Nancy A. Collins Lustrzanki po zmierzchu (Sunglasses after Dark)
Tłumaczył Robert. P. Lipski
Nie pamiętam BYCIA Denis...
7 downloads
17 Views
198KB Size
Nancy A. Collins Lustrzanki po zmierzchu (Sunglasses after Dark)
Tłumaczył Robert. P. Lipski
Nie pamiętam BYCIA Denise Thorne. Przypomina sobie wydarzenia, daty i nazwiska z przeszłości, ale nie są to moje wspomnienia. To suche fakty, przywołane z bezosobowych danych komputerowych, migawki z czyjegoś Ŝycia. Jej pies wabił się Bryś. Jej najlepszą koleŜanką w trzeciej klasie była Sarah Teagarden. Kierowca miał na imię Darren. Nazwiska mają przypisane sobie twarze i pliki informacji, ale wszelkie emocje prysły. Nic do nich nie czuję. Za wyjątkiem rodziców. Dziwię się, Ŝe wspomnienie rodziców budzi we mnie jakiekolwiek emocje. Nie jestem pewna, czy powinno to być dla mnie powodem do radości. To właśnie stąd bierze się ból. Jej ostatnie godziny pamiętam bardzo wyraźnie; zapewne dlatego, Ŝe są to chwile mego poczęcia, wiodące wprost do mych narodzin na tylnym siedzeniu rolls royce’a. śaden człowiek nie moŜe poszczycić się takimi wspomnieniami. Chyba powinnam uznać się za szczęściarę. Pamiętam dyskotekę Apple Cart z głośną, psychodeliczną muzyką, pulsujące
światła
na
ścianach
i
znudzone
dziewczęta
w
minispódniczkach tańczące w klatkach zwieszających się z sufitu. Prawdziwy Swingujący Londyn, o tak! Denise przesadziła z cocktailami. KaŜde dziecko z wyŜszych sfer ma większą lub mniejszą styczność z alkoholem, jej jednak wciąŜ daleko
było do mistrzostwa. To, Ŝe traktowano ją jak dorosłą i adorowano, zawróciło jej w głowie. Była rozbawiona. NieostroŜna. I nieroztropna. Nie pamiętam, kiedy konkretnie pojawił się Morgan. Wydawało się, jakby po prostu był tam przez cały czas. Wysoki, dystyngowany, z pasemkami siwizny na skroniach i w nieskazitelnie skrojonym garniturze z Saville Row. Nazwał siebie Morgan. SIR Morgan. Był arystokratą. Jego ton głosu, sposób bycia, poruszania i samo zachowanie świadczyły, Ŝe naleŜał do ludzi nawykłych do wydawania rozkazów i nie znoszących sprzeciwu. W tym klubie wydawał się nie na miejscu, ale nikt nie odwaŜył się powiedzieć mu tego wprost. Sir Morgan raczył ją szampanem i niezliczonymi anegdotami z Ŝycia wyŜszych sfer. Pomimo posiadanego bogactwa Denise była nastolatką, spragnioną przygód i romantycznej miłości. WyobraŜała sobie siebie w roli Bogatego Biedactwa, a sir Morgana jako Rycerza w lśniącej zbroi. Nieświadomy, Ŝe była dziedziczką fortuny, wybrał właśnie ją spośród starszych, bardziej dojrzałych kobiet obecnych w dyskotece i to z nią bawił się tego wieczoru. O słodka naiwności! Dziewczyna mająca trochę oleju w głowie uznałaby Morgana za lubieŜnego satyra z upodobaniem do nieopierzonych lolitek. MoŜe nie byłaby to cała prawda, lecz z pewnością bliŜsze jej spostrzeŜenie niŜ pełne romantycznych uniesień fantazje nastolatki, od których roiło się w nadmiernie wybujałej wyobraźni Denise. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Za kaŜdym razem, gdy na nią patrzył, miała wraŜenie, Ŝe przenika ją na wskroś, poznając jej najskrytsze sekrety. Miała na niego wielką ochotę.
Chyba nie wiedział, kim naprawdę była Denise Thorne. Popełnił błąd. Był nieostroŜny. Gdyby wiedział, z kim ma do czynienia, w ogóle nie podszedłby do niej. W sumie dobrze się stało, Ŝe jego plan nie wypalił. W przeciwnym razie znalazłby się pod ostrzałem prasy i reporterów, co ostatecznie doprowadziłoby nie tylko do jego śmierci, lecz do unicestwienia planów opracowywanych starannie od stuleci. Po skutecznym wyizolowaniu jej z tłumu, Morgan zaproponował nocną przejaŜdŜkę ulicami Londynu. Jakie to romantyczne! Idiotka! Idiotka! Idiotka! Rolls miał kolor dymu. Kierowca, który otworzył im drzwiczki, nosił liberię tak czarną, Ŝe nie odbijała światła. Szyby w tylnej części limuzyny równieŜ były mocno przyciemnione. Dla zapewnienia odpowiedniej dozy prywatności, jak stwierdził Morgan. Czekała na nich butelka szampana w kubełku pełnym lodu. Denise poczuła się, jakby grała w filmie. Brakowało tylko podkładu muzycznego. Po drugim kieliszku szampana zaczęło dziać się z nią coś złego. Wnętrze samochodu zafalowało i zawirowało w szalonym tańcu. Zrobiło się bardzo gorąco i duszno. Oddychanie sprawiało ból, a oczy łzawiły. Najgorsze jednak było to, Ŝe równieŜ sir Morgan… zmienił się. Otworzył usta i z dziąseł wysunęły się kły. MęŜczyzna przesunął językiem po zębach, zwilŜając ostre jak igły, spiczaste kły. Jego oczy pojaśniały. Źrenice zafalowały jak płomienie świec pod wpływem przeciągu, po czym zwęziły się w gadzie szparki. Białka wokół nich wyglądały, jakby krwawiły.
Denise krzyknęła i rzuciła się w stronę drzwiczek auta. Jej palce nie natrafiły jednak na klamkę, przez chwile tłukła pięściami w szklaną przegrodę oddzielającą ją od kierowcy. Szofer odwrócił się do niej i uśmiechnął, ukazując ostre zęby. Osunęła się na siedzenie, zaciskając palce na łokciach. Była zbyt przeraŜona, aby krzyczeć. Mogła jedynie dygotać. Morgan parsknął śmiechem i pokręcił głową. – Głupia gąska. Poczuła, jak wnika w jej wolę niczym rozpalone do białości Ŝelazo do piętnowania. Wdarł się do jej głowy i rozkazał, aby wróciła na siedzenie obok niego, a ciało Denise posłusznie wykonało polecenie. Próbowała stawiać opór, lecz Morgan był zbyt stary i zbyt potęŜny, aby nie uporać się z krnąbrną szesnastolatką. Jej ciało przemieniło się w manekin z krwi i kości, a Morgan stał się krwistookim władcą marionetek. Zanim do niego dopełzła, słowa płynące z jej ust zmieniły się w niezrozumiały bełkot, palce miała zimne i odrętwiałe, gdy rozpinała mu rozporek. Jego penis był duŜy i biały jak marmur. Choć pozbawiony krwi, znajdował się w stanie wzwodu. Pomimo pozorów Ŝycia wydał się jej martwy i był zimny, gdy wzięła go do ust. Mięśnie twarzy Denise napięły się, miała wraŜenie, Ŝe Ŝuchwa wypadnie jej z zawiasów. Strach zmienił się we wstyd, a ten z kolei w nienawiść. Próbowała ugryźć mięsisty korzeń wdzierający się do gardła, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Omal nie zadławiła się własnymi wymiocinami, kiedy Ŝołądź członka dosięgnęła jej migdałków.
Wreszcie Morgan znudził się gwałtem oralnym i przearanŜował swą kontrolę nad ciałem dziewczyny. Denise osunęła się na siedzenie w połowie wykonywanej czynności. Czuła w gardle smak Ŝółci i wymiocin, bolała ją twarz. Jej policzek opierał się na wełnianej nogawce spodni Morgana. Jego krocze było mokre od śliny i łez. Słyszała pomruk silnika rollsa sunącego bez celu ulicami Londynu. Morgan ułoŜył Denise na wznak. Była w szoku, nie potrafiła zareagować na to, co z nią robił. Patrzyła, jak mechanicznie zdziera z niej ubranie. Miał zimne ręce. Lodowate. Jak ręce trupa. Uniósł jej przedramię, odwracając je tak, aby odsłonić jego wewnętrzną powierzchnię. Następnie powiódł chłodnymi, suchymi wargami po zgięciu jej łokcia, koncentrując się na punkcie, gdzie wyczuwało się tętno. Wbił kły w jej rękę i równocześnie w nią wszedł. Denise krzyknęła tylko raz. Był to tak przeraźliwy, ochrypły wrzask, Ŝe w tej samej chwili wszystkie psy w okolicy zaczęły wyć jak oszalałe. Koszmar tego, co się z nią działo, przełamał barierę szoku wzniesioną przez jej umysł. Wszystko, czym była Denise Thorne, zniknęło obrócone w nicość brutalnym podwójnym gwałtem dokonanym przez księcia demonów. I narodziłam się ja. Pierwsze, co poczułam, to ból, gdy Morgan dziurawił moje przedramiona krwawymi pocałunkami, gdy jego zimny jak sopel lodu członek wdzierał się brutalnie w mą śliską od krwi pochwę. Jego sperma parzyła jak kwas akumulatorowy. Wbijał się w moje
posiniaczone i ociekające krwią krocze jeszcze przez kilka minut po osiągnięciu orgazmu, aŜ w końcu znudził się i tą zabawą. Przestałam istnieć w chwili, gdy ze mnie wyszedł. Był zbyt zajęty zapinaniem rozporka, aby zauwaŜyć, Ŝe Ŝyję. Nie mogłam się poruszyć. Po narodzinach wciąŜ byłam bardzo osłabiona. ZauwaŜyłam, Ŝe jego ubranie było umazane krwią, śliną i spermą. Morgan nie naleŜał do schludnych „ogierów”. Limuzyna stanęła, drzwiczki otwarły się automatycznie. Morgan wyrzucił mnie do rynsztoka, tak jak kierowca mógłby wyrzucić z auta puste opakowanie po hamburgerze czy hot dogu. Usłyszałam chrzęst tłuczonej butelki, ale zupełnie nic nie poczułam. Umierałam. Śmierć
jest
zabawna.
Rozpala
gasnącą
iskierkę
instynktu
samozachowawczego w ognistą poŜogę. Jakimś cudem znalazłam w sobie dość sił, aby wpełznąć na chodnik. Wbijałam palce w szczeliny w betonowych płytach i tak czołgałam się do przodu. Śliska krew sprawiała, Ŝe raz po raz traciłam uchwyt. Choć byłam w strasznym stanie, wciąŜ myślałam tylko o tym, jak potwornie bolą mnie zęby. Tępy ból w górnej szczęce był najgorszy. Nigdy jeszcze nie czułam czegoś tak strasznego. Pamiętam, Ŝe jakiś facet na mój widok wrzasnął: – Ojej! I pamiętam, Ŝe chodnik zaczął wibrować pode mną, gdy ów męŜczyzna do mnie podbiegł. Ostatnie, co pamiętam, zanim pogrąŜyłam się w śpiączce, to dziwne swędzenie w koniuszkach palców, jakby oblazły mnie mrówki. Ale to nie były mrówki.
To zmieniały się moje linie papilarne.
Obudziłam się dziewięć miesięcy później. Nie w tym jednak rzecz. Istotne jest to, Ŝe obudziłam się pusta. Nie byłam tabula rasa w pełni tego słowa znaczeniu. Wiedziałam, Ŝe dwa dodać dwa to cztery, wciąŜ umiałam mówić i posługiwać się językiem angielskim, a takŜe znałam cały tekst Strawberry Fields Forever. Nie miałam natomiast pojęcia, kim jestem i skąd pochodzę. Początkowo wcale się tym nie przejęłam. Kiedy doszłam do siebie, leŜałam na boku w szpitalnym łóŜku z rurkami w nosie i kroplówką podłączoną do przedramienia. Ocknęłam się z myślą, Ŝe MUSZĘ SIĘ STĄD WYDOSTAĆ. Nie wiedziałam, jak się nazywam ani nawet ile mam lat, ale czułam, Ŝe nie mogę pozostać dłuŜej w tym miejscu. NajwyŜsza pora zwinąć manatki. Usiadłam po raz pierwszy od dziewięciu miesięcy, a moje stawy zatrzeszczały jak pękające suche drewno. Ból wgryzł się w moje łydki i kręgosłup, gdy zmusiłam mięśnie do działania, ale wydał mi się on nader odległy. Odrętwiałymi palcami pociągnęłam za rurki wystające z nosa. Za gałkami ocznymi nastąpiła krótka oślepiająca eksplozja światła i bólu, po czym krew buchnęła mi z obu nozdrzy. Zignorowałam ciepłą struŜkę ściekającą po mojej górnej wardze i sięgnęłam do igły wbitej w przedramię po wewnętrznej stronie. Znów rozbłysło zimne światło, a pokój wypełnił się wonią słonej wody.
Przez kilka minut szarpałam się z opuszczaną barierką ochronną przy łóŜku. Wreszcie dał się słyszeć metaliczny szczęk, a potem metalowa ścianka opadła. Poczułam krótki, dojmujący ból w kroczu. Właśnie dokonałam prymitywnego zabiegu usunięcia cewnika. Czułam się odrętwiała i oszołomiona. MoŜe ta ucieczka tylko mi się śniła. Wstałam z łóŜka i rozejrzałam się dokoła, chwiejąc się na miękkich, chudych nogach jak nowonarodzone źrebię. Byłam w szpitalu. Na prawo i na lewo ode mnie ciągnęły się rzędy łóŜek, w kaŜdym spoczywała okutana w miękki, gruby koc bryła cichego, cierpiącego mięsa. Poczłapałam ku drzwiom, popatrując spod oka na mijanych pacjentów. LeŜeli na łóŜkach, skuleni w pozycji embrionalnej jak wielkie płody z pępowinami przyłączonymi do przedramion. Była noc, światła zostały wygaszone, ale dla śpiących i tak nie miało to znaczenia. Na tym oddziale zawsze panowała noc. Wyszłam na korytarz. W progu przystanęłam; zawahałam się, mrugając powiekami, aby powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Światło w korytarzu uraziło moje oczy, ale wtuliłam głowę w ramiona i pomaszerowałam dalej. Nie spotkałam po drodze ani jednego lekarza, pielęgniarki czy pacjenta, ale czułam ich obecność. Wiedziałam, Ŝe są w pobliŜu. Nie chciałam, by mnie zobaczyli. Nie chciałam pozostać ani chwili dłuŜej w tym sterylnym, jasno oświetlonym miejscu. Zanim zdąŜyłam się zatrzymać, wpadłam z impetem na drzwi wyjścia poŜarowego. Wyblakłe litery na ich podwójnych skrzydłach układały się w napis WYJŚCIE AWARYJNE.
Szarpnęłam oburącz za klamki, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, Ŝe byłam potwornie osłabiona. Podmuch
chłodnego
powietrza
niosącego
krople
drobnego
kapuśniaczku omiótł moją twarz. Chwiejnym krokiem wyszłam na podest i odetchnęłam pełną piersią. Na metalowym podeście leŜało mnóstwo starych niedopałków. Bez wątpienia w wolnych chwilach lekarze i pielęgniarki wymykali się tu na papierosa. Gdybym zabawiła tu dłuŜej, mogliby mnie zauwaŜyć. Rozpoczęłam długi marsz po schodach na dół; moje ciało wreszcie zaczęło budzić się do Ŝycia. Krew i flegma ciekły mi z nosa, dłonie miałam pomarańczowe od krwi i rdzy. Było piekielnie zimno, a ja miałam na sobie tylko cienką szpitalną koszulę. Moje nogi przeszywały kolejne skurcze, obawiałam się, Ŝe lada chwila stracę równowagę i przekoziołkuję przez barierkę, aby roztrzaskać się na chodniku. Miałam wraŜenie, Ŝe upłynęła godzina, zanim dotarłam na sam dół drabinki poŜarowej. Nogi trzęsły mi się jak galareta i chyba miałam gorączkę. Znajdowałam się trzy metry nad poziomem ulicy i nie pamiętałam, jak obsługuje się mechanizm opuszczający ostatni fragment drabinki. Zatrzęsłam nią, łzy frustracji spłynęły po moich policzkach. Bałam się, Ŝe zostanę złapana. Spróbowałam opuścić się niŜej, aby zeskoczyć na chodnik z jak najmniejszej wysokości. Odniosłam wraŜenie, jakby niewidzialne cęgi wyrywały mi ramiona ze stawów. Być moŜe faktycznie tak było. Wszystko zszarzało, moje palce ześlizgnęły się z chłodnego metalu.
Ocknęłam się, leŜąc na wznak wśród koszy na śmieci. W górze dostrzegłam wąski pasek nocnego nieba wyzierający spomiędzy dwóch starych budynków. MŜyło. Krople deszczu rosiły mą twarz. Podniosłam się i pokuśtykałam dalej. Nie wiedziałam, dokąd mam iść, ale wiedziałam, Ŝe muszę się stąd ulotnić, i to szybko. Londyn to stare miasto, pełne krętych uliczek i ślepych zaułków. Nietrudno się w nich zgubić. Nie wiem, jak długo krąŜyłam w labiryncie starych uliczek, unikając świateł i głównych arterii, ale wschodziło juŜ słońce, gdy osunęłam się bez sił w jakiejś bramie. Był koniec kwietnia, o tej porze roku w Londynie jest pioruńsko zimno. Byłam zziębnięta i przemoczona, dygotałam jak liść osiki. Czułam silny ból i po upadku byłam mocno poobijana. Miałam gołe, krwawiące stopy, lecz nie przejmowałam się tym. Siedziałam w bramie przy jednej z ulic, skulona, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Powoli traciłam przytomność i bałam się zamknąć oczy. Przypomniały mi się łóŜka ze śpiącymi w nich ludźmi i ich oczodoły, w których zaległy cienie. Nie mogłam opanować dreszczy. Wtem poczułam na sobie czyjeś dłonie, unoszące mnie z mego czuwania ku Ŝyciu. − Widzisz, Joe? To ona, tak jak powiedziałam… Głos kobiety, wysoki, przenikliwy. − Taa, masz nosa, Daphne, przyznaję. Dobra, a teraz pomóŜ mi… Męski głos, głęboki, donośny. W moim polu widzenia pojawiają się twarze − męŜczyzna o niewyraźnych rysach i ze złamanym nosem oraz kobieta z przesadnym,
wyzywającym makijaŜem i wychudłym obliczem; pochylają się nade mną. Kobieta o wymizerowanej twarzy głośno cmoka. Postawny męŜczyzna otula mnie kurtką i bierze na ręce. − Spójrz, kurde, w jakim ona jest stanie! Wygląda jak utopiony szczur − burknął męŜczyzna. − Joe, ona jest młoda − zaoponowała kobieta. − Zbijesz na niej majątek, stary. − No dobra! Masz tu swoje znaleźne, a teraz zjeŜdŜaj stąd! Mam masę spraw. W ramionach obcego rozluźniłam się. Było mi ciepło i przez chwilę poczułam się bezpieczna. Nasłuchiwałam bicia jego serca i poświstu oddechu. Czułam się BEZPIECZNA. Świat nabrał nowych kolorów. Mój wybawiciel nazywał się Joseph Lent. Joe był alfonsem. Był potęŜnym męŜczyzną po trzydziestce. Przypominał Micka Jaggera, który utył 20 kilogramów i postanowił zmienić profesję. Miał długie, ciemnoblond włosy sięgające do kołnierzyka. Ubierał się krzykliwie w starannie skrojone garnitury, które wyglądały, jakby wyszły spod igły krawców z Saville Row. Wyśmiewał się z tych „durnych palantów”, którzy obsługując go usłuŜnie, raz po raz pociągali nosami. − Zupełnie jakby obawiali się, Ŝe poczują przykry zapach! Chłe, chłe! − śmiał się, błyskając złotym zębem. To zawsze był zły znak. Jego usta śmiały się, lecz oczy pozostawały zimne i niewzruszone. Potem zwykle zaczynał pić i brał się do bicia.
Joe nie wiedział, co ma o mnie sądzić, ale chyba domyślał się prawdy. Wkrótce po tym, jak nabrałam sił, aby móc samemu usiąść i zjeść trochę zupy, wyłoŜył mi swoje zasady. Usiadł na łóŜku, przyglądając mi się ciemnymi, ładnymi oczami. − Nie wiem, kim jesteś, ale ani chybi przed czymś zwiewasz. Albo moŜe przed KIMŚ. Zgadza się? Jesteś na gigancie? Zamrugałam. Nie wiedziałam, jak mam odpowiedzieć. Cokolwiek bym powiedziała, byłby to, tak jak w jego przypadku, strzał w ciemno. − Uciekłaś z jakiejś placówki rządowej? Z kliniki odwykowej? Brałaś prochy? Widziałem ślady na twoich rękach, dawałaś w Ŝyłę? Co to było? Koka? Morfina? Hera? Tylko nie wciskaj mi kitu. Mów, co lubisz. Poświęciłem ci sporo czasu, mała. Jeśli dobrze się sprawisz, załatwię ci to, co lubisz najbardziej. Będę cię ochraniał. Nie dopuszczę, abyś znów wpadła w łapy glin. To jak, umowa stoi? Będziesz odtąd dziewczyną Joego Lenta, zgadzasz się? Będziesz dla mnie pracować. Joe stał się moim facetem. Nie tylko facetem. Był takŜe moim szefem. Moim Panem i Władcą. Moim ojcem, bratem, kochankiem, pracodawcą i osobistą zmorą. Nauczył mnie nowej roli w rozpoczętym właśnie Ŝyciu. Nauczył mnie, jak mam chodzić, mówić, ubierać się i rozpoznawać wśród potencjalnych klientów policyjnych tajniaków. Joe Lent ochoczo jął definiować mój świat. To on nazwał mnie Sonją Blue. − Brzmi dość egzotycznie i przywodzi na myśl tę seksowną długonogą Dunkę – uzasadnił. Było rzeczą zgoła naturalną, Ŝe powinnam wyjść na ulicę, obsługiwać kolejnych klientów, takŜe tych z osobliwymi gustami, a uzyskane od
nich pieniądze oddawać Joemu. CzyŜ nie tak było ze wszystkimi innymi dziewczętami? Ja miałam zaledwie rok. Skąd mogłam wiedzieć, Ŝe moŜe być inaczej? Moje Ŝycie kręciło się wokół Joego. Gotowałam mu, sprzątałam, obrabiałam klientów. Oddawałam mu pieniądze. Miałam nazwisko, swoje miejsce i funkcję w Ŝyciu i − co najwaŜniejsze − naleŜałam do kogoś. Byłam szczęśliwa. Szczęście pryskało tylko wtedy, gdy Joe mnie bił. Alfonsi stąpają po kruchym lodzie. śyją w ciągłym strachu, Ŝe utrzymujące
ich
kobiety
porzucą
ich
na
rzecz
lepszego
i
zamoŜniejszego Ŝycia. Joe naleŜał do tych WYJĄTKOWO niepewnych i bojaźliwych. Konkurencja odbiła mu niedawno dziewczynę i fakt ten mocno go przygnębił. Właśnie dlatego zawsze nosił ze sobą laskę. Była długa, ze spiŜową gałką w kształcie orlego szponu. Gliniarzom mogło nie przypaść do gustu, gdyby paradował po ulicy z kijem do krykieta, laska natomiast… Dzięki niej wyglądał jak rasowy dŜentelmen. Wszystko jest kwestią odpowiedniego stylu. Joe po pijanemu nie szczędził swym podopiecznym pięści. Umiał rozstawiać dziewczęta po kątach. Wiedział, jak bić w taki sposób, aby sprawić największy ból, a równocześnie nie pozostawić śladów na twarzy dziewczyny i nie pozbawić jej urody. Umiał robić to w taki sposób, Ŝe nawet gdy krew buchała mi z nosa jak woda z hydrantu i wiłam się z bólu na podłodze, podczołgiwałam się do jego stóp, by błagać go o przebaczenie. Prosiłam go o to z pełnym przekonaniem. Całkiem szczerze.
Joe był całym moim Ŝyciem, moją miłością, moim wszechświatem. Gdzie bym się znalazła, gdyby go zabrakło? Kim bym się stała? Taki stan utrzymywał się przez rok. Bywały okresy, kiedy Joe niemal co
dzień
obsypywał
mnie
podarunkami,
a
potem
tłukł
do
nieprzytomności. KaŜdy oddech sprawiał mi po takim seansie dojmujący ból. Zawsze szybko dochodziłam do siebie, toteŜ rzadko wzywano do mnie lekarza. PowaŜne problemy ze zdrowiem miałam tylko raz, gdy nabawiłam się anemii. Bardzo pobladłam i dokuczała mi nadwraŜliwość na światło, odtąd więc zmuszona byłam nosić ciemne okulary. Gdy zaczęłam tracić apetyt, Joe zabrał mnie do starej znachorki, która „obsługiwała” wszystkie dziewczyny pracujące w dzielnicy. Joe bał się, Ŝe moŜe mnie stracić. Podejrzewał ciąŜę lub jakąś rzadką chorobę. Na ulicy cieszyłam się sporą popularnością. Przepadali za mną zwłaszcza amatorzy ostrzejszych wraŜeń. Za numery ekstra trzeba było słono zapłacić. Stara znachorka przepisała mi byczą krew z mlekiem, co rzekomo miało mnie wzmocnić. I pomogło. Trochę. Na pewien czas. Joe próbował od czasu do czasu wyciągnąć ode mnie garść informacji dotyczących mojej przeszłości. Utrzymywał, Ŝe pochodzę z zamoŜnej rodziny i wątpił w moja amnezję. Próbował oŜywić moje wspomnienia, lecz bez rezultatu. Joe był dla mnie całą rodziną. Nie potrzebowałam innej. Z jakiegoś powodu nigdy nie opowiedziałam mu o szpitalu i sali
pełnej pacjentów w śpiączce. Być moŜe obawiałam się, Ŝe zechce mnie tam odwieźć. Miałam dwa lata, kiedy to się stało. Joe znów się upił. Ubzdurał sobie, Ŝe próbuję go wyrolować, nie oddaję mu wszystkich zarobionych pieniędzy i mam zamiar prysnąć przy pierwszej lepszej okazji. Wpadł w szał. Nigdy nie widziałam go równie wściekłego. Tej nocy nie uŜył pięści. Zaatakował mnie natomiast swoją laską. JuŜ pierwsze uderzenie wydusiło mi z płuc całe powietrze. Drugi cios trafił mnie w brzuch. Upadłam na podłogę. Nie mogłam zaczerpnąć tchu. Miałam wraŜenie, Ŝe tonę. Trzecie uderzenie dosięgło prawego ramienia. Raczej usłyszałam, niŜ poczułam, jak spiŜowy orli szpon gruchocze mój obojczyk. A potem Joe zaczął mnie kopać, wyzywać od najgorszych i wrzeszczeć na całe gardło. Próbowałam odczołgać się w bezpieczne miejsce, lecz on szedł za mną krok w krok. Nie zamierzał mi odpuścić. Po raz pierwszy, odkąd mnie odnalazł, zaczęłam go nienawidzić. Nienawiść dodała mi sił. Miałam jej w sobie tak wiele! Wzbierała we mnie wraz z coraz silniejszym bólem. Nienawiść przepełniała mnie tak bardzo, Ŝe czułam, iŜ lada moment zacznie wylewać się ze mnie ustami i nosem. Ogrom
tej
destrukcyjnej
emocji
zaskoczył
mnie
i
prawie
zapomniałam o otrzymywanych razach. Joe smagnął mnie laską po plecach i poczułam, Ŝe pękają mi Ŝebra. Wtem moja nienawiść zmieniła się – poczułam, jak kipi i wrze w moim wnętrzu, przeistaczając się w potęgę, której nie byłam w stanie opanować. Nie mogłam dłuŜej utrzymać jej w sobie. Otworzyłam usta
do krzyku, lecz zamiast przeraźliwego wrzasku usłyszałam tylko śmiech. Śmiałam się i śmiałam. Bez końca. Nie pamiętam, co stało się potem. Obudziłam się na szczątkach łóŜka. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Miałam do najmniej dwa złamane Ŝebra, strzaskany obojczyk i zapuchnięte lewe oko, które nie chciało się otworzyć. W ustach czułam krew. Rozejrzałam się szybko, gdyŜ puchło mi równieŜ prawe oko; spodziewałam się ujrzeć Joego siedzącego w ulubionym fotelu z laską ułoŜoną w poprzek na podłokietnikach. Po solidnym laniu Joe zawsze był pogodny, spokojny i opanowany. Joego nie było w fotelu. Z fotela została tylko sterta potrzaskanego drewna. Wtedy właśnie spostrzegłam krew na ścianach, rozbryzgi sięgały bardzo wysoko, aŜ pod sufit. Zakręciło mi się w głowie i spojrzałam na swoje ręce. Moje palce zagłębiały się w materacu i zarówno w nim, jak i w pościeli dostrzegłam długie, równoległe strzępiaste dziury. Dzwoniło mi w uszach. Ponownie uniosłam wzrok, lękając się tego, co mogłam ujrzeć. Zobaczyłam Joego. LeŜał w kącie jak rzucona niedbale lalka. Nie poruszył się, gdy go zawołałam. Podniosłam się, choć natychmiast zakręciło mi się w głowie i omal nie straciłam przytomności. Mój brzuch miał kolor dojrzałej śliwki i przy kaŜdym kroku odczuwałam silny, rozdzierający ból. Podeszłam do miejsca, gdzie leŜał Joe.
Nie zostało z niego wiele. Ręce i nogi alfonsa były powykrzywiane w osobliwy sposób i sterczały pod dziwnymi kątami, jak kończyny stracha na wróble. ZauwaŜyłam, Ŝe miał pogruchotane zarówno kości udowe, jak i golenie. Spod ubrania wyzierały ostre końce połamanych kończyn. Jego głowa przypominała konsystencją pudding. Gałki oczne wypłynęły z oczodołów i zostały zgniecione na miazgę, zęby rozsypały się po podłodze jak kości do mah-jōnga. MoŜe to wcale nie był Joe. To mógł być praktycznie kaŜdy… ktokolwiek. I wtedy zobaczyłam złoty ząb. Wzdrygnęłam się i odwróciłam wzrok. Nad mostkiem miał ziejącą otwartą ranę, jakby ktoś próbował zrobić mu tracheotomię otwieraczem do konserw. A potem ujrzałam całą resztę. Zabójca zdarł mu spodnie i wetknął w odbyt laskę. Spomiędzy pośladków wystawał cal lub dwa grubego drzewca i spiŜowa gałka w kształcie orlego szpona. Sam szpon umieszczony był we krwi, oblepiony włosami i strzępami mózgu. Mogło to oznaczać, Ŝe Joe juŜ nie Ŝył, kiedy zabójca wraził mu w odbyt przeszło pół metra mahoniowego drewna. Przynajmniej miałam taką nadzieję. Cofnęłam się, zakrywając usta dłonią. Mój Ŝołądek zaczął wyczyniać dziwne harce i znów dał o sobie znać obolały, posiniaczony brzuch. Pokuśtykałam do toalety. Powoli dochodziłam do siebie, umysł znów zaczynał pracować − a jeŜeli zabójca Joego, kimkolwiek był, nadal przebywał w mieszkaniu? MoŜe to członkowie gangu z sąsiedniej dzielnicy. Joe miał wielu wrogów. Taki juŜ był. Nikt jednak nie pałał
względem niego aŜ tak wielką nienawiścią, by potraktować go w równie okrutny sposób. Nikt. •• Łazienka była pusta. Zamierzałam dojść aŜ do sedesu, ale puściłam pawia,
dotarłszy
zaledwie
do
umywalki.
BoŜe,
aleŜ
bolało.
Zapomniałam o Joem i przywarłam oburącz do umywalki. Nogi zaczęły się pode mną uginać, ale zmusiłam się, by ustać. Nie chciałam zemdleć, gdy w pokoju obok leŜał trup. Otworzyłam oczy i wlepiłam wzrok w to, co zwymiotowałam. Umywalka była pełna krwi. JednakŜe nie była to moja krew. Zadygotałam, pot spłynął mi po plecach. Miałam wraŜenie, jakby pająk przemaszerował po moim kręgosłupie. Zdziwiłam się, z jaką łatwością zidentyfikowałam wyrzyganą krew jako naleŜącą do Joego. Krew ma własną toŜsamość, podobnie jak odciski palców, głos czy nasienie. Ta miała smak Joego. Miałam rację. Nikt nie pałał wobec Joego aŜ tak wielką nienawiścią, aby potraktować go w tak potworny sposób. Z wyjątkiem mnie. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam na swoich wargach krew. Otworzyłam usta, aby zaprotestować i po raz pierwszy ujrzałam swoje kły. Wysunęły się z dziąseł, twarde i wilgotne, umazane cudzą krwią. Krzyknęłam i przycisnęłam obie dłonie do ust w daremnej próbie ukrycia swego wstydu. I wtedy sobie przypomniałam.
Przypomniałam sobie, kim byłam, skąd pochodziłam i jak się tu znalazłam. Przypomniałam sobie równieŜ, CZYM byłam. Usłyszałam oschły, poŜegnalny śmiech Morgana, który towarzyszył mi, gdy wyrzucił mnie z rollsa do rynsztoka. Przypomniałam sobie równieŜ dziwne swędzenie w koniuszkach palców, które poczułam tuŜ przed przejściem w stan hibernacji. Spojrzałam na swoje dłonie w obawie, Ŝe zmienią się w szponiaste łapy potwora. Pokój nagle się wydłuŜył, a ja ujrzałam, jak linie papilarne na moich palcach i wnętrzach dłoni zaczynają się roztapiać. W ich miejsce pojawiły się całkiem nowe wzory, a po chwili równieŜ one zostały zastąpione innymi. Zmusiłam się, aby odwrócić wzrok i dostrzegłam swoje odbicie w lustrze. Nic dziwnego, Ŝe mnie nie znaleźli. Nawet moja twarz… Chciałam krzyknąć, ale zdołałam wydać z siebie jedynie suche, astmatyczne kaszlnięcie. Moje ciało przerwało swój płynny taniec. Chyba wtedy straciłam zmysły, szczęśliwie nie na długo. Ta cząstka mnie, która chlubiła się swym człowieczeństwem, zrobiła sobie wolne. Moje wspomnienia są zamazane, jakbym przez cały ten czas była pijana. Gdy wróciłam do siebie, znajdowałam się na pokładzie niewielkiej łodzi naleŜącej do irlandzkiego rybaka, sympatyka IRA. Powiedziałam mu, Ŝe wpakowałam się w kłopoty, poniewaŜ zabiłam angielskiego Ŝołnierza. To mu wystarczyło. Pieniądze nie stanowiły dla mnie problemu. Joe Lent dał mi dobrą szkołę, a teraz nie musiałam się juŜ z nikim dzielić.
Wjechałam do Francji przez Marsylię, jedną z najwspanialszych „piekielnych dziur” w całej Europie. Przez kilka tygodni błąkałam się po wąskich uliczkach, odwiedzając kafejki przy placu Pigalle, ciułając grosz do grosza i ucząc się języka. Odkryłam, Ŝe to, co Joe określał mianem „syndromu Eton”, nie ograniczało się tylko do Anglii. Niejeden zamoŜny „protektor” chciał wziąć mnie pod swoje skrzydła, zawsze jednak udawało mi się uciec. śyłam w śmiertelnym strachu przed kolejną utratą panowania nad sobą i kolejnym potencjalnym zabójstwem. Chłosty, za które płacili moi klienci… CóŜ, to była całkiem inna sprawa. Obawiałam się równieŜ wspomnień. Robiłam co w mojej mocy, aby Ŝyć teraźniejszością i ograniczyć przyszłość do kolejnego posiłku. Mojego stanu jednak, gdy się juŜ ujawnił, nie dało się zignorować. Oczy, i tak zawsze wraŜliwe na silne światło, wymagały obecnie ochrony przy najsłabszym nawet oświetleniu. Z tym nie było problemu. Największy kłopot sprawiało mi zaspokajanie głodu. Pragnienie było niczym balon w moim Ŝołądku; po jego napełnieniu funkcjonowałam normalnie, czułam się na tyle dobrze, iŜ wmawiałam sobie, Ŝe wciąŜ jestem człowiekiem. Gdy jednak balon się opróŜniał, głód powracał, wypalając mnie od środka. Czułam się wtedy jak po silnym przedawkowaniu metadonu, serce i tętno nieomal rozdzierały mnie na strzępy, płuca wypełniały się zimnym ołowiem, w Ŝołądku zalegały bambusowe drzazgi. W porównaniu z bólem, którego doświadczyłam później, wczesne stadium to była kaszka z mleczkiem.
Kupowałam Ŝywe króliki i gęsi na targach − to korzyść z zaraŜenia wampiryzmem na kontynencie, po czym odsączałam je z krwi w moŜliwie najbardziej humanitarny sposób. Słonawe ciepło krwi wypełniającej me usta było rozkoszą nie mającą sobie równych. W miarę jak piłam, dojmujący ból zastępowało ciepłe, przyjemne uczucie. Ale to mi nie wystarczało. Gdzieś w głębi wiedziałam, Ŝe potrzeba mi czegoś więcej aniŜeli zwierzęcej krwi. Dwa miesiące po moim przybyciu do Francji wyruszyłam w dalszą drogę. Obawiałam się, Ŝe zainteresuje się mną Interpol. Nie bałam się, Ŝe mogłabym zostać oskarŜona o zamordowanie Joego. PrzeraŜało mnie, Ŝe rodzice Denise mogliby dowiedzieć się prawdy. Wolałam, aby wierzyli, Ŝe ich córka nie Ŝyje. KrąŜyłam od miasta do miasta, przekraczając granice na fałszywych paszportach. Wreszcie znudziło mnie spławianie alfonsów i znalazłam sobie pracę w norweskim burdelu obsługującym pracowników platform naftowych na Morzu Północnym. Przybytki tego rodzaju to prawdziwe spelunki, przypominają burdele z dzikiego pogranicza z przełomu XIX i XX wieku. Są hałaśliwe, tanie, wulgarne i krzykliwe. Bandy pijanych, napalonych męŜczyzn stale walczą w nich o kilka wolnych w danej chwili kobiet. Łodzie regularnie dowoziły z platform grupki robotników. Byli to przewaŜnie Szwedzi, Norwegowie, Brytyjczycy i niekiedy równieŜ Amerykanie, ale zawsze jednakowo pijani, krzykliwi i spragnieni szybkiego seksu. Było ich zwykle dwa razy więcej niŜ dziewcząt i
zawsze znalazł się wśród nich taki, który nie chciał czekać na swoją kolejkę. Walki o dziewczęta stanowiły tu codzienność. Madam, stara dziwka, miała na nazwisko Foucault. Przechwalała się, Ŝe podczas II wojny światowej odbywała słuŜbę na wszystkich frontach. MoŜe zahaczyła teŜ o I wojnę światową. Znała swój fach, a gdy bijatyki zaczynały wymykać się spod kontroli, zawsze miała pod ręką wykidajłę. Przydawał się niemal do wieczór. Platforma „Amfitrion” znajdowała się tak daleko na morzu, Ŝe jej załoga schodziła na ląd zaledwie raz do roku. Robotnicy byli zadziorni, hałaśliwi i skorzy do bójek; chwalili się głównie wielkością swych członków oraz wytrzymałością i sprawnością fizyczną. Wydawało się, Ŝe czeka nas kolejny roboczy wieczór. Madam Foucault powitała „dŜentelmenów” w progu i zamówiła dla wszystkich drinki na koszt firmy. Wyjaśniła, Ŝe skoro męŜczyzn jest ponad 20 a dziewcząt 12, niektórzy będą musieli troszkę poczekać, ale obiecała, Ŝe wszyscy zostaną „naleŜycie obsłuŜeni”. Nakazała nam wyjść i zaprezentować się klientom. Dziewczęta miały na sobie erotyczną bieliznę roboczą, tu i ówdzie postrzępioną i naddartą wskutek częstego uŜywania; pierzaste boa wymagały uprania, na pończochach dostrzec moŜna było liczne „oczka”, a niektóre z kreacji wydawały się nazbyt opięte. Pracownikom z „Amfitriona” było to obojętne. Zaczęli sprzeczać się między sobą o kolejność i dziewczęta. Jeden z nich podszedł do mnie i zaczął obmacywać moje piersi. Cuchnął pieprzówką. − Ona jest moja − wybełkotał inny z robotników, Szwed.
− Akurat − odparował ten drugi, wyŜszy, próbując rozpiąć mi stanik. Spojrzałam na Szweda. Był niŜszy od osiłka, który usiłował mnie rozebrać, i nerwowo raz po raz zaciskał pięści. Jego twarz pęczniała ledwo hamowanym gniewem. Ten drugi był zbudowany jak zawodowy futbolista i najwyraźniej przywykł do zastraszania innych swoją posturą i zachowaniem. Szwed miał ochotę zabić olbrzyma, ale bał się doznać upokorzenia na oczach kolegów. Czułam bijące od Szweda fale nienawiści. Miałam wraŜenie, jakbym stała przed włączoną kwarcówką. Zaczęło mnie to podniecać, a gigant uznał, Ŝe jest to wynik jego karesów. − Widzisz? Ona lubi PRAWDZIWYCH
facetów − burknął
uszczypliwie. Szwed z trudem powstrzymywał swój gniew. Spojrzał mi w oczy i przez chwilę poczułam zawiązującą się między nami mentalną więź. Była niczym iskra powodująca eksplozję beczki z prochem. Szwed chciał zobaczyć krew wielkoluda. Ja równieŜ. Oblicze niŜszego z męŜczyzn poczerwieniało i nabrzmiało, jakby w jego wnętrzu nastąpił cichy wybuch. Oczy mu się zaszkliły i zadygotał. Jeden z kolegów dotknął jego ramienia i w tej samej chwili Szwed z głośnym rykiem rzucił się na giganta. Pijany olbrzym nie spodziewał się ataku. Impet i gwałtowność uderzenia zupełnie go zaskoczyły. Szwed trzasnął go pięścią w nerkę. Gigantowi z bólu i zdziwienia aŜ opadła szczęka. Stałam w bezruchu i patrzyłam, jak dwaj walczący wiją się po podłodze u moich stóp. Nienawiść bijąca od Szweda miała moc fali tsunami – usiadł okrakiem
na plecach swego przeciwnika, okładając go brutalnie pięściami po głowie. Kilku kumpli olbrzyma podbiegło i chwyciwszy Szweda za ramiona, zwlokło go z leŜącej pod nim ofiary. Szwed zaklął i zaczął się z nimi szarpać. Próbowali go uspokoić, ale mały Szwed kopał i drapał, inwektywy płynące z jego ust zmieniły się w nieartykułowany ryk. Wykidajło, muskularny Niemiec, wyszedł ze swego pokoiku i natychmiast wziął się do dzieła, niestety, opowiedział się po złej stronie; przyjął, Ŝe walkę sprowokowali męŜczyźni próbujący unieruchomić Szweda, toteŜ energicznie ruszył mu z pomocą. Olbrzym klęczał tymczasem na czworakach, wpatrując się tępo w kałuŜę krwi z rozbitego nosa, rozlewającą się na zasłanej trocinami podłodze burdelu. Szwed obiema nogami skoczył mu na plecy, ponownie rozpłaszczając giganta na podłodze. Następnie załoŜył mu nelsona i zaczął dusić. Olbrzym wskutek otrzymanego uderzenia miał złamany kręgosłup i nie mógł się bronić. Nie był równieŜ w stanie zrzucić z siebie mniejszego, lecz zadziornego napastnika. Twarz olbrzyma spurpurowiała. Język wysunął mu się z ust, oczy wyszły z orbit. Czterech męŜczyzn próbowało obezwładnić oszalałego Szweda, lecz bez skutku. Wkrótce wszyscy męŜczyźni z „Amfitriona” zaangaŜowali się w rozróbę, jedni starali się odciągnąć Szweda od jego ofiary, inni bili się z wykidajłą. Dziewczęta schroniły się w swoich pokojach. Ja stałam jak wrośnięta w ziemię, pławiąc się w morderczym szale emanowanym przez Szweda.
Rozróba rozszalała się na całego. Ci, którzy dotąd walczyli tylko z wykidajłą, zaczęli teraz tłuc się między sobą. Niszczono meble, tłuczono butelki. Słychać było liczne przekleństwa płynące zarówno z ust męŜczyzn, jak i kobiet. Te ostatnie takŜe krzyczały. W powietrzu unosiła się miedziana woń krwi. Czułam się wspaniale. Szwed zdołał w końcu zabić swego przeciwnika. Olbrzym zległ na podłodze, cichy i nieruchomy. Zwycięstwo nie stłumiło jednak trawiącej Szweda Ŝądzy mordu. Chwycił za krzesło i zaatakował nim trupa. Śmiał się i krzyczał na całe gardło, zadając kolejne ciosy martwemu męŜczyźnie. Usta Szweda wykrzywiał dziwny grymas, z oczu płynęły łzy. Rozległ się głuchy trzask i coś ciepłego obryzgało moją twarz. Szwed upuścił krzesło. Stał przez chwilę, wpatrując się w otwór ziejący w jego brzuchu i lśniące róŜowe pęta jelit, dyndające na wysokości kolan, a potem upadł na podłogę. Nienawiść prysła, zupełnie jakby ktoś wyłączył korki, a ja znów mogłam się poruszać, mówić i myśleć. Przyjrzałam się sobie, od stóp do głów byłam zachlapana krwią Szweda. Z trudem powstrzymałam się przed zlizaniem posoki z rąk. Madam Foucault trzymała w dłoni dymiącą strzelbę, jej twarz pozostawała nieodgadniona. Walki dobiegły końca równie szybko, jak się zaczęły. Wszyscy zebrali się wokół dwóch martwych męŜczyzn. − On oszalał − stwierdziła po chwili Madam Foucault. − To wszystko. Czułam na sobie jej wzrok. Spojrzałam na krew krzepnącą na podłodze. Wyjechałam następnego dnia. ••
Zrozumiałam, Ŝe bycie wampirem nie ogranicza się tylko do picia krwi. Byłam nieumarłą blisko cztery lata i nie zdołałam jeszcze pojąć swych nowych zdolności oraz wiąŜących się z nimi słabości. Moja wiedza o wampiryzmie pozostawiała wiele do Ŝyczenia, ukształtowały ją głównie filmy grozy oraz literackie horrory, stare przesądy oraz inne, z gruntu fałszywe próby zmitologizowania błędnie pojmowanej rzeczywistości. Starałam się dojrzeć swą prawdziwą naturę w krzywym zwierciadle. Wedle ludowych podań wampiry mają swój własny kodeks zasad, takich jak przy grze w krykieta czy Monopol. Nie mogą poruszać się za dnia i nie znoszą widoku krzyŜa. Mierzi je czosnek. Srebro jest dla nich przekleństwem. Woda święcona działa podobnie jak kwas siarkowy. MoŜna je zabić, wbijając kołek w serce. Nie mogą wejść do kościoła. Zmieniają się w nietoperze i wilki. Nigdy się nie starzeją. Dysponują silnymi mocami hipnotycznymi. Za dnia sypiają w trumnach. Zasady te wprawiły mnie w zakłopotanie i postanowiłam sprawdzić, na ile są prawdziwe. Minęły ponad trzy lata od moich narodzin na tylnym siedzeniu rollsa sir Morgana, lecz jak dotąd nie starałam się poznać mego mrocznego dziedzictwa. Z ustaleniem pewnych rzeczy nie miałam większych problemów. Nie lubiłam poruszać się w dzień, światło słoneczne sprawiało, Ŝe zaczynała swędzieć mnie skóra, a potworny ból niemal rozsadzał czaszkę. Mimo to nie buchałam płomieniem ani nie obracałam się w popiół, gdy tylko znalazłam się za progiem. Dopóki
byłam grubo ubrana i nosiłam okulary przeciwsłoneczne, mogłam funkcjonować, odczuwając zaledwie drobny dyskomfort. Jedynym skutkiem spoŜycia czosnku, przynajmniej w moim przypadku, był nieświeŜy oddech. W obecności krzyŜy nie odczuwałam bólu ani odrazy. Mimo to wspomnienie Christophera Lee, z którego czoła naznaczonego stygmatem skóra i tkanki spływały niczym wosk z palącej się świecy, powstrzymało mnie przed dotknięciem któregokolwiek z nich. Srebro nie wpływało na mnie w Ŝaden sposób, czy to w formie krzyŜy, zastawy stołowej czy zwyczajnych monet. Co się tyczy kołka wbitego w serce… przeprowadzenie tej próby wydało mi się cokolwiek nierozsądne. WciąŜ się starzałam, choć nie było po mnie widać trudów ostatnich lat; w ulicznym fachu pracowało wiele młodszych ode mnie dziewcząt, które mogłyby uchodzić za moje starsze siostry. Byłam niewiarygodnie wytrzymała i pełna energii, rzadko chorowałam i szybko wracałam do zdrowia. Zbyt szybko. Byłam silna, choć naprawdę potęŜna stanę się dopiero później. Nie musiałam obawiać się nawet najokrutniejszego traktowania. Weszłam do kościoła, a gdy przestąpiłam próg świątyni, nie doznałam gwałtownego ataku konwulsji. Choć obawiałam się, Ŝe lada moment moŜe mnie dosięgnąć grom z jasnego nieba, podeszłam do ołtarza. Przy balustradzie klęczało, modląc się, kilka staruszek w chustach na głowie. Z cienia wyłonił się ksiądz w sutannie, zapalając świece wotywne u stóp drewnianych świętych.
Przy balustradzie znajdowała się chrzcielnica. Ujrzałam płytką, wyłoŜoną srebrem nieckę. Przez chwile patrzyłam na wodę święconą. Zamierzałam zanurzyć w niej dłoń, ale powstrzymała mnie przed tym obawa, Ŝe zetknięcie z wodą spowoduje roztopienie się skóry i tkanek aŜ do kości. ZauwaŜyłam, Ŝe kapłan stojący przy figurze świętego Sebastiana bacznie mnie obserwuje. Czym prędzej wyszłam z kościoła, rezygnując z próby wody. Przemiana w nietoperza takŜe zbytnio mnie nie podniecała. Czy potrzebowałam magicznego wywaru lub specjalnej inkantacji, by zapoczątkować transformację? A jeŜeli nawet mi się uda, jak miałabym odwrócić metamorfozę? Wampiry na srebrnym ekranie zmieniały się, unosząc peleryny i machając energicznie rękoma, ale to było zbyt głupie. MoŜe gdybym skoncentrowała się dostatecznie mocno… Przez chwilę miałam wraŜenie, jakby mrówki oblazły mnie od stóp do głów. Krzyknęłam i poderwałam się gwałtownie, wierzgając nogami i machając rękoma. Bałam się spojrzeć w lustro, ale wiedziałam, Ŝe moje ciało znów rozpoczęło swój taniec. Uspokoiłam drŜenie skóry, a kiedy ustało, nadal byłam człowiekiem. Przynajmniej fizycznie. Hipnotyczne moce miałam okazję wypróbować osobiście, lecz w Ŝadnym z mitów nie było mowy o karmieniu się emocjami innych. Nie wspomniano takŜe o telepatii, a coraz częściej miałam okazję słyszeć myśli tych, którzy mnie otaczali. Z początku przypominało to „biały szum”, tysiące róŜnych głosów zlewających się w niezrozumiały bełkot. Od czasu do czasu z tego chaosu wypływała jakaś sensowna myśl, lecz zdarzało się to bardzo rzadko.
Sądziłam, Ŝe tracę zmysły. I wtedy zorientowałam się, Ŝe głosy w mojej głowie nie nakazywały mi mordowania dzieci ani rozkręcania szyn tramwajowych; koncentrowały się głównie na zakupach, przygotowaniach do kolacji czy wyniku kolejnego meczu. Kłopoty miewałam tylko, znalazłszy się zbyt blisko pijaków, szaleńców czy osób prawdziwie złych. Ich myśli były aŜ nazbyt wyraziste. Wiosną 1974 roku trafiłam do Szwajcarii. Znalazłam zatrudnienie w domu publicznym kierowanym przez Frau Zobel. Była to dla niej prawdziwie rodzinna tradycja sięgająca jeszcze czasów napoleońskich. Choć Frau Zobel za mną nie przepadała, wiedziała, Ŝe pracownica specjalizująca się w „szczególnych upodobaniach” moŜe przynieść jej olbrzymie zyski. Lubiłam pracować dla Frau Zobel. Jej dom publiczny naleŜał do elity tego typu przybytków i mieścił się w eleganckiej, zamoŜnej dzielnicy Zurichu. Dziewczęta były czyste, a klienci dystyngowani. Miałam wraŜenie, Ŝe lata świetlne dzieliły mnie od Joego Lenta i Madam Foucault. JednakŜe pomimo wytwornych manier i szemranego pochodzenia − twierdziła, Ŝe jest nieślubną wnuczką Napoleona III − Frau Zobel była równie twardą i surową dziwką jak stara Foucault. W stajni Frau Zobel nie zaprzyjaźniłam się z Ŝadną z dziewcząt. Uznałam, Ŝe to niepraktyczne i ryzykowne, obawiałam się, Ŝe ktoś mógłby mnie zdemaskować. Przyszło mi to z ogromną łatwością i praktycznie bez mego udziału. Większość dziewcząt znienawidziła mnie od pierwszego wejrzenia. MęŜczyźni reagowali na mnie dwojako − w moim towarzystwie czuli
się nieswojo, bądź teŜ pragnęli przeŜyć wspólnie ze mną kilka upojnych chwil i trochę przy tym poeksperymentować. Nie miałam nic przeciwko wiązaniu sznurami czy chłostaniu brzozowymi witkami, rzadko jednak odgrywałam rolę potulnej ofiary. Przyciągałam tych, którzy lubili być zdominowani i upokarzani, ja zaś bez słowa skargi wcielałam się w rolę srogiej dominantki. Nie był to skądinąd układ jednostronny. Doświadczałam przy tym podobnych przyjemności jak ta, której dostarczył mi morderczy gniew młodego Szweda. Sądziłam, Ŝe panuję nad tą stroną swojej natury. Syciłam ją emocjami. Jednym z moich stałych klientów był Herr Wallach, niski, korpulentny męŜczyzna po pięćdziesiątce, którego ulubiona fantazja seksualna zawierała takie rekwizyty jak bloczek, sznur i lewatywa z lodowatej
wody.
Herr
Wallach
był
profesorem,
wykładowcą
matematyki teoretycznej. NaleŜał równieŜ do ezoterycznego bractwa skupiającego myślicieli, artystów i poetów. Tak je w kaŜdym razie opisywał. Co roku grupa urządzała przyjęcie w domu jednego z członków. Przyjęcie w roku 1975 odbyło się u Herr Esela, profesora metafizyki, Wallach chciał, abym wzięła w nim udział. Perspektywa spędzenia wieczoru na, jak sądziłam, drętwej imprezie w towarzystwie Herr Wallacha bynajmniej nie przypadła mi do gustu. I wtedy pokazał mi suknię wieczorową, którą kupił mi specjalnie na tę okazję. Była bez ramiączek, z czarnego aksamitu, urzekająca w swej prostocie; stroju dopełniały długie, jedwabne czarne rękawiczki. Wallach powiedział mi, Ŝe po przyjęciu będę mogła ją zatrzymać.
To zabawne, Ŝe coś tak trywialnego jak suknia wieczorowa mogło odmienić moje Ŝycie. •• Posiadłość profesora Esela znajdowała się na obrzeŜach Zurichu. Była to stara rezydencja, dziedzictwo przodków, którzy zbili majątek na pikinierach i czasomierzach. Herr
Wallach
z
namaszczeniem
przedstawił
mnie
swoim
przyjaciołom. Wydawał się skrępowany tylko przez chwilę, gdy uparłam się, Ŝe przez całe przyjęcie będę nosić ciemne okulary. Kłóciliśmy się o to po drodze i przez pewien czas wydawał się chmurny, jednakŜe towarzystwo pięknej dziewczyny w końcu poprawiło mu humor. Kilka osób przyglądało nam się ze zdziwieniem, lecz Szwajcarzy to naród uprzejmy i taktowny. Wallach przedstawił mnie profesorowi Eselowi, rumianemu, niskiemu męŜczyźnie kojarzącemu się raczej z burmistrzem, a nie z metafizykiem. − Ach, Herr Profesor, chciałbym przedstawić panu… moją przyjaciółkę, Fräulein Blau − Esel ukłonił się szarmancko. Ujrzałam w myślach obraz siebie, nagiej i przywiązanej do łóŜka z baldachimem, otoczonego przez swawolące jamniki. Esel odezwał się do Wallacha, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku. − Nie zgadniesz, Stefanie, kto nas dziś odwiedził! Pangloss jest tutaj! Wallach wydawał się szczerze zaskoczony. − Nein. Stroisz sobie ze mnie Ŝarty. Tak dawno się nie pokazywał! Nie uczestniczył w naszych spotkaniach od dobrych 10 lat.
Esel wzruszył ramionami. − Sam zobacz. Ostatnio widziałem go w pokoju muzycznym. Ten łajdak ani trochę się nie zmienił. − Chodź, Sonju. Musisz poznać Panglossa. − Wallach wyprowadził mnie z pokoju, nie zauwaŜywszy, Ŝe profesor Esel na „do widzenia” puścił do mnie oko. •• Panglossa zastaliśmy w pokoju muzycznym, siedział na starej sofie w towarzystwie dwóch pięknych kobiet, które słuchały go z uwagą i śmiały się z rzucanych przezeń Ŝarcików. Z błyskiem w oczach chłonęły kaŜdy jego ruch. Śmiały się unisono, kojarzyły mi się z mechanicznymi zabawkami, z których słynie Szwajcaria. Gdy Herr Wallach przedstawił mnie, nawet nie odwróciły wzroku od Panglossa. − Herr doktor Pangloss, chciałbym przedstawić panu Fräulein Blau. Pangloss przerwał opowiadaną anegdotę i spojrzał na Wallacha. Na pierwszy rzut oka wydał mi się męŜczyzną po pięćdziesiątce, o długich włosach z lekka przyprószonych siwizną. Nosił smoking i okulary w drucianych oprawkach ze szkłami zabarwionymi na zielono. Uśmiechnał się lodowato do Wallacha, po czym skupił swą uwagę na mnie. − Miło mi panią poznać, Fräulein. Wallach krzyknął, gdy moje palce wbiły się w miękkie ciało jego ramienia. Omal nie zemdlałam, lecz nie byłam w stanie odwrócić wzroku. Pomiędzy bliźniaczymi robotami, przyodziana w smoking, siedziała martwa istota, przypominająca odartą z bandaŜy mumię, o
ciele barwy i tekstury pergaminu. Okulary opierały się na tym, co pozostało z nosa stwora, a w orbitach dostrzegłam błysk czego, co wyglądało jak rozŜarzone węgle. Do poŜółkłego czerepu, obłaŜącego płatami skóry, przylepionych było kilka pasemek srebrzystych włosów. Istota uniosła kościstą rękę − palce miała zakończone brudnymi, połamanymi, zakrzywionymi szponami − i umieściła w kąciku ust hebanową cygarniczkę. − Co się dzieje z twoją piękną towarzyszką, Wallach? Nazywasz się Wallach, czyŜ nie? − wychrypiała martwa istota. − Wydaje się, Ŝe coś jej dolega. Wallach pospiesznie wyprowadził mnie na balkon. Pangloss podąŜył za nami. Jego towarzyszki, chwilowo zapomniane, zamrugały jak wychodzące z głębokiego transu medium. Matematyk, posadziwszy mnie na ławce, zaczął mówić coś o świeŜym powietrzu i oddalił się, aby przynieść mi szklankę wody. Poczułam woń kurzu i pajęczyn i ujrzałam nad sobą Panglossa. Nie wyglądał juŜ jak stara mumia. Zastanawiałam się, czy nie popadam w obłęd. − MoŜe mógłbym jakoś pomóc, Fräulein Blau. Jestem wszak lekarzem… − Wyciągnął rękę, chcąc zmierzyć mi puls, lecz jego dłoń, chudą i kościstą, pokrywała cienka jak papier warstwa skóry i zeschłych na wiór tkanek. Cofnęłam się odruchowo. Jego rysy rozlały się i stopiły w maskę normalności.
− Miałem rację. Ty WIDZISZ. − Podszedł bliŜej. Odór zgnilizny był dławiący, przyprawiał o mdłości. − Czyim jesteś dzieckiem? Kto cię tu przysłał? Czy to Linder? Odpowiadaj! Wstałam, dość chwiejnie. Nie chciałam, aby ten martwy stwór zbliŜył się do mnie. − Jak śmiesz?! − Za zielonymi szkłami zapłonął czerwony ogień i coś zimnego rozdarło mój mózg. Przypomniałam sobie sir Morgana, jak przed gwałtem fizycznym posiadł równieŜ jej umysł. Nigdy więcej. JuŜ nigdy. Stawiłam opór, zamierzając wyprzeć intruza z mego umysłu, nawet gdybym miała przypłacić to Ŝyciem. Czułam, jak w Panglossie narasta gniew, a potem nagle zostałam w swoim umyśle sama. Staliśmy naprzeciw siebie, oboje byliśmy roztrzęsieni. Pangloss nie posiadał się z wściekłości, ale wyczułam w nim takŜe niepewność. − Ile masz lat? − wysyczał. Jego obraz falował jak płomyk świecy na wietrze. Raz był dobrze ubranym bon vivantem, za chwilę zaś oŜywionym trupem. To mnie deprymowało. Powiedziałam mu prawdę. Nie było sensu kłamać. − Urodziłam się w 1969. − NiemoŜliwe! Nie mogłabyś dysponować taką mocą! − chwycił mnie za nadgarstek, zmuszając, abym na niego spojrzała. Skóra i tkanki spłynęły z jego twarzy jak wosk, odsłaniając trupią czaszkę. − Nie okłamuj mnie. Nie wiem, czyim jesteś dzieckiem, ale i tak nie moŜesz się ze mną równać. Udało ci się mnie zaskoczyć, ale drugi raz nie
popełnię tego samego błędu. Jesteś silna, przyznaję, ale nie bardzo wiesz, jak masz wykorzysta swoją moc, zgadza się? − Ach, Herr Doktor. Tu pan jest. Herr Wallach wspomniał, Ŝe pod jego nieobecność zaopiekował się pan Fräulein Blau… Oboje z Panglossem spojrzeliśmy na męŜczyznę stojącego u wejścia na balkon. Był niski, szczupły, po sześćdziesiątce, z cienkim, starannie przystrzyŜonym wąsikiem. Raczej trudno byłoby wziąć go za rycerza w lśniącej zbroi, ale musiał mi wystarczyć. Pangloss puścił moją rękę, jakbym była trędowata. Skłonił się sztywno w moją stronę. − Miło mi słyszeć, Ŝe lepiej się pani czuje, Fräulein. A teraz zechce mi pani wybaczyć. − Minął mego wybawcę, który posłał mu cyniczny uśmiech i znikł w głębi domu. − Niezwykły człowiek z tego doktora, nieprawdaŜ? − mruknął niski męŜczyzna. − Och, nie przedstawiłem się. CóŜ za nietakt z mojej strony. Jestem Erich Ghilardi. − Czy… zna pan… doktora Panglossa? Ghilardi wzruszył ramionami. − Powiedzmy, Ŝe o nim słyszałem. Obawiam się, Ŝe Herr Wallach wróci za chwilę z woda, więc przejdę od razu do rzeczy. Czy mógłbym odwiedzić panią w jej miejscu pracy? Skąd to zdziwienie? Pani zachowanie dziś wieczorem było jak najbardziej właściwe. Zapewniam, Ŝe nie popełniła pani ze swej strony Ŝadnych uchybień. Wszyscy w naszym małym światku wiemy, gdzie Wallach znajduje swoje towarzyszki.
Uśmiechnęłam się i podałam mu wizytówkę. Skłonił się nisko i wsunął kartonik do kieszonki na piersi. − Auf Wiedersehen, Fräulein Blau. Odprowadziłam go wzrokiem. CóŜ za uprzejmy, starszy dŜentelmen, trudno było wyobrazić go sobie podwieszonego do Ŝyrandola albo kucającego na czworakach z gumową piłką w ustach. Zjawił się Wallach ze szklanką wody. Spojrzał na mnie spode łba. − Co tu robił Ghilardi? − Chciał się upewnić, Ŝe juŜ dobrze się czuję. Nie masz się czym przejmować. Wallachowi nie spodobało się, Ŝe wypytuję o Ghilardiego, ale zamiłowanie do plotek wzięło w nim górę nad osobistymi antypatiami. − To jeden z największych europejskich autorytetów w dziedzinie okultyzmu i ludowego folkloru. A w kaŜdym razie za takiego kiedyś go uwaŜano. Napisał kilka monografii na temat tuzów klasycznego literackiego horroru − Poego, Lovecrafta i paru innych. A potem mu odbiło. Dziesięć lat temu podczas jednego z naszych spotkań przeŜył silny atak. To doprawdy wielkie nieszczęście. Od tej pory głosi teorię, jakoby wampiry, wilkołaki i inne monstra z ludowych podań istniały naprawdę. Napisał nawet ksiąŜkę o rasach cieni od tysięcy lat Ŝyjących obok nas w sekretnej koegzystencji z ludźmi. Naturalnie po opublikowaniu ksiąŜkę tę powszechnie wyśmiano i wyszydzono. Stała się obiektem drwin i licznych ataków, a jej autor zrobił z siebie pośmiewisko.
• Sześć
Było późno, gdy wróciłam do swego pokoju. Rozebrałam się do naga i usiadłam po ciemku, rozmyślając o tym, co stało się na przyjęciu. Wreszcie stanęłam twarzą w twarz z kimś takim jak ja. Jak naprawdę wyglądał Morgan? Na samą myśl przeszły mnie ciarki. Spojrzałam na znajdujące się w kącie pokoju lustro. A ja? Jak JA wyglądałam naprawdę? Między bajki włoŜyłam mit, Ŝe wampiry nie cierpią luster, podobnie rzecz miała się z nienaruszalnością świętej ziemi. MoŜe się pomyliłam. MoŜe wampiry nie znoszą luster nie dlatego, Ŝe się w nich nie odbijają, lecz dlatego, Ŝe postrzegają w nich siebie takimi, jakimi są naprawdę? Świtało, gdy zdobyłam się na odwagę, aby stanąć przed lustrem. PrzeraŜało mnie to, co mogłam w nim ujrzeć, ale pokusa była silniejsza od lęku. Choć moje odbicie nie przypominało starej, pomarszczonej jędzy, ujrzałam wokół siebie otoczkę słabego, czerwonego światła. Najsilniej aura emanowała dokoła mojej głowy i ramion. Kojarzyła mi się z koroną widoczną podczas zaćmienia słońca. Odbicie uśmiechnęło się do mnie. PrzyłoŜyłam dłoń do ust, lecz mój zwierciadlany bliźniak tego nie zrobił. Spomiędzy ust mego odbicia wysunął się długi, spiczasty jak u kota, ruchliwy języczek. − Nie! − Uderzyłam w zwierciadło tak silnie, Ŝe obróciło się na zawiasach. Cofnęłam się, obserwując lustro, w którym jak w
kalejdoskopie błyskały kolejne odbicia wnętrza pokoju. Zatrzymało się odwrócone zwierciadłem do ściany. I tak teŜ je pozostawiłam. (...)