Na pustyni
Ujrzałem stwora, bestię nagą.
Przykucnął,
Żarł serce
Trzymane na dłoni.
Spytałem: – Dobre, przyjacielu?
– Gorzkie ono – gorzkie – odpowiedz...
5 downloads
11 Views
Na pustyni
Ujrzałem stwora, bestię nagą.
Przykucnął,
Żarł serce
Trzymane na dłoni.
Spytałem: – Dobre, przyjacielu?
– Gorzkie ono – gorzkie – odpowiedział -
Ale mi smakuje,
Bo jest gorzkie
I to serce moje.
Steven Crane
Ucałuję cię i obejmę, mała,
Obietnice spełnię
W północ przysięgam.
Wilson Pickett
SPIS TREŚCI
PÓŁNOC
Wstęp…………………………………………. 9
PIERWSZE PO PÓŁNOCY
Langoliery…………………………………………. 15
DRUGIE PO PÓŁNOCY
Tajemnicze okno, tajemniczy ogród……….263
TRZECIE PO PÓŁNOCY
Policjant biblioteczny………………………….413
CZWARTE PO PÓŁNOCY
Polaroidowy pies……………………………….623
PÓŁNOC
Wstęp
No i patrzcie – oto znów jesteśmy razem! Cieszycie się? Bo ja ogromnie i od razu przychodzi mi do głowy pewna
historyjka, a ponieważ opowiadanie historyjek dostarcza mi chleba powszedniego (i pozwala mieć wszystkie klepki w
porządku), opowiem i tę.
Kilka miesięcy temu – a piszę te słowa pod koniec lipca 1989 roku – rozwalony na kanapie gapiłem się w telewizor. Red
Sox z Bostonu grali z Brewersami z Milwaukee. Robin Yount z Brewersów szykował się przy końcowej bazie przeciw
Rogerowi Clemensowi, a komentator (Ned Martin) jął rozwodzić się nad faktem, że Yount dopiero niedawno zaczął
trzydziestkę. „Czasem mam wrażenie, że Robin pomagał Abnerowi Doubledayowi* wyznaczać boisko”.*[ Legendarny (acz wątpliwe, by
faktyczny) twórca zasad baseballu, który w 1839 roku ponoć wyznaczył pierwsze boisko.]
„Ano, przytaknął Joe Castiglione. Przyszedł do Brewersów prosto z liceum, gra dla nich od 1974”.
Wyprostowałem się tak błyskawicznie, że mało nie oblałem się pepsi. Zaczekaj! – pomyślałem. Chwila, do cholery!
Wydałem swoją pierwszą książkę w 1974! To wcale nie tak dawno! Co to za pierdoły o pomaganiu Abnerowi Doubledayowi
w wyznaczaniu boiska!
Wtedy oświeciło mnie, że upływ czasu – zagadnienie stale powracające w załączonych tu opowieściach – to sprawa
wysoce indywidualna. To prawda, że publikacja Carrie na wiosnę 1974 (książka wyszła zaledwie dwa dni przed
rozpoczęciem sezonu baseballowego, a pewien nastolatek, Robin Yount, po raz pierwszy wystąpił w barwach Milwaukee
Brewers) subiektywnie nie wydaje się rzeczą odległą – jest dla mnie jak wczorajszy dzień – ale są inne sposoby pomiaru lat i
z co poniektórych wynika, że piętnaście roczków to szmat czasu.
W roku 1974 Gerald Ford był prezydentem, a szach ciągle trzymał wszystkich za łeb w Iranie. John Lennon żył. Także
Elvis Presley. Donny Osmond śpiewał z siostrzyczkami i braciszkami wysoce piszczącym głosikiem. Skonstruowano domowy
odtwarzacz wideo, ale do nabycia były jedynie egzemplarze próbne. Znawcy przewidywali, że kiedy staną się ogólnie
dostępne, model Beta, zbudowany przez Sony, zmiecie w pył i proch rywala, znanego pod nazwą VHS. Myśl, że ludzie mogą
niebawem wypożyczać popularne filmy jak poczytne powieści, nie mieściła się w głowach. Ceny benzyny wspięły się na
niebotyczne wyżyny: czterdzieści osiem centów za zwykłą, pięćdziesiąt pięć za bezołowiową.
Pierwsze siwe włosy miały dopiero pojawić się na mojej głowie i brodzie. Moja córka, obecnie pierwszy rok college’u,
miała lat cztery. Starszy syn, który dziś mnie przerasta, wycina bluesy na harmonijce i obnosi bujne loki godne Sammy’ego
Hagara, dostąpił wtedy zaszczytu noszenia zapinanych na klapkę z przodu spodenek. A młodszy syn, który obecnie jest i
pitcherem, i gra na pierwszej bazie w zespole z Małej Ligi, miał przyjść na świat dopiero za trzy lata.
Czas ma zabawną plastyczną właściwość. Wszystko, co przemija, zmienia się. Kiedy wskakujesz do tego autobusu,
spodziewasz się krótkiej przejażdżki – na koniec miasta, nie dalej – i nagle… niech to kule biją! Jesteś pośrodku następnego
kontynentu. Uważasz tę metaforę za banalną? Ja też, ale wobec istoty sprawy to bez znaczenia. Zagadka czasu jest
nierozwiązywalna i stąd nawet to mało odkrywcze spostrzeżenie, uczynione właśnie przeze mnie, mieni się bogactwem
znaczeń.
Jedno nie uległo zmianie przez wszystkie te lata – jest zasadnicza przyczyna, którą można obciążać winą za to, że czasami
wydaje mi się (jak chyba i Robinowi Yountowi), iż czas wcale nie drgnął. Nadal robię to samo: piszę opowieści. I nadal jest
to dużo więcej niż tylko coś, co umiem; to coś, co kocham. Och, nie zrozumcie mnie źle – kocham moją żonę i dzieci, ale
wciąż uwielbiam odkrywać te osobliwe boczne dróżki, iść nimi, dowiadywać się, kto przy nich mieszka, co robi i komu, a
nawet dlaczego. Nadal kocham niezwykłość tych podróży i te przewspaniałe chwile, kiedy obrazy stają się wyraźne, a
zdarzenia splatają w spójny wzór. Wątek jest jak wąż. To szybka bestia i czasem ręka mi się omsknie, ale kiedy go dopadnę,
trzymam mocno… i dobrze mi z tym.
Kiedy ta książka wyjdzie, w 1990 roku, będę miał za sobą szesnaście lat pracy w biznesie o nazwie: zmyślenia. W
połówce tej szesnastki, długo po tym, jak jakimś niepojętym sposobem zostałem sennym straszydłem amerykańskiej literatury,
wydałem dzieło pod tytułem Skazani na Shawshank. Cztery pory roku. Był to zbiór czterech wcześniej niepublikowanych
krótkich powieści, z których trzy nie były horrorami. Wydawca przyjął rzecz życzliwie, ale jak sądzę, nie bez pewnej rezerwy.
Rozumiałem go. Sam miałem pewne obiekcje. Jak się okazało, obaj martwiliśmy się niepotrzebnie. Czasem pisarz wydaje
książkę, której przypisany jest szczęśliwy los, i taką okazała się właśnie ta.
Jedna z opowieści, Ciało, została sfilmowana {Stand By Me)i obraz spotkał się z życzliwym przyjęciem… pierwszy raz
od czasu Carrie (Carrie weszła na ekrany całe lata świetlne temu, kiedy Abner Doubleday i Wiecie-Kto biegali, zaznaczając
to boisko). Rob Reiner, który nakręcił Stand By Me,to jeden z najodważniejszych, najinteligentniejszych filmowców, jakich
kiedykolwiek spotkałem, i jestem dumny z naszego pobratymstwa. Odnotowuję też z rozbawieniem, że firma, którą w
następstwie sukcesu Stand By Mestworzył pan Reiner, nosi nazwę Castle Rock Productions… co zabrzmi znajomo w uszach
wielu moich wiernych czytelników.
Krytycy, ogólnie biorąc, też polubili Skazanych… Prawie wszyscy byli gotowi użyć napalmu wobec którejś tam
opowieści, ale że każdy z nich wytypował do spalenia inną, uznałem, że mogę zignorować ich bezkarnie… co też uczyniłem.
Takie postępowanie nie zawsze jest możliwe: kiedy większość recenzji z Christine uznała ją za wyjątkowe szkaradzieństwo,
niechętnie bo niechętnie, ale doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie nie jest tak dobra, jak sądziłem (co jednak nie
powstrzymało mnie od skasowania czeków za tantiemy). Znam pisarzy utrzymujących, że nie czytają ocen swoich dzieł lub nie
przejmują się złymi opiniami, i autentycznie wierzę dwóm takim osobnikom. Ale sam należę do innego gatunku: gryzę
paznokcie do krwi na myśl o złych recenzjach i ronię łzy, kiedy nadejdą. Ale nie powalają mnie na długo. Wystarczy mi
wykończyć kilkoro dziatek i staruszek, a już odzyskuję humor i równowagę ducha.
Co najważniejsze, książka Skazani… podobała się czytelnikom. Nie pamiętam ani jednego korespondenta, który zrugałby
mnie za napisanie niehorroru. Większość donosiła, że ta czy inna opowieść tak czy inaczej wzbudziła w nich emocje, zmusiła
do myślenia, poruszyła, i te listy są prawdziwą zapłatą za dni (a jest ich wiele), kiedy słowa rodzą się z trudem, a natchnienie
jest wątłe lub nawet nieobecne. Niech Bóg błogosławi i ma w opiece Wiernego Czytelnika. Usta mogą przemawiać, ale
czymże jest opowieść, gdy brak życzliwego ucha.
To był rok 1982. Rok, w którym Brewersi z Milwaukee wygrali swój jedyny puchar Ligi Amerykańskiej, prowadzeni –
tak, zgadliście – przez Robina Younta. Yount wyciągnął wtedy 331 punktów, grzmotnął dwadzieścia dziewięć uderzeń
kończących i został uznany za najlepszego gracza ligi.
Był to dobry rok dla nas, starych pryków.
Książka Skazani… nie była planowana. Po prostu przyszła na świat. Cztery długie historie pojawiły się w nierównych
odstępach czasu, opowiadania zbyt długie, aby opublikować je jako zwykły zbiór, i trochę za krótkie, aby mogły stanowić
pojedyncze książki. Jak rzut, który ominie kij pitchera, albo odbicie na pełny komplet (zdobycie wszystkich trzech baz i
uderzenie kończące w jednej grze) były nie tyle wyczynem, co statystycznym dziwolągiem. Ich sukces i dobre przyjęcie
napawały mnie wielką radością, ale kiedy oddawałem w końcu manuskrypt do The Viking Press, było mi smutno. Wiedziałem,
że są dobre; wiedziałem również, że prawdopodobnie już nigdy w życiu nie wydam podobnej książki.
Jeśli oczekujecie, że powiem: „Cóż, myliłem się”, muszę sprawić wam zawód. Książka, którą trzymacie w rękach, jest
całkiem inna niż tamta. Na Skazanych… składają się trzy opowieści „normalne” i jedna opisująca świat nadprzyrodzony; tu
wszystkie cztery są horrorami. Są, ogólnie mówiąc, trochę dłuższe niż historie w Skazanych… i w większości zostały napisane
w ciągu dwóch lat, kiedy sądzono, że złamałem i cisnąłem w kąt pióro. Być może różnią się dlatego, że są tworem umysłu,
który, przynajmniej chwilowo, zwrócił się ku mroczniejszym zagadnieniom.
Na przykład czas i niszczący wpływ, jaki wywiera on na ludzkie serce. Przeszłość i cienie, jakie rzuca ona na
teraźniejszość – cienie, w których rosną wredne stwory, a jeszcze bardziej wredne kryją się… i tuczą.
Lecz żadne z moich zainteresowań nie wygasło, a większość przekonań jedynie się umocniła. Nadal wierzę w wytrwałość
ludzkiego serca i podstawowe znaczenie miłości. Nadal wierzę, że ludzie mogą nawiązać kontakt, a duchy mieszkające w nas
dotknąć się wzajemnie. Nadal wierzę, iż cena tych kontaktów jest koszmarnie, przeraźliwie wysoka… i nadal wierzę, że
wartość tego, co otrzymujemy w zamian, przewyższa poniesione koszta. Nadal wierzę, iż pojawi się Biały Czarodziej i że
znajdzie się miejsce, w którym stworzy się punkt oporu… aby bronić go za cenę życia. Są to staromodne zainteresowania i
przekonania, ale byłbym kłamcą, gdybym się do nich nie przyznał. I do tego, jaką mają nade mną władzę.
Wciąż też przepadam za dobrą opowieścią. Uwielbiam słuchać i uwielbiam opowiadać. Może wiecie, a może nie (albo
wiecie i macie to w nosie), że zapłacono mi górę forsy za opublikowanie tej książki i dwóch następnych, ale jeśli was to
obchodzi, wiedzcie, że nie zapłacono mi centa za napisanie tych opowieści. Jak wszystko, co się rodzi samo z siebie, aktu
pisania nie da się ocenić pieniędzmi. Mieć pieniądze to wielka sprawa, ale kiedy dochodzi do tworzenia, najlepiej nie myśleć
o nich za dużo. To hamuje cały proces.
Jak sądzę, sposób opowiadania moich historyjek również nieco się zmienił (mam nadzieję, że trochę się w tym wyrobiłem,
ale oczywiście to coś, co każdy czytelnik powinien osądzić i osądzi sam), ale trudno byłoby się spodziewać czegoś innego.
Kiedy Brewersi wygrali puchar w 1982 roku, Robin Yount grał na pozycji shortstopa (między drugą a trzecią bazą). Teraz
stoi w środku pola. Chyba oznacza to, iż stał się trochę wolniejszy… ale wciąż łapie prawie wszystko, co zostanie odbite w
jego kierunku.
To mi wystarcza. Wystarcza w zupełności.
Ponieważ bardzo wielu czytelników ciekawi, skąd biorą się moje opowiastki, lub zastanawia, czy autor za ich pomocą nie
przekazuje jakiejś ogólniejszej myśli, poprzedziłem każdą z nich krótką notką opisującą, jak powstawały. Może was te notki
zabawią, ale nie czytajcie ich, jeśli nie chcecie: to nie zadanie domowe, chwalić Boga, i potem nie grozi wam żadna
klasówka.
Pozwólcie, że powtórzę na koniec jeszcze raz: dobrze mi tu z wami, jestem wesół i w dobrym zdrowiu i cieszę się, że
mogę z wami pogadać… i jak to dobrze wiedzieć, że nadal jesteście weseli i w dobrym zdrowiu, oczekując na wyprawę w
inne miejsce – miejsce, w którym może ściany mają oczy, a drzewa uszy, i coś naprawdę wrednego usiłuje dostać się ze
strychu na dół, do ludzi. Ta sprawa nadal mnie interesuje… ale myślę, że obecnie jeszcze bardziej interesuje mnie, czy ktoś
będzie słuchał tej opowieści, czy też nie.
Zanim sobie pójdę, winien wam jestem wynik tamtej gry. Brewersi dali wycisk Red Soksem. Clemens wyrzucił z pola
Robina Younta przy pierwszym podejściu Younta do kija… ale za drugim razem Yount (który wedle Neda Martina pomógł
Abnerowi Doubledayowi wyznaczyć pierwsze boisko) wyrzucił dwójkę z lewej strony i grzmotnął dwa uderzenia kończące.
Robin jeszcze nie zawiesił kija na kołku, jak mi się zdaje.
Ani ja.
Bangor, Maine lipiec 1989
LANGOLIERY
Opowieść dla Joego, jednego z pasażerów – strachajłów
PIERWSZE PO PÓŁNOCY
Wprowadzenie do Langolierów
Opowieści przychodzą mi do głowy o różnym czasie i w różnych miejscach – w samochodzie, pod prysznicem, na
spacerze, nawet kiedy sterczę na przyjęciach. Kilka razy narodziły się podczas snu. Ale bardzo rzadko zdarza mi się
zapisywać coś natychmiast, kiedy się pojawi, i nie prowadzę „notesu z pomysłami”. Niezapisywanie jest testem na żywotność.
Mam wiele pomysłów, ale że tylko w skromnym procencie okazują się niezłe, wpycham je do – nazwijmy to – duchowego
archiwum. Złe po jakimś czasie ulegają tam samodestrukcji, jak taśmy z Control na początku każdego odcinka Mission:
Impossible. Od czasu do czasu, kiedy zerkam tam jak do szuflady, czy aby coś się zachowało, mała kupka pomysłów czeka na
mnie, każdy uśmiecha się zachęcająco.
W przypadku Langolierów ujrzałem kobietę. Przyciskała dłoń do szczeliny w kadłubie pasażerskiego odrzutowca.
Na nic się zdało powtarzanie sobie, że wiem bardzo mało o samolotach pasażerskich; obraz jawił się w tym samym
miejscu, kiedy tylko otwierałem szufladę, żeby wrzucić tam kolejny pomysł. Doszło do tego, że czułem nawet zapach perfum
tej kobiety (to było L’Envoi), widziałem jej szmaragdowe oczy i słyszałem szybki, przestraszony oddech.
Pewnej nocy, kiedy leżałem w łóżku, balansując na krawędzi snu, uświadomiłem sobie, że ta kobieta jest duchem.
Siadłem, opuściłem stopy na podłogę i zapaliłem światło. Siedziałem tak przez chwilę, nie myśląc specjalnie o niczym…
przynajmniej świadomie. Jednak gdzieś w głębi mózgu facet, który naprawdę odwala za mnie robotę, wziął się za sprzątnięcie
stanowiska i gotów był włączyć na powrót wszystkie maszyny. Następnego dnia zacząłem – albo on zaczął – pisać tę
opowiastkę. Zajęło to jakiś miesiąc i urodziła się najłatwiej ze wszystkich utworów tej książki, nabierając kształtu ślicznie i
naturalnie. Od czasu do czasu zarówno opowieści, jak i noworodki przychodzą na świat bezboleśnie. Ponieważ ma
apokaliptyczny nastrój zbliżony do mojej wcześniejszej krótkiej powieści nazwanej The Mist, poprzedziłem każdy rozdział w
podobny staromodny, barokowy sposób. Zakończyłem ją w równie dobrym nastroju, jak zacząłem… Rzadki przypadek.
Jako swój własny badacz realiów zwykle obijam się beznadziejnie, ale tym razem pilnie odrabiałem zadania domowe.
Trzej piloci – Michael Russo, Frank Soares i Douglas Damon – zadbali o autentyczne tło i dopilnowali, bym nic nie
narozrabiał. A kiedy obiecałem, że niczego nie rozwalę, okazali się bardzo równymi facetami.
Czy opisałem wszystko bezbłędnie? Wątpię. Nie udało się to nawet wielkiemu Danielowi Defoe; wRobinsonie Crusoe
nasz bohater rozbiera się do naga, płynie na statek, który niedawno opuścił… i napełnia kieszenie przedmiotami niezbędnymi
do przeżycia na bezludnej wyspie. A jest i powieść (tytuł i autora litościwie pomijam) o nowojorskim metrze, w której pisarz
najwyraźniej pomylił pakamerę motorniczych z toaletami dla pasażerów.
Moje standardowe zastrzeżenie brzmi: za trafione dziękujcie panom Russowi, Soaresowi i Damonowi. Za spaprane wińcie
mnie. Nie chodzi tu jedynie o formalną uprzejmość. Błędy rzeczowe zwykle wynikają z nieumiejętności zadania właściwego
pytania, a nie z błędnej odpowiedzi. Pozwoliłem sobie, przyznaję, na kilka dowolności w związku z samolotem, do którego
niebawem wejdziecie; są niewielkie i wydały się niezbędne dla podtrzymania toku opowieści.
A więc: tyle ode mnie. Na pokład.
Wzbijmy się na nieprzychylne niebiosa.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Złe wieści dla kapitana Engle’a. Mała ślepa dziewczynka. Zapach pewnej damy. Gang Daltonów przybywa do
Tombstone. Dziwna sytuacja rejsu 29.
1
Brian Engle podkołował, zatrzymał American Pride L1011 przy stanowisku 22. Dokładnie o 22.14 zgasił napis: ZAPIĄĆ
PASY. Wydał długie westchnienie ulgi, ale szczęki miał wciąż napięte. Rozluźnił pasy.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł taką ulgę – i takie zmęczenie – kończąc lot. Dokuczał mu pulsujący ból głowy, a plany
na wieczór miał jasno sprecyzowane. Żadnego drinka w barze pilotów, żadnej kolacji, nawet kąpieli po powrocie do
Westwood. Paść w pościel i spać czternaście godzin, ot tyle.
Rejs 7 American Pride – usługa flagowa z Tokio do Los Angeles – opóźnił się najpierw przez silne przeciwne wiatry, a
potem przez typowy tłok na LAX, zdaniem Briana najkoszmarniejsze lotnisko Ameryki poza Logan w Bostonie. Co gorsza, w
ostatniej fazie lotu wynikły problemy z utrzymaniem ciśnienia. Na początku drobne, rosły przerażająco: groził wybuch i
gwałtowna dekompresja… Wtedy litościwie ustały. Czasem takie zjawiska nagle i tajemniczo rozwiązują się same, jak to
nastąpiło właśnie tym razem. Pasażerowie opuszczający pokład nie mieli najmniejszego pojęcia, że mało brakowało, a
zamieniliby się w pasztet, ale Brian wiedział… i dlatego ból głowy, który mu dokuczał, szalał jak młot w ręku cyklopa.
– Suka idzie z mety na przegląd – powiedział drugiemu pilotowi. – Wiedzą że jest termin, i znają problem, zgadza się?
Kolega pokiwał głową.
– Nie spodoba się im to, ale wiedzą.
– Danny, gówno mnie to obchodzi, czy im się podoba, czy nie! Dziś wieczór mało brakowało.
Danny Keene znów pokiwał głową. Wiedział, że mało brakowało. Brian westchnął i potarł ręką kark. Głowa bolała go jak
zepsuty ząb.
– Może robię się za stary do tego interesu.
Była to oczywista uwaga, którą każdy rzuca od czasu do czasu, szczególnie pod koniec ciężkiej zmiany, i Brian doskonale
wiedział, że wcale nie jest za stary do tego interesu – mając czterdzieści trzy lata, wchodził w najlepszy wiek dla pilotów.
Niemniej jednak dziś wieczór prawie w to nie wierzył. Boże, jaki jestem zmęczony, westchnął w duchu.
Rozległo się pukanie. Steve Searles, nawigator, obrócił się w fotelu i nie wstając, otworzył drzwi. Pojawił się w nich
mężczyzna ubrany w zieloną bluzę American Pride. Wyglądał na pracownika obsługi, ale Brian wiedział, że to tylko pozory.
Był to John (albo może James) Deegan, zastępca szefa operacyjnego American Pride na LAX.
– Kapitan Engle?
– Tak? – Włączyły się czujniki defensywne, a cyklop w głowie dostał fioła. Pierwszą myślą jaką podpowiedziała
Brianowi nie logika, ale napięcie i zmęczenie, było, że zamierzają obarczyć go winą za nieszczelność kadłuba. Paranoja,
oczywiście, ale był w paranoidalnym nastroju.
– Obawiam się, że przynoszę panu złe wieści, kapitanie.
– Chodzi o dekompresję? – Głos Briana był zbyt ostry i kilku pasażerów wychodzących drzwiami obok kabiny pilotów
obróciło głowy, ale za późno zdał sobie z tego sprawę.
Deegan pokręcił głową.
– Chodzi o pańską żonę, kapitanie Engle.
Przez chwilę Brian nie miał zielonego pojęcia, o czym facet mówi, i tylko siedział, gapił się i czuł wyjątkowo idiotycznie.
Wreszcie trybik zaskoczył. Oczywiście, Anne.
– Ona jest moją byłą żoną. Rozwiedliśmy się osiemnaście miesięcy temu. W czym rzecz?
– Zdarzył się wypadek – powiedział Deegan. – Może lepiej przejdzie pan do biura.
Brian spojrzał na niego z ciekawością. Po ostatnich trzech długich, ciężkich godzinach wszystko, co go teraz spotykało,
wydawało się dziwnie nierealne. Przemknęło mu przez myśl, że to jakiś idiotyzm w rodzaju Ukrytej kamery, i już chciał
powiedzieć Deeganowi, żeby się odpieprzył. Ale nie. Szarże w liniach lotniczych nie zajmują się dowcipami i robieniem
kawałów, zwłaszcza kosztem pilotów, którym niedawno groził ciężki niefart w powietrzu.
– Co z Anne? – Brian usłyszał własny, pytający głos, tym razem cieplejszy. Kątem oka zauważył, że drugi pilot patrzy na
niego z ostrożnym współczuciem. – Czy ma się dobrze?
Deegan spuścił wzrok na swoje wyglansowane buty i Brian zorientował się, że wieści są naprawdę bardzo złe, że z Anne
jest co najmniej bardzo niedobrze. Zorientował się, ale nie mógł uwierzyć. Anne liczyła dopiero trzydzieści cztery lata, była
zdrowa i ceniła sobie ostrożność. Nie raz i nie dwa myślał, że Anne jest j...