Susan Crosby
Tajemniczy opiekun
Tytuł oryginału: Forced to the Altar
Sekrety bogaczy 02
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- To nie należało do mojego planu - mruknęła...
2 downloads
12 Views
Susan Crosby
Tajemniczy opiekun
Tytuł oryginału: Forced to the Altar
Sekrety bogaczy 02
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- To nie należało do mojego planu - mruknęła Julian-
ne Johnson. Jej słowa zagłuszył szum motorówki płynącej
w kierunku Promontory, jednej z wysepek archipelagu San
Juan w pobliżu wybrzeża stanu Washington.
Z informacji w internecie wynikało, że wysepki są rajem
dla turystów, z wioskami rybackimi, koloniami artystów pla-
styków i ścieżkami rowerowymi. Nie dotyczyło to jednak
Promontory, lub inaczej Prom, jak nazwał ją pilot łodzi. Tam
nie kursował prom i można się było dostać tylko prywatną
łodzią lub helikopterem.
Przyglądała się przybliżającej się wyspie i rozważała, jak
to możliwe, że pomimo jej odizolowania bywają na niej tury-
ści. Została tu wysłana na czas procesu swojego brata, ale
miała zarabiać na utrzymanie, pomagając Zachowi Kel-
lerowi. Był właścicielem „Gospody duchów", a skoro była
gospoda, to znaczy, że byli i goście. Może nie będzie taka
samotna, jak sobie wyobrażała.
- Gdzie jest miasto? - zawołała do pilota, pana Moody.
Miał koło sześćdziesiątki, siwe włosy i był muskularnie zbu-
dowany.
Wskazał za siebie, a ona zobaczyła tylko drzewa i stromą
skałę. Dla dwudziestotrzyletniej dziewczyny z Kalifornii Po-
łudniowej, krainy słońca i centrów handlowych, wyglądało to
R
S
co najmniej na czyściec, a nie raj.
Łódź zwolniła, przybiła do brzegu i zakotwiczyła obok in-
nych, co świadczyło o tym, że jakieś ludzkie istoty za-
mieszkiwały tę wyspę.
Pan Moody przywiązał łódź, po czym podał Julianne rękę,
żeby mogła wyjść na kołyszący się pomost. Zauważyła za-
parkowanego w pobliżu jeepa, ale oprócz niego ani znaku
życia.
- Gdzie jest miasto? - spytała ponownie Julianne.
- Tam - odpowiedział, wskazując kierunek ruchem głowy,
gdyż ręce miał zajęte jej walizkami.
- I co w nim jest?
- Sklep. Stacja benzynowa.
- To wszystko?
- Nic więcej nie potrzeba.
Jechali wąską brukowaną drogą. Po kilku minutach po-
jawiła się w oddali jakaś budowla. Patrzyła ze zdumieniem,
powoli odróżniając szczegóły.
- To zamek - szepnęła zachwycona.
- Przywieziony ze Szkocji i złożony na nowo, kamień po
kamieniu.
- Przez pana Kellera? - Wyobraziła sobie swojego nowego
pracodawcę w szkockim stroju, z rudymi włosami roz-
wianymi przez wiatr.
- Nie, dawno temu, przez jakiegoś Angusa McMahona.
Wysiedli z samochodu i weszli przez solidne drewniane
drzwi w kamienne mury Wyglądały równie szaro i ponuro
jak listopadowe popołudnie. Na szczęście kuchnia ze staro-
świeckim paleniskiem, do której poprowadził pan Moody,
była jasna i bardzo nowocześnie urządzona.
R
S
Wysoka, solidnej budowy kobieta o jasnorudych włosach
stała przy zmywaku i płukała sałatę. Nie uśmiechnęła się
nawet.
- Moja żona, Iris - przedstawił ją Moody.
- Witam, panno Johnson.
- Proszę mi mówić Julianne - powiedziała, przyzwyczaja-
jąc się do swojego nowego imienia, pod którym się ukrywała.
Sądziła, że ta para również zaproponuje jej mówienie so-
bie po imieniu, ale ponieważ nic takiego nie nastąpiło, poża-
łowała, że nie ukrywa się w jakimś bardziej zwyczajnym
miejscu. Nie miała jednak wyboru, ponieważ jej przyjaciel,
James Paladyn, zwany Jamey, znalazł dla niej właśnie to.
- Zaprowadzę cię do pokoju - powiedziała pani Moody,
biorąc od męża jedną walizkę.
Julianne wzięła drugą i poszła za gospodynią. Wspięły się
na drugie piętro wąską klatką schodową, która sprawiała
wrażenie rojącej się od pajęczyn, ale była czyściutka. Na gó-
rze znajdował się podest z jednymi drzwiami. I żadnego ko-
rytarza prowadzącego dokądkolwiek.
- To jeden z dwóch pokoi w wieży - powiedziała pani
Moody. Postawiła walizkę na skrzyni u stóp łoża z ciemno
czerwoną kołdrą i mnóstwem poduszek. - Ubrania, które
przysłałaś, są już w szafie i w komodzie.
Julianne skrzywiła się na myśl, że ktoś obcy zajmował się
jej ubraniami.
- Kilka lat temu zamek został zmodernizowany, więc
są tu wszelkie wygody. Gdy się już rozgościsz, przyjdź do
kuchni. Pan Zach nie będzie ci dziś towarzyszył przy kolacji,
bo śpi.
R
S
- Śpi? Musi być bardzo stary, skoro ucina sobie drzemkę o
szóstej wieczorem.
- Dziękuję, pani Moody.
Kobieta zamknęła za sobą drzwi, a Julianne obejrzała do-
kładnie pokój. Na dwóch ścianach wisiały duże gobeliny, ale
bardziej ją zainteresowało wysokie, wąskie okno. Przy-
klęknęła na siedzeniu pod oknem, ale ponieważ było już
ciemno, zobaczyła tylko zarysy drzew i skał.
Do tej pory zawsze mieszkała w miastach. Były one
wprawdzie położone w pobliżu oceanu, dzięki czemu mogła
wdychać morskie powietrze, nie była jednak przyzwyczajona
do samotności. Miała nadzieję, że proces brata szybko się
zacznie i równie szybko zakończy, a wtedy będzie mogła
realizować własne plany. Chciała skończyć studia i żyć po
swojemu, a nie tak, jak ktoś jej każe. Nie mogła się doczekać
samodzielności.
Na razie powinna być wdzięczna, że Jamey znalazł jej
bezpieczne miejsce, by przeczekać burzę. Dlaczego więc nie
czuła się bezpieczna?
Julianne podeszła do solidnego stołu, przy którym na wy-
ściełanych krzesłach z wysokimi oparciami mogło zasiąść
dwanaście osób. Samotne nakrycie przy końcu stołu nie po-
zostawiało wątpliwości, gdzie ma usiąść.
- Nie jestem gościem - zaprotestowała, gdy pani Moody,
trzymając w rękach tacę, zaprowadziła ją do jadalni. - Mogę
jeść z państwem.
- Jedliśmy wcześniej.
Sytuacja robiła się trochę nieprzyjemna. Szef, który dużo
śpi, i dwoje współpracowników uprzejmych, ale nic ponadto.
R
S
- Nie ma tu żadnych gości? - zdziwiła się Julianne.
- To nie jest pora roku na wakacje na Prom. Smacznego.
Gulasz rybny, zielona sałata i chrupiący chleb zaspokoiły
jej głód, ale nie potrzebę towarzystwa. Poczuła się nieswojo,
jedząc samotnie, a dziwne dźwięki dochodzące z góry trochę
ją przeraziły. W pośpiechu skończyła i wyniosła tacę do
kuchni. Zastała tam państwa Moodych przy herbacie.
- To było bardzo dobre, dziękuję pani. - Postawiła tacę
na blacie i wstawiła naczynia do zmywaka pełnego piany.
- Proszę nie wstawać, ja to zrobię - powiedziała i zanurzy-
ła ręce w gorącej wodzie. - Jakie państwo mają tu rozrywki?
- W pokoju wypoczynkowym jest telewizor z dużym
ekranem. Jest talerz anteny satelitarnej, odtwarzacz DVD
i obszerna płytoteka z filmami.
Julianne spojrzała na zegarek. Dochodziło wpół do ósmej,
za wcześnie, żeby iść już do swojego pokoju, nawet po po-
dróży.
- Czy mogliby mi państwo pokazać dom, kiedy skończę? -
spytała.
- Mój mąż cię oprowadzi. - Pani Moody odsunęła ją od
zmywaka. - Zobaczymy się rano. Kawa jest gotowa od szó-
stej, ale oczywiście nie musisz się spieszyć. Nie będziesz tu
odbijała karty.
- Dziękuję. - Była przyzwyczajona do wczesnego wsta-
wania. Do swojej ostatniej pracy jako kelnerka musiała przy-
chodzić na szóstą.
Pan Moody poprowadził ją przez jadalnię, szeroki kory-
tarz i wejściowy hol do salonu. Były w nim dziewiętnasto-
wieczne meble, kominek i fortepian. Zastanowiła się, jak
R
S
go tu wniesiono. Następny był pokój telewizyjny, dość no-
woczesny, jeśli chodzi o wyposażenie i umeblowanie.
- Tam jest gabinet pana Zacha. - Moody wskazał następne
drzwi w holu. - Nie wolno ci tam wchodzić.
Łazienka, pokój gościnny i apartament państwa Moo-
dych dopełniały całości na parterze. Następnie powrócili do
holu i weszli solidnymi schodami na drugie piętro.
- Tutaj ma cię interesować tylko jeden pokój - powie
dział, gdy skręcili w prawo. - Ten. To będzie twoje miej
sce do pracy.
- A mogę zobaczyć pokój w drugiej wieży? - zapytała.
- Czy jest taki sam jak mój?
- Jest zamknięty - odpowiedział. Otworzył drzwi do jej
gabinetu i przepuścił ją. W pokoju stał komputer i półki z
tekturowymi teczkami. Przynajmniej będzie miała coś do
roboty.
Po kilku minutach pan Moody zostawił ją w pokoju te-
lewizyjnym. Przerzuciła chyba ze sto stacji i w końcu zde-
cydowała się na film na DVD „Legalna blondynka" w na-
dziei, że się pośmieje.
Film okazał się niezbyt dowcipny i wyłączyła go po go-
dzinie. Małe kinkiety oświetlały drogę do jej pokoju. Przy-
siadła przy oknie i kątem oka zobaczyła jakiś ruch. W słabym
świetle księżyca zarysowała się sylwetka mężczyzny space-
rującego wzdłuż skarpy, jedynego miejsca, w którym nie
rosły drzewa. Wyobraziła sobie, że ma on ciemne włosy i
oczy i zapewne jest to jej dobroczyńca, Zach Keller. Jeśli
nawet był stary, to miał sporo włosów, które rozwiewał wiatr,
podobnie jak i jego płaszcz.
Zaświtała w niej nadzieja, że może Keller będzie miły
R
S
i szczery i że można się będzie z nim pośmiać. Brakowało jej
śmiechu.
Zatrzymał się i odwrócił w stronę zamku. Cofnęła się, bo
zapewne w oknie widoczna była jej sylwetka. Po chwili zga-
siła światło i poczuła się jak szpieg, ale potrzebowała jakiejś
rozrywki.
Obok mężczyzny wielkimi skokami biegły dwa duże psy.
Zatrzymały się nagle, a potem wróciły do niego i ocierały się
o jego nogi, kiedy je głaskał.
Zadzwonił jej telefon komórkowy i serce zabiło jej moc-
niej, jakby ją ktoś przyłapał na szpiegowaniu.
- Cześć, Jamey - powitała jedyną osobę, która znała numer
jej nowego telefonu.
- Dobrze dojechałaś?
- Jestem na miejscu. - Znów usiadła na siedzeniu pod
oknem i wyjrzała na zewnątrz, ale mężczyzna z psami już
zniknął. - Nie jestem pewna, czy wysyłanie mnie tutaj to była
przysługa.
- Trochę prowincjonalnie jak na twój gust, Venus?
- Julianne - odpowiedziała, przypominając mu swoje nowe
imię. - Powiedziałeś mi, że będę tu bezpieczna. Ale nie po-
wiedziałeś, że znajdę się gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc.
W dodatku jest tu jakoś dziwnie.
- Mówiłaś, że chcesz zniknąć. Jak twoja matka. To były
twoje własne słowa.
- A ty mi odpowiedziałeś, że ten Zach Keller mnie po-
trzebuje. Obyś miał rację. Jak nie będzie na mnie czekała fura
pracy, to zwariuję.
- Są różne potrzeby, Julianne.
To ją na chwilę uciszyło.
R
S
- Co to znaczy? Jeszcze go nawet nie poznałam.
- Sama zobaczysz, jeśli takie jest przeznaczenie.
- Jak na konkretnego prywatnego detektywa jesteś dziś
bardzo filozoficznie usposobiony.
Zaśmiał się cicho.
- Wyluzuj i baw się dobrze. To jedyna taka okazja w ży-
ciu.
Rozejrzała się po pokoju.
- Co do tego to akurat masz rację, dzięki Bogu.
- Bądź w kontakcie.
- Na pewno będę.
Zamknęła telefon i podłączyła go do ładowarki. Co dalej?
Była za bardzo podekscytowana, żeby spać. Nie przywiozła
żadnych książek, a magazyny, które kupiła na lotnisku, prze-
czytała w samolocie. Nie przypuszczała, żeby państwo Mo-
ody albo jej nowy szef byli szczęśliwi, gdyby zaczęła grać na
pianinie, zwłaszcza że nie grała już od ponad roku.
W łazience był tylko prysznic, więc nawet nie mogła
wziąć ciepłej kąpieli, żeby łatwiej zasnąć. Postanowiła jednak
pójść do łóżka, które okazało się ciepłe i przytulne. Przy-
mknęła oczy...
Następnego ranka przeciągnęła się tuż po obudzeniu i
zdumiała, że spała prawie do siódmej. Za oknem zauważyła
krajobraz skalisty, ale urozmaicony wiecznie zielonymi
drzewami.
Chcąc wywrzeć dobre wrażenie na pracodawcy, wypro-
stowała włosy, chociaż przy takiej wilgoci i tak po dwóch
godzinach będzie miała na głowie pełno loków. Włożyła ele-
ganckie czarne spodnie i zielony sweter. Zeszła do kuchni,
sama zjadła śniadanie i czekała na instrukcje. Nie doczekała
się, więc poszła na spacer. Ręce włożyła w kieszenie kurtki
R
S
i zmagała się z niezwykle silnym wiatrem. Gdy wróciła do
zamku, zaproponowała pomoc w pracach domowych, ale
usłyszała odmowę, więc znów poszła na spacer, w przeciw-
nym kierunku niż poprzednio. Zawróciła dopiero, gdy zamek
zniknął jej z oczu.
Po kolacji znalazła obok fortepianu jakieś nuty i trochę
pograła, a potem z okna swojego pokoju znowu zobaczyła
mężczyznę i psy. Zastanawiała się, dlaczego nie spotkała ich
podczas swoich spacerów.
Po czterech dniach nic się nie zmieniło poza tym, że nocą
wylądował helikopter. Nie zauważyła, żeby ktoś wsiadał lub
wysiadał, natomiast wydawało jej się, że słyszała płacz, który
nagle ucichł.
Raz dziennie pytała panią Moody, kiedy pozna pana Kel-
lera, i słyszała odpowiedź wypowiadaną tonem rzeczowym,
ale nieco pogardliwym: Kiedy on zdecyduje.
Wkrótce cierpliwość Julianne się wyczerpała i zadzwoniła
do Jameya.
- Umieram z nudów - zaczęła, kiedy tylko odebrał. -
Brakuje mi mojej kawy. Zabierz mnie stąd.
- Lepsze to, niż umierać od czego innego.
- Daj spokój, Jamey. Nie grozi mi utrata życia tylko nie-
zależności. Może byłabym trochę dręczona przez policję, ale
nie wiem, czy to nie lepsze niż zachowanie pana Kellera,
które jest po prostu bezczelne. Jestem jak w więzieniu. -
Wyjaśniła, że gospodarz nawet się jeszcze nie przedstawił.
- A co z pracą, którą ci zadaje?
- Nie tylko nie dał mi żadnej pracy do wykonania, ale w
ogóle go nie widziałam. Czy możesz mi znaleźć jakieś inne
miejsce, w którym można żyć?
R
S
- Zobaczę, co się da zrobić.
- Jeżeli ci się nie uda, sama znajdę sposób, przysięgam.
Miała teraz dowód tożsamości z nowym imieniem i napewno
łatwiej jej będzie znaleźć pracę.
Ponieważ nie miała dostępu do komputera, ręcznie na-
pisała rezygnację do swojego nieznanego szefa. Poszła na
kolację ze złożonym pisemkiem w ręku, żeby pan Moody je
przekazał.
- Dzisiaj kolacja będzie w jadalni - oświadczyła jej pani
Moody. Zdziwiła się, widząc dwa nakrycia, jedno u szczytu
stołu, drugie obok. Nareszcie jakieś towarzystwo!
Wsunęła list pod miskę z muszelkami i zaraz potem usły-
szała kroki z korytarza. Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna.
Nie mógł to być Zach Keller. Był za młody, około trzydziest-
ki. Poza tym nie był brunetem jak mężczyzna spacerujący
wzdłuż skarpy. Ten miał złociste włosy i niebieskie oczy.
Wyciągnął rękę.
- Jestem Zach Keller. Witam w „Gospodzie duchów".
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Zach obserwował wyraz twarzy Julianne, jak się zmieniał
od zdumionego do... zbuntowanego? Wskazywały na to rów-
nież skrzyżowane ramiona. Słodki, nieco cytrusowy zapach
jej perfum rozpraszał go i przypominał mu coś lub kogoś.
- Przykro mi, że dotąd się nie przedstawiłem - powiedział.
- Czyżby?
- Nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś kwestionował
jego działania. Wszystko, co wychodziło z jego ust, uzna-
wane było za prawdę absolutną.
- Było to niegrzeczne z mojej strony. - Nie dał się spro-
wokować.
Jej zachwycające orzechowe oczy nawet nie mrugnęły, a
blond loczki sięgające do ramion nawet nie drgnęły. Posta-
nowił przeczekać, co dało mu czas na przypomnienie sobie,
skąd zna ten zapach. Gdy w zeszłym tygodniu pani Moody
rozpakowała rzeczy Julianne, przejrzał je, starając się zgad-
nąć, kim jest osoba, na której Jameyowi tak zależało.
Ubrania, których dotykał, miały właśnie ten zapach, a on
wyobraził sobie właścicielkę w tych nieprawdopodobnie ko-
lorowych i niepraktycznych rzeczach: przykrótkich T-shir-
R
S
tach, spódniczkach lub szortach, w jaskrawozielonym bikini
lub delikatnej bieliźnie, której nie miał śmiałości dotknąć.
Stworzył sobie obraz osoby bardzo kobiecej i apetycznej.
Zach przyzwyczajony był do seksualnej abstynencji z wy-
boru. Mijał już siódmy miesiąc. Nie miał z tym nigdy pro-
blemu i teraz również nie przewidywał, chociaż stojąca przed
nim dziewczyna w naturze była jeszcze bardziej pociągająca
niż w wyobraźni.
- Potrzeba było telefonu od Jameya, żeby się pan ze mną
spotkał - powiedziała w końcu, przerywając nieprzyjemną
ciszę.
Nie chciał jej tutaj. Przyjął ją tylko dlatego, że od trzy-
nastu lat miał dług wdzięczności wobec Jameya, który do-
piero teraz miał okazję spłacić.
- Nie rozmawiałem z nim - powiedział zgodnie z prawdą.
- Więc dlaczego pan tu jest?
- Bo już najwyższy czas.
Zmierzyła go wzrokiem.
- Spodziewałam się kogoś starszego.
- Przykro mi, że panią rozczarowałem.
- Nie jestem rozczarowana, po prostu myślałam, że jest
pan stary. Te popołudniowe drzemki...
- Czasami nie śpię całą noc, więc potem odsypiam w
dzień.
- A co pan robi?
- Nie rozmawiam o mojej pracy.
Sądząc z jej miny, znów stracił kilka punktów. Będzie
ciężko. Dotrzyma umowy i zapewni jej bezpieczne schro-
nienie, póki nie skończy się proces jej brata, choćby miał ją
zamknąć w wieży.
R
S
- Nie rozmawia pan o gospodzie? - spytała takim tonem,
jakby się domyślała, że naprawdę nie obsługuje się tu wcza-
sowiczów. - Więc jak mam dla pana pracować?
- Dostanie pani zadania. - Nie podobało mu się, że świ-
drowała go wzrokiem, jakby widziała jego wnętrze.
- Czy te zadania będą miały coś wspólnego z helikop-
terem, który tu wylądował zeszłej nocy, a rano odleciał?
- Zastanawiał się, czy ten dźwięk ją obudził. - Rozumiem,
że odpowiedź brzmi: nie. Mam coś dla pana: - Sięgnęła za
szklaną misę stojącą na kredensie.
Ciekaw był, czy miała na sobie coś czerwonego i koron-
kowego pod swetrem i dżinsami.
Ręce jej drżały, gdy wręczała kartkę. Przeczytał jej re-
zygnację, po czym złożył i podał jej z powrotem. Nie przy-
jęła i znów skrzyżowała ramiona.
- Zostanie pani - powiedział spokojnie, chowając kartkę
do kieszeni.
Uniosła brwi.
- Nie zmusi mnie pan.
- Obiecałem Jameyowi, że będę pani pilnował, i dotrzy-
mam obietnicy.
- Jamey znajdzie mi inne miejsce. Spakuję swoje rzeczy i
będę wdzięczna za przesłanie mi ich, gdy się już gdzieś urzą-
dzę.
- Nie. - Był zdumiony jej upartością. Jamey mówił, że jest
słodka, trochę naiwna i honorowa. Zach miał na ten temat
własne zdanie. - Rozumiem, że nie ma tu pani różnych udo-
godnień i towarzystwa, do jakiego była pani przyzwyczajona,
ale sądzę, że nie będzie tu pani zbyt długo.
- Nie jestem jakąś rozpieszczaną księżniczką, panie Kel-
R
S
ler - Chcę po prostu być pożyteczna i mieć zajęcie. Myśla-
łam, że mam tu panu pomagać, ale pan mnie zupełnie ignoru-
je.
- Mów mi Zach. To się teraz zmieni - powiedział, kończąc
dyskusję, bo weszła pani Moody z pierwszym daniem.
- Usiądź proszę, Julianne.
Po chwili usiadła, rozłożyła serwetkę i uśmiechnęła się do
pani Moody z podziękowaniem. Minuty mijały w ciszy, w
której słychać było jedynie chrupanie sałaty. Gdyby wiedział,
że tak będzie, włączyłby jakąś muzykę, ale teraz oznaczałoby
to jej moralne zwycięstwo.
- Z przyjemnością słuchałem, jak grasz na fortepianie
- powiedział, gdy pani Moody podała główne danie w postaci
grillowanego halibuta, pilawu ryżowego i cukinii z mar-
chewką gotowanych na parze. Zwykłe jedzenie, ale bardzo
dobrze przyrządzone.
- Dziękuję.
- Znów cisza. Z początku bawiła go jej wyniosłość. Cho-
ciaż zapewniała, że nie jest rozpieszczana, wiedział, że mu-
siała być chroniona najpierw jako córka, a potem siostra zna-
nego gangstera. Rozumiał, że jest to dla niej okres przejścio-
wy, ale dosyć już tego.
- Wiem, że jesteś tu jak ryba wyjęta z wody. Przeprosiłem
za to, że cię wcześniej nie powitałem, i proszę, żeby moje
przeprosiny zostały przyjęte. Zachowujmy się uprzejmie,
póki tu jesteś. Mam na myśli również rozmowę przy kolacji.
Ona także odłożyła widelec, jakby się szykowała do po-
jedynku.
- Mnie nie wolno zadawać pytań, ale jeśli masz jakieś do
mnie, proszę bardzo.
R
S
Celnie. Rzeczywiście tak powiedział, ale miał na myśli
pracę, a nie życie w ogóle. Politykę. Religię. Seks. Wszystkie
gorące tematy, których nie poruszał z przypadkowymi zna-
jomymi, nawet jeśli sam dotyk ich ubrania i ich zapach tak go
podniecał.
Właściwie wyglądała jak typowa dziewczyna z Kalifornii.
Błyszczące w świetle świec włosy, sprężynujące loczki,
zdrowa, opalona skóra. Wyobraził ją sobie w zielonym biki-
ni, które trzymał w rękach, oglądając jej rzeczy. Piersi wyle-
wające się ze staniczka, pupa zakryta, ale jednocześnie od-
kryta. Nie była jakąś zabiedzoną sierotką, ale normalną ko-
bietą o rozmiarze 12. Podziwiał idealne rozłożenie wagi w
odpowiednich miejscach.
- Nie ma pytań? Moje życie jest otwartą księgą.
Czy masz ślad od opalania w tym bikini?
- Wiem, że się wychowałaś w Kalifornii Południowej. Jak
to się stało, że się znalazłaś w San Francisco? - zapytał za-
miast tamtego.
- Brat mnie posłał, żebym kogoś szpiegowała. - Zjadła
kawałek halibuta i uśmiechnęła się.
- I zrobiłaś to? Skinęła głową.
- Dlaczego?
- Bo coś od niego chciałam w zamian. To była umowa.
Odczekał chwilę.
- Nie powiesz, co to było?
- Nie.
- Musiało być bardzo ważne.
- Bardzo. - Jadła dalej.
Prawie się uśmiechnął. Prawie.
R
S
- Co będziesz robiła, kiedy się skończy proces twojego
brata?
- Mam plan.
- Dobrze się tym bawisz, co?
- Upiła wody i popatrzyła na niego znad kielicha.
- Czym? - spytała niewinn...