef. Wyraźnie uchwycili prawdziwy kontakt. Informacje ukazywały się w czterech różnych zakresach częstotliwości. Szef hydro zsunął słuchawki. — Słyszę wiele śrub, sporo szumów silników oraz pęcherzyki kawitacyjne. To na pewno kilka jednostek idących w szyku. — A nasz przyjaciel? — zainteresował się Claggett. — Ten podwodniak? Znów siedzi cicho. Pewnie robi jakieś pięć na akumulatorach. — Ten kontakt znajdował się dobre dwadzieścia mil od nich, tuż poza normalnym zasięgiem wykrywania. — Panie komandorze, wstępna ocena odległości do nowych obiektów wynosi około sześćdziesięciu mil, namiar w strefie konwergencji — zameldował inny operator. — Kurs bez zmian, ani drgnie. Przejdą prosto nad nami lub gdzieś w pobliżu. Jakie warunki na powierzchni? — Fale od pół do metra. — Sześćdziesiąt mil, myślał Claggett. Pędzą na złamanie karku. Pchają się mu na muszkę, a jemu nie wolno strzelać. Do diabła z tym. Poszedł do oddalonej o trzy kroki centrali. — Ster prawo dziesięć. Nowy kurs dwa-siedem-zero. „Tennessee” wszedł na zachodni kurs, by operatorzy hydrolokatorów mieli lepszy namiar na zbliżające się okręty. Ostatnie dane wywiadowcze przewidziały taki rozwój wypadków. ***
W bardziej dramatycznej scenerii, przed telewizyjnymi kamerami, z pewnością panowałaby inna atmosfera, ale choć okoliczności w pewnym sensie miały dramatyczny posmak, czuli się w tej chwili jedynie zmarznięci i nieszczęśliwi. Mimo że należeli do elitarnych oddziałów, łatwiej przyszłoby im teraz ruszyć do walki z człowiekiem, niż nieprzerwanie zmagać się z niesprzyjającą naturą. Rangersi, ubrani w białe kombinezony maskujące, zażywali ruchu tylko, gdy było to konieczne i przez ten brak aktywności fizycznej padali łatwą ofiarą zimna i nudy, najgroźniejszych wrogów każdego żołnierza. Dobrze jest, pomyślał kapitan Checa. Lepiej, by pojedynczy oddział żołnierzy, oddalony o sześć tysięcy kilometrów od najbliższej bazy Armii USA — którą był Fort Wainwright na Alasce — nudził się śmiertelnie, a nie kręcił się jak w ukropie podczas zażartego boju, nie mając żadnych widoków na odsiecz. Checa musiał stawić czoło problemowi, który nieobcy był każdemu oficerowi: choć cierpiał te same niewygody i męki, co inni, nie wolno mu było psioczyć. W oddziale nie było innego oficera, przed którym mógłby sobie ulżyć. Nie mógł sobie na to pozwolić w obecności żołnierzy, bo miałoby to destrukcyjny wpływ na morale, choć pewnie by go zrozumieli. — Chciałoby się wrócić do Fort Steward, prawda panie kapitanie? — zagadnął starszy sierżant Vega. — Walnąć się na plaży i złapać trochę opalenizny. — Nie tęskniłbyś za śniegiem i deszczem? — Co to, to nie, panie kapitanie. Napatrzyłem się na to gówno w Chicago, gdy byłem małym szczeniakiem. — Umilkł, a potem zaczął nasłuchiwać i rozglądać się wokół. Rangersi umieli zachowywać ciszę i człowiek musiał naprawdę wytrzeszczać oczy, by dostrzec miejsca, w których rozstawione były czaty. — Nie odwidział ci się wieczorny spacerek? — Mam nadzieję, że ten przyjaciel będzie czekał po drugiej stronie góry. — Jestem pewny, że tam będzie — skłamał Checa. — Tak, panie kapitanie, ja też tak myślę. — Jeśli jemu wolno, to mi też, pomyślał Vega. — A jak poszło tym tutaj? Piloci śmigłowców spali skuleni w śpiworach, które wsunięto do wysłanych i przykrytych sosnowymi gałęziami dziur w ziemi. Prócz ochraniania lotników, Rangersi byli zmuszeni dbać o ich zdrowie, tak jak gdyby opiekowali się niemowlakami. Dziwne zadanie dla elitarnego oddziału żołnierzy, ale to oni właśnie dostawali przeważnie najdziwniejsze zadania.
— Mówią, że dobrze. — Checa zerknął na zegarek. — Pozbędziemy się ich za jakieś dwie godziny. Vega skinął głową, modląc się, by zesztywniałe nogi nie dawały mu się we znaki podczas marszu na południe. *** Schemat patroli ustalono podczas odprawy. Każdy z czterech okrętów miał przydzielony sektor o szerokości trzydziestu mil. Pojedynczy akwen patrolowy dzielił się z kolei na trzy, szerokie na dziesięć mil sektory. Okręty mogły prowadzić dozór w centralnej części, nie zawracając sobie głowy ruchem w północnym i południowym sektorze, chyba że dotyczył on okrętów wojennych. Sposób przeprowadzania patroli ustalają według uznania poszczególni dowódcy, ale udało im się wypracować tę samą metodę. „Pennsylvania” szedł północnym kursem, robiąc niecałe pięć węzłów, jak niegdyś podczas, stanowiących już część historii, patroli z rakietami Trident na pokładzie. Okręt emitował tak małe szumy, że łatwo było o zderzenie z wielorybem, gdyby była teraz odpowiednia pora na wieloryby w tej części Pacyfiku. Na końcu długiego kabla ciągnęli holowany układ hydrolokacyjny. Przy trwającym dwie godziny cyklu północ-południe mógł płynąć po prostej. Około dziesięciu minut trwało wykonanie zwrotu na końcu każdego cyklu i ponowne ustawienie układu w linii prostej. W tej pozycji uzyskiwał on maksymalną skuteczność. „Pennsylvania” płynął na głębokości dwustu metrów, czyli w zanurzeniu idealnym dla hydrolokatorów, biorąc pod uwagę warunki aktualnie panujące w wodzie. Na powierzchni zachodziło słońce, gdy pierwsze znaki pojawiły się na ekranach hydro. Na początku ukazał się szereg kropek, które na ekranie przybrały kolor żółty. Powoli spływały ciurkiem w dół: namiar przesuwał się lekko na południe. Przypuszczalnie, pomyślał sonarzysta, cel szedł na akumulatorach od kilku godzin, gdyż inaczej uchwyciłby głośniejsze szumy silników diesla, których używano do ich ładowania. Jednak kontakt tkwił na linii 60 Hz, czyli tam gdzie się go spodziewał. Przekazał dane celu do centrali bojowej.
Czyż to nie wspaniałe, rozmyślał sonarzysta. Całe życie w Marynarce spędził na okrętach rakietowych, wielokrotnie śledząc cele, które jego okręt musiał omijać, choć flota rakietowa szczyciła się z posiadania najwytrawniejszych operatorów broni podwodnej w całej Marynarce. „Pennsylvania” przenosił jedynie piętnaście torped, jako że panował niedobór najnowszych torped ADCAP, a w obecnych okolicznościach nie zawracano sobie głowy zabieraniem broni o słabszych osiągach. Na pokładzie mieli również, przypominające torpedy, ruchome pozoratory okrętów o dużym zasięgu, zwane w skrócie LEMOSS. Dowódca „Pennsylvanii”, stary wyga od lat pływający na okrętach rakietowych, wyłożył załodze zamierzaną metodę ataku. Prawdę mówiąc, mieli wymarzone zadanie. Japończycy na pewno przekroczą linię amerykańskich patroli. Przy swojej technice operacyjnej mieli małe szansę, by przedrzeć się niezauważeni przez linię frontu, jak zaczął nazywać linię patrolu dowódca „Pennsylvanii” — Proszę o uwagę — odezwał się komandor przez system nagłaśniający I-MC. Wszystkie głośniki ściszono, tak że każdy natężał słuch, by uchwycić ogłoszenie, które przybrało postać szmeru. — Mamy przypuszczalny kontakt w odległości skutecznego strzału. Zamierzam przeprowadzić atak tak jak to omówiliśmy. Załoga na stanowiska bojowe — zakończył tonem człowieka zamawiającego śniadanie w Burger Kingu. Napływające sygnały były tak słabe, że tylko jeden, najbardziej doświadczony sonarzysta był w stanie je wyłowić. Z głośnika w centrali popłynęły meldunki, że wszystkie stanowiska są w pełni obsadzone i gotowe, po czym na okręcie zrobiło się tak cicho, jak na cmentarzu w wigilię Wszystkich Świętych. — Sygnał jest coraz wyraźniejszy — zameldował sonarzysta do mikrofonu. — Cel zmienia kurs na zachodni. Kurs na przechwycenie siedem-pięć. Odbieram słabe odgłosy śrub obiektu, przypuszczalna prędkość dziesięć węzłów. Utwierdziło ich to w przekonaniu, że mają przed sobą okręt podwodny. Obcy okręt o napędzie spalinowo-elektrycznym również wyposażony był w holowany układ hydrolokatora i stosował taktykę sprintu i dryfu, na zmianę przechodząc do maksymalnej prędkości, by następnie zwolnić w celu wykrycia tego, co umknie uwadze przy zwiększonych szumach własnych. — Torpedy ADCAP w wyrzutniach numer jeden, trzy i cztery — zgłosiła technik uzbrojenia. — LEMOSS w dwójce. — Przygotować torpedy — rozkazał dowódca. Większość dowódców wolała mówić „zagrzać torpedy”, ale tym razem wszystko miało przebiegać regulaminowo.
— Przypuszczalna odległość do celu dwadzieścia tysięcy metrów — zameldował szef kierowania ogniem. Sonarzysta dostrzegł coś nowego na ekranie hydrolokatora. Poprawił słuchawki. — Namiar zmienia się. Odbieram trzaski kadłuba Sierra Dziesięć. Kontakt zmienia głębokość. — Dam głowę, że wypływa — mruknął dowódca ze swojego miejsca metr dalej. To by się zgadzało, pomyślał sonarzysta kiwając głową. — Przygotować LEMOSS do odpalenia. Ustawcie żyroskop na kurs zero. Niech siedzi cicho przez pierwsze dziesięć tysięcy metrów, a potem niech wejdzie na normalny poziom emisji szumów. — Tak jest, skipper. — Technik ustawiła odpowiednie parametry na tablicy programowej. Oficer uzbrojenia sprawdziła instrukcje pozoratora i stwierdziła, że są poprawne. — Gotowy aparat piąty. — Sygnał z Sierra Dziesięć nieco osłabł. Prawdopodobnie wyszedł ponad termoklinę. — Pewny kontakt bezpośredni — oznajmił sonarzysta. — Poza strefą konwergencji. — Gotowy aparat piąty — ponownie zameldowała technik uzbrojenia. — Wystrzelić! — rozkazał natychmiast dowódca. — Załadować następny LEMOSS. USS „Pennsylvania” zadrżał nieznacznie, gdy torpeda pozoracyjna została wypchnięta w morze. Hydrolokator namierzył ją od razu, gdy zaczęło ją znosić w lewo. Torpeda zmieniła kurs i ruszyła na północ z prędkością zaledwie dziesięciu węzłów. LEMOSS, którego konstrukcję oparto na kadłubie starej torpedy Mark 48, był w zasadzie ogromnym zbiornikiem paliwa dla silnika OTTO, z małym systemem napędowym oraz dużym przetwornikiem akustycznym, który emitował szum silników okrętowych. Częstotliwość emisji odpowiadała szumom z reaktora nuklearnego, ale dźwięk był głośniejszy niż ten, pochodzący z okrętów klasy Ohio. Nikogo nie zastanowiło to, że szum jest zbyt głośny. Okręty torpedowe zawsze dawały się nabrać, nawet amerykańskie, które powinny się lepiej orientować. Nowy model pozoratora mógł pływać przez ponad piętnaście godzin, szkoda tylko, że prace konstrukcyjne dobiegły końca zaledwie kilka miesięcy przed tym, jak USS „Pennsylvania” został całkowicie i ostatecznie rozbrojony.
Teraz potrzebna była cierpliwość. Japoński okręt zmniejszył jeszcze trochę prędkość, bez wątpienia po raz ostatni przeszukując okolicę na hydrolokatorze przed uruchomieniem diesli, by na dużej prędkości pójść na zachód. Sonarzysta poprowadził LEMOSS na północ. Sygnał miał już całkowicie zaniknąć, gdy systemy dźwiękowe włączyły się w odległości pięciu mil. Po przebyciu kolejnych dwóch mil, torpeda pozoracyjna wyskoczyła ponad termoklinę dzielącą zimne i ciepłe wody i zabawa zaczęła się na całego. — Centrala, tu hydro. Sierra Dziesięć zmieniła właśnie prędkość. Odbieram zmieniony szum śrub. Panie komandorze, cel zwalnia. — Ma dobry hydrolokator — skonstatował dowódca za plecami sonarzysty. „Pennsylvania” podeszła nieco do góry, umieszczając holowany hydrolokator ponad termokliną dla lepszej oceny kontaktu, podczas gdy kadłub okrętu pozostawał poniżej. Dowódca obrócił się i rzucił głośniej: — Meldować stan uzbrojenia. — Numer jeden, trzy i cztery gotowe do strzału. Mają namiar ogniowy celu. — Ustawić czwórkę na spiralny wzór poszukiwań, kurs początkowy dwadzieścia. — Czwórka ustawiona według rozkazu. Wyrzutnia numer cztery zatopiona, pokrywa otwarta. — Wprowadzić kurs i strzelać — rozkazał dowódca w drzwiach przedziału hydrolokacji, po czym dorzucił: — Załadować następną ADCAP. Okręt zadrżał, gdy najnowsza wersja wiekowej torpedy Mark 48 opuściła rurę wyrzutni, skręcając od razu na północny wschód. Kierowana była za pomocą izolowanego przewodu, który wyślizgiwał się z jej usterzenia ogonowego. Jak na ćwiczeniach, pomyślał sonarzysta, ale prościej. — Macie inne kontakty? — spytał dowódca, ponownie stając za jego plecami. — Nie, panie komandorze. — Marynarz wskazał dłonią na ekrany. Rejestrowali jedynie jakieś przypadkowe szumy. Dodatkowy wskaźnik hydrolokacyjny przeprowadzał co dziesięć minut sprawdzian diagnostyczny, by upewnić się, czy wszystkie systemy funkcjonują poprawnie. Kto by pomyślał, że po prawie czterdziestu latach służby podwodnych okrętów rakietowych i niemal pięćdziesięciu latach operacji okrętów z napędem atomowym, pierwsze amerykańskie zwycięstwo podwodne przypadnie okrętowi rakietowemu, który miał rzekomo pójść wkrótce na żyletki.
Płynąca ze znacznie większą szybkością torpeda ADCAP wyszła ponad termoklinę nieco za rufą obcego okrętu. Jej hydrolokator ultradźwiękowy natychmiast się uaktywnił i za pomocą przewodu przekazał obraz na „Pennsylvanię”. — Jest pewny namiar celu. Odległość trzy tysiące, blisko powierzchni. Wygląda nieźle — zameldowano z hydro. Oficer uzbrojenia przedstawiła takie samo rozpoznanie na podstawie identycznego odczytu informacji. — Dobranoc, koleś — wyszeptał jedyny mężczyzna w zespole, przyglądając się, jak dwa punkciki zbiegają się na ekranie. Sierra Dziesięć ruszył momentalnie z maksymalną prędkością, nurkując pod termoklinę. Lecz jego akumulatory były najprawdopodobniej słabo naładowane, gdyż okręt nie robił więcej niż piętnaście węzłów, podczas gdy torpeda sunęła z prędkością ponad sześćdziesięciu. Nierówny wyścig trwał zaledwie trzy i pół minuty, mając swoje ukoronowanie w postaci jaskrawej plamki na ekranie i ogłuszającego dźwięku w słuchawkach sonarzystów. Po chwili nastąpił epilog, który zakończył się przenikliwym zgrzytem stali miażdżonej przez ciśnienie wody. — Melduję pewne trafienie, skipper. — Dwie minuty później, odległy basowy dźwięk na północy oznajmił, że USS „West Virginia” osiągnął ten sam wynik. *** — Pan Christopher Cook? — spytał Murray, — Tak, słucham. To naprawdę fajny dom, pomyślał zastępca dyrektora, wyjmując legitymację. — Jestem z FBI. Chcielibyśmy zamienić z panem kilka słów na temat pańskich kontaktów z Seidżi Nagumo. Proszę pójść po płaszcz. *** Gdy Lancery pokołowały na pas startowy, do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin. Ich załogi, kipiące gniewem po stracie jednego ze swoich szeregów, uważały, że są w nieodpowiednim miejscu, robią nieodpowiednie rzeczy, ale nikt nie pofatygował się spytać ich o zdanie. Z komorami bombowymi pełnymi zbiorników paliwa, bombowce jeden za drugim rozpędzały się po pasie i wzbijały w powietrze, po czym skręcały, wspinając się na pułap sześciu tysięcy metrów, by tam sformować szyk i wziąć kurs na północny wschód.
*** Kolejna cholerna demonstracja, pomyślał Dubro. Ciekawiło go, w jaki sposób ktoś taki jak Robby Jackson mógł coś podobnego wymyślić. Ale Dubro też dostał rozkazy i w tej chwili każdy z jego lotniskowców, odległych od siebie o pięćdziesiąt mil, obracał się do wiatru, by umożliwić start czterdziestu samolotom z każdego pokładu. Miały nie podejmować żadnych kroków, chyba że zostaną sprowokowane.
Oddział wydzielony — Mamy prawie pusty samolot — oznajmił drugi pilot obojętnym tonem. Sprawdzenie listy pasażerów weszło już do przedstartowego rytuału. — Co w tych ludzi wstąpiło? — burknął kapitan Sato, przeglądając plan lotu i sprawdzając prognozę pogody. Zajęło mu to tylko chwilę. Rozległy wyż nasuwał się na zachodni Pacyfik, mieli zatem lecieć w czystym, chłodnym powietrzu. Nie licząc silnych wiatrów, jakie hulały wokół Wysp Japońskich, trzydziestu czterech pasażerów czekał gładki jak jedwab lot na wyspę Saipan. — Trzydziestu czterech! — zżymał się Sato. — W samolocie zaprojektowanym na ponad trzysta osób! — Już niedługo przyjdzie nam się wynieść z wysp, panie kapitanie. Nie ma się co oszukiwać. — Było to pewne jak amen w pacierzu. Przeciętni obywatele byli przestraszeni, choć może nie było to najlepszym określeniem. Nigdy w życie nie przydarzyło mu się coś podobnego. Ludzie czuli się… zdradzeni? W prasie zaczęły pojawiać się pierwsze artykuły otwarcie poddające w wątpliwość kurs jaki obrała jego ojczyzna i choć używano łagodnych sformułowań, ich sens daleki był od uległości. Poddali się złudzeniom. Japonia nie była przygotowana na wojnę ani psychologicznie, ani tym bardziej militarnie, a jego rodacy coraz częściej zdawali sobie sprawę, co naprawdę się dzieje. Przekazywana pocztą pantoflową wieść o zamordowaniu — bo jakżeby inaczej to nazwać — kilku powszechnie znanych zaibatsu wywołała w rządzie zamieszanie. Premier Goto jakby zapadł się pod ziemię, nie wygłaszał przemówień, nie ukazywał się publicznie, w obawie, że ktoś zada mu pytania, na które nie miał odpowiedzi. Ale wiara kapitana Sato, jak mógł się zorientować drugi pilot, nie została ani trochę zachwiana. — O nie, nie wycofamy się z wysp. Jak możesz coś podobnego mówić? Te wyspy należą do nas. — Czas pokaże — odparł drugi pilot, wracając do przerwanej pracy. Wolał już teraz zakończyć dyskusję. Aby lot samolotem pasażerskim przebiegał bezpiecznie musiał sprawdzić stan paliwa, kierunek wiatru i inne parametry techniczne. Pasażerowie nie zdawali sobą sprawy z tych czynności, myśleli pewnie, że załoga po prostu siada w fotelach i zapuszcza silnik, jak gdyby prowadziła taksówkę. *** — Dobrze spaliście?
— Wybornie, panie kapitanie. Śnił mi się gorący dzień i gorąca kobieta. — Sposób w jaki Richter podniósł się z ziemi mówił jednak coś innego. Chyba naprawdę jestem już na to za stary, pomyślał chorąży. To los i szczęście, jeśli tak można powiedzieć, zadecydowały, że przydzielono go do tej operacji. Nikt nie wylatał na Comanche’u tylu godzin, co on i towarzyszący mu piloci. Ktoś doszedł do wniosku, że się do tego nadają i nie będzie potrzebna im opieka jakiegoś pieprzonego pułkownika, który co krok dawałby dupy. A teraz nadszedł czas, by się stąd zbierać. Zerknął na niebo. Hm, nie jest źle. W drodze powrotnej przydałoby się trochę więcej chmur. — Zatankowaliśmy do pełna. — Napiłbym się kawy — powiedział. — Proszę bardzo, panie Richter. — Glos należał do Vegi, starszego sierżanta. — Smakowita mrożona kawa, taka jaka podają w najlepszych hotelach na Florydzie. — Wielkie dzięki. — Richter zachichotał, ujmując metalowy kubek. — Nadeszło coś nowego? *** Nie jest dobrze, pomyślał Claggett. Formacja niszczycieli Aegis podzieliła się i jeden z tych cholernych okrętów zajął pozycję jakieś dziesięć mil od nich. Na dodatek, w pobliżu krążył nie tak dawno japoński śmigłowiec, co stwierdził, gdy zaryzykował podniesienie anteny detektora emisji radiowych, mimo że pod jego nosem pływał okręt z najlepszym na świecie radarem dozoru powietrznego. Ale na obecność Claggetta w tym miejscu liczyły trzy helikoptery, i tylko to było ważne w tej chwili. Nikt nie twierdzi, że wojna to bezpieczne zajęcie. Bezpieczne nie było ani dla niego, ani dla pilotów śmigłowców. — Co tam z naszym przyjacielem? — spytał szefa hydro. Przeczący ruch głową stanowił prawdziwą odpowiedź. Słowa tylko ją potwierdziły. — Znów zniknął z ekranu. Na powierzchni wiał wiatr z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, powodując powstawanie fal, a przy okazji osłabiając skuteczność hydrolokatora. Nawet śledzenie niszczyciela stało się nad wyraz trudne, gdy zwolnił on do patrolowej prędkości piętnastu węzłów. Okręt podwodny operujący na północy znów zniknął. Może na dobre, ale liczenie na to było zbyt ryzykowne. Claggett spojrzał na zegarek. W ciągu niecałej godziny będzie musiał zdecydować, co robić.
*** Płynęli po omacku z konieczności. W normalnych warunkach zbieraliby dane wysyłając samoloty zwiadowcze, ale tym razem chodziło głównie o uzyskaniu absolutnego zaskoczenia i nie mogli sobie pozwolić na zaprzepaszczenie tej szansy. Lotniskowcowa grupa uderzeniowa unikała biegnących ponad chmurami powietrznych szlaków komunikacyjnych, w zasadzie od kilku dni usilnie starając się zniknąć z powierzchni oceanu. Jackson był pewny, że formacja nie została wykryta, ale by utrzymać taki stan rzeczy, musiał polegać jedynie na wyrywkowych meldunkach o aktywności radiolokacyjnej, które napływały z okrętów podwodnych. W gruncie rzeczy potwierdzały one informacje, że wróg dysponuje kilkoma E-2C, a na dokładkę ma także olbrzymi radar przeciwlotniczy. Czekał ich powietrzny bój spotkaniowy. Przygotowywali się do tego przez ostatnie dwa tygodnie. *** — W porządku, ostatnie pytanie — usłyszał Oreza ze słuchawki. — Na Kobler używają wyłącznie samolotów wojskowych? — Zgadza się, sir. Z wyjątkiem kilku pierwszych dni, nie widzieliśmy żadnego samolotu pasażerskiego na tamtejszym pasie. — Język świerzbił go, by spytać się, po co zadają te wszystkie pytania, ale zdawał sobie sprawę, że byłaby to tylko strata czasu. A może takie dwuznaczne pytanie coś da: — Mamy spać dzisiejszej nocy? — To już zależy od was, bosmanie. Czy mógłbym teraz zamienić słowo z pana gośćmi? — John, telefon — oznajmił Dniówka, po czym zaniemówił na chwilę, gdy uświadomił, jak swojsko zabrzmiało to, co powiedział. — Clark — rzucił Kelly-Clark, przejmując słuchawkę. — Tak jest… Tak jest, sir. Coś jeszcze? W porządku, koniec. — Pacnął w wyłącznik. — Kto wpadł na pomysł, by założyć tę cholerną michę? — Ja — odparł Borroughs, podnosząc wzrok znad stołu. — Niezły patent, co nie? — Jasne. — John wrócił do stołu i dorzucił ćwierć dolara do puli. — Sprawdzam. — Trzy damy — oznajmił inżynier. — Cholerny szczęściarz — zawyrokował John, rzucając karty na stół. — Do diabła! Te skurwiele zepsuły mi najlepszą w moim życiu wycieczkę na ryby.
— John, chcesz bym naparzył kawy na dziś wieczór? — Ten facet robi najlepszą kawę pod słońcem. — Borroughs zgarnął całą pulę. Był sześć dolarów do przodu. — Dawno nie piłem twojej kawy, Dniówka. Nazywają ją „kawą smoluchów”, Pete. Parzy się ją według starej żeglarskiej receptury — wyjaśnił Clark, również oddając się miłej atmosferze bezczynności. — John? — spytał Ding. — Później, drogi chłopcze. — Clark wziął talię kart i zaczął ją tasować wprawnymi ruchami. Praca może poczekać. *** — Jesteś pewny, że wystarczy wam paliwa? — spytał Checa. Zapasy ze zrzutu obejmowały dodatkowe zbiorniki i małe skrzydła, ale Richter tylko pokiwał głową. — Spokojna głowa. Punkt, w którym zatankujemy, leży dwie godziny drogi stąd. — To znaczy gdzie? — W wiadomości jaką otrzymali drogą satelitarną powiedziane było tylko: udać się do punktu pierwszego. — Niecałe dwie godziny stąd — odparł chorąży lotnictwa Armii. — Kapitanie, to sprawa bezpieczeństwa. — Zgodzi się pan, że odwaliliśmy tu kawał dobrej roboty. — Mam nadzieję, że dożyję chwili, kiedy będę mógł komuś o tym opowiedzieć. — Richter zapiął suwak w skafandrze lotniczym, wsunął za kołnierz szalik i wspiął się do środka śmigłowca. — Gotowy! Rangersi po raz ostatni stanęli wokół śmigłowców. Zdawali sobie sprawę, że gaśnice, które trzymali, były nic nie warte, ale ktoś uparł się, by je ze sobą wzięli. Jeden po drugim Comanche oderwały się od ziemi i wkrótce ich zielone sylwetki rozpłynęły się w mroku. Rangersi zaczęli zrzucać niepotrzebny sprzęt do dołów w ziemi, które wykopali za dnia. Zabrało im to godzinę. Teraz pozostał już tylko spacer do Hirose. Checa wziął telefon komórkowy i wybrał zapamiętany numer. — Hallo? — odezwał się jakiś głos po angielsku. — Zobaczymy się jutro rano? — Pytanie zostało zadane po hiszpańsku. — Na pewno przyjdę, Señor.
— Montoya, prowadzisz — rozkazał kapitan. Postarają się iść po skraju lasu tak długo jak się da. Rangersi pochwycili karabinki, których jak dotąd nie mieli okazji użyć i ruszyli z nadzieją, że nie będą musieli tego robić. *** — Proponuję dwie torpedy — powiedział porucznik Shaw, — Różnica w kursach dziesięć stopni, potem zbieżny tor pod termokliną. Dołożą mu od dziobu i od rufy. — Zgadzam się. — Claggett podszedł do stołu nakresowego, by po raz ostatni przeanalizować sytuację taktyczną. — Ustawić torpedy. — Co się dzieje? — spytał jeden z sierżantów Armii ze swojego miejsca u wejścia do centrali bojowej. Najgorsze, że na tych cholernych okrętach podwodnych człowiek nie mógł sobie postać i popatrzeć. — Zanim zatankujemy te pana helikoptery, musimy zmusić ten niszczyciel, by sobie stąd poszedł — wyjaśnił mu jakiś podoficer najbardziej beztroskim tonem na jaki tylko go było stać. — Czy to trudne? — Chyba wolelibyśmy, żeby się stąd zabrał. Na powierzchni bylibyśmy… no, ktoś nas może zauważyć. — Niepokoi to was? — Nie, skąd — skłamał marynarz. Naraz usłyszeli głos dowódcy. — Shaw, stanowiska bojowe. Procedura przed odpaleniem torped. *** Tomcaty ruszyły jako pierwsze, odrywały się od pokładu co trzydzieści sekund, aż w końcu cały dywizjon dwunastu maszyn znalazł się w powietrzu. Następnie przyszła kolej na cztery EA-6B przenoszące aparaturę zagłuszającą, prowadzone przez komandora porucznik Robertę Peach. Grupa czterech EA-6B rozdzieliła się na dwie pary. Każda para towarzyszyła jednemu z dwóch dywizjonów Tomcatów.
Komandor Bud Sanchez dowodził idącym na czele kluczem czterech Tomcatów, gdyż za nic nie powierzyłby nikomu innemu prowadzenia do ataku własnej grupy powietrznej. Od celu dzieliło ich osiemset kilometrów, lecieli kursem południowo-zachodnim. Pod wieloma względami prowadzony przez nich atak był powtórzeniem operacji, jaka miała miejsce na początku 1991 roku, tyle że wzbogacono ją o kilka mało ciekawych szczegółów, będących wynikiem tygodni spędzonych na uważnej analizie schematów operacyjnych. Zmusiło ich do tego te kilka lotnisk, które wróg miał na podorędziu. Japończycy prowadzili patrole z niezwykłą regularnością, która w prosty sposób wynikała z drylu, jaki panował w ich wojsku. Sanchez posłał krótkie spojrzenie w kierunku połyskującego ogona formacji, a potem powrócił myślami do wykonywanej misji. *** — Ustawić jedynkę i trójkę. — Wprowadzić otrzymane kursy i odpalić — rozkazał spokojnie Claggett. Operator uzbrojenia przekręcił korbę do samego końca w lewo, potem z powrotem w prawo i następnie zrobił to samo z drugą wyrzutnią. — Jedynka i trójka poszły. — Jedynka i trójka w wodzie, bieg w normie — zameldowano z hydro sekundę później. — Świetnie — stwierdził Claggett. Już kiedyś słyszał te słowa na okręcie podwodnym, ale wówczas torpeda chybiła celu, czemu zawdzięczał swoje życie. Tym razem sprawy przedstawiały się znacznie gorzej. Nie mieli tak dobrego namiaru pozycji niszczyciela, jakby sobie życzyli, ale Claggett nie miał zbyt dużego wyboru. Dwie torpedy ADCAP miały sunąć powoli pod termokliną przez pierwsze sześć mil, a potem przyśpieszyć do maksymalnej prędkości, która wynosiła siedemdziesiąt jeden węzłów. Przy odrobinie szczęścia cel nie będzie miał czasu, by się zorientować, skąd nadpłynęła torpeda. — Załadować ADCAP w wyrzutnie jeden i trzy. ***
Jak zawsze najistotniejszą sprawą było zgranie w czasie. Kiedy tylko wszystkie myśliwce oderwały się od pokładu, Jackson zszedł z mostku kapitańskiego i skierował się pod pokład do bojowego centrum informacyjnego. Stamtąd mógł lepiej koordynować operacją, która i tak została zaplanowana co do minuty. Następne zadanie miało przypaść dwójce niszczycieli klasy Spruance, które płynęły trzydzieści mil na południe za lotniskowcem. Drążył go z tego powodu pewien niepokój. Spruance były najlepszymi okrętami ZOP, jakie miał do dyspozycji i choć dowódca Floty Pacyfiku donosił, że osłaniające wyspy okręty podwodne przeciwnika wycofywały się na zachód, gdzie jak miał nadzieję wpadną w zastawione sidła, nie dawała mu spokoju myśl, że może został jakiś jeden japoński okręt podwodny, który pozbawi Flotę Pacyfiku ostatniego lotniskowca. Dokładnie o 11.45 czasu lokalnego, niszczyciele „Cushing” i „Ingersoll” ustawiły się burtą do wiatru i zaczęły odpalać pociski Tomahawk, sygnalizując ten fakt przesłaniem pięcioelementowego kodu przez satelitę. Ogółem ku niebu wspięło się łukiem czterdzieści pocisków samosterujących dalekiego zasięgu, odrzucając pomocnicze silniki na paliwo stałe, a potem dały nura ku powierzchni morza. Po zakończeniu trwającego sześć minut odpalania rakiet, niszczyciele zwiększyły prędkość, by dołączyć do zgrupowania uderzeniowego. Ich załoga zastanawiała się, czego to dokonają ich Tomahawki. *** — Ciekawe, który to? — mruknął pod nosem Sato. Minęli już dwa, a przed sobą mieli kolejne dwa niszczyciele Aegis, ledwo widoczne groty u szczytu rozszerzającego się klina białej piany. — Połączymy się z nimi znowu przez radio? — Mój brat się na mnie pogniewa, ale muszą się tam czuć bardzo samotni. — Sato ponownie zmienił częstotliwość radiostacji, a potem wdusił przycisk na wolancie. — Siedem Cztery Siedem Japońskich Linii Lotniczych wzywa „Mutsu”. *** W pierwszym odruchu admirał Sato chciał zbesztać brata, ale głos brzmiał przyjaźnie. Wziął parę słuchawek od młodszego oficera łączności i nacisnął kciukiem przycisk. — Toradżiro, gdybyś był nieprzyjacielem, dobrałbym ci się już do skóry.
Rzucił okiem na ekran radaru. Na monitorze obrazującym sytuację taktyczną widniały jedynie samoloty rejsowe. Radar SPY-1D śledził wszystkie obiekty w promieniu ponad stu, a prawie wszystkie w promieniu trzystu mil morskich. Okrętowy śmigłowiec SH-60J skończył właśnie uzupełnianie paliwa przed następnym lotem w poszukiwaniu okrętów podwodnych. Choć pełni służbę na morzu w czasie wojny, nie zaszkodzi pożartować z własnym bratem, który leci gdzieś tam w górze w dużej aluminiowej rurze, bez wątpienia pełnej jego krajan. *** — Już czas, panie komandorze — odezwał się Shaw, rzucając okiem na elektroniczny stoper. Komandor Claggett skinął głową. — Wyprowadzić torpedy wyżej. Włączyć aktywne naprowadzanie w torpedach. Stosowna komenda została przekazana do torped, które oddalone od siebie o dwie mile znajdowały się po obu stronach celu. ADCAP, co w skrócie znaczy „o zwiększonych osiągach”, unowocześniona wersja torpedy kalibru 533 mm Mark 48, naprowadzana była ogromnym hydrolokatorem półprzewodnikowym. Torpeda wystrzelona z wyrzutni numer jeden znajdowała się nieco bliżej celu i jej zaawansowany system zobrazowania namierzył kadłub niszczyciela podczas drugiej próby uchwycenia celu. Torpeda skręciła natychmiast w prawo i zaczęła naprowadzać się na cel, jednocześnie przekazując obraz do miejsca, z którego ją wystrzelono. *** — Odbieram szumy na układzie hydrofonów. Namiar dwa-trzy-zero! Torpeda, namiar dwa-trzy-zero! — krzyknął jeden z sonarzystów. — Ma włączony układ aktywny! Głowa Sato zwróciła się gwałtownie w kierunku przedziału hydro. Na monitorze taktycznym pojawił się natychmiast nowy obiekt. Cholera, pomyślał, a na „Kurushio” twierdzą, że ten rejon jest bezpieczny. Okręt podwodny operował kilka mil od nich. — Środki przeciwdziałania — rozkazał natychmiast dowódca „Mutsu”. Po kilku sekundach z eliptycznej rufy zsunął się do wody pozorator typu Nixie. — Niech śmigłowiec natychmiast startuje! — Jestem teraz trochę zajęty, Toradżiro. Życzę ci dobrego lotu. Do zobaczenia. — Radiostacja zamilkła. ***
Z początku kapitan Sato takie zakończenie rozmowy złożył na karb tego, że na jego brata rzeczywiście czekały obowiązki, ale potem ujrzał, jak niszczyciel płynący siedem kilometrów pod nim, skręca ostro w lewo, a za rufą zagotowała się woda, co znaczyło, że okręt zwiększył znacznie prędkość. — Coś tu nie gra — mruknął pod nosem. *** — Mamy go, panie komandorze. Któraś trafi na pewno — oświadczył oficer uzbrojenia. — Cel zwiększył prędkość i skręcił w prawo — zameldowano z hydro. — Obie torpedy widzą cel. Cel nie używa aktywnego hydrolokatora. — Odległość do celu dla torpedy numer jeden dwa tysiące metrów. Trójka dwa dwieście. Obie śledzą cel, skipper. — Podoficer utkwił oczy w monitorze, gotów, w każdej chwili do przejęcia naprowadzania. Torpeda ADCAP zachowywała się w tym momencie niczym miniaturowy okręt podwodny z własnym układem hydrolokatorów. Operator broni odgrywał w niej rolę kamikadze, a właściwie dwóch naraz; zręczność z jaką to czynił, odzwierciedlała jego umiejętności w ogrywaniu wszystkich w Nintendo na okrętowym komputerze. Claggett odetchnął z ulgą, gdy stwierdził, że dowódca niszczyciela nie przystępuje do namierzania ich, chcąc wpierw ratować własną skórę. No cóż, decyzja należała do niego, prawda? *** — Jest jeszcze jedna, idzie od dziobu, namiar jeden-cztery-zero! — Mają nas — zawyrokował dowódca. Patrząc na monitor doszedł do wniosku, że prawdopodobnie zostali zaatakowani przez dwa okręty podwodne. Musiał jednak spróbować. Wydał rozkaz gwałtownego skrętu. „Mutsu”, obładowany podobnie jak jego amerykańscy kuzyni z rodziny Aegis ogromną ilością nadbudówek, położył się ciężko na prawą burtę. Kiedy tylko wykonano skręt, dowódca dał komendę „cała wstecz” w nadziei, że torpeda przejdzie przed dziobem. ***
Powód mógł być tylko jeden. Kapitan Sato tracił z oczu pole bitwy. Wyłączył automatycznego pilota i wprowadził samolot w ciasny zakręt w lewo, zostawiając drugiemu pilotowi włączenie ostrzeżenia dla pasażerów, by zapięli pasy. Widział wszystko w jasnym świetle księżyca. „Mutsu” wszedł w gwałtowny zakręt, a potem położył się w następnym. Na rufie okrętu rozbłysły światła, gdy śmigłowiec ZOP zapuścił silniki i starał się wzbić w powietrze w poszukiwaniu… tak, to na pewno chodziło o okręt podwodny, pomyślał kapitan Sato, przemykający się chyłkiem, tchórzliwy okręt podwodny zaatakował napawający dumą, przepiękny niszczyciel jego brata. Ze zdziwieniem stwierdził, że okręt zwalnia, po czym niemal zatrzymuje się pod naporem przestawionej na ujemny skok śruby. Ciekawe, dlaczego wykonano akurat ten manewr. Czyżby okręty nie działały według prostej aksjomatycznej zasady pilotów: prędkość znaczy życie…? *** — Odbieram głośne szumy kawitacyjne, prawdopodobnie dali całą wstecz — zameldował szef sonarzystów. Operator uzbrojenia nie dał Claggettowi czasu na reakcję. — Nie szkodzi, obie torpedy mają go jak na talerzu, panie komandorze. Ustawiam w trójce zapalnik kontaktowy. Odbieram jakieś zakłócenia magnetyczne, czyżby używali naszych Nixie? — Strzał w dziesiątkę, marynarzu. — I tak wiemy, jak działają te cacka. Jedynce zostało pięćset metrów, dochodzi bardzo szybko. — Technik odciął przewód torpedy numer jeden, pozwalając by resztę drogi przebyła o własnych siłach. Torpeda wyszła na dziesięć metrów, samodzielnie uaktywniła własne pole magnetyczne i zaczęła szukać metalowego kadłuba celu. ***
Śmigłowiec poderwał się z pokładu niszczyciela i błyskając światłami antykolizyjnymi oddalił się od znieruchomiałego okrętu. Czas przestał płynąć. Okręt zaczął skręcać, a może tylko wydawało się, że skręca. Potem nagły rozbłysk zabarwił na żółto wodę po obu burtach okrętu, na wysokości mostku nieco poniżej magazynu wyrzutni pocisków rakietowych ziemia-powietrze. Przypominająca ostrze noża sylwetka niszczyciela spowiła się dziwacznym, zwiastującym śmierć światłem. Na ten ułamek sekundy umysł Sato wypełnił obraz okrętu. Po chwili eksplodowała jedna, może dwie rakiety w magazynie niszczyciela, a gdy następne czterdzieści poszło w ich ślady, dziób „Mutsu” rozleciał się na kawałki. Trzy sekundy później okrętem targnęła kolejna eksplozja i kiedy opadła spieniona woda na powierzchni widać było jedynie plamę płonącej ropy. „Mutsu” podzielił los swojego imiennika, który legł w porcie Nagasaki w 1943… *** — Kapitanie! — Drugi pilot zdążył wyrwać drążek kapitanowi Sato: jeszcze chwila i Boeing zwaliłby się na skutek przeciągnięcia. — Kapitanie, mamy pasażerów na pokładzie! — Mój brat… — Mamy pasażerów na pokładzie, do jasnej cholery! — Kapitan Sato nie oponował i drugi pilot wyprowadził 747 do lotu poziomego, odczytując właściwy kurs z żyrokompasu. — Kapitanie! Gdy samolot wrócił na południowy kurs, Sato odwrócił głowę od okna, tracąc z oczu grób brata. — Przykro mi, kapitanie, ale my też mamy zadanie, które musimy wykonać. — Włączył autopilota, potem położył kapitanowi dłoń na ramieniu. — Czy już panu lepiej? Sato spojrzał na rozciągające się przed nim puste niebo, potem skinął głową. Zaczynał wracać do siebie. — Tak, już mi lepiej. Dziękuję. Naprawdę już mi lepiej — powtórzył mocniejszym głosem, podporządkowując się prawom swojej kultury, które kazały mu zapomnieć na razie o osobistych uczuciach. Ich ojciec dowodził przez długi czas niszczycielem, potem przeszedł na krążownik, na którym zginął niedaleko Samar, padając ofiarą amerykańskich niszczycieli i ich torped… a teraz znów… *** — Co to było, do cholery?! — ryknął komandor porucznik Ugaki do sonarzystów.
— Dwie torpedy, z południa — odpowiedział młodszy porucznik. — Zatopiły „Mutsu”. — Kto je wystrzelił?! — wrzasnął ponownie dowódca rozwścieczonym tonem. — Obiekt nie został wykryty, panie komandorze — nadeszła cicha odpowiedź. — Idziemy na południe, manewrujemy z prędkością ośmiu węzłów. — W ten sposób przepłyniemy dokładnie przez… — Wiem. *** — Pewne trafienie — zameldował sonarzysta. Wskazania na ekranie nie pozostawiały żadnych wątpliwości. — Brak szumów silnika z obszaru celu, słyszę odgłosy rozpadania się kadłuba. Widać drugą eksplozję. Posłaliśmy go na dno, skipper. *** Richter przemknął nad tym samym miastem, nad którym C-17 przeleciał kilka dni wcześniej i choć ktoś mógł go zauważyć, nie niepokoiło go to zbytnio. Poza tym, w nocy śmigłowce wyglądają podobnie, a w okolicy kręciło się ich mnóstwo. Poprowadził Comanche’a na przelotowy pułap dwudziestu metrów i wziął kurs na południe, powtarzając sobie, że nie ma obawy, okręt Marynarki będzie czekał na niego, że wyląduje na nim i wszystko pójdzie jak z płatka. Cieszył go tylny wiatr, dopóki nie zobaczył fal, jakie wznieca na morzu. O, cholera… *** — Panie ambasadorze, jak pan wie, sytuacja uległa zmianie — oświadczył Adler łagodnym tonem. W sali negocjacyjnej dwa głosy nigdy nie rozbrzmiewały naraz, ale tym razem zalegała w niej jeszcze głębsza cisza. Seidżi Nagumo, siedząc obok swojego przełożonego, zauważył, że ktoś inny zajmuje krzesło obok Adlera, inny specjalista od Japonii z czwartego piętra. Gdzie jest Cook? — pytał się w duchu, podczas gdy Amerykanin mówił dalej. Dlaczego go tu nie ma? Co może oznaczać jego nieobecność?
— Właśnie w tej chwili amerykańskie samoloty przeprowadzają atak na Mariany. Czuję się w obowiązku zawiadomić pana, że są wszelkie przesłanki po temu, by przyjąć, że nasza operacja zostanie uwieńczona sukcesem i że uda się nam odizolować Wyspy Mariańskie od reszty świata. W następnym etapie operacji, jeśli, oczywiście, okaże się on konieczny, obszar wokół Wysp Japońskich ogłosimy strefą zamkniętą dla żeglugi. Nie leży w naszych zamiarach bezpośrednie zaatakowanie pańskiego kraju, ale jesteśmy w stanie w przeciągu kilku dni uniemożliwić Japonii handel morski. Panie ambasadorze, nadszedł czas by położyć kres tej… *** — Jak państwo widzicie… — reporterka telewizji CNN zawiesiła głos, stojąc obok USS „Enterprise”. Kamera przesunęła się w lewo, ukazując opustoszały dok remontowy — …USS „John Stennis” opuścił suchy dok. Jak wynika z doniesień, lotniskowiec ten przeprowadza dokładnie w tej chwili atak na zajęte przez Japończyków Mariany. Amerykański rząd poprosił nas o współpracę przy operacji mającej na celu dezinformację przeciwnika i po uważnym rozważeniu tej prośby stwierdziliśmy, że CNN jest mimo wszystko amerykańską siecią informacyjną… *** — A to skurwiele… — wydyszał generał Arima, wbijając wzrok w pustą betonową konstrukcję, na dnie której widniała jedynie błotnista kałuża i drewniane kloce. W chwilę potem rozległ się dzwonek telefonu. ***
Kiedy się tylko okazało, że japońskie E-2C już o nich wiedzą, dwa amerykańskie samoloty AWACS włączyły radary. Wystartowały z Hawajów i miały jeden postój w Dyess na atolu Kwajalein. Pod względem wyposażenia elektronicznego żadna ze stron nie miała decydującej przewagi w nadchodzącej bitwie. Amerykanie wysłali jednak tak dużo samolotów, że bitwa nie okazała się wyrównana pod żadnym innym względem. Japończycy mieli w powietrzu cztery myśliwce Eagle, które w pierwszym odruchu zawróciły na północny wschód w kierunku intruzów. Piloci chcieli dać czekającym w pogotowiu kolegom czas na wystartowanie i włączenie się do walki, zanim Amerykanie zdążą podejść na tyle blisko, by przydybać ich na ziemi. Jednocześnie obrona przeciwlotnicza na wyspie została ostrzeżona przed nadciągającymi samolotami wroga. Sanchez włączył pokładowy radar naprowadzający, gdy japońskie myśliwce znajdowały się niewiele ponad sto mil od niego i zbliżały się w jego stronę, by odpalić rakiety. Były to jednak pociski średniego zasięgu klasy powietrze-powietrze, podczas gdy on dysponował Phoenixami, które miały niemal dwa razy większy zasięg. On i trzej inni piloci wystrzelili po dwa pociski po zaprogramowaniu ich uprzednio na maksymalny zasięg. Osiem pocisków wystrzeliło po krzywej balistycznej, wychodząc na wysokość trzydziestu tysięcy metrów, po czym zapikowało w dół z prędkością pięciu machów. Z takiej wysokości uzyskiwały największy możliwy radiolokacyjny przekrój celu. Myśliwce zorientowały się, że są atakowane i próbowały ratować się, wykonując uniki. Jednak parę sekund później dwa F-15J zostały starte z powierzchni nieba. Pozostała dwójka parła wciąż jednak naprzód. Druga fala Phoenixów wkrótce dobrała się im do skóry. *** — Co jest, u diabła? — zastanowił się Oreza. Odgłosy uruchamianych silników odrzutowych przerwały im grę w karty. Cała czwórka podeszła do okien. Clark pogasił światła i wziął jedyną lornetkę w domu. Gdy przyłożył ją do oczu, pierwsze dwa samoloty startowały właśnie z lotniska Kobler. Sądząc po snopie ognia z dopalaczy były to samoloty jednosilnikowe. — Co się dzieje, John? — Nie wiem. Ale chyba nietrudno się domyślić.
Na całym terenie lotniska paliły się światła. To samo dzieje się pewnie na Guam z tym, że wyspa ta leżała spory szmat drogi stąd, zatem oba dywizjony myśliwców miały walczyć z Amerykanami oddzielnie, co pozbawiało ich liczebnej przewagi. *** Dowodzone przez komandor Peach samoloty z aparaturą zagłuszającą również zaczęły działać. Radar kontroli obszaru powietrznego był dość silny, ale podobnie jak inne urządzenia tego typu pracował na falach o niskiej częstotliwości, które dawały się łatwo zagłuszać. Ogromna liczba fałszywych sygnałów uniemożliwiła im zarówno zrozumienie toczącej się operacji powietrznej, jak wykrycie małych pocisków samosterujących. Myśliwce, które mogły przechwycić nadlatujące pociski, wysunęły się zbyt daleko, otwierając przed nimi dostęp do celów na wyspie. Stacja radiolokacyjna na szczycie góry Tapoczau namierzyła je, gdy znajdowały się zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od wyspy, choć teoretycznie powinna to uczynić w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów. Trzej operatorzy radaru starali się jednocześnie policzyć amerykańskie myśliwce. Stanęli oni przed wielce złożonym zadaniem, ale byli to ludzie wyszkoleni, łatwo dostosowujący się do potrzeb chwili. Jeden z nich sięgnął po słuchawkę i nakazał postawić w stan gotowości stacjonujące na wyspie baterie antyrakiet Patriot. *** Pierwszy etap operacji rozwijał się pomyślnie. Stały japoński patrol powietrzny został zlikwidowany bez strat własnych. Sanchez zastanawiał się, czy to jeden z jego pocisków dopadł japońskie myśliwce. Nigdy się pewnie nie dowie. Kolejne zadanie polegało na wyeliminowaniu japońskiego samolotu dozoru powietrznego, zanim pojawi się reszta myśliwców. W tym celu klucz czterech Tomcatów włączył dopalanie i pognał w kierunku japońskich AWACS-ów, przeznaczając na wykonanie zadania wszystkie niesione pociski.
Gubi ich własna odwaga, pomyślał Sanchez. Japońskie Hawkeye powinny były się wycofać. To samo powinny uczynić broniące wyspy myśliwce Eagle. Ale wierni etosowi pilotów myśliwskich Japończycy pośpieszyli wrogowi na spotkanie, zamiast poczekać. Pewnie dlatego, że myśleli, iż Amerykanie przypuszczają prawdziwy atak z powietrza, choć w rzeczywistości przeprowadzali jedynie wymiatanie w ramach niedużej operacji myśliwskiej. Działająca na flance grupa czterech Tomcatów, zwana Oślepiającym Kluczem, wypełniła zadanie zestrzelenia samolotów wczesnego ostrzegania, a potem wróciła na „Johna Stennisa”, by zatankować paliwo i uzupełnić uzbrojenie. W tej chwili jedyny samolot AWACS, jaki operował w okolicy, należał do Amerykanów. Japończycy nadlecieli, by odeprzeć szturm, starając się związać walką cele, których jedynym zamiarem było odciągnięcie ich uwagi. *** Operatorzy radaru świetnie zdawali sobie sprawę, że większość nadlatujących pocisków samosterujących była przeznaczona dla nich, a nie dla pobliskiego lotniska. Nie wymieniali między sobą żądnych uwag na ten temat. Po prostu nie było na to czasu. Byli świadkami tego, jak E-2C runęły do wody, lecz zdarzyło się to zbyt daleko, by mogli stwierdzić dlaczego. Ostatni AWACS tkwił wciąż na Kobler. Coraz to nowe myśliwce odrywały się z pasa startowego, a pierwsze z nich zbliżały się już do Amerykanów, którzy, co dziwne, wcale nie parli do przodu. Guam zgłosiło się przez radio, prosząc o informacje, a jednocześnie meldując, że ich myśliwce śpieszą odeprzeć amerykański atak. — Pociski manewrujące mają dwie minuty — zgłosił jeden z operatorów przez telefon wewnętrzny. — Zawiadom Kobler, by kazali E-2C startować natychmiast — rozkazał starszy oficer w wozie dowodzenia, gdy zorientował się, że dwa operujące dotąd AWACS-y przepadły na dobre. Wóz stał sto metrów od nadajnika radiolokacyjnego, ale nie był jeszcze okopany. Zaplanowali to na przyszły tydzień. ***
— Ale jaja — stwierdził Chavez. Stali teraz przed domem. Jakaś dobra dusza wyłączyła prąd w tej części wyspy, wyszli więc na zewnątrz, by móc w pełni podziwiać pokazy świetlne na niebie. Po prawej stronie, jakieś pół kilometra od nich, pierwszy Patriot wystartował z pudełkowatego pojemnika. Rakieta pomknęła kilkaset metrów w górę, po czym komputer wepchnął ją w ostry zakręt. Niczym bilardowa kula odbita od bandy rakieta dała nura poza widnokrąg. Trzy dalsze poszły w jej ślady w kilka sekund później. — Nadlatują chyba pociski manewrujące. — Uwagę tę wygłosił Burroughs. — Tam na północy. Dam głowę, że celują w ten radar na wzgórzu, pomyślał Clark. Seria błysków rozświetliła górzyste partie wyspy na wschodzie. Huk eksplozji, których były zwiastunem, dobiegł ich w chwilę potem. Wciąż nowe Patrioty wzbijały się w niebo. Cywile przyglądali się, jak obsługa baterii ustawia dodatkową wyrzutnię na podwoziu transportera. Mieli nieodparte wrażenie, że zabiera im to zbyt dużo czasu. *** Pierwsza fala pocisków manewrujących Tomahawk zaczęła nabierać wysokości. Do tej chwili sunęły niecałe trzy metry ponad grzywami fal w kierunku stromych klifów na wschodnim wybrzeżu Saipanu. Jako broń w pełni zautomatyzowana, pocisk Tomahawk nie miał możliwości uniknięcia lub nawet wykrycia wymierzonego w niego ognia. Pierwsza grupa dwunastu antyrakiet Patriot klasy ziemia-powietrze odniosła pewien sukces, trafiając dziesięć Tomahawków, lecz pozostałe dziesięć bez przeszkód pięło się w górę. Wszystkie zmierzały do tego samego celu. Jeszcze cztery pociski samosterujące padły ofiarą Patriotów. W jednym nastąpiła awaria silnika i rozbił się on o skalisty brzeg niedaleko Laolao Kattan. W chwili, gdy Tomahawki weszły nad ląd, radiolokator baterii Patriot nie mógł ich już wykryć. Dowódca baterii wykrzyczał przez radio ostrzeżenia dla operatorów w stacji radiolokacyjnej, ale było już za późno. Jedna po drugiej dwuipółtonowe głowice eksplodowały na szczycie góry Tapoczau. *** — No to po zabawie — skonstatował Clark, gdy umilkły odgłosy wybuchów. Potem urwał i zaczął nasłuchiwać. Ludzie wylegli przed domy, rozpraszając się po willowym zaułku. Pojedyncze pohukiwania wkrótce przemieniły się w spontaniczny aplauz, który zagłuszył dobiegające ze wzgórza na wschodzie okrzyki żołnierzy z obsługi baterii rakietowej.
Myśliwce nadal startowały z majaczącego w dole lotniska Kobler, przeważnie parami, ale niekiedy zdarzały się też pojedyncze samoloty. Niebieskawe płomienie z dopalaczy tańczyły przez chwilę na niebie, po czym gasły, gdy japońskie myśliwce formowały się w oczekiwaniu na amerykański atak. Na końcu, Clark usłyszał odgłosy silników Hawkeye, który startował jako ostatni, wbrew radom nieżyjącej już obsługi stacji radiolokacyjnej. Na moment na wyspie zaległa cisza, a w powietrzu zapanowała przedziwna pustka. Ludzie odetchnęli głębiej i czekali na następny akt tego nocnego przedstawienia. *** Niecałe pięćdziesiąt mil od brzegu USS „Pasadena” i trzy inne uderzeniowe okręty podwodne o napędzie atomowym wyszły na głębokość peryskopową i odpaliły po sześć rakiet. Niektóre wycelowano w Saipan. Cztery skierowały się na Tinian. Dwie na Rota. Reszta pomknęła nad grzywami fal w kierunku bazy lotniczej Andersen na Guam. *** — Peryskop w górę! — rozkazał Claggett. Peryskop bojowy wysunął się z sykiem urządzeń hydraulicznych. — Stop! — zawołał, gdy górna część obiektywu wysunęła się ponad wodę. Obracał się wolno, wypatrując świateł na niebie. Nic. — W porządku, stawiamy antenę. — Kolejny syk oznajmił, że podniesiony został maszt łączności na falach decymetrowych. Dowódca wciąż nie odrywał oczu od okularu peryskopu, przepatrując niebo. Odbierali jakieś słabe sygnały radarowe z odległych nadajników, ale nie mogły one wykryć okrętu podwodnego. — Wyścigówka, tu Szuler, odbiór — powiedział oficer łączności do mikrofonu. *** — Dzięki Bogu — stwierdził na głos Richter, ustawiając mikrofon. — Szuler, tu prowadzący Wyścigówek, podaj hasło, odbiór. — Foxtrot Whiskey. — Charlie Tango — odparł Richter, sprawdzając kody radiowe na kartce w przezroczystej kieszeni na kolanie. — Jesteśmy pięć mil od was i chętnie wpadniemy się napić, odbiór. — Bądź w pogotowiu — nadeszła odpowiedź.
*** — Wynurzamy się — rozkazał Claggett, sięgając po mikrofon systemu I-MC. — Uwaga, wynurzamy się, wszyscy pozostają na stanowiskach bojowych. Obsługa śmigłowca, przygotować się. Odpowiednie urządzenia znajdowały się obok zbiornika balastowego na śródokręciu i większego przedziału kierowania dla rakiet balistycznych. Jedna z okrętowych drużyn przedawaryjnych stała gotowa do obsługi, podczas gdy szef miał zająć się regulowaniem zaworu węża paliwowego ukrytego pod osłoną nad przedziałem rakietowym. *** — A to co? — rzucił do mikrofonu radiostacji Wyścigówka Dwa. — Prowadzący, tu Trójka, mamy śmigłowiec na północy, powtarzam, śmigłowiec na północy, i to duży. — Zlikwidować! — rozkazał Richter bez namysłu. W okolicy na pewno nie przebywał żaden nasz śmigłowiec. Richter obrócił Comanche’a i wszedł na wyższy pułap, by samemu rzucić okiem. Facet miał nawet zapalone światła antykolizyjne. — Szuler, tu prowadzący Wyścigówek. Od północy idzie tu śmigłowiec. Co robić? Odbiór. *** Claggett tego nie usłyszał. Kiosk „Tennessee” wynurzył się właśnie na powierzchnię i dowódca stał przy biegnącym w górę trapie. Shaw chwycił mikrofon. — To pewnie helikopter ZOP z zatopionego przez nas niszczyciela. Kropnij go, kropnij go natychmiast! — Radar lotniczy na północy! — krzyknął technik przy konsoli urządzenia antyradarowego. — Rejestruję radar śmigłowca blisko okrętu! *** — Dwójka, zlikwiduj go! — przekazał rozkaz Richter.
— Wykonuję — odpowiedział pilot Comanche’a numer dwa, rzucając maszynę w zakręt. Śmigłowiec pochylił nos, by nabrać prędkości. Ktokolwiek to był, miał pecha. Pilot wybrał typ uzbrojenia. Z czółenkowatej obudowy pod brzuchem śmigłowca wynurzyło się 20-milimetrowe działko i ustawiło lufą do przodu. Oddalony o siedem kilometrów cel nawet nie widział zbliżającego się helikoptera. Miał przed sobą także śmigłowiec firmy Sikorsky, potężną morską wersję UH-60. Możliwe, że wyszedł on z tej samej fabryki, co jego Comanche. Pilot Dwójki gnał prosto ku niemu, modląc się, by zdążyć zestrzelić wroga zanim ten zawiadomi swoich przez radio. Nie miał jednak szans i pilot przeklął się w myślach za to, że nie odpalił wcześniej Stingera. Teraz było już na to za późno. Nitki celownika uchwyciły cel i pilot wypuścił pięćdziesięciostrzałową serię. Większość
pocisków
trafiła
w
nos
nadlatującego
szarego
helikoptera.
Skutek
był
natychmiastowy. — Trafienie — oznajmił prowadzącemu. — Już po nim! — Zrozumiałem. Ile masz paliwa? — Na trzydzieści minut — odparł pilot Dwójki. — Pokrąż trochę i miej oczy otwarte — rozkazał prowadzący. — Przyjąłem. — Kiedy tylko znalazł się na wysokości stu metrów, spotkała go kolejna przykra niespodzianka. — Prowadzący, tu Dwójka. Radar na północy. Komputer twierdzi, że to jeden z tych obrotowych, jakie używa Marynarka. — Fantastycznie — sarknął Richter, zataczając koło nad okrętem podwodnym. Miał dość miejsca by wylądować, ale byłoby mu łatwiej gdyby ten cholerny pokład nie tańczył niczym beczułka piwa podczas irlandzkiej stypy. Nadleciawszy od rufy, Richter wprowadził śmigłowiec w zawis i wypuścił podwozie. *** — Przesuńmy się w lewo pod wiatr — rozkazał Claggett porucznikowi Shaw. — Musimy zmniejszyć kołysanie boczne. — Aye, aye, skipper. — Shaw wydał odpowiednie polecenia i „Tennessee” odzyskał równowagę, ustawiając się dziobem do fal.
— Zająć stanowiska przy włazach! — rozkazał następnie dowódca. Przyglądał się, jak śmigłowiec powoli, uważnie schodzi w dół i jak zawsze, gdy był świadkiem lądowania na pokładzie okrętu, operacja ta skojarzyła mu się z dwoma jeżozwierzami w trakcie aktu miłosnego. Nie z powodu braku chęci, ale dlatego, że nie można było sobie pozwolić na najmniejszy błąd. *** Ustawili się w rzędach niczym konni rycerze, pomyślał Sanchez. japończycy znajdowali się dwieście mil od północno-wschodniego wybrzeża Saipanu, a Amerykanie sto mil dalej. Obie strony niejednokrotnie oddawały się razem podobnym grom wojennym, nierzadko w tych samych salonach gry. Radary śledzenia po obu stronach zostały włączone i przeczesywały okolicę. Pozostawała jeszcze kwestia, kto uczyni pierwszy ruch. Japończycy znajdowali się w niekorzystnym położeniu i zdawali sobie z tego sprawę. Jedyny ocalały E-2C nie zajął jeszcze pozycji i co gorsze, nie mieli całkowitej pewności, jakimi siłami dysponuje przeciwnik. Na rozkaz Sancheza, Tomcaty ruszyły jako pierwsze, włączając dopalacze i nabierając wysokości, by odpalić resztę rakiet Phoenix. W odległości osiemdziesięciu kilometrów od celu ponad sto najnowocześniejszych pocisków przemieniło się w falę żółtych płomieni, wspinając się wysoko, by potem zanurkować ku ziemi. Tymczasem samoloty, które je odpaliły, zawróciły i wycofały się w bezpieczne miejsce. Dało to sygnał do starcia. Sytuacja taktyczna, która dotąd przedstawiała się wyraziście, stała się nieco zagmatwana, gdy japońskie myśliwce również przyśpieszyły do maksymalnej prędkości, by dogonić Amerykanów. Ich piloci mieli nadzieję, że uskoczą przed Phoenixami i zdążą wystrzelić własne rakiety typu „odpal i zapomnij”. Podobny manewr wymagał niezmiernie precyzyjnej synchronizacji. Trudno było ją osiągnąć bez wprawnej asekuracji ze strony samolotu dowodzenia i kontroli, na którego przybycie nie poczekali. ***
Niemożliwością było takie przeszkolenie personelu Marynarki, by wykonywał odpowiednio szybko wszystkie czynności. Grupa marynarzy pomagała jednak trzymać małe skrzydła, gdy wyszkolona obsługa z wojsk lądowych przytwierdzała je do węzłów mocowania na burtach Comanche’a. Do wlewów paliwa podciągnięto węże i uruchomiono pompy okrętowe, zapełniając zbiorniki śmigłowca tak szybko, jak się dało. Jakiś marynarz podał Richterowi telefon podłączony do zwykłego kabla. — Jak było, żołnierzu? — spytał Dutch Claggett. — Umierałem z nadmiaru emocji. Macie tam jakąś kawę, najlepiej gorącą? — Już się robi. — Claggett wydał kuchni odpowiednie polecenia. — Skąd wziął się ten śmigłowiec? — spytał Richter, obracając się do tyłu, by rzucić okiem na operację tankowania. — Jakąś godzinę temu zatopiliśmy niszczyciel. Przeszkadzał nam. Śmigłowiec pewnie z niego wystartował. Jesteście gotowi do zapisania waszego punktu docelowego? — Chyba nie lecimy na Wake? — Nie. Na dwudziestym piątym długości północnej, sto pięćdziesiątym szerokości wschodniej czeka na was lotniskowiec. Powtórz: dwa-pięć północnej, jeden-pięć-zero wschodniej. Chorąży powtórzył współrzędne geograficzne dwa razy, uzyskując dodatkowe potwierdzenie. Do diabła, będziemy mieć dla siebie cały pokład lotniskowca, pomyślał Richter. — Zrozumiałem, dziękuję. — Dzięki, że kropnęliście ten śmigłowiec, Wyścigówko. Jeden z marynarzy podszedł do Comanche’a i zabębnił pięścią w burtę na znak, że tankowanie skończone. Potem podał mu czapeczkę baseballową z napisem TENNESSEE. Richter zauważył, że kieszeń na piersi marynarza jest lekko wybrzuszona. Najbezczelniej w świecie pochylił się i capnął na wpół pustą paczkę papierosów. Marynarz roześmiał się w głos i dorzucił mu zapalniczkę.
— Odsunąć się! — zawołał Richter. Marynarze z obsługi cofnęli się w bezpieczne miejsce, ale wówczas z włazu wyskoczył ktoś z termosem w dłoni, który przekazano lotnikowi. Richter opuścił osłonę i uruchomił ponownie silniki. Po chwili Comanche wzbił się w powietrze, ustępując miejsca Dwójce i rozpoczynając okrężny lot wokół okrętu. Trzydzieści sekund później pilot popijał już kawę drobnymi łyczkami. Miała inny, bardziej cywilizowany smak niż ta, którą przyrządzali na lądzie. Kropelka brandy, pomyślał, i mogę lecieć na koniec świata. — Sandy, spójrz na północ! — zawołał jego strzelec, gdy Dwójka siadała na pokładzie okrętu podwodnego. *** Kontrolerzy z AWACS -a zameldowali, że ofiarami pierwszej salwy rakiet padło sześć Eagle’ów, a dwa dalsze zostały uszkodzone i wycofały się do baz. Sanchez nie widział tego, gdyż próbował utrzymać dystans do japońskich myśliwców. Ich Tomcaty ustępowały pola nadciągającym Hornetom. Wszystko szło zgodnie z planem. Idąc na dużej prędkości Japończycy oddalali się od wysp, odpędzając Amerykanów, a przynajmniej tak sądzili. Odbiornik ostrzegawczy informował go, że odpalono w jego kierunku rakiety, ale były to amerykańskie rakiety i Sanchez dobrze wiedział, co potrafią, a czego nie. *** — Ciekawe co to? — zastanawiał się Oreza. Z początku po ziemi przebiegł cień. Z jakiegoś powodu nie pogaszono jeszcze świateł na lotnisku, więc mogli zobaczyć pojedynczą białą smużkę, która przecięła pas startowy na Kobler, skręciła ostro i pomknęła w kierunku jego środka. Nagle zmieniła kształt — jej stożek odpadł, po betonie rozsypały się malutkie przedmioty. Niektóre z nich eksplodowały, a reszta zwyczajnie zniknęła im z oczu, gdyż były tak małe, że można je było dostrzec tylko, gdy się poruszały. Po chwili nadleciały następne, a po nich jeszcze więcej i wszystkie zachowały się podobnie, prócz tej, która pomknęła prosto na wieżę kontroli ruchu i zdmuchnęła jej górną część, a wraz z nią radiostację skrzydła myśliwskiego.
Trochę dalej na południe lotnisko cywilne również skrzyło się światłem. Cztery Boeingi 747 stały przy terminalach i na pasach. W tamtym kierunku nie podążały żadne pociski. Na wschodzie, bateria Patriot spowiła się jasnym światłem, gdy wystartowało kilka następnych rakiet. Jednak pierwsza partia rakiet została już zużyta i obsługa musiała ustawić dodatkowe wyrzutnie, oraz podłączyć je do wozu dowodzenia, a to wymagało czasu. Strącali wiele z nadlatujących pocisków, jednak wciąż zbyt mało. — Jakoś nie mogą trafić w tę baterię — zauważył Chavez, powtarzając sobie w duchu, że mimo wszystko powinni się gdzieś schować, ale… no właśnie, nikt nie próbował się ukryć, jak gdyby byli świadkami jakiegoś przepysznego pokazu ogni sztucznych w święto Czwartego Lipca. — Starają się omijać zamieszkałe rejony — wyjaśnił Clark. — Niezły pomysł. A tak przy okazji to, co to za historia z tym Kellym? — To moje prawdziwe nazwisko — odparł starszy oficer. — John, ilu drani zabiłeś? — chciał wiedzieć Oreza. — Co? — spytał Chavez. — Kiedy byliśmy jeszcze dzieciakami, twój szef urządził sobie takie małe prywatne polowanko, o ile pamiętam na handlarzy narkotyków. — Nic takiego nie miało miejsca, Dniówka, poważnie. — John potrząsnął przecząco głową i uśmiechnął się. — To znaczy, nikt nie może tego dowieść — dodał. — Nie zapominaj, że ja naprawdę nie żyję. — W takim razie J.C. to chyba skrót od Jezus Chrystus? — Oreza urwał. — Co teraz będziecie robić? — Nie mam bladego pojęcia. Oreza nie miał zezwolenia na dostęp do ich nowych rozkazów. Po chwili ktoś wpadł na pomysł, by wyłączyć prąd w południowej części wyspy. ***
Śmigłowiec z „Mutsu” zameldował o obecności okrętu podwodnego na powierzchni. Skłoniło to drugi okręt klasy Kongo do wysłania helikoptera Seahawk, który skierował się na południe. W drodze znajdowały się również dwa samoloty ZOP P-3C Orion, ale przenoszący dwie torpedy śmigłowiec był szybszy. Zbliżał się na sześćdziesięciu metrach, nie włączając radaru dolnej półsfery, ale błyskając światłami antykolizyjnymi, które zajaśniały jaskrawo wewnątrz hełmu Richtera. — Ale tu ruch — mruknął. Leciał na wysokości stu sześćdziesięciu metrów, mając nowy cel na linii horyzontu. — Szuler, tu prowadzący Wyścigówek. W okolicy pojawił się następny śmigłowiec. — Kropnij go! — Zrozumiałem. — Richter zwiększył prędkość i wziął kurs na przechwycenie. Najwyraźniej w Marynarce nikt nie miał problemów z podejmowaniem decyzji. Prędkość zbliżania się do celu gwarantowała szybkie przechwycenie. Na konsoli uzbrojenia Richter wybrał opcję Stinger i odpalił rakietę z odległości pięciu mil. Ktokolwiek to był, nie spodziewał się, że napotka w okolicy wrogi śmigłowiec, a na tle zimnej wody oceanu stanowił łatwą zdobycz dla pocisku kierującego się na źródło promieniowania cieplnego. Seahawk okręcił się wokół własnej osi i runął do wody. Richter zastanowił się, czy komuś na jego pokładzie udało się przeżyć. Nie miał możliwości przeprowadzenia akcji ratunkowej, więc nie podlatywał bliżej, by się o tym przekonać. Dwójka znajdował się już w powietrzu i spełniając rolę eskorty zataczał kręgi, co pozwoliło prowadzącemu pośpieszyć na krótkie rendez-vous. *** — Nieźle nam idzie udawanie lotniskowca — zauważył Ken Shaw, przyglądając się, jak obsługa lądowiska kończy uzupełnianie paliwa w ostatnim śmigłowcu. — Mam nadzieję, że uda się nam pozostać okrętem podwodnym — odparł Claggett napiętym głosem. Osłona kabiny poszła w dół i kilku ludzi z obsługi zaczęło zabezpieczać górny pokład, który w dwie minuty później był już prawie sklarowany. Jeden z szefów majtnął jakąś zbyteczną część do wody, pomachał w kierunku kiosku i zniknął we włazie luku. — Opuścić pomost! — rozkazał Claggett. Omiótł niebo ostatnim spojrzeniem, a potem włączył mikrofon. — Zanurzamy się.
— Okręt nie jest jeszcze szczelny — zaprotestował szef pokładu w centrali bojowej. — Słyszałeś, co skipper powiedział — burknął w odpowiedzi oficer wachtowy. Otworzono otwory odpowietrzające i główne zbiorniki balastowe zostały zatopione. Po chwili sygnalizator włazu na pomoście zmienił się z kółka na kreskę, a za moment pojawił się Claggett, zamykając za sobą klapę dolnego luku i tym samym uszczelniając okręt. — Okręt gotowy do zanurzenia. Spadamy stąd! *** — To okręt podwodny — oświadczył porucznik. — Zanurza się, odpowietrza zbiorniki. — Odległość? — Musiałbym użyć aktywnego hydrolokatora — ostrzegł sonarzysta. — No to zrób to! — wysyczał Ugaki. *** — Ciekawe co to za światła? — zastanawiał się drugi pilot. Błyskało zaraz nad linią horyzontu, trochę na lewo od toru ich lotu. Trudno było określić odległość, niemniej jednak refleksy biły w oczy intensywnym światłem. Jeden z nich, niczym kometa nakreślił na niebie smugę, po czym spłynął w morze. Kolejne żółto-białe wstęgi rozdzierały ciemności, biegnąc od prawej strony do lewej. To wszystko wyjaśniało. — Aha. — Wieża Saipan, tu Siedem-Zero-Dwa Japońskich Linii Lotniczych. Odległość dwieście mil. Co się tam u was dzieje? Odbiór. — Żadnej odpowiedzi. — Wracamy na Narita? — spytał drugi pilot. — O nie! Nigdzie nie wracamy! — odparł Toradżiro Sato. ***
Profesjonalizm nie pozwolił mu, by wściekłość wzięła górę nad wyszkoleniem. Udało mu się jak dotąd umknąć dwóm pociskom. Major Sato nie poddawał się panice, mimo nieszczęścia jakie spotkało jego skrzydłowego. Na radarze miał ponad dwadzieścia celów, wszystkie na granicy zasięgu rakiet. Choć niektórzy jego koledzy z dywizjonu odpalili w ich kierunku swoje pociski średniego zasięgu klasy powietrze-powietrze, on nie poszedł w ich ślady i wyczekiwał na lepszą okazję. Pokładowe systemy pokazywały także, że jego samolot jest śledzony przez wiele radarów przeciwnika, ale nic na to nie mógł poradzić. Ganiał po całym niebie wciskając maszynę w ciasne zakręty; przeciążenie rosło, gdy włączał dopalanie. Zorganizowana bitwa powietrzna przemieniła się w bezładną szarpaninę. Każdy pilot w panujących ciemnościach, niczym samuraj, zdany był wyłącznie na własne siły. Sato skręcił na północ, wybierając najbliższe cele. System indentyfikacji „swój-obcy” sprawdził je automatycznie, otrzymując wynik negatywny. Major oddał salwę swoimi rakietami typu „odpal i zapomnij”, po czym wykonał ostry zwrot na południe. Toczona bitwa ani trochę nie przypominała tej, którą sobie wymarzył — równorzędną walkę pod błękitnym niebem, w której piloci rzucają przeciw sobie własne umiejętności. Przybrała charakter chaotycznej potyczki w ciemnościach. Nie wiedział nawet, która strona wygrała, a która poniosła klęskę. Musiał teraz zawracać i pędzić do bazy. Odwaga odwagą, ale Amerykanie odciągnęli ich tak daleko, że ledwo starczy mu paliwa na powrót do bazy. Nigdy nie dowie się, czy jego rakiety dosięgnęły celu. Cholera. Po raz ostatni zwiększył moc, przechodząc na dopalanie, by oderwać się od nieprzyjaciela. Zatoczył łuk i ominął myśliwce idące z południa. To pewnie samoloty z Guam. Życzył im szczęścia. *** — Indyki, tu dowódca. Zawracamy, powtarzam zawracamy. — Sanchez pozostał daleko w tyle za toczącymi się walkami, żałując, że zamiast w Hornecie siedzi w cięższym Tomcacie. Z nadchodzących meldunków dowiedział się, ze choć grupa straciła kilka samolotów, a bitwa nie potoczyła się do końca po jego myśli, to jednak odnieśli sukces. Sprawdzając stan paliwa skierował się na północ, by oddalić się jeszcze od rejonu walk. Wtem dostrzegł światła antykolizyjne na swojej dziesiątej godzinie. Wydłużył zakręt, by podlecieć bliżej.
— Jezu, Bud, toż to samolot pasażerski — wyrzucił z siebie jego operator systemów przechwytywania. — Ma oznakowania Japońskich Linii Lotniczych. — Stylizowany czerwony żuraw na stateczniku pionowym nie pozostawiał żadnych wątpliwości. — Lepiej będzie, jeśli go ostrzeżemy. — Sanchez włączył światła pozycyjne Tomcata i zbliżył się od lewej strony. — JAL 747, JAL 747, tu samolot Marynarki Stanów Zjednoczonych po twojej lewej. — Kim jesteś? — spytał głos na zastrzeżonej częstotliwości. — Tu samolot Marynarki Stanów Zjednoczonych. Znalazłeś się w rejonie walk. Radzę ci zawrócić. Odbiór. — Nie wystarczy mi paliwa. — W takim razie możesz lądować na lotnisku na Iwo Jima. Tylko uważaj na maszt radiowy na południowym wschodzie od pasa, odbiór. — Dziękuję — odparł krótko głos. — Będę kontynuował lot według planu. Koniec. — Zakuta pała. — Sanchez nie rzucił tego przez radio, choć siedzący za nim operator nie wyrażał sprzeciwu. Podczas prawdziwej wojny zwyczajnie by go zestrzelili, ale nie prowadzili prawdziwej wojny, a przynajmniej ktoś tak zadecydował. Sanchez nigdy się nie dowiedział, jak brzemienny w skutki błąd właśnie popełnił. *** — Kapitanie, to niebezpieczne! — Iwo Jima jest nieoświetlona. Podejdziemy do Saipanu od zachodu i nic nam się nie stanie — oznajmił kapitan Sato, niewzruszony tym, co właśnie usłyszał. Zmienił kurs na zachodni, a drugi pilot zachował milczenie. *** — Zostaliśmy trafieni aktywną wiązką, namiar dziesięć, impuls niskiej częstotliwości, prawdopodobnie okręt podwodny. — To nie była dobra nowina. — Przygotować torpedy do natychmiastowego odpalenia! — rozkazał z miejsca Claggett. Aż do znudzenia wałkowali reakcję na taką ewentualność, a jego okręt miał najlepszych oficerów broni podwodnej we flocie.
— Ustawiam wyrzutnię numer cztery — zameldował podoficer uzbrojenia. Na rozkaz torpeda została uaktywniona. — Zatapiam czwórkę. Wyrzutnia numer cztery zatopiona. Gotowy aparat czwarty. — Kurs początkowy dziesięć — meldował oficer uzbrojenia, sprawdzając nakres sytuacji, który nie pomógł mu jednak zbyt wiele. — Przeciąć przewody, ustawić uruchomienie aktywnego na tysiąc metrów. — Ustawione według rozkazu! — Strzelać! — rozkazał Claggett. — Odpalam czwórkę, czwórka poszła! — Marynarz niemal wyrwał korbę urządzenia odpalającego. *** — Odległość cztery tysiące metrów — zameldował sonarzysta. — Duży okręt podwodny, ustawia się burtą. Przebieg przejściowy… odpalił torpedę! — No to my też. Odpalić jedynkę! Odpalić dwójkę! — krzyknął Ugaki. — Ster lewo na burt — dodał, gdy opróżniła się druga wyrzutnia. — Cała naprzód! *** — Torpeda w wodzie. Dwie torpedy w wodzie. Kurs dziesięć. Są w fazie impuls-nasłuch. Torpedy pracują w trybie poszukiwania celu — zameldowano z hydro. — O cholera. Już to kiedyś przerabialiśmy — zauważył Shaw, przypominając sobie okropną przygodę na USS „Maine”. Oficer i starszy sierżant Armii weszli właśnie do centrali bojowej, by podziękować dowódcy okrętu za rolę, jaką odegrał w operacji śmigłowców. Zatrzymali się jak wryci, rozglądając się dookoła i wyczuwając napięcie panujące w przedziale. — Wystrzelić pozorator! — Pozorator poszedł. — W chwilę później dał się słyszeć słaby szmer: uderzenie sprężonego powietrza. — LEMOSS gotowy? — spytał Claggett, mimo że rozkazał go przygotować. — W wyrzutni numer dwa, sir. — Przygotować do odpalenia. — Gotowe, sir.
— Okay. — Claggett pozwolił sobie na głębszy oddech. Nie miał zbyt dużo czasu na zebranie myśli, jak sprytne są japońskie torpedy? „Tennessee” robił pięć węzłów, po zanurzeniu nie wydano żadnych rozkazów ani do steru, ani do maszyn. Okręt szedł na stu metrach. W porządku. — Ustawić konfiguracje trzech celów pozornych. Wystrzelenie na moją komendę. — Jesteśmy gotowi, sir. — Operatorzy uzbrojenia, ustawić LEMOSS na. głębokość stu metrów, niech zatacza jak najciaśniejsze kręgi. Uaktywnić, gdy tylko opuści wyrzutnię. — Ustawione wedle rozkazu. Wyrzutnia zatopiona. — Odpalić. — LEMOSS poszedł, sir. — Wystrzelić cele pozorne! „Tennessee” zadrżał, gdy trzy cele pozorne zostały wystrzelone w wodę wraz z torpedopodobnym pozoratorem. Nadpływająca torpeda mogła teraz śledzić bardzo kuszący fałszywy cel. — Wynurzenie! Awaryjne wynurzenie okrętu! — Jest wynurzenie awaryjne — potwierdził szef pokładu, sięgając po zawór sprężonego powietrza. — Pełne wynurzenie na sterach! — Pełne wynurzenie na sterach — powtórzył sternik, pociągając do siebie koło sterowe. — Centrala, tu hydro, torpeda nieprzyjaciela wciąż w fazie impuls-nasłuch. Nasz aparat włączył aktywny. Coś wyniuchał. — Ich torpeda jest podobna do wczesnej wersji Mk 48 — stwierdził Claggett spokojnie. Jego opanowanie było wielkim oszustwem, z czego zdawał sobie sprawę, ale załoga mogła tego nie wiedzieć. — Kieruje się trzema zasadami: cel musi być zanurzony, znajdować się w odległości ponad ośmiuset metrów i posuwać się z prędkością minimum ośmiu węzłów. Maszyna stop! — Jest stop! Maszynownia potwierdza rozkaz. — Świetnie, a teraz na luz i w górę — rzucił dowódca. Zerknął na żołnierzy Armii i mrugnął do nich okiem. Wyglądali na pobladłych. No cóż, czarny kolor skóry ma swoje zalety, pomyślał Claggett.
„Tennessee” nabrał trzydziestostopniowego przechyłu i wytracał prędkość postępową, idąc ostro w górę. Wynurzenie było tak raptowne, że paru marynarzy zwaliło się na pokład. Claggett przytrzymał się czerwono-białego uchwytu peryskopu, by odzyskać równowagę. — Głębokość? — Wychodzimy na powierzchnię, sir! — zameldował szef pokładu. W chwilę potem dobiegły ich szumy z zewnątrz i okręt wystrzelił na powierzchnię. — Cisza na okręcie! Wał napędowy znieruchomiał. „Tennessee” kołysał się na powierzchni, podczas gdy sto metrów niżej i pół mili za rufą torpeda pozoracyjna LEMOSS zataczała ciasne kręgi. Zrobili wszystko co było w ich mocy. Jeden z marynarzy sięgnął do kieszeni munduru po papierosy i przypomniał sobie, że stracił je na górnym pokładzie. — LEMOSS namierza cel — zameldowano z hydro. *** — W prawo! — rozkazał Ugaki, starając się by jego głos zabrzmiał spokojnie i rzeczowo. Ale amerykańska torpeda przeszła dokładnie przez pozorator… tak jak niegdyś jego, przypomniał sobie. Powiódł wzrokiem po centrali. Oczy wszystkich skupiły się na nim, tak jak podczas tamtego ataku, jednak tym razem okręt przeciwnika zdołał odpalić torpedę jako pierwszy, mimo że przewaga była po ich stronie. Wystarczyło spojrzeć na nakres, by przekonać się, że nigdy już nie dowie się, czy jego drugi atak podwodny został uwieńczony sukcesem… — Przykro mi — powiedział do swoich ludzi. Kilku z nich zdążyło jeszcze przyjąć skinieniem głowy te ostateczne, szczere przeprosiny. *** — Melduję trafienie — zawołano z hydro. — Dziękuję — potwierdził Claggett. — Torpedy przeciwnika krążą pod nami, panie komandorze… zdaje się, że… tak… uganiają się za celem pozornym… odbieram aktywne sygnały, ale… — …ale wczesne wersje Mk 48 nie śledzą nieruchomych celów nawodnych — dokończył Claggett cicho. Zdawało się, że na pokładzie oddycha tylko on i szef. No może jeszcze Ken Shaw, który stał przy pulpicie uzbrojenia. To że słyszeli sygnały hydrolokatora torpedy nie poprawiało nikomu samopoczucia.
— Te cholerstwa będą tam pływać całe wieki. — Zgadza się — przytaknął Claggett. — Podnieść antenę radaru kontroli strefy powietrznej — dodał po namyśle. Maszt z zamontowanym na nim czujnikiem poszedł natychmiast w górę i wszystkim w centrali aż ścierpła skóra od zarejestrowanego hałasu. — Skipper, odbieram sygnały z pokładowego radaru, namiar trzy-pięć-jeden. — Moc? — Mała, ale wzrasta. To pewnie P-3, sir. — W porządku. Tego było już za wiele dla oficera Armii. — Mamy zamiar tu tak siedzieć? — spytał. — Właśnie. *** Sato sprowadzał 747 na ziemię, polegając głównie na swojej pamięci. Choć pas nie był oświetlony, blask księżyca wystarczył, by wypatrzeć lotnisko. Drugi pilot po raz kolejny nie mógł wyjść z podziwu dla umiejętności kapitana. Po chwili ziemia ukazała się w świetle reflektorów lądowania. Sato posadził samolot nieco na prawo od środkowej linii pasa, ale udało mu się utrzymać prosty bieg aż do końca. Tym razem nie wymienił spojrzenia z młodszym oficerem, co zazwyczaj w tym momencie czynił. Gdy wprowadzał samolot na drogę kołowania, w oddali ciemności rozświetlił nagły błysk. ***
Eagle majora Sato był pierwszym, który lądował z powrotem na Kobler. Podczas podchodzenia do pasa minął dwa rozbite myśliwce. Coś działo się na ziemi, ale z chaosu w radiu nic nie dało się wywnioskować. Major i tak nie miał innego wyjścia, jego myśliwiec leciał już na rezerwie, a paliwomierz wskazywał, że zbiorniki paliwa są niemal puste. W zupełnych ciemnościach pilot obliczył odpowiedni kąt schodzenia i przyziemił dokładnie we właściwym miejscu. Nie zauważył rozsianych po pasie przedmiotów przypominających piłki baseballowe. Na jednen z nich najechało przednie koło jego F-15J. Myśliwiec trzasnął nosem o ziemię, zaczął ślizgać się po betonie i niczym wiatrak okręcił się na końcu pasa. Resztki paliwa w zbiornikach zapaliły się i myśliwiec eksplodował, obsypując pas płonącymi częściami. Kolejny Eagle, lecący kilkaset metrowi za Sato, przyziemił na innym pasie i też eksplodował. Pozostałe dwadzieścia myśliwców wyszło łukiem ku niebu, prosząc przez radio o dalsze instrukcje. Sześć skierowało się na lotnisko cywilne. Reszta wybrała Tinian, nie wiedząc, że tam również rakiety Tomahawk rozrzuciły bomby kasetowe wypełnione subamunicją. Mniej więcej połowa przeżyła lądowanie, nie natrafiając na żadną ze zdradzieckich „piłek”… *** Admirał Czandraskatta stał w centrali dowodzenia, obserwując ekran radaru. Wkrótce miał odwołać swoje myśliwce. Nie podobało mu się, że musi narażać życie pilotów podczas nocnych operacji, ale Amerykanie zebrali w powietrzu pokaźne siły, urządzając kolejną demonstrację. Z pewnością mogły zaatakować i zniszczyć całą jego flotę. Ale czy teraz, gdy toczy się wojna z Japonią, Ameryka zdecyduje się na rozpoczęcie innej operacji bojowej? Nie. Siły desantowe wyszły już w morze i za dwa dni, o świcie, nadejdzie w końcu czas. ***
Bombowce B-1 leciały niżej niż kiedykolwiek załodze zdarzyło się je prowadzić. Pilotowali je rezerwiści, w większości pracownicy linii cywilnych, których dobrodziej Pentagon (idąc za radą kilku starszych członków Kongresu) przydzielił do misji bojowej po raz pierwszy od wielu lat. Podczas ćwiczebnych misji bombowych utrzymywali standardową wysokość nie mniejszą niż sześćdziesiąt, a najczęściej sto metrów. Nawet na farmach w Kansas zdarzały się wiatraki, czasem ktoś także postawił wieżę radiową w najgłupszym miejscu na świecie. Ale nie na morzu. Tu schodzili na piętnaście metrów, mocno dawali w rurę, jak to określił jeden pilot i, zagryzając nerwowo wargi, powierzali maszyny opiece systemu unikania przeszkód terenowych. Jego klucz ośmiu bombowców parł prosto na południe, skręciwszy nad Dondra Head. Pozostałe cztery wzięły kurs na północny zachód po skorzystaniu z innej radiolatarni. Przed nimi w eterze panował straszny harmider, który wystarczył by pilot zaczął się denerwować, choć nawet najdrobniejsza część promieniowania radarowego nie była skierowana w jego samolot. Poddał się tej wspaniałej chwili, gdy z prędkością jednego macha sunął tak nisko, że jego bombowiec zostawiał za sobą całkiem nietypową smugę kondensacyjną, prując niczym motorówka wszechklas i opiekając być może w swoim kilwaterze jakieś ryby… *** — Obiekty na niskim pułapie od północy! — Co?! — Admirał podniósł wzrok. — Odległość? — Niecałe dwadzieścia kilometrów, zbliżają się bardzo szybko. — Czy to rakiety? — Brak danych, admirale! Czandraskatta spojrzał na nakres sytuacyjny. Znajdowały się tutaj, nadlatując z przeciwnej strony niż amerykańskie samoloty z lotniskowca. Jego myśliwce nie zdążą… — Nadlatują samoloty! — krzyknął marynarz na oku. — Otworzyć ogień? — spytał komandor Mehta. Czandraskatta pobiegł w kierunku drzwi, docierając na pokład startowy w samą porę, by dostrzec białe smugi na wodzie, zanim jeszcze zobaczył wywołujące je samoloty. *** — Wychodzę do góry — zameldował pilot, kierując się nad pomost lotniskowca. Wziął drążek na siebie i, gdy okręt zniknął pod brzuchem bombowca, zerknął na wysokościomierz.
— Zwiększyć wysokość! — polecił dźwiękowy system ostrzegania typowym dla siebie seksownym głosem. — Już to zrobiłem, Marilyn. — Elektroniczny głos przypominał pilotowi Trans World Airlines głos Marilyn Monroe. Sprawdził prędkość. Prawie tysiąc pięćset kilometrów na godzinę. Jejku. Hałas jaki zrobi jego ptaszyna… *** Uderzenie gromu dźwiękowego wywołanego przez ogromny samolot zabrzmiało jak wybuch bomby; zwaliło admirała z nóg, wybiło szyby w sterówce i zniszczyło kilka urządzeń na górnym pokładzie. Po chwili rozległ się kolejny, a potem następne, gdy olbrzymie samoloty przedefilowały ponad okrętem. Admirał poczuł się lekko oszołomiony. Podniósł się i popędził w stronę nadbudówki, pod butami zachrzęściło szkło. Mimo oszołomienia wiedział, że jego miejsce jest na pomoście. — Dwa radary zostały zniszczone — usłyszał od podoficera. — „Rajput” zameldował, że ich bateria rakiet ziemia-powietrze została uszkodzona. — Admirale — zawołał oficer łączności w stopniu porucznika, podając mu słuchawkę. — Kto mówi? — spytał Czandraskatta. — Tu Mike Dubro. Następnym razem nie będziemy już żartować. Zostałem upoważniony, by zawiadomić pana, że amerykański ambasador spotkał się właśnie z waszą panią premier… *** — W interesie nas wszystkich jest, by indyjska flota zaprzestała prowadzenia operacji — oznajmił były gubernator stanu Pensylwania, po wymienieniu wstępnych grzecznościowych formułek. — Nie może nam pan rozkazywać. — To nie rozkaz, pani premier, to raczej spostrzeżenie. Jestem upoważniony zawiadomić panią, że mój rząd zabiega o nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ, by przedstawić sprawę waszego zamiaru inwazji na Sri Lankę. Przedstawimy Radzie Bezpieczeństwa propozycję użycia Marynarki do zabezpieczenia suwerenności tego kraju. Proszę wybaczyć, że powiem to bez ogródek — mój kraj nie pozwoli nikomu nastawać na suwerenność Sri Lanki. Jak już powiedziałem, w interesie nas wszystkich leży uniknięcie starcia zbrojnego.
— Inwazja, o której pan mówi, nie leży w naszych zamiarach — stwierdziła stanowczo pani premier, zaskoczona nieco bezpośrednim charakterem tego oświadczenia w porównaniu z tym, które wcześniej zignorowała. — A zatem doszliśmy do porozumienia — skonstatował ambasador Williams uprzejmym tonem. — Bezzwłocznie zakomunikuję o tym mojemu rządowi. *** Całe wieki, a dokładnie ponad pół godziny upłynęło nim pierwsza, a potem druga torpeda zaprzestała krążenia. W końcu umilkły także ich aktywne hydrolokatory. LEMOSS nie wydał im się celem dość dużym, by go zaatakować, ale w pobliżu nie znajdowało się nic innego godnego ich uwagi. — Jak tam moc sygnału z radaru na P-3? — spytał Claggett. — Wkrótce osiągnie wielkości pozwalającą nas namierzyć, sir. — Zanurzamy się, panie Shaw. Zejdziemy pod termoklinę, a potem spadamy stąd na pełnym gazie. — Tak jest. — Shaw wydał odpowiednie rozkazy. Dwie minuty później USS „Tennessee” zniknął pod powierzchnią, a za następne pięć minut szedł już południowowschodnim kursem na głębokości dwustu metrów, robiąc dziesięć węzłów. Wkrótce usłyszeli za rufą głośny plusk, prawdopodobnie zrzuconej pławy radiohydroakustycznej, ale minęło sporo czasu zanim P-3 zebrał dość danych, by przeprowadzić atak. A „Tennessee” nie zamierzał czekać.
Zamiatanie — Zwycięstwo może nie spektakularne, ale zawsze zwycięstwo? — spytał prezydent. — Właśnie — odparł Ryan, odkładając słuchawkę. Systemy zobrazowania satelitarnego pokazywały, że niezależnie od strat poniesionych w walce powietrznej, Japończycy stracili czternaście samolotów z powodu subamunicji rozsypanej na pasach startowych. Ich główne radary kontroli obszaru powietrznego zostały zlikwidowane, a ponadto wystrzelili dużo rakiet ziemia-powietrze. Następnym krokiem miało być całkowite zablokowanie ruchu powietrznego i morskiego wokół wysp, co można było zrobić przed końcem tygodnia. Przygotowywano już oświadczenie dla prasy, na wypadek gdyby zaszła taka konieczność. — Wygraliśmy — stwierdził doradca do spraw bezpieczeństwa. — Teraz to już tylko kwestia przekonania o tym drugiej strony. — Dobrze się spisałeś, Jack — powiedział Durling. — Panie prezydencie, gdybym dobrze wykonywał swoją pracę, to nic podobnego nigdy by się nie wydarzyło — odparł Ryan po chwili milczenia. Przypomniał sobie, kiedy się zaczął orientować, co jest grane… o tydzień za późno. Cholera. — Zdaje się, że udało nam się zawczasu zapobiec konfliktowi z Indiami, jeśli wierzyć temu, co mówił Dave Williams — prezydent urwał. — Co teraz z tym zrobimy? — Najpierw trzeba zakończyć akcje zbrojne. — A potem? — Zaproponujemy im honorowe wycofanie się. — Po bliższym wyjaśnieniu, Jack z zadowoleniem stwierdził, że Szef się z nim zgadza. Durling nie powiedział Ryanowi, że będą musieli załatwić jeszcze coś. Musiał się nad tym trochę bardziej zastanowić. Na razie wystarczy, że Ameryka zdaje się wygrywać tę wojnę, a on zapewnił sobie wybór na drugą kadencję, ratując gospodarkę i broniąc praw amerykańskich obywateli. To był całkiem interesujący miesiąc, pomyślał prezydent, przyglądając się człowiekowi, który siedział z nim w pokoju. Zastanawiał się, co by zrobił bez niego. Gdy Ryan wyszedł, zatelefonował na Kapitol. ***
Jedną z zalet samolotów wczesnego ostrzegania było to, że ułatwiały liczenie powietrznych zwycięstw. Nie zawsze można było określić, kto zestrzelił kogo, ale w takim przypadku na ekranie radaru strącony samolot po prostu znikał. — „Port Royal” melduje przyjęcie śmigłowców — zabrzmiało z głośnika. — Dziękuję — powiedział Jackson. Miał nadzieję, ze piloci Comanche’ów nie byli zbyt rozczarowani, iż lądowali na krążowniku, a nie na „Johnnie Reb”, jednak Jackson musiał mieć w tej chwili do dyspozycji cały pokład startowy. — Doliczyłem się dwudziestu siedmiu zestrzelonych samolotów — powiedział Sanchez. Trzy myśliwce z grupy lotniczej zostały trafione i tylko jeden pilot się uratował. Poniesione straty okazały się mniejsze niż zakładano, choć fakt ten wcale nie ułatwiał dowódcy grupy powietrznej pisania raportu. — No cóż, nie można tego nazwać pogromem, ale i tak poszło nie najgorzej. Pamiętaj o tych czternastu, które przejechały się na Tomahawkach. Razem daje to prawie połowę ich sił myśliwskich, z czego większość to F-15. Poza tym został im tylko jeden Hummer. Zaczynają cienko prząść. — Dowódca grupy uderzeniowej przejrzał inne dane. Jeden niszczyciel zatopiony, reszta grupy Aegis była zbyt daleko, by mogła wpłynąć na losy operacji. Osiem okrętów podwodnych zatopionych. Ogólna koncepcja operacyjna zakładała w pierwszej kolejności pozbawienie przeciwnika broni, tak jak to zrobiono w Zatoce Perskiej, a na morzu okazało się to łatwiejsze niż na lądzie. — Bud, gdybyś dowodził siłami po drugiej stronie, jakie byś teraz podjął działania? — Wciąż nie możemy przeprowadzić inwazji — Sanchez urwał. — Sprawa jest przegrana, niezależnie jak się na nią spojrzy, ale poprzednim razem, gdy walczyliśmy w tym rejonie… — spojrzał na swojego dowódcę. — Masz rację. Bud, każ przygotować twojego Tomcata i zrobić dla mnie miejsce z tyłu. — Tak jest, sir. — Sanchez oddalił się. — Zastanawiasz się, co… — spytał dowódca „Stennisa” unosząc jedną brew. — Mamy coś do stracenia, Phil? — Bardzo dobrego admirała, Rob. — Gdzie trzymacie radiostacje na tej łajbie? — spytał Jackson, mrugając okiem. ***
— Gdzie się podziewałeś? — spytał zdziwiony Goto. — Ukrywałem się po tym, jak porwał mnie twój protektor. — Koga wtargnął do pokoju nie pukając, rozsiadł się bez zaproszenia i w ogóle okazywał całkowity brak dobrego wychowania na znak odzyskanej siły. — I co masz do powiedzenia na swoją obronę? — wypytywał były premier swojego następcę. — Nie wolno ci mówić do mnie w ten sposób. — Nawet te słowa nie miały mocy. — Genialnie. Doprowadzasz nasz naród do upadku, a potem żądasz specjalnych względów od kogoś, kogo twój pan o mało nie zabił. Za twoim przyzwoleniem? — spytał Koga niezobowiązująco. — Oczywiście że nie. Poza tym kto zamordował… — Kto zamordował przestępców? Nie ja — zapewnił go Koga. — Za to drąży mnie jeszcze ważniejsze pytanie: co masz zamiar teraz zrobić? — No cóż, o tym jeszcze nie zadecydowałem. — Ta przekonująca w zamierzeniu odpowiedź nie osiągnęła zamierzonego celu. — Chciałeś powiedzieć, że nie rozmawiałeś jeszcze z Yamatą. — Sam decyduję o sobie. — Doskonale. Zatem zrób to teraz. — Nie możesz mi rozkazywać. — Dlaczego nie? Niedługo zajmę moje dawne stanowisko. Masz do wyboru: albo rano złożysz rezygnację, albo dziś po południu będę przemawiał w Parlamencie i wezwę do przegłosowania wotum nieufności. Tego wotum nie przeżyjesz. W każdym razie jesteś skończony. — Koga wstał i skierował się do wyjścia. — Radzę ci postąpić z honorem. ***
Jak zauważył kapitan Sato, idąc w otoczeniu eskorty żołnierzy, ludzie w terminalu ustawili się w kolejce przy kasach po bilety do domu. U jego boku szedł młody porucznik, spadochroniarz cały czas jeszcze chętny do walki, czego nie można było powiedzieć o pozostałych w tym budynku. Oczekujący dżip ruszył z piskiem opon w kierunku lotniska. Na zewnątrz pełno było tubylców, którzy wylegli na ulice demonstracyjnie poganiając „Japońców”, by się wynieśli z wyspy. Niektórych należałoby zastrzelić za zuchwalstwo, pomyślał Sato, ciągle przeżuwając gorzkie myśli. Dziesięć minut później wszedł do jednego z hangarów w Kobler. Nad głową myśliwce zataczały kręgi, prawdopodobnie obawiając się zapuszczać nad pełne morze. — Proszę tędy — powiedział porucznik. Sato wkroczył do budynku pełen godności, z czapką wetkniętą pod lewe ramię, trzymając plecy prosto i nie patrząc na boki. Wzrok utkwił w odległą ścianę, aż do momentu, gdy porucznik się zatrzymał i odrzucił z ciała gumową płachtę. — Tak, to mój syn. — Starał się nie patrzeć. Dzięki Bogu, twarz nie była zmasakrowana, prawdopodobnie ochronił ją hełm lotniczy. Jednak reszta ciała została spalona, gdy siedział uwięziony we wraku myśliwca. Zamknąwszy oczy Sato widział, jak jego jedynak wije się w kabinie pilota, niecałą godzinę po tym, jak utonął jego wuj. Czyż los naprawdę może być tak okrutny? I jak to wytłumaczyć, że ci, którzy służyli krajowi, musieli umrzeć, a zwykłemu 747 z cywilami dane było bez trudu przedrzeć się przez szeregi amerykańskich myśliwców? — Dowódca dywizjonu twierdzi, że pański syn zestrzelił przed śmiercią wrogi myśliwiec — odezwał się porucznik. Wymyślił tę historyjkę, ale musiał coś powiedzieć, prawda? — Dziękuję, poruczniku. Muszę teraz wracać do swojego samolotu. — W drodze z powrotem na lotnisko nie wymienili już więcej ani słowa. Oficer wojsk lądowych pozostawił lotnika z jego smutkiem i dumą. Dwadzieścia minut później Sato znalazł się z powrotem w kabinie 747. Samolot został już przygotowany do lotu i kapitan dałby głowę, że jest wypełniony po brzegi jego krajanami, którzy wracali do domu, korzystając z obietnicy Amerykanów, że będą mogli przelecieć bezpiecznie. Ciągnik pomagał Boeingowi dokołować do pasa. Prowadził go jakiś miejscowy, który po odłączeniu się od samolotu pożegnał ich gestem nie wyrażającym wcale przyjacielskich uczuć. Ale ostateczna zniewaga spotkała ich, gdy czekali na zezwolenie na start. Na pasie lądował myśliwiec i nie był to niebieski Eagle, lecz brudnawoszary samolot z napisami US NAVY na gondolach silników.
*** — Niezłe lądowanie, Bud. Wspaniała robota — stwierdził Jackson, gdy podniosła się osłona kabiny. — Nasz klient, nasz pan. — odparł Sanchez nerwowym głosem. Gdy pokołował w prawo, ujrzał komitet powitalny, którego członkowie ubrani byli w zielone mundury polowe i mieli przy sobie broń. Kiedy tylko samolot się zatrzymał, do burty podsunięto aluminiową drabinkę. Jackson zszedł pierwszy, a stojący u spodu drabiny oficer sztabowy oddał mu stosowne honory. *** — To Tomcat — oświadczył Oreza, oddając lornetkę. — A oficer, który z niego wysiadł, to bynajmniej nie japończyk. — Zgadza się — potwierdził Clark, patrząc, jak czarnoskóry oficer wsiada do dżipa. Ciekawe jak to się ma do jego rozkazów? Choć perspektywa złapania Raizo Yamaty z pewnością była kusząca, nawet myślenie o takiej możliwości (o której mówiły jego rozkazy) nie wydawało się obiecującym przedsięwzięciem. Zameldował również o warunkach na Saipanie. Pomyślał, że ta wiadomość była dobra. Japońscy żołnierze, których miał okazję obserwować wcześniej tego dnia, nie zachowywali się ani trochę zawadiacko, choć niektórzy oficerowie, a zwłaszcza ci młodsi rangą, zdawali się z dużym entuzjazmem podchodzić do swojej misji. Ale tego przecież oczekuje się w wojsku od poruczników. *** Dom gubernatora, usytuowany na miejscowym Wzgórzu Kapitolińskim przy centrum konferencyjnym, wydawał się całkiem przyjemną budowlą. Jackson pocił się obficie. Słońce tropików prażyło, a jego kombinezon lotniczy stanowił aż nazbyt dobrą warstwę izolacyjną. Porucznik przy wejściu zasalutował i wpuścił go do środka. Robby znał generała Arimę z widzenia, a dokładniej z akt wywiadu, które oglądał w Pentagonie. Teraz zauważył, że są mniej więcej tego samego wzrostu i budowy. Generał zasalutował. Jackson nie miał na głowie czapki i był bez dystynkcji, a więc nie wolno mu było odpowiedzieć tym samym, nie łamiąc przepisów Marynarki. Niezależnie od tego nie byłaby to właściwa odpowiedź. Uprzejmie skinął głową i na tym poprzestał. — Generale, czy możemy porozmawiać na osobności?
Arima kiwnął głową i poprowadził go do pomieszczenia, które wyglądało jak połączenie spelunki i biura, Robby zajął miejsce, a gospodarz był tak miły, że wręczył mu szklankę lodowatej wody. — Jest pan…? — Dowódcą Grupy Uderzeniowej 77. Jak mniemam, pan jest dowódcą japońskich sił na Saipanie. — Robby wychylił szklankę. Drażniło go to, że się tak poci, ale cóż mógł na to poradzić. — Zgadza się. — W takim razie, sir, jestem tutaj po to, by prosić was o złożenie broni. — Miał nadzieję, że generał zna różnicę semantyczną pomiędzy „proszę”, a „żądam” — czasownikiem zwykle używanym w takiej sytuacji. — Nie jestem upoważniony, by to zrobić. — Panie generale, to co teraz panu powiem, wyraża stanowisko mojego rządu. Możecie opuścić te wyspy w pokoju. Możecie wziąć ze sobą lekką broń. Ciężki sprzęt i samoloty pozostaną i dopiero później określimy ich status. W tej chwili chcemy tylko, by wszyscy obywatele japońscy opuścili wyspę, co pozwoli na odbudowę normalnych stosunków pomiędzy naszymi krajami. — Nie jestem upoważniony… — Za dwie godziny powtórzę to wszystko na Guam, a w Tokio amerykański ambasador zabiega właśnie o spotkanie z waszym rządem. — Nie dysponujecie środkami, by odebrać nam tę jedną wyspę, nie wspominając o pozostałych. — To prawda — zgodził się Jackson. — Lecz prawdą jest także, że nie sprawi nam trudności powstrzymanie wszystkich statków na czas nieokreślony od zawijania do japońskich portów. Zdołamy też wykluczyć tę wyspę z ruchu morskiego i powietrznego. — To groźba — zauważył Arima.
— Tak, sir. To groźba. W rezultacie do waszego kraju zawita głód. Gospodarka ugrzęźnie w impasie, a to nie służy niczyim interesom. Jackson przerwał na chwilę. — Do tego momentu cierpieli tylko żołnierze. Powinniśmy wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Jeśli to wszystko będzie się toczyć dalej, to cierpieć będziemy wszyscy, a najbardziej Japonia. W dodatku sprowokuje to wzajemne urazy w sytuacji, gdy obie strony powinny postarać się odtworzyć normalne stosunki tak szybko, jak tylko pozwolą na to okoliczności. — Nie jestem upoważniony… — Panie generale, mógłby pan tak mówić pięćdziesiąt lat temu, kiedy w zwyczaju waszej armii leżała walka do ostatniej kropli krwi. W zwyczaju waszych żołnierzy leżało też traktowanie obywateli okupowanego kraju w sposób, który nawet pan uznałby za barbarzyński. Mówię to, ponieważ zachował się pan godnie pod każdym względem, a przynajmniej takie mam informacje. I za to panu dziękuję — Jackson mówił spokojnym i uprzejmym tonem. — Lata czterdzieste należą do przeszłości. Ja urodziłem się po zakończeniu wojny, a pan wtedy raczkował. Taka mentalność należy już do przeszłości. Dzisiaj nie ma na nią miejsca. — Moi żołnierze postępowali godnie — przytaknął Arima nie wiedząc, co ma jeszcze powiedzieć w tych okolicznościach. — Życie ludzkie jest cennym dobrem, generale Arima, zbyt cennym, by je niepotrzebnie marnować. Ograniczyliśmy nasze ataki do celów o znaczeniu militarnym. Jeszcze nie wyrządziliśmy krzywdy niewinnym ludziom, tak jak i wy. Lecz jeśli tak dalej pójdzie, to sytuacja się zmieni, a zmiana ta dotknie bardziej was niż nas. Nie przyniesie to chwały żadnej ze stron. W każdym razie muszę teraz lecieć na Guam. Wie pan, jak się ze mną skontaktować przez radio. — Jackson wstał. — Muszę czekać na rozkazy od mojego rządu. — Rozumiem — odparł Robby, stwierdziwszy z ulgą, że Arima ma zamiar posłuchać tych rozkazów — rozkazów swojego rządu. ***
Zwykle gdy Al Trent składał wizytę w Białym Domu, robił to w towarzystwie Sama Fellowsa, przewodniczącego Komisji Izby z ramienia partii mniejszościowej. Nie tym razem jednak — Sam należał do innej partii. Jeden z przywódców partii Ala w Senacie też już tam czekał. Pora wskazywała, że spotkanie ma charakter polityczny. Większość personelu Białego Domu skończyła już pracę, prezydent zaś pozwolił sobie na to, aby na chwilę zapomnieć o zmartwieniach związanych z jego stanowiskiem. — Panie prezydencie, mam nadzieję, że wszystko poszło po naszej myśli. Durling pokiwał głową. — Premier Goto nie może się jeszcze spotkać z ambasadorem. Nie jesteśmy pewni dlaczego, ale ambasador Whiting mówi, że nie ma powodów do zmartwienia. Tamtejsza opinia publiczna gwałtownie przechyliła się na naszą stronę. Trent wziął drinka od stewarda Marynarki, który usługiwał w Gabinecie Owalnym. Tutejszy personel musiał chyba posiadać listę ulubionych drinków wszystkich ważnych osobistości. W przypadku Ala była to wódka z tonikiem, szwedzki Absolut, który zaczął pijać od czasów studiów na uniwersytecie Tufts czterdzieści lat temu. — Jack ciągle mówił, że nie wiedzą, w co się pakują. — Sprytny chłopak z tego Ryana — zgodził się starszy senator. — Oddał ci sporo przysług, Roger. — Trent z rozdrażnieniem stwierdził, że ten zasiedziały członek „izby wyższej”, jak zwykł w myślach nazywać to miejsce, czuje się upoważniony, by prywatnie zwracać się do prezydenta po imieniu. Typowy senator — pomyślał członek Izby. — Bob Fowler dał panu dobrą radę — zauważył Trent. Prezydent skinął na znak zgody. — Zgadza się. To ty szepnąłeś mu słówko Al, prawda? — Moja wina — przyznał Trent ze śmiechem. — No cóż, mam pomysł, którym się chcę z wami podzielić — powiedział Durling. ***
Dowodzony przez kapitana Checę oddział Rangersów dotarł do skraju lasu nieco po dwunastej w południe miejscowego czasu, kończąc tym samym morderczą wędrówkę po śniegu i błocie. Poniżej biegła jednopasmowa droga. Ta część miasta to chyba jakiś letni kurort, pomyślał kapitan. Parkingi przed hotelami świeciły pustkami, choć na jednym zauważyli minibus. Checa wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy. Po wciśnięciu pojedynczego przycisku telefon wybrał zapamiętany numer. — Tak? — Señor Nomuri? — A to ty, Diego! Oczekuję na twój telefon od dłuższego czasu. Jak się udała wycieczka krajoznawcza? — spytał ze śmiechem. Gdy Checa zastanawiał się nad sformułowaniem odpowiedzi, światła minibusa błysnęły dwa razy. Dwie minuty później oddział siedział już w środku, gdzie czekały na nich ciepłe napoje i pomieszczenie, w którym mogli się przebrać. Podczas jazdy w dół górskiego zbocza, oficer CIA słuchał radia. Żołnierze zauważyli, jak odpręża się pod wpływem wiadomości. Miała minąć dłuższa chwila, zanim Rangersi poszli w jego ślady. *** Kapitan Sato wykonał kolejne bezbłędne lądowanie na międzynarodowym lotnisku Narita. W ogóle o tym nie myślał, nie słyszał nawet gratulacji drugiego pilota, prowadząc samolot podczas dobiegu. Z pozoru spokojny pilot czuł w sobie pustkę, wykonując czynności jak robot. Drugi pilot nie wtrącał się do prowadzenia samolotu, myśląc, że kapitan znajdzie w tej mechanicznej czynności niejakie pocieszenie, patrzył tylko, jak Sato podprowadza 747 do lotniskowego rękawa i zatrzymuje ze zwykłą precyzją. Po chwili otworzono drzwi i pasażerowie wysypali się z samolotu. Za oknami terminalu widzieli tłum ludzi, głównie żony i dzieci ludzi, którzy nie tak dawno polecieli na Saipan, by zostać obywatelami tego terytorium i oddać głos w wyborach na nowej japońskiej ziemi. Teraz wracali do domu, a rodziny witały ich niczym uratowanych rozbitków, którzy znów znaleźli się w bezpiecznej ojczyźnie. Drugi pilot potrząsnął głową, zadziwiony całym tym absurdem, nie widząc, że twarz Sato nie zmieniła wyrazu. Dziesięć minut później załoga opuściła samolot. Ich zmiennicy polecą nim za kilka godzin z powrotem na Saipan.
W terminalu zobaczyli ludzi czekających na inne połączenia. Z ich twarzy można było wyczytać, że są podenerwowani, choć wielu pożerało wzrokiem popołudniowe gazety, które przed chwilą dowieziono do kiosków na lotnisku. UPADEK GOTO! — głosiły nagłówki. KOGA TWORZY NOWY RZĄD. Poczekalnie pasażerów podróżujących za granicę były jakby mniej zatłoczone niż zwykle. Stali w nich prawie wyłącznie biali biznesmeni, rozglądając się z zaciekawieniem i leciutkim uśmieszkiem na twarzach. Lustrowali lotnisko, przypatrując się przeważnie podróżnym, wracającym z Saipanu. Sato też to zauważył. Zatrzymał się i zerknął na półkę z gazetami. Wystarczyło przeczytać nagłówki, by wszystko pojąć. Pilot spojrzał na obcokrajowców, stojących w poczekalniach i wyszeptał: — Gaidżin… Było to jedyne zbyteczne słowo, jakie Sato wypowiedział od dwóch godzin i nie odezwał się już ani razu podczas drogi do samochodu. Może polepszy się mu, jak się prześpi, pomyślał drugi pilot, podążając do własnego auta. *** — Czy nie powinniśmy wrócić i… — Po co mielibyśmy wracać? — spytał Clark, wrzucając do kieszeni kluczyki od samochodu po zakończeniu trzydziestominutowej przejażdżki po południowej części wyspy. — Czasami wystarczy, by sprawy toczyły się same. Coś mi się zdaje, że teraz jest właśnie taki moment. — Uważasz, że już po wszystkim? — Rozejrzyj się tylko.
Nad ich głowami wciąż krążyły myśliwce. Drużyny porządkowe usunęły szczątki samolotów z pasów startowych lotniska Kobler. Myśliwce nie przeniosły się do międzynarodowego portu cywilnego, gdyż na jego pasach startowych aż roiło się od samolotów pasażerskich. Na wschód od osiedla domków załoga baterii Patriot również utrzymywała stan gotowości bojowej, jednak ci, którzy nie siedzieli w wozie dowodzenia, zebrali się na zewnątrz w małych grupkach i rozmawiali między sobą, zamiast oddawać się zwykłym żołnierskim zajęciom. Miejscowi obywatele urządzali demonstracje, nieraz dość hałaśliwe, w różnych miejscach na wyspie i nikt nie próbował ich aresztować. W kilku przypadkach oficerowie na czele uzbrojonych oddziałów poprosili, by demonstranci trzymali się z daleka od wojska i miejscowi przezornie posłuchali ostrzeżenia. Podczas jazdy Clark i Chavez widzieli kilka podobnych zajść i za każdym razem żołnierze zdawali się nie tyle rozzłoszczeni, co zażenowani całą sytuacją. Nie tak wygląda armia gotowa do boju, pomyślał Clark, a co ważniejsze, oficerowie panowali nad żołnierzami. Oznaczało to, że rozkazy z góry mówiły, aby nie dawać się ponieść emocjom. — Myślisz, że to koniec? — spytał Oreza. — Jeśli dopisze nam szczęście, Dniówka. *** Pierwszym aktem premiera Kogi po utworzeniu gabinetu było wezwanie ambasadora Charlesa Whitinga. Piastował on stanowisko polityczne, które przez ostatnie cztery tygodnie stanowiło źródło nieustannych zmartwień i obaw. Na pierwszy rzut oka Whiting zauważył, że straże wokół ambasady zmniejszono o połowę. Jego samochód służbowy eskortowała policja aż do Budynku Parlamentu. Przy wejściu dla VIP-ów czyhały na niego kamery, lecz trzymano je dość daleko. Dwóch ministrów towarzyszyło mu do środka. — Dziękuję za tak rychłe przybycie, panie Whiting. — Panie premierze, zapewniam, że z radością przyjąłem pańskie zaproszenie. — Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Rzeczywiście tak było, o czym obaj wiedzieli, choć słowa musiały skrywać liczne sprawy. — Zdaje pan sobie sprawę, że nie mam nic wspólnego z… Whiting w odpowiedzi uniósł dłoń.
— Pan wybaczy sir. Oczywiście wiem o tym i zapewniam pana, że mój rząd też o tym wie. Nie widzimy powodu, by prosić pana o wykazanie dobrej woli — powiedział ambasador wyrozumiale. — To spotkanie niezbicie dowodzi jej istnienia. — A jakie jest stanowisko pańskiego rządu? *** Dokładnie o dziewiątej rano samochód wiceprezydenta Edwarda Kealty’ego zajechał na podziemny parking Departamentu Stanu. Agenci Tajnej Służby poprowadzili go do windy dla VIP-ów, która zawiozła go na siedemnaste piętro, gdzie jeden z asystentów Bretta Hansona zaprowadził go do podwójnych drzwi gabinetu sekretarza stanu. — Witaj Ed — powiedział Hanson, wstając na powitanie człowieka, którego koleje publicznego życia śledził od dwudziestu lat. — Cześć Brett. — Kealty nie był zdeprymowany. Przez ostatnie tygodnie radził sobie w różnych sytuacjach. Tego dnia miał wydać publiczne oświadczenie, w którym przeprosi Barbarę Linders i jeszcze kilka innych osób. Lecz przedtem musiał zrobić to, czego wymagała Konstytucja. Kealty sięgnął do kieszeni płaszcza i wręczył sekretarzowi stanu kopertę. Hanson wziął ją i przeczytał dwa krótkie paragrafy oznajmiające o rezygnacji Kealty’ego. Nie trzeba było nic więcej mówić. Dwaj starzy przyjaciele uścisnęli sobie dłonie i Kealty skierował się do wyjścia. Powrócił do Białego Domu, gdzie pracownicy pakowali już jego rzeczy. Do wieczora gabinet będzie gotów na przyjęcie nowej osoby. *** — Chuck Whiting przedstawia w Tokio nasze warunki, prawie w takiej formie, w jakiej przedstawiłeś je wczoraj wieczór. — Może to postawić pana w raczej niekorzystnym świetle — zauważył Ryan, z ulgą w sercu stwierdziwszy, że prezydent zdecydował się podjąć ryzyko. Mężczyzna siedzący za biurkiem pokręcił przecząco głową. — Nie wydaje mi się, ale nawet jeśli, to poradzę sobie z tym. Chcę, żeby nasze wojska dostały rozkaz zniesienia gotowości bojowej i podejmowały tylko operacje obronne. — Świetnie. — Minie sporo czasu, zanim wszystko wróci do normy.
Jack skinął głową. — Tak, panie prezydencie, ale jesteśmy w stanie przeprowadzić to w cywilizowany sposób. Obywatele Japonii nigdy nie popierali tych działań. Ludzie za nie odpowiedzialni nie żyją. Musimy stawiać tę sprawę jasno. Chce pan, bym się tym zajął? — Dobry pomysł. Pogadajmy o tym dziś wieczorem. A może zabrałbyś swoją żonę na ten obiad? Dla odmiany urządzimy takie małe towarzyskie spotkanko — zasugerował prezydent z uśmiechem. — Cathy spodoba się ten pomysł. *** Profesor Caroline Ryan właśnie kończyła zabieg. Sala operacyjna miała coś wspólnego z fabryką sprzętu elektronicznego. Cathy nie musiała nawet zakładać rękawiczek chirurgicznych, a tutejsze zasady higieny w niczym nie przypominały reguł przestrzeganych przy normalnych operacjach. Pacjent znajdował się pod lekką narkozą, a chirurg uwijała się nad podobnymi do celownika broni urządzeniami kontrolnymi lasera, wyszukując ostatnie chore naczynie krwionośne na powierzchni siatkówki oka starszego mężczyzny. Nakierowała krzyż nitek z ostrożnością, z jaką obserwuje się górską kozicę z odległości pół mili i nacisnęła klawisz. Błysnęło zielone światło i naczynie zostało „zespawane”. — Już po wszystkim, panie Redding — oznajmiła cicho, poklepując pacjenta po ręce. — Dziękuję, pani doktor — odpowiedział mężczyzna cokolwiek ospale. Cathy Ryan przekręciła wyłącznik zasilacza systemu laserowego i ześlizgnęła się ze stołka, przeciągając jednocześnie plecy. W narożniku stała agentka specjalna Andrea Price, udając pracownika Instytutu Hopkinsa i przyglądała się całej procedurze. Obie kobiety wyszły na zewnątrz i natknęły się na profesora Bernarda Katza, którego oczy świeciły sponad bismarkowskiego wąsa. — No, Bernie? — zagadnęła Cathy, uzupełniając kartę pana Reddinga. — Masz jeszcze miejsce na ścianie, Cath? — Ta uwaga sprawiła, że uniosła głowę. Katz wręczył jej telegram, w ten tradycyjny sposób przekazując dobrą wiadomość. — Właśnie zgarnęłaś Nagrodę Laskera, moja droga. — Po czym uścisnął ją tak mocno, ze Andrea Price o mało nie dobyła broni. — Och, Bernie!
— Zasłużyłaś na to, pani doktor. Kto wie, może zafundują ci darmową przejażdżkę do Szwecji. Dziesięć lat pracy. To przełom w medycynie klinicznej. Pozostali członkowie instytutu podchodzili do niej z gratulacjami, a dla Caroline Muller Ryan, doktora medycyny, członka Stowarzyszenia Chirurgów Klinicznych moment ten równał się urodzeniu dziecka. No, pomyślała, prawie… Agentka specjalna Price usłyszała sygnał swojego przywoływacza i skierowała się do najbliższego telefonu, a zapisawszy wiadomość powróciła do swojej podopiecznej. — To naprawdę takie niezwykłe? — No cóż, jest to prawie najważniejsza nagroda medyczna w Ameryce — odparł Katz, podczas gdy Cathy wygrzewała się w cieple pochlebstw płynących z ust jej kolegów. — Dostaje się zgrabną małą kopię greckiej rzeźby Nike z Samotraki. I trochę pieniążków. Ale głównie chodzi o to, że człowiek ma świadomość, że naprawdę czegoś dokonał. Cathy jest wspaniałym lekarzem. — Tak więc stało się to w samą porę. Musi pani pojechać do domu zmienić ubranie — wyznała Price. — Po co? — Obiad w Białym Domu — odpowiedziała agentka i mrugnęła. — Jej mąż też się dobrze spisał. — Był to sekret pilnie strzeżony przed wszystkimi, ale nie przed agentami Tajnej Służby, dla których nie istniały tajemnice. *** — Ambasadorze Whiting, chciałbym przeprosić pana, pański rząd i pański naród za to, co się zdarzyło. Ręczę, że to już się nie powtórzy, a także, że ludzie, którzy się do tego przyczynili odpowiedzą przed naszym wymiarem sprawiedliwości — oświadczył Koga z wielką i nieco sztywną godnością. — Panie ministrze, pańskie słowo wystarczy mnie i mojemu rządowi. Zrobimy wszystko co w naszej mocy, by przywrócić nasze dawne stosunki — obiecał ambasador, głęboko poruszony szczerością swojego gospodarza, żałując, podobnie jak wielu innych, że sześć miesięcy temu Ameryka podstawiła mu nogę. — Natychmiast przekażę pańskie życzenia mojemu rządowi. Wierzę, że nasza odpowiedź na pańskie zapewnienie wyda się panu wysoce przychylna.
*** — Potrzebuję pańskiej pomocy — powiedział Yamata z naciskiem. — Czyli jakiej pomocy? — Ściganie Huang Han Sana zabrało mu większość dnia. Głos Chińczyka był tak lodowaty, jak jego imię. — Mogę stąd wziąć mój samolot i polecieć bezpośrednio do… — Może to być uważane za nieprzyjazny gest wobec dwóch krajów. Nie, przykro mi, ale mój rząd nie może sobie na to pozwolić. — Ty głupcze, tego już nie dodał. Nie wiesz, jaka jest cena za taki błąd? — Ale pan… jesteśmy sprzymierzeńcami. — Sprzymierzeni w czym? — zapytał Huang. — Pan jest biznesmenem. Ja urzędnikiem rządowym. Rozmowa ta mogła toczyć się dalej z podobnie nikłym skutkiem, gdyby nie to, że drzwi do gabinetu Yamaty otworzyły się i do środka wkroczył generał Tokikichi Arima w towarzystwie dwóch oficerów. Nie pofatygowali się nawet, by zameldować się u sekretarki w przedpokoju. — Muszę się z panem rozmówić, Yamata-san — zaczął generał oficjalnie. — Jeszcze się z panem skontaktuję — rzucił przemysłowiec do słuchawki i odwiesił ją. Nie wiedział, że po drugiej stronie Huang nakazał swojemu personelowi nie łączyć z nim rozmów, i tak zresztą nie miałoby to znaczenia. — Tak? O co chodzi? — spytał Yamata. Odpowiedź była równie chłodna. — Mam rozkaz aresztować pana. — Czyj rozkaz? — Premiera Kogi. — Pod zarzutem? — Zdrady. Yamata zamrugał powiekami. Rozglądał się po pokoju, mierząc wzrokiem pozostałych mężczyzn, ochraniających generała. W ich oczach nie było współczucia. A więc to tak. Te bezmyślne automaty dostały rozkazy, lecz nie miały dość rozumu, by je pojąć. Ale może miały jeszcze honor. — Za pozwoleniem, chciałbym na chwilę pozostać sam. — Cel tej prośby był jasny. — Moje rozkazy — odparł Arima — każą mi dowieść pana do Tokio żywego. — Ale…
— Przykro mi Yamata-san, ale nie będzie mógł pan skorzystać z tej formy ucieczki. — Z tymi słowy generał dał znak jednemu z oficerów, a ten zbliżył się do biznesmena i założył mu kajdanki. Chłód metalu przejął Yamatę dreszczem. — Tokikiczi, nie możesz… — Muszę. — Generał bolał nad tym, że nie mógł pozwolić swojemu…przyjacielowi? Nie, nie byli przyjaciółmi, na pewno nie dobrymi przyjaciółmi. Mimo to bolało go, że nie może pozwolić Yamacie odprawić ostatniej pokuty, lecz rozkazy premiera były pod tym względem jasno sformułowane. Tak więc wyprowadził go z budynku do komisariatu mieszczącego się obok kwater, które niedługo miał zwolnić. Będzie go tam pilnowało dwóch strażników, by nie usiłował popełnić samobójstwa. *** Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, zdziwiło ich, że dzwonił zwykły telefon, a nie satelitarna komórka Borroughsa. Pani Oreza podniosła słuchawkę, myśląc, że dzwonią może do niej z pracy, jednak po chwili obróciła się i zawołała: — Panie Clark. — Dziękuję. — John przejął słuchawkę. — Słucham? — John, tu Mary Pat. Wasza misja dobiegła końca. Wracajcie do domu. — Działamy dalej pod przykrywką? — Tak. Dobra robota, John. Przekaż to samo Dingowi. — Rozległ się szczęk odkładanej słuchawki. Zastępca dyrektora CIA pogwałciła zasady bezpieczeństwa, ale rozmowa trwała niecałe kilka sekund. Użycie linii cywilnej sprawiło, że rozmowa była bardziej oficjalna, niż gdyby miało to miejsce na tajnej linii. — Co się dzieje? — spytał Dniówka. — Właśnie kazano nam wracać. — Naprawdę? — zawołał Ding. Clark podał mu telefon. — Zadzwoń na lotnisko. Powiedz im, że jesteśmy akredytowanymi pismakami, to może dostaniemy bilety w pierwszej kolejności. — Clark obrócił się. — Dniówka, możesz mi oddać pewną przysługę? Zapomnij, że mnie widziałeś. ***
Choć odebraną wiadomość przyjęli z radością, trochę ich zdziwiła, „Tennessee” z miejsca położył się na wschodni kurs i, pozostając na dużej głębokości, przyśpieszył do piętnastu węzłów. W mesie oficerowie tradycyjnie zabawiali się kosztem żołnierzy Armii. — Będzie nam potrzebna miotła — stwierdził oficer mechanik po głębokim namyśle. — A mamy w ogóle jakąś miotłę na pokładzie? — spytał porucznik Shaw. — Każdemu okrętowi podwodnemu wyfasowuje się miotłę, panie Shaw. Po tylu latach powinien to pan wiedzieć — zauważył Claggett, puszczając do niego oko. — O czym wy gadacie? — zniecierpliwił się podoficer Armii. Robią go w balona, czy co? — Odpaliliśmy dwie torpedy i obie trafiły — wyjaśnił mechanik. — Sprzątnęliśmy dwa cele jak się patrzy, co oznacza, że wchodząc do Pearl Harbor, do peryskopu bojowego przywiążemy miotłę. Taki zwyczaj. — Wy podwodniacy jesteście naprawdę stuknięci — podsumował jedyny mężczyzna w zielonym mundurze polowym. — A śmigłowce też wpisujemy na nasze konto? — spytał Shaw dowódcę. — To nasi je zestrzelili — zaprotestował sierżant. — Ale startowali z naszego pokładu — odciął się porucznik. — Ale, chłopie, co ty gadasz! I tak upłynął im czas podczas śniadania. Ciekawe, co te głębinowe stwory wymyślą podczas obiadu? *** Obiad miał nieoficjalny charakter. Prezydent podejmował swoich gości na piętrze sypialnym Białego Domu. Był tylko zimny bufet, aczkolwiek przygotowany przez zawodowego kucharza, który mógłby swoim kunsztem podnieść rangę każdej restauracji w Ameryce. — Rozumiem, że wypada złożyć gratulacje — powiedział Roger Durling. — Słucham? — Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego jeszcze nie wiedział. — Przyznano mi Laskera, Jack — odezwała się Cathy ze swojego miejsca po przeciwnej stronie stołu. — W takim razie oboje zaliczacie się do grona najlepszych w swoim fachu — zauważył Al Trent, unosząc kieliszek wina.
— A teraz wypijemy twoje zdrowie, Jack — stwierdził prezydent. — To ty mnie uwolniłeś od wszystkich zmartwień, których przysporzyły mi sprawy zagraniczne. Poza tym udało ci się upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Dobra robota, doktorze Ryan. Jack podziękował skinieniem głowy. Tym razem już się domyślił. Pracował w Waszyngtonie wystarczająco długo, by wiedzieć, że to tylko początek szantażu. Szkopuł w tym, że nie bardzo wiedział, dlaczego upatrzyli sobie właśnie jego. — Panie prezydencie, jak sądzę satysfakcję czerpie się z samej służby. Dziękuję za zaufanie i za cierpliwość, kiedy… — Jack, wszyscy ciebie lubią. Co stałoby się z naszym krajem, gdyby nie ty? — Durling obrócił się do jego żony. — Cathy, czy wiesz o wszystkim, co robił Jack przez te wszystkie lata? — Jack i zdradzanie własnych tajemnic? — Ta myśl rozśmieszyła ją na dobre. — Al? — No więc, Cathy, czas, żebyś się dowiedziała — podjął Trent, wzbudzając niepokój Jacka. — Jest jedna rzecz, nad którą się zawsze głowiłam — odparła Cathy bez wahania. — Jesteście z Jackiem w zażyłych stosunkach, a przecież, gdy spotkaliście się po raz pierwszy kilka lat temu… — Chodzi ci o ten obiad, zanim Jack poleciał do Moskwy? — Trent pociągnął łyk kalifornijskiego chardonnay. — To było wtedy, gdy namówił do zdrady szefa dawnego KGB. — Co? — Opowiedz tę historię, Al. Mamy mnóstwo czasu — poprosił Durling. Jego żona, Anne, pochyliła się do przodu z zaciekawioną miną. Mimo grymasu malującego się na twarzy Jacka, Trent zabawiał ich przez dwadzieścia minut, snując nie tylko tę jedną opowieść. — Oto jakiego ma pani męża, doktor Ryan — stwierdził prezydent, gdy Trent zamilkł. Jack wlepił w Ala intensywne spojrzenie. Co się za tym wszystkim kryło? — Jack, kraj potrzebuje cię jeszcze do jednego zadania, a potem będziesz mógł robić, co chcesz — powiedział kongresman. — Co to takiego? — Oby tylko nie ambasada, pomyślał, zwykły podarunek pożegnalny dla starszych urzędników. Durling postawił szklankę na stole.
— Jack, moje zadanie numer jeden na najbliższe dziewięć miesięcy to zapewnić sobie wybór na drugą kadencję. Możliwe, że czeka mnie trudna kampania i w najlepszym razie pochłonie ona mnóstwo czasu. Chcę, żebyś był w moim zespole. — Panie prezydencie, jestem już… — Chcę, żebyś został wiceprezydentem — dokończył Durling cicho. W pokoju zapadła kompletna cisza. — Od dzisiaj zwolniło się to stanowisko. Nie jestem jeszcze pewien, kogo wybiorę na drugą kadencję i nie proponuję, byś objął to stanowisko na dłużej, niż — ile? Nawet nie jedenaście miesięcy. Tak jak to zrobił Rockefeller dla Gerry’ego Forda. Potrzebny mi ktoś, kogo ludzie szanują, ktoś, kto pociągnie ten majdan, gdy wyjadę w kraj. Potrzebuję speca od spraw zagranicznych. Kogoś, kto pomoże mi skompletować zespół od polityki międzynarodowej. Poza tym — dodał — wiem, że masz już dosyć. Zrobiłeś już wystarczająco dużo. Po wyborach nie zostaniesz już powołany na stałe stanowisko. — Chwileczkę. Nawet nie należę do pana partii — zdołał wtrącić Jack. — Według pierwotnego projektu Konstytucji, wiceprezydentem miał zostać pokonany w wyborach powszechnych. James Madison zakładał, że patriotyzm zatriumfuje nad prywatą. No cóż, mylił się — podjął Durling. — Ale w tym wypadku, Jack, znam cię. Nie będę się tobą posługiwał do celów politycznych. Żadnych przemówień i całowania dzieciaczków. — Nigdy nie podnoś niemowlaka, żeby go pocałować — podsunął Trent. — Zawsze cię obrzyga, a w pobliżu znajdzie się ktoś, kto w tym momencie strzeli fotkę. Jak już musisz całować, to w ramionach mamuśki. — Ta dobra rada wystarczyła, by atmosfera odrobinę zelżała. — Twoja praca będzie polegała na zorganizowaniu Białego Domu, zajęciu się sprawami bezpieczeństwa narodowego, i w ogóle umocnieniu mojego zespołu do spraw zagranicznych. A potem pozwolę ci odejść i nikt nie będzie cię mógł ponownie powołać. Będziesz wolnym człowiekiem, Jack — obiecał Durling. — Raz na zawsze. — Mój Boże — westchnęła Cathy. — Ty także tego chcesz, prawda? Caroline potaknęła. — Tak, ale… ale… ja nic nie wiem o polityce. Ja… — Szczęściara — zauważyła Anne Durling. — Nie utkniesz w tym na dobre. — Mam swoją pracę i…
— Będziesz ją nadal wykonywać. Posada gwarantuje miły domek — kontynuował prezydent. — To tylko na jakiś czas. — Obrócił się do Ryana. — No więc, Jack? — Skąd ma pan pewność, że zostanę zatwierdzony? — Zostaw to nam — powiedział Trent w sposób, który jasno sugerował, że sprawa została omówiona. — I nie będzie mnie pan prosił o… — Masz moje słowo — obiecał prezydent. — Twoje zobowiązania kończą się w styczniu przyszłego roku. — A co z… to znaczy, w ten sposób zostanę przewodniczącym Senatu, a w przypadku wyrównanych głosowań… — Powinienem ci powiedzieć, jak chciałbym, żebyś głosował i pewnie tak zrobię. Mam też nadzieję, że mnie posłuchasz. Ale i tak pewnie będziesz głosował, jak ci dyktuje sumienie. Gwoli ścisłości, gdyby sprawy miały się inaczej, nie robiłbym ci takiej propozycji. — Poza tym, harmonogram nie przewiduje takich sytuacji — zapewnił go Trent. O tym też rozmawiali poprzedniej nocy. — Myślę, że więcej uwagi powinniśmy poświęcić siłom zbrojnym — powiedział Jack. — Jeśli poczynisz jakieś zalecenia, włączymy je do budżetu. Dałeś mi w tym względzie nauczkę. Będę cię potrzebować, by przepchnąć to przez Kongres. Może to będzie twoja mowa pożegnalna. — Posłuchają ciebie, Jack — potwierdził Trent. Chryste, pomyślał Ryan żałując, że nie pofolgował sobie z winem. Spojrzał przezornie na żonę. Gdy ich oczy się spotkały, skinęła głową. Jesteś pewna? — spytały jego oczy. Skinęła ponownie. — Panie prezydencie, na takich warunkach przyjmuję pańską propozycję. Roger Durling dał znak agentce Tajnej Służby, że Tish Brown może zawiadomić prasę. Informacja o tym miała znaleźć się w porannych gazetach. ***
Oreza znalazł się na pokładzie swojej łódki po raz pierwszy od czasu, gdy Burroughs złapał ogromnego tuńczyka. Odbili od wybrzeża o świcie i, zanim zapadł zmrok, inżynier uwieńczył swoją rybacką wyprawę złowieniem kolejnej pokaźnych rozmiarów ryby, po czym złapał lot do Honolulu. Po powrocie opowie kolegom z biura o wielu rzeczach, nie tylko o swoich wędkarskich wyczynach, ale nie wspomni o sprzęcie, który Dniówka wyrzucił za burtę, gdy tylko stracili z oczu ląd. Szkoda było pozbywać się aparatów i drogich lamp błyskowych, ale istniały widocznie po temu jakieś powody. *** Clarkowi i Chavezowi, wciąż podającym się za Rosjan, udało się wcisnąć na samolot Japońskich Linii Lotniczych, lecący do Narita. Wchodząc na pokład, zauważyli elegancko ubranego mężczyznę skutego kajdankami. Z odległości kilku metrów Chavez miał okazję spojrzeć w oczy człowiekowi, który wydał wyrok śmierci na Kimberley Norton, gdy pod wojskową eskortą został on poprowadzony na miejsce w pierwszej klasie. Przez ułamek sekundy pożałował, że nie ma przy sobie ani broni ani lampy, albo przynajmniej noża. Lot do Japonii zabrał im dwie bezczynnie spędzone godziny, po czym obaj powlekli się do międzynarodowego terminalu. Mieli zarezerwowane miejsca w pierwszej klasie na samolot Japońskich Linii Lotniczych do Vancouver, gdzie mieli przesiąść się na American Airlines do Waszyngtonu. — Dobry wieczór, państwu — powiedział kapitan najpierw po japońsku, a potem po angielsku. — Mówi kapitan Sato. Lot powinien upłynąć nam spokojnie, mamy sprzyjające wiatry. Przy odrobinie szczęścia powinniśmy wylądować w Vancouver około siódmej rano czasu lokalnego. — Głos płynący z głośników w suficie zdawał się wychodzić z ust maszyny. Piloci lubią mówić jak roboty. — Dziękuję — odparł cicho Chavez po angielsku. Przeprowadził w pamięci szybkie obliczenia i wyszło mu, że znajdą się w Wirginii około dziewiątej, dziesiątej wieczorem. Nie tak źle, pomyślał Clark. — Chcę ożenić się twoją córką, panie C. Mam zamiar oświadczyć się, gdy tylko będziemy z powrotem. — No, w końcu to z siebie wydusił. Prawie skulił się pod spojrzeniem, jakie ściągnął na siebie tą wypowiedzianą od niechcenia uwagą.
— Pewnego dnia, zrozumiesz, co takie słowa robią z człowiekiem, Ding. — Moja ukochana córeczka, pomyślał, narażona na wszelkie niebezpieczeństwa, jak każdy, a może i bardziej? — A może nie chcesz mieć Latynosa w rodzinie? — Nie o to chodzi. Raczej… a do cholery, Ding. Łatwiej przeliterować Chavez niż jakieś Wojochowicz. jeśli ona się zgodzi, to ja chyba też. Tak prosto? — pomyślał Ding. — Myślałem, że posiekasz mnie na kawałki. Clark zachichotał. — Do tych celów używamy tylko broni, myślałem, że już wiesz. *** — Prezydent nie mógł lepiej wybrać — oświadczył Sam Fellows w programie „Dzień Dobry Ameryko”. — Znam Jacka Ryana od prawie ośmiu lat. Jest jednym z najzdolniejszych ludzi w służbie rządowej. Mogę wam teraz zdradzić, że należy do ludzi, dzięki którym doszło do szybkiego zakończenia konfliktu z Japonią, oraz że odegrał niebagatelną rolę w uzdrowieniu rynków finansowych. — Są jednak doniesienia, że jego praca w CIA… — Wie pan, że nie wolno mi ujawniać tajnych informacji, — Przeciekami zajęli się już inni, a prócz tego dziś rano poinstruowano odpowiednich senatorów obu partii. — Mogę zaręczyć, że dr Ryan służył krajowi z honorem. Nie przychodzi mi na myśl żaden inny pracownik wywiadu, który zasłużyłby sobie na takie zaufanie i szacunek, jak Jack Ryan. — Ale dziesięć lat temu wydarzył się ten incydent z terrorystami. Czy kiedykolwiek mieliśmy wiceprezydenta, który osobiście… — Zabijał ludzi? — Fellows potrząsnął w odpowiedzi głową. — Wielu prezydentów i wiceprezydentów było żołnierzami. Jack bronił swojej rodziny przed brutalnym, bezpośrednim atakiem, co zrobiłby każdy Amerykanin. Mogę panu powiedzieć, że tam gdzie mieszkam, w Arizonie, nikt nie potępiłby człowieka za taki czyn. ***
— Dzięki, Sam — powiedział Ryan, oglądając telewizję w swoim biurze. Pierwsza fala reporterów miała mu się dobrać do skóry za pół godziny i do tego czasu musiał zapoznać się materiałami informacyjnymi oraz z listą instrukcji, jakie dostał od Tish Brown. Nie mów zbyt szybko. Nie odpowiadaj jednoznacznie na żadne pytanie o wadze politycznej. — Cieszę się, że jestem z wami — powiedział Ryan do siebie. — To dopiero mój pierwszy mecz. Czyż nie to właśnie muszą mówić wszyscy nieopierzeni piłkarze? — zastanawiał się na głos. *** 747 wylądował nawet wcześniej, niż obiecywał pilot, co mogłoby ich ucieszyć, gdyby nie to, że musieli dłużej czekać na połączenie. Pasażerowie pierwszej klasy wysiadali przynajmniej w pierwszej kolejności, a następną miłą niespodzianką było to, że przy wyjściu czekał urzędnik amerykańskiego konsulatu, który przeprowadził ich szybko przez kontrolę celną. Clark i Chavez przespali lot, ale ich organizmy nie nadążyły jeszcze za zmianą czasu. Wiekowy L-1011 Tristar linii American wystartował dwie godziny później w stronę lotniska Dulles International. *** Kapitan Sato nie ruszył się z fotela. Monotonia to najgorsza strona międzynarodowych podróży powietrznych. Terminal, obok którego stał samolot, mógł z powodzeniem znajdować się w gdziekolwiek na ziemi. Z tym, że tutaj otaczały go twarze gaidżin. Czekała go jednodniowa przerwa przed następnym lotem do kraju, samolotem bez wątpienia wypełnionym po brzegi japońskimi przedsiębiorcami, którzy uciekali do domu.
Reszta życia miała mu właśnie upłynąć na przewożeniu nieznajomych do miejsc, które go nic nie obchodziły. Gdyby tylko został w Siłach Samoobrony… Może wtedy powiodłoby mu się lepiej, może życie potoczyłoby mu się inaczej. Był najlepszym pilotem w najlepszych liniach na świecie i swoje umiejętności mógł… ale teraz było za późno, by się o tym przekonać. Jego życie potoczy się utartym szlakiem, będzie jednym z wielu pilotów, przewożących w tę i z powrotem ludzi z kraju, który utracił honor. No cóż. Podniósł się z fotela, pozbierał mapy i inne potrzebne dokumenty, wsunął je do torby podręcznej i skierował się do wyjścia. Poczekalnia świeciła pustkami i Sato ruszył w kierunku tętniącego życiem holu lotniska. W jednym ze sklepów zauważył „USA Today”. Wziął egzemplarz do ręki i powiódł wzrokiem po pierwszej stronie, natrafiając na fotografie. Dziś o dziewiątej wieczór? Pewne fakty połączyły się w jego umyśle, a właściwie chodziło tylko o obliczenie prędkości i odległości. Sato rozejrzał się jeszcze raz, potem pomaszerował do biura administracji lotniska. Potrzebna mu była mapa pogody. Czas już znał. *** — Chciałbym załatwić jeszcze pewną rzecz — oświadczył Jack, czując się swobodniej w Gabinecie Owalnym, niż kiedykolwiek przedtem. — O co chodzi? — O pewnego oficera CIA. Chciałbym skorzystać wobec niego z prawa łaski. — Co takiego ma na sumieniu? — spytał Durling, zastawiając się, czy zza tej prośby nie wyzierają aby nowe kłopoty. — Morderstwo — odparł Ryan szczerze. — Tak się złożyło, że gdy byłem jeszcze w koledżu mój ojciec prowadził to śledztwo. Ludzie, których zabił zasłużyli sobie… — Nawet jeśli, nie jest to godne pochwały. —
Naprawdę
sobie
zasłużyli.
—
Wyjaśnienie
sprawy
zabrało
przyszłemu
wiceprezydentowi kilka minut. „Narkotyki” okazało się być słowem-wytrychem i wkrótce prezydent skinął głową na znak zgody. — A co robił do tej pory? — Jest jednym z naszych najlepszych agentów terenowych. To on przyskrzynił Qatiego i Ghosna w Mexico City. — To ten?
— Tak. Zasłużył sobie na to, by odzyskać swoje nazwisko. — Zgoda. Zadzwonię do prokuratora generalnego i zobaczymy, czy da się to zrobić po cichu. Masz jeszcze jakieś inne prośby w zanadrzu? — spytał prezydent. — Jak na amatora szybko sobie przyswajasz polityczne abecadło. Nieźle się spisałeś dziś rano na spotkaniu z dziennikarzami. Ryan przyjął komplement skinieniem głowy. — Jest jeszcze admirał Jackson, ale mam nadzieję, że o niego zadba Marynarka. — Jeszcze żadnemu oficerowi nie zaszkodziło dyskretne poparcie prezydenckie. Masz rację. Lot na wyspy, by się z nimi spotkać był przemyślanym posunięciem. *** — Żadnych strat — oznajmił Chambers. A wiele podwodnych zwycięstw. Dlaczego więc nie czuję zadowolenia? — A co z tymi, które zatopiły „Charlotte” i „Asheville”? — spytał Jones. — Dowiemy się, jak nadejdzie czas, ale chyba jeden z nich został zatopiony. — Choć oparta na statystyce, taka ocena była bardzo prawdopodobna. — Dobra robota, Ron — pochwalił go Mancuso. Jones zgasił papierosa. Znów będzie musiał mocować się z nałogiem. Dopiero teraz zrozumiał, czym jest wojna i dziękował Bogu, że go ominęła. Może wojna jest tylko dla młodzików. Ale on odsłużył swoje i przy odrobinie szczęścia nie będzie już czegoś podobnego oglądał. Zawsze mógł wrócić do śledzenia wielorybów. — Dzięki, skipper. *** — Jeden z naszych 747 miał awarię awioniki — wyjaśnił Sato. — Wypadł ze służby na jakieś trzy dni. Muszę polecieć na Heathrow, by go zastąpić. Inny 747 zastąpi mój na trasie przez Pacyfik. — Po tych słowach przedstawił plan lotu. Kanadyjski urzędnik rzucił na niego okiem. — Ilu na pokładzie? — Nie, nie biorę żadnych pasażerów, ale potrzebny mi będzie pełny zbiornik paliwa.
— Mam nadzieję, że pańska linia za to zapłaci, kapitanie — podsumował urzędnik z uśmiechem. Nagryzmolił swoją zgodę na planie lotu, wkładając jeden egzemplarz do akt, a drugi oddając pilotowi. Przedtem rzucił jednak na plan ostatnie spojrzenie. — Południową trasą? Przecież nadłoży pan siedemset kilometrów. — Nie podoba mi się prognoza pogody — skłamał Sato. Nie musiał się specjalnie wysilać. Pracownicy służb naziemnych rzadko poddawali w wątpliwość słowa pilota, gdy chodziło o warunki pogodowe. A ten tutaj się do nich najwyraźniej zaliczał. — Dziękuję. — Urzędnik wrócił do papierkowej roboty. Godzinę później, Sato stał pod brzuchem swojego samolotu, który znajdował się w hangarze obsługowym linii Air Canada, gdyż miejsce obok terminalu zajmował już inny samolot. Nie śpiesząc się dokonywał przedstartowego przeglądu, sprawdzając, czy nie widać gdzieś przecieku płynu, obluzowanych nitów, uszkodzeń na oponach, jednym słowem jakichś nieprawidłowości, zwanych potocznie „wysypką hangarową”, ale niczego podobnego nie stwierdził. Jego drugi pilot siedział już w kabinie, niezadowolony z tego ponadplanowego lotu, choć oznaczało to, że spędzą trzy, może cztery dni w Londynie, mieście, które załogi samolotów darzyły szczególną sympatią. Sato skończył obchód i wszedł na pokład, zatrzymując się przy przedniej kuchni. — Wszystko gotowe? — Czynności przed lotem wykonane, gotowy do odczytania listy czynności przedstartowych — zdążył zameldować drugi pilot, zanim nóż kuchenny przeszył mu pierś. Jego szeroko rozwarte oczy wyrażały raczej zdziwienie i szok, niż ból. — Przykro mi, że musiałem to zrobić — powiedział mu Sato z łagodnym uśmiechem. Potem zasiadł w lewym fotelu, zapiął pasy i rozpoczął wykonywanie procedury przedstartowej. Ludzie z obsługi naziemnej byli zbyt daleko, by zauważyć, że tylko jeden z pilotów w kabinie pozostał przy życiu. — Wieża Vancouver, tu JAL numer pięć-zero-zero, proszę o zezwolenie na kołowanie. — Pięć-zero-zero, przyjąłem, zezwalam na kołowanie, pas dwa-siedem-lewy. Wiatr dwaosiem-zero, siła piętnaście.
— Dziękuję wieża, pięć-zero-zero idę na dwa-siedem-lewy. — Samolot ruszył z miejsca. Dobrnięcie do pasa zabrało mu dziesięć minut. Musiał odczekać kolejną minutę, gdyż przed nim startował inny 747, a samoloty tego typu wytwarzają za sobą niebezpieczne turbulencje powietrza. Miał zamiar złamać najważniejszą zasadę lotnika, która mówiła, by liczba startów zawsze równała się liczbie lądowań, ale jego rodacy czynili tak już nie raz. Uzyskawszy zezwolenie z wieży, Sato przesunął dźwignie ciągu na pozycje startową i Boeing, mając paliwo za jedyny ładunek, pognał pasem startowym. Natychmiast po starcie skręcił na północ, opuszczając kontrolowaną przestrzeń powietrzną wokół lotniska. Prawie pusty samolot bez problemu osiągnął pułap przelotowy jedenastu tysięcy metrów, na którym zużycie paliwa było najbardziej ekonomiczne. Plan lotu zakładał, że przeleci nad granicą kanadyjsko-amerykańską i wejdzie nad morze trochę na północ od rybackiej mieściny Hopedak. Wkrótce potem znajdzie się poza zasięgiem naziemnego radaru. Cztery godziny, pomyślał Sato, popijając herbatę. Zmówił modlitwę za mężczyznę w prawym fotelu, mając nadzieje, że jego dusza odnalazła już spokój, tak jak jego. *** Samolot linii American wylądował na Dulles jedynie z minutowym opóźnieniem. Clark i Chavez przekonali się, że czeka na nich samochód. Wsiedli do służbowego Forda i skierowali się na autostradę międzystanową nr 64, podczas gdy kierowca, który przyprowadził wóz, musiał wziąć taksówkę. — Jak myślisz, co się z nim stanie? — Z Yamatą? Pójdzie do paki, a może skończy jeszcze gorzej, kto wie. Kupiłeś gazetę? — spytał Clark. — Jasne. — Chavez rozłożył dziennik i przebiegł wzrokiem po pierwszej stronie. — Ja cię kręcę! — Co? — Wygląda na to, że nasz doktor Ryan pnie się w górę. — Ale Chavez miał inne sprawy na głowie, o których rozmyślał podczas jazdy do Virginia Tidewater. Zastanawiał się na przykład, w jaki sposób poprosić Patsy o rękę. A co będzie, jeśli powie „nie”? ***
Połączone posiedzenia Kongresu odbywają się zawsze w sali obrad Izby Reprezentantów z uwagi na jej większe rozmiary, a także, jak mawiali członkowie „izby niższej”, ponieważ każdy senator miał zarezerwowane dla siebie miejsce, a ci dranie nie pozwoliliby nikomu innemu na nich usiąść. O bezpieczeństwo dbano w tym miejscu nadzwyczaj dobrze. Budynek na Kapitelu miał swoją własną wewnętrzną policję, która współpracowała z Tajną Służbą Na korytarzach poustawiano barierki z aksamitnych sznurów, przy których czuwali umundurowani policjanci, ale poza tym nie robiono większego niż zazwyczaj szumu. Prezydent zajeżdżał na Kapitol w dobrze opancerzonym samochodzie służbowym. Towarzyszyło mu kilka terenowych Chevroletów, równie dobrze zabezpieczonych, pełnych agentów Tajnej Służby, którzy mieli przy sobie dość broni, by odeprzeć atak kompanii piechoty morskiej. Całość przypominała cyrkową grupę objazdową i, jak na takową przystało, jej członkowie często rozkładali sprzęt, by potem złożyć go z powrotem. Czterech agentów na przykład wciągnęło na dach ręczne wyrzutnie rakiet Stinger, ustawiło się w z góry wyznaczonych punktach i rozglądało się po okolicy, sprawdzając, czy przypadkiem drzewa nie rozrosły się zbyt bujnie (przystrzygano je regularnie, by uzyskać lepszą widoczność). Drużyna Przeciwsnajperska Tajnej Służby zajęła również pozycję na szczycie budynku Kongresu oraz na dachach okolicznych domów. Najlepsi strzelcy wyborowi w kraju wyjęli produkowane na zamówienie karabiny kalibru 7 mm Magnum z wyłożonych pianką walizek i lustrowali przez lornetki pozostałe dachy, których nie było tak znowu dużo. Pozostała część ludzi z Tajnej Służby zajęła windy i schody w każdym domu znajdującym się blisko budynku, który Skoczek miał tego wieczoru odwiedzić. ***
Sato dziękował Opatrzności za taki, a nie inny wybór czasu dla tej uroczystości oraz za system TACAS. Choć na powietrznych trasach transantlantyckich zawsze panował ruch, podróże między Europą a Ameryką zostały tak zgrane w czasie, by odpowiadały cyklowi snu człowieka. O tej porze dnia panował zastój w lotach na zachód. System TACAS słał nieustannie impulsy wywoławcze i ostrzegał go o każdym zbliżającym się samolocie. W tej chwili nikt nie przelatywał w pobliżu. Na ekranie widniał napis BRAK RUCHU, co oznaczało, że w promieniu stu dwudziestu kilometrów nie było żadnego samolotu. Umożliwiło to kapitanowi Sato bezproblemowe wślizgnięcie się na trasę zachodnią. Leciał teraz wzdłuż wybrzeża, trzysta mil od celu. Pilot porównał czas z zapamiętanym planem lotu. Udało mu się dokładnie przewidzieć kierunki wiatrów. Musiał zgrać wszystko dokładnie w czasie, jako że Amerykanie potrafią być punktualni. O godzinie 20.30 skręcił na zachód. Poczuł, jak ogarnia go zmęczenie, spędził przecież większość dnia za sterami. Nad Wschodnim Wybrzeżem przeciągały deszcze i choć miało go trochę rzucać w czasie lotu pod chmurami, nie zaprzątał sobie tym głowy. Był przecież pilotem. Przeszkadzało mu jedynie, że wypił zbyt dużo herbaty i czuł potrzebę odwiedzenia toalety, a nie mógł pozostawić sterów bez opieki. Jeszcze przez niecałe pół godziny musiał radzić sobie z tą niedogodnością. *** — Tatusiu, co się dzieje? Czy nadal chodzimy do tej samej szkoły? — spytała Sally ze zwróconego do tyłu siedzenia limuzyny. Odpowiedź nadeszła od Cathy. — Tak. Nawet będziecie mieli własnego kierowcę. — W dechę! — pomyślał mały Jack. Ich ojciec jeszcze się namyślał, jak zwykle po podjęciu ważnej decyzji, choć wiedział, że na to jest już za późno. Cathy przyjrzała się jego twarzy i, odczytawszy jego myśli, uśmiechnęła się. — Jack, to tylko kilka miesięcy, a potem… — Taak — przytaknął jej mąż. — Zawsze będę mógł wrócić do gry w golfa. — A potem uczyć. Chciałabym, żebyś to robił. Potrzebujesz tego. — A nie powrotu do banku? — I tak dziwi mnie, że tak długo tam wytrzymałeś. — Jesteś chirurgiem oka, a nie psychiatrą.
— Jeszcze o tym porozmawiamy — powiedziała profesor Ryan, poprawiając sukienkę Cathie Ryan. Najbardziej przemawiała do niej obietnica, że to tylko jedenaście miesięcy. Po tej posadzie Jack nigdy już nie wróci do służby rządowej. Prezydent Durling sprawił im piękny podarunek. *** Samochód służbowy zatrzymał się przed budynkiem Longworth House Office. Nie kłębił się tu żaden tłum, ale z wnętrza budynku wyszło kilku urzędników Kongresu. Sześciu agentów Tajnej Służby trzymało ich na oku, podczas gdy czterej inni eskortowali rodzinę Ryanów do środka. Przy narożnym wejściu stał Al Trent. — Zechce pan pójść ze mną? — Dlaczego…? — Po zatwierdzeniu, wprowadzimy pana do zaprzysiężenia, a następnie zajmie pan miejsce za prezydentem, obok przewodniczącego Izby — tłumaczył Sam Fellows. — To był pomysł Tish Brown, będzie to dobrze wyglądało. — Wyborcze szopki — zauważył chłodno Jack. — A co z nami? — spytała Cathy. Jaka ładna scena rodzinna, pomyślał Al. — Nie wiem doprawdy czemu jestem tym wszystkim tak wściekle przejęty — mruknął Fellows w swój dobroduszny sposób. — Listopad będzie dla nas ciężkim miesiącem. Przypuszczam, że się tego nie spodziewaliście? — Przykro mi Sam, ale nie — odparł Jack z zakłopotanym uśmiechem. — Ta klitka to moje pierwsze biuro — powiedział Trent, otwierając drzwi na parterze, prowadzące do apartamentów, z których korzystał od dziesięciu kadencji. — Zatrzymałem ją na szczęście. Usiądźcie proszę i odpocznijcie trochę. Ktoś przyniósł napoje i lód, i podał je pod uważnym spojrzeniem ochrony Ryana. Andrea Price znów zaczęła się bawić z dzieciakami. Wyglądało to naturalnie, ale prawda było jednak inna. Dzieci wiceprezydenta powinny czuć się dobrze w jej towarzystwie. Zaczęła właśnie o to zabiegać. ***
Samochód prezydenta Durlinga zajechał na miejsce bez przeszkód. Eskorta doprowadziła go do biura przewodniczącego Izby, które przylegało do sali obrad, gdzie prezydent miał okazje przejrzeć jeszcze raz tekst swojego przemówienia. Jaśmin, czyli pani Durling, w towarzystwie ochrony osobistej pojechała windą na galerię. Do tego czasu sala obrad zapełniła się do połowy. Modne w Kongresie spóźnianie się nie było w tym momencie mile widziane. Członkowie Kongresu skupili się w małych grupkach, a wchodzili według partyjnej przynależności i siadali na miejscach przedzielonych choć niewidzialną to jednak namacalną linią. Pozostali członkowie rządu mieli pojawić się później. Dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego, wszyscy członkowie gabinetu, którzy przebywali akurat w Waszyngtonie (dwóch było na wyjazdach), członkowie Kolegium Szefów Sztabów w upstrzonych baretkami mundurach zostali posadzeni w pierwszym rzędzie. Potem weszli szefowie agencji rządowych. Bili Shaw z FBI. Prezes Banku Rezerw Federalnych. Aż w końcu pod okiem nerwowych służb bezpieczeństwa, wśród tradycyjnego gęgania wysokiego rangą personelu, wszystko zostało przygotowane, dokładnie na czas, tak jak zawsze. Siedem sieci telewizyjnych przerwało nadawanie programów. Prezenterzy oznajmili, że za chwilę prezydent wygłosi orędzie do narodu. Zasypali widzów taką ilością informacji, że mogli oni pójść do kuchni i zrobić sobie kanapki, a i tak niczego nie stracili. Odźwierny Izby Reprezentantów, człowiek wykonujący jeden z najbardziej intratnych zawodów w kraju — pokaźna pensja i żadnych konkretnych obowiązków — stanął w środku sali i przemówił tubalnym głosem, wypełniając tym samym swoją jedyną funkcję: — Panie przewodniczący, prezydent Stanów Zjednoczonych. Roger Durling wszedł na salę. Krocząc wzdłuż ław, zatrzymywał się, by uścisnąć wyciągnięte dłonie, trzymając pod pachą oprawną w czerwoną skórę teczką. Miał tekst przemówienia na papierze na wypadek, gdyby zepsuły się wyświetlające je telepromptery. Powitał go aplauz zarówno ogłuszający, jak szczery. Nawet członkowie partii opozycyjnej musieli przyznać, że Durling dotrzymał obietnicy zabezpieczania, chronienia i bronienia Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Choć polityka rządzi się swoimi prawami, jest w niej również miejsce na honor i patriotyzm, zwłaszcza w takich chwilach. Durling zbliżył się do mównicy, wspiął się na podium i wówczas nadszedł czas, by przewodniczący Izby spełnił swój ceremonialny obowiązek.
— Członkowie Kongresu, mam wielki zaszczyt oznajmić, że za chwilę przemówi prezydent Stanów Zjednoczonych. — Ponownie rozległy się oklaski. Tym razem członkowie obu partii tradycyjnie rywalizowali między sobą o to, która strona będzie klaskać najgłośniej i najdłużej. *** — W porządku, powtórz, co masz zrobić… — Dobrze, pamiętam, Al! Wchodzę, zostaję zaprzysiężony przez przewodniczącego Sądu Najwyższego, potem siadam. Powtarzam po nim, to wszystko. — Ryan upił łyk Coca-Coli ze szklanki, po czym wytarł spocone ręce o spodnie. Agent Tajnej Służby podał mu chusteczkę. *** — Waszyngton, tu Sześć-Pięć-Dziewięć linii KLM. Mamy awarię. — Głos posługiwał się skrótowym żargonem pilotów, językiem, który lotnicy używali, gdy sprawy przybierały diabelnie zły obrót. Operator w centrum kontroli ruchu powietrznego leżącym na obrzeżach Waszyngtonu zauważył, że alfanumeryczna ikona na ekranie radlolokatora powiększyła się trzykrotnie. Włączył mikrofon. — Sześć-Pięć-Dziewięć, tu Centrum Waszyngton. Melduj uszkodzenia. — Centrum, tu Sześć-Pięć-Dziewięć, eksplodował silnik numer trzy silniki jeden i dwa uszkodzone. Odporność konstrukcji na zniszczenia niepewna. Słaba sterowność. Proszę o kąt kursowy, kierunek Baltimore. Kontroler przywołał gwałtownym ruchem dłoni swojego przełożonego. — Chwileczkę. Kto to jest? — Wprowadził kod KLM-659 do komputera, ale nie znalazł żadnej informacji. Kontroler pstryknął włącznikiem mikrofonu. — Sześć-Pięć-Dziewięć, podaj dane rozpoznawcze, odbiór. — Odpowiedź miała jeszcze bardziej naglący charakter. — Centrum Waszyngton, tu Sześć-Pięć-Dziewięć linii KLM, typ 747, lot czarterowy do Orlando, trzystu pasażerów — odparł głos. — Powtarzam, mamy trzy uszkodzone silniki, naruszoną konstrukcję lewego skrzydła i kadłuba. Schodzę na dziesięć tysięcy. Proszę o kurs na Baltimore, odbiór!
Cholera, nie możemy przecież grać z nim w ciuciubabkę, pomyślał kontroler. — Dobrze, niech ląduje. — Sześć-Pięć-Dziewięć. Potwierdzam kontakt radarowy. Mam cię na czternastu tysiącach. Prędkość pięćset kilometrów na godzinę. Skręć lewo dwa-dziewieć-zero i kontynuuj schodzenie. Utrzymaj dziesięć tysięcy. — Sześć-Pięć-Dziewięć, schodzę dziesięć tysięcy, skręcam lewo dwa-dziewięć-zero. — odpowiedział Sato. Komunikacja z samolotami odbywała się po angielsku, a on mówił biegle w tym języku. Na razie idzie nieźle. Zbiorniki paliwa były w połowie pełne, a do celu miał niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów według tego, co podawał pokładowy system nawigacji satelitarnej. *** Straż pożarna zlokalizowana niedaleko terminalu międzynarodowego lotniska BaltimoreWaszyngton została natychmiast postawiona w stan gotowości. Pracownicy, którzy normalnie zajmowali się czymś innym, pobiegli lub pojechali samochodami do budynku lotniska, podczas gdy kontrolerzy decydowali, które samoloty mogą wylądować zanim nadleci uszkodzony 747, a które muszą pokrążyć jeszcze nad lotniskiem. Plan działania na wypadek stanu zagrożenia mieli gotowy, podobnie jak każde inne lotnisko. Powiadomiono policję i inne służby; dosłownie tysiące ludzi zostało oderwanych od odbiorników telewizyjnych. *** — Chciałbym państwu opowiedzieć historię obywatela amerykańskiego, syna oficera policji, byłego żołnierza Korpusu Piechoty Morskiej, który odniósł poważne obrażenia podczas ćwiczeń, nauczyciela historii, członka amerykańskich kręgów finansowych, męża i ojca, patrioty, urzędnika państwowego, amerykańskiego bohatera — mówił prezydent przed kamerami telewizji. Ryana aż skręcało, gdy tego słuchał, zwłaszcza, że słowa prezydenta przyjęto oklaskami. Kamery skierowały się na sekretarza skarbu Fiedlera, który zdradził grupie dziennikarzy, jaką rolę Jack Ryan odegrał podczas uzdrawiania Wall Street. Nawet Brett Hanson przyłączył się do oklasków. — W takich chwilach człowiek zawsze chce się zapaść pod ziemię, nieprawdaż Jack? — rzucił Trent z uśmiechem.
— Wielu z was go zna, wielu z nim pracowało. Rozmawiałem dziś z członkami Senatu. — Durling uczynił gest w stronę przywódców mniejszości i większości w Senacie, którzy odpowiedzieli mu uśmiechami i skinęli głowami na użytek kamer telewizji C-SPAN. — Uzyskawszy ich zgodę, pragnę zaproponować, by Jack Patrick Ryan objął stanowisko wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Niniejszym zwracam się do członków Senatu z prośbą o zaakceptowanie tej nominacji w głosowaniu jawnym. — Ależ to jest chyba niezgodne z prawem — zauważył komentator telewizyjny, gdy obaj senatorzy wstali i podeszli do mównicy. — Prezydent Durling wszystko dobrze sprawdził — odparł polityczny ekspert. — Jack Ryan jest chyba najmniej kontrowersyjną postacią w Waszyngtonie, a obupartyjna… — Panie prezydencie, panie przewodniczący, członkowie Senatu i nasi koledzy, przyjaciele z Izby Reprezentantów — zaczął przywódca większości. — Z największą przyjemnością, wraz z przywódcą mniejszości… — Jesteście pewni, że to zgodne z prawem? — pomyślał na głos Jack. — Konstytucja mówi tylko, że Senat musi zatwierdzić kandydata, ale ani słowem nie wspomina o tym, jak ma to zrobić — odparł Sam Fellows. *** — Wieża Baltimore, tu Sześć-Pięć-Dziewięć. Mam kłopoty. — Sześć-Pięć-Dziewięć, jakie masz kłopoty? — spytał kontroler z wieży. Mógł się już po części zorientować, co się dzieje patrząc na ekran radaru. Nadlatujący 747 nie zareagował odpowiednio na polecenie, które dał mu chwilę przedtem. Kontroler potarł dłonie o siebie i zaczął się zastawiać, czy uda mu się sprowadzić ten samolot bezpiecznie na ziemię. — Stery nie reagują prawidłowo… nie wiem, czy zdołam… Baltimore, widzę światła na pasie na mojej pierwszej godzinie… słabo znam ten rejon… widzę dużo terenów zabudowanych… tracę moc… Kontroler sprawdził kąt kursowy na ekranie, przedłużył go w prostej linii do… — Sześć-Pięć-Dziewięć, widzisz bazę Sił Powietrznych Andrews. Mają tam dwa pasy. Czy możesz skręcić w stronę Andrews? — Tu Sześć-Pięć-Dziewięć, chyba tak, chyba tak.
— Zostań na nasłuchu. — Wieża połączona była z bazą Sił Powietrznych „gorącą linią”. — Andrews, czy możecie… — Śledzimy sytuację — oznajmił starszy oficer w wieży bazy Andrews. — Centrum Waszyngton poinformowało nas o tym. Potrzebujecie pomocy? — Możecie go przyjąć? — Tak. — Sześć-Pięć-Dziewięć, tu Baltimore. Przekazuję cię wieży w Andrews. Skręć prawo trzy-pięć-zero… czy możecie skręcić? — Myślę, że tak. Pożar został chyba ugaszony, a instalacja hydrauliczna zaczyna działać… silnik chyba… — Sześć-Pięć-Dziewięć KLM, tu wieża kontroli ruchu w bazie Andrews. Potwierdzam kontakt radarowy. Odległość czterdzieści kilometrów, kurs trzy-cztery-zero, pułap tysiąc dwieście metrów. Wolny pas zero-jeden lewy, posłaliśmy tam nasze wozy strażackie — powiedział kapitan Sił Powietrznych. Już wcześniej nadał sygnał alarmowy i wyszkoleni żołnierze natychmiast zareagowali. — Skręć prawo zero-jeden-zero i kontynuuj schodzenie. — Sześć-Pięć-Dziewięć — nadeszło krótkie potwierdzenie. Sato nie miał nigdy pojąć ironii tej sytuacji. Choć liczne myśliwce stacjonowały w Andrews, bazie Langley, centrum doświadczalnym lotnictwa Marynarki Patuxeut River i w bazie lotnictwa Marynarki Oceana, a każde z tych miejsc leżało w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od Waszyngtonu, nikomu nie przyszło do głowy, by wysłać kilka myśliwców nad stolicę w taki dzień, jak ten. Wymyślne kłamstwa i uniki nie były prawie wcale potrzebne. Sato obrócił samolot na bardzo małej szybkości, przez cały czas pod baczną opieką zaaferowanych i fachowo reagujących amerykańskich kontrolerów. Opieką, która mieszała mu trochę szyki. *** — Aye! — Kto jest przeciw? — Zapadła cisza, po której nastąpiły rzęsiste oklaski. Po chwili wstał przewodniczący. — Odźwierny Izby wprowadzi wiceprezydenta na salę, aby ten został zaprzysiężony.
— O tobie mowa. Połamania nóg — rzucił Trent, po czym wstał i skierował się do wyjścia. Agenci Tajnej Służby pośpieszyli w głąb korytarza prowadząc pochód do tunelu, który łączył budynek z Kapitolem. Wchodząc do niego Ryan powiódł wzrokiem po łukowym sklepieniu, pomalowanym w okropny żółtawy kolor i, co dziwne, oblepionym rysunkami wykonanymi przez dzieci. *** — Nie widzę żadnych nieprawidłowości, ani dymu, ani płomieni. — Kontroler w wieży obserwował nadlatujący samolot przez lornetkę. Znajdował się teraz niecałe półtora kilometra od nich. — O cholera, ma schowane podwozie! — Sześć-Pięć-Dziewięć, masz schowane podwozie, powtarzam, masz schowane podwozie! *** Sato mógł odpowiedzieć kontrolerowi, ale postanowił tego nie robić. Klamka zapadła. Pchnął do przodu dźwignie ciągu, rezygnując z prędkości podchodzenia do lądowania wynoszącej dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę, trzymając się na razie pułapu trzystu metrów. Cel miał teraz w zasięgu wzroku, wystarczyło jedynie skręcić czterdzieści stopni w prawo. Po namyśle, włączył oświetlenie samolotu, odsłaniając czerwonego żurawia na stateczniku pionowym. *** — Co jest, do cholery? — On nie jest z KLM! Popatrz! — zawołał młodszy stopniem oficer. Dokładnie ponad polami, wyraźnie reagując prawidłowo na stery, 747 przechylił się w lewo z wyciem swoich czterech silników idących na zwiększonej mocy. Dwaj oficerowie spojrzeli na siebie, uświadamiając sobie, co teraz nastąpi oraz wiedząc, że nie mogą temu w żaden sposób zapobiec. Powiadomienie dowódcy bazy było tylko formalnością, która nie mogła zmienić biegu wypadków. Potem zaalarmowali także Pierwszy Dywizjon Śmigłowcowy. Gdy to zrobili, nie mieli już nic innego do roboty, jak tylko przyglądać się przedstawieniu, którego końcówki już się domyślali. Za jakąś minutę miał nastąpić finał.
*** Sato często bywał w Waszyngtonie i przebył tradycyjną turystyczną marszrutę po mieście, włączając w to parokrotną wizytę w budynku Kapitolu. Strasznie groteskowa budowla, pomyślał po raz wtóry, gdy rosła ona mu w oczach. Nieznacznie przechylił stery i pruł teraz dokładnie nad Pennsylvania Avenue, przecinając rzekę Anacostia. *** Widok był na tyle oszałamiający, by sparaliżować na moment agenta Tajnej Służby zajmującego pozycję na dachu Kapitolu. Trwał on w bezruchu tylko krótką chwilę, co w ostatecznym rachunku i tak nie miało znaczenia. — Wyciągnąć Skoczka! Szybko! — wrzasnął, chwytając Stingera. — Chodu! — zagrzmiał inny agent w mikrofon krótkofalówki, dość głośno, by rozsadzić bębenki agentom Tajnej Służby wewnątrz budynku. To proste słowo dla agentów Tajnej Służby oznaczało, by natychmiast ewakuować prezydenta gdziekolwiek by w tej chwili przebywał. Agenci, kondycją fizyczną dorównujący każdemu obrońcy grającemu w krajowej lidze futbolu, ruszyli z miejsc, nie wiedząc nawet gdzie kryje się niebezpieczeństwo. Ochrona Pierwszej Damy na galerii miała do przebycia stosunkowo krótką odległość i choć jedna z agentek potknęła się na schodach udało jej się chwycić Annę Durling za ramię i popchnąć ją do wyjścia. *** — Co? — krzyknęła Andrea Price w tunelu. Pozostali agenci wokół państwa Ryanów natychmiast dobyli broni, w większości rewolwery, choć dwóch wyciągnęło pistolety maszynowe. Każdy uniósł broń w górę i zaczął rozglądać się po żółtawym korytarzu w poszukiwaniu zagrożenia, ale nie wykryli nic podejrzanego. — Czysto! — Czysto! — Czysto! ***
W sali obrad sześciu mężczyzn puściło się biegiem w kierunku podium, również lustrując pomieszczenie z bronią gotową do strzału. Ten moment miał na zawsze zapaść w pamięć milionom telewidzów. Prezydent Durling posłał zdziwione spojrzenie szefowi ochrony osobistej i w odpowiedzi usłyszał tylko wykrzyczane błaganie, by natychmiast opuścił budynek. *** Agent ze Stingerem na dachu budynku w rekordowym tempie ustawił wyrzutnię na ramieniu. Przenikliwy świergot modułu elektronicznego powiedział mu, że pocisk namierzył cel. Momentalnie odpalił rakietę, wiedząc już, że na nic się to nie zda… *** Ding Chavez siedział na kanapie, trzymając dłoń Patsy — tę, na której widniał teraz zaręczynowy pierścionek — a potem dostrzegł na ekranie ludzi z wyciągniętą bronią. Wiedziony żołnierskim instynktem przybliżył się do telewizora, by odszukać wzrokiem zagrożenie i, choć na nic nie trafił, wiedział, że i tak gdzieś się tam czai. *** Ujrzawszy smużkę światła Sato wzdrygnął się. Zrobił to raczej ze zdziwienia, niż strachu. Potem dostrzegł pocisk sunący ku lewemu wewnętrznemu silnikowi jego samolotu. Eksplozja rozbrzmiała niespodziewanie głośno. Dźwięk dzwonków alarmowych powiedział mu, że silnik został doszczętnie zniszczony, ale od białego budynku dzieliło go niecałe tysiąc metrów. Samolot zanurkował lekko i zaczął przechylać się nieznacznie na lewe skrzydło. Sato skontrował ściąganie steru i wycelował nos maszyny w południową ścianę siedziby amerykańskiego parlamentu. Są tam wszyscy. Prezydent, parlamentarzyści, i cała reszta. Wybrał miejsce, w które uderzy tak dokładnie, jak podczas rutynowego lądowania. W ostatnich chwilach świadomości pomyślał, że ci, którzy odważyli się zabić jego rodzinę, muszą zapłacić za to słoną cenę. Ostatnim ruchem wybrał punkt uderzenia, w dwóch trzecich długości kamiennych schodów. Wiedział, że jest to miejsce prawie doskonałe… Samolot ważący wraz z przenoszonym paliwem niemal trzysta ton uderzył we wschodnią ścianę budynku z prędkością pięciuset kilometrów na godzinę. Maszyna rozleciała się na kawałki. Swoim ciężarem rozbiła w proch zewnętrzną kolumnadę. Potem przyszła kolej na sam budynek.
Kiedy tylko odłamały się skrzydła, bezwładność wyrzuciła do przodu silniki, prawdę mówiąc najtrwalsze części samolotu, a jeden z nich wbił się do sali obrad Izby, a potem jeszcze dalej. Kamienne ściany Kapitolu nie miały żadnych stalowych wzmocnień, jako że budynek wzniesiono w czasach, gdy kamień położony na kamień uznawano za najtrwalszą możliwą konstrukcję. Cały wschodni fronton południowej części Kapitolu legł w gruzach, ale gorsze uszkodzenia miały dopiero nastąpić za kilka sekund. Na dziewięciuset ludzi znajdujących się w środku zaczął obsuwać się dach. Sto ton paliwa do silników turboodrzutowych trysnęło z popękanych zbiorników, zapalając się chwilę później od iskry i olbrzymia kula ognia pochłonęła wszystko i wszystkich wewnątrz i na zewnątrz budynku. Języki płomieni rozprzestrzeniły się po korytarzach we wszystkich kierunkach w poszukiwaniu tlenu, wywołując falę podciśnienia, która przetoczyła się po budynku, sięgając nawet do piwnic. *** Wstrząs był tak silny, że powalił ich na ziemię. Agenci Tajnej Służby byli bliscy poddaniu się panice. W pierwszym instynktownym odruchu Ryan pochwycił swoją najmłodszą córkę, potem pchnął całą rodzinę na podłogę i przykrył ją własnym dałem. Kiedy tylko znalazł się na ziemi, ktoś kazał mu spojrzeć do tyłu, w głąb północnego odcinka tunelu. Dobiegał stamtąd przedziwny hałas. Za chwilę Ryan ujrzał sunącą w ich kierunku pomarańczową ścianę ognia. Nie było czasu na słowa. Przygniótł głowę żony do posadzki, a potem poczuł, że jakieś dwie osoby przykryły ich swoimi ciałami. Mógł tylko patrzeć na huczące płomienie… Ogień wykorzystał już zasób tlenu. Chmura w kształcie grzyba podskoczyła ku górze i wytwarzając miniaturową trąbę powietrzną wyssała gazy z budynku, w którego wnętrzu zabiła wszystkich obecnych… Ściana ognia zatrzymała się, niecałe trzydzieści metrów od nich, potem cofnęła się z taką samą gwałtownością, z jaką przed chwilą sunęła do przodu. W tunelu rozhulał się nagle huraganowy wiatr. W ich stronę poleciały jakieś drzwi wyrwane z zawiasów, ale na szczęście nikogo nie trafiły. Mała Katie zapiszczała z przerażenia i bólu, przygnieciona ciężarem tylu ciał.
— Dalej! — ryknęła Andrea Price, nim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. Na ten rozkaz agenci pochwycili państwa Ryanów i na wpół pociągnęli, a na wpół ponieśli ich do Longworth Building, nie oglądając się na ocalałych członków Izby Reprezentantów, którzy pognali za nimi o własnych siłach. Zabrało im to jakąś minutę, po czym agentka Price, znów jako pierwsza, spytała: — Panie prezydencie, nic panu nie jest? — Co to, do cholery…? — Ryan rozejrzał się dookoła, przysuwając się do swoich dzieci. Wydawały się zdrowe i całe, choć ich ubrania wisiały w strzępach. — Cathy? — Nic mi nie jest, Jack. — Następnie sprawdziła, czy dzieciom nic się nie stało, tak jak kiedyś w Londynie. — Całe i zdrowe, Jack. A ty? — Ziemia zadrżała, gdy w powietrzu przetoczył się potężny grzmot. Katie Ryan zaczęła płakać. — Price wzywa Walkera — rzuciła agentka do mikrofonu krótkofalówki. — Price wzywa Walkera, odmeldować się! — Price, tu Strzelec Trzy, wszystko diabli wzięli, kopuła się zawaliła. Czy Miecznik żyje? — Co to, u diabła, było? — parsknął Sam Fellows, podnosząc się z kolan. Price nie miała czasu mu odpowiedzieć. — Tak, tak, Miecznik, Chirurg i… o cholera, nie mamy jeszcze dla nich imion. Dzieci też… wszyscy cali i zdrowi. — Nawet jej te słowa wydały się lekko przesadzone. Owiewało ich powietrze, które wciągane w głąb tunelu podsycało płomienie wewnątrz Kapitelu. Agenci powoli dochodzili do siebie. Nadal trzymali broń gotową do strzału. Gdyby jeszcze chwilę temu w tunelu pojawił się jakiś zabłąkany dozorca jego los byłby przypieczętowany. Jeden po drugim agenci zaczynali głębiej oddychać i rozluźniać się trochę, starając się jednocześnie skupić na zadaniu, do wykonania którego przygotowywano ich podczas szkolenia. — Tędy! — zawołała Price, ruszając przodem z pistoletem. — Strzelec Trzy, podprowadzić wóz pod południo-wschodni narożnik Longworth, ale migiem! — Zrozumiałem. — Billy, Frank, zająć pozycje! — rozkazała następnie. Jack nie miał pojęcia, że Price jest szefem jego ochrony, ale dwaj mężczyźni posłuchali jej bez wahania. Puścili się biegiem w kierunku wyjścia. Trent i Fellows tylko się temu przyglądali.
— Czysto! — zawołał agent trzymający pistolet maszynowy Uzi, gdy dotarł do końca korytarza. — Wszystko z panem w porządku, panie prezydencie? — Chwileczkę, a co z… — Skoczek nie żyje — powiedziała Price krótko. Pozostali agenci słyszeli tę samą wymianę zdań przez radio i otaczali teraz ścisłym kręgiem swojego zwierzchnika. Ryan był wciąż zdezorientowany i starał się czegoś dowiedzieć. — Na zewnątrz stoi terenówka! — zawołał Frank. — Idziemy! — Panie prezydencie, naszym obowiązkiem jest zabrać stąd pana. Proszę iść za mną — powiedziała Andrea Price, zniżając lekko lufę pistoletu. — Moment, zaraz, zaraz, co ty mówisz? Prezydent, Helen… — Strzelec Trzy, tu Price. Czy ktoś się uratował? — Nie mieli szans, Price — odparł snajper. — Panie prezydencie, musimy pana zabrać w bezpieczne miejsce. Proszę iść za mną. Okazało się, że czekają na nich dwa ogromne samochody terenowe. Jacka oddzielono siłą od rodziny i wepchnięto do pierwszego wozu. — A co będzie z moją rodziną? — zaprotestował. Jego wzrok padł na pomarańczowe pogorzelisko, które kilka minut wcześniej stanowiło siedzibę amerykańskiego parlamentu. — O Boże… — Zabierzemy ich do… — Zabierzcie ich do koszar marines na rogu Ósmej i Pierwszej… Mają mieć ochronę marines, jasne? — Dopiero później Ryan uświadomił sobie, że jego pierwszy rozkaz na stanowisku prezydenta miał już swój odpowiednik w przeszłości. — Tak jest, sir. — Price włączyła mikrofon. — Chirurg i dzieci jadą na róg Ósmej i Pierwszej. Zawiadomcie marines! Samochód popędził w dół New Jersey Avenue, oddalając się od Kapitolu. Ryan uświadomił sobie, że choć wysoce wyszkoleni, agenci Tajnej Służby starali się jak najszybciej opuścić to miejsce. — Skręćcie na północ — rozkazał Jack. — Ależ, panie prezydencie, Biały Dom…
— Chcę jak najszybciej znaleźć się gdzieś, gdzie mają nadajnik telewizyjny. Potrzebny mi będzie także jakiś sędzia. — Ten pomysł nie zrodził się ani z rozsądku, ani z przemyśleń. Po prostu pojawił się w jego głowie. Terenowy Chevrolet skierował się na zachód, potem skręcił na północ i zatoczył pętlę w kierunku Union Station. Na ulicach roiło się od policji i wozów strażackich. Nad głowami krążyły śmigłowce Sił Powietrznych, pewnie po to, by odganiać helikoptery z dziennikarzami. Ryan wyskoczył z samochodu o własnych siłach i otoczony ochronnym kręgiem agentów ruszył w stronę budynku, gdzie mieściła się stacja CNN — akurat była najbliżej. Liczba agentów wokół jego osoby stale rosła, tak że Ryan zaczynał czuć się bezpiecznie, choć zdawał sobie sprawę, jak złudne jest to uczucie. Zabrano go na górę do studia, gdzie po chwili pojawił się kolejny agent w towarzystwie innego mężczyzny. — Sędzia Peter Johnson z Sądu Federalnego Dystryktu Columbia — przedstawił nieznajomego agent. — Czy moje domysły są słuszne? — spytał sędzia. — Niestety tak, sir. Nie jestem prawnikiem, niech mi pan powie, czy to zgodne z prawem? — spytał prezydent. Agentka Price ponownie przyszła mu w sukurs. — Prezydent Coolidge został zaprzysiężony przez swojego ojca, okręgowego sędziego pokoju. To na pewno zgodne z prawem — zapewniła. Kamera telewizyjna przybliżyła się do Ryana, który położył dłoń na Biblii. Sędzia zaczął recytować z pamięci. — Ja… proszę podać nazwisko. — Ja John Patrick Ryan… — Uroczyście przysięgam, że będę godnie sprawował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych… — Uroczyście przysięgam, że będę godnie sprawował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych… i będę z całych moich sił przestrzegał, ochraniał i bronił Konstytucji Stanów Zjednoczonych, tak mi dopomóż Bóg. — Jack dokończył przysięgę z pamięci. Nie różniła się wiele od tej, którą składał jako oficer Korpusu Piechoty Morskiej. Znaczyła dokładnie to samo.
— Prawie mnie pan nie potrzebował — szepnął Johnson. — Proszę przyjąć moje gratulacje, panie prezydencie. — W uszach obu mężczyzn zabrzmiało to dziwnie, niemniej Ryan uścisnął dłoń sędziego. — Niech pana Bóg błogosławi. Jack rozejrzał się po pomieszczeniu. Za oknami widać było wciąż płonący Kapitol. Potem odwrócił się z powrotem do kamer. Przed telewizorami siedziały miliony ludzie i czy mu się to podobało, czy nie, patrzyli na niego. W nim pokładali nadzieję. Ryan wziął głęboki oddech, nie wiedząc, że krawat przesunął mu się pod kołnierzykiem. — Panie i panowie, dziś wieczorem ktoś podjął próbę zniszczenia rządu Stanów Zjednoczonych. Prezydent Durling został zabity i, o ile wiem, członkowie Kongresu podzielili jego los… jest jeszcze za wcześnie, by mówić o tym na pewno. Ale jednego jestem pewny: Ameryki nie da się zniszczyć tak łatwo jak ludzi. Mój ojciec, jak państwo słyszeli, był policjantem. Zginął wraz z moją matką w katastrofie lotniczej, ale nadal mamy policjantów. Wielu wspaniałych ludzi zostało zabitych nie dalej jak kilka minut temu, ale Ameryka nie zginęła. Stoczyliśmy kolejną wojnę i zwyciężyliśmy. Przetrwaliśmy atak na naszą gospodarkę. To też przeżyjemy. Obawiam się, że nie umiem wyrazić tego odpowiednio, ale w szkole nauczono mnie, że Ameryka to marzenie, to idee, które nam wszystkim przyświecają, to rzeczy, w które wierzymy, a przede wszystkim to praca, którą wykonujemy i to, jak ją wykonujemy. Nikt nie może tego zniszczyć, niezależnie jak bardzo by chciał, ponieważ jesteśmy tym, czym jesteśmy i czym chcemy być. Tu zrodziła się ta myśl i nikt nie może jej zniszczyć. Nie wiem, co teraz zrobię. Najpierw upewnię się, czy moja żona i dzieci są całe, i zdrowe. Ale teraz mam nową pracę. Właśnie przysiągłem przed Bogiem, że będę wykonywał ją najlepiej, jak umiem. Na razie proszę was o modlitwę i pomoc. Kiedy dowiem się czegoś więcej, znów do was przemówię. Można wyłączyć kamery — zakończył. Kiedy tylko zgasły reflektory, zwrócił się do agentki Price. — Do roboty.
KONIEC