Dawid Kain
Kotku, jestem w ogniu
GENIUS CREATIONS Warszawa 2014
Copyright © Dawid Kain Copyright © Wydawnictwo Geni...
10 downloads
14 Views
1MB Size
Dawid Kain
Kotku, jestem w ogniu
GENIUS CREATIONS Warszawa 2014
Copyright © Dawid Kain Copyright © Wydawnictwo Genius Creations Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak Copyright © for the cover by Paweł Dobkowski Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Wydanie pierwsze ePub ISBN 978-83-7995-005-8 mobi ISBN 978-83-7995-006-5 Redakcja: Emil Strzeszewski Korekta: dr Małgorzata Berend Ilustracja na okładce: Paweł Dobkowski Projekt okładki: Paweł Dobkowski Redaktor serii: Marcin A. Dobkowski Skład wersji elektronicznej: INPINGO SA www.inpingo.pl Książka dostępna w księgarniach partnerskich: www.GeniusCreations.pl www.MadBooks.pl www.Bookiatryk.pl Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Spis treści I. W POSTMODERNIE BEZ ZMIAN nie na miejscu niepamięć następcza dom o rozwidlających się wnętrzach gnić albo nie gnić, oto jest pytanie II. A WE WZDYCHOWIE BESTSELLERY PRODUKUJĄ nie płakać nad roztrzaskanym tonerem wyższe sfery wewnątrz biblioteczne zejścia i zajścia pierwszy lepszy trup na prawo ślady, pseudoślady i cała reszta martwy punkt III. ZAKŁAD SKRZYWDZONYCH LITERACKO eksplozja konflikt zbrojny literacko poturbowani, łączcie się kompletna zaskoczka minuta ciszy po sobie samym IV. MIĘDZY PIÓREM A KARTKĄ, KLAWISZEM A ZNAKIEM. chyba nie może być gorzej... ...nie, jednak może niedobór liter w organizmie oko w oko z wyższą instancją cała jaskrawość planu Zampano jadłodalnioczytelnia „Do syta”
Raport
Zawsze wyobrażałem sobie Raj jako bibliotekę, nigdy jako ogród. Jorge Luis Borges
I. W Postmodernie bez zmian
nie na miejscu O tym, czym jest Raport, dowiedziałem się, leżąc w bocznej nawie jednego z Kościołów Becketta. Minione dni były nieustającą imprezą, namiętnym ładowaniem w siebie wszystkich dostępnych stymulantów, depresantów i halucynogenów. Kolejne zaś miały być gorączkowym poszukiwaniem, ustawicznym błądzeniem i mozolnym odkrywaniem prawdy, ale w tamtym momencie jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Leżałem na chłodnej podłodze, zaśliniony i przekonany, że oto jestem właśnie w trakcie kosmicznej misji, że oto mknę ku nieznanym Wszechświatom, z całą ludzką wiedzą zapisaną w obolałym mózgu. Zamierzałem najwyraźniej pochwalić się naszymi osiągnięciami na innych planetach, wywołując opad szczęk, macek i wszystkiego, co tamtejsze inteligencje miały na wyposażeniu. Śniłem, że w moją pamięć wgrano wszelkie informacje, jakie tylko można posiąść – i choćby to powinno stać się ostrzeżeniem, że jawa odpłynęła już naprawdę daleko. Ale tak się nie stało. Wszechwiedzący dryfowałem w czarnej, lodowatej pustce. I pewnie spędziłbym tak następne tysiąclecia, gdyby ktoś nie uderzył mnie wtedy na otrzeźwienie i nie powiedział: – Raportu szukać byś poszedł, a nie pluł se w brodę. W najwyższym stopniu zdumiony otworzyłem oczy. I jak meteoryt z jasnego nieba uderzyła mnie myśl, że na wczorajszej mszy integracyjnej w Kaplicy Williama Burroughsa musiało wydarzyć się coś fatalnego, skoro teraz jestem tutaj, w tym monstrualnym budynku w kształcie trumny, grobowo pustym, nie licząc stłoczonych na podłodze indywiduów. Przygnębiający półmrok jedynie potęgował moją alienację. Nie mogło go rozproszyć rozedrgane światło rozrzuconych po podłodze zniczy i płonących gdzieniegdzie ognisk. Właściwie lepiej by było, jakby nawet one zgasły na dobre, bo wolę już każdą ciemność od odrażającego widoku, jakim rzeczywistość postanowiła mnie w tamtym momencie obdarować. Kilka kroków ode mnie, grzejąc przy ogniu brudne dłonie i stopy, chichocząca maniakalnie rodzina kloszardów ze szpiczastymi papierowymi czapeczkami na głowach świętowała urodziny kogoś ze swojego grona, grając w pchełki żywymi okazami tychże. Kawałek dalej bezzębne i zgarbione coś stało na jednej nodze w kuriozalnym napadzie katatonii, powtarzając w kółko przyprawiające o mdłości zdania: Siedziba ciał, które błądzą, każde w poszukiwaniu swojego wyludniacza. Wystarczająco obszerna, by szukać daremnie. Wystarczająco ciasna, by nie dało się zbiec1. Nad tymi filiami nędzy i rozpaczy górował dwumetrowy starzec w futrze ze szczurów. Wyjąwszy sobie szklane gałki z oczodołów, ewidentnie zabierał się za jakąś
grubszą żonglerkę, enigmatycznie się uśmiechając. Tyle zobaczyłem w pierwszym przebłysku świadomości... A to była tylko boczna nawa – zaledwie nieśmiała zapowiedź rzeczy, które tutaj były czymś normalnym! Oto Kościół Becketta, pewnie gdzieś na ubogich przedmieściach mojej ukochanej Postmoderny. Niepowtarzalna woń bezdomnych outsiderów biła po głowie z mocą najtańszego sikacza. Absurd obezwładniał, twarz drętwiała, ręce opadały, chciało się już tylko wyć z rozpaczy. Słyszałem kiedyś o takich miejscach. Na imprezach nieraz krążyły rozmaite opowieści, rozrastające się w epickich rozmiarów legendy, budzące postrach i niesmak. Jednak nigdy wcześniej nie odbiło mi na tyle, żebym chciał się zapuszczać w podobne rejony. Oczywista zresztą sprawa, skoro ochrzczono mnie w obrządku Wielkiego Literackiego i Narkotykowego Eksperymentatora, Williama Burroughsa, a od najmłodszych lat raczej wybierałem przesadę w każdej dziedzinie, cieszenie się chwilą i wyciskanie każdej godziny do cna, a nie królujące tutaj: desperację, minimalizm i ascetyzm. To zawsze było podstawową wytyczną wszystkiego, co robiłem: przesada do potęgi n, doprowadzanie do ekstremum wszystkich podejmowanych działań, wypadanie kilometry poza bandę, rozbuchane ego-jazdy po wertepach własnej jaźni. Co się mogło wydarzyć? Jeszcze wczoraj stylowo melanżowałem w jednej z tysięcy Kaplic, sącząc arcymocny drink Mezalians, wcinając ulubioną pizzę z salami, uskuteczniając rozmaite techniki relaksacyjne w towarzystwie sympatycznym i raczej do świata przedstawionego zdystansowanym. Przegryzałem też jakieś grzybki halunki, ale zostawmy to na marginesie, sprawa przecież powszednia i rozdętego opisu niewarta. Bo chodzi mi wyłącznie o to, że jeszcze wczoraj byłem do szpiku sobą i robiłem coś, czego się zawsze po sobie spodziewałem... A teraz leżę w tej gigantycznej betonowej trumnie, wśród tkniętego osobliwym autyzmem motłochu, w samym pulsującym jądrze wszelkiej beznadziei i rozpaczy. No naprawdę... Co się mogło stać? – Raportu nie znajdziesz, człowieku, to dalej nie będziesz nic wiedział – ktoś odezwał się znowu. Rozglądałem się nerwowo, próbując dociec, skąd dobiegał głos. W pierwszej chwili wyciągnąłem przykry wniosek, że to musi gadać niemowlę po wyjątkowo przedwczesnej mutacji. Dziwna sprawa, ale nie takie rzeczy się widywało. Minęło pół minuty, zanim pojąłem, że to po prostu karzeł, naprawdę nic wielkiego. – Cz-czego? – spytałem, brzmiąc jak dwa nerwowe stuknięcia w klawisz zdezelowanej maszyny do pisania. Następnie spróbowałem stanąć na nogi, co zaowocowało bolesnym upadkiem i rechotem rodziny kloszardów w czapeczkach. Zamiast odpowiedzieć karzeł podczołgał się do mnie, rozpiął rozporek, podniósł prawą nogę i zaczął szczać mi na buty. – Pogięło cię, koleś?! – wrzasnąłem, odruchowo kopiąc dewianta w brzuch, choć celowałem w krocze. Komicznym pajączkiem odczołgał się, zostawiając za sobą
zygzakowaty ślad. – Nie gniewaj się, człowieku! Myślałem, że mogę. Wyglądasz na miłą osobę, mógłbyś mnie stąd zabrać, może wyprowadzić na spacer – powiedział i niespodziewanie zaczął wyć tak głośno, że aż przeszyły mnie dreszcze. – Burroughsie wszechmogący – jęknąłem, próbując oprzeć się na łokciach i przyjąć pozycję półleżącą. – Mówiłeś wcześniej o jakimś Raporcie? O co szło? Uspokoił się. Zapiął rozporek i westchnął. Potem odparł: – W nim jest wszystko, co musisz wiedzieć. Ale on został ukryty, rozproszony. Żeby dostęp mieli tylko najbardziej wytrwali, sama elita poszukiwaczy. W Raporcie znajdziesz całą prawdę o naszym świecie, naszej literaturze, naszej egzystencji. – A gdzieś ty słyszał takie rzeczy? – zdziwiłem się, bo nietrzeźwy staję się bardziej łatwowierny niż zazwyczaj. – We Wzdychowie, ktoś wspominał, lata temu, całe lata temu. Parsknąłem tylko. Łatwowierność nie musi przecież oznaczać skrajnej naiwności. – Mam uwierzyć, że takiego kogoś wpuścili do Wzdychowa? I co, może jeszcze budę ci tam sklecili na zawołanie, szczerozłotą i wysadzaną diamentami? – Nie zawsze byłem taki – odparł tonem pełnym oburzenia, drapiąc się stopą za uchem. – Kiedyś byłem cenionym Pisarzem. Zaśmiałem się tak głośno, że aż sam się tego wystraszyłem i po plecach przeszły mi ciarki. – Byłem jednym z nich, człowieku! Pisałem romantyczne historie. Seryjnie, osiem tomów. Wielka miłość pokonuje wszelkie przeciwności losu. Ona ładna, on przystojny, a zły świat toczy się jak serce z kamienia, chcąc zgruchotać ich wspólną emocję. Fabuła za fabułą, automatem. Było dobrze, byłem ustawiony. Mogłem w tym wytrwać do starości, żyć tak, jak większość tylko marzy. Tylko że zawsze miałem pewne zboczenie zawodowe. Wieczorami uwielbiałem czytać wyjątkowo dziwaczne książki. Pisałem po ludzku: prosto, zwięźle, lekko, nigdy poza schematem. Ale czytałem buntowniczo, bluźnierczo, wybierając najcięższe teksty, jakie były pod ręką... Aż spotkała mnie dotkliwa kara, której ponury rezultat możesz teraz podziwiać. – Pewnie, stary – powiedziałem, podnosząc się wreszcie i robiąc chwiejny krok naprzód. – Byłeś przystojnym brunetem metr dziewięćdziesiąt, sławą literatury przyjemnej, choć nieco przyziemnej, a teraz na ekscentryzmy się porwałeś, więc sikasz na buty Willowi ducha winnych osób w miejscu tak parszywym jak to. Ciekawsko uniósł wyłysiały łebek. Twarz miał szarą i pomarszczoną, przypominała kłębek gęstej pajęczyny rozpiętej między skrońmi. Z jego oczu biła trudna do wyobrażenia pustka, jakby jakiś nienazwany bóg wyssał mu mózg i duszę. – Wtedy też nie wierzyłem w takie rzeczy – wyszeptał, niemal łkając. – Ale w końcu przeczytałem powieść „kotku, jestem w ogniu”, no i się doigrałem. – Chyba raczej: „piesku, zmięło ci blaszkę pod czaszką” – odparłem i znudzony narastającym absurdem toczonej konwersacji postanowiłem ruszyć w kierunku wyjścia z tej krypty depresyjnych szaleńców.
Szedłem może trochę wężykiem, nie do końca wiedząc, gdzie stawiam stopy i czy aby na pewno na podłodze, ważne jednak, że w ogóle zdołałem obrać kierunek inny niż spadanie. Kiedy już złapię odpowiedni rytm kroków, przyjmę jedyny słuszny wektor poruszania się, wszystko pójdzie z górki i będę mógł to robić bez żadnej dezorientacji. – Raport istnieje. A ja jestem jego prorokiem – dodał jeszcze tamten, najwyraźniej zbity z tropu moją nagłą dezercją. * Nieraz słyszałem plotki, że po świecie krążą książki masowego rażenia, będące w stanie zniszczyć każdego czytelnika. Działają jak wirusy i w gruncie swojej treści tym właśnie są: wirusami języka – zarażają sobą odbiorcę, nieodwołalnie go transformując. Swego czasu w krajowych centrach literackich majaczyło budzące grozę widmo powieści „Wieczne rozpoczynanie”. Było to ponoć opasłe tomiszcze nieznanego autorstwa, zmieniające ludzi w bezmyślnych kopistów. Po jego przeczytaniu czytelnik momentalnie tracił wszelką łączność z rzeczywistością – rzucał pracę, zrywał kontakty z rodziną i znajomymi, przestawał wychodzić z domu – i strona za stroną przepisywał ręcznie „Wieczne rozpoczynanie”, jakby wszystko inne nagle przestało mieć jakikolwiek sens. Znajdowano podobno wysuszone truchła nieszczęśników tulących do piersi zeszyty wypełnione porażającymi bzdurami. Oczywiście oryginał pozostawał mitem, nigdy niewidziany ani nieczytany. Równie dobrze mógł wcale nie istnieć – ktoś go sobie uroił i puścił paranoję w eter, wiedząc, że może się w pewnych środowiskach przyjąć, a nawet zrobić nieczęstą karierę. Podobnie było z enigmatycznym „kotku, jestem w ogniu”. Przez niektórych uważany za pierwszą niezawodną broń literacką, potrafił jakoby – dzięki odpowiedniemu ułożeniu znaków, rytmowi fraz i fabule od początku do końca stanowiącej frontalny atak na odbiorcę – wprowadzać zmiany nie tylko w psychice czytelnika, lecz nawet w jego genotypie. Zdawało się to niezbyt wiarygodną konfabulacją, choć sama idea zaintrygowała mnie, szczególnie, gdy w obieg poszła wiadomość, że wszystkie poprzednie pogłoski dotyczące „kotku, jestem w ogniu” same stanowiły część inwazyjnego tekstu, będąc zaledwie przedmową wojny o dusze czytelników. Potem wszyscy – ja także – szybko zapomnieli o całej sprawie, jako że ofiar nie odnotowano. I chociaż wizja literackiego terroryzmu i tekstów-wirusów była więcej niż pociągająca, do przejęcia kontroli nad społeczeństwem przez pojedynczego autora nigdy nie doszło. Może dlatego, że ludzie trzymali się swoich ulubionych konwencji niczym kół ratunkowych, najczęściej bojąc się czytać cokolwiek choć trochę odklejonego od ich przyzwyczajeń. Byliśmy bezpieczni, dopóki pozostawaliśmy ignorantami. * Zazwyczaj staram się trzymać własną zrzędliwość na krótkiej smyczy, ale powrót do
centrum Postmoderny szybko stał się prawdziwą katorgą. Nie sprzyjała pogoda, nie sprzyjała komunikacja miejska. I jakby rzeczywistość nie dość mocno kopała mnie po żebrach, w kieszeni miałem ledwie dwadzieścia feles. Z taką kwotą można tylko zacząć prosić o więcej. Przystanek był zwęglonym słupem ze strzępem zdezaktualizowanego rozkładu, powiewającym niemrawo niczym mokra flaga. Zero zadaszenia i innych udogodnień znanych naszej wspaniałej cywilizacji. Więc pół godziny stałem, drżąc wśród wiatru i mżawki, w dzielnicy nędzy, dzielnicy rozpaczy, gdzie dzieci chichotały nerwowo, wdychając opary kleju trzymanego w foliowych workach, a ich tknięci alkoholizmem i bezrobociem rodzice kładli się w poprzek chodników bądź zamierali w trudnych do nazwania pozach, niczym figury woskowe, najwidoczniej czekając na coś, co miało nigdy nie nadejść. Wyznawcy Beckettyzmu to jedna z tych kategorii, których nigdy nie ogarnę do końca, choć przecież ów „koniec” w słowniku ich pojęć jest hasłem kluczowym, otwierającym drzwi do wszystkiego, co najgorsze. Po co w ogóle żyć w takim zezwierzęceniu i biedzie? Nie lepiej wziąć cały absurd świata w nawias i zacząć walczyć o poprawę własnego losu? A ci jeszcze obnoszą się z nieszczęściem i porażkami jak pękiem odblaskowych kukiełek! Autobus w końcu przyjechał i to cudem, wziąwszy pod uwagę fakt, że kierowca wyglądał na kompletnie zamroczonego. Pewnie wczoraj zabalował nie gorzej ode mnie. Ręce mu się trzęsły, zmarszczone czoło zraszał niezdrowy pot, stanowiący zapewne objaw łatwej do zidentyfikowania gorączki, która kazała mężczyźnie zatrzymać się aż pięćdziesiąt metrów za przystankiem. Na trzeźwo nigdy bym do czegoś takiego nie wsiadł, po moim trupie, ale wiecie, jak było, to i wiecie, że wsiadłem. Wszystkie fotele puste, więc usadowiłem się na samym tyle, sądząc, że w razie kraksy jedynie tam mogę być bezpieczny. Ruszając, pojazd zatrząsł się spazmatycznie. Moje nudności tylko się nasiliły, choć już wcześniej ledwie je znosiłem. Doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie zasnąć albo natychmiast stracić przytomność. I któraś z tych ewentualności musiała mi się trafić. Bo resztę drogi pamiętam jak przez mgłę, by nie powiedzieć: wcale. * – Pętla! Koniec jazdy! Krzyk wyrwał mnie z zamroczenia. Zresztą nie pierwszy raz tego dnia. Rzut oka na zegarek. Od chwili wyjścia z Kościoła Becketta najwidoczniej minęły już ponad dwie godziny. Rozejrzałem się wokół. Autobus jakiś inny, okolica tak samo. Musiałem się przesiąść, nie zdając sobie z tego sprawy. Połowę foteli zajmowała zgraja dzieciaków ubranych w jakieś dziurawe i poszarpane szmaty, z włosami w tak zwanym artystycznym nieładzie. Agrafki w nosach, tatuaże w poprzek twarzy. Zachowywali się jednak
nienagannie. Wstali wszyscy jak na komendę i opuścili pojazd z takim spokojem, jakby właśnie szli czwórkami do najlepszego ze światów. Też wysiadłem. To był zresztą mój przystanek. Mieszkam na Kereta 10/13, dosłownie parę kroków od pętli, w jednej z centralnych dzielnic Postmoderny. W dodatku już chyba zupełnie wytrzeźwiałem. Na kwadracie zastałem trudny do ogarnięcia bajzel: góra ciuchów na środku pokoju sięgała pasa, tu i tam walały się puszki po piwie, a ślady petów gaszonych na ścianach przypominały efekt seryjnego ostrzału. Popielniczki wypełnione po brzegi, nadpalone lufki obok. Ostro waliło zielskiem, powinienem przewietrzyć, ale później, później, bo teraz chcę tylko walnąć się pod kołderkę i dać odpocząć temu zdezelowanemu ciału, może nawet poszukać w pamięci kluczowych momentów z wczoraj, żeby wydedukować, co też sprowadziło mnie w tamto tętniące żywym absurdem miejsce, ten egzystencjalny dół bez dna. I już leżałem nieruchomo, już witałem się ze spokojnym snem bez cienia koszmarów, gdy na suficie dostrzegłem wykonany sprayem napis: „Ważne: znajdź Raport!”. 1 „Wyludniacz” w przekładzie Antoniego Libery (Samuel Beckett „No właśnie co”, PIW, 2010).
niepamięć następcza Wiele wskazywało, że to ja byłem autorem powyższego „dzieła”, bo jeszcze wczoraj rano sufit był czysty. No, powiedzmy, umiarkowanie czysty, ale bez żadnych bazgrołów. Mało prawdopodobne, żeby ktoś tu wdepnął pod moją nieobecność z zamiarem zaprezentowania zapędów literackich. Nie wyglądało też, by doszło do włamania, bo chyba nic naprawdę cennego nie zniknęło. Z drugiej strony chyba niczego naprawdę cennego nie miałem. Do tego dowód koronny: plamy po sprayu na moim prawym rękawie. Wcześniej nie zwróciłem na nie uwagi, ale po odkryciu notki nad głową momentalnie zacząłem poszukiwać na miejscu tej graficiarskiej zbrodni śladów winnego. I dziesięć minut później wiedziałem już, że to musiałem być ja. A skoro tak, na wczorajszej mszy integracyjnej musiałem przegiąć ostrzej niż zazwyczaj. Coś mi dramatycznie siadło na psychice i w efekcie wykwitły z tego naprawdę złe tripy, nastały całe smutne godziny umysłowych zawiasów, lunatycznych tańców w piątym wymiarze i dalszych. Może przez te grzybki halunki, może przez drink Mezalians (który swoją drogą zawiera spirytus i wyciąg z przysadki, a zagryza się go szpinakiem, więc uważajcie, co zamawiacie, bo są ciecze, o jakich nie śniło się waszym barmanom), może też przez tę pizzę z salami, przecież sera przygrzali tam chyba z pół kilograma, jak nie lepiej. Teraz już nieistotne, bo gdybym wcześniej wiedział, że wpadłem na jakiś ślad jakiegoś Raportu, wypytałbym o wszystko psa w Kościele, a nie uciekał. Zacząłem nerwowo rozglądać się za jakimkolwiek rozwinięciem wiszącej nade mną myśli, nadającej sufitowi niespotykanych walorów kolorystycznych. Bo napis był błękitny, dosłownie jak oczy kochanek we wzdychowskich bestsellerach. Co się stało? I jak? Wcześniej bywały już różne kosmiczne akcje, ale dewastowanie mojej ciężko wywalczonej własności w taki ohydny sposób dotąd nie zaszło i liczyłem, że nie zajdzie. Nagle rozdzwonił się telefon. Nie miałem go przy sobie. Dźwięczał z bliżej nieokreślonego miejsca i wiedziałem, że za moment umilknie, a wtedy nie znajdę go wcale. Z rozpędu rzuciłem się więc na stertę piętrzącego się na środku pokoju dziadostwa, przeczuwając, że gdzieś u podnóża tej góry badziewia będzie tkwiła odpowiedź na poniekąd filozoficzne pytanie: gdzieś komórkę wpieprzył? Zanurkowałem czołem w gacie i staniki, w dżiny i koszule, kable i wtyczki, książki i komiksy, i... I w końcu znalazłem, na sporej głębokości, ale w jednym kawałku: mój telefon!
Odebrałem. – Edward Egan – przedstawiłem się. – Załatwiłeś? – spytał kobiecy głos. Pula możliwości, jakie na dźwięk tego pytania zaczęły wirować w mojej wewnętrznej maszynie losującej, była doprawdy ogromna i budziła szereg uzasadnionych obaw. Słowo „załatwiłeś” mogło w moim niewesołym przypadku odnosić się do tysiąca rzeczy i teraz, zmęczony godzinami nieprzytomności i późniejszymi perturbacjami, nie miałem pojęcia, o co może chodzić. Przeraziło mnie to, nie pierwszy raz zresztą, bo to, że wiesz, że nic nie wiesz, może i brzmi nieźle, ale nie sprawi wcale, że poczujesz się lepiej. Chcąc ekspresowo uzyskać możliwie szerokie rozeznanie w spektrum tematycznym, wystrzeliłem w słuchawkę całą serią pytań: – Kto? Co? Kogo? Czego? Komu? Czemu? Odpowiedziała mi cisza. – Towar. Dla mnie – odparł po dłuższej chwili ten sam kobiecy głos. – Towar? – spytałem. Poczułem, że drętwieje mi twarz... I w okamgnieniu otwarła się gdzieś tam we mnie, najgłębiej, jakaś wewnętrzna zapadnia. I z kompletnego mroku wpadłem w sobie samym do czegoś przypominającego rozświetloną salę – może to była tylko moja wcześniej gęsto spowita cieniami pamięć – gdzie niemal wszystko stało się jasne i klarowne. Byłem dilerem, proszę najszanowniejszych was. Ale nie żadnych syfiastych dragów, nie chemii bulgoczącej na dnie szklanych próbówek, z laboratoriów, gdzie rozum mówi dobranoc. Handlowałem rzadkimi, wywołującymi specyficzne fazy, tekstami literackimi. Załatwiałem je ludziom, za mniejszą lub większą opłatą, żeby się uczytali do nieprzytomności, zapominając o różnych smutnych sprawach, które ich dręczyły. Z tego żyłem, chętnych nie brakowało. Nieraz walili drzwiami i oknami. – No przecież miałeś skombinować fajniusi halucynogen – kontynuowała tamta. Racja, miałem. Wszystko wracało do mnie nagle, jakbym na minione godziny wynajął to ciało komuś obcemu i dopiero w tej chwili wpadł wreszcie na stare śmieci, w bujne wysypisko własnej jaźni. – A i owszem, zrobione – odparłem, choć pewności w tym względzie jeszcze nie było i być nie mogło. – To kiedy po to przyjść? – Za dwie godziny będzie chyba w porządku. – Dobra, jak chcesz... Coś dziwnie się dzisiaj zachowujesz. – Ja? Dziwnie? – próbowałem udawać głupiego, co w załączonym wypadku, gdy głupi udaje głupiego, nie powoduje wcale zniesienia narastającego bezsensu, lecz jego zwielokrotnienie. – Wiesz w ogóle, z kim gadasz?
– Mhm. Pewnie. Od razu cię poznałem. – Kłamstwo przyszło mi łatwo, rzekłbym nawet, że struny głosowe same zagrały ów fałszywy akord. Naprawdę fatalnie się teraz czułem, nie przesadzam. Im mocniej zdawałem sobie sprawę z doświadczonej amnezji, tym było gorzej. Dobrze, że chociaż pamiętałem, gdzie mieszkam, jak się nazywam i jakiego jestem wyznania, bo pewnie do tej pory błąkałbym się między tymi czubkami w Kościele Becketta, myśląc, że jestem jednym z nich, czekając dniami i nocami na to samo Wielkie Nic, nie znajdując uzasadnienia dla jakichkolwiek działań. – Nie świruj. Przecież mówi Alwenta, stała klientka. Dzwoni już jakiś dzwoneczek? Pokiwałem głową, zdezorientowany i zrezygnowany, ale nic nie odpowiedziałem. Pod czaszką miałem jeszcze masę dziur. – Poznaliśmy się gdzieś z miesiąc temu. Na przyjątku u Alana. Tego autora filozoficznej grozy, wiesz, co o nim grę planują zrobić. Świętował premierę swojego „Punktu wyjścia”. No, rany, nie pamiętasz nawet, jak rozbiłeś wtedy czołem tamtą wypasioną fajkę wodną? – Czemu miałbym robić coś równie niedorzecznego? – zdziwiłem się. – Wyglądało na to, że po prostu upadłeś, ale potem twierdziłeś, że cię suszyło i wody ze środka chciałeś łyknąć. Nieważne. Tamtej nocy zamówiłam u ciebie pierwszy tekst. To było jakieś opowiadanko. Hmmm... „Epilepsja jest tańcem”, o! Pamiętasz? Miało mi napędzić trochę lęku i nostalgii, i zadziałało, podchwyciłam naprawdę sympatyczny klimacik, ale na chwilę. Potem były już twardsze narracje. Dalej nie kojarzysz? – A, a, a! Alwenta! To już teraz jasne! No oczywiście! To chyba ty mi szkło z policzka wyszarpnęłaś, nie? – Długie prawie na kciuk! – Tak było, racja. – Uśmiechnąłem się szeroko w ramach uznania dla swoich imprezowych zasług. – W porządku, Alwento droga. Jest tu gdzieś tekścik dla ciebie, coś z robactwem i różnymi takimi. – Nie miało być obleśne, tylko halucynogenne. – I jest, sama zobaczysz. – Dobra, będę za dwie godziny. Trzymaj się. Usiadłem na podłodze, wciskając telefon głęboko w kieszeń. Pamięć wprawdzie wróciła, ale wyobraziłem sobie, co by było, gdyby tak się nie stało. Gdzie mógłbym skończyć i jak. To nie były wcale rzadkie przypadki. Ostra bibka i kilkudniowy afterek, a potem jeden z drugim nurkują w muszlach klozetowych, tarzają się w przydrożnym błocie, próbują połknąć własny język, wierząc, że to soczyste mięsko. Różne bywają jazdy, różne zejścia po nich, ale trwały zawias to nie przelewki, ani żadne to tamto. Mózg jest materią wybitnie wrażliwą, wymaga chirurgicznej precyzji przy jakichkolwiek próbach wpływania na niego czy to alkoholem, czy dragiem, czy po prostu w sposób czysto literacki. Po kwadransie poszukiwań znalazłem to krótkie opko dla Alwenty. Zwało się „Przemiana (w Domu Much)”. Korciło mnie, żeby przejrzeć, ale odpuściłem. Tego mi
jeszcze brakowało, żebym uczytany przyjmował klientkę. Trzeba w końcu zachować choć cień profesjonalizmu, cokolwiek by się nie działo.
dom o rozwidlających się wnętrzach Czekając na Alwentę, postanowiłem posprzątać ten cały bałagan. Żartuję. Oczywiste, że niczego nie chciałem porządkować – niech sobie wzrasta entropia, skoro tak chce. Miałem ważniejsze rzeczy do roboty. A konkretnie – spróbować dowiedzieć się, o co idzie z Raportem i dlaczego to tak istotne, by pisać o tym po sufitach. Pierwsza myśl: skontaktować się z Zampano, czyli moim najlepszym kumplem jeszcze od dziecięcych lat. To on dostarczał mi teksty na wyłączność po tym, jak jego poprzednik, Dawid, popełnił widowiskowe samobójstwo. Dawid – postać warta wzmianki, bo to zupełnie osobny rozdział każdej opowiadanej historii: autor trzeciorzędnych horrorów ze wstawkami science-fiction, po godzinach twórca pisanych na zamówienie miniatur wywołujących stany paranoiczno-lękowe. Zawsze powtarzał znajomym, że zginie w niebanalny sposób. Tłumaczyłem mu, że ukrzyżowanie nie jest znowu aż tak oryginalne, jak sądzi, ale udając speca, twierdził, że jeszcze nikt w historii nie ukrzyżował się całkowicie samodzielnie, bez pomocy osób trzecich. Pewnie miał rację, trudno dociec. Żeby uskutecznić ów wyczyn, skonstruował nawet specjalny mechanizm: wyrzutnię połączoną z krzyżem nabitym setkami długich gwoździ. Gdy przyszedł odpowiedni moment, strzelił sobie serię najbardziej dołujących tekstów, jakie kiedykolwiek popełnił, i wreszcie był gotowy ziścić marzenie o autodestrukcji. Wyrzutnia ekspresowo wyniosła go w kierunku krzyża, na który nabił się niczym jakiś dręczony manią nieumiarkowania fakir. Prawdopodobnie zginął natychmiast, bo ponoć gwoździe przebiły mu czaszkę i większą część najważniejszych narządów. Taki właśnie był plan. Dawid nieustannie mówił, że za bardzo męczył się przez całe życie, by jeszcze podczas egzystencjalnego epilogu cierpieć wielogodzinne katusze. W ostatnich tygodniach przed śmiercią jego zdołowanie faktycznie sięgnęło najczarniejszych głębin – przestał interesować się literacką grozą, nie chciał jej pisać ani czytać; zerwał kontakty z większością znajomych; błądził rozpaczliwie po labiryntowych uliczkach Postmoderny zakapturzony, ukryty za ciemnymi okularami, z miną ćpuna w pierwszych dniach odwyku. Nietrudno było się domyślić, do czego to wszystko zmierza i co zaprząta chmurny umysł mojego kolegi. Zabieg końcowy okazał się podwójnie skuteczny. Dawid padł trupem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a jego książki momentalnie zaczęły się cieszyć większym wzięciem – debiutancka powieść doczekała się nawet wznowienia, choć czytelników pierwszego wydania można było policzyć na palcach jednej ręki. Czasem
odnoszę wrażenie, że tylko ja jeden straciłem na tej akcji. Po samoukrzyżowaniu głównego dostawcy beletrystyki narkotycznej musiałem zwrócić się o natychmiastowe wsparcie do przyjaciela z dni, gdy dopiero zaczynałem tracić trzeźwy osąd rzeczywistości – szalonego Zampano. Ach, ten Zampano! Poznałem go jeszcze w czasie Imprezy Komunijnej, grubo ponad dwadzieścia lat temu. O ile mnie wspomnienia nie mylą, było to chyba w lokalnym Centrum Burroughsjanizmu. Uroczystość niezmiernie odświętna i kosztowna, co nie powinno szokować, wziąwszy pod uwagę fakt, że Impreza Komunijna jest już od dziesięcioleci najważniejszym sakramentem naszego wyznania. Elegancko ubrane dzieciaki w towarzystwie równie wystrojonych rodziców przyjmują wtedy swojego pierwszego kwasa. Uczony w Piśmie starzec, potrafiący recytować z pamięci pełną treść „Nagiego Lunchu”, wsuwa zniecierpliwionym gówniarzom pod języki odpowiednio nasączone chemią papierki, a reszta odpicowanej na wysoki połysk ekipy ma zadbać, żeby żaden z małolatów nie zaliczył tego dnia złego tripa. Tak się złożyło, że ja i Zampano przeżyliśmy tę uroczystość wspólnie. Halucynacyjna jazda zdołała wytworzyć między nami niemal braterską więź. On już wtedy wiedział, że będzie Pisarzem, ja zaś mogłem przypuszczać, że pisany jest mi niepewny los kombinatora. Ekscentryczną, niekiedy neurotyczną osobowość Zampano ukształtowały dzieła klasyków literatury wywrotowej. Ja natomiast czytałem, co mi wpadło w łapy, przeważnie fantastykę klasy „Z”, splatterpunk, porno s-f i pochodne. Wzrok psuły mi poronione wielotomowe cykle z gatunku bizarro, w rodzaju „Przygód genialnej dżdżownicy z Alfa-Centauri”, „Mięsożernych Embrionów”, „Nawiedzonej Waginy” czy trylogii w pięciu księgach „Surfujący postmoderniści muszą umrzeć”. On dzięki narkotykom chciał poszerzać percepcję, żeby w końcu uzyskać literacką omnipotencję. Ja wolałem po prostu uwalić się do nieprzytomności. Mimo tylu ewidentnych różnic przez całe lata trzymaliśmy sztamę. Nic zatem dziwnego, że teraz, mając wspólne interesy, radzimy sobie nie najgorzej, choć wraz ze wzrostem jego niepoczytalności nasze kontakty nie są już w żadnym wypadku wzorowe. Odszukałem Zampano na liście szybkiego wybierania i czekałem na połączenie. Znałem na wylot jego ekscentryzmy, więc nie zaskakiwało mnie już, że odbiera dopiero po dwudziestym trzecim sygnale. Swoją drogą niezły sposób na spławianie natrętów: dodzwonią się do ciebie tylko ci najbardziej zdeterminowani. – Co jest? – odezwał się w końcu. – Tu Edward. Mam z tobą do pomówienia. – Nie ma dziś nic nowego. Spieprzaj. – Nie chcę tekstów. – To świetnie. Więc idź, powieś się na gałęzi. Suchej, koniecznie. Z Drzewa Wiadomości. Albo innego. – Mówię, że nie chcę tekstów. Co wziąłeś? – Weź się... Spieprzaj. Skończyłem z pisaniem. Nie mam. Zapomniałem, przestałem.
Dziś...? Nic nowego. – Ja nie mogę, stary. Ależ cię wyjustowało. Co ty brałeś? – Kończę z tym wszystkim... Czemu pytasz? To miło z twej strony. Prawdziwego przyjaciela poznasz na ciężkim zjeździe. A zapaliłem taką smaczną, aromatyczną, mieszankę. Przegryzłem bananem. Swoją drogą sympatyczny owoc? Taki jakby zawsze uśmiechnięty, tylko że pionowo. Pionowy uśmiech na powierzchni wszechrzeczy. Jak wyprodukuję syna, nazwę go Banan. Banan Zampano Junior. Ale wcześniej z tym skończę. Zero pisania, zero czytania. Literatura! Świat się nie tylko wokół tego kręci, nie uważasz? – Nasz tak – odparłem, zastanawiając się, czy coś z niego wyciągnę, gdy jest tak usmarowany wszelkiej maści dopalaczami. Postanowiłem spróbować mimo uzasadnionych obaw. – Słyszałeś kiedyś o jakimś Raporcie? – Nie, Banan to jednak bez sensu imię, synek by mi nie wybaczył. Raport, mówisz? Słyszałeś, mówisz? A to nie jest ten nasz Święty Graal przypadkiem? – Yyy... Nie wiem. Co to jest ten Graal? – Ktoś coś kiedyś wspominał. Jeden koleś ze Wzdychowa chyba... Ała! Spieprzaj! Nie będę literacką dziwką na telefon, nie ze mną te numerki! Pisać, pisać, pisać... Zdrzemnąć się i zdechnąć. – Jaki koleś? Jak go namierzyć? – Zaraz, zaraz. Bo teraz mama mnie mami wspomnieniami. I się wścieka... Gdzieś tu się błąka jeszcze jedna kreska. Sierotka Bielnisia. Ale tłuściutka, do spałaszowania, dziąsełek natarcia, pospolitego ruszenia nozdrzami siup, siup do gardła. Namierzyć? Co namierzyć? Nam mierzyć nie kazano! Gdzie ta moja matka? Znów się wtryniła do jakiejś szuflady? – Stary! Przecież ona dawno temu zaliczyła zgon z przedawkowania Kafki! – krzyknąłem, licząc, że prawda będzie najlepszą terapią szokową. – Kto? Szuflada?... Nie gadaj. Która? – Twoja matka. Tyle czytała, że wpadła w paranoję i skoczyła na tory. A teraz uważaj. Jak. Się. Spiknąć. Z. Gościem. Ze. Wzdychowa? – Aha. To przykre... No, ja mam jego adres. Ale teraz jestem pod kreską. Znaczy na kresce. Dwóch. Już mówiłem? Mieszanki nie liczę, toż to się pali jak koty w ogniskach, skwierczenie, pisk i po krzyku. Moment. Czytałeś Danielewskiego? Czytałeś Wattsa? Posiąść prawdę w duchu i ciele... Znasz „Atrament”? Maczałeś w tym palce? Gadaj! Przy takim poziomie komunikatywności prędzej przydrożne kamienie dadzą mi cenne wskazówki w sprawie Raportu niż przeklęty Zampano. Trzeba ekspresem szukać alternatywnych rozwiązań. – Jesteś u siebie? – Prawdopodobnie. – Prawdopodobnie? – Bo tu ciemno, czarno... Ale nie, jak otworzę oczy, to jakby jaśniej. Ała. Aha. Powieki przeszkadzały... Tak, u siebie. A co?
– Będę pod wieczór. Pewnie trafię na twoje nielekkie zejście, ale nieważne. Wtedy pogadamy normalnie. – To spieprzaj. – Właśnie próbuję. – Nie mam nowych tekstów, aktualnie poszerzam percepcję. W piątym wymiarze ludzie są na ten przykład kulami. To się wszystko pięknie składa, te kończyny i flaki, te pasma porażek i krągłości kochanek. Jesteśmy kulami, Stwórca gra w biliarda. Nie, kończę z pisaniem, to się już rozrasta poza wyobraźnię. – Nie bierz więcej, błagam. Przynajmniej teraz. Będę wieczorem – powiedziałem i rozłączyłem się. Coraz gorzej z nim. Dostarcza coraz lepsze teksty, niektóre działają nawet przez kilka dni, ale on sam niebezpiecznie zbliża się do granicy, za którą rozciąga się już tylko rażące szaleństwo. Położyłem się i raz jeszcze rzuciłem okiem na sufit. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem, bo błękitny napis ukazał się także pod powiekami, nawet wyraźniejszy niż na jawie. * Obudziło mnie natarczywe walenie w drzwi. Pewnie jeszcze chwilę wcześniej było zaledwie zwykłym pukaniem, ale teraz brzmiało, jakby jakiś żywioł się tam o mnie upominał i nie chciał dać za wygraną. Wyskoczyłem z łóżka, walcząc z zawrotami głowy. Odgłos uderzeń narastał. – Idę! – krzyknąłem, choć tego, co robiłem, w żadnym razie nie można było tak zdefiniować. Bo stałem w miejscu, jakby mi stopy wrosły w podłogę. Z początku nie mogłem nawet drgnąć. Ogarnięty osobliwym paraliżem, walczyłem o każdy krok. Co się ze mną działo, do jasnej poezji?! Dopiero po chwili ciało zaczęło reagować na moje błagania i odzyskałem niepewną władzę nad sobą samym... Otworzyłem drzwi, dłoń drżała na klamce. W progu ruda chudzina z zadartym nosem. Dżinsowe, podarte do granic możliwości szorty i szara koszulka na ramiączkach. Aż się zarumieniła ze zdenerwowania. – Próbowałeś się zabić? Tego właśnie chciałeś? – Kto? – zdziwiłem się. – Ty! Przedawkowałeś? Odepchnęła mnie i wpadła na kwadrat jak miniaturowe tornado. I zaraz już nic nie widziałem, bo wszystkie moje graty zaczęły wirować w opętańczym tańcu. Szmaty z podłogi latały gdzieś po ścianach. Jakieś gazety i książki wzbiły się w powietrze niczym papierowe ptaki od miesięcy okupujące półki i stoliki w oczekiwaniu na odlot do ciepłych krajów. – Przestań, świrusko! – rozdarłem się. I oszołomiła mnie trafność tego sformułowania, jako że w jednym słowie łączyło ono świra, wir i wirus, a właśnie czymś z pogranicza tych kategorii była ta nawiedzona kobieta.
Wtedy ona zatrzymała się nagle jak film na pauzie. Wszystko jakby zamarło, ścięte niewidzialnym lodem: te wszystkie graty na podłodze i pod sufitem, o których nie śniło się naszym Prozaikom. – Gdzie to jest? – zapytała. Zanim dotarł do mnie sens tego zdania, wzbite przed momentem w powietrze sterty niemożebnego dziadostwa opadły nagle, jak ważąca tonę kurtyna, wszystkie naraz. Co się działo? Skąd te chore zaburzenia czasoprzestrzeni? Byliśmy tutaj w jakimś akwarium, na księżycu czy gdzie? Możliwe, że na wczorajszej imprezie, której nadal nie pamiętam, przegiąłem nawet bardziej niż jest to wyobrażalne i zgodziłem się wziąć zastrzyk narkotyku określanego mianem Czas. I on dopiero teraz chwycił, z takim oto dilejem, co się trafia strasznie rzadko, ale jednak... Ale nie, nie wierzę, żebym był aż do tego stopnia głupi. Od małego nasłuchałem się przecież dość opowieści o idiotach, którzy przedawkowali Czas. Reperkusje bywały różne. Ktoś wbił igłę w żyłę, a zanim zdążył ją wyjąć, minęło pięćdziesiąt lat i ocknął się jako starzec. Inny zapodał sobie odrobinkę więcej niż nakazywałby rozsądek, po czym cofnął się do okresu, gdy był jeszcze płodem, nie tracąc jednak świadomości dojrzałej osoby; w efekcie musiał spędzić kolejne miesiące w łonie, gdzie każda sekunda jest wiecznością, a pulsująca ciemność wokół jest tak obca i przerażająca, że zaraz po wyjściu stamtąd jesteś w stanie tylko wrzeszczeć. To oczywiście skrajne przypadki, najczęściej przedawkowanie Czasu nie kończyło się tak dramatycznie. Niektórzy w ten sposób poznali nawet swoich partnerów życiowych, przenosząc się do chwil, gdy są już razem, dzięki czemu potem – a raczej przedtem – po powrocie, już dobrze wiedzieli, z kim zwiąże ich przyszłość, i od tego momentu szukali tych drugich połówek każdego dnia, od rana do nocy, przejrzawszy na wylot labirynty własnego losu. Ale byli i tacy, co popełniali samobójstwa, wiedząc, jak tragiczne będzie ich życie za pięć, dziesięć czy piętnaście lat. Ten towar był zbyt ostry nawet dla takich seryjnych przeginaczy jak ja czy Zampano. Ze znajomych chyba jedynie Dawid pokusił się o pojedyncze zapodanie, mówiąc, że chciałby skoczyć na parę godzin o trzydzieści lat w przód, żeby potem napisać szczere autobiograficzne science-fiction bliskiego zasięgu. Coś musiało pójść nie po jego myśli, bo po powrocie przez długi czas wystukiwał na klawiaturze wyłącznie paranoiczne miniatury o prześladowaniach i masowych mordach. A może wręcz przeciwnie, skoczył w tamto miejsce i to była stuprocentowa prawda bez choćby grama konfabulacji. O tej ewentualności boję się nawet myśleć. – Co gdzie jest? Mówże jasno, zamiast się tu kręcić jak jakiś tajfun, jakieś tornado. – Te leki, które przedawkowałeś. I przez które się nie budziłeś, kiedy ja tam tak waliłam, że aż mi ręce spuchły. Czy to stworzenie odwiedziło nasz ponury wymiar tylko po to, żeby nakręcić mi najcięższą schizę pod słońcem? Czym zasłużyłem sobie na tego rodzaju karę? Cóż, taki
zawód. Za niewielką opłatą pozwalasz świrom ukrywać się przed bezdusznym światem w wysnutych z literatury snach, to i się nie dziw, jak zwalą ci się na łeb z ważącym tony tobołem własnych dramatów. – Uspokój się i zwiń tę przenośną paranoję, którą mi tu roztaczasz. Nic nie brałem, nikt się tutaj nie zabijał. Na zejściu jestem. Po drobnej bibce, której przebieg na razie się nie układa w logiczny ciąg zdarzeń. Nie miej zbyt wygórowanych wymagań, bo ledwo się trzymam w jednym kawałku, mogą się ze mnie rozmaite elementy wysypać, a inne poodpadać. Taka sytuacja. – Vonnegutowi niech będą dzięki! Już myślałam... już myślałam... – Nie kończąc zdania, rzuciła mi się w ramiona, wpadłszy w ewidentną ekstazę z powodu mojego zejścia, które nie było żadną próbą samobójczą, jak mogłaby podejrzewać. – Ty pewnie jesteś Alwenta? – spytałem. – Mhm. Przepraszam za to. No wiesz. Mój chłopak celowo się otruł i od tamtej pory jestem trochę przewrażliwiona. To wiele tłumaczyło. Wiele, ale nie wszystko. – Przeżył chociaż? – Tak, ale jest w śpiączce, już od pół roku. Na szczęście mam z nim kontakt, bo leży w jednym z Limbotoriów. Grubo przesadzała, nazywając to kontaktem. W licznych Limbotoriach rozsianych po całej planecie gniło obecnie ponad dziesięć milionów ludzi – wszyscy w głębokiej komie, z tych czy innych powodów. I pewnie, można było się dowiedzieć, co u nich i gdzie są, ale nie dało się z nimi normalnie porozmawiać, uświadomić im chociaż, że tkwią w otchłannej nieprzytomności. Wielu z nich jest zresztą czynnymi literatami. Elektrodowe czepki na głowach przekazują wysyłane przez mózgi sygnały prosto do maszyn dekodujących, a te utrwalają wszystko na wydrukach. Powstało w ten sposób wiele naprawdę wybitnych i ważnych książek. Z reguły są to powieści fantastyczne lub zawiłe prozy poetyckie, mają jednak licznych i oddanych fanów, a nawet osobne domy wydawnicze publikujące wyłącznie autorów w śpiączce. Powszechne jest u nas przekonanie, że osoba tkwiąca w komie w naszym świecie może być najzupełniej świadoma w innych, równoległych rzeczywistościach, i stąd koncepty niektórych dzieł rodem z Limbotoriów ocierają się o geniusz. Popularna teoria mówi: pacjenci tego wszystkiego wcale nie wymyślają, oni po prostu tam są, to czysty autobiografizm. Jednak przyjmując to założenie, trzeba uwierzyć, że naprawdę istnieją światy, gdzie niszowe dzieła autora ukrywającego się pod pretensjonalnym pseudonimem Ducha Świętego nie tylko otaczane są niewyobrażalną czcią i graniczącym z psychopatią kultem, ale też sprzedały się w setkach milionów egzemplarzy. Że istnieją światy, w których kraje o tak nonsensownych nazwach jak Niemcy, Polska czy Rosja nie tylko są w pełni realne, ale nawet toczą ze sobą wojny! I to na dodatek z powodów pozaliterackich! W naszej rzeczywistości, gdzie wszystko jest wtórne i drugorzędne względem literatury, takie absurdy bywają trudne do wyobrażenia, nawet na ciężkiej
fazie, nawet po wielodniowych melanżach, jakie przecież już niejednokrotnie były moim udziałem. – Cieszę się niezmiernie – skłamałem. – Napisał tam coś ciekawego? – Mhm, jasna sprawa. Czterysta stron bolesnej autobiograficznej fantastyki o życiu niejakiego „żołnierza” w niejakim „Iraku”. Beletrystyka, taka mocno z najniższej półki, pełna pościgów, strzelania i opisów tamtejszego, zupełnie kosmicznego społeczeństwa, no ale dobrze, że w ogóle coś z siebie wydusił, że gdzieś tam jest, w tych swoich urojeniach. – Lepiej być gdzieś niż nigdzie – odparłem i zachwyciła mnie błyskotliwość tej frazy, osiągającej niemal lotność aforyzmu. Ruda czekała, wsparłszy dłonie o parapet. Była naprawdę niczego sobie, miała urok napalonej małolaty, włosy w nieładzie, szorty w strzępach, i pewnie jeszcze spory temperament. Mógłbym ją pewnie mieć i to zaraz, ale nawet nie chciało mi się starać. Zrobiłem się tak zamotany po ostatnich akcjach, że wolałem już nie pakować się w kolejne dwuznaczne sytuacje. Lepiej wziąć na szeroko pojęte wstrzymanie. Dałem jej więc tekst bez choćby jednej próby flirtu. Ucieszyła się, jakby to był co najmniej list od tego jej zmulonego chłopaka, co to dogorywa teraz w pokoju o ścianach białych jak najczystszy proszek, śniąc rzeczy zupełnie nieprawdopodobne, zupełnie bez związku z czymkolwiek, jakieś „Iraki”, jakieś „wojny”, nie mając najbledszego pojęcia, że tego wszystkiego nie ma, że Stwórca żadnego ze światów nie mógłby mieć aż tak pokręconej wyobraźni. – „Przemiana (w Domu Much)”. To mówisz, że fajne? – Nie czytałem, ale dostawca strasznie chwalił. Parogodzinna jazda z sympatycznymi halunkami gwarantowana. Jakieś tam robaczki, jacyś tam ludzie w pulsujących rytmicznie kokonach, klimat generalnego zawiasu, kwasika na końcu języka. Powinno ci gładko wejść, uczytasz się tym po pachy. – No to rewela. Tego mi właśnie trzeba. Ile ci wiszę? – Tak jak ostatnio. Wygrzebała z kieszeni dwa wymięte banknoty, po sto feles każdy. Powiedziała, że druga seta jest awansem za przyszły kawałek, bo wie już, że za parę dni – w porywach do parunastu – będzie potrzebowała czegoś mocniejszego, więc woli z góry zapłacić. Łyknąłem bez zająknięcia. Za taką kasę spokojnie wyżyję przez kolejny tydzień, o ile oczywiście nie pójdę znów w tany z drinkiem Mezalians, co sobie za niego zdziercy śpiewają po czterdzieści feles od kielonka. Licząc razem z pieniędzmi odłożonymi wcześniej, można było powiedzieć, że jestem na dłuższy moment solidnie ustawiony do pionu. Ładnie podziękowałem, uśmiechnąłem się, życzyłem powodzenia w budzeniu kochasia z komy i z ulgą pozbyłem się Alwenty z mieszkania. Teraz przyjdzie czas na jazdę po jeszcze większej bandzie. Bo trzeba pomału zbierać się do tego megalomańskiego ekscentryka Zampano, co samo w sobie stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia, nie wspominając nawet o trwałych uszczerbkach
w psychice. * Spośród setek dręczących go dziwactw jedno szczególnie się wyróżniało: Zampano był przede wszystkim paranoikiem. Częsta przypadłość wśród Pisarzy, w końcu któż z wielkich nie oglądał się za siebie z dojmującym lękiem, któż z genialnych nie przysłuchiwał się rozmowom przypadkowych przechodniów z większą uwagą niż na to zasługiwały. A byli przecież i tacy, co sądzili, że Lem, Stanisław Lem, nie był pojedynczym literatem, lecz całą organizacją, zrzeszającą specjalistów z różnych dziedzin humanistki i nauki. Sporą konsternację na świecie wywołało niedawne ujawnienie faktu, że Lem rzeczywiście taką organizacją był, zaś sam Pisarz czy przynajmniej ten mężczyzna, którego uważaliśmy za Pisarza, okazał się stworzonym we wschodnich laboratoriach androidem, któremu wgrano w pamięć świadomość wielu wybitnych Prozaików, Poetów, filozofów, psychiatrów, matematyków, fizyków, autorytetów psychologicznych, socjologicznych i politycznych, a nawet – ciekawostka – jednego stażysty położnika. Po tym odkryciu nikogo już nie zdziwiło, że Lem funkcjonował też w światach równoległych, a pacjent jednego z Limbotoriów określił go w swoich wspomnieniach mianem „Polaka”, cokolwiek by ów tajemniczy termin mógł oznaczać, prócz może ewentualnej przynależności plemiennej do dziwacznego „kraju” o nazwie „Polska”, który też był przez niektórych śpiączkowców niejednokrotnie wspominany w ich mętnych konstrukcjach fabularnych. Wszystkie te kuriozalne zdarzenia nie powinny jednak umniejszać znaczenia faktu, że Zampano był nie tylko paranoikiem, ale też dawno już przekroczył wszelkie granice szaleństwa. Skoczył w ciemną głębinę własnego umysłu z takim rozpędem, taką ekscytacją, że normalność obecnie stała się dla niego czymś w rodzaju mglistego wspomnienia któregoś z poprzednich wcieleń. On po prostu zyskał bolesną pewność, że nieustannie zawiązywane są przeciw niemu spiski – wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. A w jakim celu? Różnie: czy to, żeby go zgładzić, czy choćby dlatego, żeby ukryć przed nim wymięty egzemplarz „Dziewczyny z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma, przy którym lubił spędzać czas w toalecie. Chory człowiek. Ale jakże zdolny! Znajomi zawsze twierdzili, że zmieniłby się diametralnie, gdyby poznał odpowiednią dziewczynę, która wybiłaby mu z głowy te wszystkie brednie, przekonywali, że odrobina stabilizacji, uczuciowej stagnacji, raz-dwa przywróciłaby gościa do pionu. Mylili się. I to grubo. Zampano już nieraz miewał całkiem fajne kobiety. Na przykład eteryczną aforystkę Doris czy gorącą i nieokiełznaną Tranksenę. Z tą ostatnią spotykał się przez dobrych kilka miesięcy, co bynajmniej nie stłumiło rozdzierającego wycia jego wiecznie cierpiącego ego. I wydawało się nawet, że to będzie trwały związek, zanim tamtej nie przyszło na myśl, żeby bezpardonowo mnie przelecieć. Naprawdę. Bez
żartów, pełna powaga. Ona zawsze miała, czego zapragnęła, a że będąc z Zampano, zachciało jej się akurat niżej podpisanego, to po prostu pewnego razu zgwałciła mnie publicznie na jednej z tysięcy imprez, półprzytomnego, choć szarpanego ekscytacją, gdy wszyscy wokół gapili się oniemiali. Miałem wielkie szczęście, że mój przyjaciel jakoś to zrozumiał, że obwiniał ją, a nie mnie i że to z nią się w trybie natychmiastowym rozstał. Ale faktycznie od tamtej pory – a było to niemal rok temu – liczba ekscentryzmów rosła u niego w postępie geometrycznym, a obłędom nie było końca. Nowej dziewczyny też sobie nie znalazł, przynajmniej odkąd wpadł na genialny pomysł, żeby każda potencjalna kandydatka na pierwszą randkę obowiązkowo przynosiła wyniki badań dotyczące przebytych chorób wenerycznych. Niektóre brały to wprawdzie na poczet jego osławionego czarnego humoru, ale szybko rozwiewał ich płonne nadzieje. Ech, ten nasz Zampano... Dlatego też ostatnio nie lubiłem już spotykać się z nim, bo najczęściej wymagało to przyjścia do jego przeklętego domu, który zresztą sam jest godny jakiegoś osobnego cyklu literackiej grozy. Powiedziałem „przeklętego”, ale nie chodzi mi wcale o to, że ten dom jest w jakikolwiek sposób nawiedzony, naznaczony przez siły nadnaturalne. Trudność dostania się tam i wszelkie niedogodności bycia w tym miejscu wynikają wyłącznie ze wspomnianej wyżej paranoi właściciela. Tylko tyle i aż tyle. Gdy teraz stałem przed drzwiami, wiedziałem już, jakie środki powziąć, żeby za moment kompletnie nie stracić głowy. Zadzwoniłem domofonem i czekałem, aż ten psychol mnie wpuści. Nie, nie musiałem dzwonić dwadzieścia trzy razy, na całe szczęście. Jeszcze by tego brakowało! Po chwili odebrał i otworzył, tuż po tym, jak się przedstawiłem, a on uznał, że to naprawdę mój głos. Pewnie lada moment zacznie podejrzewać, że jakiś niezidentyfikowany napastnik mógł nagrać mnie i teraz używać tych sfałszowanych dźwięków jako podstępu, ale było mi wszystko jedno. Do uszu włożyłem sobie zatyczki. Potem ubrałem okulary tak ciemne, że nic, absolutnie nic nie było przez nie widać. Nie usłyszeć nic, niczego nie zobaczyć – oto cała dewiza, z jaką trzeba przekraczać próg tego miejsca. Po omacku, na głucho, ruszyłem przez korytarz. Czemu w ten właśnie sposób? Oczywiście z winy Zampano, przejętego wizjami rodem z konspiracyjnej beletrystyki. Spodziewając się częstych ataków, korytarz wejściowy obłożył swego rodzaju klątwą. To znaczy na ścianach, suficie i podłodze powypisywał swoje najbardziej schizujące kawałki poetyckie i prozatorskie, a dla pewności wiele z nich jeszcze nagrał i szły z ukrytych gdzieś głośników – na cały regulator i na zapętleniu, żeby bronić domostwa bez chwili przerwy. Zastanawiałem się nieraz, czy docierało do niego ich echo, czy Zampano wsłuchiwał się i wczytywał we własne słowa, wywołując swego rodzaju sprzężenie zwrotne – wyobraźnia wielokrotnie poddawana atakowi literatury, którą
sama stworzyła, mogła albo zmieniać się we wrzące bajoro, albo ewoluować w coś, o czym nie słyszeli najdalej celujący futuryści. Dochodziłem do wniosku, że był wystarczająco szalony, by to robić, wystarczająco nienormalny, by postawić wszystko na jedną kartę. Kiedy jednak pytałem Zampano, twierdził, że to wyłącznie dla bezpieczeństwa. Żeby owi mityczni napastnicy – czyli generalnie rzecz biorąc wszystkie istoty ludzkie i nieludzkie, widzialne i niewidzialne – nie wdarli się do środka. Jeśli ktoś, przechodząc tędy, przeczytał bądź usłyszał choćby kilka zdań, stawał się psychicznie ugotowany na parę godzin. Osobiście znałem przypadek pewnej nastolatki, skądinąd wielkiej fanki Zampano, która przekroczyła próg tego domu bez koniecznych zabezpieczeń. Twórczość wżarła się w jej umysł z mocą najbardziej kwaśnych kwasów. W jej oczach korytarz momentalnie przekształcił się w zawiły labirynt. Pół dnia błądziła po jakichś ciemnych salkach bez okien i mebli, macała idealnie gładkie i przerażająco czarne ściany ślepych zaułków, dreptała po kamiennych stopniach ciągnących się w nieskończoność spiralnych schodów, wwiercających się w duszne trzewia planety; płakała, błagała, wyła potępieńczo i krzyczała, wzywając pomocy. Gdy już zdołała się stamtąd wydostać, trafiła do rozległej sali wykładowej, gdzie zastała setkę klonów siebie samej wsłuchanych w wykład prowadzony przez alternatywnego Zampano – brodatego fizyka po pięćdziesiątce. Dziewczyna znalazła się po prostu w jednym z wykreowanych przez autora światów równoległych. Zanim ta zmyślna literacko-psychologiczna pułapka wreszcie przestała działać, spędziła tam szmat czasu. Potykając się, dotarłem do miejsca, gdzie było bezpiecznie. Po zatrzaśnięciu za sobą dźwiękoszczelnych drzwi mogłem wreszcie zdjąć okulary i wyjąć zatyczki z uszu. Minąwszy kolejny, już zupełnie czysty z literackiego punktu widzenia korytarz, dotarłem do gniazda Zampano – owalnego, pogrążonego w wiecznym półmroku pomieszczenia, na którego środku, przy biurku wielkim jak kontener, siedział nasz naczelny psychopata i dyrygował swoimi wewnętrznymi wszechświatami. Lewą ręką coś pisał, a w prawej, roztrzęsionej, niczym batutę ściskał fajkę do metaamfetaminy. – Twierdziłeś przecież, że dziś poszły w krwiobieg tylko ściechy i lekkie mieszanki ziołowe – upomniałem go. Słowa dotarły do niego chyba ze sporym dilejem, bo przez dobrą minutę nie reagował. Potem nagle rozbił faję, ciskając nią o sufit. Wrzasnął coś niezrozumiałego. Następnie odkaszlnął kilka razy nerwowo i powiedział: – Niczego w niej nie było. Zresztą i bez mety mam dziś w głowie dynamit. Dy-namit! A tu gdzieś jeszcze leży z dziesięć gramów czyściocha, więc jakbyś stawał się senny czy marudny, daj znać, zrobimy sobie po zgrabnym szlaczku i będzie wyżyna, jakich z latarką szukać. – Jestem na nieczęstym zejściu, więc spasuję. – Schodzisz? Tym bardziej powinieneś sobie ślurpnąć w nosek. Chociaż dla odzyskania psychofizjologicznej równowagi. Pełna kultura i elegancja. Bez tego paliwa
nie ma dalszej jazdy. Nie przyszedłem tu prowadzić rozpraw doktorskich o wyższości jednych kopów nad innymi, więc szybko skierowałem rozmowę na właściwy tor. – Pamiętasz, co ci mówiłem przez telefon? – spytałem. – Wyzywałeś mojego syna Banana od najgorszych! Jak miałbym zapomnieć taką zniewagę uczynioną memu potomkowi?! – krzyknął, wstając. Stojący Zampano to już zupełnie osobna konstrukcja, zupełnie odrębny akapit. Koleś ma dwa metry z hakiem, a waży może siedem dych, więc przypomina coś w rodzaju owiniętej szarą poranioną skórą katedry z ludzkich kości. Wielu sądzi, że ma siwe wąsy, ale to kompletna bzdura, po prostu widzieli go tuż po wciągnięciu proszku, co zważywszy na – eufemistycznie mówiąc – słuszny rozmiar zapodawanych przez niego ściech i fakt, że połowa towaru za każdym razem zostaje mu na górnej wardze, nie jest niczym nadzwyczajnym. – Nie masz żadnego syna, ty smutny bucu. Rozmawialiśmy o Raporcie. O gościu ze Wzdychowa, mającym grubsze informacje w temacie. Usiadł, mamrocząc coś. Ze zdumieniem popatrzył na swoją lewą rękę, która nie przestawała pisać. Dopiero gdy za pomocą prawej z całej siły przygwoździł ją do klawiatury, uspokoiła się i po chwili zawisła bezwładnie w powietrzu, zupełnie jak te wszystkie zwiędłe dłonie pedałów, jakie zdarzyło mi się nieraz widzieć u kompletnie przegiętych ciot. Zampano nie był ciotą, choć gdyby odmienność kolesia sprowadzała się wyłącznie do orientacji seksualnej, zniknęłaby połowa jego problemów i trzy czwarte moich. Nie przesadzam. – Raport, mówisz? Gość ze Wzdychowa, mówisz? No, były takie rzeczy. Co chcesz wiedzieć? – Wszystko, od zera. Prawą dłonią znów przycisnął lewą do biurka, przez chwilę ją głaskał, szepcząc uspokajająco i melodyjnie, a potem spojrzał na mnie, jakbym był pożarem trawiącym mu metr po metrze jego ukochane domostwo, wszystkie jego książki, pełne schiz tak ciężkich, że już lepiej walnąć sobie czystą rtęć w kanał niż tracić rozum na ich czytanie. – To pewnie tylko plotka, drogi Edwardzie. Więc się nie euforyzuj. Ale faktycznie chodzą słuchy, że jest gdzieś jakiś Raport, coś jakby Święty Graal całej literatury. – Dobra, ale co to jest ten Świetny Graal? – Święty... No wiesz, to taki motyw z książki patologicznie wręcz utalentowanego Prozaika publikującego pod pseudonimem Duch Święty. Stamtąd pochodzą też te wszystkie piekła, nieba i czyśćce, o których czasem gadam. Zresztą co ci będę opowiadał, poczytaj trochę tych bardziej niszowych, metafizycznych rzeczy, sam się przekonasz. W każdym razie, Raport ma podobno tłumaczyć istnienie literatury i jej pokrętne związki z naszą rzeczywistością. Ma wyjaśniać wszystko, co dla nas pozostaje póki co najciemniejszą z tajemnic. Ma tłumaczyć, dlaczego piszemy właśnie to, co piszemy. – Ja tam niczego nie piszę – odparłem i zacząłem się śmiać, bo dobrze wiedziałem,
że byłem w absolutnej mniejszości, że literaturę tworzyło – amatorsko czy zawodowo – jakieś 95% procent mieszkańców tej planety. Ostrożnie licząc. – Bo ty jesteś sparszywiałym narkomanem bez cienia przyszłości – odparł. – A jak konieczne chcesz dalej drążyć temat Raportu, masz tu namiary na gościa ze Wzdychowa, ode mnie się odwal. Cisnął we mnie kulką papieru. Gdy podniosłem ją z podłogi i rozprostowałem, moim oczom ukazał się adres „ul. Harlequina 15/7” i nazwisko mojego rzekomego kontaktu „Roman Monteki”. – To samo centrum miasta, więc trafisz jak nic – dodał. Westchnąłem głośniej niż zamierzałem. – Oż Interstrefa by to pochłonęła... No nie chce mi się tam jechać. Serio. Zerwał się nagle, z energią godną eksplozji. – A co masz lepszego do roboty? No powiedz, ty, ty... ty statku pijany, pasażerze posrany ze strachu przed samym sobą! Rzyganie po kątach w Kaplicach Burroughsa? Chodzenie wężykiem po bocznych nawach Kościołów Becketta? Ciągłe zaglądanie do lufek i butelek? Seks z ludźmi, których nawet nie znasz? No, gadaj, ty, ty, ty. – Ej, skąd wiesz, że byłem w... – Wpadłeś w ciężką stagnację, koleś. Ciągle to samo i to samo. Stałeś się zupełnie bezproduktywnym odpadem, tkwiącym na manowcu ponad manowcami, więc radziłbym coś z tym zrobić i to raczej szybko. W takiej konwencji jak teraz to możesz z siebie najwyżej drugorzędnego menela sklecić, a nie pierwszoligowego literackiego dilera, jak zawsze miałeś w planach. Trzymasz się tej Postmoderny, jakby to było ostatnie miasto na globie... Więc, serdecznie cię błagam, bierz dupę w troki. Ja nie jestem od tego, by zapewniać porywający czat towarzyski, więc wiesz. No. Życzę zatem przesympatycznego wypadu i do zobaczenia w kolejnym ekscytującym rozdziale. Ahoj! Wychodząc, pokazałem mu palec i kazałem trzymać się terminów przy następnej dostawie opowiadań, żeby nie było czterodniowej obsuwy, jak ostatnio. Klienci pragnący się solidnie uczytać czekali z niczym, roniąc łzy czyste rzęsiste na moją piękną wycieraczkę. Wbiłem w uszy zatyczki, założyłem okulary i ostentacyjnie trzasnąłem drzwiami. Macając ściany, cały czas zastanawiałem się, skąd ta beletrystyczna dziwka do potęgi n mogła wiedzieć, że po ostatniej bibce wylądowałem akurat u Becketta. Wygadałem mu, a teraz nie pamiętam? A może to właśnie przez Zampano wywaliło mnie wtedy na takie literackie wertepy, w takie dzielnice egzystencjalnej zatraty? To na razie musiało zostać zagadką...
gnić albo nie gnić, oto jest pytanie Mógł mieć trochę racji. Cała nadzieja, że tylko trochę. Bo ostatnio faktycznie było tak, jakbym sam dobrowolnie zatrzasnął się w chwili obecnej. Każdy dzień jednakowy: odrobina dilowania tekstami, parę telefonów, czytanie, muzyka, filmy, a potem? Potem wieczór pijany, nastukany, uczytany, rozedrgany jak łyżka nad zapalniczką. Wieczór gęsty od kłamstw puszczanych na lewo i prawo, wypchany po brzegi ciężkim melanżem. Nie pamiętam nawet, ile razy w tym roku byłem tak zupełnie trzeźwy, z ręką na sercu. Zawsze albo faza, albo zejście, góra albo dół, nigdy nic pośrodku. Jakieś mgliste wspomnienia, jakieś knajpy o egzotycznych nazwach, jacyś ludzie, którzy mnie znają i chcą dla mnie jak najlepiej, naprawdę. Hej, hej, jak się masz, uściski, odświętne uśmiechy jak błyski fleszy. Daję im więc strzępy tekstów, oni – mi pieniądze. Z ręki do ręki, spoko, spoko. Czasem idę na całość, jeśli jest okazja. Ot tak, dla wzmocnienia więzi, kiedy jestem wdzięczny, że są koło mnie, że słuchają, przytulają i dotykają, ale nawet nie wiem, czy istnieją, czy ich sobie przypadkiem nie uroiłem. To labirynt bez wyjścia, dopóki jestem, kim jestem. Nic nowego mi się nie trafi, bo niby nic dwa razy się nie zdarza i tak dalej, ale każdy dzień w tym mieście jest dokładnie taki sam, idiotycznie identyczny, przynajmniej dla mnie. Dzień po dniu płynne przejścia z jednej nieprzytomności w drugą, światła w klubach i żar w lufach, w ustach podobne słowa, języki i piguły też jak z jednej sztancy. Ktoś mówił, że mnie kocha i że chce mnie ratować, a ja rzygałem bezwiednie na to wszystko. I zataczając się, wypadałem na ulicę, gdzie oddziały Lirycjantów albo funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Literackiego pałowali bojówki zdziczałych grafomanów, domagających się natychmiastowej publikacji wszystkiego, co tylko składa się z liter. Pamiętam to dokładnie, choć nie wiem nawet, kiedy byłem świadkiem tych wydarzeń. To mogłoby mi się śnić, ale się nie śniło, powieki nie chciały opaść, neony niewzruszenie wisiały nad chodnikiem, ktoś krzyczał, że będzie megagwiazdą, że skończył tysięczne haiku, że postawił kropkę po ostatnim zdaniu czterdziestego tomu swojego dziennika, a ma dopiero osiemnastkę na karku i jeszcze na dobre nie zaczął. To się nakręcało, napędzało i tańczyło bez mojego udziału. Najczystsze szaleństwo, sama esencja złej fazy. Gdzieś się czołgałem, gdzieś pełzałem między przechodniami, a Lirycjant aresztował idiotę, recytując mu Rimbauda. Pała ciężko opadała na krtań, raz za razem, dławiąc opór w postaci steku banałów i pretensjonalnych klisz. Na dłoniach zacisnęły się kuliste kajdanki, unieruchamiające nawet palce. Były konieczne, żeby tamten palant nie zaczął nagle pisać gdzie popadnie,
nie ozdobił czoła funkcjonariusza żenującym wersem, nie walnął na pierwszej z brzegu szybie akapitu o tym, że przyjaciół poznaje się w biedzie, a każdy dzień przynosi nową szansę, no i że miłość, miłość jest najważniejsza. W żadnej kałuży nie mogłem rozpoznać własnej twarzy – ja to znów ktoś inny, obcy, wyrwany z nieznanego rozdziału. Setny raz wpadłem do tej samej rzeki i zatonąłem w samym sobie, choć tak liczni twierdzili, że zrobiłem się płytki, że cała wyobraźnia już dawno mi wyparowała. To ślepy zaułek, sam się w niego wpakowałem. Tylko że wszystko jest ślepym zaułkiem, jak by nie patrzeć. Przecież nie byłoby inaczej, gdybym się ustatkował z jakąś rozważną i romantyczną lalką, dorobił się z nią kilku rozwrzeszczanych dzieciaków, chcących jeść-jeść-jeść, a potem srać-srać-srać, wychodził rano do roboty i o zmroku wracał niczym cień siebie, by w końcu wtopić się w wiekuistą czerń śmierci. Następnych trzydzieści lat jak trzydzieści odbitek ksero: kocham ją i kocham się z nią, i daję dzieciakom, czego zapragną, i niby mam wszystko, ale to nic nie znaczy, bo nie da się uciec z tej ciasnej klatki, z tej samopowielającej się kalki, jeśli sam się nią stałeś. Próby przypomnienia sobie wczorajszego dnia były jak brodzenie we mgle, a chciałbym mieć choć najbledsze pojęcie, dlaczego obudziłem się w tak odległym miejscu, fizycznie i metafizycznie, nie miałem tam przecież czego szukać, a jednak szukałem. Choć nogi i język strasznie się plątały, gdzieś wewnątrz nieustannie dudniło enigmatyczne echo: Raport, Raport, Raport. Zampano wiedział coś na ten temat, tylko znowu udawał niezorientowanego. Z nim to nigdy nie wiadomo. Chociaż może po prostu wskoczył na kolejny literacki poziom i przestałem go pojmować. Co by mnie wcale nie zszokowało, biorąc pod uwagę środki, dzięki którym chce osiągnąć wielkość: traktowanie siebie i własnego ja jako jednego z wielu dostępnych narzędzi, manipulowanie wszystkimi wokół, bez żadnej litości. Kiedyś potrafił urządzić w knajpie naprawdę teatralną scenę, autentycznie kogoś zranić, tylko po to, żeby ulepszyć pisany właśnie dramat. Zrobiłby wszystko, żeby dojść do zamierzonego jeszcze w młodości celu: napisania powieści, która zmieni obiektywną rzeczywistość, dozgonnie zainfekuje wszystkich, przekształci czytelników w marionetki. Zresztą, na margines z nim i jego neurozami! Wyjustować drania! Czułem się teraz, jakbym nie ja na nim, a on na mnie pasożytował. Chyba ta zależność między mną – dilerem – a nim – dostawcą tekstów – stała się zbyt głęboka, zbyt bliska chorobie, od której nie można się uwolnić. Odkąd umarł Dawid i odkąd Tranksena uskuteczniła na mnie swój erotyczny terroryzm, ja i Zampano byliśmy jak dwie strony tej samej kartki. Bez niego natychmiast straciłbym źródło utrzymania, bo nie znałem innego równie skutecznego Pisarza, który mógłby na zamówienie wyczarowywać prozę o tak bezbłędnie wyważonych proporcjach. Trzeba było ochłonąć, odciąć się od tego pogiętego układu. Praca nie może być przecież wszystkim, szczególnie tak podła jak moja. Istniał jeszcze świat poza dilowaniem tekstami, półprzytomnymi nocnymi eskapadami i wtapianiem się w związki, które wraz z nadejściem świtu całkiem stracą ważność.
Dobrze zatem. Zrobię to, właduję się jutro w pierwszy autobus do Wzdychowa. Parę dni w innym miejscu będzie najlepszym detoksem, oczyszczę żyły i głowę z całego syfu, jaki tu w nie wsiąka, z lokalnej literatury i lokalnych dopalaczy, przez które źrenice robią się większe niż gałki oczne, bez żartów. Niewiele stracę, może parę stów i kilka stosunków, które i tak niczego nie zmieniają. A jeśli ten legendarny Raport istnieje gdzieś naprawdę? Czy ten, kto go znajdzie, nie stanie się przypadkiem natychmiastową gwiazdą?
II. A we Wzdychowie bestsellery produkują
nie płakać nad roztrzaskanym tonerem Czekało mnie sześć godzin jazdy. I to jakiej! Niby przeprawa z miasta do miasta nie powinna być żadnym horrorem, żadnym thrillerem egzystencjalnym, ale czasem warto zwrócić baczniejszą uwagę na szeroko pojęte okoliczności przyrody. Jak choćby fakt, że na trasie, tuż przed położoną na gęsto zalesionych wzgórzach miejscowością Epikowa Wyżna, mijasz osadę Nieznośna Debiutantność, czyli wiochę, gdzie żyje, spółkuje i – przede wszystkim – tworzy jednorodna banda kilkuset upośledzonych literacko oszołomów, którzy chcą tylko publikować, publikować, publikować. Nawet w społecznościach świrów zdarzają się ekstremistyczne odłamy i właśnie z tym mieliśmy do czynienia w powyższym wypadku. Wcześniej znałem to z legend oraz mitów, ewentualnie opowiadanych półgębkiem na popijawach dowcipów, teraz doświadczyłem w bliskim kontakcie trzeciego stopnia. Bolało, nie powiem. To rzecz powszechnie znana i zaciekle komentowana przez Krytyków i Lirycjantów, że lokalne bydło jest zdeterminowane, zdezorientowane i uzbrojone po uszy w ciężki sprzęt. Według opowieści poszkodowanych są w Nieznośnej Debiutantności gigantyczne drukarki, zwane Megapublikatorami, dniami i nocami wypluwające ze swych mrocznych trzewi opka, shorty, wiersze, poematy, autobiografie i wielotomowe powieści, które zdrowego na umyśle czytelnika odstraszają już przy pierwszym zdaniu. Nie wierzyłem, śmiałem się. No to dostałem po łapach... * Autobus zatrzymał się nagle. Szarpnęło, trzasnęło i zgasło. Z rąk wypadła mi świeżutka jeszcze książka „Krfawionce Żtandary”, postneolingwisty ukrywającego się pod pseudonimem Amnezjak Ef Szesnasty. Całkiem solidna zresztą, polecam, 10/10 i dwa kciuki w górę, bo naprawdę daje radę. Nie wiedziałem, co się dzieje. Pogrom, pomór czy zwykły brak paliwa? Kilkoro towarzyszy podróży zerwało się na równe nogi, chcąc przez szyby zobaczyć, o co idzie, że nie idzie dalej jechać i no jak to. Wypatrzyłem też wśród nich przefajną i otaczaną na liternetowych blogach niemałym kultem Poetkę Adriannę Blivit, której pierwszy tomik awangardowej poezji zatytułowany „Wyznania dziewczyny nie tyle prostej, co krzywej” sprowadził mnie swego czasu do czytelniczego parteru. Ale nieważne, nie o młodzieńcze miłostki tutaj przecież chodzi.
Podążając ich tropem rozumowania, wybrałem się do kierowcy spytać, co to za awaria i czy jeszcze przed zmierzchem damy radę być we Wzdychowie w jednym kawałku. Ale kierowca wyraźnie pobladł. Wargi mu drżały, jakby niemo deklamował właśnie jakieś istotne i adekwatne do sytuacji słowa. Raz za razem wycierał spocone czoło powieścią erotyczną „Wszystkie odcienie mdłości”, w miękkiej oprawie. Ręce mu się trzęsły, powieki zamykały się jedna niezależnie od drugiej. – No co to się wyprawia najlepszego? – spytałem. – Co z panem? Na chorobę jakąś pan zapadł? Zasłonił usta dłonią i szepnął: – Paaanieee. Grafomany. Uwaga. I wtedy momentalnie ogarnąłem rozmiar zagrożenia. Kilkanaście metrów przed nami, na pobliskim moście, grafomańska bojówka ustawiła jeden z uzbrojonych Megapublikatorów. Migająca z boku urządzenia zielona lampka dobitnie świadczyła, że zaraz się zacznie i będziemy wszyscy udupieni na dobre, zatopieni po pachy w bełkotliwym dziadostwie. Na szczęście zdążyłem się chwycić jakiegoś fotela, bo pewnie spadłbym na pysk i w ułamku sekundy stracił znaczną część uzębienia. Z gigantycznej drukary ekspresowo zaczęły na nas wylatywać jedna za drugą jakieś pogięte kartki. A właściwie karty. – Trzymać się mocno! – wrzasnął kierowca, gdy pierwsze poronione płody grafomańskiej wyobraźni uderzyły w autobus, wprawiając go w epileptyczne drżenie. Każda z kart miała jakieś pięć metrów długości i co najmniej trzy szerokości. Wszystkie były zadrukowane możliwie najdrobniejszym maczkiem. Czcionka rozmiaru 6 lub jeszcze mniejsza. Jedynie tytuły były czytelne, co tylko spotęgowało – i tak już ogromną – grozę sytuacji. „Szukajonc szczenścia”. Jeb. Przykleiło się do szyby i cofnęło pojazd dobry metr. Kierowca zaciągnął ręczny, póki nie było za późno. „Czarująca babuleńko, jakże szeleści twa prześwitująca sukienka”. Pizd. Z dopiskiem „Romantyczne fantasy dla emerytów”. Na przednią. Szkło ledwie wytrzymało. Kierowca zmyślnie przyspieszył wycieraczki do prędkości oznaczonej jako „Potop”, a w takich sytuacjach stanowiącej ostatnią deskę ratunku. „Żywot człeka smutnego: dramat w czterystu aktach”. Bach. Seria kart ciężkich jak zbroje w rycerskich eposach. Jeb. „Za1ety mił0ści w p0jedynkę: wła5n0ręczny p0radnik w czte4rech t0mach”. Kolejne trafienie. A autobus jak łajba w czasie najgorszych sztormów, jak statek pijany swoim własnym nieszczęściem. Na tym się nie skończyło. Teksty nieustannie napływały, wprost z rozwartej wściekle paszczy Megapublikatora. Tsunami papieru, próbujące zmieść nas z powierzchni planety. I wtedy z jakichś przydrożnych zarośli zaczęli ekstatycznie wyskakiwać spragnieni
uwagi Pretensjonaliści dobijający się do nas uderzeniami swoich tandetnych zbiorów z aforyzmami i poezją. Na lewo rozczochrana kobiecina z grubą księgą „Moja Mondrość”. Na prawo syjamskie bliźniaki. Czteroręczne, trzynożne. A w każdej łapie egzemplarz „Sekrety naszej superfajnej jaźni!”. Nowi wciąż nadciągali. Z zarośli, zza drzew. Spod ziemi, jak antropomorficzne krety, ślepe na wszystko poza frapującym blaskiem własnych artystycznych tworów. Niektórzy taszczyli pod pachami przenośne drukarki, tak zwane Mikropublikatory, by niezwłocznie realizować ewentualne zamówienia na ich dzieła. – Poezjo jasna i święta! – krzyknąłem. – Zaraz nas zasypią! Jak lawina! – Podusimy się wszyscy – lamentowała w tle Adrianna Blivit, nie tracąc jednak ani na mgnienie oka swojego niezaprzeczalnego uroku. – Trzymajcie się mocno, nie puszczajcie – powtórzył prośbę kierowca. Po czym zdjął ręczny, przez chwilę nerwowo dodając gazu w miejscu. A potem z całą mocą wyrwał do przodu, aż wszyscy pasażerowie – ze mną włącznie – potoczyli się w tył pojazdu, jak na pokładzie międzyplanetarnej rakiety... Zadrukowane do granic możliwości karty pospadały z dachu i posypały się na jezdnię. Co szybsi grafomani gnali jeszcze za nami, krzycząc o promocjach, przecenach, darmowych zaproszeniach na spotkania autorskie. O trzech egzemplarzach w cenie jednego, dedykacjach, wspólnych fotkach, gratisowym seksie do każdej kupionej książki. Ale my jechaliśmy coraz szybciej i coraz dalej, zostawiając tę zdziczałą zgraję w tyle. Jeszcze kątem oka zdołałem dostrzec rozczarowanie na oddalających się twarzach, smętne ocieranie łez własnymi zeszmaconymi wydrukami. Ktoś nawet wyjął z plecaka strzelbę dwulufową i wetknął sobie pod brodę. Nie widziałem już, jak się zabija, ale huk wystrzału zabrzmiał rozpaczliwie jak kropka na końcu całkowicie nieudanej powieści. Jechaliśmy. Bez dalszych przeszkód. Przez resztę trasy żałowałem, że mnie urodzono.
wyższe sfery Po dotarciu na miejsce postanowiłem najpierw znaleźć jakiś w miarę tani hotelik, czy wręcz hostelik. Wszyscy wiedzą, że Wzdychowo to miasto-marzenie, literacka idylla, wisienka tortów, diament pierścionków i odwieczna męka sfrustrowanych grafomanów, którzy też by tu chcieli żyć, jeść, wydalać i wydawać, ale takiego wała i dawaj póki co na drukarkę. W tej lśniącej od rozmaitych bogactw metropolii co trzeci przechodzień to bestsellerowiec, a co czwarta lala w byle knajpie sprzedała debiut w stu tysiącach egzemplarzy. Przyjezdnemu może w moment odbić palma, że oto jest na szczycie świata i teraz tylko publikacje, nagrody, powszechne uznanie i milion feles od kontraktu. A tego chciałem uniknąć, znając smutne realia własnego miasta. Toteż z łapami w kieszeniach i spuszczonym łbem szedłem tak, jakbym nie szedł, oddychałem, jakbym ducha oddawał, bo wolałem nie wtapiać się w rozanielony tłum i nie przyzwyczajać do rzeczywistości, gdzie marzenia naprawdę się spełniają, tylko po to, żeby potem nieuchronnie wrócić do tej samej starej Postmoderny i dożywotnio kręcić sobie doła, którego nie oddali ode mnie nawet najlepsza chemia. Łaziłem po centrum i przyległych dzielnicach dobre dwie godziny, lecz w końcu udało mi się dostrzec w jednej z bocznych uliczek tandetny trzecioligowy hostel „Piknik w Piekle”. Skoro już w nazwie ostrzegali, jak jest, nie sądzę, żeby stawiali gościom wygórowane wymagania finansowe. To był pierwszy, na jaki trafiłem, ale ponoć tylko jeden z wielu przykładów skrajności występujących w tej metropolii. Większość legend milczeniem zbywała historie ludzi, którzy przybyli tu jako gwiazdy, a potem znikali gdzieś w odmętach nocnego życia. Powracali na horyzont na starość, przeżarci alkoholem, dragami i z mózgami rozkładającymi się od zbyt częstego uczytania, pisząc na zamówienie już wyłącznie rymowane nekrologi albo teksty piosenek dla artystów występujących w drugorzędnych knajpach. W ilu podobnych do tego hostelach dogorywali autorzy jednego książkowego przeboju, półprzytomnie mamrocząc jakieś surrealistyczne narracje, których nikt nie wysłucha, o publikacji nawet nie wspominając? Cudownie brzmiały te wszystkie historyjki po tytułem „od zera do bohatera”, „od samodruka do bestsellera” i tak dalej, wiadomo jednak, że nawet we Wzdychowie nie wszyscy są w stanie utrzymać się na powierzchni. Szybkie wzloty często kończą się bolesnymi upadkami, ale oczywiście z reguły nie ma o tym wzmianki ani w kolorowych pismach literackich, ani nawet w brukowcach śledzących burzliwe losy autorów ze szczytów list sprzedaży. A zatem „Piknik w Piekle”... Wszedłem, po raz pierwszy od chwili przyjazdu nie
czując się gorszy niż ci, których spotykam na swojej drodze. W środku generalnie obciach w odcieniach szarości, chociaż mogło być zdecydowanie okropniej. Jakieś zakrwawione czy zardzewiałe krzesło na środku. Makabryczne obrazy rozwieszone po ścianach. W tle bordowa lada, a za nią dwóch gości niepodobnych z twarzy i wyglądu ani do siebie, ani w ogóle do nikogo. Możliwe nawet, że homoseksy lub na homoseksów zatwardziali kandydaci, bo obydwaj naprawdę patologicznie uśmiechnięci, opaleni i z wydepilowanymi brwiami. No ale póki mnie nie adoptują i nie będą próbowali własnym sutkiem wykarmić, jestem na tak. – Jeden pokoik chciałbym – rzekłem nieśmiało. Tamci ukłonili się nisko, równocześnie, jak syjamskie bliźniaki dzielące jedną wątrobę. I zaczęli odpowiadać jeden przez drugiego: – Oczywiście, prosz, szanowny pan spocznie, prosz, tu na krzesełku, o tiu, tiu, tiu, ustalimy szczególiki, omówimy waruneczki, prosz bardzo. Doszedłem do wniosku, że warto zaznaczyć pewien istotny fakt dotyczący mojego wieku, żeby przestali do mnie gadać jak do skończonego niemowlęcia: – Dziękuję najserdeczniej, nie jestem dzieckiem – stwierdziłem więc i usiadłem na tym zdezelowanym krześle, przodem do nich. Atmosfera była tu tak kafkowska, że w moment zrobiłem się ciężki i pełen wątpliwości. – Tu my, tutaj, w tej chwili, ten teges, niczego teraz nie sugerujemy w związku z pana wiekiem czy metryką, ha, ha, nie ma to tego, ten, przepraszamy, prosz się nie gniewać. Najuprzejmiej? Westchnąłem, zgnieciony natłokiem słów, które opadły na mnie całymi chorymi seriami, nie dając się od siebie odciąć, wyjść poza rytm tych rozedrganych fraz. – Dobra, już jak tam chcecie. Dla mnie jeden pokój na... emmm... może na trzy noce, niech będzie. – Prosz – rzekł ten wyższy, rzucając mi klucz z breloczkiem w formie opalizującej czaszki, a drugi uśmiechnął się jeszcze szerzej i niezrażony zaczął nawijać: – A catering, prosz szanownego pana, to by pan chciał? Miałby pan ochotę na pychotę? Bo my tu, ten tego, świetna firma, Fast Food Nation, ten, w pytkę obiadki, mniam, śniadanka, jajeczniczki, mmmm, bułeczki świeżutkie, -teńkie, chrupiące, ten tego, mmmm, a to wyjdzie jedynie, tego, zaledwie sto feles więcej. Prosz? – To ile za sam nocleg? – Czterdzieści... razy trzy... to będzie, ten tego tamtego, sto dwadzieścia feles łącznie, prosz, ten tego no, prosz uprzejmie. – Niech będzie, wezmę z żarciem. Ale chyba nie żaden syf i ludzkie mięso z bazaru w sosie słono-kwaśnym? Parsknęli obaj naraz jak na jakiejś współdzielonej fazie. – We Wzdychowie, panie, w hostelu, ten tego, prosz, ludzkie, ten, mięso? Tego, gdzie, panie, no prosz pana, bez teraz żartów, szanownego, ha, ha. Ha? *
Tak tanio, bo pokoik góra dwa na dwa, do jasnej poezji! Łóżko węższe niż ja jestem w barkach – choć kolosem bym siebie nie nazwał – przy nim stoliczek z obrusem w formie szmaty podłogowej, niepranej chyba od dekady z okładem, a naprzeciw lustro wielkości okna, bo samego okna ewidentnie brak. Rzuciłem swoją wypchaną torbę na podłogę i pomyślałem, że warto skorzystać z okazji i popatrzeć, czy nie mam gdzieś tam na ciele śladów nakłuć, bo jeżeli rzeczywiście zapodałem sobie ostatnio w żyłę czysty Czas, to całkiem możliwe, że nie jestem już wcale w teraźniejszości i wtedy nici z szukania Raportu, niewiele zdziałam, co najwyżej przeżyję przygodę rodem z bestsellerowych „Pamiętników Donalda Darko”. Obejrzawszy wszystkie łatwo dostępne dla oka żyły, przy użyciu lustra dokonałem pobieżnych oględzin tylnych partii ciała. Też nic. Żadnych dziurek, ranek, żadnych igieł połamanych, sterczących gdzieś jak parodia akupunktury. A zatem strach okazał się bezpodstawny. No i cudnie, teraz mogę przynajmniej z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że nadal jestem przyzwoicie zsynchronizowany z czasoprzestrzenią, a tamte kuriozalne wibracje podczas odwiedzin Alwenty stanowiły tylko chwilowe zaburzenie kontinuum. Bywa i tak. Kładźmy na to prasę i jedźmy dalej. Najpierw poczytałem sobie przez jakiś kwadrans, pochłaniając ze smakiem kilka poetyckich miniatur zamieszczonych w aktualnym „Tygodniku Postmodernisty”, żeby stekiem wyszukanych, niekiedy pikantnych metafor stłumić ciężkie do strawienia wspomnienie związane z niedawną podróżą i grafomańskim nalotem na nasz autobus. Potem, ukołysany rytmem poznanych właśnie narracji, odpocząłem trochę, próbując umościć sobie wygodne miejsce na niespecjalnie do tego przystosowanym łóżku. I koniec końców stwierdziłem, że na spanie będzie przecież jeszcze niejedna okazja, a teraz lepiej iść w akcję, póki jasno i większość eksluzywniaków o milionowych nakładach drzemie jeszcze w swoich dwustumetrowych penthousach. Chciałem zbadać rzecz zanim bestsellerowe mendy zdecydują się ruszyć w tany, by takie płotki jak ja sprowadzać samym swoim widokiem i blaskiem sławy w dół rozpaczy, narzekania i wściekłej autoagresji. * Wprawdzie z tym akurat nie było jakiegoś wielkiego pośpiechu, ale zdecydowałem od razu wybrać się do tego Monteki, żeby wiedzieć, na czym stoję. Wyprawa do Wzdychowa stanowiła w sumie bardziej wycieczkę miastoznawczą z wątkiem detektywistycznym niż cokolwiek innego, warto jednak przyłożyć się do narzuconego samemu sobie zadania, a nie gnić w pokoju całymi godzinami, co przecież praktykowałem u siebie w Postmodernie od długich, zbyt długich lat. Nie ma co udawać: moje związki z ludźmi były zawsze powierzchowne i wszystkie kontakty wiązały się albo z handlem, albo z szeroko pojętymi imprezami. Przez to pewnie popadłem w dotkliwą stagnację, która mogła okazać się prostą drogą ku skrajnej socjopatii, jaka na moich oczach stawała się udziałem Zampano. Nieraz zdarzały mi się gorączkowe napady
mizantropii, powodowane chyba ze skrywaną nienawiścią do samego siebie. Życie ograniczone do urżnięcia się alkoholem bądź ostrzejszą chemią, zaciągnięcia kogoś do łóżka – niekiedy tylko do kibla – i opieprzania kolegi, że miał napisać coś wywołującego lęki a nie wielogodzinną głupawkę... to nie był szczyt marzeń dla kogoś w moim wieku. Każda zmiana mogła na mnie zadziałać korzystnie, nawet taki krótki wypad jak ten. Ulica Harlequina cieszyła się w kraju sporą rozpoznawalnością, bo znajdowała się zaledwie kilometr od Placu Xanadu, gdzie swoje lokum miał największy gwiazdor Wzdychowa – Karol Foster K. Szerokie grono czytelników i twórców doskonale wiedziało, że w tym mieście literackich gigantów są dziesiątki, ale K.F.K. tylko jeden. Koleś dobiegał ledwie pięćdziesiątki, a miał już sprzedanych na świecie ponad sześćset milionów egzemplarzy swoich książek, zgarnął wszystkie liczące się nagrody literackie (niektóre wielokrotnie), został przetłumaczony na wszystkie języki naszego globu, zaś sam Fosteryzm dorobił się licznych świątyń i nieprzebranej masy gorliwych wyznawców. Główny zainteresowany mieszkał podobno na najwyższym piętrze potężnej granitowej wieży, w neurotycznym odosobnieniu, nie pokazując się publicznie od dobrej dekady. Plotka głosiła, że rozmawia tylko z dwoma najbardziej zaufanymi pracownikami. Nigdy nie miał kobiety ani mężczyzny, twierdził, że seks i miłość są dobre dla zwierząt, a on nie jest ani zwierzęciem, ani nawet człowiekiem. Jest „formą wyższą”. Chętnie poszedłbym sprawdzić na własne oczy, jak to wszystko tam na Xanadu wygląda, ale niestety zdawałem sobie sprawę, że to miejsce od zeszłego roku otacza ciasny kordon Lirycji, ulokowany tam, aby ze stuprocentową pewnością uniknąć wszelkich zagrożeń czyhających na Fostera. Zdecydowano się na to parę dni po tym, jak grupa kilkunastu umysłowo odrętwiałych fanów Stephena Kinga próbowała podłożyć pod lokum K.F.K. ładunki wybuchowe oparte na wodorze. Był to najbardziej groteskowy atak miłośników literackiej grozy na gwiazdę tak zwanej literatury wysokiej od czasu, gdy zdesperowany fanatyk twórczości Grahama Mastertona obrzucił workami fekaliów agentów i menagerów DeLillo, Pynchona oraz Rotha. Napięcie między czytelnikami Pisarzy-artystów a odbiorcami beletrystyki popularnej było sinusoidą osiągającą punkt szczytowy mniej więcej raz do roku. Mógłbym długo przytaczać przykłady: wpływowy Krytyk czyhający na życie Danielle Steele w jej własnej toalecie, Guy Smith w restauracji ciskający skorupiakami w twarz Safrana Foera, czy wreszcie nie tak dawne uwięzienie w chłodni supermarketu Jacka Dukaja przez uzbrojonych w zardzewiałe noże i widelce wielbicieli Andrieja Pilipiuka – ale po co ciągnąć przykry temat? Konflikt zawsze wisiał w powietrzu, każdy czytał coś dla siebie i szczerze gardził tymi, którzy sięgali po książki innego gatunku. Tolerancja była tylko modnym hasełkiem, empatia nie wchodziła w grę. Różniliśmy się bardzo, lecz nie można w żadnym razie powiedzieć, że różniliśmy się pięknie... Po wyjściu z hostelu kupiłem w jakiejś budzie na rogu bułkę z serem i klopsem, potem załadowałem się w miejski i już po pół godziny byłem na Harlequina.
Sama ulica, dotąd znana mi tylko z opowieści i artykułów w prasie oraz na Liternecie, przerosła moje najśmielsze mokre sny. Stylizowane na architektoniczny postromantyzm kamieniczki wyglądały, jakby żywcem wyciągnięto je z kart różowookładkowych powieści o młodzieńczych związkach, porywach dzikości serca, emocjonalnych rollercoasterach. Wszystko było tu kolorowe, dziwne, cudowne, zaskakujące kształtem, barwą lub ogólnym zamysłem konstrukcji. Latarnie zwieńczone kloszami w kształcie serc nachylały się nad jezdnią jak autorzy łowiący uchem najbardziej intymne szepty kochanków. Wysoko ponad dachami wznosiły się balony. W nich właśnie świeżo upieczeni małżonkowie zgodnie z lokalną tradycją całowali się i przysięgali sobie nawzajem dozgonną miłość przed obliczami podstarzałych autorów naiwnych obyczajówek. A potem targali wybraną przez siebie powieść bez happy endu i rozsypywali jej strzępy, by jak najdobitniej potwierdzić, że ich coś takiego nigdy nie spotka, już teraz żegnają każdą ewentualną porażkę i odtąd wszystko będzie jazdą z górki na luzie. Piętnastkę znalazłem ekspresem: błękitny trzypiętrowiec z wejściem jak usta i dywanem jak język, pluszowym, czerwonym, aż się chciało zdjąć buty zamiast wchodzić. I może gdybym nie był aktualnie tak boleśnie sam i tak pozbawiony celu wszystkich podejmowanych działań, gdybym kogoś miał i miłował całym sobą, położyłbym się tutaj, pławił w gęstym pluszu, wspominając kształty ukochanej i jej ulubione frazy. Jednak życie teraz nie jest dla mnie tak łatwe, tak łaskawe, a trzeba było przekroczyć próg tych ust, ciągnąć tak zwaną misję, udawać, że jest jakikolwiek sens w poszukiwaniach, w dalszym gonieniu z wywieszonym ozorem za każdym ochłapem słowa Raport. Przez okrągły korytarz ruszyłem ku światłu, potem schodami w górę, raz-dwa. Towarzyszyła mi przyjemna woń cynamonu i soku z malin, jakby ktoś w którymś z mieszkań, czytając Schulza, zaparzył właśnie herbatę. I wszystko szło naprawdę nieźle, ale na jednym z półpięter zahaczyłem stopą o stopień, potknąłem się i na moment pociemniało mi przed oczami... ...Jednak zamiast zaryć twarzą w schody, wpadłem momentalnie w jasno oświetlony pokój, lądując na parkiecie czyjegoś mieszkania. Nie bolało za bardzo. A powinno, z dwóch powodów: Po pierwsze – walnąłem mocno szczęką i zaczynała już drętwieć. Po drugie – to było z pewnością kolejne zaburzenie czasoprzestrzenne, skoro prosto z pachnącego przejmująco korytarza przeskakuję komuś na lokal, tak za jednym zmrużeniem oczu. Wstałem, jęcząc. Chociaż nie, to jęczał ktoś zupełnie inny, ja tylko wstałem. Przede mną jakaś kobieta w różowym sportowym biustonoszu i obcisłych czarnych szortach robiła właśnie mostek na złamanie karku i to ona tak jęczała, z męczarni bądź ekstazy – wolałem nie wnikać.
– Przepraszam panią najmocniej – szepnąłem. Wyprostowała się sprężyście i spojrzała mi w oczy. – Daj spokój. Minutę temu już przepraszałeś, Edwardzie. Chyba ci pamięć szwankuje. – Serio? Przepraszałem? Zachichotała. Była tak urocza, że poczułem się kompletnie onieśmielony jej obecnością. – Amnezja totalna! Ćwicz lepiej krótkotrwałą, jak ja teraz swoje ciało, bo widzę, że niewiele ci w głowie zostaje. Przeróbmy to jeszcze raz. Wpadłeś tutaj przed chwilą, szukając Romana. Przedstawiłeś się speszony, ja też, Julia jestem, jakbyś tego też nie wiedział. Powiedziałam, że Roman to mój facet, ale siedzi teraz w knajpie, i spytałam, czy czekasz tu, czy idziesz tam, bo to dosłownie rzut stanikiem, nie zabłądzisz. Powtarzałeś, że przepraszasz i że jest ci przykro, choć nie wiem dlaczego. A potem padłeś jak długi, wstałeś, znowu nie wiedziałeś, gdzie jesteś i znowu zacząłeś przepraszać. Co się dzieje? Uderzyłeś się w głowę? Była przepiękna, a jej seksowny głos jakimś tajemnym sposobem łaskotał swymi wibracjami moje ego. Momentalnie zachciało mi się rzucić dla niej wszystko, żeby ją uszczęśliwić w każdy wyobrażalny sposób, całować jej dłonie i stopy, i książki, po których kartkach wodziła palcem, dać pierścionek i zaciągnąć do najbliższego balonu, a potem żyć długo i radośnie, po prostu żyć, wypoczywając w cieniu wielkiej literatury, która wszystkie egzystencjalne problemy pomagałaby rozwiązać prosto, szybko i bezboleśnie. Była piękna, tak w formie, jak i w treści. Była sonetem, który przeczytałem w dzieciństwie i odtąd szukałem go bezowocnie w milionach zupełnie jałowych tekstów... – Ty zdesperowana łajzo – upomniałem się w myślach i dalej próbowałem udawać, że to wizyta w pełni profesjonalna, więc żadna jędrna pierś, żadne wielkie, niewinne oczy, żaden w końcu zalotny uśmiech nie sprowadzi mnie na złą drogę, nie tu i nie teraz. Edward, nie bądź naiwnym idiotą. – Ostatnio często wypadam z czasu. Przepraszam. – No i znowu swoje! Dobrze, widzę przecież, że ci się podobam, to jasne. Jesteś onieśmielony i trochę bełkoczesz, w porządku. Jestem atrakcyjna i często faceci przestają przy mnie ogarniać, ale nie zachowuj się jak piętnastolatek. Chcesz kawy? – Nie, ja tylko... Tu... Ja... – Zaraz się znowu zawiesisz. Dobrze, idź już lepiej do tego Romana, bo tutaj zaraz udaru dostaniesz. Knajpka nazywa się „Pod Rozkosznym Aniołem”, w minutę tam będziesz. Ja wracam do ćwiczeń. Zabrała się za robienie szpagatów, co dosłownie rozerwało mi trzewia. Ten dotkliwy brak, ten ból fantomowy po amputowanym – mimo że przecież jedynie wyobrażonym – związku. Ta chęć przytulania, pieszczenia jej i opiekowania się nią do dnia, aż będzie stara i bezzębna...
Więc żeby nie przedłużać moich emocjonalnych rozterek, nie zmienić iskry zauroczenia w dozgonny płomień trwałej emocji, pożegnałem ją, ukłoniłem się jak pisarzyna po kiepskim spotkaniu autorskim i zniknąłem. Wprawdzie – jeśli nie liczyć przygód na jedną noc – byłem sam już od bardzo dawna i może rzeczywiście odzywała się we mnie teraz tęsknota za czymś trwałym, za szczęściem, które nie mieści się w nabitej zielskiem lufce czy pełnej butelce, nie powinienem jednak tak łatwo rozbudzać w sobie nadziei na zdobycie kobiety, której przecież nie zdobędę. Willu święty, co to się dzieje ze mną?!
wewnątrz Miała rację, „Pod Rozkosznym Aniołem” było parę kroków stamtąd. Trafiłem bez pudła, za mrugającym nerwowo neonem, napisem i strzałką. W dół po schodkach, korytarzem zakręconym jak ślimacza muszla, coraz ciemniej i cieplej, dudnienie muzyki narastające niczym obrzęk po niedawnym upadku, ale szedłem przed siebie, cokolwiek miało nie być, w końcu nie takie speluny się odwiedzało w Postmodernie, racja? Pchnąłem masywne drzwi i od razu przyszło mi do głowy, że po grubszym melanżu wypełznięcie stąd musi być trudniejsze niż czytanie „Ulissesa” po ostrym zagrzybieniu, no bo najpierw te ważące dwie tony wrota, potem schody kręcące kolejną schizę... koszmar, po prostu koszmar. Wewnątrz ciasno i ciemno. Duszna wilgoć w powietrzu. Jakby nagle wdepnąć w głęboki sen kogoś nieprzytomnego. Na prawo ściana dymu, na lewo korytarz donikąd, pośrodku kolejne drzwi. Jako że miałem już minimalną wprawę, otworzyłem te ostatnie i ruszyłem dalej. Na moment zrobiło się podejrzanie cicho, tylko jakieś szmery i jęki, niespokojne wzdychanie, jakby muza jakaś swojego artychę tam właśnie dosiadała, ale potem jak naraz nie grzmotnie we mnie miażdżąca muzyka! Dosłownie niczym cała rozmrożona niespodziewanie konstrukcja architektoniczna, wisząca gdzieś tam już wcześniej w oczekiwaniu na to tylko, by runąć, dosłownie jak cały niewidzialny, wielokondygnacyjny budynek, spadający prosto na moją biedną głowę, wszystkie te piętra dudnienia, pisków i dźwięków wyciągniętych do granic skali, jakaś symfonia, która wymsknęła się tu nieopatrznie prosto z innego wymiaru, coś jakby szczytowanie tysiąca osób naraz, coraz wyżej i wyżej, poza najdalsze orbity, a podkład brzmi jak bicie serca do potęgi entej, aż drętwieje skóra, drętwieją mięśnie, kości same wprawiają się w narastające drżenie, i jeszcze te ściany gitar, tak gęste, że można się o nie oprzeć i zrobiłbym to, ale zanim pomyślałem cokolwiek, nastał nagły rozpad, zanik i koniec. Cisza znowu. – To był zespół Statyści, dzięki i do zo! – krzyknął ktoś gdzieś z przodu do mikrofonu i najwyraźniej koncert definitywnie się skończył. O bezkresna Interstrefo! Nic od dawna tak mnie nie przeraziło, nie przygniotło swoim megatonowym rozmachem godnym serii eksplozji rozrywających ciasne horyzonty... Ucieszyłem się, że to już finisz, bo byłem o włos od agonii. Na wejściu sądziłem, że jestem tutaj w cichym eleganckim klubie, pełen relaksik i miękkie pufy pod pośladami, szklanki z wygazowaną mineralką, ślady szminki na szkle, szepty jak dreszcze na krawędzi czucia... Takie właśnie odniosłem wrażenie, przekraczając próg tego miejsca.
Skąd mogłem mieć choć najbledsze pojęcie, że mnie ciśnie zaraz w samo centrum jakiejś muzycznej orgii? Sztuczny dym zaczął powoli opadać i ujrzałem skomplikowany układ sal wyłaniających się stopniowo z gęstej szarości, jak połączone ze sobą podziemne pieczary, poprzedzielane lśniącymi od wilgoci ścianami z kamieni. Po prawej kilkanaście par spółkowało niczym zahipnotyzowane w ogromnym jacuzzi. Rytm znany tylko im: usta do ust, do szyj, do brzuchów, gryzienie i podszczypywanie, kołysanie się roztańczonych bioder, łapczywie ściskane piersi, polewanie zgrabnych nóg szampanem prosto z butelki. Miło by było zrzucić przepocone wdzianko i wdepnąć tam na godzinkę czy dwie, oczywista sprawa, ale po niedawnym gwałcie dźwiękiem przez uszy i zrobieniu mi papki z biednego mózgu nie miałem ochoty na żadne fikołki. Zresztą żaden widok nie byłby w stanie postawić mnie w tym momencie do pionu, więc skierowałem swoje kroki tam, gdzie bardziej powściągliwe towarzycho umościło się w owalnych lożach, nie bacząc zupełnie, co się uskutecznia tuż obok. Ludu tam też niepoliczalne ilości, w kieliszkach driny lśniące odblaskowo jak roztopione neony, lufy mrugające żarem, jakby wszystkie puszczały do mnie oko. Na policzkach panów wspierających dłonie o dorodne brzuszki dostrzegłem blade ślady pomadki. Mężczyznom tym towarzyszyły kobiety o awangardowych fryzurach i w futurystycznych strojach, chichocząc po jakimś żarcie niewartym nawet wzruszenia ramion, niektóre masowały z wprawą pofałdowane od tłuszczu karki lokalnych łysiejących bossów. Oż poezjo czysta i nieskalana! Gdzież mnie znowu zawiodło, w centrum jakiego romansu w miękkiej różowej oprawie, że muszę być niemym świadkiem takich akcji, których przecież miałem już w Postmodernie powyżej uszu? Zepsucie jest widać wartością constans widzialnego dla mnie świata. Jak nie Kaplica Burroughsa, to Kościół Becketta, gdzie muchy krążące nad nagimi ciałami kreślą niewidzialne pętle. Jak nie nadziewanie niezidentyfikowanej panny w dusznej otchłani własnego mieszkania, to znowu drink Mezalians w gęstych oparach halucynogennych wywarów. Chciałbym się od tego uwolnić, chociaż na stare lata. Osiąść w jakimś zrzeszającym zgryźliwych tetryków Klubie Książki, gdzie bez cienia podtekstów można podyskutować o prozie, pokontemplować poezję, wydeklamować fraszkę ku uciesze dziadów, którym nie w głowie już rozkosze inne niż czyjaś zgrabna i kształtna narracja... Przewróciłem oczami zarówno do swoich myśli, jak i do tego, co tutaj zastałem. Tacy jak ja nie zwykli przecież dożywać spokojnej starości, bujania się w fotelu z ulubioną powieścią na podołku. Tacy jak ja zwykli wypadać z obiegu bardzo głupio i wybitnie młodo... Kogo więc staram się omamić i w jakim celu? Nie mam pojęcia... Zorientować się, którym z miejscowych dzikusów jest Monteki, to po ludzku nie szło, no nie szło. Równie dobrze mógł być elementem skomplikowanej konstelacji cielesnej
w jacuzzi, no ale przecież jeśli tak, to nie wyłonię mu się tam nagle spomiędzy ud kochanki, żeby pytać o przeklęty Raport, prawda? Musiałem kulturalnie założyć, że jest gdzieś tu albo w sąsiednich salach. Nie wiedziałem nawet, jak wygląda, więc korzystając z chwili względnej ciszy, wydarłem się na całe gardło: – Roman Monteki! ... I czekałem, czekałem co dalej. Długo czekać nie musiałem, bo zaraz w jednej loży w górę wystrzeliła ręka i ktoś dał na komendę głos: – Tutaj dawaj! Podszedłem do niego bez zbędnych krępacji. Ku mojemu głębokiemu zdziwieniu siedział tam zupełnie samotnie – nieco smętny koleś w okolicach czterdziestki, tak szczupły, że tonął w kraciastej koszuli i pasiastych spodniach, przedramiona najgrubsze w nadgarstkach, w jednej dłoni drink, w drugiej fajka, a nad tym nieśmiały uśmiech w typie: życie moje jest najdotkliwszą karą. – Edward – przedstawiłem się i usiadłem naprzeciw. – Roman – odparł. – Skąd wiedziałeś, że tu jestem? – Twoja... Tam... Eee... Powiedziała mi. – Julka? – Taa, o-ona – wydukałem, poruszając głową na coś pomiędzy „nie” a „tak”, na coś pomiędzy „kocham ją bardziej z każdym uderzeniem serca” a „zwał babę jak zwał, mnie ona zwyczajnie nie kręci”. – W porządku. Mam nadzieję, że ty nie z wydawnictwa. – Skąd. A co, dręczą cię? – Bez przerwy. Debiut sprzed dwóch lat dość dobrze zszedł, to się przyssali i spokoju nie dają, tylko: dawaj drugą, dawaj drugą! – Pierwsza jak się nazywała? – „Miss Entropia”. Czytałeś? – Obiło się, ale nie. – No i nic nie straciłeś. Parapsychologiczny romans z wątkiem s-f w typie Dicka na efedrynie. Wystukałem w miesiąc i myślałem, że nikt mi tego nie puści, ale się myliłem, bo wydali pierwsi z brzegu i w pierwszym kwartale zeszło ponoć ponad sześćdziesiąt tysięcy. To mnie wbrew oczekiwaniom dobiło i słowa od tamtej pory nie mogę sklecić. A nawiedzony Dom Wydawniczy Prozak to dzwoni, to wysyła najzgrabniejsze agentki, żeby mnie zmotywować do kolejnego prozatorskiego wymiotu. Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że postawili w końcu na rozwiązanie siłowe. – Nie, nie. Ja tu jestem z zupełnie innych względów. – To gadaj śmiało. – Idzie o Raport. Zrobił taką minę, jakbym właśnie kopnął go w krtań. – Kto cię na mnie naprowadził?
– Zampano. Kiwnął głową, krzywiąc się. Widać też miał do czynienia z tym pretensjonalnym, bojącym się całego świata błaznem. – No dobra. Ale to nie jest rozmowa na tutaj. – Nie? To może się ewakuujmy w jakąś lepszą miejscówkę? Nim zdążył odpowiedzieć, na salę znienacka wpadła grupka rozwrzeszczanych kolesi, mniej więcej trzydziestoletnich. Wszyscy podobni do siebie: włosy farbowane na czarno, grzywki na bok, chyba układane z kątomierzem, żeby każdy włos był idealnie na swoim miejscu. Ubrani byli w stroje rodem z sieci sklepów „Zostać artychą w weekend”, mieli rozbiegany wzrok, cieszące się od ucha do ucha michy oraz nerwowe gesty studiowane latami przed lustrem. Wydzierali się jeden przez drugiego: – Palahniuk to czyste grafo: monotematyzm i ani kapki wyobraźni! – Steven Hall pojechał po schemacie, a myśli, że po bandzie! Ha, ha. Marność! – Ed Sekspchlir kolejną cegłę walnął, ale więcej już chyba warty dowolny materiał budowlany! Wy tego buca nawet nie czytajcie, szkoda gały zużywać na równie jawną, równie bezpardonową porachę! Popatrzyłem na mojego towarzysza wzrokiem pytającym: co to za jedni, do ciężkiej nędzy? – Napędzeni proszkiem hipokrytycy – wyjaśnił, zgadując moje myśli. – Prawdziwa plaga tego miasta w ostatnich latach. Ich własna pisanina nie spotkała się z uznaniem, więc teraz recenzują wściekle w pismach i po Liternecie. Zazwyczaj bezpodstawnie atakują Pisarzy uprawiających ten gatunek beletrystyki, w którym oni sami marzyli zyskać popularność. Najbardziej sfrustrowani potrafią całą literaturę odsądzić od czci i wiary. W zeszłym miesiącu mieliśmy przypadek, że jeden z hipokrytyków uznał wszystkie książki opublikowane w ostatniej dekadzie za „czystą rzygozę rozbryzganą po kartkach”, i to tylko dlatego, że wydawcy zgodnie odrzucili jego tom „666 haiku na każdą okazję”. – Niezły dramat – ja na to. – Tym bardziej trzeba się stąd brać. Wśród histerycznego krzyku hipokrytyków wzięliśmy w troki z owego lokalu, bo klimat robił się tu coraz bardziej niefajny, a do bijatyki już naprawdę niewiele brakowało. * Wróciliśmy do jego mieszkania, ale tej całej Julki, której z miejsca gotów byłem dać w zastaw serducho z przyległościami, już tam nie było. Poczułem się niczym ofiara amputacji, choć przecież nie mogę twierdzić, że kobietę poznałem – parę minut rozmowy z kimś, nawet jeśli ten ktoś przyciąga nas mocniej niż matka grawitacja, nie daje podstaw do tęsknot, jakie mną teraz tak boleśnie targały. – Nie będzie jej do jutra – wyjaśnił. – Ma raz w miesiącu sesje tantrycznego seksu ze swoim mistrzem. Kiedyś nawet straciła przytomność po orgazmie i musiałem po nią jechać, bo ten idiota zaczął panikować, że za takie coś nie bierze odpowiedzialności.
Byłem w kompletnym szoku. Jakże to możliwe, że kobieta, której tak pragnąłem, oddawała się innym na lewo i prawo? Powinna być przecież niepokalana, powinna z zamkniętym na cztery spusty pasem cnoty wzdychać do fantazji i wspomnień, w których moja skromna osoba odgrywa niebagatelną rolę. – Nie jesteś ani trochę zazdrosny? – spytałem zaskoczony i zasmucony jednocześnie. Gdyby to moja partnerka życiowa zupełnie jawnie odstawiała takie akrobacje, pewnie by mi żyłka poszła w skroni, rozwinął się zwój mózgowy, albo i gorzej. A gdyby moją partnerką była na dodatek Julia, poszedłbym dziko w ogień i walczył, walczył, walczył, dopóki bym jej z ramion tego drugiego nie odbił. – Gdzie tam. Nie mam nawet prawa. Od roku z nią nie spałem. Po debiucie zaczęły się kłopoty i teraz... Teraz już nie mogę nawet o tym myśleć. Mam kompletną blokadę... na wszystkich możliwych polach. To nie to, że ona mnie nie pociąga, bo jest naprawdę piękna i seksowna, inteligentna i urocza. Ale mnie po prostu nic już nie ekscytuje: kobiety, popijawy, narkotyki czy choćby tamte orgie w „Pod Rozkosznym Aniołem”. Wszystko straciło dawny smak. – A literatura? – Literatura w szczególności. Zakląłem w duchu, przerażony. Z takim przypadkiem nie miałem jeszcze do czynienia. Stracić zainteresowanie książkami to tak, jakby własnoręcznie wypisać się z życia; można od razu pakować manatki i popełnić samobója przy pierwszej okazji, skoczyć w pierwszą lepszą przepaść albo z pierwszego lepszego dachu. Nieczytanie równa się śmierć w niewysłowionych męczarniach. Od tego równania nie ma żadnych odstępstw. Znany fakt: działająca dekadę temu w Postmodernie sekta Aliterackich – wszyscy pomarli z niedoboru literatury, specjalny oddział Lirycjantów znalazł tylko wyschnięte ciała, leżące na podłodze niczym kruszące się mumie, z oczami wypalonymi na popiół od długiego niewidzenia liter i cyfr... Usiedliśmy w kuchni. Nalał sobie i mnie po szklance Limfy, żółtawej oranżadki z 3% zawartością alkoholu, w sam raz na minimalną poprawę humoru, którego nam obojgu ewidentnie brakowało. Zazwyczaj nie piłem tak słabych rzeczy, ale nie mogłem odmówić, widząc, jak mój rozmówca jest przybity tym wszystkim, co spadło na niego w ostatnich latach, i jak łatwo ja się jego defetyzmem zarażam. Wpadł w psychiczny dół, to prawda, jeśli jednak nie wróci szybko do czytania i pisania, czeka go już tylko krótki, bolesny epilog. Poniekąd go rozumiałem. Od nastoletniości miewałem skrajne wahania nastrojów, dni euforii przeplatały się z okresami najczarniejszej rozpaczy, podczas których zwykłe podniesienie się z łóżka czy wyjście poza cztery ściany było ponad moją wytrzymałość. Jedynym sposobem na regulację tych stanów stało się dla mnie sięganie po używki i szukanie przelotnych romansów, ale niekiedy odnosiłem wrażenie, że wszystkie te ucieczki są bieganiem w miejscu. Jak zresztą całe moje jałowe życie w Postmodernie. – Mieliśmy pogadać o Raporcie – przypomniałem spokojnie, nie wiedząc, czy
Roman ma jeszcze ochotę w ogóle o tym mówić. Nie chciałem dłużej dyskutować o jego porażkach ani o jego dziewczynie. To bolało za bardzo. Sama myśl, że ktoś własnoręcznie odrzuca kogoś takiego, podczas gdy ja w stałym związku nie byłem od niepamiętnego dawna. I chcąc zagrzebać własną otchłań, szalałem na pełnym chemicznym wspomaganiu z jakimiś przygodnie poznanymi grafomankami i uczuciowymi wampirzycami, które Julii mogłyby w najlepszym razie prasować zakładki. – Racja... Niech będzie... Nie wiem za dużo. Ale trochę wiem. – Zamieniam się w słuch. Dopił Limfę, beknął, otarł wierzchem dłoni usta i zaczął: – Raport z pewnością nie jest jednym tekstem w jednym miejscu. To po pierwsze. Z tego, co słyszałem, są to rozmaite fragmenty rozbite na dwadzieścia trzy książki czy coś koło tego. Istnieją też inne wersje, głoszące, że tomów jest czterdzieści cztery albo i więcej. Pewne jest jednak, że arcywartościowa treść została ukryta w zwałach literackiego gówna, żeby nikt nie mógł tak łatwo na nią trafić. – No w porządku, ale czemu bałeś się o tym mówić w knajpie? Westchnął ciężko, spuszczając wzrok. – Słyszałem plotki, że trzeba uważać. – Bo niby co się stanie? – dopytywałem, zaniepokojony. – Tego nie wie nikt. Z Raportem wiąże się masa większych i mniejszych przekrętów. Część jest pewnie zmyślona, ale reszta zupełnie realna. Długo by tłumaczyć. Dam ci przykład pierwszy z brzegu: jedna stara profesorka z Uniwersytetu Miskatonic. Podobno miała prawdziwą manię na punkcie Raportu. Całe lata poświęciła na jego odkrywanie i próby usystematyzowania owoców swojej pracy. Ponoć napisała rozległą egzegezę – dwa tysiące stron z kawałkiem. I koniec końców popełniła samobójstwo, wbijając sobie w brzuch pogrzebacz. W liście pożegnalnym wspominała coś o głosach z innego wymiaru, niewidocznych mackach, swoim własnym cieniu, który zaczął się buntować i chodzić własnymi ścieżkami, zwiedzać nienazwane knajpy w najbardziej pokrętnych dzielnicach tego miasta. Podobnych w zamyśle historii ja też słyszałem już setki. I wiązały się one z milionami rzeczy, ważnych mało lub jeszcze mniej. Szaleństwo i literatura zawsze były nierozerwalnie splecione, wręcz nieustannie szły w parze. Niektóre opowieści z życia wzięte rozgrzewały media do temperatury wrzenia, jak choćby David Wallace wieszający się w trakcie prac nad „Bladym Królem” – gigantyczną, wielowątkową narracją na temat ludzkiego nieszczęścia, nudy i rozczarowania – inne, nierozpoznane, rozgrywały się nieraz tuż za ścianą, wariowali autorzy kiepskich haiku, w gęstą sieć obłąkania wplątywali się nieuchronnie autorzy paru puszczonych w Liternecie miniatur. Obłęd stawał się normą. Być może rację miał mój nieżyjący przyjaciel Dawid, mówiąc, że literatura jest tylko stawianiem diagnozy szalonemu światu. Choć pewnie i to był jedynie bełkot desperata, bo przecież on też sam był niespecjalnie normalny, o czym najdobitniej świadczyć może samobójczy epilog i poprzedzająca go psychodeliczna jazda bez trzymanki.
– No ale jaki z tego morał? – spytałem w końcu, widząc że puenta raczej sama nie nadejdzie. – Właśnie chodzi o to, że żaden. Jak kiedyś o tym usłyszałem, miałem dreszcze, zasnąć po nocach nie mogłem. Naprawdę. Ale potem odkryłem, że ta kobieta nigdy nie istniała. – Jak to? – Tak po prostu. Była wymyślona. To bohaterka ostatniej, zaginionej powieści Derletha, którą odkryto po latach. Jej życie jest fabułą, niczym więcej. Jak poszedłem na Miskatonic i zacząłem wypytywać, śmiali się tylko, mówiąc, że nie jestem pierwszy i pewnie nie ostatni. Ona była zawsze wyłącznie postacią literacką, a mimo to jacyś ludzie niestrudzenie opowiadali jej historię po knajpach i antykwariatach, przysięgając na wszystko, że jest autentyczna. Dlatego musisz być ostrożny. Ktoś najwyraźniej postanowił na drodze do Raportu wybudować cały labirynt narracji, gdzie pijackonarkomańskie plotki, ślepe zaułki urojonych fabuł i ściany ordynarnych zmyśleń czekają dosłownie na każdym kroku. Złapałem się za głowę. – Oż wyobraźnio niezmierzona i pokrętna... Nie wiem, naprawdę nie wiem, czemu jacyś ludzie robią z tym Raportem taki problem. Wygląda to tak, jakby ktoś prowadził w tej sprawie całe setki swoich chorych gierek. Przecież i bez tych udziwnień można się łatwo zgubić w literaturze... a żeby jeszcze mieszać we łbach potencjalnym odbiorcom, to już jakiś pomysł kompletnie wyjechany poza najszersze marginesy. Po co w ogóle publikować coś, do czego po ludzku nie idzie nawet dotrzeć? – Komuś musi po prostu bardzo zależeć, żeby Raportu nie dało się znaleźć i tyle. Dlatego twórcy sami go ukryli, rozproszyli, pewnie bojąc się tych, którzy tak się uwzięli na ten akurat tekst. Ja też tego nie pojmuję, ale niech im będzie, w końcu nie chodzi tu o zwykłą powieść w odcinkach, tylko coś w rodzaju metafizycznego, metatekstowego eksperymentu... Dwadzieścia trzy książki – może znacznie więcej – różnych gatunków, o rozmaitym poziomie, z różnych wydawnictw, publikowane na przestrzeni długich dziesięcioleci. Z czego osobiście zetknąłem się tylko z jedną. No i tym zawiłym sposobem wreszcie dotarliśmy do oczekiwanego przeze mnie w ciężkich nerwach sedna. – Jaką? Gdzie? – „Hipotetyczna hipoteka” Karola Mansona. Nie wiem, czy kojarzysz. Gość napisał jeszcze tylko cykl „Tampon Krwiopijca”, sześć tomów bezkompromisowej grafomanii, nikt nie chciał tego czytać, nawet po melanżu. Recenzenci – tak Krytycy, jak też szeregowi Lirycjanci – zalecali mu pogodzenie się z własnym upośledzeniem umysłowym i zaprzestanie raz na zawsze dalszych prób prozatorskich. Niedługo potem dostał szajby i w psychiatryku napisał właśnie tę „Hipotetyczną...”. Naprawdę solidny kawałek literackiej grozy. Ze dwie klasy lepszy od „Tamponów...”. No i w tej właśnie książce padają zdania, które są ponoć częścią Raportu. Choć pewności w tym względzie nie ma i raczej nigdy nie będzie.
– Masz to gdzieś tutaj pod ręką? – spytałem, rozglądając się po półkach w jego mieszkaniu uginających się aż od zakurzonych tomisk każdego wyobrażalnego formatu. – Nie. Ale przejedź się do Biblioteki Miskatonic. Tam mają całą literaturę grozy i science-fiction z ostatnich dwóch stuleci. – To we Wzdychowie? – Pewnie... Słyszałeś kiedykolwiek o Dzielnicy Dyniowych Latarni?
biblioteczne zejścia i zajścia Wcześniejszą euforię poszukiwań i czystą radość z wyprawy do Wzdychowa wyparły nagłe wahania i brak przekonania, czy w ogóle warto poświęcać czas na coś tak efemerycznego, tak szczelnie obudowanego miejskimi legendami jak rzeczony Raport. To moje polowanie nie wiadomo na co, nakręcone zostało tak naprawdę głównie faktem, że zrobiłem sobie na suficie jakiś idiotyczny napis. Nie miało więc chyba za wiele sensu. Ale z drugiej strony patrząc, wcześniejsze moje akcje bywały z resztek logiki całkowicie wyprane, zatem nie powinno specjalnie dziwić, że robiłem coś sprzecznego z nakazami zdrowego rozsądku. Jakaś wrodzona wada sprawiała, że niemal każde podejmowane działanie – nawet rutynowe – miało dla mnie gorzki posmak debiutu, niosło ze sobą paraliżujący strach przed niepowodzeniem i odbierało chęć do większych życiowych zmian. Nie znosiłem swojej teraźniejszości, ale też byłem pewien, że na nic więcej nie zasługuję i w sumie mogło być gorzej, mogłem skończyć jak Dawid. Raport coraz bardziej przypominał mgliste widmo powieści „kotku, jestem w ogniu”, która ponoć robiła na odbiorcach naprawdę piorunujące wrażenie, tyle że była czymś z pogranicza mitów i legend, więc nikt nie mógł mieć stuprocentowej pewności, czy w ogóle istnieje. Tak samo teraz. Bo załóżmy, że faktycznie trafiam na trop poszukiwanego tekstu. Skąd mam mieć pojęcie, czy ten trop jest dobry? Skąd mogę wiedzieć, czy odkrywane fakty nie są tylko literackim zmyśleniem, czyjąś tanią narracją? Skąd mogę mieć pewność, że odnalezione fragmenty – jeśli na jakiekolwiek trafię – będą tym, czego szukałem, skoro nie znam ani treści, ani formy dzieła, którego śladem podążam? Przecież mogły powstać już grube setki lub nawet tysiące alternatywnych Raportów, tandetne podróbki, glosy do niewyraźnie odbitych kopii, piętrzące się wielotomowe omówienia fałszywie oznakowanych płodów czyjejś grafomańskiej wyobraźni. To było wszak powszechne, gdy jakaś książka stawała się jako takim przebojem, nawet niszowym, rynek momentalnie zalewały popłuczyny po niej, naśladujące oryginał tytułem, nazwiskiem twórcy, stylem, tematyką, a czasem wręcz wszystkim tym naraz. Jak niby w świecie, który w każdej sekundzie dzielił się na miliony równolegle powstających tekstów, można w ogóle być czegokolwiek pewnym? Tym bardziej że po sprawdzeniu hasła Raport w Liternecie wyskoczyło mi kilkadziesiąt milionów wyników, które po dodaniu nazwiska Mansona i tytułu jego książki wcale się znacząco nie wyklarowały. Równie dobrze mógłbym wpisywać hasła takie jak „powieść”, „autor”, „Pisarz” czy „Prozaik”. Sieć zawierała powierzchowne omówienia zaledwie jednej trzeciej wszystkich istniejących lektur, więc użytkownicy, którzy chcieli pogłębić wiedzę
na jakiś temat, musieli robić to na własną rękę. Byłem w kropce. Coś, co w przebłyskach nadziei brałem za istotne zadanie, mogące urozmaicić moje psychonautyczne odjazdy we wciąż tych samych lokalach, coraz wyraźniej przekształcało się w wycieczkę objazdową po różnych zakątkach Wzdychowa. Odwiedzenie Biblioteki Uniwersytetu Miskatonic wydawało się dobrym krokiem, ale nie miałem bladego pojęcia, w którą stronę ten krok robię. Bo równie prawdopodobne było to, że idę naprzód, jak to, że się cofam albo krążę w miejscu, niczym wyposzczony pies, który własny ogon myli ze smakowitym kąskiem. * W nocy śnił mi się Zampano. Może to wina tych arcywąskich łóżek „Pikniku w Piekle”, może czegoś zupełnie innego, ale sen był po prostu koszmarny. Zaczął się w najgorszy możliwy sposób, to znaczy sceną, w której niby to się budzę i niby to jestem w tym hostelowym pokoju. Wszystko się zgadzało, tyle że zamiast lustra miałem przed sobą okno. A za nim ujrzałem wirujący wokół własnej osi korytarz czy może tunel, na którego końcu nieruchomo siedział przy biurku mój totalnie ześwirowany przyjaciel, Zampano. Coś pisał i widziałem, że ewidentnie mu nie idzie, bo raz po raz walił w blat pięścią, krzycząc bezgłośnie. Potem nagle zrobił się niewyraźny, jakby razem z tym swoim biurkiem zaczął się rozpływać, topić od upału, którego jednak ja nie odczuwałem. To działo się stopniowo: najpierw kontury rozmyły się, potem kolory zaczęły blaknąć, a w końcu odniosłem wrażenie, że tam przecież nigdy niczego nie było, że to tylko chwilowe złudzenie optyczne... Żeby przyjrzeć się temu bliżej, podszedłem do okna i milcząc, gapiłem się w dal, która dosłownie nie miała końca, jakby ten wirujący tunel ciągnął się całymi kilometrami, daleko poza granice miasta. Zacząłem słyszeć narastające dźwięki, przypominające odgłosy nerwowego uderzania w klawisze. Coraz głośniejsze, targające wewnątrz mnie jakimiś nienazwanymi strunami, budzące nieokreślone wspomnienia, których nigdy nie chciałem pamiętać. Najpierw poczułem się tylko nieswojo, ale już po chwili ogarnął mnie trudny do opisania lęk. Byłem absolutnie pewny, że nie śpię, a to, co widzę i słyszę, jest równie realne, jak cały świat wokół, jak ja sam. Wtedy cofnąłem się o krok i dotarło do mnie, czym tak naprawdę był ten kręcący się tunel. Nie, nie stałem wcale przed żadnym oknem ani nawet przed lustrem. Krawędzie, pomiędzy którymi rozciągała się ta przypominająca poziome tornado otchłań, były miękkie i opuchnięte, poruszały się tak powoli, że niemal niedostrzegalnie... To były usta. Ogromne usta, które mogłyby pochłonąć mnie w całości. Usiadłem na krawędzi łóżka, zdrętwiały z przerażenia.
Wtedy nastąpiło najgorsze... Gdy zrozumiałem, że ten absurd jest już ponad moje nerwy, że zaraz chyba zwymiotuję ze strachu, gdy przyłożyłem dłoń do moich ust, kątem oka dostrzegłem w jednej chorej, paranoicznej chwili, jak gigantyczne opuszki moich własnych palców wyłaniają się stopniowo tam, po drugiej stronie, w tym wirującym, hipnotyzującym czymś, i że z tamtego niemającego dna gardła płynie teraz na mnie cała spiętrzona fala, ale nie wymiotów, nie, w żadnym wypadku, tylko kartek, milionów gęsto zapisanych kartek, które za kilka sekund dotrą tu, zmiażdżą mnie, unieważnią w jednym mgnieniu, jak pozbawiony cienia litości redaktor, wiszący bezczelnie nad każdym tekstem. * Śniadanie w hostelu faktycznie nie było najgorsze: smaczna jajecznica z czekoladowych jajek niespodzianek, świeże bułeczki, aromatyczna kawa, kilka plasterków dziur, trzymających się w kupie wyłącznie dzięki cienkim skrawkom sera pomiędzy nimi. Bez szału może, ale też bez podstaw do wybrzydzania. Jedząc, starałem się za wszelką cenę zapomnieć o wyśnionym tej nocy koszmarze, ale ta przerażająca wizja odcisnęła na mnie trwałe piętno: drżały mi dłonie, czoło miałem rozpalone, gałki oczne bolały jak dwa siniaki giganty. Zrobiłem się też nieprzeciętnie nerwowy. Możliwe nawet, że to wcale nie przez żaden sen, tylko z powodu nagłego odstawienia wszystkich tych substancji, które w Postmodernie zapewniały mi co wieczór ubaw naprawdę po pachy, uśmiech przyklejony do gęby niezależnie od okoliczności, choć te najczęściej bywały marne. Tutaj szybko zaczynałem tracić stały grunt pod nogami. To było jak jakaś gorączka, której nie wypocę, jak ogień bezdźwięcznie tańczący w moim rozbitym w pył wnętrzu, które kiedyś stanowiło dla mnie najprzytulniejszy z domów, a teraz nie zdołałoby tam przeżyć nawet najpodlejsze ze stworzeń. Doszedłem do wniosku, że zanim przejadę się do Miskatonic, koniecznie trzeba będzie zapodać sobie profilaktycznie jakiś sympatyczny towar, bo w takim stanie to mogę co najwyżej dostać zapaści i zaprzepaścić wszystkie starania zmierzające do odnalezienia Raportu. W moim rodzinnym mieście wszelkiego rodzaju narkotyki stały się więcej niż powszechne. Foliowe woreczki pałętały się w co drugiej kieszeni, w co trzeciej szufladzie losowo wybranego mieszkania, ale tutaj nie miałem żadnego rozeznania, gdzie uderzyć, żeby nie dostać ściemnionego towaru, będącego mieszanką proszku na karaluchy, wywaru z muchomorów sromotnikowych i rozkruszonych pigułek na zaparcia. Niezaprzeczalnie potrzebowałem pomocnej dłoni. Poszedłem więc do gości, którzy zarządzali tym bajzlem. Wyglądali bowiem na takich, co siedzą trochę w temacie. – O, szanowny pan, dzieńdoberek. Spało się dobrze? Zjadło się smacznie? To czym jeszcze możemy służyć, życzliwie prosz? – powiedział ten niższy, gdy wyższy tymczasem niewzruszenie gapił się na muchę kręcącą pod sufitem pętle dosłownie na złamanie
karku, gdyby oczywiście owady miały jakiekolwiek karki. – Nie obraźcie się, błagam was, ale potrzebuję sobie skosztować jakiegoś dopalacza, zmulacza bądź klasycznej ziołowej mieszanki. Bo źle mi z sobą samym w samym sobie. Muszę się ekspresowo wspomóc, inaczej chyba zaraz żywcem skonam. Więc liczę nieskromnie na waszą pomoc. Duży nic, dalej śledził koszący lot muchy w tych niskich przestworzach, ale za to ten mniejszy ewidentnie się podekscytował: – Niezmiernie nam tutaj, ten tego, miło, że pan w takiej potrzebie właśnie o nas niżej podpisanych, wyżej wymienionych, pomyślał. Więc może teraz, ten teges, przejdźmy się na zaplecze. Prosz uprzejmie? Poprowadzili mnie korytarzem o popękanych i brudnych ścianach prosto do niewielkiej salki, gdzie stało kilka wysłużonych pufów i szklany stolik, a na nim fajki wodne różnych kształtów i rozmiarów, lufki – zarówno wymyślnie pozawijane, jak też proste – listki i buteleczki pełne piguł przeróżnego sortu, woreczki z proszkami rozmaitych barw, igły, strzykawki, łyżki, zapalniczki, pudełka zapałek, ludziki z kasztanów, a nawet naturalnej wielkości popiersie Clive’a Barkera z wyraźnymi śladami gaszenia petów bądź blantów na jego grubo ciosanej czuprynie. Podejrzewałem wprawdzie od początku, że kolesie zarządzający „Piknikiem w Piekle” okażą się skończonymi ćpunami, ale ich chemiczno-ziołowy arsenał zrobił piorunujące wrażenie nawet na mnie, stałym mieszkańcu gniazda artystów i narkomanów zwanego Postmoderną. – Prosz się śmiało częstować, serdecznie, czymkolwiek pan szanowny tylko ma ochotę. Prosz? Bo my tu, ten tego śmiego, mamy mały składzik, bez którego prowadzenie trzecioligowego hostelu byłoby trudne do wykonania. Ha, ha! Z góry dziękując, wcisnąłem mu w łapę wymięty banknot pięćdziesiątfelesowy, po czym usadowiłem swoje oklapnięte poślady na pierwszym z brzegu pufie i z użyciem pierwszej z brzegu zapaliczki ściągnąłem z pierwszej z szeregu fajki wodnej kilka smacznych, relaksujących chmurek. Momentalnie wszystko, co ostatnio robiłem, wydało mi się proste i banalne, niczym czytanie literatury popularnej pod palmą, w rozrzedzony morską bryzą poranek. * Zrelaksowany w stopniu ponadprzeciętnym, wbiłem się w miejski i tym właśnie rozklekotanym środkiem lokomocji ruszyłem do Dzielnicy Dyniowych Latarni. Czternaście przystanków to nie żadne to tamto, tylko trasa jak się patrzy, ale na szczęście siedziałem sobie komfortowo, więc nie było grozy, że zejdę tu zaraz na stojąco. Fotel całkiem fajny, miękki, więc przymknąłem tylko oczy i w myślach powtarzałem z uporem, że wcześniejsze palenie miało na celu nie żadne chwycenie jakiejkolwiek ochłapu fazy, a raczej oddalenie budzącej dogłębny strach przepaści, zaglądającej głęboko w oczy wszystkim boleśnie trzeźwym biedactwom, do jakich i ja się ostatnimi czasy zaliczałem. Nie jestem uzależniony, po prostu lubię się wspomóc. Kontroluję to
jednak w pełni, bez obaw. Moja sytuacja życiowa jest trudna, jestem emocjonalnym wrakiem zżartym srogą korozją, pustynną ruiną obsrywaną przez wielbłądy. Ludzi staram się trzymać na dystans, uciekam w beletrystykę i nocne szaleństwa, trudno się więc dziwić, że nachodzi mnie ochota na drobny chemiczny czy literacki eskapizm. To minie, zgaśnie, jak młodość i wszystkie napędzające ją kłamstwa. Dorosnę w końcu i na moją orbitę wtoczą się całe roje okazji do wykorzystania, szans na diametralną odmianę losu. Teraz uśmiecham się do siebie i bezgraniczne szczęście niczym fala łaskotek przeszywa mnie na wskroś... I w tym właśnie stanie, z mocnym postanowieniem poprawy, omamiony bliskim detoksem, a nawet czując już mroźny oddech przytomności na karku, wciąż jednak subtelnie usmarowany, bujałem się autobusem po ulicach Wzdychowa, w kierunku wiadomym. Miasto piękne, ludzie wokół utalentowani, a ja – skromny poszukiwacz – przy sprzyjających okolicznościach odnajdę niejaki Raport, mogący być najważniejszym tekstem w dziejach tej pokręconej planety. Ale może on też wcale nie istnieć. Nie jest to jednak odpowiednia pora, by roztrząsać przewagi niebytu nad bytem, bądź odwrotnie. Rozleniwiłem się do tego stopnia, że znowu zasnąłem. Śniło mi się, że jestem w Kaplicy Burroughsa. Klientów tam niepoliczalne ilości i wszyscy coś robią, hałas, chaos, szaleństwo czwartego stopnia. Laleczka w czarnej koszuli, ale bez spodni, spódnicy czy nawet majtek, tańczyła na pobliskim stole, wprawiając kufle i popielniczki w pozytywne wibracje. Jakiś staruch podszedł do mnie, przyklęknął na jedno kolano i zaczął półgębkiem rozwijać jakąś mętną narrację, buchając we mnie gęstym dymem, jakby co najmniej wzniecał ze swych zrakowaciałych trzewi jakieś chore widma. Ale ja nic nie ogarniałem, o czym on do mnie tak namiętnie rozmawiał, jakby tkwił za grubym szkłem, za jakimś przeźroczystym murem, więc kiwałem tylko głową, aż w końcu on wstał i odszedł, machając rękami z rezygnacją. Coś tu jest nie tak, wyjechałem chyba poza margines obecnej sytuacji... Schiza ekspresowo narastała, ściany były pełne płócien, z których straszyły mnie odblaskowe abstrakcje, towarzystwo było rozbawione, rozbestwione, jedni tańczyli, inni pili albo ćpali, jeszcze inni uskuteczniali bez cienia krępacji seks w różnych konstelacjach cielesnych, tu i tam. I nagle poczułem, że w kieszeni zaczyna mi wibrować telefon, więc go wyjąłem. Na wyświetlaczu informacja, że to dzwoni Zampano. Więc odebrałem, ale w ogóle go nie słyszałem i nie wiedziałem, czy on faktycznie chce ze mną pogadać, czy tylko wspólnie pomilczeć. Czując nadciągające mdłości, rozłączyłem się, ale po paru sekundach on znowu uparcie dzwonił, a mnie robiło się coraz bardziej niedobrze, tak mdło, jakbym co najmniej zapiekankę z grzybami popił mlecznym koktajlem Korova Milky Bar. A ten socjopata nie przestawał dzwonić. To się już robiło kompletnie szalone, komóra wibrowała mi w dłoni, niczym nieśmiała zapowiedź przyszłych sejsmicznych wstrząsów. Otworzyłem oczy, nerwowo podskakując w fotelu. Znów byłem w autobusie i w spoconej łapie trzymałem komórkę, zupełnie jak we śnie, a co gorsza widziałem też, że dzwoni i jeszcze, że na wyświetlaczu pojawił mi się Zampano.
Odebrałem, mając wrażenie, jakbym był o przecinek od popadnięcia w krańcową psychozę. – Co tam, Edwardzie? Jak się sprawy we Wzdychowie mają? – Skąd niby wiesz, że tutaj jestem? – zdziwiłem się. – Bo chociaż udawałeś znudzonego i zrezygnowanego, błyszczała ci w gałach pasja poszukiwacza zaginionych książek, a ja takie rzeczy dostrzegam momentalnie. Oczami wyobraźni ujrzałem go teraz, jak siedzi przed tym swoim monumentalnym biurkiem i wolną ręką wciąż wystukuje na klawiaturze opowieści siejące spustoszenie w szarych komórkach odbiorców. – No dobra. Masz rację. Przyjechałem tu i teraz bujam się w tę i we w tę za tym całym Raportem, nie wiedząc nawet, gdzie koniec, a gdzie początek... – Humor dopisuje chociaż? – Nie bardzo. Jeszcze w drodze zahaczyliśmy o grafomańską bojówkę i od tamtej pory jestem na permanentnym zejściu. A mogłem siedzieć grzecznie w Postmodernie, jak Pan Burroughs przykazał. Zachichotał nerwowo. – Nie pękaj. Tu byś się ewentualnie na śmierć zaćpał, a tak to przynajmniej masz jakiś cel w życiu plugawym i obsikania niewartym. Dobrze ci to zrobi, przewietrzysz sobie głowę i na stare śmiecie wrócisz pełen pomysłów. – Może i fakt. Choć i tutaj na razie wszystko mnie dobija, jak pomyślę, ilu zdolnych i spełnionych zawodowo twórców chodzi po ulicach... Słuchaj, tak w ogóle to dzięki za zainteresowanie i szczerą troskę, ale zaraz mam wysiadkę przy Uniwerku Miskatonic, więc będę kończył. – A kończże zdrów, ja też wracam do roboty, bo mam dziś w planach wystukać ze dwa, trzy opka pełne toksycznej zawartości. Słysząc to, ucieszyłem się, że jego wcześniejsze zapewnienia, jakoby na dobre zrywał z literaturą, okazały się tylko chwilowym wymysłem. Ponoć wielu autorów po ukończeniu swoich dzieł zarzekało się, że nic już nigdy nie napisze, za żadne skarby, co w psychologii uznano nawet za artystyczny odpowiednik poporodowej depresji. Gdyby coś takiego spotkało Zampano, zostałbym bez środków do życia. – Świetnie, by nie rzec: cudownie. Spylimy to, jak wrócę. Tylko rób w bardziej takim elektryzującym klimacie, bo paru klientów narzekało, że ich po twojej prozie lekka zmuła brała. – Bez obaw. Rosnę w siłę z każdym słowem. * Dzielnica Dyniowych Latarni dla wielu moich znajomych była miejscem co najmniej kultowym. Nie gościłem tu wprawdzie nigdy wcześniej, ale znaczna część lektur mojej młodości pochodziła właśnie stąd. To tutaj znajdowało się krajowe epicentrum autorów, wydawców i redaktorów literackiej fantastyki mniejszego i większego kalibru: sciencefiction, fantasy, horror, do wyboru do koloru, i to zarówno nurty dominujące, w tym new
weird, paranormal romance czy worldbuilding-fiction, jak też niszowe rzeczy w rodzaju bizarro czy neo-sexploitation, w których zakręcone fabuły orbitowały prawie zawsze wokół soczystych opisów aktów płciowych. Mieszkała w tej dziwacznej dzielnicy także spora grupa Pisarzy, którzy – mimo że nie mogli narzekać na brak środków utrzymania – dorabiali sobie na boku wymyślaniem działających narkotycznie drobiazgów, zupełnie jak moi dostawcy – Zampano, a wcześniej Dawid. Widocznie taka robota musiała dodawać dniom pikanterii, skoro mimo powszechnego uznania, wielu nagród i oddanych czytelników, gwiazdy decydowały się na tak undergroundowe spekulacje szkodliwą poezją i prozą. Nie mnie to oceniać, jestem przecież tylko skromnym dilerem, płotką Postmoderny, więc wiele kwestii pewnie na zawsze pozostanie dla mnie zagadką. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wyjściu z miejskiego, był panujący tu półmrok. Niby środek dnia, a wydawało się, jakbym wdepnął nagle w godzinę zapadającego zmierzchu. Kiedyś słyszałem wprawdzie opowieści o tym, że znajdują się tutaj specjalne fabryki, całymi dniami produkujące sztuczne chmury burzowe, ale nie dawałem im wiary. W tej chwili przekonałem się naocznie, że to wcale nie były kłamstwa. Jeszcze trzy przystanki temu miałem nad głową bezchmurne niebo, zaś obecnie w górze widziałem już całe chore stada cumulonimbusów co rusz eksplodujące ogłuszającym grzmotem, elektryzującą do szpiku błyskawicą albo rzęsistym, choć zaledwie kilkusekundowym opadem deszczu. Krople cięły policzki jak garść żyletek. W powietrzu wisiała wysoka gorączka, jakiś trudny do opisania lęk, jakby pełen napięcia stan zawieszenia między snem a jawą, trzeźwością a nieprzytomnością. Niewątpliwie budziło to natchnienie u lokalnych fantastów, ale mnie, spokojnego człowieka bez talentu i parasola, momentalnie doprowadziło do białej gorączki. Pośpiesznie umykając z przypominającego marmurowy grobowiec przystanku, wpadłem z rozpędu do pobliskiego „Sklepu z Różnościami”. Mojemu wejściu towarzyszył dźwięk wiszącego tuż za progiem dzwonka, skrzypienie ciężkich drewnianych drzwi i niosące się wąskim korytarzem echo przyśpieszonego oddechu. Ciasnym przejściem, po obu stronach pod sam sufit obudowanym regałami pełnymi zakurzonych tomów, anonimowych ksiąg, czasem wręcz drżących od kreciej roboty moli i korników, dotarłem do eliptycznej sali, gdzie wśród stosów bliżej nieokreślonych gratów, za wielkim biurkiem siedział przygarbiony sprzedawca, gapiąc się na mnie. – Czym mogę służyć najmilszemu panu? – spytał w końcu spokojnym głosem, przyglądając mi się uważnie przez grube szkła okularów. Strzepując krople deszczu z palców, poprosiłem o jakikolwiek parasol. Dłonią wskazał mi stojak, z którego niczym czarne kwiaty wystawały parasole i parasolki: duże i małe, w czaszki i księżyce, z rączkami zwykłymi albo rzeźbionymi. Wybrałem możliwie najprostszy model, ciemnogranatowy materiał z plamami czerni, które mogły być zarówno nietoperzami, jak też jakąś odmianą testu Rorschacha. I tak oto za jedyne piętnaście feles nabyłem najkonieczniejszą rzecz w Dzielnicy Dyniowych Latarni, a na dodatek zupełnie gratis dostałem od sprzedawcy tomik makabrycznych haiku autorstwa człowieka o kosmicznym nazwisku Orbitowski Junior
Junior Junior. Kto by pomyślał! * Zabezpieczony przed kolejnymi ulewami, ruszyłem ulicą Ketchuma w stronę biblioteki uniwersyteckiej, energicznym krokiem mijając rzędy osławionych latarni z kloszami w kształcie dyni, ale też inne atrakcje: dziesiątki antykwariatów, księgarń sieciowych i niezależnych, monumentalnych multipleksów i ciasnych arthousów, wypożyczalni płyt z filmami klasy „Ce” i gorszych, utrzymanych w wampirycznym klimacie retro fast foodów; co rusz z przejęciem zerkając w głąb licznych cienistych zaułków, gdzie w wodoodpornych namiotach bądź pod skleconymi niedbale foliowymi zadaszeniami zapaleni czytelnicy koczowali w oczekiwaniu na rychłe spotkanie autorów z czołowych miejsc list bestsellerów, w drżących dłoniach ściskając wymięte czytadła w miękkich oprawach, którym do kompletności brakowało jedynie autografów literackich gwiazd. Po dwudziestu minutach szybkiego marszu dotarłem w końcu do Biblioteki Miskatonic, gigantycznego gmachu przypominającego kryptę podniesioną do setnej potęgi, z którego to wysypywały się, to wsypywały doń zbite grupki bibliofilów różnych metryk, płci, ras i beletrystycznych fascynacji. Złożyłem parasol i podpiąwszy się pod pięcioosobową rodzinę karłów w przezroczystych pelerynach, wszedłem do środka. Od razu za progiem przeszły mnie ciarki. Powody można mnożyć. Po pierwsze było tu chłodno – dzięki lśniącym czernią klimatyzatorom, zmontowanym na kształt paszczy trudnych do nazwania bestii, temperatura z pewnością nie przekraczała dziesięciu stopni. Po drugie widząc w oddali rzędy wysokich na parę metrów regałów, po brzegi wypchanych fantastyką w miękkich i twardych oprawach, poczułem się, jakbym właśnie doznał czytelniczego objawienia. I wreszcie po trzecie – wiedziałem, że to, co widzę, jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, więc może stąd wrażenie, że zaraz wejdę w jakąś nieskończoność, w jakiś literacki żywioł przekraczający najśmielsze marzenia. Nie tracąc bezsensownie kolejnych minut, szybko zgłosiłem się do jednego z kilkunastu pobliskich punktów informacyjnych. – Szukam książki „Hipotetyczna hipoteka” Karola Mansona – powiedziałem, trochę onieśmielony ogromem miejsca, w którym się znalazłem. W Postmodernie brakowało tego typu trwałych skupisk beletrystycznych. Upchnięto tam tysiące średnich i małych bibliotek, multigatunkowych konglomeratów, połączonych niekiedy sieciami podziemnych tuneli, w których zakapturzone indywidua spylały niskonakładowe cudeńka w horrendalnych cenach, w promocjach dodając magiczne proszki bądź tajemnicze wywary z roślin o trudnych do wymówienia nazwach. Na losowych placach organizowano targi wymienne, gdzie w setkach namiotów bądź przy drewnianych, porośniętych mchem lub trującym bluszczem stoiskach można było pozbyć się rzeczy przeczytanych, w zamian dostając nieznane, nieraz rzadkie publikacje o poprzecieranych, wyblakłych okładkach, stanowiących kiczowatą do bólu zapowiedź
czekających na odkrycie porażających banałów. Wszystko to miało swój urok, swój dreszczyk emocji, gdy chyłkiem przemierzałeś dzielnice lumpów, zatykając nos i patrząc raz po raz przez ramię, czy ktoś z siekierą bądź kosą nie czyha na taszczoną przez ciebie beletrystykę, głodnymi liter oczami śledząc każdy twój ruch. Jednak jakoś wolałem to miejsce, w którym znajdowałem się teraz. Tu podejście do literatury wyglądało znacznie bardziej profesjonalnie, mniej niszowo, mniej dziko... Blada jak papier i szczupła jak tomik poezji pracownica skinęła tylko głową i wbiła powyższą pozycję do wyszukiwarki w bazie danych, wyglądem nawiązującej do prostych, acz popularnych szablonów liternetowych. – Manson. Poziom –7, dział „M”, regał czternaście. Następny! Podziękowałem i szybko odszedłem, robiąc miejsce dla rozwrzeszczanej gawiedzi karłów, na gwałt szukającej piątego tomu cyklu „Niziołki wszystkich krajów – łączcie się!” oraz poradnika „Odkryj w sobie giganta w weekend”. Ogarnięty niemałą ekscytacją ruszyłem w stronę wind, lecz już z daleka widziałem, że czeka mnie spory kłopot. Windy wprawdzie były aż cztery, ale jedna miała awarię, a do tych sprawnych stała kolejka licząca tak na oko jakieś sto osób. Wysoko przeceniając własną sprawność fizyczną, wybrałem zatem schody. Siedem pięter w dół to jeszcze żaden dramat, a na górę już ewidentnie pojadę, żeby nie dostać zakwasów – wywnioskowałem, mylnie sądząc, że mam cokolwiek na kształt kondycji. Choć obce mi były zajęcia ruchowe, prócz może rozmaitych seksów i tańców na rurkach, gdy mnie melanż przycisnął, wierzyłem w swoje możliwości. * Droga na niższe kondygnacje to jednak nie żaden – jak by się mogło wydawać – relaksujący zjazd bez trzymanki, bo stopni było tyle, co dekadent napłakał, czyli cała chora masa. W dół, w dół, w dół. Czy schodzenie w ogóle kiedyś się kończy? Kręta klatka schodowa niepostrzeżenie zaczynała rozwidlać się w równoległe, pionowe korytarze o przejrzystych ścianach ze szkła, za którymi rosły w nieskończoność ciągi długich na niewyobrażalne kilometry sal, gdzie regały z drewna i metalu pięły się pod sufity całymi przytłaczającymi rzędami, ciężkie od tysięcy książek, a nad nimi, w rytmie nadawanym nieśpiesznymi obrotami wiatraków wielkich jak prehistoryczne ważki, powiewały nieznacznie powodujące zawrót głowy szyldy oznaczeń gatunkowych: „Historie alternatywne, autorzy od A do C włącznie”, „science-fiction najbliższego zasięgu”, „wczesne new weird”, „lovecraftowskie poematy spekulatywne”, „neodickowskie traktaty o rzeczywistościach rozszczepionych” czy choćby „Cezary Zbierzchowski – zbiory prozatorskie z okresu dzieciństwa i nastoletniości”. Ocierając z czoła pot zdobytym wcześniej tomikiem makabrycznych haiku Orbitowskiego Juniora Juniora Juniora, schodziłem powoli na coraz niższe piętra, choć już narastał we mnie żal, że jednak nie poczekałem w tamtej przeklętej kolejce, choćby
i dostając z liścia ogonem jakiegoś pytona, że teraz z gulą w gardle puchnącą, z buta idąc, zatapiałem się w kolejne wszechogarniające kondygnacje, a mogłem sobie przecież wygodną windą popylać z góry na dół, bez obciachu. Im niżej, tym jakby ciemniej i straszniej. Do ciężkiej groteski! Te schody budowano chyba całą wieczność! Po plecach przechodziły coraz mocniejsze ciarki, pot kapał, włosy były jak wyjęte z automatycznej pralki, ciśnienie podwyższone, żyły nabrzmiewały, serce waliło niczym perkusista szeregu punkowych kapel, na których koncerty się w Postmodernie w lepszych czasach chadzało. Schody, wcześniej elegancko wyłożone antypoślizgową flizą, teraz były z metalu, wyżłobione jak kuchenna tarka chyba tylko po to, żeby ogarnięty dezorientacją czytelnik co krok nie padał na twarz. Ale zmieniła się też cała ich konstrukcja, bo zamiast stanowić część klasycznej żelbetowej architektury, jakby wisiały w próżni niczym gigantyczna spirala lewitująca w szerokim na sto metrów szybie, od którego na kształt ula odchodziły dziesiątki korytarzy. Wiodły one do kolejnych sal, gdzie wyznawcy Burrougsjanizmu, Beckettyzmu, Fosteryzmu czy choćby Murakamizmu szczytowali niemal, zaczytując się do nieprzytomności dziełami ukochanych prozatorskich proroków, psując wzrok zbawieniem w formie ciągów znaków. Czułem się rozpaczliwie mały i nieistotny. I w moment nieistotnym wydało się wszystko, co mnie spotkało, skarleli nagle wszyscy, którzy mnie otaczali: Zampano, Dawid, Tranksena – choć piękna, to ewidentnie upośledzona uczuciowo i mentalnie, i Alwenta – jak wir z innych wymiarów wkręcony w krajobraz mojej skromnej kawalerki... Wszystkie te historie, zupełnie takie same, płaskie jak papier: dil na małą skalę, romanse w parach, trójkątach, czworokątach, urojone konstelacje, rozmowy oderwane od wydarzeń, wizje nieprzystające do faktów, mgliste cele rozpływające się w ułudę, gdy tylko mijała faza i zaczynało brakować wspomagania w psychicznym baku, a cała egzystencja stawała się taka nieważka. Czy w ogóle żyłem? Czy dałoby się z moich losów utkać fabułę, nad którą nie zasnąłby choćby najbardziej uważny i wyrobiony czytelnik, przyzwyczajony do afabularnych mielizn, maskowanych mistrzostwem formalnym, słownymi piruetami i saltami, choć próżnia wyzierała zza każdego zdania? Teraz, chociaż szedłem, było tak, jakbym tylko spadał, spadał, spadał – we wszystkie strony naraz. * Spojrzałem w dół i nogi momentalnie zmiękły, bo była tam tylko otchłań wgapiona we mnie niemo, napełniająca duszę bezdennym lękiem. I ogarnięty paniką zastanawiałem się już, czy nie usiąść, nie odpocząć choćby przez kwadrans. Głębiej odetchnąć, przymknąć powieki, żeby ten bezmiar ostatecznie nie spłaszczył mnie do wymiarów bohatera kiepskiej powieści, zmieniając moje dramaty w akapity, a uczucia i rozważania w pędzone kiepskim rymem pokraczne frazy, nienadające się nawet do powierzchownej
lektury... Czy to już załamanie? Jak długo szedłem? I gdzie dotarłem? Wrócić? Teraz, jeszcze przed osiągnięciem celu? Tak przecież robiłem od dziecka... Rezygnowałem z marzeń i planów, nie wierząc, że cokolwiek z tego wyniknie, wmawiając sobie, że od zawsze chciałem być wyłącznie tym, kim się stałem. W zaciszu własnych czterech ścian snułem epickie narracje, przelotne romanse rozwijając w dozgonne miłości. Erotyczny terroryzm Trankseny potraktowałem jako przejaw autentycznego uczucia – to, że ordynarnie mnie wykorzystała, w skrytości ducha nazywałem dzikością serca, jej psychiczne zaburzenia brałem za skrywany pod warstwami cynizmu romantyzm. Zbyt wiele dziwek o dobrych chęciach pałętało się po kartach mych młodzieńczych lektur, bym gdzieś w głębi nie wierzył, że kiedyś sam także zwiążę się z kimś takim. Nigdy nic z tego nie wychodziło. Rezygnowałem ze wszystkiego, z góry przekreślałem to, o co przy odrobinę silniejszym charakterze mógłbym zawalczyć. Wycofać się? Zapomnieć o Raporcie, zapomnieć o Wzdychowie? Wrócić na górę, a potem autobusem do hostelu, spakować się i... Mógłbym. Nigdy nic nie było mnie w stanie powstrzymać przed ucieczką. Urodziłem się dla takich uników. Ale nie, nie, uspokoiłem się wreszcie. Jednak to nie będzie konieczne, bo wyszło na jaw, że dotarłem już na piętro –6, więc naprawdę niewiele zostało, trzeba iść dalej, zmusić się do działania, zanim wpadnę w zupełną komę i resztę swoich dni spędzę wśród nieuleczalnych śpiączkowców w jakimś podrzędnym Limbotorium, we śnie snując tętniące eskapizmem, paranoiczne historie, jakby to był jedyny sens istnienia na tej planecie. W końcu, wycieńczony nie na żarty, w kondycji psychofizycznej gorzej niż marnej, dotarłem na miejsce. Kondygnacja –7! Dzięki Willowi wszechmogącemu! Chwalmy barwne nieba Interstrefy! Półprzytomnie odnalazłem dział z autorami o nazwiskach na literę „M” i zataczając się, wpadłem na wskazany w informacji regał 14, gdzie padłem, padłem jak długi, bezwiednie zrzucając sobie na głowę dzieła wszystkie McEwana, co spowodowało kilkusekundowy zanik świadomości i równie krótki atak kaszlu. Ciemność przed oczami pulsowała, to gęstniejąc, to rzednąc, by koniec końców okazać się nie żadną głębią, paszczą bezmiaru, który zacisnął na mnie swe widmowe szczęki, a zwyczajną ciemnej barwy okładką, tyle że twardą jak kamień. Z płytkim oddechem, lecz ewidentnie żywy, zdjąłem z twarzy i klatki piersiowej wszystkie powyższe książki, a raczej księgi – w tym liczącą dziewięćset stron religijną
space-operę grozy „Pokuta” oraz równie ceglaste science-philosophy-fiction o znamiennym tytule „Dziecko w czasie” – a następnie grzecznie odłożyłem je na miejsce i wziąłem się wreszcie za szukanie tego, po co tu przypełzłem. To znaczy „Hipotetycznej hipoteki”. Po ciągnącej się w nieskończoność wędrówce tymi pokręconymi schodami teraz wszystko wydawało się już znacznie prostsze. Moja pewność siebie wzrastała widocznie na powierzchniach płaskich. W przyszłości muszę mieć to na uwadze ... Na półkę z dziełami Mansona trafiłem szybko i bez pudła, ale dostrzegłem tam jedynie wszystkie tomy tego niesławnego „Tampona Krwiopijcy”, w których cieniu wypoczywały puszyste koty kurzu i siwe gniazda pająków, świadcząc niezbicie, że od dawna nikt po to beletrystyczne dziadostwo nie sięgał, nawet przez pomyłkę. No nie. Tyle męczenia się na darmo? Osiąganie niemal stanu przedzawałowego, żeby nic z tego nie mieć? Jednak gdy już chciałem ostatecznie załamać ręce i wkręcić się w kolejne autosugestywne biadolenie nad moim marnym losem, pomiędzy księgą zatytułowaną „Tampon Krwiopijca: w oceanach posoki”, a jej kontynuacją „Tampon Krwiopijca: okres burzy i naporu”, wypatrzyłem cieniutką jak ustnik blanta książeczkę „Hipotetyczna hipoteka”, niczym bąbelek objawienia w wielkiej kałuży szamba. Odetchnąłem z ulgą. Zrobiło mi się ciepło w duchu, jakbym przykrył się wewnętrznie mięciutką kołderką. Więc ta książka istniała, nie była jedynie wymyśloną na poczekaniu przez Romana Monteki miejską legendą! „Hipotetyczna hipoteka” doczekała się realnej publikacji, przybrała materialne kształty i... i... i... I z tymże dziełem w spoconej, drżącej dłoni, ruszyłem w stronę wind, po drodze jeszcze potykając się o coś, co można by od biedy uznać za postawioną na podłodze wieżę stereo, a co po bliższych oględzinach okazało się powieścią „Lód” Jacka Dukaja, zaginioną wśród bibliotecznych pięter. O święty Burroughsie, zbaw nas ode złego! O najjaśniejsza poezjo, prowadź nas przez ciemne otchłanie!
pierwszy lepszy trup na prawo W autobusie, zamiast po ludzku się zrelaksować i nie myśleć o niczym konkretnym, zdobywszy przecież bez większych przeszkód poszukiwany ochłap prozy niesławnego Mansona, całą długą drogę siedziałem jak na szpilkach. Może przez początki jakiejś paranoi, a może przez coś najzupełniej rzeczywistego. Dałbym sobie głowę uciąć, że ten dziwny mężczyzna w ciemnym garniaku równo ze mną wyszedł z biblioteki. Potem wraz ze mną wsiadł do miejskiego i stanął tak, żeby ewidentnie mieć mnie na oku. Musiał być nasłanym przez nie wiadomo kogo agentem, zamierzającym zinfiltrować niżej podpisanego do suchej nitki i tym samym wpędzić w ciężką schizofrenię... Jakby tego było mało, siedziałem koło chorobliwe bladego mężczyzny z larwami we włosach, trzymającego na kolanach powieść „Z zimną krwią” Trumana Capote’a, najsłynniejszy paradokumentalny reportaż ze zmasowanego ataku hord zombie na przedmieścia Postmoderny. Zaraz uroiłem sobie, że ów milczący i śmierdzący grobem pasażer sam też jest żywym trupem, że w każdej chwili może mnie ugryźć, a tym samym momentalnie wpisać w poczet nieumarłych. Gdy wreszcie dotarłem w okolice „Pikniku w Piekle”, opuściłem autobus z niekłamaną ulgą, widząc, że ani jeden, ani drugi nie idą moim śladem, choć poczucie uczestniczenia w gigantycznym przekręcie zmalało tylko nieznacznie. Bo może rację miał Monteki, że Raport to nie żadna zabawa, tylko przebieżka po krawędzi, której ostatnim przystankiem będzie psychiatryk, przytulny oddział manii nieuleczalnej, albo ewentualnie skręcony w ciemnej uliczce kark i wieko trumienki opadające jak kurtyna po niekiepskim przedstawieniu. Targany ciężkimi nerwami w hostelu łyknąłem na szybko obiadokolację, którą były soczyste „Burgery z Calais” z frytkami i bliżej niezidentyfikowaną warzywną ciapą. Potem poszedłem do siebie, żeby wreszcie paść na łóżko i spuścić zasłonę milczenia na szalejące w mojej czaszce wizje prześladowań, tortur i tym podobnych. Chwilowo byłem bezpieczny. Jednak na jak długo? * Przed snem przeczytałem ponad połowę „Hipotetycznej hipoteki”. I co? I gówno – niczego raportopodobnego z tekstu nie wyłowiłem! Krótka powieść Mansona opowiadała o facecie, który kupił przepiękną willę w jednej z najdroższych dzielnic Wzdychowa, gdzie przeniósł się ze slumsów Idioteki. Budujący motyw, bo nie słyszałem wcześniej, aby ktokolwiek o własnych siłach opuścił
Idotekę – wszak było to miasto, do którego całymi wagonami wywożono ludzi z ilorazem inteligencji niższym niż pięćdziesiąt, żeby tam sobie zgnili. Manson nie poświęcił wiele miejsca przeszłości głównego bohatera, wspomniał tylko, że udało mu się jakimś sposobem przegryźć ogrodzenie oddzielające tę upadłą metropolię od reszty świata (w rzeczywistości było ono pod wysokim napięciem – nie wiem, czy autor zapomniał, czy celowo zrobił ten błąd), a następnie udał się w wędrówkę po kraju, spisując na rolce papieru toaletowego boleśnie autobiograficzną prozę, którą potem, pod tytułem „W drodze”, opublikowało szanowane Wydawnictwo Litera. Nakład lekką ręką zszedł w czterystu tysiącach. Za zdobyte pieniądze koleś kupił sobie wspomnianą wcześniej willę i tu właściwa fabuła miała swój start. Bo willa, choć taka piękna, z basenem i jeszcze widokiem na wiecznie zielone wzgórza oraz skąpo ubrane Poetki, była ewidentnie nawiedzona. W sumie standard: najpierw jakieś budzące grozę głosy, chrobot w ścianach, coś seksi sąsiadce zdziera w kiblu skórę z maski, zmieniając apetyczną wcześniej twarz kobieciny w coś na kształt „kawałków tuńczyka w sosie pomidorowym” (cytat ze strony 45). Jak to w horrorach bywa, bohaterowi nawet przez myśl nie przejdzie, żeby się po prostu z owego miejsca wynieść i nigdy już tam nie wracać. Zamiast tego sprowadza do domu coraz to nowe indywidua: prostytutkę, hodowcę yorkshire terierów z trzema rozszczekanymi egzemplarzami tychże, aktorkę porno, a nawet naćpanego klejem Lirycjanta. Ten ostatni ginie powieszony na własnych jelitach, oplątanych smętnie wokół szyi niczym „wąż ogrodowy”, a „oblicze jego przypomina osrany żywcem przez ślepe kocury portret wszelakiego plugastwa” (strona 52), co chyba można od biedy uznać za odautorską odpowiedź na to, jak Krytycy i Lirycjanci potraktowali wcześniejsze książki Mansona. Przerwałem lekturę w momencie, gdy bohater schodził do piwnic willi, uzbrojony w piłę motorową i kosiarkę Husqvarna, czemu towarzyszył zapis strumienia świadomości orbitujący wokół tematu niezaprzeczalnej wyższości dzieł Husqvarny nad dziełami Homera, Tolkiena i Platona razem wziętych. Zieeeew... Czymkolwiek miał być Raport, nie wydaje mi się, żebym go przeoczył między bezbarwnymi opisami kopulacji a długimi akapitami poświęconymi umieraniu w „niewysłowionych męczarniach” (strony: 45, 47, 48, 50, 52 i zapewne kolejne). Możliwe, że po prostu ktoś mnie tutaj w coś wkręcał. * W nocy znów koszmar. Stoję przed wysokim na kilometr i szerokim na jakieś dwieście metrów drzewem, którego gałęzie obsiadają kruki, w ilościach więcej niż chorych. Każdy ptak trzyma w dziobie gałkę oczną, za którą ciągnie się pęk nerwów. Już sam widok wywołuje pulsujący ból w skroniach. Zaczynam wrzeszczeć, a kruki połykają te gałki i odlatują chmarą gęstą jak burzowa
chmura. Wtedy budzę się i mój pokój w hostelu wydaje mi się o połowę mniejszy niż poprzednio, jakby ściany zaczęły mieć się ku sobie i nawet nie brały pod uwagę, że mogę stanąć im na drodze. Potem znów zasypiam i śni mi się jacuzzi, w którym relaksuję się w sympatycznym towarzystwie Adrianny Blivit, no ale o tym już nie opowiem, bo pragnę, żeby to zostało moje i tylko moje.
ślady, pseudoślady i cała reszta Po śniadaniu zdołałem skończyć „Hipotetyczną hipotekę” już na dobre. Tak jak należało przypuszczać, językowo i fabularnie było to kiepskawe, autor momentami nie mógł zapanować nad dawkami absurdu i przemocy, które serwował czytelnikom, co nieraz prowadziło do całkowitego chaosu i rodziło kuriozalne zdania w rodzaju: „pierś smentnie zwisnęła z uchwytu prysznica, siejonc krwawe plamiszcza gdzie kolwiek się dało” (str. 63, błędy w pisowni – autentyczne; przypuszczam, że wydawnictwo zapłaciło korektorowi tylko za pierwszą partię tekstu, więc odpuścił sobie resztę). Na szczęście fragmentów aż tak tragicznych nie uświadczyłem zbyt wiele i zdecydowanie nie była to najgorsza powieść, jaką w życiu czytałem. Jeśli z kolei idzie o poszukiwania śladów Raportu w treści, to zaledwie w jednym miejscu, konkretnie na stronie 75, faktycznie trafiłem na coś, co mogło mieć jakieś znaczenie. Mianowicie na poniższy akapit: „Nadciągła noc, zimna i dołujonca, i pomyślał, że to wszystko jesttylko po to, żeby nie móg stąd uciec, że każda gwiazda jest li tylko gwoździem, co go przygwoździł do tej ponurej rzeczywistości. Chciał śnić o ponentnych buforach, o pięknych kobietach je majoncych, ale nie móg, bo przecież łeb mu penkał. Przewracał się w łóżku, z boku na bok. Zupełnie jak wtedy, przed laty, jak tam, za siedmioma górami i siedmioma lasami, co wtedy czytajonc »Zaginioną bibliotekę« zrozumiał, że świat jest całkowicie bardziej inny, niż mu się wydawało. Teraz było tak samo. Mieszkał w wymażonej willi, ale ludzie ginęli tu raz za razem wszyscy razem, więc leżał sobie bezsenny jak pusta kołyska, gdy jakaśbestia, co zdarła twarz z jego fajnej chodź od robinę zdzirowatej sąsiadki, a potem założyła ją na siebie niby maskę, ukrywała się natenczas w piwnicy, chichocząc jak chiena pośrót pustyni, a w tryby jego biednej wyobraźni dostał siępiasek, przez co zatem nie mogły wyprodukować nawet najgłupszego snu, nawet najchwilowowszego z ulotnych marzeń”. Pewnie nie zwróciłbym baczniejszej uwagi na ten fragment, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze: powieść „Zaginiona biblioteka” naprawdę istniała. A po drugie: na marginesie strony 75 ktoś – prawdopodobnie inny poszukiwacz Raportu, bądź też zaciekły fan Karola Mansona – porobił ołówkiem dziwaczne notatki, których ostatnie zdania brzmiały następująco: „Wg. liternetowego bloga massakra.grozspot.wz autor przebywa obecnie we wzdychowskim Zakładzie Skrzywdzonych Literacko, na ulicy Kathe Koi 44”. *
W trakcie obiadu udało mi się od właścicieli „Pikniku w Piekle” dowiedzieć, która z pobliskich księgarni jest najlepiej zaopatrzona, więc praktycznie zaraz po posiłku zdecydowałem się tam wybrać. Powiedzieli, że do „Galerii Książkowej” dojdę z buta w dziesięć minut, ale chyba przecenili moją kondycję, bo pełzłem tam prawie pół godziny, co mogło być efektem zbyt wielu wypalonych w moim życiu blantów, spożycia zbyt dużej ilości wysoce toksycznych syfów, które od małego ładowałem w siebie garściami, bezskutecznie próbując uciec przed światem. No, ale mieli rację. „Galeria Książkowa” to było coś! Monumentalny budynek, wysoki na sześć pięter, szeroki chyba gdzieś na sto metrów, z jedną ścianą całkowicie przeszkloną, dzięki czemu przypominał nowoczesną gablotę z książkami. Piorunujący efekt dodatkowo wzmacniał fakt, że stojące frontem do wchodzących klientów regały same też przypominały książki, a po bokach, niczym tytuły na grzbietach, miały nawet pionowe opisy działów, z ozdobnymi czcionkami – mimo że trochę banalnymi, to jednak miłymi dla oka, bo kojarzącymi gatunki i kształt liter po linii najmniejszego oporu, przykładowo: – klasyka grozy z wczesnych okresów jej powstawania – czcionka gotycka, różne typy. – science-fiction średniego zasięgu – Futura. – konwencjonalne post-apo – Bullet New Roman (litery noszące ślad ostrzału z karabinu maszynowego). Rozochocony do granic możliwości wszedłem w klimatyzowane wnętrza, oddychając głęboko, jakby to były co najmniej górskie szczyty z widokiem na rozkraczone akty samej Matki Natury. Świetna aranżacja, ogromna przestrzeń, ale zamęt jeszcze większy. Setki klientów, a każdy nerwowy, każdy chce czegoś niepowtarzalnego, i to już-zaraz, bo czasu jak na lekarstwo. – Gdzie są dzieła wszystkie Kitty Ferguson, ja się pytam?! – wrzeszczał ktoś: na czole i szyi nabrzmiałe żyły, gały chyba zaraz wystrzelą z orbit w kosmos, piana w kącikach ust jak u wściekłej bestii. Sympatyczna kasjerka rozłożyła bezradnie ręce. Na piersiach bujała się plakietka z napisem: „Jestem Samanta i to mój pierwszy dzień, proszę o wyrozumiałość”. W tle jakiś babsztyl rozdarł się: – Nie macie Aglai Veteranyi?! Jakżeż to?! Chyba was już kompletnie wyjustowało! Ja to zgłoszę w Agencji Bezpieczeństwa Literackiego! Ja im powiem, jakie wy w literaturze wysokiej macie u siebie braki! I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej... Starając się nie zwracać uwagi na panującą tu atmosferę, która za moment niewątpliwie osiągnie stan wrzenia, kierując się wiszącymi na ścianach strzałkami, ruszyłem po schodach na drugie piętro, do działu „Wydawnictw niszowych i socjopatycznych”. Tam najprawdopodobniej uda mi się znaleźć „Zaginioną bibliotekę”, jeśli mnie pamięć nie myli i dobrze teraz główkuję w tym temacie.
O owej powieści po raz pierwszy usłyszałem dobrych kilka lat temu. Na jakiejś bibce zaprzyjaźniona para popadła z powodu „Zaginionej...” w niezłą ekscytację, co zaczęło się pełnym pasji opowiadaniem o jej formie i treści, „niepowtarzalnych i miażdżących”, a skończyło ostrym stosunkiem obojga na podłodze, najpierw ze sobą, a potem już z każdym, co się napatoczył, prawdziwą orgią, dzięki czemu nawet ja sobie fajnie skorzystałem, choć żebym osiągnął satysfakcję życia, to nie powiem. Z ich nawiedzonego wykładu na temat książki mało co już teraz pamiętałem, ale wiem, że gadali o jakiejś laseczce, stanowiącej skrzyżowanie Lary Croft z Joyce Carol Oates, która przemierzając barwną i dziwną dżunglę bliżej nieokreślonego kontynentu, po długich tygodniach wędrówki natrafia na budynek w kształcie piramidy, gigantyczny i będący ewidentnym dowodem na istnienie nieznanej cywilizacji. Formalnie tekst był podobno skrzyżowaniem „House of Leaves” Danielewskiego z prozą poetycką takich autorek jak Aglaya Veteranyi, Joanna Pilh, czy Daniella K., nie stroniąc jednak od dystansu klasycznych ironistów i satyryków. Zapowiadały się więc beletrystyczne pyszności. Aż żal, że wcześniej nie było okazji sięgnąć. Po dotarciu do właściwego działu zacząłem szukać. Pozycje „Wydawnictw niszowych i socjopatycznych” obejmowały książki, które z jednej strony miały nakład nieprzekraczający tysiąca egzemplarzy, a z drugiej zostały popełnione przez autorów będących zadeklarowanymi socjopatami, mizantropami czy wręcz psychopatami – były tu przecież dwa tytuły niejakiego Berkowitza (gość sporą niesławę zyskał przed dekadą, wypruwając flaki trzem fanom Mastertona i jednej niedorozwiniętej umysłowo czytelniczce Johna Saula). Może niespecjalnie dużo zostało w pamięci z tego, co tamta seksoholiczna parka na tamtej orgietce wygadywała, ale przynajmniej nie zapomniałem, że autorka „Zaginionej biblioteki”, Matylda Ruff, była do tego stopnia aspołeczna, neurotyczna i psychotyczna, że mieszkała w jakiejś białej chacie w środku lasu, godzinę drogi od najbliższej wiochy. Utkwiło mi to w głowie szczególnie mocno, bo kiedyś zetknąłem się z bardzo specyficznym egzystencjalnym thrillerem, którego bohater mieszkał w bardzo podobnych okolicznościach przyrody. I faktycznie, nie pomyliłem się. Jeden egzemplarz powieści Ruff stał wciśnięty między książkę pod tytułem „Smak twego szpiku: historia miłosna” Henry’ego Rudembranta, a „Cień szmaty czasu, wiszącej niby pranie na wieszaku materii” RuizaZafona. Kosztował 39 feles. Doszedłem do wniosku, że jeśli będę musiał kupić więcej tekstów zawierających fragmenty tego całego Raportu, to tutaj chyba finansowo, na miłość Burroughsa, sczeznę. Na razie jednak ciekawość okazała się silniejsza niż oszczędność, więc z „Zaginioną...” w ręce ruszyłem do kas. Co będzie, to będzie. Najwyżej po powrocie do Postmoderny zrezygnuję z rozrywek i napojów wyskokowych na miesiąc czy dwa, to się jeszcze zobaczy. Wręczyłem odliczoną kwotę uśmiechniętej kasjerce Samancie i znów poczułem na sobie czyjeś wrogie spojrzenie. Udając, że nie zwracam na to uwagi, pewnym krokiem dotarłem do wyjścia, jednocześnie kątem oka szukając w tłumie prześladowcy. To nie wydawało się zwyczajną paranoją. Miałem rację. Kilka kroków w tyle,
podążał za mną łysol w garniaku, posturą i strojem podobny do tego świra, co mnie lustrował z góry na dół wtedy w komunikacji miejskiej, ale z gęby jednak inny, bardziej przerażający, jak wielkie blade jajo, na którym ktoś naszkicował węglem oczy, nos i usta. No po prostu lepiej być nie mogło! Albo zapadłem ostatnio na ciężką manię prześladowczą, albo faktycznie jestem śledzony przez tych typków. Parszywi eleganci z niecnymi zamiarami... Czego chcieli? Czy rzeczywiście chodziło im o Raport? Eliminowali z gry każdego, kto wpadł na jakikolwiek ślad w tej dziwnej sprawie? Jeśli tak, mogło to znaczyć, że jestem na dobrej drodze do rozwikłania zagadki. O ile oczywiście zdołam dożyć finału poszukiwań, o ile nie dopadną mnie na samym prologu mojej pierwszej od lat przygody. Po wyjściu z „Galerii Książkowej” przyspieszyłem kroku i zamiast ruszyć w stronę hostelu skręciłem w boczną uliczkę. Ta okazała się sympatycznym skrótem, prowadzącym wprost na plac Michela Fabera. Wiedząc, że na otwartej przestrzeni łysy elegancik wypatrzy mnie w ciągu sekundy, bez wahania wszedłem do pierwszej z brzegu restauracji – „U Smakosza”. Siadłem przy stoliku w głębi sali i gapiłem się z przejęciem to na drzwi wejściowe, to znów za okna, gdzie w każdej chwili mógł pojawić się jajogłowy prześladowca. Byłem tak nakręcony przez własne lęki, rozrastające się w mojej wyobraźni do rozmiarów pełnowymiarowej psychozy, że z początku nawet nie zwróciłem uwagi na dziwny zapach, którym przesiąknięty był lokal. Ani na fakt, że podszedł do mnie kelner i położył na moim stoliku oprawione w jasną skórę menu. Gdy po kwadransie łysol wciąż nie zdążył wparować do środka, stwierdziłem, że pewnie zdołałem go zgubić. Chcąc mieć pewność, postanowiłem odczekać jeszcze z pół godziny. Tymczasem kelner znów przyszedł i zasłonił mi cały widok, chrząkając jak prosiak pieszczony właśnie paralizatorem. Posłusznie otworzyłem menu i momentalnie dotarło do mnie, co to za drażniąca woń unosiła się wokół... „Soczyste burgery z humaniny”, „Pikantne udka ludzkie w sosie chili”, „Paluszki damskie w cieście kokosowym – bez paznokci”, „Grillowany mózg zapieczony serem”, „Kebab z bezdomnego – najtańsze danie w karcie!”... Mógłbym długo wymieniać. I jeszcze te ceny jak z kosmosu! Nieświadomie wdepnąłem w samo centrum jednej z kultowych wzdychowskich restauracji dla kanibali. I nie powinienem tak nagle stąd wyskakiwać, bo na zewnątrz może się przecież czaić tamten blady palant w garniaku, napędzający mi grozy samym swoim pełzaniem po ulicach tego miasta. Trzeba zatem było zastosować jakiś zmyślny unik. – Poproszę wodę – szepnąłem nieśmiało do kelnera, czując, że z narastającego poczucia żenady robię się czerwony jak gęba długa i szeroka. – Płodową czy źródlaną? – spytał tamten, uśmiechając się niczym chodząca reklama psychiatrycznych izolatek.
martwy punkt W porządku, miałem „Zaginioną bibliotekę” i siedziałem sobie w miarę bezpiecznie w mało przytulnym pokoiku „Pikniku w Piekle”, oddany lekturze. Zgubiłem wprawdzie tamtego faceta w czerni, jednak traumy doznanej w restauracji „U Smakosza” tak łatwo z pokiereszowanej psychiki nie wymażę. Gdy tylko zamykam oczy, nadal widzę, jak podstarzała parka przy sąsiednim stoliku wcina „Ludzkie żeberka w sosie mózgowordzeniowym z dodatkiem curry”, aż im z ust kapie... Różne się rzeczy w życiu wyprawiało, ale żeby na własne życzenie zapędzić się prosto do przybytku mniejszości kanibalistycznej, to jest dramat w co najmniej trzech aktach. Lepiej szybko odwrócić uwagę od myślenia na ten temat, żeby się jeszcze bardziej nie nakręcać. Kolejne godziny spędziłem więc na namiętnym czytaniu, robiąc przerwę tylko na posiłek, choć apetyt niespecjalnie miałem, nie kłamię, po tym, co zobaczyłem tam wtedy, w restauracji. Musiałem wręcz wmusić w siebie „Fasolkę po wzdychowsku”, z niesmakiem zagryzając ją bułą, która mimo że chrupiąca i pachnąca, dla mnie była gorsza niż unurzany w mące kamień. Trzeba przyznać, że Matylda Ruff pisała naprawdę sprawnie i ciężko się było od tej prozy oderwać. Jej styl był połączeniem standardów literatury popularnej z ciekawym, zabawnym, a gdzieniegdzie nawet poetyckim językiem i odwagą w stosowaniu najlepszych rozwiązań liberatury czy też klasycznych burroughsowskich technik cut–up. Mimo sporych niekiedy ambicji artystycznych autorki tekst pochłaniało się nadzwyczaj lekko, dosłownie jak powieść przygodową. Intrygująca forma nie przysłaniała ani na moment treści, która prezentowała się jeszcze bardziej interesująco. Główna bohaterka, niejaka Izabell, miała w sobie seks i świeżość, ale była też inteligentna i dopingowało się ją, parskając śmiechem przy niektórych jej cynicznych odzywkach i zupełnie nieziemskich wyobrażeniach na temat tego, co zrobić, aby zaiskrzyło między kobietą a mężczyzną: „Miałam wtedy ledwie piętnaście lat na karku i kochałam Marka bardziej niż siebie, ciebie i całą przeklętą resztę, więc już na trzeciej randce zrobiłam mu małą erotyczną niespodziankę, kładąc się nago na stole w jego przestronnej marmurowej kuchni, piersi ozdabiając plasterkami ananasa, włosy łonowe goląc w serduszko i pisząc na brzuchu bitą śmietaną: Uwielbiam Cię, skarbie. Ale ten impotent emocjonalny i kaleka intelektualny stwierdził tylko ze wzruszeniem ramion, że od słodkiego go często zęby pobolewają i poszedł ze swoimi „chłopcami” na browara... „Chciałam
Go Zabić Ale Zamiast Tego Zabiłam We mnie To, co Go Kochało”. Właśnie tak! Wspomnienia z okresu nastoletniości były pisane tego typu zabawną manierą, ale już relacjonując bieżącą akcję, Ruff pozwalała sobie uderzać w bardziej wzniosłe tony, dzięki czemu Izabell zyskiwała dodatkową głębię, swoisty trzeci wymiar psychologiczny: „Zdecydowanie zbyt często czułam w sobie tę bolesną obcość, ten budzące najgłębszy lęk wrażenie, że nie jestem z tego świata, że wysłana tu zostałam na jakąś intergalaktyczną misję z odległej gromady galaktyk, o czym niestety zapomniałam, z niewyjaśnionych powodów tknięta ciężką amnezją... Knajpiany dym gęsty jak mgła, nogi na krzyż, głowa opuszczona. Znowu sama. Wokół nieskazitelnie głupi bliźni – kolejne blizny na psychice. Między jednym zadaniem a drugim. Pustka pali na popiół. Pozbawiona zajęcia wyobraźnia dryfuje. Przed oczami rozpościera się Nic. Otwierają się drzwi... To on.” No dobrze, dobrze, czytało się to może i jednym tchem, przygody bohaterki i jej przemyślenia śledziło się z niemałym podekscytowaniem, ale czy było w tym cokolwiek z Raportu, choćby jakaś drobna wzmianka? Niestety niezbyt wiele. Pierwsze nieśmiałe motywy zaczęły przewijać się dopiero w okolicach strony 156, gdy Izabell stanęła u podnóża przypominającej piramidę budowli, kiedyś zapewne będącej lokum jakiejś cywilizacji, której nazwa nie zdołała się zapisać na kartach znanej nam historii: „Ta wielka kamienna konstrukcja pięła się na wysokość kilku pięter, zrównując się z czubkami otaczających ją prehistorycznych drzew, z których najstarsze pamiętały pewnie czasy, gdy brontozaury skubały ich gałęzie, co rusz obracając toporne łby i szukając wzrokiem tyranozaurów plądrujących wściekle gęstwinę w poszukiwaniu ton smacznego i przede wszystkim żywego mięsa. Stanęłam u podnóża piramidy, oniemiała. Jej ogrom sprawił, że poczułam się zupełnie jak wtedy, przed laty, kiedy wracając z upojnego przyjęcia w willi koleżanki pojęłam całą bezcelowość wszystkich moich starań i kiedy niebo ciężkie od gwiazd w jednej bolesnej chwili opadło na mnie, miażdżąc wszystko, czym byłam i czym
mogłam być, niczym jakiś psychopatyczny bóg w mocarnym uścisku ścierający w proch jedno z miliardów swoich nieudanych dzieł. To było starsze niż nasza cywilizacja, sięgało w dzieje głębiej niż najwcześniejsze z naszych kalendarzy. Poraziła mnie moja małość i nieważność w obliczu tych ogromnych, kamiennych ścian, pnących się w niebo niczym kanciasty łeb podziemnego monstrum. Podejrzewałam, drętwiejąc z przerażenia, podejrzewałam, że to, co widzę, jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, pierwszym rozdziałem niekończącej się historii, której poznanie zajmie kolejne znaczone łzami i zmarszczkami lata, zanim śmierć upomni się także o mnie”. To był pierwszy ślad, który budził nadzieję, że w dalszych partiach tekstu pojawi się jakaś wzmianka o Raporcie, nawet jeśli pobieżna. Podobnie jak w „Hipotetycznej hipotece” kluczowy wydał mi się tutaj moment oszołomienia, przytłoczenia, który poprzedzał dziwną, niemalże halucynacyjną epifanię. Bohater bądź bohaterka w obliczu tajemnicy okazują się nagle mali, jak nic nieznaczące pyłki dryfujące przez nieskończoną przestrzeń, w której ciemnym łonie rodzą się kolejne rzeczywistości, kolejne literackie światy. Oczywiście nie mogłem mieć pewności, że mój tok myślenia jest słuszny, ale zakładałem, że skoro Raport ma stanowić rozwiązanie kluczowych zagadek literackich i egzystencjalnych, fragmenty go dotyczące powinny wyróżniać się jakąś osobliwą głębią przemyśleń, prawdopodobnie niepasujących do reszty tekstu, w którym zostały ukryte. Kilka stron dalej ujawnił się kolejny interesujący trop: „Schodami w dół w dół w dół jakby z każdym moim krokiem wyrastała tam coraz rozleglejsza przestrzeń, zagmatwane labirynty korytarzy, których podłogi od tysiącleci nie poczuły ludzkiej stopy, sale tak niezmierzone, że do zobaczenia przeciwległych ścian człowiek potrzebuje lornetki, wysokie na pięć metrów drzwi wyraźnie dostosowane do wzrostu jakiejś nieznanej jeszcze naszej biologii rasy, być może nawet obcego gatunku, który przybył tu z gwiazd, nieznajdujących dotąd miejsca w spisach odkrytych przez naszych astronomów konstelacji. Ta nieskończoność przerażała, ale podążałam dalej w dół w dół w dół choć czułam się, jakbym spadała.
Na jednej z podziemnych kondygnacji udało mi się w końcu natrafić na korytarz tak wąski, że musiałam iść bokiem, a jednocześnie tak wysoki, że sufit miałam ponad cztery metry nad głową, co mogło budzić podejrzenia, jacy osobnicy przemierzali owe pomieszczenia całe wieki temu. Po piętnastu minutach dotarłam wreszcie do mającej chyba z kilometr długości auli – z jej ścian wyrastały grube, kamienne półki, pełne ksiąg, na które pewnie nigdy wcześniej nie padł jeszcze ludzki wzrok”. Czytałem, gryząc paznokcie aż do krwi. Uświadomiłem sobie, że bohaterką w czasie wyprawy targały emocje bardzo podobne do tych, których sam doświadczyłem w trakcie niedawnej wizyty we wzdychowskiej bibliotece. To sprawiło, że momentalnie poczułem się w pewien sposób wydrążony, jakby otwarły się we mnie wrota prowadzące do rozległych, pustych przestrzeni, gdzie setki bezimiennych skrybów starają się zapełnić próżnię gęstym tekstem. Skoro ktoś inny myślał podobnie do mnie, moje myśli były tym samym mniej moje, jakby to, co literackie, czerpało siły z tego, co realne... Oddychałem z trudem i musiało minąć parę minut, zanim się uspokoiłem. Później wróciłem do lektury, natrafiając na fragment szczegółowo opisujący, jakież to księgi odnajduje we wspomnianej auli bohaterka. Wymienione zostały zarówno dzieła urojone i fikcyjne, w rodzaju „Necronomiconu”, „Cryptonomiconu” czy „Encyklopedii Tlonu”, jak też opasłe tomiszcza spisane w językach wymarłych albo wręcz pozaziemskich („wywołujące to mdłości, to znów halucynacje piktogramy i niepojęte znaki fraktalne”). Jednak wśród gęstwiny tytułów i nazwisk autorów pojawiło się też kilka pozycji, które ewidentnie w naszej rzeczywistości istniały, zostały wydane i można je nawet było dostać w księgarniach, antykwariatach lub bibliotekach. Mam na myśli na przykład powieść „Zabij w sobie małpę” Aldousa Niczkego czy zbiór prozatorskich miniatur „Więcej niż kości” Margaret Yamady. Łącznie wyłowiłem z tekstu cztery autentyczne dzieła i jest bardziej niż prawdopodobne, że po dłuższym zastanowieniu byłoby tego nawet więcej. Problem w tym, że trafiłem jedynie na cztery kolejne odsyłacze – powiodą mnie one do kolejnych książek, w których będą dalsze odsyłacze, wiodące do jeszcze większej liczby książek, przez co mogę w końcu dojść do wniosku, że aby pojąć cokolwiek z tej wielopiętrowej zagadki, muszę koniecznie przeczytać wszystkie książki, jakie kiedykolwiek zostały napisane. O ile oczywiście jakakolwiek zagadka w ogóle istniała... Na naszej planecie wydawało się ponad osiem miliardów tytułów rocznie. A ja póki co błądziłem po tekstach jak w niekończącym się lesie, podążając za wskazówkami, które mogły być stuprocentową bajką. I zamiast uzyskać już jako takie rozeznanie, czy zbliżam się pomału do jakiegokolwiek celu, nie miałem nawet pojęcia, co nim jest. Ciągle nie wiedziałem przecież, czym jest Raport. I czemu napisałem o nim sprayem na suficie swojej kawalerki, wybierając się potem do jednego z Kościołów Becketta? Czyżbym w chwili, której teraz nie potrafię sobie przypomnieć, dowiedział się o jakichś powiązaniach Samuela Becketta z tekstem, który obudził we mnie gorączkę bibliofilskiego poszukiwacza? Więcej pytań, niż zdołałbym ogarnąć. Jakby tego było mało, na moją komórkę zadzwonił zdesperowany klient, który
kategorycznie zażądał prozy „działającej jak morfina i piękniejszej językowo od dokonań Schulza”. Nie znałem maniaka, więc kazałem mu przyjść pojutrze, jeśli jeszcze będzie zainteresowany. Odparł: „Ciekawe, kiedy umarłem” i rozłączył się... Może mieliśmy wszyscy pozostać zwierzętami – pomyślałem, zastanawiając się nad tym, co mnie w życiu spotykało. Nie wiedzieć czemu moje myśli brzmiały bardzo podobnie do co bardziej kontemplacyjnych fragmentów prozy Ruff. Może ewolucja stanowiła śmiertelną pomyłkę, a sama literatura jest trawiącą nas od tysiącleci chorobą psychiczną. Może nasze miejsce było w szczęśliwych stadach, w dziczy, w czarnej niewiedzy, której nie rozjaśniał żaden przebłysk świadomości. Nasze urojenia rozrosły się do tak monstrualnych rozmiarów, że cała ta układana przez stulecia konstrukcja zaczyna się walić, miażdżąc nas, miażdżąc, miażdżąc. Może nasze miejsce było przy wodopojach, przy wschodach nienazwanej gwiazdy, nie w bibliotekach, antykwariatach i księgarniach. W prostych kopulacjach i walce o najzwyklejsze żarcie, a nie w ciągach znaków, mnożących się jak bakterie, przyjmujących nad nami kontrolę. Może... * „Zaginiona biblioteka” zakończyła się sceną, w której Izabell po kilku godzinach prób udaje się wreszcie odszyfrować tajemniczy napis, zdobiący podłogę gigantycznej, wypełnionej książkami auli. Brzmiał on: „Przekazanie pełnego/ Raportu nastąpi/ w roku 98/ Ery Burroughsa/”. Poczułem się, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w przeponę... W tym roku przypadała 96 rocznica urodzin Williama. Cokolwiek miało się wydarzyć, zostały nam tylko dwa lata.
III. Zakład Skrzywdzonych Literacko
eksplozja Pół nocy rozmyślałem nad przeczytanymi słowami. Zapowiedź przekazania tajemniczego Raportu wskazująca datę według kalendarza Burroughsa była najprawdopodobniej zwykłym błędem autorki. Miałem niby uwierzyć, że wewnątrz liczącej dziesiątki tysięcy lat świątyni ktoś napisał coś, co dotyczyło Pisarza żyjącego całkiem niedawno? Albo że na kamiennych półkach znalazły się książki, które zostały opublikowane w ostatniej dekadzie? Skrajny idiotyzm albo bolesny brak redakcji. Lecz z drugiej strony patrząc, ta ewidentna niekonsekwencja fabularna mogła być właśnie częścią poszukiwanego przeze mnie tekstu, elementem zewnętrznym względem podstawowej fabuły utworu. Matylda Ruff to autorka błyskotliwa, pisząca wyjątkowo sprawnie, więc ciężko dać wiarę, że nagle pod koniec powieści dostała jakiejś intelektualnej menopauzy i zaczęła sadzić takie błędy. Coś tu wyraźnie było na rzeczy. Przed dziewiątą zszedłem na śniadanie. Zaspany, skonsternowany, wyczerpany rozważaniami nad lekturą. Jakby moich problemów było mało, dostałem wczorajszą kromkę chleba polaną keczupem i szklankę wody bez gazu... Skandal to mało powiedziane! Płaciłem za normalne wyżywienie, a nie za takie jaja, jakich jeszcze żadna jajecznica nie zaznała! – Bez przegięć, panowie! – krzyknąłem do właścicieli siedzących na recepcji. – Dajcie coś zjadliwego albo zaraz naprawdę się wpienię. Wyższy tylko milczał znacząco, gapiąc się we własne paznokcie z patologicznym uśmiechem na ustach. Ale niższy, wykonując rękami manewry godne dyrygenta, zaczął niezwłocznie wyjaśniać zaistniałą sytuację: – Ależ prosz, szanowny panie, prosz, błagam! Niech się pan szanowny nie obraża, ten teges, nie gniewa. Wiemy, bardzo wiemy, dotkliwie wręcz wiemy, że miały być codziennie, ten teges, bułeczki świeżutkie, -teńkie, jajeczniczki, szyneczki i cudeńka, ale w nocy... w nocy, panie kochany, wybuchła wojna! I niestety siedziba naszej firmy cateringowej Fast Food Nation została... prosz pana... co tu dużo mówić... została wysadzona w powietrze! – Jak to? Jaka znowu wojna? – spytałem, kompletnie zaskoczony. Mój rozmówca nie wyglądał wcale, jakby miał ochotę na żarty bądź gry intertekstualne. Był wręcz roztrzęsiony, a jego ruchom i słowom wyraźnie brakowało koordynacji. – Ten teges, Fosteryści i Kingowcy znowu nadepnęli sobie na, szanowny panie, odcisk. I tym razem na obelgach i bijatykach się nie skończyło. Posłuchać szanownie prosz. Teraz? Sytuacja robi się coraz poważniejsza. Kingowcy o pierwszej w nocy
wysadzili we Wzdychowie aż siedem budynków: wszystko siedziby firm, których szefowie byli zdeklarowanymi fanami Karola Fostera K. No i nasz catering poszedł wtedy z dymem... Za jednym terrorystycznym zamachem. Za przeproszeniem, prosz pana. A wtedy co? Wtedy w odpowiedzi wyznawcy Fosteryzmu podpalili Hotel Mroczna Wieża! We wiadomościach od świtu trąbią i bębnią, że jest ponad sześćdziesiąt ofiar śmiertelnych. To nie są już zwykłe zamieszki ani żadne przelewki, prosz szanownego pana. Zaczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi. Ten teges! Krążą różne przerażające plotki. Podobno przed godziną bojówki fanów literackiego horroru ostrzelały posterunek Lirycji przy Placu Xanadu. A agent Guya Smitha nie wiedzieć czemu rzucił się wczoraj wieczorem do akwarium ze złotymi rybkami, w barze rybnym, centralnie w centrum miasta. Utonął! On utonął, prosz szanownego pana. Choć wtedy jeszcze nie było żadnej wojny! Ale rybkom, na szczęście, nic się nie stało. – Jasna poezja by to wzięła – jęknąłem. Wojna... Nie mogłem uwierzyć, że znów wybuchła. I to tuż obok. Tak nagle, bez większego powodu. Jeśli to prawda, trzeba będzie znikać ze Wzdychowa jeszcze dziś wieczorem. Zresztą i tak nie chciałem przeciągać tego pobytu w nieskończoność. Załatwię, ile się uda i kończę ten rozdział. Pora wrócić do mojego zwykłego trybu bycia, bez wielkich literackich sekretów, ale przynajmniej pocieszająco znajomego. Rutyna codzienności, wieczne skacowanie, bełkotliwe rozmowy z ludźmi, którym książki mocno namieszały w głowach oraz coraz trudniejsze kontakty z Zampano. A w tle cicho narastająca rozpacz, niczym skradająca się do mnie ściana ognia. Czy w ogóle wierzyłem w to, że wyjeżdżając, uda mi się coś w mojej egzystencji zmienić? Może tym właśnie miał być ten cały Raport – żałosnym krzykiem podświadomości, oznajmiającej mi po prostu, że każda okazja jest dobra, byle tylko wyrwać się z dotychczasowych kolein. Do tego jeszcze teraz ta wojna, ta przeklęta wojna... W takiej sytuacji faktycznie nie mogłem wymagać od obsługi „Pikniku w Piekle”, by dostarczała mi na stolik same frykasy. Postanowiłem łyknąć coś w biegu, zanim pojadę do Zakładu Skrzywdzonych Literacko, gdzie koniecznie chciałem pogadać w cztery oczy z Karolem Mansonem, autorem „Hipotetycznej hipoteki”. To spotkanie powinno wiele wyjaśnić, stać się wisienką na torcie dla moich poszukiwań. Nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, będę później mógł się pocieszać, że przecież próbowałem.
konflikt zbrojny Ci z „Pikniku w Piekle” wcale nie przesadzali. Konflikt narastał, próbując jak najszybciej osiągnąć epickie rozmiary. W ciągu doby lub dwóch ta wojna może stać się żywiołem, który pochłonie dosłownie wszystko na swojej drodze. Na ulicach hałas i chaos. W powietrzu gęsta mieszanina przerażenia i podekscytowania. Ludzie z oczami wielkimi ze strachu gonili tam i z powrotem, jakby miało ich zaraz rozsadzić. Co chwilę ktoś na mnie wpadał, ktoś przewracał mi się pod nogami, pędząc w sobie tylko znanym kierunku. Wycie, okrzyki, rozpaczliwe nawoływania. Działania zbrojne jeszcze nie dotarły do tej dzielnicy, ale lęk był niemal namacalny. Ja tymczasem starałem się zachować spokój, wmawiając sobie, że to przecież nie moja sprawa, że nie muszę się opowiadać po żadnej ze stron, bo w tym mieście jestem tylko na moment. Nie był to pierwszy czytelniczy konflikt, który mógł srodze namieszać mi w życiu. Pamiętam, jak w czasach mojej wczesnej młodości taka wojna wszystkich ze wszystkimi wybuchła w Postmodernie. Zaczęło się od ulicznej bójki fanów Pynchona z czytelnikami Palahniuka. A skończyło na doszczętnym zrujnowaniu wschodnich dzielnic miasta i ponad trzech tysiącach ofiar. W wyobraźni wciąż mam przed oczami płomienie trawiące budynek za budynkiem, wciąż słyszę wrzaski mordowanych. Jakby traumy było mało, w starciach zginęła moja ówczesna sympatia, dwunastoletnia Lorafena Zgierz, chyba najbardziej uroczy rudzielec w swoim przedziale wiekowym. Jakiś fanatyczny i psychopatyczny wielbiciel Ellisa pchnął ją nożem w brzuch. Wywołana tym zajściem depresja ograniczyła się do weekendu namiętnego samookaleczania, ale moje psychiczne rany goiły się długimi miesiącami. Teraz najważniejsze to nie dać się zabić. Bo byłoby co najmniej nietaktem zginąć kilka kroków przed wyjaśnieniem zagadki, o ile oczywiście do tego wyjaśnienia się w ogóle zbliżam. „W Raporcie znajdziesz całą prawdę o naszym świecie, naszej literaturze, naszej egzystencji” – twierdził tamten opętaniec z Kościoła Becketta. Wiele książek rościło sobie pretensje do bycia Tekstem Ostatecznym, który przyniósłby odpowiedź na najważniejsze z zadawanych przez czytelników pytań. Gdyby się okazało, że poszukiwane przeze mnie dzieło daje choć fragmentaryczny dostęp do jakiejś tajemnej wiedzy, znaczyłoby to, iż moje obecne działania to już coś znacznie więcej niż rozrywka, coś znacznie więcej niż kilkudniowy wypad poza granice Postmoderny dla złapania oddechu. A nawet jeślibym oszukiwał sam siebie i tak powinienem się cieszyć, że w końcu wreszcie mam jakiś cel – już nieważne, że mglisty, bardziej tajemniczy od kryjącego się pod setką pseudonimów kontynuatora „Sklepów cynamonowych” w wersji
hipertekstowej. Wreszcie dokądś zmierzałem, po tylu latach gonienia w kółko. I żadna wojna nie może mi przeszkodzić, choćby nawet starli się w niej wszyscy mieszkańcy naszej planety naraz. Na szczęście główny front nie dotarł jeszcze w te okolice. Istniała więc spora szansa, że przypadkowa kula nie rozsadzi mi czaszki... Po krótkim, nerwowym marszu, nieco wygłodniały po zakończonym fiaskiem hostelowym śniadaniu, trafiłem w końcu na lokal „Pizza Prosto od Mafii”, gdzie kupiłem dwa spore kawałki i łyknąłem je w drodze na przystanek autobusowy. Już nie wnikałem nawet, czy to faktycznie pizza z oryginalnych mafijnych pieców, w których nocami płoną ofiary porachunków gangsterskich, bo w tym momencie pochłonąłbym nawet zbiorek haiku Orbitowskiego Juniora Juniora Juniora, gdyby mnie trochę bardziej głód przycisnął. W szybkim tempie dotarłem na przystanek. Nie musiałem czekać długo, bo już po chwili zobaczyłem nadjeżdżający autobus. Ten nie zwolnił jednak, ani się nie zatrzymał. Już chciałem rzucić jakąś soczystą obelgą, ale gdy tylko mnie minął, wyszło na jaw, że w środku płonie doszczętnie i nieodwołalnie. Sczerniałe szkielety pasażerów patrzących na mnie przez szyby zwęglonymi oczodołami stanowiły ewidentny dowód, że nie chciałbym nigdzie jechać w ich towarzystwie. – To mogłem być ja – jęknąłem, wyobrażając sobie siebie jako świeżo upieczone ciało. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, próbując otrząsnąć się z szoku. A więc wojna już tu jest, już dyszy mi trupim oddechem w kark. Trzeba natychmiastowo uzbroić się w błyskotliwość i z twarzy mijanych przechodniów zawczasu wyczytywać, czy nie są to aby gotowi na wszystko fundamentaliści literaccy, podejmujący każde, nawet najbardziej krwawe wyzwanie, byle tylko zniszczyć tych, którzy lubią czytać coś, co nie mieści się w ich wyobrażeniu „dobrej książki”. Płonący pojazd pokonał jeszcze kilkadziesiąt metrów, a potem grzmotnął w wystawę jakiegoś antykwariatu, po drodze miażdżąc nogi nieuważnego przechodnia. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Zupełnie jakbym wyśnił sen o zagładzie, własnym czarnowidztwem próbując udaremnić swoją „misję”. Oczami wyobraźni znów ujrzałem nieśmiały uśmiech biednej Lorafeny, gdy w zamian za zbiorek „Oprócz marzeń warto mieć także jointy” pożyczała mi „Muminki” i „Kubusia Puchatka”, wierząc, że ja, zaczytany w szajsie klasy „Ce” i niższych kategorii, będę w stanie obudzić w sobie dziecięcą fascynację światem przedstawionym, który w tamtym czasie wydawał mi się czymś niewyobrażalnie wręcz marnym i niewartym uwagi. To ciekawe, że niekiedy zapaleni czytelnicy różnych literackich branż potrafią się dogadać ponad podziałami, tworzyć pary, a nawet zawierać Sakrament Konkubinacki, podskórnie czując, że mimo różnic w żyłach nas wszystkich płynie ta sama pasja, ta sama fascynacja słowem pisanym, historiami potrafiącymi przenieść nas w miejsca, gdzie wszystko jest inne niż to, co znamy. W końcu z Lorafeną pochodziliśmy z całkowicie odmiennych rzeczywistości. Ja, wychowany na buntownika, wierzący w destrukcyjną moc prawdziwej beletrystyki, wyznawca Williama Burroughsa, na
każdym kroku przyuczany przez kolegów do cynizmu i nihilizmu, nie powinienem znaleźć wspólnego języka z dziewczyną, dla której liczyły się tylko książki mówiące o cudowności życia, trwałości przyjaźni, szacunku do rodziców i wyobraźni jako miejscu, gdzie możemy szukać schronienia nawet w najtrudniejszych momentach. Jednak od czasu pierwszego spotkania na literackim bazarze, gdzie paru bibliofilów z anarchistycznym zacięciem sprzedawało książki, mieszając bez ładu i składu autorów, gatunki oraz przeczące sobie konwencje, od czasu pierwszych rozmów o tym, że czytanie jest super, ale nauczyciele w szkołach najwyraźniej o tym zapomnieli, coś nieuchronnie nas do siebie przyciągało. Byliśmy ledwie nastolatkami, a już potrafiliśmy pojąć to, czego nie rozumie większość żyjących na skraju wojny dorosłych: że literatura potrafi budować mosty między naszymi wewnętrznymi światami... Odległe eksplozje wyrwały mnie z rozmyślań. Wstęgi czarnego dymu pięły się w niebo niczym macki. Co się tu działo, do drętwej groteski?! Świat obrócił się nagle w jakiś chory żart. Było tak, jakbym w ciągu jednej nocy przeniósł się do innej rzeczywistości, gdzie każdy jest dla każdego potencjalnym wrogiem. Ktoś na przystanku powiedział, że po mieście od świtu buszują grafomańscy terroryści w przebraniach znanych autorów, za cel upatrując sobie biblioteki, księgarnie, restauracje i pojazdy komunikacji miejskiej. Ofiary liczone są już ponoć w setkach. Po ujawnieniu tego przykrego i przerażającego faktu przystanek opustoszał dosłownie w moment. Ja też doszedłem do wniosku, że jeszcze nie pora umierać – obojętne co myślę o tej planecie i naszej przykrej na niej egzystencji. Trzeba obmyślić jakiś logiczny plan dostania się w miarę szybko na ulicę Kathe Koi. Nim wojna zmieni całe Wzdychowo w dymiące zgliszcza – a to z godziny na godzinę wydawało się coraz bardziej prawdopodobne. * Chociaż żal wydawać tyle pieniędzy, musiałem zdecydować się na taksówkę. Dowiedziałem się, że mój dzisiejszy cel jest oddalony o prawie siedem kilometrów, więc nawet gdyby nie było stanu wyjątkowego i ryzyka eksplozji czającego się za każdym rogiem, dostanie się tam na piechotę mogłoby wywołać zawał albo ciężką zadyszkę. Postój znalazłem szybko, lecz chętnych na jazdę taryfą znalazło się nagle tylu, że musiałem czekać dobre dwadzieścia minut, zanim trafiła się jedna dla mnie. – Na Kathe Koi 44 poproszę – powiedziałem kierowcy spokojnym głosem, starając się nie zdradzić ze swoim podenerwowaniem. Facet z wyglądu przypominał trochę drwala albo innego krasnoluda, który we własnej brodzie mógłby schować wszystkie tomy „Encyklopedii Postmodernizmu” – a tych do dnia dzisiejszego spisano ponad czterdzieści. Miał małe, przekrwione oczka, spłaszczony nos i szybki, płytki oddech. Zgarbiłem się nieco w sobie... Przez dłuższy moment obawiałem się, czy to aby nie jakiś ekstremista, który zaraz
wyjmie gnata i celnym wystrzałem oświeci mnie na temat tego, co jest warte lektury, a co nie, jednak w końcu przekonałem sam siebie, że to tylko moja rozszalała paranoja, każąca mi w każdym bliźnim dostrzegać potencjalnego wroga, więc naprawdę nie mam się czym przejmować. Niepotrzebnie tak mocno uwierzyłem w słowa Romana Monteki – że szukając Raportu, można wpaść w kłopoty. Może to właśnie moje czarnowidztwo sprowadziło do miasta obecny konflikt zbrojny? Podobno złe nastawienie potrafi przenosić góry i zwalać je komuś na głowę. Nie mam pojęcia, kto to napisał, ale miał stuprocentową rację. – Ach, Kathe Koja – rozmarzył się wyraźnie tamten, jakby mimochodem włączając się w gorączkowy ruch wzdychowskich ulic. – Pamiętam, jak w czasach nastoletniości czytałem „Skórę” i „Zero”. Też mi się wtedy chciało zostać prowokacyjnym Prozaikiem. A „Urazy mózgu”! Panie, w czasie lektury miewałem takie bóle w okolicach czoła, jakbym sam walnął czachą o jakiś krawężnik i miał za chwilę doświadczyć wizji bardziej przerażających niż najbardziej makabryczny koszmar. Cóż to były za narracyjne odjazdy. Miło było posłuchać człowieka, u którego pasja czytania nie wywołała agresji i chęci atakowania wszystkich wokół. Poczułem się, jakby wnętrze tej taksówki stało się małą, przytulną wysepką pośród oceanów dymu, pożogi, strzałów i wrzasków. – Ja tam nie wiem, bo nie czytałem – odparłem, kręcąc głową. – Choć może i powinienem, bo ponoć niedaleko padła Koja od Burroughsa... Ale tak w ogóle, to czemu pan tym Prozaikiem w końcu nie został? Przez chwilę milczał w zadumie, jakby zbierając siły na jakąś kontrowersyjną deklarację. – No niby zostałem – odpowiedział, energicznie gmerając palcami w porastającej mu pół twarzy gęstwinie… – Bo udało mi się wypuścić dziesięć lat temu zbiorek shortstories zatytułowany „Skazany na rozpacz”, więc tak jakby... No, byłem drukowany i mogłem mówić o sobie per „Pisarz”. Ale zeszło tylko kilkadziesiąt sztuk tego mojego czegoś i zostałem zmuszony poszukać sobie jakiejś bardziej przyziemnej pracy... Ale nie jest tak źle. Wożąc ludzi po mieście, słyszę masę naprawdę ciekawych historii. Zacząłem je nawet spisywać, żeby za jakiś czas spróbować kolejnej publikacji. Roboczy tytuł: „Opowieści taksówkarskie”. – Interesujące – odparłem, z narastającym przerażeniem patrząc na panujący za szybami chaos, zakrwawionych ludzi wysypujących się z restauracji „Wegańska”, gdzie ktoś najwyraźniej przed momentem otworzył ogień do klientów. Na poboczach część wozów stała już w ogniu. Jakiś psychopata pisał właśnie czerwonym sprayem na ścianie: „Nienawidzę maniaków fantastyki”. – A o czym były te pana wcześniejsze shorty? – Jak sam tytuł, „Skazany na rozpacz”, sugeruje... o mojej byłej żonie – powiedział i westchnął głośno, jakby słowo „żona” działało niczym metalowa obręcz zaciskająca mu się właśnie na klatce piersiowej. O resztę wolałem nie pytać, nie chcąc sam siebie skazywać na słuchanie boleśnie
autobiograficznej fabuły, po której moje nocne koszmary mogłyby nabrać jeszcze większej wyrazistości. Dalszą trasę pokonaliśmy więc we względnej ciszy, przerywanej jedynie odległymi eksplozjami i wrzaskami ofiar. * Jazda trwała niemal godzinę, bo kilka głównych arterii zostało zamkniętych ze względu na niebezpieczeństwo zmasowanego ataku lub anonimowe informacje o podłożeniu bomb. Chwilami zaczynałem wątpić, czy w ogóle gdziekolwiek dziś dotrę. Na szczęście moje najgłębsze lęki nie wypłynęły ostatecznie na powierzchnię, by się spełnić. W końcu dojechałem na miejsce, na ulicę Kathe Koi 44, i to nawet bez żadnych uszczerbków na zdrowiu – przynajmniej fizycznym, bo całkiem możliwe, że widziane przez szybę obrazy pełne dymu, krwi i zataczających się w zdezorientowaniu lub leżących bez życia ofiar zostaną w psychice już na stałe. Nie zmieniało to jednak w niczym przykrego faktu, że w efekcie opłaty za przejazd trzydzieści feles poszło się justować. We Wzdychowie moje rezerwy finansowe topniały szybciej niż kostka lodu wrzucona do wrzątku, nie ma to tamto, trzeba teraz ekspresowo zrobić swoje i brać się stąd, w miarę możliwości jeszcze przed ogłoszeniem bankructwa. To, że zostałem tutaj, widząc, co się dzieje, już samo w sobie jest czystym szaleństwem. Naprawdę aż tak mi obrzydła nuda mojej codzienności w Postmodernie, że jestem gotów odnieść ciężkie rany w literackich starciach, byle nie wracać na stare śmieci? Gdy wysiadałem z wozu, nad głową przeleciały mi dwa uzbrojone śmigłowce, gotowe w każdej chwili namierzyć cel i zrównać go z ziemią. To już nie przelewki. To już wojna w najgorszym znaczeniu tego słowa, na wszystkich polach i frontach. Zacisnąłem pięści, dodając sobie odwagi, a potem ruszyłem naprzód.
literacko poturbowani, łączcie się Zaraz po przejściu przez drzwi poczułem się nagle nadzwyczajnie spokojny. W Zakładzie Skrzywdzonych Literacko czas biegł jakby w innym rytmie, niepodobnym do aktualnej nerwówki panującej na ulicach i potrafiącej w ciągu paru sekund wytrącić człowieka z równowagi. Ruchy mijanych w korytarzu ludzi były powolne i ostrożne, jak u jakichś mimów po solidnej dawce spowalniaczy, ich twarze zaś całkowicie pozbawione napięcia, jakby wyprane doszczętnie z narzucanej im wcześniej przez otoczenie gęby, z tego zacięcia i determinacji charakterystycznych dla całej reszty, gnającej na złamanie karku w odwiecznym wyścigu szczurów. To zaskakiwało, ale też dawało pewność, że nic mi w tym miejscu nie grozi. Krwawe starcia zostały za progiem, wydając się nagle tak odległe, jak tylko można to sobie wyobrazić. Leniwie wodziłem wzrokiem po wszystkim wokół. Ściany, sufity i podłogi miały tutaj różne odcienie kojącej zieleni, a po kątach rozstawiono bujane fotele, gdzie każdy mógł rozwiązać krzyżówkę, poczytać specjalistyczne pismo, w którym nie było ani słowa o literaturze, przemocy czy seksie. Do dyspozycji były też lekkie i pozbawione brutalności gry konsolowe. Głównym hallem dotarłem do recepcji. Za szeroką ladą stała uśmiechnięta dziewczyna w okolicach dwudziestki, nosząca żółto-błękitny strój, tylko krojem przypominający ubrania zwykłych pielęgniarek. – Szczęść książko – powiedziałem, przywołując na twarz uśmiech mający pomóc mi osiągnąć to, co planowałem. – Chciałbym się zobaczyć na moment z panem Karolem Mansonem. – Proszę pokazać jakiś dokument tożsamości – odparła głosem tak miłym i słodkim, jakbym był dzieckiem wymagającym specjalnej troski. Dałem jej dowód, a ona sprawdziła w bazie danych, czy nie jestem aby pracownikiem jakiegoś wydawnictwa albo dziennikarzem. To rzecz powszechnie znana, że ludzie, którzy tu trafiają, najczęściej są ofiarami beletrystyki – własnej albo czyjejś. Zakłady pełne są Pisarzy i Krytyków, niekiedy Lirycjantów, uszkodzonych psychicznie (a czasem też fizycznie) przez kontakt z książkami. Powody mogą być rozmaite: jedni przeczytali coś, od czego postradali zmysły, drudzy sami stworzyli dzieło, które doprowadziło ich na skraj załamania, a jeszcze inni pisząc niefortunne recenzje (to gnojące arcydzieła, to znów wychwalające totalne gnioty). Słyszało się nieraz o autoagresji samozwańczych Werterów, zapadających na nieuleczalną odmianę romantyzmu bądź dekadentyzmu po zbyt wnikliwej lekturze jakiejś powieści. Wiedziało się o morderstwach popełnianych przez fanów horrorów lub thrillerów, ogarniętych
nagle niezrozumiałym szałem. Zatem było jasne i niewymagające komentarza, że pracownicy dbali, by pacjentów nie dręczyły osoby w ten czy inny sposób związane ze słowem pisanym. Wszak zdarzały się już nieraz w takich miejscach akty ekstremalnej przemocy, kończące się nawet śmiercią, po tym, jak na przykład jakiś Krytyk nie chciał dać spokoju Poecie czy Prozaikowi, który go czymś zdenerwował. Należało zachowywać szczególną ostrożność. Osoby raz już uszkodzone przez literaturę stawały się wyjątkowo podatne na wszystkie dalsze ciosy, nawet jeśli same je sobie zadawały. – W porządku – odparła po weryfikacji. – Pierwsze piętro, korytarzem na lewo, pokój numer 12. Podziękowałem i ruszyłem zgodnie z jej wskazaniami. * Stanąłem przed drzwiami z liczbą 12. Zapukałem, trochę niepewnie, nie wiedząc, kogo zastanę i czy to nie będzie jakiś arcyciężki przypadek, z którym się nie dogadam na żaden temat, a już w szczególności nie dowiem się niczego nowego o Raporcie, jaki by on zresztą nie był. Problemem pozostawało, że wciąż nie miałem pewności, czego konkretnie szukam. Podejrzane fragmenty wyczytane przeze mnie w ostatnich dniach, mogły nie być niczym szczególnym – po prostu moje oko, drążąc za jakąś wielką tajemnicą, samo ubierało treści w wygodne dla siebie formy przekazu. Znane jest przecież powiedzenie: „kto szuka, ten błądzi”. A ja, wiedząc tak mało, nawet nie zauważyłbym, że coraz bardziej oddalam się od sedna sprawy... Po chwili otworzył mi niski, szczupły mężczyzna z brodą wielką jak krzak i ogromnymi, pełnymi lęku oczami. Nosił brązowe sztruksy oraz dżinsową kamizelkę, niedopiętą na gęsto owłosionej klacie. Był boso. W gruncie rzeczy wyglądał na większego wariata, niż początkowo zakładałem. – Karol Manson? – spytałem. Cofnął się, przerażony. – Spokojnie, nie jestem wydawcą ani dziennikarzem. Po tych słowach wyraźnie się rozluźnił, jakby spadł mu z barków ogromny ciężar. – Mam na imię Edward Egan. Przeczytałem ostatnio „Hipotetyczną hipotekę” i bardzo chciałem się z panem spotkać. Uśmiech, jaki rozjaśnił jego twarz, najprościej byłoby chyba określić mianem chorego. Tak muszą szczerzyć się psychopaci na widok potencjalnej ofiary. Zaciśnięte zęby stanowiły jaskrawy wręcz przekaz: ja się wcale nie cieszę, ja chcę cię żywcem zjeść. Pewnie powinienem momentalnie wycofać się z pola jego widzenia, a potem wziąć długą aż do Postmoderny, ale pocieszałem się, że to już mój ostatni dzień w okolicy, że jeszcze dziś wieczorem stąd wyjeżdżam, a wtedy już niech się tutaj dzieje, co chce, wojny, zagłada i inne nieszczęścia, wszystko mi jedno. – Ojej. Czytelnik – wyszeptał z ekstatycznym zachwytem. – Mój czytelnik, oddany fan. Jak słodko. Jak uroczo. Proszę wejść, zapraszam, bardzo zapraszam.
Pokoik miał na oko gdzieś tak trzy metry na trzy. Połowę jego powierzchni zajmowało łóżko, obok którego stał niewielki stolik oraz krzesło. Na stoliku była lampka w kształcie przedwiecznego boga – Cthulhu. Paliła się, mimo że przez okno wpadało wystarczająco dużo dziennego światła. Na lewo od stoliczka, w kącie, gnieździła się drewniana szafka. Dolną półkę wypełniały egzemplarze powieści Mansona, górna zawalona została bliżej niezidentyfikowanymi zbindowanymi wydrukami – prawdopodobnie jego niepublikowanymi dotąd dziełami. Widać personel uznał, że żadne z tych tekstów nie pogłębią traumy pacjenta i dlatego pozwolono mu je tutaj trzymać. Gospodarz usiadł na skraju łóżka, a mi wskazał miejsce przy stoliku. – Drogi czytelniku Edwardzie. Czuj się tu jak u siebie – powiedział, poruszając ramionami niczym ranny albatros, co chyba miało zwiększyć atrakcyjność tego w gruncie rzeczy smutnego pomieszczenia. Uśmiechnąłem się, nie chcąc w żaden sposób spłoszyć mojego znerwicowanego rozmówcy. – To tak jak mówiłem... eee... niedawno miałem okazję przeczytać pana powieść „Hipotetyczna hipoteka”... – Jak słodko! Jak uroczo! – ...I chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o okolicznościach powstania tego arcyciekawego tekstu. Zachichotał, rumieniąc się, jakby właśnie usłyszał propozycję erotyczną od jakiejś nieziemskiej piękności. – Najdroższy Edwardzie, najmilszy czytelniku. Cudownie, że mnie pytasz o to. Choć zarazem wstydliwie się nieco robi w głębi serca, że mnie pytasz. Bowiem powieść tę napisałem, będąc pacjentem szpitala psychiatrycznego. – Przepraszam... nie chciałem urazić... – wymamrotałem, na co tamten jednak nie zwrócił nawet uwagi. – Z okresu tego pamiętam niewiele, zgoła nic – ciągnął niezrażony. – Może to, że dziwnie na mnie patrzył jeden z lekarzy, ponury dziadek ze sztucznym okiem. To, że upadając pod prysznicem, zrobiłem sobie... niedobrze. Natomiast samego procesu twórczego, samego aktu pisania powieści, zresztą powiem nieskromnie, że mojej najlepszej, w stu procentach arcydzielnej, niestety nie zapamiętałem. Leki były za mocne. Zaćmienie umysłu zbyt obezwładniające. – Rozumiem. Sam nieraz doświadczyłem na własnych szarych komórkach skutków ubocznych różnych farmaceutyków, więc... – Wykonałem ręką trudny do nazwania gest, przypominający wkręcanie żarówki w czoło. – A czy w takim razie kiedykolwiek słyszał pan może o Raporcie? – spytałem, nieco się bojąc, że to słowo klucz otworzy w Mansonie jakąś Puszkę Pandory, w której zamknięto wszystkie jego psychiczne niedole, czekające tylko na chwilę dogodną dla eksplozji. Jego uśmiech momentalnie zniknął, jakby starła go niewidzialna dłoń srogiego metanarratora. Oczy nagle otwarły mu się jeszcze szerzej i straszniej.
Wstał. Nic nie powiedział i usiadł. Potem znowu wstał. – Nareszcie ktoś, kto mnie wysłucha... Dzięki ci, święty i świetny zarazem Mastertonie... Nie miałem pojęcia, do czego zmierza, ale zamieniłem się w słuch, licząc na jakąkolwiek iluminację. – Niech pan nie roni ani słowa z tego, co teraz powiem. Ta prawda została mi objawiona całe lata temu, jednak nie sądziłem, że wie o niej ktoś jeszcze. Tamten głos w ciemnościach powtarzał, że jestem wybrańcem, jedynym na tym parszywym świecie... Jego zachowanie i wyraz twarzy sprawiły, że ekspresowo uwierzyłem w opętanie przez demony, o którym czytałem w czasach nastoletniości, sięgając po czterotomowe wydanie „Pamiętników dziewiczej okultystki”, z Wydawnictwa Anneliese Michel. On tak właśnie wyglądał. Jakby się właśnie czołowo zderzał z duchem wieszcza. – ...Gdy poznałem fakty, które zaraz przedstawię, moje życie zmieniło się nie do poznania. Spadł na mnie trudny do zniesienia ciężar. Tak, wiedza potrafi być brzemieniem. Teraz przekażę ją panu, mojemu godnemu następcy. Literatura... Literatura jest tak naprawdę raportem z nieistniejących światów. Wszystkie rzeczywistości, które mają swoją literaturę, są tylko i wyłącznie urojone, nie może być inaczej. Nie istnieje nic, co zostało napisane. To wszystko jest gigantycznym raportem, który nam, Pisarzom, każą notować głosy dudniące w ciemnych wnętrzach naszych czaszek. Kiedyś, w przyszłości, przez wszystkie te literackie kosmosy przejdzie tak zwany Kolekcjoner. Zbierze teksty jak plony. Przeniesie je w lepsze miejsce. Gdy nas już nie będzie. One będą trwały wiecznie w tym jednym jedynym świecie, który jest prawdziwy. W jedynej realnej rzeczywistości. Ja wiem, jaka ona jest, bo to też zostało mi objawione. Słyszał pan może o mechanice kwantowej? – Ale co to ma do rzeczy? – Nie kryłem ani zaskoczenia, ani tego, że z każdym kolejnym słowem Mansona szczęka opadała mi coraz bliżej podłogi. – Bardzo wiele. Otóż ten dział nauki dowodzi, że wszystko jest prawdopodobne. Istnieje szansa, że jakaś rzecz nagle zniknie, że jakiś człowiek przesączy się przez tę planetę, a potem cały i zdrowy wyłoni się po jej drugiej stronie. Że mogą gdzieś istnieć stwory, które żyją na kartach naszych książek. To właśnie koronny dowód, że ten świat nie jest prawdziwy. Bo w prawdziwym świecie nie ma czegoś takiego jak prawdopodobieństwo. Nie ma czegoś takiego jak wyobraźnia. Wszystko, co tam jest, istnieje tylko na jeden sposób, nie ma żadnych wyborów, żadnych rozwidlających się ścieżek, alternatywnych historii. A wie pan czemu? – Nie. Nie mam bladego pojęcia. – Bo prawda jest tylko jedna. Nie ma – powtórzę to raz jeszcze – nie ma w niej miejsca na jakiekolwiek prawdopodobieństwo. Tamten świat jest stały, niezmienny, wieczny. I tam właśnie popłyną nasze książki, nasze raporty ze światów, które istnieją tylko i wyłącznie w naszych umysłach.
Struchlałem z wrażenia. Koleś był wygadany i intrygujący, ale co z tego, skoro to nie miało chyba wiele wspólnego z tym konkretnym Raportem, którego ja szukałem. – No dobrze, ale jak się z tym wszystkim wiąże wskazana przez pana książka, zatytułowana „Zaginiona biblioteka”? – Co? – Powieść „Zaginio... – Pierwsze słyszę, szanowny czytelniku. – Przecież powołuje się pan na nią w kluczowym momencie swojej „Hipotetycznej hipoteki”. – Byłem wtedy na pierońsko mocnych lekach i niewiele pamiętam. Usiadł tak nagle, jakby tym razem niewidzialna ręka odłączyła go od ładowarki. – To, że dziwnie na mnie patrzył jeden z lekarzy... ponury dziadek ze sztucznym okiem.. I to, że upadając... pod prysznicem... zrobiłem sobie... niedobrze. I wtedy nagle zaczął łkać w głos. Nie wiedziałem, co robić. Zawładnęła mną nieopisywalna wręcz bezsilność. Paraliż na wszystkich frontach. Epicka impotencja. Dramatyczna niemożność zdecydowania się na cokolwiek. Tamten ryczał, ja byłem w stanie co najwyżej oddychać. Postanowiłem więc brać stąd odwrót. – To może ja już pójdę – wymamrotałem, cofając się pomału w kierunku drzwi. – Nie, niech pan poczeka! – krzyknął niespodziewanie Manson. Strach w jego oczach był niczym śmiertelna i zakaźna choroba. Energicznie zdjął z szafki jeden z wydruków i wręczył mi go. – Teraz, gdy zna pan prawdę, z pewnością będzie pan w niebezpieczeństwie. Tak jak ja, od wielu lat. Ten tekst zapewni panu ochronę i opiekę. Nakłamałem personelowi, że to moja najnowsza powieść, dlatego jej nie zabrali. Zrobiłem kilka kopii na czarną godzinę, więc nic nie stracę, jeśli poświęcę jedną dla jakże wiernego, jakże uroczego czytelnika. Niech pan tego użyje w chwili najgorszego kryzysu. I niech pan pamięta, żeby samemu nigdy, przenigdy tej książki nie czytać. Podziękowałem mu i wyszedłem. W korytarzu odetchnąłem nieco. Otarłem z czoła pot, który skroplił się z powodu zbyt dużych dawek psychozy płynących z zewnątrz wszystkimi kanałami percepcji. Szajba tego faceta była widać mocno zaraźliwa. Jeszcze pięć minut w jego towarzystwie, a sam musiałbym się starać o miejsce w Zakładzie Skrzywdzonych Literacko. Od niechcenia zerknąłem na wydruk, który mi podarował. Na białej okładce nic nie było, a na pierwszej stronie widniał jedynie napisany wielgachną czcionką tytuł: „kotku, jestem w ogniu”.
kompletna zaskoczka Z tekstem pod pachą, solidnie wbity w glebę takim obrotem spraw, ruszyłem chwiejnym krokiem przez korytarze Zakładu Skrzywdzonych Literacko, nie mając pojęcia, co dalej ani nawet co bliżej. Bo cóż można generalnie począć w sytuacji, gdy Karol Manson okazuje się schizofrenikiem najzupełniej paranoidalnym, puszczającym strumieniowe bełkoty na tematy egzystencjalne, krążące wokół teorii nieistnienia naszego świata? I chociaż, owszem, zna on jakiś raport, to niestety nie ten, który zamierzałem odnaleźć. Przez krótką chwilę miałem nawet wrażenie, że Manson wcale nie kłamał, że wszystko to – ja, Zakład, wojna, Krytycy i Lirycjanci, a nawet doszczętnie zdziczali grafomani – jest tylko czyimś mało prawdopodobnym wymysłem, kiepską fikcją snutą z braku innych zajęć. Ale przecież wiedziałem, że to nie może być prawda, wiedziałem, że to właśnie nasz świat jest rzeczywisty, a nie te wszystkie bzdurne wymiary, o których wspominają śpiący w Limbotoriach. A gdy tak szedłem, z głową zwieszoną nisko ze zgryzoty i rozczarowania, nagle dobiegł mnie znajomy głos: – Edward? Co ty tu robisz? Podwójnie zbity z tropu, podniosłem wzrok wcześniej skupiony na fraktalnych wzorach wściekle plamiących podłogę. I co zobaczyłem? Zobaczyłem ni mniej ni więcej tylko Tranksenę. Czyli byłą dziewczynę Zampano. I moją w sumie też, przez jakieś pięć minut. Bo w dziwnym porywie serca zdradziła go właśnie ze mną. Choć byłem wtedy już średnio przytomny i nie zdawałem sobie nawet sprawy z doświadczanego właśnie szczęścia – czy może raczej nieszczęścia. – Co ja tu robię?! – wykrzyknąłem, chyba znacznie bardziej zaskoczony niż ona. – Co ty tu robisz?! Stała, sierota, w progu jednego z pokoi, ubrana w coś w rodzaju białej piżamy w zielone groszki, rozczochrana, zaspana, jak cień samej siebie z dawnych lat. – Żyję tutaj. Jestem pacjentką – odparła, rumieniąc się ze wstydu. Podszedłem bliżej. – A co? Ktoś cię literacko... skrzywdził? – zdziwiłem się. Pamiętałem przecież dokładnie, jaka z niej była „kobieta wyzwolona”, która „sobie w kaszkę nie da dmuchać”, co zresztą powtarzała przy wielu okazjach. Teraz pojawiła się przede mną zaledwie pusta skorupa, wspomnienie dawnej Trankseny, na pierwszy rzut oka bardzo podobne, ale po bliższych oględzinach okazujące się jedynie pozbawioną wszystkich indywidualnych cech kopią.
– Jakbyś nie wiedział. O czym, do jasnej poezji, ta kobieta do mnie nawijała? Czyżby znowu moja pamięć wyrzuciła poza nawias jakieś arcyistotne fakty, zastępując je białymi plamami? – Bo nie wiem. – Serio? – Uniosła brwi w dziecięcym zaciekawieniu. – Serio. – Nie brałeś w tym wtedy udziału? – W czym, do grafomańskiej nędzy?! Czy w tym lokalu każdy gada wyłącznie zagadkami?! – Byłem już tak bardzo sfrustrowany moimi bezowocnymi poszukiwaniami Raportu jak Wzdychów długi i szeroki. Ciągłe błądzenie po ślepych zaułkach, ucieczki przed urojonymi prześladowcami i śnienie odrażających koszmarów, aż trudno było trzymać nerwy na wodzy. – No dobra. W takim razie wejdź. Musisz usłyszeć tę historię – powiedziała, robiąc mi miejsce w progu. Przyjąłem zaproszenie, chociaż w głębi siebie wiedziałem najlepiej, że z rozmowy z Trankseną nie może, no po prostu nie może wyniknąć dla mnie nic pozytywnego. * Jej pokój z pokojem Mansona wspólne miał chyba tylko niewielkie wymiary. Pełno tutaj było różnych pluszaków, miśków, żyraf, słoni, jednorożców, żółwi oraz małp – dużych i małych. Tapety – różowe. Żyrandol – fioletowy w żółte gwiazdki. Stoliczek w kształcie serca. Pościel z rysunkami przedstawiającymi Kubusia Puchatka i jego przyjaciół ze Stumilowego Lasu. – Poczęstuj się – zaproponowała Tranksena, sadowiąc się przy wspomnianym już stoliczku, na którym leżały pudełka z czekoladkami i cukierkami. – Nie, dzięki – odparłem, ale zrobiło się tak niezręcznie, że wziąłem w końcu lizaka, byleby tylko czegoś napchać w usta. – Siedzę tu od mniej więcej dziesięciu miesięcy. Jest nawet nie najgorzej. Personel bardzo miły, pacjenci też. Wieczorami oglądamy filmy pełnometrażowe, a w dzień seriale i kreskówki. Nie jest wcale koszmarnie. Chociaż prawie umarłam. I oto jest – klasyczny wyciskacz łez. Historia dziewczęcia o złotym sercu, skrzywdzonego przez zły świat. Któż nie zna tych ogranych schematów fabularnych? W gruncie rzeczy było mi teraz tylko żal, lecz nie jej, tylko siebie. Że wtedy w tak kurewski sposób ze mną pograła, chyba wyłącznie po to, by jak najboleśniej skrzywdzić Zampano. Z jednej strony czułem się wykorzystany, ale z drugiej kiełkowała we mnie jakaś patologiczna nadzieja, że może Tranksena od samego początku coś do mnie czuła. Jednak za dużo było w tym ślepego samooszukiwania się. Jeśli nawet przedstawicielką płci
pięknej targnie jakiś nagły poryw serca, to obiektem swoich westchnień nie uczyni przecież kogoś w moim typie. Bo i co ja, niezbyt majętny, średnio bystry, z rzadka trzeźwiejący literacki diler miałem do zaoferowania jakiejkolwiek lasce? Darmowe porcje tekstów do namiętnego uczytywania się wieczorami? Wjazd na imprezy, które zawsze kończyły się tak samo? Niewiarę w jutro, objawiającą się robieniem głupot w czasie teraźniejszym? Zawsze byłem nikim, zerem bez perspektyw, samozwańczym prorokiem, przeczuwającym swój rychły i przykry koniec. Przypadkiem dobitnie beznadziejnym. Kobiety z reguły nie chcą mieć z kimś takim do czynienia, chyba że w grę wchodzą interesy albo szybki, niezobowiązujący seks. – Wyjaśnij mi coś – powiedziałem. Zamiast patrzeć jej w oczy wbiłem mętny wzrok w trzymanego w dłoni lizaka. – Kiedy się poznaliśmy, byłaś kobietą bardzo... emmm... silną... bardzooo... wyzwoloną. – Byłam wredną suką, możesz powiedzieć to wprost. Jak miło. Coś jednak w niej zostało z tamtych dzikich czasów. Nie owijała w narrację. – No... tak. Robiłaś, na co miałaś ochotę. Imprezowałaś, piłaś, brałaś. Bawiłaś się mną i Zampano jak jakimiś pionkami. I wtedy jeszcze to... Mógłbym oskarżyć cię o gwałt, gdyby nie to, że tylko sam bym siebie ośmieszył. – Ale ja wtedy nie byłam sobą – odparła dziwnie pustym głosem, palcami skubiąc ucho pluszowej żyrafy. – To nie moja wina. On to wszystko kontrolował. Aha. „On”. Więc teraz pewnie zrzuci całą odpowiedzialność na jakiegoś Pisarza, w którym się w tamtym okresie pasjami zaczytywała. Tak jakby literatura mogła być odpowiedzialna za wszystkie nasze działania, tak jakby to książki zawsze o wszystkim decydowały. Tak jakbyśmy sami podlegali czyjejś wyobraźni. – On, czyli kto? – Pieprzony Zampano! – krzyknęła i łzy napłynęły jej do oczu. – Zrobił ze mnie swoją prywatną marionetkę. A ja nawet nie miałam pojęcia, co się dzieje. Rozumiesz? Nie dostrzegłam tego, byłam zbyt łatwowierna. Niemal parsknąłem śmiechem, ale jakoś się w ostatniej chwili powstrzymałem, widząc, że rozmówczyni jest mocno wytrącona z równowagi. – Zampano przecież od lat jest w takim stanie, że buta sobie sam nie zawiąże – powiedziałem najspokojniej jak umiałem. – Nie, Edward. On udaje. – Pokiwała głową jakby na potwierdzenie własnych słów. – To psychopata. Skończony świr. Ty nie wiesz, do czego on jest zdolny. Nie masz nawet bladego pojęcia... Bierze mnóstwo wspomagaczy, pewnie, ale myśli całkiem chłodno, jak automat. Potrafi na zawołanie odgrywać dowolne uczucia. Ja wierzyłam, że on mnie rzeczywiście kocha, że to coś poważnego. Ale on grał, grał po mistrzowsku. I na dodatek cały czas był zazdrosny. O ciebie. – O mnie? Otarła łzy łapką włochatej małpy. Wśród tego dziecinnego zoo jej słowa wydawały
się szczenięcą fantazją. – Mówił, że lecimy na siebie i że to widać gołym okiem. Ale on nas jeszcze urządzi. Pożałujemy, że się urodziliśmy. Mówił, że załatwi nas gorzej niż Dawida. Wstałem, bo co jak co, ale takich bzdur dłużej nie mogłem wysłuchiwać. – Co ty w tej chwili za fabułę snujesz, kobieto? Co próbujesz tutaj ugrać? Dawid popełnił samobója i Burroughs przenajświętszy mi teraz świadkiem, że właśnie tak było. Zaśmiała się nerwowo, kręcąc głową. – Gówno tam wiesz. Zampano był ciągle wściekły, że Dawid pisze dla ciebie opowiadania na zamówienie, więc postanowił go wyeliminować. Nie wiem do końca, jak tego dokonał. Mogę tylko podejrzewać, że podobnie jak to zrobił ze mną. Czyli przez wgranie mu w podświadomość własnego tekstu. Złapanie go w narracyjną pętlę. Usiadłem. Popatrzyłem na nią, jakby była pierwszym wydaniem „Nagiego Lunchu”. W szczerozłotej oprawie i z autografem. Nie miałem nawet siły, żeby obśmiać to, co wygadywała. Ani żeby załamać nad tym ręce. Absurd i groteska to mało powiedziane. Pamiętałem: od dobrych paru lat Zampano opowiadał, że kiedyś zacznie pisać teksty, które dadzą mu pełen rząd dusz nad odbiorcami. Że będą to wersy poezji porażającej bardziej niż ściecha najczystszego proszku, albo akapity prozy tak mocnej i skondensowanej, że czytelnik kompletnie straci kontrolę nad sobą, skończy z wypranym mózgiem, wypraną pamięcią, osobowością w strzępach, zupełnie przeoranym „ja”, które już żadnym „ja” nie będzie. Ale brałem te jego historie za zwykłe miejskie legendy. Za coś podobnego do tych wszystkich rzekomych psychicznych masakr, spowodowanych przez „Wieczne rozpoczynanie” czy choćby... czy choćby... „kotku, jestem w ogniu”. – Co wiesz o pętlach? – spytałem, starając się nie myśleć nawet, że mam przed sobą stuprocentową wariatkę, bo jej umysłowe zawieszenie wcale nie musi oznaczać, że nie mówi prawdy. Oczywiście nie wierzyłem, żeby mój przyjaciel zdołał osiągnąć wymarzony efekt oddziaływania swoimi narracjami na odbiorców, bo nikt tego nie potrafił, ale ciekaw byłem, jak ona to wszystko widziała. – Prawie nic. Ale wiem, że kiedyś mi jedną założył. I Dawidowi pewnie też. Zampano miał swoją technikę. Wiedział, że dobrowolnie nigdy bym nie przeczytała żadnego z tych jego koszmarnych tekstów. On jest kimś więcej niż tylko nałogowym producentem literackiego śmiecia. W każdej próbce zamieszcza haczyk, który pozwala mu przejmować kontrolę nad odbiorcą... ofiarą. Wtedy akurat pokłóciliśmy się i powiedziałam, że nie chcę go więcej widzieć. Poszło o zazdrość. I o to, jak na mnie patrzył. Jakbym była jego lalką, jakbym służyła wyłącznie do zaspokajania potrzeb. Zawsze był mizantropem. Gardził ludźmi, traktował ich jak zwierzęta najniższej kategorii. Czasem miewał ataki agresji w miejscach publicznych, niszczył wszystko dookoła. Raz w restauracji podpalił obrus... Tamtego dnia byłam pewna, że między nami skończone. Kiedy zadzwonił, myślałam, że chce przeprosić, że wreszcie się zmieni, wylezie z tej swojej skorupy, zdejmie paskudną maskę, którą inni brali za prawdziwą twarz. Dlatego odebrałam. Powiedział coś dziwnego, niezrozumiałego, a mnie nagle zrobiło się ciemno przed oczami. Poczułam się, jakbym dostała kamieniem w tył głowy.
Jakbym wypadła z siebie samej na podłogę. A potem cisza nagle pryska, świat zalewa mnie z każdej strony. Słyszę głośną muzykę, jakieś bełkotliwe rozmowy, gwizdy wszędzie wokół. Otwieram oczy i widzę, że uprawiam z tobą seks, w jakiejś knajpie, przy wszystkich. Jak najzwyklejsza dziwka... Zdawałam sobie sprawę, co się dzieje, ale nie mogłam nawet kontrolować własnego ciała. To było jak paraliż. Siedziałam uwięziona we własnej głowie, a reszta mnie grała w jakimś zboczonym filmie. Potem znów straciłam świadomość. Obudziłam się w środku nocy, leżąc na ulicy, w podartym ubraniu, bez butów, brudna. Ten skurwysyn mnie zgwałcił. Rozumiesz to? Psychicznie i fizycznie. On wszedł w moją świadomość którymś ze swoich tekstów, zrobił ze mnie kukiełkę na własnej dłoni. Zwykłą szmatę, napędzaną jego porno-szyfrem i nieuleczalną pogardą do wszystkich wokół, a najbardziej mnie samej... W tym momencie głos się jej załamał i schowała twarz w dłoniach, łkając. Mój początkowy cynizm wyparował zupełnie. Czułem się, jakbym to ja był tutaj oprawcą, choć przez tyle miesięcy miałem pewność, że byłem jedynie ofiarą rozbuchanego erotyzmu Trankseny, jej mało zrozumiałych planów, dzikich pogoni za orgazmami. W żadnym wypadku nie przyszłoby mi do głowy, że to mogłaby być gra, zabawa rozpoczęta przez samego Zampano, podającego się zawsze za najlepszego z moich przyjaciół. – Jesteś absolutnie przekonana, że to jego wina? Nie było tak, że wcześniej coś wzięłaś? Przez moment milczała, ale w końcu zmusiła się do mówienia. – Najśmieszniejsze, że na początku myślałam tak samo jak ty teraz. Że przywaliłam nieświadomie jakiś niewyobrażalnie mocny halucynogen. A potem, błądząc nocą po ulicach Postmoderny, chwilami zapominając, kim jestem, gdzie jestem i co się ze mną działo, doszłam nawet do wniosku, że ktoś zrobił mi zastrzyk jakiegoś konkretnego spowalniacza. Bo wszystko wokół pędziło tak szybko, jak na przyśpieszeniu, a ja poruszałam się, jakbym tkwiła pod wodą, w osobnym akwarium, którego pozieleniałe ściany były mijanymi kamienicami. Ale przecież miałam świadomość, że to się zaczęło w chwili, gdy zadzwonił Zampano. I dotarło do mnie, że winne nie są narkotyki, tylko najczystsza literatura. Że facet, którego szczerze kochałam, złapał mnie w narracyjną pętlę i sterował mną, jakbym była postacią z jego opowiadań. Bo uroił sobie, że go zdradzam. Chociaż to nigdy, przenigdy się nie stało. Wzięła maskotkę żyrafy i tuląc ją, zaczęła bujać się powoli w przód i w tył, nucąc coś pod nosem. To, co przed momentem powiedziała, dosłownie mnie sparaliżowało. Jej historia była przecież tak podobna do mojej, tak podobna do tego, co działo się ostatnio ze mną. Nagle wszystko, co robiłem przez ostatnie dni, ujrzałem w zupełnie nowym świetle. Jaskrawym, porażającym... Prawdopodobnie nie chodziło tu o żadne poszukiwania Raportu. Czym był zresztą ten cały Raport i dlaczego powinienem traktować go jak sprawę życia i śmierci? Skoro nie interesowałem się nim nigdy wcześniej, dlaczego nagle czułem, że mógłbym poświęcić wszystko, byleby się czegokolwiek na ten temat
dowiedzieć? Czysta bzdura, czyniąca mnie godnym umieszczenia w samym centrum Idioteki, za ogrodzeniem pod wysokim napięciem. Może po prostu Zampano chciał się mnie pozbyć z Postmoderny? Uznał za wroga, tak jak całą resztę. Schizy dręczące mnie od momentu pobudki w Kościele Becketta, były przecież bardzo zbliżone do tych, które stały się udziałem Trankseny. Jest zatem więcej niż możliwe, że i ja wpadłem w pętlę zastawioną przez paranoika, którego miałem za najbliższego kumpla. I że ten napis „Ważne: znajdź Raport!” na suficie mojego mieszkania wykonałem nie tyle ja, co raczej Zampano – moimi rękami. – Jeśli wszystko, co mówisz, jest prawdą, to znaczy, że ja jestem teraz we Wzdychowie właśnie przez Zampano – szepnąłem. – Jak to? – spytała, lustrując mnie zaczerwienionymi od płaczu oczami. – Przyjechałem do tego miasta, żeby znaleźć jakiś Raport, będący podobno jednym z najważniejszych tekstów literackich w dziejach. A tuż przed wyjazdem z Postmoderny spotkało mnie coś podobnego jak wtedy ciebie. Niepamięć następcza i liczne złudzenia czasoprzestrzenne. Halucynacyjne zawirowania. I teraz zaczynam się zastanawiać, czy jakikolwiek Raport w ogóle istnieje. Czy to nie była podpucha, która miała mnie na dobre wyeliminować z rozgrywki. – O nie, nie, nie – wymamrotała, odsuwając się ode mnie z widocznym lękiem. Wcisnęła się w kąt pokoju, jakbym był co najmniej dzikim żywiołem, który za moment spopieli wszystko wokół, wszystkie jej maskotki i resztki dzieciństwa, które chciała za wszelką cenę ocalić, bo świat dorosłych okazał się zbyt bezlitosny, odarł ją z marzeń i godności, zgwałcił w każdym znaczeniu tego słowa. – To on cię tu przysłał... Mogłam się domyślić. On, tylko on. Żebyś mnie zniszczył. Już do końca. Wpędził w najgłębszą możliwą depresję. Nie do wiary, że jeszcze nie postawił na mnie kreski, wiedząc, od jak dawna jestem na zupełnym dnie, bez perspektyw na nic... Zampano robi to wszystko, żeby się zemścić, zmiażdżyć mnie do reszty. Teraz użył ciebie. Raport to nie jakiś tam tekst, jeden z wielu. To literacki wirus, metanarracyjny majstersztyk. Rozumiesz? Najgroźniejszy w dziejach. I to nie jest coś, co możesz znaleźć, tylko coś, czego będziesz szukać do końca życia, ciągle wierząc, że jesteś o krok od rozwiązania zagadki. Sieć powiązań między książkami jest przecież nieograniczona, a ty widzisz tylko kilka najbliższych ogniw, naiwnie sądząc, że znalazłeś się na właściwej drodze. Nie ma właściwej drogi! Nie ma żadnych dróg, skoro cel nie istnieje. To jest właśnie czyste szaleństwo. – Uspokój się, ja naprawdę jeszcze nie zwariowałem – odparłem, chociaż było oczywiste, że kłamię. Ona musiała to dostrzec w moich oczach, usłyszeć w moim głosie, a może wyczuć w napięciu, które sprawiało, że poruszałem się dziwnie sztywno, jakby przed chwilą poraził mnie prąd. – O matko... Jak mogłam być tak ślepa! Ty już masz w sobie tego wirusa, we krwi i w wyobraźni. Teraz próbujesz mnie nim zarazić, opleść mackami własnego opętania! – krzyknęła i kuląc się, zaczęła piszczeć tak przeraźliwie, że aż przeszły mnie dreszcze. Wstając chwiejnie, przewróciłem krzesło na podłogę, zrzucając pluszaki ze stolika.
A Tranksena nadal piszczała, jak w transie, ściskając głowę dłońmi, gdy łzy ciekły jej po policzkach, płynąc z oczu, z których ziało tylko nagie przerażenie, nic więcej, tylko bezbrzeżny strach wiodący w otchłań obłędu. Nie zorientowałem się, nawet kiedy do pokoju wpadli ludzie z personelu Zakładu. Jakaś kobieta przytulała Tranksenę, głaszcząc ją po włosach i szepcąc uspokajające banały. Dwaj rośli mężczyźni wyprowadzili mnie na zewnątrz. Mówili, żebym już tu nie wracał. Nie miałem takiego zamiaru. Stałem na chodniku jak ostatni ocalały z jakiegoś kataklizmu, nienazwanej zagłady, w spoconych dłoniach ściskając wydruk „kotku, jestem w ogniu” i patrząc jak w oddali słupy gęstego dymu pną się w niebo. I słuchając, jak odległe eksplozje oraz wrzaski stają się podkładem dla szaleństwa, w które z każdą sekundą zagłębiałem się coraz bardziej.
minuta ciszy po sobie samym Po tym, co właśnie usłyszałem w Zakładzie Skrzywdzonych Literacko, wydarzenia ostatnich dni wydały mi się nagle niczym więcej jak błądzeniem w gęstej mgle, bezsensownym zaklinaniem świata na własną modłę, chociaż pozostawał on zawsze wrogi, obcy i niewyobrażalnie bezsensowny. Wyruszyłem do Wzdychowa, żeby szukać Raportu, a jak dotąd znalazłem tylko potwierdzenie, jakim jestem naiwnym idiotą. Jeśli Tranksena miała rację, Zampano najwyraźniej wmanewrował mnie w grę, której zasady były niepoznawalne. Wiedział, że ktoś wiodący życie tak puste jak moje, potrzebuje tylko delikatnej zachęty, by ruszyć do walki z wiatrakami. By zacząć namiętnie wyczytywać mapy wiodące do niewypowiedzianych skarbów z czystych białych kartek i biegać wściekle między fatamorganami, nie zatrzymując się nawet na moment potrzebny do odzyskania trzeźwego osądu. Według słów Trankseny wszystko się – przynajmniej teoretycznie – zgadzało. Wychodziło więc na to, że Zampano zadzwonił na mój numer wtedy, w Kaplicy Burroughsa, gdy po raz nie wiadomo już który imprezowałem do nieprzytomności. Bez cienia przeszkód schwycił mnie we własną narrację, czego skutkami ubocznymi były późniejsza amnezja i zaburzenia tak przestrzeni jak też czasu. Ten wariant był prawdopodobny, tłumaczył także moje niedawne problemy. Wciąż pozostało jednak kilka kwestii budzących poważne wątpliwości. Bo w takim razie skąd wziął się wtedy w Kościele Becketta ten skundlony karzeł, który w swojej nawiedzonej przemowie poruszał zarówno temat samego Raportu, jak i tekstu „kotku, jestem w ogniu”? Nie był przecież halucynacją. Nie był zjawą. A potem jeszcze te wszystkie rozsiane po różnych książkach akapity dotyczące tajemnej wiedzy, której poznanie całkowicie zmienia sposób, w jaki widzimy rzeczywistość... Widziałem je na własne oczy, zarówno w „Hipotetycznej hipotece” Mansona, jak również w „Zaginionej bibliotece” Matyldy Ruff... Może to zwykłe bzdury, strumieniowe bełkoty, tandetne urojenia z drugiej ręki, ale przecież je przeczytałem, niezaprzeczalnie, czyli ich autorzy autentycznie te słowa napisali. Coś musiało zatem być na rzeczy. Przecież Roman Monteki też co nieco w tym temacie wiedział, wprawdzie niewiele, ale nie można powiedzieć, że wymyślił to na poczekaniu. Wydawał się naprawdę przestraszony, opowiadając historię popadłej w bezdenne szaleństwo profesorki Uniwersytetu Miskatonic. Nie sądzę, żeby z jego strony to było wyłącznie czyste aktorstwo. Takiego przejęcia nie sposób udawać. I w tym miejscu otwiera się bramka numer dwa. Raport jak najbardziej istnieje, a ja faktycznie jestem na jego tropie. Spotkanie Trankseny byłoby więc w tym wypadku tylko
mało istotną przeszkodą, chwilowym odwróceniem uwagi od sedna sprawy. Może nawet nasłali ją na mnie ci ponuracy w garniakach, którzy podążali ostatnio moim śladem? Wiedziałem przecież, że jest psychicznie chora, rozdzierana przez niewysłowione lęki trudnej do określenia proweniencji. Jej pokój wyglądał jak koszmar przedszkolaka, jak przesada zbyt wielka, aby można było w nią uwierzyć. Kobieta jakby cofnęła się w rozwoju do czasów dzieciństwa, z którego ktoś ją ograbił – zapewne ona sama. Nie miałem wątpliwości, że mentalnie podpadła w nieczęste doły, z których wyczołgać się nie będzie łatwo, a może to być wręcz niemożliwe. Odkąd ją poznałem, prezentowała sobą doprawdy unikatowe rozchwianie, w jednym momencie rozważna i romantyczna, w drugim targana głodem wiecznego niezaspokojenia zdzira. Raz czytywała jasne i klarowne obyczaje dla dobrze ułożonych panien, potem wyszeptywała namiętnie jakieś ciemne poezje, gorączkowo mamrotała eksperymentalne poematy popełnione rękami najzwyklejszych szaleńców. Musiała w końcu skończyć, gdzie skończyła – pomyślałem. – Podobne stworzenia zazwyczaj nadużywają wolności do czasu, aż w końcu się nią zadławią. A w takim razie ta cała teoria z nieczystą grą Zampano też mogła się okazać zaledwie bełkotem wariatki, próbującej wciągnąć mnie we własną psychodeliczną fazę... Tylko skąd mogłem wiedzieć, co w tym wypadku jest prawdą, a co fałszem? Komu miałem zaufać? Wieloletniemu przyjacielowi – owszem – ewidentnie opętanemu, ale jednak mającemu magnetyzm literackiego geniusza i dostarczającego mi produkt najwyższej jakości, czy do szczętu nawiedzonej kobiecie, która bezpardonowo wykorzystała mnie kiedyś i zostawiła z emocjami w strzępach, bez choćby zdania wytłumaczenia? Znów byłem w kropce. Dwie bramki przede mną, a w każdej mogło czaić się jedno wielkie nic. A jakby tego było mało, wokół rozpędu nabierała jeszcze ta poroniona bitwa jednych czytelników z drugimi. * Gdybym myślał choć w minimalnym stopniu racjonalnie, pewnie bym odpuścił, postawił na najbezpieczniejszą opcję. Zabrałbym się stamtąd taryfą prosto do „Pikniku w Piekle”, spakował manatki, podziękował dwuosobowej ekipie lokalnych świrów i wsiadł w pierwszy lepszy autobus do Postmoderny, licząc w duchu, że tym razem obejdzie się bez ataku grafomanów i innych tego typu atrakcji. Olałbym durny Raport, samozwańczych literackich proroków, złowieszczo kwitnący konflikt zbrojny, postawił krechę na Zampano i Tranksenie, i całej doszczętnie poronionej reszcie... Na margines z całym tym chorym światem, niech to się kręci bez mojego udziału, te wszystkie projekcje paranoidalne dwulicowych literatów i teorie spiskowe znerwicowanych nimfomanek! Mogłem tak zrobić, owszem, to by było w pełni uzasadnione. Ale coś mówiło mi, że jestem blisko sedna całej sprawy, ledwie o mały krok od rozwiązania tej wielopiętrowej zagadki...
Postanowiłem więc dać tej osobliwej przygodzie ostatnią szansę. Musiałem przeczytać chociaż jedną z książek wskazanych przez autorkę „Zaginionej biblioteki”. W tę albo we w tę. Albo coś tam będzie, tym razem klarownie wyłożone, albo stąd znikam, wracam do spekulacji tekstem w moim rodzinnym mieście, bezpiecznych szaleństw w nieprzewidywalnym gronie bliższych bądź dalszych znajomych. Ruff wymieniła tytuły czterech opublikowanych wcześniej pozycji, zatem wpadnę do pierwszej lepszej księgarni, czytelni czy biblioteki i wezmę, co będą akurat mieli na stanie. W końcu gdyby nie spotkanie z Trankseną, nawet bym nie myślał o przerwaniu dzisiejszych poszukiwań. A skoro to był i tak mój ostatni dzień w mieście, co mi szkodziło pomyszkować za czymś więcej? * Wkrótce stanie się jasne, czy mnie najlepszy przyjaciel wrobił w najgorszą wtopę życia, czy może uroiło się to tylko w przeżartym chemicznym syfem mózgu Trankseny. Każda z tych opcji była dosyć straszna, wiedziałem jednak, że któraś musi okazać się faktem... Idąc przed siebie, przymknąłem oko na kilka mijanych antykwariatów, bo nie sądziłem raczej, żebym pozycje, których szukam, znalazł w przybytku o nazwie „Soft thrillery medyczne i polityczne – od 9 feles za kilogram!!!” ani tym bardziej w żadnym „Książki dla dorosłych – erotyki z mchu i paproci”. Tak w ogóle to patrząc na mijane przybytki czytelnicze, coraz mocniej docierało do mnie, że wojny są nieuniknione – zbyt podzielone, zbyt rozbite na przeciwstawne frakcje jest nasze społeczeństwo, by mogło wytrwać w pokoju długie lata. No tak na zdrowy rozum: czy mógłbym podać pomocną dłoń fanowi Katherine Grocholi, czy ową pomocną dłonią raczej bym mu przywalił, bo by mi się sama zwinęła w piąchę na widok takiego wcielonego bezguścia na krzywych nogach? Ale mniejsza już. Po co się bardziej ekscytować? Każdy czyta to, co lubi, i w głębi duszy gardzi tymi, którzy czytają coś innego. To się nigdy nie zmieni. Każda grupa uważa się za elitarną, inne mając za nic. Najchętniej byśmy się wszyscy pozabijali nawzajem... W końcu udało mi się dotrzeć przed przeszkloną wystawę „Czytelni literatury wysokiej”. Wyglądało to całkiem w porządku. Wprawdzie różne mieliśmy definicje literatury wysokiej i byli też tacy, co pod tę kategorię podciągali niekiedy powieść „Na szczytach Rozpłaczy”, liczącego 195 centymetrów wzrostu Pisarza fantasy – Emila Ce, a nawet zbiorowego autorstwa prozę autobiograficzną „Wzloty i upadki wzdychowskiej kadry koszykarskiej”, ale po cichu liczyłem, że znajdę tutaj choć jeden ze wskazanych przez Matyldę Ruff tytułów. W środku jednak moją uwagę przykuły wcale nie jakieś niezliczone tomy zgromadzone na uginających się półkach czy ekscentryczny wystrój kojarzący się z barami mlecznymi dla plebsu (na białych blatach leżały nawet metalowe zakładki przyspawane do łańcuchów, które z kolei przyspawano do podłogi, żeby nikt sobie tego dziadostwa nie myślał wziąć do domu), lecz to, że wszyscy tu obecni – kilkanaście osób
– zgromadzili się wokół jednego stołu. Nie wiem – zebranie jakieś czy kółko wzajemnej molestacji nad codzienną prasą? Zresztą nieistotne, gdyby tylko ktoś mi wskazał miejsce, gdzie tutaj trzymają... Nim dokończyłem myśl, za moimi plecami, gdzieś na ulicy, w niedalekim tle, doszło do eksplozji. Wybuch miał moc tak ogromną, że na ułamek sekundy literalnie wzbiłem się w powietrze. Cisnęło mną o ścianę, jakbym był zrobiony ze szmat, z trocin, wypchany papierami, wypełniony makulaturą po same pachy... Tak właśnie leciałem: kończyny bezwładne, głowa luzem, reszta chyba tylko jako komiczny balast. A potem nagle zrobiło się cicho i ciemno, ktoś zgasił cały świat i poszedł spać, nie czytając nawet nic uspokajającego na dobranoc.
IV. Między piórem a kartką, klawiszem a znakiem.
chyba nie może być gorzej... Jeszcze zanim zobaczę, co się tutaj dzieje, jeszcze zanim usłyszę, jakie zarzuty się mi stawia, czuję, jak ktoś raz za razem klepie mnie po policzkach z otwartej, raz w lewy, raz w prawy, coraz mocniej, aż to zaczyna naprawdę boleć. Otwieram oczy. A tam jaśniej niż da się znieść.... Porażające światło wali prosto we mnie, oślepia, dezorientuje. Próbuję zmrużyć powieki, ale wtedy znowu dostaję z otwartej. – Nie spać – mówi ktoś. Staram się skoncentrować wzrok na miejscu, skąd dochodzi głos, ale widzę tylko zarys czyjejś twarzy. Światło jest zbyt jaskrawe, by dostrzec cokolwiek. – Imię i nazwisko? – pyta tamten, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Co? – szepczę półprzytomnie. Bez ostrzeżenia chlusta mi w twarz lodowatą wodą. – Imię i nazwisko! – powtarza. – Edward... Edward Egan – odpowiadam, czując, że drętwieją mi policzki i czoło. Gardło boli jak w ciężkiej chorobie. W ustach kompletnie sucho. – Miejsce zamieszkania? – Post... moderna. – Ulubiony autor? Mam wrażenie, że zaskakująco wiele od tej odpowiedzi zależy, a jednocześnie wiem, że jeśli będę się zbyt długo namyślał, oprawcy dojdą do wniosku, że próbuję konfabulować. – Zampano – wypalam więc, choć bez trudu mógłbym wskazać co najmniej kilku, którzy piszą lepiej i których teksty mocniej do mnie trafiają. W oddali słyszę odgłos stukania w klawisze. Potem gdzieś tam, w miejscu gdzie wzrok nie sięga, odzywa się kobiecy głos: – Według Prozopedii: Zampano, urodzony w Postmodernie w 66 roku Ery Burroughsa. Autor powieści „zgwałcony, zabity, zbawiony” oraz zbioru eksperymentalnych miniatur „Źródłosnów”. Przez część recenzentów uznany za kontynuatora tradycji zapętlonych narracji wsobnych, zapoczątkowanych przez wzdychowskich Fraktalistów, uważających się za nieślubne dzieci „Tęczy grawitacji” i „Sumy Zero”. Zdaniem Krytyka Harolda Blooma: „Marny kopista mistrza solipsystycznych autokreacji i metaopisowych fabuł – Alberta Hawkinga”. Od biedy
zaliczany do literatury wysokiej nie najwyższych lotów, przez niektórych uważany jednak za klasycznego reprezentanta literatury średniej wysokich lotów. Lampa nagle gaśnie i na moment robi się niemal całkiem ciemno, tylko gdzieś w tle dostrzegam blask ekranu i mdłą zielonkawą łunę nad podświetlaną klawiaturą. W ciszy słyszę jedynie mój chrapliwy oddech. Potem całe pomieszczenie rozjaśnia się zupełnie. To niewielka, owalna sala o białych ścianach. Nad głową dostrzegam rząd jarzeniówek, z których jedna mruga, jakby w jej wnętrzu zagnieździły się ćmy. Przede mną stoi facet z kilkudniowym zarostem, ubrany w jednoczęściowy granatowy uniform. Za nim, przy biurku, siedzi przed komputerem młoda kobieta: blada twarz, kręcone włosy do ramion, okulary z grubych oprawkach. Ręce i nogi mam przykute kajdankami do masywnego fotela, na którym siedzę. Boli mnie praktycznie wszystko, najbardziej jednak oczy i głowa – jakby spadło na nią co najmniej jednotomowe wydanie całego „Władcy Pierścieni”. – Podajesz się za czytelnika literatury ambitnej, mieszkasz w Postmodernie, zostałeś ochrzczony w obrządku Burroughsa... Albo masz przy sobie sfałszowane dokumenty, albo rzeczywiście mówisz prawdę. W takim razie jak wytłumaczysz fakt, że tuż po zamachu, o którego przeprowadzenie jesteś podejrzewany, znaleźliśmy przy tobie nie tylko „kotku, jestem w ogniu”, legendarną broń literacką krótkiego zasięgu, ale także – tfu, tfu, tfu! – tomik haiku Orbitowskiego Juniora Juniora Juniora, popularnego twórcy miękkookładkowych wierszydeł kategorii Zet, pełnych seksu, przemocy i – tfu, po pięciokroć tfu! – horroru? – To nie jest... – Nie próbuj zaprzeczać. O ile „kotku, jestem w ogniu” leżało zupełnie luzem przy twoim nieprzytomnym ciele, to wspomnianego wyżej gniota literatury popularnej miałeś centralnie w kieszeni! – To było dodawane gratis do parasola! – krzyczę, zaskoczony siłą własnego głosu. – Kupiłem parasol, bo w Dzielnicy Dyniowych Latarni piździło bardziej niż pod rynną! I w takim jednym „Sklepie z Różnościami” tę książkę dawali jako gratis! Brwi przesłuchującego mnie kolesia nagle opadają. Mina mu rzednie. Ego więdnie. Facet opuszcza na moment napięte wcześniej ramiona. – Zoloftino, sprawdź to – rzuca do kobiety siedzącej przed komputerem. Próbuję się połapać, o co w tym wszystkim może chodzić. Jestem pewien, że wszedłem wcześniej do jakiejś czytelni. Tam coś ewidentnie poszło nie tak. Pamiętam wrażenie, jakbym oderwał się od ziemi. I jeszcze huk, ten przerażający huk... – „Sklep z Różnościami” – odzywa się kobieta. – Na swojej witrynie Liternetowej piszą, że w tym tygodniu do każdego zakupionego produktu dokładają książkę Orbitowskiego Juniora Juniora Juniora. W przyszłym ma to być z kolei „Słowowstręt” Romka Polańskiego. Też groza. Facet wzdycha głęboko, wręcz teatralnie. – W porządku. Załóżmy na moment, że nie jesteś czytelnikiem takich podłych
produktów, że zamiast cisnąć dziadostwo do kosza, gdzie jego miejsce, odruchowo wsadziłeś je w kieszeń. Załóżmy, że do naszej czytelni przyszedłeś w poszukiwaniu cennych lektur z wyższych i najwyższych półek. Załóżmy, że to nie twój samochód pułapka eksplodował wtedy przed wejściem. Załóżmy, że to nie ty jesteś winien śmierci trójki naszych ludzi. W takim razie czemu wparowałeś do „Czytelni literatury wysokiej” akurat w chwili, gdy trwało tam, prowadzone zresztą przeze mnie, zebranie Oddziału Ekstremalnych Fosterystów, któremu już od ponad roku mam zaszczyt przewodzić? Co próbowałeś u nas znaleźć? Kto cię wysłał na przeszpiegi? – Szukałem Raportu – mówię, być może mylnie zakładając, że koleś będzie miał jakiekolwiek rozeznanie w temacie. I chyba faktycznie ma, bo wyraz twarzy od razu mu się zmienia. – Skąd wiesz o Raporcie? – pyta. – To długa i głupia historia – odpowiadam, wzdychając. – Większości dowiedziałem się z książek. „Hipotetyczna hipoteka”, „Zaginiona biblioteka”. Czuję, że jestem już blisko wyjaśnienia... – Chwila, chwila! Sugerujesz, że nasz tajny „Raport z przejmowania czołowych Wzdychowskich wydawnictw przez amatorów wyrobów książkopodobnych z zakresu fantastyki, kryminału i romansu, w latach 40–46 Ery Fostera” doczekał się przedruków bądź odrębnych omówień w jakichś, dostępnych dla postronnego czytelnika, pozycjach?! – Że jak? – pytam, nie łapiąc ani słowa z tego, co tamten próbuje sugerować. Zanim jednak zdążę doczekać się jakichkolwiek wyjaśnień, na salę wpada bez zapowiedzi dwóch przypakowanych mężczyzn w ciemnych garniturach, celem bezdyskusyjnego zakończenia trwającego tu przesłuchania. – Przejmujemy tego gościa. Rozkaz z samej góry – mówi jeden z nich i pokazuje wypytującemu mnie kolesiowi dokument formatu A4, który prawdopodobnie jest czymś w rodzaju nakazu. Nie wiedząc już kompletnie, co się tu wyprawia i o co generalnie chodzi, zaczynam szarpać się z tymi kajdankami, rozpaczliwie i zupełnie bez sensu, ale choć to nic nie da, nie mogę bez walki oddać się w ręce kolejnych nawiedzonych sekciarzy, czy innego mentalnie chybionego odłamu paraliterackiego, który będzie mnie dręczył przez następne godziny, jeśli nie dni. Wszystko wskazuje, że zupełnie przypadkiem zanurkowałem w jakieś głębsze szambo... Jak to się mogło stać, że szukając choćby nie wiem jak niezwykłego, ale jednak tekstu literackiego, natrafiłem na problemy, które się już nawet we łbie nie mieszczą? Przypomina mi się nawiedzona teoria Trankseny. Ale wyraz jej twarzy i dziecinne zachowanie momentalnie to wszystko, co mówiła, unieważniają, bo przecież nie można przyznawać skończonym paranoikom nawet cienia racji. Inaczej świat stanie na głowie, przestaną funkcjonować znane nam prawa, gramatyka, ortografia i logika pójdą się justować i tyle, koniec pieśni. Szarpię się coraz bardziej nerwowo, a efekt jest wciąż ten sam, czyli mówiąc krótko:
żaden. Moja szamotanina nie trwa jednak długo, bo jeden z przybyszów szybko przesuwa mi przed oczami jakieś czarne kuliste urządzenie, które po chwili błyska mi w gały jaskrawozielonym światłem, trzy razy, a wtedy nagle robię się lekki i tracę zdolność myślenia, i wszystko wokół ekspresowo zielenieje, jakby zarosło dziką roślinnością, która jest tak dziwna, tak kuriozalna wręcz, że to chyba już musi być sen, i te pnącza w rzeczywistości wcale nie próbują teraz wrosnąć w moje ciało tysiącem wijących się pędów.
...nie, jednak może Nie mam pojęcia, jaki jest czas i jakie jest miejsce. Wokół tylko gęsta ciemność, więc nawet nie wiem, czy oczy mam otwarte, czy zamknięte. Wyciągam ręce jak najdalej przed siebie. Od razu wyczuwam dłońmi przeszkodę. Coś płaskiego, twardego, rozległego. To może być ściana, sufit, cokolwiek. Prawdopodobnie leżę. Bo czuję równomiernie rozłożony nacisk na plecy i tylną część ud. Nic nie naciska na stopy, więc raczej nie stoję. Szukam telefonu, nie mam go jednak przy sobie, ktoś zabrał. Próbuję wyciągnąć ręce na boki, ale nie jestem w stanie. Tam mogą być ściany, szyby, przegrody, cokolwiek. Być może jestem w jakiejś kosmicznej kapsule i mknę przez kosmos, na wpół uśpiony. Ale najbardziej prawdopodobne, że zamknięto mnie w trumnie. * Nie mogę sobie przypomnieć, co się stało. Umarłem? Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek przytrafiło mi się coś aż tak dziwacznego, choć różne akcje mam na swoim koncie. Wiem, że jakiś czas temu przyjechałem do Wzdychowa. Szukałem jakiegoś Raportu... To wszystkie jest takie niejasne. Byłem drobnym dilerem literackim w Postmodernie. Czy to ma jakikolwiek związek? Niechcący nadepnąłem jakiejś literackiej mafii na odcisk i załatwili mnie w ten właśnie sposób? Zaraz, zaraz, czy aby na pewno byłem tym dilerem? Jak ja się w ogóle nazywam? Edward Egan. Tak. Ale nie, nie jestem stuprocentowo pewien. Bo mam w głowie też inne nazwiska, inne życiorysy. Pamiętam, że dawno temu żyłem w Idiotece, krajowym epicentrum ludzi ociężałych umysłowo. Czy sam też byłem tylko zwykłym idiotą? Chyba nie, bo jakoś się stamtąd wyrwałem, co wymaga nieprzeciętnej bystrości. Potem napisałem jakąś książkę
i rozkręciłem karierę. Kupiłem willę we Wzdychowie. Ale coś poszło nie tak... Czy właśnie tym kimś byłem w rzeczywistości? Pamiętam zwiedzanie gigantycznej kamiennej konstrukcji gdzieś w środku dżungli... Przemierzanie korytarzy starszych niż nasza cywilizacja... Pamiętam jakąś wojnę, eksplozje i krzyki ofiar. Zamieszki obejmujące kolejne dzielnice miasta, narastający konflikt fanów literatury rozrywkowej z czytelnikami tak zwanej literatury wysokiej. Między tymi obozami zawsze dochodziło do spięć. Czasem ginęli ludzie. Fanatyków poplitu mieliśmy znacznie więcej, ale czytelnicy z ambicjami byli z reguły wyżej postawieni i lepiej sytuowani. Najgorsze jest jednak to, że ja sam nie wiem, do której grupy się zaliczam. Bo lubiłem książki i takie, i takie. Kochałem literaturę jako całość, moje uwielbienie dla niej nie miało granic. I teraz, jeśli poległem, byłem tylko przypadkową ofiarą konfliktu, nie żadnym bohaterem któregokolwiek frontu. Kimś mniej niż literacką płotką... Pamiętam setki różnych rzeczy, fabuł i narracji, historii zupełnie niezwykłych, ale naprawdę nie wiem, która z nich jest moja, bo wszystkie są równie prawdopodobne. I zarazem równie nieprawdopodobne... * Szukałem Raportu, czymkolwiek by on nie był i czegokolwiek by nie głosił. Możliwe, że z tego powodu tkwię teraz w tym ciasnym, ciemnym miejscu. Wiem, że byłem śledzony. Jacyś podejrzani delikwenci w garniakach czaili się gdzieś w pobliżu. Czy to się zdarzyło, czy tylko wyczytałem tę historię w jakimś thrillerze politycznym, taniej prozie szpiegowskiej, autobiografiach schizofreników? A może sam popadłem w paranoję? Jak odróżnić prawdę od urojeń, skoro widziałem tych mężczyzn na własne oczy, a mój strach wydawał się tak samo prawdziwy jak wszystkie inne lęki? Czy jeśli coś widzę, słyszę i czuję, to jest stuprocentowo rzeczywiste? Teraz wszystko stopniowo zaczyna układać się w bardziej logiczną całość. Raport istnieje naprawdę, ale jego tajemnica jest pilnie strzeżona. Siatka agentów ściśle oplata każdy z potencjalnych węzłów informacyjnych. Wypytując o Raport, w końcu sam wpędziłem się w ich zasadzkę. Dobrze wiedzieli, co wypożyczyłem z Biblioteki Miskatonic. Wiedzieli, co kupiłem w „Galerii Książkowej”. Święty Burroughsie! Jak mogłem być tak naiwny?! Przecież Zampano wyraźnie powiedział, że Raport to literacki skarb, jakiś Graal, czy coś w tym rodzaju. Wielu ludziom zależy, żeby sekret nie wydostał się z ciasnego kręgu dobrze poinformowanych. A ja zachowywałem się we Wzdychowie jak dziecko w sklepie z zabawkami! Uderzam pięścią w zawieszoną jakieś pół metra nade mną powierzchnię. Nie odpowiada temu żaden dźwięk, nawet najcichsze echo. Zupełnie jakbym... Zupełnie jakbym tkwił wiele metrów pod ziemią.
niedobór liter w organizmie Łapa boli mnie od tego uderzenia wręcz niemożebnie, więc chyba można z jakąś dozą pewności założyć, że jednak żyję. Chociaż co to za życie? Bolę siebie, więc jestem. W ciemności, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy... Jeśli faktycznie idzie teraz o Raport i jeśli faktycznie to jacyś strażnicy jego sekretu mnie dopadli, prawdopodobnie moja śmierć jest wyłącznie kwestią godzin. Pewnie się uduszę, chociaż na razie nie odczuwam niedoboru tlenu. Oddycham normalnie, ale zważywszy na naprawdę spory rozmiar tej trumny – pół metra luzu nade mną, trochę po bokach, kolejne pół powyżej głowy i pewnie coś koło tego niżej stóp – można wywnioskować, że była ona robiona dla jakiegoś giganta, więc i powietrza nie zabraknie tutaj jeszcze przez pewien czas. Teraz bardziej martwi mnie, że już dość dawno niczego nie czytałem. I nie mówię tego jako fanatyk literatury w każdym jej przejawie, ale jako człowiek znający zagrożenia wynikające z niedoboru liter w organizmie. Już pod niecałych dwóch dobach bez czytania można zauważyć u siebie oznaki krańcowego głodu. Słyszałem o tym wiele razy. Zaczyna się od lekkiego niepokoju, który stopniowo nasila się, a w dodatku zaczyna mu towarzyszyć uczucie swędzenia, ale nie w jakimś określonym miejscu, tylko gdzieś wewnątrz ciała, jakby w duszy, punkcie, w którym nigdy, przenigdy nie można się podrapać... Willu wszechmocny! Postmoderno odległa! Najjaśniejsza poezjo! Jak o tym myślę, sam robię się coraz bardziej podenerwowany! ...Swędzenie narasta potem do momentu, w którym zmienia się w palący ból. Pojawiają się pierwsze urojenia, omamy słuchowe, później także wzrokowe. Głód na początku odnosi się wyłącznie do fabuł, więc opowiedzenie sobie w myślach jakiejś ciekawej historii może go na kwadrans czy dwa stłumić. Gdy jednak żądza osiągnie swe apogeum – przekształci się w czysty głód liter, który jest stanem gorszym nawet niż ten odczuwany przez heroinistów w czasie odwyku. Jeśli wtedy nie przeczyta się czegokolwiek – choćby instrukcji obsługi prezerwatywy albo listy kontaktów w telefonie – śmierć następuje bardzo szybko. Towarzyszą jej niewyobrażalne wręcz męczarnie, o których jednak nasza medycyna wie wciąż niewiele, bo nikt nie przeżył dotąd końcowego stadium głodu liter, by potem o tym opowiedzieć. *
Staram się oddychać jak najpłycej, lecz to tylko zwiększa moje zdenerwowanie. Powietrza starczy na pewno, ale moja wytrzymałość psychiczna może się skończyć już za godzinę czy dwie. Od tego bezruchu i tkwienia w samym epicentrum jakiegoś klaustrofobicznego horroru pomału zaczyna mnie już nosić. Przesuwam się więc nieco w dół, stopami macając spód trumny. Powierzchnia jest tam chłodna i mam dziwne wrażenie, że wyczuwam delikatny powiew powietrza z zewnątrz. Uginam obie nogi i kopię z całych sił, jednak poza pulsującym bólem w piętach nie przynosi to absolutnie żadnego efektu. Zaczynam rozpaczliwie krzyczeć, wzywać pomocy. Nic się nie dzieje. Uspokajam się na moment, zamykam oczy, wyrównuję oddech. Może wcale nie chodzi o Raport, może jestem jeńcem wojennym? Może to wszystko zaraz się skończy, a walczący ze sobą na śmierć i życie czytelnicy oraz Pisarze wreszcie zawrą pakt o nieagresji. Nastanie pokój i każdy będzie czytał, na co ma ochotę... Tak nam dopomóż Williamie Burroughsie. * Znów zaczyna mnie nosić. Co gorsza, dopadło mnie już to nieprzyjemne swędzenie. Drapię się gdzie popadnie, ale żeby poczuć się lepiej, musiałbym chyba wydrapać sobie oczy i mózg, wywlec flaki z rozoranego na wylot brzucha. Ja przecież nic złego nie zrobiłem! – Jestem niewinny! – drę się. – Wypuśćcie mnie stąd! Nic, zero efektu. – Grafomany niezredagowane!!! – wrzeszczę, choć mała, mikroskopijnie wręcz mała jest szansa, że jakikolwiek grafoman ma z moim uwięzieniem związek. * Musiałem chyba przysnąć, bo przed chwilą byłem w jakiejś ekskluzywnej księgarni, gdzie na spotkaniu autorskim piękna Poetka Adrianna Blivit pozwalała czytelnikom dotykać swoich bladych piersi, zakrytych jedynie apetycznie prześwitującym bikini. Obudziłem się, a akurat miała być teraz moja kolej! Swędzi mnie coraz mocniej... Aż przechodzi w pieczenie, jakby gdzieś tam w środku ktoś właśnie rozpalił ognisko. Zaprosił kumpli na piwo i podsmażone kiełbaski, ciężko zwisające z wygiętych patyków... O nie, nie, to porównanie było niepotrzebne! Teraz ta myśl siedzi mi w głowie. Czuję zapach dymu. Smak przypalonych na węgiel kiełbas.
Williamie, pomóż! W momencie, gdy zaczynam już wyraźnie słyszeć śpiewy zapitych frajerów i skwierczenie przypalanych kiełbasek, uginam nogi, kucam, a potem obracam się na brzuch, żeby podczołgać się do miejsca, gdzie wcześniej wyczułem podmuch powietrza. Teraz z kolei zaczynają mnie swędzieć plecy i tylne części ramion, jakby tam przed momentem miało ucztę tysiąc wściekłych komarów. Nieeee! Znów porównanie. Nie mija minuta, a zaczynam słyszeć maksymalnie denerwujący odgłos śmigających mi nad uszami owadów. Ziiiiiiiiiiiiiiiii–iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii. Czołgam się, co chwila jedną ręką odganiając nieistniejących intruzów, których są już całe chmary. Jestem blisko... Ziiiiiiiiiiiiiiii–iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii. Czuję na twarzy delikatny powiew. A więc miałem rację. Nie uduszę się tutaj. Macam miejsce, skąd leci powietrze. To niewielki otwór, średnicy kciuka, w górnym prawym rogu, trochę niżej wieka. Oddycham pełną piersią i nie wiadomo czemu zaczynam się śmiać. A potem wrzeszczę w ten otwór jak w mikrofon: – Wyyyypuścieeee mnieeee stąąąąd!!! * Nic się nie dzieje. Leżę na brzuchu, oddycham głęboko, staram się nie myśleć o niczym konkretnym, żeby nie wywołać z głębin podświadomości kolejnych urojeń. Robi mi się coraz bardziej gorąco. Pot ścieka z czoła. To jak ciężka choroba. Świadome umieranie. * Kto mógł wymyślić równie egzotyczną torturę? Gdybym został w Postmodernie, gdybym trzymał się swojej paraliterackiej profesji, balował ponad normę i nie oddalał się od stałych rozrywek, nigdy by do tego wszystkiego nie doszło. Przecież żyłem jak żyłem, przez tyle lat, w niezłym zdrowiu i przyzwoitym humorze. Wprawdzie z jakąś trudną do określenia dziurą w sercu, wrażeniem, że omija mnie najważniejsze, poczuciem, że zmierzam donikąd z coraz większym rozpędem, ale też bez większych egzystencjalnych cierpień, poronionych weltschmerzów... Co mnie nagle podkusiło, żeby tak wyrwać przed szereg?
* Brzuch zaczął boleć ledwie przed chwilą, ale już dosłownie się zwijam, jak nabity na szpilkę robak. To takie dziwne pulsowanie, jakbym miał w żołądku pęczniejącego guza. Momentami z tamtego miejsca ból promieniuje też na ręce i nogi, by artretycznie wyginać mi dłonie i stopy. Coś dziwnego dzieje się także ze szczęką. Drętwieje raz za razem i wtedy muszę nią poruszać, żeby to minęło. Tak pewnie czują się konający starcy. * Nigdy wcześniej aż tak nie chciało mi się czytać... * Przeszło, przynajmniej na jakiś czas. Teraz towarzyszą mi sensacje zupełnie innej natury. Uczucie, jakby moja trumna od dobrych kilku minut spadała w przepaść. Stałem się dziwnie lekki, wręcz nieważki. Narasta we mnie niepewność. Czy faktycznie ktoś cisnął mnie w jakąś otchłań? A może naprawdę lecę teraz rakietą przez ciemność kosmosu, a to jest tylko kapsuła, w której miałem leżeć, w uśpieniu przemierzając kolejne lata świetlne, kolejne kolebki nieznanych nam cywilizacji, galaktyki, gdzie rodzą się właśnie nieznane nam gatunki literackie, prozy eksperymentalne, o których nie śniło się naszym Joyce’om i Burroughsom, poematy, jakich nie zrodziłyby umysły żadnych Rimbaudów. Ta myśl uspokaja mnie, więc ciągnę tę historię dalej. Może znacznie wcześniej odkryłem prawdziwy Raport i z nim na pokładzie lecę teraz na spotkanie Wielkiego Metanarratora, istoty bez początku ani końca, która od miliardów lat oplata czarną pustkę Wszechświata barwną siecią urojonych fabuł, wyławia Coś z Niczego i nadaje mu nazwę. Może jest gdzieś tam, pod nieznanym nam niebem, w jakimś odległym układzie gwiezdnym planeta, na której mieści się gigantyczna Fabryka Sensów, gdzie poznam rolę i wagę wszystkiego, co mnie spotkało: ćpania, picia, seksu, dilerki, przyjaźni z Zampano, żalu do Trankseny, wyjazdu do Wzdychowa, poszukiwań Raportu i nawet tego marnego, ciasnego, bolesnego teraz, gdy wieko trumny jest jedyną wyższą instancją, do której mogę się zwrócić o pomoc w niemych apelacjach. Może to tylko jakaś gra, symulacja. Może to tylko sen Karola Fostera K., jego gorączkowa wizja po ciężkim melanżu? Zapadam się w sobie, nie przestając opowiadać tych wszystkich głupot.
* To robi się nie do zniesienia. Zabiłbym teraz za jakakolwiek książkę... Choćby i to był „Tampon Krwiopijca”, czy cokolwiek. * Jest mi niewiarygodnie smutno. Czuję się tak, jakbym został na świecie całkiem sam, jakby wszystko inne umarło i rozpadło się w proch. * Jestem roztrzęsiony, mam dreszcze i gorączkę. Płonę w tej ciemności. Ogień gaszony gęstą i lepką czernią. Nie mam już nawet siły krzyczeć o pomoc. * Chciałbym opowiedzieć sobie kolejną uspokajającą historię, ale nie jestem w stanie. Wszystko straciło sens. Leżę i drżę. Płaczę. * Nie ma już bólu. Umarłem? Nie, dalej słyszę swój oddech. Chłodny powiew na rozpalonej twarzy. Tak bardzo brakuje mi liter, słów, akapitów, rozdziałów, całych historii, całych rozrastających się w nieskończone labirynty fabuł. * Narratorze, mój narratorze, czemuś mnie opuścił?
oko w oko z wyższą instancją Spadam, spadam, spadam i to nie chce się skończyć. * Nagle wszystko wokół zaczyna drżeć i myślę, że tak pewnie zaczyna się właściwe umieranie, finalna faza konania. Trzęsie się ta trumna i moje ciało w niej i czuję, jakbym przestał już spadać, a zaczął się niespodziewanie wznosić. Powiew powietrza staje się silniejszy, chłodzi moją spoconą twarz, rozwiewa na moment ponure myśli. I wtedy zupełnie niespodziewanie wieko odrywa się od trumny, a mnie zalewa fala jaskrawego światła. * Mrużę piekące oczy. Ktoś mocno łapie mnie za ramiona. Ktoś inny za nogi. Wyciągają mnie z tej trumny, kimkolwiek są. Unoszę powieki, ale wciąż jest zbyt jasno, więc niewiele widzę. Tak musi czuć się ktoś, kto właśnie się urodził. * Nim się zorientuję, co się wydarzyło, siedzę już na krześle, zgarbiony, jakby popękany w środku. Ktoś wsuwa mi jakiś przedmiot w roztrzęsione dłonie. Patrzę, nie rozumiejąc. Niewielki, lekki, prostokątny przedmiot. Dopiero po paru sekundach dociera do mnie, że to przecież zbiorek makabrycznych haiku Orbitowskiego Juniora Juniora Juniora, który kiedyś dostałem w jakimś sklepie. Otwieram i zaczynam czytać – gorączkowo, jak zwierzę, które po tygodniach postu wreszcie upolowało wymarzoną ofiarę: Otwarta czaszka Gęsta szara maź spływa
Do mego gardła Nabieram sił. Jakby każda litera była kęsem wybornego posiłku, łykiem energetycznego napoju. Dłonie przestają drżeć, gorączka opada, wewnętrzny ogień stopniowo zaczyna przygasać. Czytam dalej: Straszny karambol – Zwoje soczystych jelit Wkręconych w szprychy Chcę więcej, mój organizm domaga się właśnie tego: Widelczyk w oku Nożyk wbity w żołądek – obiad w przedszkolu Zanim zdążę pochłonąć kolejne smakowite i sycące wersy, ktoś bezlitośnie wyrywa mi tomik z rąk. A potem bierze mnie pod ramię i wyprowadza z jasno oświetlonej sali, nie bacząc na to, że ledwo idę, powłócząc nogami jak jakiś zombie, tknięty rozkładem mięsny pojemnik po sobie samym. * Wciąż jestem słaby, jakbym dopiero wstał z łóżka po przebyciu wielomiesięcznej, skrajnie wyniszczającej choroby. Nie mam pojęcia, jak długo trzymali mnie w tamtej trumnie. Odnoszę wrażenie, że minęły całe długie dni, ale wiem, że po takim czasie dawno umarłym od nieczytania, więc musiałem tkwić tam znacznie krócej, niż mi się zdawało. Na miękkich kolanach, z głową lekką jak balon, zostaję wyprowadzony na korytarz. Ktoś wykręca mi ręce za plecy i zakłada kajdanki. Od razu zaczynam się zastanawiać, co też takiego zrobiłem, skoro zostałem aresztowany, ale kątem oka widzę, że mężczyzna obok nie wygląda wcale na Lirycjanta. Czarny garnitur, łysy łeb... Zaraz, zaraz! Chwila, moment! To przecież ten sam koleś, który prześladował mnie, zanim trafiłem do restauracji „U Smakosza”! – To jakaś pomyłka – staram się wytłumaczyć, ale tamten nie zwraca uwagi na moje słowa. Popychając mnie, każe iść naprzód. Idziemy długim, nudnym korytarzem, mijając dziesiątki zamkniętych drzwi, oznaczonych numerami niczym cele. Może rzeczywiście to jakieś więzienie? Niekiedy słyszę krzyki, niekiedy głośny śmiech, bądź płacz. Co tam się dzieje? Czy w którejś z tych sal tkwią ludzie tak jak ja uwięzieni w trumnach i poddawani bolesnej deprywacji literackiej? To miejsce jest zbyt ogromne, by trzymać tu jedynie tych, którzy poszukiwali Raportu. Gra toczy się chyba o jeszcze wyższą stawkę. Jaką? Tego już nie jestem w stanie sobie wyobrazić.
* Schodami wspinamy się na wyższą kondygnację. Tam zaś, w korytarzu o przeszklonych ścianach i takiej też podłodze, oczom moim ukazuje się widok porażający. Gdzie nie spojrzę, widzę rzędy biurek – przed komputerami siedzą bladzi osobnicy obojga płci, od nastolatków do starców, i ani na chwilę nie przestają tłuc w klawiatury. Między nimi przechadzają się wysokie, budzące grozę indywidua, odziane w czarne mundury i noszące maski będące twarzami literackich klasyków: jest tam kilku Beckettów, jeden Burroughs, dwóch Dicków... Jest też Borges, Kafka, są i dwie Szymborskie... Niektórzy mają w dłoniach pejcze bądź półmetrowe linijki i walą nimi po łapach tych, którzy pracują z mniejszym zapałem niż reszta. Inni prowadzą na smyczach pozbawione kagańców psy: pitbulle, dobermany czy mastiffy, szczując kogoś, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Domyślam się, co to jest, choć w życiu bym się nie spodziewał, że kiedykolwiek zobaczę jedno z takich miejsc. Wiele razy słyszało się różne o nim legendy, ale raczej nikt nie dawał im wiary. Jednak widząc w księgarniach osobne działy, w których znaleźć można było tysiące zupełnie identycznych romansów, liczące po kilkadziesiąt tomów cykle fantastyczne pisane bez cienia polotu czy choćby ekstremalnie nieudane paranormale w rodzaju liczącej sto dwadzieścia części „Sagi o Ludziach Mroku”, wielu miało druzgocącą świadomość, że pochodzenie tych wszystkich gniotów musi być owiane jakąś przerażającą tajemnicą. Że nie są one pisane ot tak po prostu, a raczej wyduszane przemocą z autorów, eksploatowanych bardziej jak fabryczne maszyny niż – choćby i najgorszego sortu – artyści. Lecz wspominając o seryjnej produkcji wyrobów książkopodobnych, mało kto zdawał sobie sprawę, jak może to wyglądać w rzeczywistości... Dopiero teraz, patrząc na oprawcę w masce Wisławy Szymborskiej walącego linijką po rękach jakąś chudą nastolatkę o wypranych z wszelkiego blasku włosach, widząc, jak ktoś o posturze kulturysty i twarzy Samuela Becketta straszy szczerzącym się wściekle dobermanem jakiegoś Burroughsowi ducha winnego dziadzia, zrozumiałem, jakim ta branża może stać się okropieństwem, jakich cierpień może pisanie dostarczyć komuś, kto siłą jest do niego zmuszany... Szliśmy dalej, ale ja już wiedziałem, że tych scen nigdy nie wymażę z pamięci i odtąd zawsze patrząc na regał z literaturą z niższych półek, będę czuł na karku oddech zamaskowanych agresorów. * W końcu, po całym tym wielkim marszu przez zawiłe labirynty klatek schodowych i korytarzy, zostaję doprowadzony do jakiegoś gabinetu – obszernego i wykwintnie urządzonego. W środku wszystko wygląda jak w willach wzdychowskich bogaczy: płomienie tańczące w kominku, lwia skóra rozciągnięta na podłodze, złoty, wysadzany diamentami żyrandol, na ścianach portrety literackich sław z autografami, których autentyczności nie śmiałbym podważać. Przede mną monstrualne mahoniowe biurko, a za
nim – odwrócony do mnie tyłem – skórzany fotel wielki jak tron. Łysol każe mi klęknąć na lwiej skórze, co też czynię, zbyt słaby, by protestować. Wtedy fotel zaczyna się obracać i po chwili moim otwartym szeroko ze zdziwienia oczom ukazuje się jedna z mitycznych istot, szarych eminencji rynku wydawniczego – Oberredaktor. Zachwyt walczy we mnie teraz z dogłębnym, ściskającym gardło przerażeniem... Zwykli redaktorzy z reguły są tacy jak reszta ludzi, niekiedy może trochę bardziej ekscentryczni i podatni na wahania nastrojów. Ale Oberredaktorzy to już osobny rozdział. Na całym świecie jest ich zaledwie kilkuset, dlatego też stanowią gatunek chroniony, a za pozbawienie kogoś takiego życia grozi kara śmierci z niedoboru liter – o co zresztą nie tak dawno się otarłem. Patrzę na siedzącego przede mną osobnika jak na jakiś cud, bo też nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo podobnego. Jego szczupłe ciało wyposażone jest w aż dwie pary rąk – dwie dłonie spoczywają spokojnie na blacie biurka, zaś w dwóch pozostałych Oberredaktor trzyma wydruki tekstów w formacie A4, wertując je wprawnymi ruchami zawodowca. Z przodu twarzy ma tylko jedno oko – spoglądające na mnie uważnie i przenikliwie ze środka czoła. Dwie pozostałe gałki znajdują się po bokach, tuż nad uszami, dzięki czemu czytanie nawet trzech maszynopisów jednocześnie było dla tego nadczłowieka czymś banalnie łatwym. Klęcząc, kuląc się w sobie, badam wzrokiem kształt gigantycznej głowy Oberredaktora – dwukrotnie większej niż u reszty ludzi. Wewnątrz jego charakterystycznej, przypominającej ogromną żarówkę czaszki kryje się mózg złożony z czterech symetrycznych ćwierćkul, pofałdowanych wręcz do granic absurdu. Dzięki tak niezwykłej budowie ośrodkowego układu nerwowego Oberredaktorzy nie tylko są w stanie zapamiętać każde przeczytane słowo, ale też wykonywać operacje wielozadaniowe, jak na przykład jednoczesne czytanie powieści fantasy, redagowanie romansu i prowadzenie rozmowy wideofonicznej w sprawie niespodziewanego krachu na rynku kryminałów wschodnich. Nie przerywając lektury, jedną z wolnych rąk Oberredator wyciąga z szuflady biurka prostokątny papierek, którym następnie macha mi przed oczami. Jest to zdjęcie. Na nim zaś ja i Roman Monteki wychodzimy właśnie z knajpy „Pod Rozkosznym Aniołem”. – Jak to wytłumaczysz? – pyta Oberredaktor, gniewnie marszcząc pojedynczą brew nad środkowym okiem. A więc jednak chodziło o Raport. Wiedzieli, że go szukałem. Śledzili moje poczynania od chwili przyjazdu do Wzdychowa... Miałem przeredagowane, jeśli nie gorzej. Łysol szturcha mnie w plecy, żebym przestał udawać upośledzonego i jak najszybciej przyznał się do winy. – Odszukałem Romana, żeby porozmawiać z nim na temat Raportu. Jego namiary dostałem od przyjaciela, Zampano. Nie chciałem nikomu wyrządzić szkody, przysięgam.
Dla mnie te poszukiwania to była tylko taka ciekawostka, jedyny powód, żeby na kilka dni wyrwać się z Postmoderny i odwiedzić miejsca, które znałem wyłącznie z opowieści znajomych. Oberredaktor odkłada na biurko obydwa maszynopisy, po czym, wspierając się na blacie wszystkimi czterema rękami, pyta: – „Raport”? A więc tak właśnie nazywa się nowa książka Romana?
cała jaskrawość planu Zampano – Co? Jaka znowu nowa książka? – dziwię się. Oberredaktor sprawia wrażenie, jakby od początku był parę kroków przede mną jeśli idzie o wiedzę na temat ostatnich wydarzeń. Uśmiecha się krzywo, wzdycha i mówi: – Weź nie pierdol, Egan. Nie zostałbym redaktorem naczelnym działu literatury wysokiej Domu Wydawniczego Prozak, gdybym łykał równie tanie bajki w pierwszoosobowej narracji. Od miesięcy czekamy tu na nową książkę Romana Monteki, siedząc jak na szpilkach. Jego debiut nie był wielkim bestsellerem, ale sam Harold Bloom powiedział swego czasu: „Książki takie jak »Miss Entropia«, udając literaturę popularną, eksploatując niskie konwencje, dają czytelniczym plebejuszom posmakować wzruszeń najwyższych, pozwalają otępiałym masom choć na moment otworzyć oczy na bezmiar piękna, jakie zazwyczaj jest dla tych podludzi zupełnie niewidoczne”... My tutaj bardzo dbamy o naszych autorów. Ale chcemy też od nich czegoś w zamian. Dobra proza za troskliwą opiekę – czy to wygórowana cena? Nie sądzę. Staramy się te dwie rzeczy utrzymywać w równowadze. Jak chyba każdy wiodący wydawca. Natomiast nic nie złości nas bardziej niż buce z konkurencji, próbujący podpierdalać nam Pisarzy w biały dzień! Święty, świetny i świrnięty zarazem Burroughsie! On naprawdę wierzy, że chciałem pozyskać ich autora. To nie żadna gra, to nie obstawiony ukrytymi kamerami program rozrywkowy. Stąd ci agenci w czerni, śledzący mnie już od jakiegoś czasu. Stąd to nieodparte wrażenie bycia inwigilowanym... Wzięto mnie za wtykę innego domu wydawniczego, odwalającego we Wzdychowie robotę najczarniejszą z możliwych. – Zaszła katastrofalna pomyłka – jęczę, w duchu modląc się do wszystkich Wielkich Pisarzy tego świata z prośbą o zmiłowanie. – Ja w ogóle nie pracuję w tej branży. Zanim poznałem Romana, nie miałem nawet bladego pojęcia, że jest Pisarzem. – Puść mu nagranie, bo zaraz tutaj zejdę – mówi z cynicznym uśmieszkiem Oberredaktor do wciąż stojącego za mną łysola. Tamten wyjmuje z kieszeni marynarki niewielki, przypominający srebrną zakładkę dyktafon i bez zbędnej zwłoki naciska przycisk odtwarzania. Na początku idzie wyłącznie szum, po chwili jednak słyszę własny głos: – …dręczą cię? – Bez przerwy. Debiut sprzed dwóch lat dość dobrze zszedł, to się przyssali i spokoju nie dają, tylko: dawaj drugą, dawaj drugą! – Pierwsza jak się nazywała?
– „Miss Entropia”. Czytałeś? – Obiło się… Resztę rozmowy znowu zakłóca szum i głośne pokrzykiwania klientów „Pod Rozkosznym Aniołem”. – „Obiło się”! – ryczy oburzony Oberredaktor. – Kłamstwo z najniższej półki, Egan. Nawet w łganiu jesteś kiczowaty. To była przecież kultowa powieść, przez recenzentów porównywana nawet z innym niemal mitycznym tekstem, którego tytuł też pewnie tylko „obił ci się o uszy”, co? – Naprawdę nie wiem, o czym teraz rozmawiamy, pojęcia bladego nie mam – odpowiadam, nie odbiegając zresztą od prawdy. – Czas zatem na cytat, ty przebiegła gnido. Tygodnik „Metanarracje”, krytyczne omówienie autorstwa Samuela Krappa: „Monteki pod płaszczykiem paranormalnego romansu wdziera się w podświadomość odbiorcy, by w jego umyśle dekodować wstrząsające przekazy podprogowe. To niebezpieczna literatura, balansująca na granicy prozatorskiej moralności. Dla mnie to jakby takie złagodzone »kotku, jestem w ogniu«, w twardej oprawie”. Wobec tego, co się teraz dzieje, czuję się absolutnie bezsilny. Każdy fakt przemawia na moją niekorzyść. Każdy mój krok jest krokiem w złą stronę. – Nie czytałem nigdy „Miss Entropii” ani jej recenzji. To czysty przypadek, że... Oberredaktor wstaje, z taką siłą waląc wszystkimi czterema pięściami w blat, że aż ja sam drżę. – Nie znasz powieści Romana, ale tak się składa, że kiedy cię zatrzymano, miałeś przy sobie zbindowany wydruk „kotku, jestem w ogniu”, ty ciężki palancie! Słyszał ktoś kiedyś o takim kuriozum?! Zdeklarowany fan literatury wywrotowej, który o najgłośniejszym w ostatnim latach tytule tego gatunku nic nie wie! Bladego pojęcia nie ma! Nie wytrzymam już tutaj! Padnę zaraz!... Kończymy tę zabawę. Weź mu załóż antykonfabulator. Zobaczymy, co nam wtedy wyśpiewa. Nim zdążę się zorientować, łysy jegomość zaciska mi wokół szyi metalową obrożę, pełną jakichś dziwnych, migających i wydających piskliwe odgłosy diodogłośniczków. Próbuję wstać, ale już sama myśl o tym sprawia, że zaczynam się dusić, więc momentalnie odpuszczam. – Jeśli teraz skłamiesz, antykonfabulator odetnie ci łeb. Zatem skończ ze swoimi tanimi sztuczkami. Dla jakiego wydawnictwa robisz? Gadaj i to raz-raz! – Nigdy nie pracowałem w żadnym – jęczę przerażony. Obroża wydaje z siebie serię wysokich, niepokojących dźwięków i już myślę, że to koniec, ale po chwili cichnie, a ja dalej mam głowę na karku – jak najbardziej dosłownie. – W takim razie kim jesteś i czego chciałeś od naszego Pisarza? – Nikim, przysięgam, że nikim... W Postmodernie sprzedaję ludziom głodne czytelnika kawałki. Jestem drobnym handlarzem, nikim więcej, naprawdę. To wszystko... To jakaś horrendalna pomyłka. Ktoś mnie wrobił, wplątał w swój pogięty plan. Miałem
we Wzdychowie szukać jakiegoś Raportu. Dostałem namiary na Romana i tylko dlatego wtedy z nim gadałem. Nic nie wiem o jego tekstach. Do ciężkiej groteski, czy ja rzeczywiście wyglądam wam na wydawcę albo agenta literackiego?... Głos zaczyna mi drżeć, cud, że się jeszcze nie rozpłakałem. – Wsadziliście niewinnego człowieka do jakiejś przeklętej trumny... Chcieliście, żebym tam zwariował z niedoboru czytania... A ja planowałem zrobić sobie tutaj kilkudniowe wakacje. Odpocząć od ćpania, chlania i wyrywania panien po Kaplicach i knajpach. A teraz jeszcze wybuchła ta cała wojna... Czy ja zawsze muszę trafiać w różne popieprzone miejsca w najbardziej popieprzonym czasie?! Obroża wydaje kilka przytłumionych piknięć i cichnie na dobre. Jej metalowy uścisk po chwili wyraźnie słabnie. W końcu łysy zdejmuje mi ją z szyi i mogę odetchnąć, choć ze strachu nie jestem w stanie. Klęczę na miękkich kolanach, schylając nisko pulsującą bólem głowę. Chcę tylko, żeby ta psychodeliczna makabra już się skończyła, żebym obudził się z tej paranoi, obojętne gdzie, byle nie we Wzdychowie. – W takim razie czemu Monteki nie przysłał nam jeszcze swojej najnowszej powieści? – pyta już dużo spokojniejszym tonem Oberredaktor. – Bo jej nie napisał! Nawet słowa. Ma was potąd. Zresztą tak samo jak ja – odpowiadam, powoli i chwiejnie podnosząc się z podłogi. – Aha – stwierdza tamten i pogrąża się w zadumie, mrużąc środkowe oko.
jadłodalnioczytelnia „Do syta” Wypuścili mnie w końcu, ale nie doczekałem się ani słowa przeprosin. Choć przez nich otarłem się o śmierć, choć zamierzali mi całkiem serio odciąć głowę za sam fakt, że podejrzewali mnie o szwindel, o którym nic nie wiedziałem. Takie obyczaje, jaka branża. Oddalając się od siedziby Domu Wydawniczego Prozak – monstrualnego gmaszyska pnącego się dwanaście pięter w górę i mającego pewnie tyle samo kondygnacji pod ziemią – wstąpiłem do pierwszej lepszej restauracji, gdzie mógłbym w szybkim czasie odzyskać siły i chęć do życia, bo i z jednym, i z drugim było u mnie naprawdę marnie. Wprawdzie Oberredaktor oddał mi razem z rozładowanym telefonem także mój tomik Orbitowskiego Juniora Juniora Juniora i wydruk „kotku, jestem w ogniu”, ale tego pierwszego nie miałem już ochoty czytać, a zagłębienie się w to drugie było zbyt ryzykowne i mogło grozić powikłaniami psycho- i fizjologicznymi, których teraz potrzebowałem jak soli w oczach. Wpadłem więc do jadłodalnioczytelni „Do syta”, gdzie zamówiłem sobie panierowane filety z piranii, frytki rozmiaru XXL zapiekane serem i zestaw surówek. Czekając na posiłek, raczyłem się dostępnymi tu książkami, sięgając naprawdę po wszystko, co było pod ręką: zbiory opowiadań, prozy poetyckie, eksperymentalne narracje fraktalne, science-fiction, fantasy-porn-XXX, horrory, romanse z elementami gore, „autobiograficzne zapiski lesbijskiej surykatki” czy też wybory wierszy twórców znanych i nieznanych... Bo przestało się już dla mnie liczyć, o czym ci autorzy pisali i jak to robili. Nie zwracałem już uwagi, czy coś jest mierne czy wybitne, arcydzielne czy schlebiające gustom najniższym. Chciałem po prostu wchłaniać litery, słowa, zdania i akapity, strona za stroną, czytać-czytać-czytać, aż ta dziura w mojej głowie, którą wyryły tam doświadczenia ostatnich dni, zostanie w końcu zasypana, unieważniona zupełnie pod natłokiem rozmaitych narracji, światopoglądów, bohaterów i ich przygód, znaków i znaczeń, aż ta cała pustka we mnie w końcu się wypełni, czytać-czytać-czytać, pochłaniać cudze zdania, cudze przemyślenia, łapczywie łykać urojone miasta, kraje, kontynenty czy całe planety, bo koniec końców zawsze się okaże, że ze wszystkich rzeczy tego świata tylko to było cokolwiek warte.
Raport Chociaż za wszelką cenę starał zachowywać się normalnie, Zampano z ogromnym trudem ukrywał zaskoczenie moją niespodziewaną wizytą w jego domu. – Postarzałeś się, Edwardzie, posiwiałeś, pomarszczyłeś się, zbladłeś wyraźnie, ha, ha, ha. Próbował obrócić to wszystko w żart, bo przecież był już pewny, że ma mnie z głowy na dobre. Zdążyłem już ułożyć sobie w myślach racjonalne tło dla ostatnich wydarzeń, nie przyjmując do wiadomości, że winny mógł być ktoś inny niż Zampano, na przykład ja sam, z moją nieudolnością, niewiarą, nieustającą chęcią pakowania się w tarapaty. Jego plan był prosty i bazował na mojej łatwowierności. Zampano mógł przewidzieć, że spotykając się z Romanem Montekim, sprowadzę na siebie kłopoty, które w ostatecznym rozrachunku pewnie przypłacę życiem. Zdawał sobie sprawę, że nakierowując mnie na Raport, zachęca zarazem do gonitwy za czymś, co równie dobrze mogło wcale nie istnieć. Miał pełną świadomość, że w czasie poszukiwań ryzyko nabawienia się choroby psychicznej było podwyższone aż do granic. Pewnie wiedział też, że skłócone ze sobą środowiska pisarsko-czytelnicze we Wzdychowie znalazły się na skraju wojny, a gdybym tak przypadkiem zginął w jakimś drobnym zamachu czy ulicznej strzelaninie, nikt nie zwróciłby na to najmniejszej uwagi, przecież każdy dzień działań zbrojnych przynosił nowe, anonimowe ofiary. A jeśli nawet nie wiedział, jeśli nawet niczego nie przewidywał i wcale nie planował, to i tak nie był bez winy. Bo był do przesady utalentowany, miał wyobraźnię i powodzenie u kobiet, które powinny być ze mną. Nie mogłem godzić się na taką niesprawiedliwość, że jeden z nas dostaje wszystko, a drugi zawsze zostaje z niczym. Wtedy to nie jest żadna przyjaźń, tylko kpina! Mierzyłem go wzrokiem, próbując się nie zaśmiać. Był przerażony, że udało mi się wrócić – i to nie tylko w jednym kawałku, ale też w nie najgorszej kondycji fizycznej. To nie była wcale ostatnia z dzisiejszych niespodzianek! – Udało się – powiedziałem. – Nie było łatwo, ale w końcu znalazłem. – Jak to? Co znalazłeś? – zdziwił się, chyba nie pamiętając już, po co w ogóle mnie do tego przeklętego Wzdychowa wysłał. – Raport. Najważniejszy tekst w dziejach literatury – odparłem, rzucając mu na biurko moje bezcenne znalezisko. Wyraźnie pobladł, mając przed sobą w pełni namacalny dowód, że moja misja zwieńczona została sukcesem. – Nie do wiary – wyszeptał, drżącą dłonią dotykając liter, układających się w tytuł na
okładce: „INTERTEKSTUALNY RAPORT O PODSTAWACH LITERACKIEJ EGZYSTENCJI W METANARRACYJNYM MULTIWERSUM”. – To jest coś zupełnie przełomowego – powiedziałem. – Już kilka pierwszych akapitów objawia porażającą prawdę. – Przełomowego, mówisz? Porażająca prawda, mówisz? Widziałem, że zżera go ciekawość. Miał pełną świadomość, że ten Raport faktycznie gdzieś tam istnieje, rozproszony, ukryty, rozbity na fragmenty praktycznie niemożliwe do odszukania pośród miliardów książek wypełniających półki bibliotek, księgarń, antykwariatów czy prywatnych zbiorów. – Ledwie przeczytasz parę początkowych zdań, a będziesz wiedział, że całe życie czekałeś na coś podobnego – stwierdziłem, siląc się na tajemniczy uśmiech. Zampano miał tę samą słabość, co napotkany przeze mnie w Kościele Becketta pies i wielu, wielu innych – unikatowe, jedyne w swoim rodzaju dzieła sprawiały, że zaczynał się ślinić. Nie mógł wytrzymać ani sekundy dłużej. Wziął tekst w roztrzęsione łapska i zaczął czytać: nerwowo, łapczywie, chłonąc każdą literę jak po długich tygodniach literackiego postu. Przyglądałem się mu ze spokojem, czując rosnącą satysfakcję. Dałem przyjacielowi dokładnie to, na co zasługiwał, dostarczyłem mu skarb, który już za kilka chwil zupełnie zmieni jego życie, wręcz wywróci je do góry nogami. Cieszyłem się, że w ostatecznym rozrachunku uwierzyłem słowom Trankseny. Miała wprawdzie swoje powody, by szczerze nienawidzić Zampano, i trudno było oczekiwać od niej obiektywnej oceny sytuacji, ale przecież subiektywizm nie zawsze jest czymś złym, szczególnie, gdy służy naszym działaniom. Musiałem się na coś zdecydować. To zakończenie nie mogło pozostać otwarte. A skoro rozum nie dawał mi żadnej podpowiedzi, poszedłem za głosem serca. Coraz bardziej blady, nie przestawał czytać. Pot ściekał mu z czoła. Poruszał bezdźwięcznie ustami, z niedowierzaniem dekodując kombinacje znaków, słów i zdań, które każdej racjonalnie myślącej osobie wydadzą się czymś niemożliwym, nieludzkim, pochodzącym spoza najdalszych granic naszej rzeczywistości. Idee atakujące umysł jak wirusy. Obrazy, które detonują w wyobraźni odbiorców ładunki irracjonalnych, przerażających myśli. Rytm fraz, niczym wprowadzenie do jakiegoś pierwotnego, śmiercionośnego rytuału. Zampano czytał, momentami wybuchając opętańczym śmiechem tylko po to, by sekundy później zanieść się płaczem. Po policzkach płynęły mu łzy. Ślina pieniła się w kącikach ust. Szeptał coś bełkotliwie. To znów wrzeszczał jak wrzucona do wrzątku małpa.
Łkał. Przewracał oczami. Palce mechanicznie odwracały kolejne kartki. Patrzyłem na to z coraz większym zainteresowaniem, próbując sobie wyobrazić, co takiego jest w tym tekście, że może on w parę minut zmienić inteligentnego człowieka w skretyniałą, śliniącą się bestię, nadającą się wyłącznie na wywózkę do Idioteki. Nie miałem pojęcia, mogłem tylko snuć domysły. Przecież sam nie odważyłem się przeczytać nawet litery. Podejrzewałem jednak, że za każdym znakiem musi kryć się gigantyczny ładunek negatywnych emocji, bardzo podobnych do tych, jakie kierowały mną, gdy przygotowywałem tę literacką niespodziankę dla mojego niegdyś najlepszego przyjaciela, szalonego Zampano. Poszedłem za głosem mojego tętniącego nienawiścią serca, wciskając niechlujnie wydrukowany przez Mansona tekst w ozdobną oprawę, na której samodzielnie, złotymi znakami wygrawerowałem fałszywy tytuł. Zaledwie chwilę wcześniej wyrwałem autentyczną stronę tytułową dzieła, która teraz, zmięta, leży pewnie na którymś z wysypisk Wzdychowa, gdzie między stertami bezwartościowych odpadów ukrywają się słowa, będące w stanie otworzyć bramy wiodące do najstraszliwszych żywiołów: „kotku, jestem w ogniu”.