Na pustyni
Ujrzałem stwora, bestię nagą.
Przykucnął,
Żarł serce
Trzymane na dłoni.
Spytałem: - Dobre, przyjacielu?
- Gorzkie ono - gorzkie - odpowiedz...
4 downloads
12 Views
Na pustyni
Ujrzałem stwora, bestię nagą.
Przykucnął,
Żarł serce
Trzymane na dłoni.
Spytałem: - Dobre, przyjacielu?
- Gorzkie ono - gorzkie - odpowiedział -
Ale mi smakuje,
Bo jest gorzkie
I to serce moje.
Steven Crane
Ucałuję cię i obejmę, mała,
Obietnice spełnię
W północ przysięgam.
Wilson Pickett
SPIS TREŚCI
PÓŁNOC
Wstęp……………………......................... 9
PIERWSZE PO PÓŁNOCY
Langoliery................................................. 15
DRUGIE PO PÓŁNOCY
Tajemnicze okno, tajemniczy ogród..........263
TRZECIE PO PÓŁNOCY
Policjant biblioteczny...............................413
CZWARTE PO PÓŁNOCY
Polaroidowy pies.....................................623
PÓŁNOC
Wstęp
No i patrzcie - oto znów jesteśmy razem! Cieszycie się? Bo ja ogromnie i od razu
przychodzi mi do głowy pewna historyjka, a ponieważ opowiadanie historyjek dostarcza mi
chleba powszedniego (i pozwala mieć wszystkie klepki w porządku), opowiem i tę.
Kilka miesięcy temu - a piszę te słowa pod koniec lipca 1989 roku - rozwalony na
kanapie gapiłem się w telewizor. Red Sox z Bostonu grali z Brewersami z Milwaukee. Robin
Yount z Brewersów szykował się przy końcowej bazie przeciw Rogerowi Clemensowi, a
komentator (Ned Martin) jął rozwodzić się nad faktem, że Yount dopiero niedawno zaczął
trzydziestkę. „Czasem mam wrażenie, że Robin pomagał Abnerowi Doubledayowi*
wyznaczać boisko”. *[ Legendarny (acz wątpliwe, by faktyczny) twórca zasad baseballu, który w 1839 roku ponoć wyznaczył pierwsze boisko.]
„Ano, przytaknął Joe Castiglione. Przyszedł do Brewersów prosto z liceum, gra dla
nich od 1974”.
Wyprostowałem się tak błyskawicznie, że mało nie oblałem się pepsi. Zaczekaj! -
pomyślałem. Chwila, do cholery! Wydałem swoją pierwszą książkę w 1974! To wcale nie tak
dawno! Co to za pierdoły o pomaganiu Abnerowi Doubledayowi w wyznaczaniu boiska!
Wtedy oświeciło mnie, że upływ czasu - zagadnienie stale powracające w załączonych
tu opowieściach - to sprawa wysoce indywidualna. To prawda, że publikacja Carrie na
wiosnę 1974 (książka wyszła zaledwie dwa dni przed rozpoczęciem sezonu baseballowego, a
pewien nastolatek, Robin Yount, po raz pierwszy wystąpił w barwach Milwaukee Brewers)
subiektywnie nie wydaje się rzeczą odległą - jest dla mnie jak wczorajszy dzień - ale są inne
sposoby pomiaru lat i z co poniektórych wynika, że piętnaście roczków to szmat czasu.
W roku 1974 Gerald Ford był prezydentem, a szach ciągle trzymał wszystkich za łeb
w Iranie. John Lennon żył. Także Elvis Presley. Donny Osmond śpiewał z siostrzyczkami i
braciszkami wysoce piszczącym głosikiem. Skonstruowano domowy odtwarzacz wideo, ale
do nabycia były jedynie egzemplarze próbne. Znawcy przewidywali, że kiedy staną się
ogólnie dostępne, model Beta, zbudowany przez Sony, zmiecie w pył i proch rywala, znanego
pod nazwą VHS. Myśl, że ludzie mogą niebawem wypożyczać popularne filmy jak poczytne
powieści, nie mieściła się w głowach. Ceny benzyny wspięły się na niebotyczne wyżyny:
czterdzieści osiem centów za zwykłą, pięćdziesiąt pięć za bezołowiową.
Pierwsze siwe włosy miały dopiero pojawić się na mojej głowie i brodzie. Moja córka,
obecnie pierwszy rok college’u, miała lat cztery. Starszy syn, który dziś mnie przerasta,
wycina bluesy na harmonijce i obnosi bujne loki godne Sammy’ego Hagara, dostąpił wtedy
zaszczytu noszenia zapinanych na klapkę z przodu spodenek. A młodszy syn, który obecnie
jest i pitcherem, i gra na pierwszej bazie w zespole z Małej Ligi, miał przyjść na świat dopiero
za trzy lata.
Czas ma zabawną plastyczną właściwość. Wszystko, co przemija, zmienia się. Kiedy
wskakujesz do tego autobusu, spodziewasz się krótkiej przejażdżki - na koniec miasta, nie
dalej - i nagle... niech to kule biją! Jesteś pośrodku następnego kontynentu. Uważasz tę
metaforę za banalną? Ja też, ale wobec istoty sprawy to bez znaczenia. Zagadka czasu jest
nierozwiązywalna i stąd nawet to mało odkrywcze spostrzeżenie, uczynione właśnie przeze
mnie, mieni się bogactwem znaczeń.
Jedno nie uległo zmianie przez wszystkie te lata - jest zasadnicza przyczyna, którą
można obciążać winą za to, że czasami wydaje mi się (jak chyba i Robinowi Yountowi), iż
czas wcale nie drgnął. Nadal robię to samo: piszę opowieści. I nadal jest to dużo więcej niż
tylko coś, co umiem; to coś, co kocham. Och, nie zrozumcie mnie źle - kocham moją żonę i
dzieci, ale wciąż uwielbiam odkrywać te osobliwe boczne dróżki, iść nimi, dowiadywać się,
kto przy nich mieszka, co robi i komu, a nawet dlaczego. Nadal kocham niezwykłość tych
podróży i te przewspaniałe chwile, kiedy obrazy stają się wyraźne, a zdarzenia splatają w
spójny wzór. Wątek jest jak wąż. To szybka bestia i czasem ręka mi się omsknie, ale kiedy go
dopadnę, trzymam mocno... i dobrze mi z tym.
Kiedy ta książka wyjdzie, w 1990 roku, będę miał za sobą szesnaście lat pracy w
biznesie o nazwie: zmyślenia. W połówce tej szesnastki, długo po tym, jak jakimś niepojętym
sposobem zostałem sennym straszydłem amerykańskiej literatury, wydałem dzieło pod
tytułem Skazani na Shawshank. Cztery pory roku. Był to zbiór czterech wcześniej
niepublikowanych krótkich powieści, z których trzy nie były horrorami. Wydawca przyjął
rzecz życzliwie, ale jak sądzę, nie bez pewnej rezerwy. Rozumiałem go. Sam miałem pewne
obiekcje. Jak się okazało, obaj martwiliśmy się niepotrzebnie. Czasem pisarz wydaje książkę,
której przypisany jest szczęśliwy los, i taką okazała się właśnie ta.
Jedna z opowieści, Ciało, została sfilmowana {Stand By Me) i obraz spotkał się z
życzliwym przyjęciem... pierwszy raz od czasu Carrie (Carrie weszła na ekrany całe lata
świetlne temu, kiedy Abner Doubleday i Wiecie-Kto biegali, zaznaczając to boisko). Rob
Reiner, który nakręcił Stand By Me, to jeden z najodważniejszych, najinteligentniejszych
filmowców, jakich kiedykolwiek spotkałem, i jestem dumny z naszego pobratymstwa.
Odnotowuję też z rozbawieniem, że firma, którą w następstwie sukcesu Stand By Me stworzył
pan Reiner, nosi nazwę Castle Rock Productions... co zabrzmi znajomo w uszach wielu moich
wiernych czytelników.
Krytycy, ogólnie biorąc, też polubili Skazanych... Prawie wszyscy byli gotowi użyć
napalmu wobec którejś tam opowieści, ale że każdy z nich wytypował do spalenia inną,
uznałem, że mogę zignorować ich bezkarnie... co też uczyniłem. Takie postępowanie nie
zawsze jest możliwe: kiedy większość recenzji z Christine uznała ją za wyjątkowe
szkaradzieństwo, niechętnie bo niechętnie, ale doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie nie
jest tak dobra, jak sądziłem (co jednak nie powstrzymało mnie od skasowania czeków za
tantiemy). Znam pisarzy utrzymujących, że nie czytają ocen swoich dzieł lub nie przejmują
się złymi opiniami, i autentycznie wierzę dwóm takim osobnikom. Ale sam należę do innego
gatunku: gryzę paznokcie do krwi na myśl o złych recenzjach i ronię łzy, kiedy nadejdą. Ale
nie powalają mnie na długo. Wystarczy mi wykończyć kilkoro dziatek i staruszek, a już
odzyskuję humor i równowagę ducha.
Co najważniejsze, książka Skazani... podobała się czytelnikom. Nie pamiętam ani
jednego korespondenta, który zrugałby mnie za napisanie niehorroru. Większość donosiła, że
ta czy inna opowieść tak czy inaczej wzbudziła w nich emocje, zmusiła do myślenia,
poruszyła, i te listy są prawdziwą zapłatą za dni (a jest ich wiele), kiedy słowa rodzą się z
trudem, a natchnienie jest wątłe lub nawet nieobecne. Niech Bóg błogosławi i ma w opiece
Wiernego Czytelnika. Usta mogą przemawiać, ale czymże jest opowieść, gdy brak
życzliwego ucha.
To był rok 1982. Rok, w którym Brewersi z Milwaukee wygrali swój jedyny puchar
Ligi Amerykańskiej, prowadzeni - tak, zgadliście - przez Robina Younta. Yount wyciągnął
wtedy 331 punktów, grzmotnął dwadzieścia dziewięć uderzeń kończących i został uznany za
najlepszego gracza ligi.
Był to dobry rok dla nas, starych pryków.
Książka Skazani... nie była planowana. Po prostu przyszła na świat. Cztery długie
historie pojawiły się w nierównych odstępach czasu, opowiadania zbyt długie, aby
opublikować je jako zwykły zbiór, i trochę za krótkie, aby mogły stanowić pojedyncze
książki. Jak rzut, który ominie kij pitchera, albo odbicie na pełny komplet (zdobycie
wszystkich trzech baz i uderzenie kończące w jednej grze) były nie tyle wyczynem, co
statystycznym dziwolągiem. Ich sukces i dobre przyjęcie napawały mnie wielką radością, ale
kiedy oddawałem w końcu manuskrypt do The Viking Press, było mi smutno. Wiedziałem, że
są dobre; wiedziałem również, że prawdopodobnie już nigdy w życiu nie wydam podobnej
książki.
Jeśli oczekujecie, że powiem: „Cóż, myliłem się”, muszę sprawić wam zawód.
Książka, którą trzymacie w rękach, jest całkiem inna niż tamta. Na Skazanych... składają się
trzy opowieści „normalne” i jedna opisująca świat nadprzyrodzony; tu wszystkie cztery są
horrorami. Są, ogólnie mówiąc, trochę dłuższe niż historie w Skazanych... i w większości
zostały napisane w ciągu dwóch lat, kiedy sądzono, że złamałem i cisnąłem w kąt pióro. Być
może różnią się dlatego, że są tworem umysłu, który, przynajmniej chwilowo, zwrócił się ku
mroczniejszym zagadnieniom.
Na przykład czas i niszczący wpływ, jaki wywiera on na ludzkie serce. Przeszłość i
cienie, jakie rzuca ona na teraźniejszość - cienie, w których rosną wredne stwory, a jeszcze
bardziej wredne kryją się... i tuczą.
Lecz żadne z moich zainteresowań nie wygasło, a większość przekonań jedynie się
umocniła. Nadal wierzę w wytrwałość ludzkiego serca i podstawowe znaczenie miłości.
Nadal wierzę, że ludzie mogą nawiązać kontakt, a duchy mieszkające w nas dotknąć się
wzajemnie. Nadal wierzę, iż cena tych kontaktów jest koszmarnie, przeraźliwie wysoka... i
nadal wierzę, że wartość tego, co otrzymujemy w zamian, przewyższa poniesione koszta.
Nadal wierzę, iż pojawi się Biały Czarodziej i że znajdzie się miejsce, w którym stworzy się
punkt oporu... aby bronić go za cenę życia. Są to staromodne zainteresowania i przekonania,
ale byłbym kłamcą, gdybym się do nich nie przyznał. I do tego, jaką mają nade mną władzę.
Wciąż też przepadam za dobrą opowieścią. Uwielbiam słuchać i uwielbiam
opowiadać. Może wiecie, a może nie (albo wiecie i macie to w nosie), że zapłacono mi górę
forsy za opublikowanie tej książki i dwóch następnych, ale jeśli was to obchodzi, wiedzcie, że
nie zapłacono mi centa za napisanie tych opowieści. Jak wszystko, co się rodzi samo z siebie,
aktu pisania nie da się ocenić pieniędzmi. Mieć pieniądze to wielka sprawa, ale kiedy
dochodzi do tworzenia, najlepiej nie myśleć o nich za dużo. To hamuje cały proces.
Jak sądzę, sposób opowiadania moich historyjek również nieco się zmienił (mam
nadzieję, że trochę się w tym wyrobiłem, ale oczywiście to coś, co każdy czytelnik powinien
osądzić i osądzi sam), ale trudno byłoby się spodziewać czegoś innego. Kiedy Brewersi
wygrali puchar w 1982 roku, Robin Yount grał na pozycji shortstopa (między drugą a trzecią
bazą). Teraz stoi w środku pola. Chyba oznacza to, iż stał się trochę wolniejszy... ale wciąż
łapie prawie wszystko, co zostanie odbite w jego kierunku.
To mi wystarcza. Wystarcza w zupełności.
Ponieważ bardzo wielu czytelników ciekawi, skąd biorą się moje opowiastki, lub
zastanawia, czy autor za ich pomocą nie przekazuje jakiejś ogólniejszej myśli, poprzedziłem
każdą z nich krótką notką opisującą, jak powstawały. Może was te notki zabawią, ale nie
czytajcie ich, jeśli nie chcecie: to nie zadanie domowe, chwalić Boga, i potem nie grozi wam
żadna klasówka.
Pozwólcie, że powtórzę na koniec jeszcze raz: dobrze mi tu z wami, jestem wesół i w
dobrym zdrowiu i cieszę się, że mogę z wami pogadać... i jak to dobrze wiedzieć, że nadal
jesteście weseli i w dobrym zdrowiu, oczekując na wyprawę w inne miejsce - miejsce, w
którym może ściany mają oczy, a drzewa uszy, i coś naprawdę wrednego usiłuje dostać się ze
strychu na dół, do ludzi. Ta sprawa nadal mnie interesuje... ale myślę, że obecnie jeszcze
bardziej interesuje mnie, czy ktoś będzie słuchał tej opowieści, czy też nie.
Zanim sobie pójdę, winien wam jestem wynik tamtej gry. Brewersi dali wycisk Red
Soksem. Clemens wyrzucił z pola Robina Younta przy pierwszym podejściu Younta do kija...
ale za drugim razem Yount (który wedle Neda Martina pomógł Abnerowi Doubledayowi
wyznaczyć pierwsze boisko) wyrzucił dwójkę z lewej strony i grzmotnął dwa uderzenia
kończące.
Robin jeszcze nie zawiesił kija na kołku, jak mi się zdaje.
Ani ja.
Bangor, Maine lipiec 1989
LANGOLIERY
Opowieść dla Joego, jednego z pasażerów - strachajłów
PIERWSZE PO PÓŁNOCY
Wprowadzenie do Langolierów
Opowieści przychodzą mi do głowy o różnym czasie i w różnych miejscach - w
samochodzie, pod prysznicem, na spacerze, nawet kiedy sterczę na przyjęciach. Kilka razy
narodziły się podczas snu. Ale bardzo rzadko zdarza mi się zapisywać coś natychmiast, kiedy
się pojawi, i nie prowadzę „notesu z pomysłami”. Niezapisywanie jest testem na żywotność.
Mam wiele pomysłów, ale że tylko w skromnym procencie okazują się niezłe, wpycham je do
- nazwijmy to - duchowego archiwum. Złe po jakimś czasie ulegają tam samodestrukcji, jak
taśmy z Control na początku każdego odcinka Mission: Impossible. Od czasu do czasu, kiedy
zerkam tam jak do szuflady, czy aby coś się zachowało, mała kupka pomysłów czeka na
mnie, każdy uśmiecha się zachęcająco.
W przypadku Langolierów ujrzałem kobietę. Przyciskała dłoń do szczeliny w kadłubie
pasażerskiego odrzutowca.
Na nic się zdało powtarzanie sobie, że wiem bardzo mało o samolotach pasażerskich;
obraz jawił się w tym samym miejscu, kiedy tylko otwierałem szufladę, żeby wrzucić tam
kolejny pomysł. Doszło do tego, że czułem nawet zapach perfum tej kobiety (to było
L’Envoi), widziałem jej szmaragdowe oczy i słyszałem szybki, przestraszony oddech.
Pewnej nocy, kiedy leżałem w łóżku, balansując na krawędzi snu, uświadomiłem
sobie, że ta kobieta jest duchem.
Siadłem, opuściłem stopy na podłogę i zapaliłem światło. Siedziałem tak przez chwilę,
nie myśląc specjalnie o niczym... przynajmniej świadomie. Jednak gdzieś w głębi mózgu
facet, który naprawdę odwala za mnie robotę, wziął się za sprzątnięcie stanowiska i gotów był
włączyć na powrót wszystkie maszyny. Następnego dnia zacząłem - albo on zaczął - pisać tę
opowiastkę. Zajęło to jakiś miesiąc i urodziła się najłatwiej ze wszystkich utworów tej
książki, nabierając kształtu ślicznie i naturalnie. Od czasu do czasu zarówno opowieści, jak i
noworodki przychodzą na świat bezboleśnie. Ponieważ ma apokaliptyczny nastrój zbliżony
do mojej wcześniejszej krótkiej powieści nazwanej The Mist, poprzedziłem każdy rozdział w
podobny staromodny, barokowy sposób. Zakończyłem ją w równie dobrym nastroju, jak
zacząłem... Rzadki przypadek.
Jako swój własny badacz realiów zwykle obijam się beznadziejnie, ale tym razem
pilnie odrabiałem zadania domowe. Trzej piloci - Michael Russo, Frank Soares i Douglas
Damon - zadbali o autentyczne tło i dopilnowali, bym nic nie narozrabiał. A kiedy obiecałem,
że niczego nie rozwalę, okazali się bardzo równymi facetami.
Czy opisałem wszystko bezbłędnie? Wątpię. Nie udało się to nawet wielkiemu
Danielowi Defoe; w Robinsonie Crusoe nasz bohater rozbiera się do naga, płynie na statek,
który niedawno opuścił... i napełnia kieszenie przedmiotami niezbędnymi do przeżycia na
bezludnej wyspie. A jest i powieść (tytuł i autora litościwie pomijam) o nowojorskim metrze,
w której pisarz najwyraźniej pomylił pakamerę motorniczych z toaletami dla pasażerów.
Moje standardowe zastrzeżenie brzmi: za trafione dziękujcie panom Russowi,
Soaresowi i Damonowi. Za spaprane wińcie mnie. Nie chodzi tu jedynie o formalną
uprzejmość. Błędy rzeczowe zwykle wynikają z nieumiejętności zadania właściwego pytania,
a nie z błędnej odpowiedzi. Pozwoliłem sobie, przyznaję, na kilka dowolności w związku z
samolotem, do którego niebawem wejdziecie; są niewielkie i wydały się niezbędne dla
podtrzymania toku opowieści.
A więc: tyle ode mnie. Na pokład.
Wzbijmy się na nieprzychylne niebiosa.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Złe wieści dla kapitana Engle’a. Mała ślepa dziewczynka. Zapach pewnej damy.
Gang Daltonów przybywa do Tombstone. Dziwna sytuacja rejsu 29.
1
Brian Engle podkołował, zatrzymał American Pride L1011 przy stanowisku 22.
Dokładnie o 22.14 zgasił napis: ZAPIĄĆ PASY. Wydał długie westchnienie ulgi, ale szczęki
miał wciąż napięte. Rozluźnił pasy.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł taką ulgę - i takie zmęczenie - kończąc lot.
Dokuczał mu pulsujący ból głowy, a plany na wieczór miał jasno sprecyzowane. Żadnego
drinka w barze pilotów, żadnej kolacji, nawet kąpieli po powrocie do Westwood. Paść w
pościel i spać czternaście godzin, ot tyle.
Rejs 7 American Pride - usługa flagowa z Tokio do Los Angeles - opóźnił się najpierw
przez silne przeciwne wiatry, a potem przez typowy tłok na LAX, zdaniem Briana
najkoszmarniejsze lotnisko Ameryki poza Logan w Bostonie. Co gorsza, w ostatniej fazie lotu
wynikły problemy z utrzymaniem ciśnienia. Na początku drobne, rosły przerażająco: groził
wybuch i gwałtowna dekompresja... Wtedy litościwie ustały. Czasem takie zjawiska nagle i
tajemniczo rozwiązują się same, jak to nastąpiło właśnie tym razem. Pasażerowie
opuszczający pokład nie mieli najmniejszego pojęcia, że mało brakowało, a zamieniliby się w
pasztet, ale Brian wiedział... i dlatego ból głowy, który mu dokuczał, szalał jak młot w ręku
cyklopa.
- Suka idzie z mety na przegląd - powiedział drugiemu pilotowi. - Wiedzą że jest
termin, i znają problem, zgadza się?
Kolega pokiwał głową.
- Nie spodoba się im to, ale wiedzą.
- Danny, gówno mnie to obchodzi, czy im się podoba, czy nie! Dziś wieczór mało
brakowało.
Danny Keene znów pokiwał głową. Wiedział, że mało brakowało. Brian westchnął i
potarł ręką kark. Głowa bolała go jak zepsuty ząb.
- Może robię się za stary do tego interesu.
Była to oczywista uwaga, którą każdy rzuca od czasu do czasu, szczególnie pod
koniec ciężkiej zmiany, i Brian doskonale wiedział, że wcale nie jest za stary do tego interesu
- mając czterdzieści trzy lata, wchodził w najlepszy wiek dla pilotów. Niemniej jednak dziś
wieczór prawie w to nie wierzył. Boże, jaki jestem zmęczony, westchnął w duchu.
Rozległo się pukanie. Steve Searles, nawigator, obrócił się w fotelu i nie wstając,
otworzył drzwi. Pojawił się w nich mężczyzna ubrany w zieloną bluzę American Pride.
Wyglądał na pracownika obsługi, ale Brian wiedział, że to tylko pozory. Był to John (albo
może James) Deegan, zastępca szefa operacyjnego American Pride na LAX.
- Kapitan Engle?
- Tak? - Włączyły się czujniki defensywne, a cyklop w głowie dostał fioła. Pierwszą
myślą jaką podpowiedziała Brianowi nie logika, ale napięcie i zmęczenie, było, że zamierzają
obarczyć go winą za nieszczelność kadłuba. Paranoja, oczywiście, ale był w paranoidalnym
nastroju.
- Obawiam się, że przynoszę panu złe wieści, kapitanie.
- Chodzi o dekompresję? - Głos Briana był zbyt ostry i kilku pasażerów
wychodzących drzwiami obok kabiny pilotów obróciło głowy, ale za późno zdał sobie z tego
sprawę.
Deegan pokręcił głową.
- Chodzi o pańską żonę, kapitanie Engle.
Przez chwilę Brian nie miał zielonego pojęcia, o czym facet mówi, i tylko siedział,
gapił się i czuł wyjątkowo idiotycznie. Wreszcie trybik zaskoczył. Oczywiście, Anne.
- Ona jest moją byłą żoną. Rozwiedliśmy się osiemnaście miesięcy temu. W czym
rzecz?
- Zdarzył się wypadek - powiedział Deegan. - Może lepiej przejdzie pan do biura.
Brian spojrzał na niego z ciekawością. Po ostatnich trzech długich, ciężkich godzinach
wszystko, co go teraz spotykało, wydawało się dziwnie nierealne. Przemknęło mu przez myśl,
że to jakiś idiotyzm w rodzaju Ukrytej kamery, i już chciał powiedzieć Deeganowi, żeby się
odpieprzył. Ale nie. Szarże w liniach lotniczych nie zajmują się dowcipami i robieniem
kawałów, zwłaszcza kosztem pilotów, którym niedawno groził ciężki niefart w powietrzu.
- Co z Anne? - Brian usłyszał własny, pytający głos, tym razem cieplejszy. Kątem oka
zauważył, że drugi pilot patrzy na niego z ostrożnym współczuciem. - Czy ma się dobrze?
Deegan spuścił wzrok na swoje wyglansowane buty i Brian zorientował się, że wieści
są naprawdę bardzo złe, że z Anne jest co najmniej bardzo niedobrze. Zorientował się, a...