Katarzyna Berenika Miszczuk
ထ
Rozdzia 1 Zastuka am do drzwi. Pomalowana na bia o sklejka zadr!" a. Czek...
8 downloads
15 Views
3MB Size
Katarzyna Berenika Miszczuk
ထ
Rozdzia 1 Zastuka am do drzwi. Pomalowana na bia o sklejka zadr!" a. Czeka am cierpliwie na zaproszenie, jednak nie dobieg mnie !aden d#wi$k. Zastuka am ponownie. Znowu cisza. W ko%cu nie wytrzyma am. Za omota am mocno, szarpn$ am klamk& i wsun$ am g ow$ do pokoju. - Mo!na? - zapyta am i nie czekaj&c na odpowied#, bezczelnie wesz am do 'rodka. Kobieta siedz&ca za prostym metalowym biurkiem zmierzy a mnie ponurym spojrzeniem. Siorbn$ a kaw$ z kubka. Uchylone okno, za którym wida( by o tylko przera#liw& biel, otworzy o si$ szerzej. Mro#ny przeci&g uderzy mnie prosto w twarz. Poczu am w oczach zy. - Prosz$... - mrukn$ a pos$pnym g osem. Zabrzmia o to zupe nie tak, jakby wycedzi a: „Skoro ju! pani musi...”. Dla pewno'ci zerkn$ am jeszcze raz w stron$ tabliczki na drzwiach. Nie pomyli am si$. „Informacja”. )mia o zamkn$ am za sob& drzwi. Urz$dniczka przygl&da a si$ krytycznie moim wysokim obcasom i dopasowanemu bordowemu p aszczykowi. Sama mia a na sobie do'( niekszta tny kostium w szar& jode *$. Zmarszczy a brwi, posy aj&c pe ne zazdro'ci spojrzenie. By am ciep o ubrana, lecz mimo to zrobi o mi si$ zimno. W pokoju panowa a bardzo niska temperatura. Czy ona tego nie czu a? Zerkn$ am na pomarszczon& twarz. No tak... menopauza i uderzenia gor&ca. Usiad am na krze'le, które okaza o si$ piekielnie niewygodne. +'miechn$ am si$ promiennie do urz$dniczki. W ko%cu to nie jej wina, !e mia a tak& koszmarn& prac$ i garsonk$. )ciany w brudnym !, tawym kolorze na pewno nie koi y jej nerwów. Tak samo jak tandetne akwarele i zasuszona paprotka na parapecie, ju! nawet niewo aj&ca o podlanie, tylko o kosz na 'mieci. -e ju! nie wspomn$ o tych niewygodnych metalowych krzes ach... - Dzie% dobry - powiedzia am. - Mam pytanie... - A co ja informacja jestem? - znowu siorbn$ a yk kawy. Odchrz&kn$ am, hamuj&c si$ przed k&'liw& uwag&, i mimo wszystko zada am jej pytania, które . /!0 am sobie wcze'niej i zapisa am skrupulatnie na karteczce. Nie chcia am niczego zapomnie(, skoro ju! zebra am si$ w sobie, !eby odwiedzi( ten ponury urz&d. Kobieta patrzy a na mnie spod oka. Odstawi a kubek na poplamiony blat i zacz$ a bawi( si$ piecz&tk&. Kilka poda% i dokumentów le!&cych przed ni& mia o na sobie 'lad czerwonej piecz$ci i zacieki z kawy. Zamiast odpowiedzie( na którekolwiek z moich pyta%, urz$dniczka si$gn$ a do szuflady i poda a mi ma & ksi&!eczk$.
- Tu ma pani wszystkie potrzebne informacje, jak wype ni( ka!de pole formularza - skwitowa a moje s owa. - A teraz przepraszam, ale mam przerw$ obiadow&. Do widzenia pani. Zaskoczona, par$ razy otworzy am i zamkn$ am usta. Nie wiedzia am, jak mam zareagowa( na tak bezczeln& odpraw$. Za kogo ona si$ uwa!" a? Bez s owa 'cisn$ am w d oni ksi&!eczk$ i wysz am. Nie omieszka am przy tym trzasn&( drzwiami. Us ysza am brzd$k doniczki. Przeci&g chyba otworzy szerzej okno i paprotka spad a. A to pech... Podan& mi broszurk$ wyrzuci am do kosza. Ju! tak& mia am. By a z tego samego gatunku poradników co rozmaite instrukcje obs ugi sprz$tu elektronicznego. Normalny cz owiek ich nie zrozumie nawet ze s ownikiem poprawnej polszczyzny. Do tego typu instrukcji potrzebny by raczej wysoki, chudy facet z rzadkim zarostem i denkami od butelek zamiast okularów. Informatyk. Opatuli am si$ szczelniej p aszczem, kieruj&c si$ do wyj'cia z budynku. Na zewn&trz zerkn$ am jeszcze raz na drzwi. Ciemnogranatowy napis „Urz&d Skarbowy” przykryty by do po owy czap&1'niegu. Nigdy wcze'niej nie by am w tym miejscu, ale po tej wizycie ju! go nie lubi am. Tak jak podejrzewa am, wype nienie PIT-u okaza o si$ wyczynem ponad moje si y. )nieg sypn& mi prosto w oczy. Kolejna anomalia pogodowa w tym roku. Najpierw gor&ca jesie%, a teraz mro#na wiosna. Zimny wiatr od razu odnalaz wszystkie szpary w moim ubraniu. Zadr!" am. Skierowa am si$ w stron$ parkingu do mojego kochanego autka. Marzy am o tym, !eby usi&'( w jego ciep ym wn$trzu i podkr$ci( ogrzewanie. Mia am jeszcze do za atwienia kilka wa!nych spraw na mie'cie. Gdzie ja postawi am samochód? Zatrzyma am si$ zbita z tropu. Wszystkie by y przykryte bia ymi ko derkami i wygl&da y identycznie. A tak, ju! wiem. W szóstym rz$dzie na miejscu parkingowym numer sze'(. Wsiad am do mojej srebrnej, poobijanej corsy, któr& dosta am od brata chyba pó tora roku wcze'niej. On kupi sobie d!ipa. Te! mog abym mie( d!ipa. Najlepiej takiego ze stalowymi ramami dooko a. Wtedy mog abym spokojnie taranowa( inne pojazdy i nie mia abym rys na karoserii. Mia am nadziej$, !e d!ip szybko mu si$ znudzi i mi go odda. Jego drug& w asn& inwestycj& by o mieszkanie, które zajmowa teraz ze swoj& narzeczon& Natali&. Nie mog am doczeka( si$ ich 'lubu. Chcia am, !eby Marek by szcz$'liwy. U'miechn$ am si$ do odbicia w lusterku. Ja by am szcz$'liwa. Mia am wspania ego ch opaka - Piotrusia. Szarpn$ am za dr&!ek skrzyni biegów i patrz&c do ty u, wcisn$ am peda gazu. Obok samochodu przeszed jaki' ubrany na czarno m$!czyzna, z kapturem nasuni$tym na twarz. Pochyli mocno g ow$, !eby 'nieg nie lecia mu prosto w
oczy. Jeszcze raz przemkn$ o mi przez my'l, !e bardzo ciesz$ si$, !e siedz$ ju! w ciep ym aucie. Silnik zawy , a corsa oczywi'cie, zamiast do ty u, pojecha a do przodu. Wdusi am hamulec i zagryz am warg$ w oczekiwaniu na huk, gdy zderzak spotka si$ z metalowym s upkiem. Szlag by to trafi !!! Znowu si$ pomyli am! Nie ogarnia am skrzyni biegów... A gubi am si$ ju! zupe nie na skrzy!owaniach, gdy trzeba jednocze'nie zwolni(, zmieni( bieg, wcisn&( kierunkowskaz, skr$ca( kierownic& i patrze(, czy nikt nie jedzie prosto na mnie. Po prostu za du!o czynno'ci naraz. Ku mojemu zaskoczeniu nie us ysza am d#wi$ku gniecionego metalu. Wysiad am z samochodu i pochyli am si$ przed mask&. Metalowy s upek by wygi$ty poziomo w taki sposób, !e nie by o mo!liwo'ci, !eby dotkn& mojego samochodu. K&t zgi$cia pozwoli by mi spokojnie nad nim przejecha(. Podnios am si$ zdziwiona. Przysi$2 abym, !e jeszcze przed chwil& s upek sta prosto tu! przed moim autem. Przesun$ am d oni& po zderzaku. -adnego wgniecenia czy rysy. Kopn$ am czubkiem buta wygi$ty s upek. Ani drgn& , za to ja poczu am bole'nie du!y palec u stopy. Dziwne... Wzruszy am ramionami. Wsiad am do samochodu, w ko%cu ruszy am do ty u i wyjecha am powoli na ulic$. Zimowe opony buksowa y na za'nie!onym asfalcie. Dzisiaj nie widzia am ani jednej piaskarki i !adnego spychacza. Zima jak zwykle zaskoczy a drogowców i s .!by miejskie. Z nieba zacz& sypa( jeszcze g$stszy 'nieg. Szykowa a si$ prawdziwa zadymka. Zerkn$ am na kontrolki na tablicy rozdzielczej. Wbudowany termometr wskazywa , !e na dworze by o tylko minus sze'( stopni. Spojrza am znów przed siebie, by stwierdzi(, !e w "'nie jaki' przechodzie% wskoczy na czerwonym na pasy. Wdusi am hamulec, a zablokowane ko a wpad y w po'lizg. Nagle kierownica wyrwa a mi si$ z r&k. Szybko skr$ci a w lewo, a nast$pnie wprawo. Usi owa am j& zatrzyma(, ale nie mia am tyle si y. Samochód wymin& przechodnia, który nie zwracaj&c na mnie uwagi, pobieg dalej. Poczu am, jak peda hamulca odpycha moj& stop$, a peda gazu sam si$ wciska. Dzi$ki kolejnemu skr$towi kierownicy corsa o ma y w os min$ a barierki oddzielaj&ce ulic$ od torów tramwajowych i wjecha a na wolne miejsce parkingowe. - Fak, fak, fak, fak - mamrota am do siebie, 'ciskaj&c kurczowo bezu!yteczn& ju! w tym momencie kierownic$. Jaki' m$!czyzna wyszed zza drzewa, pod którym stan$ am, i ruszy przed siebie, nawet nie odwracaj&c si$ w moj& stron$. Dobrze, !e przynajmniej jego
nie potr&ci am. W ferworze walki z wyrywaj&3& si$ kierownic& zupe nie go nie zauwa!0 am. Kolorowo ubrani przechodnie szybko stracili mn& zainteresowanie. Przegoni ich mro#ny, pó nocny wiatr. Silnik samochodu szumia cicho. Ciep y nawiew muska moje policzki, gdy g $boko oddycha am, usi uj&c si$ uspokoi(. Odwróci am si$ w stron$ przej'cia dla pieszych, z którego ju! dawno znikn& niedosz y samobójca. Wzi$ am g $boki oddech. - Od dzisiaj je!4!$ tramwajami - mrukn$ am do siebie. **** Przygaszone 'wiat a nie roz'wietla y mroku panuj&cego we wn$trzu jednego z warszawskich klubów. Czekali'my cierpliwie, a! na scen$ wejdzie nowy zespó za /!ony przez kilku studentów. Naprzeciwko mnie przy stoliku siedzia a kole!anka z roku, Monika. Odgarn$ a d ugie blond w osy i zalotnie zerkn$ a na Ma(ka, wspó lokatora mojego ch opaka. Piotr siedzia obok, trzymaj&c mnie pod stolikiem za r$*$. Mocniej 'cisn$ am jego palce. U'miechn& si$ ciep o. Monika spojrza a na mnie i na Piotrka i wyd$ a usta. - Ile wy ze sob& ju! jeste'cie? Ze cztery miesi&ce? zapyta a i nie czekaj&c na nasz& odpowied#, skomentowa a z /'liwie: - Strasznie 4 ugo. Chyba ju! zd&!yli'cie si$ sob& znudzi(. Nie cierpia am jej. Wydawa o mi si$, !e ta dziewczyna wszystko robi na pokaz. Poza tym by a zdecydowanie zbyt adna. Dobrze o rym wiedzia a i z premedytacj& wykorzystywa a swoje wdzi$ki. Stanowi a potencjalne niebezpiecze%stwo dla wszystkich zakochanych dziewczyn. I mia a paskudny charakter. Dzisiaj musia am j& znosi(, bo wprosi a si$ na nasze wspólne wyj'cie. Us ysza a, gdzie si$ wybieramy, i nie uda o nam si$ jej pozby(. Na scen$ zacz$li wchodzi( cz onkowie zespo u. - Wokalista ma 'wietny g os - powiedzia podekscytowany Maciek, przyjaciel mojego Piotrka. Po sali niós si$ lekko schrypni$ty g os. Dyskutowa abym na temat jego 5'wietno'ci”. - Skocz$ po piwo - powiedzia w którym' momencie Piotr. - Kto' chce? Maciek ochoczo pomacha . - Ja poprosz$ z sokiem imbirowym - wtr&ci a si$ Monika. Piotrek ruszy w stron$ oblepionego lud#mi baru. D ugo poczeka, zanim go obs .!&. W pewnej chwili Monika wzi$ a do r$ki swoj& torebk$ i oznajmi a: - Id$ do azienki. Odetchn$li'my z ulg&. Od ponad dziesi$ciu minut rozprawia a o tym, który tusz do rz$s jest lepszy, czym skutecznie zag usza a muzyk$.
Piotra wci&! nie by o. Wychyli am si$ ze swojego miejsca, usi uj&c dojrze( go w t umie bawi&cych si$ ludzi. - Zaraz wróc$ - powiedzia am do Ma(ka, który siedzia wpatrzony w nowy zespó jak w obrazek. Pewnie nawet mnie nie us ysza . Skierowa am si$ w stron$ baru. Min$ am drzwi do damskiej toalety. Ku mojemu zdziwieniu wyszed z niej jaki' m$!czyzna i szybko min& mnie z pochylon& g ow&, tak, bym nie dostrzeg a jego twarzy. Pewnie wstydzi si$, !e pomyli 1 azienki. W drzwiach pojawi a si$ Monika. - Z damskiej wyszed w "'nie jaki' facet. Widzia "'? - zapyta am. - Nie... - odpar a z nieobecnym wyrazem twarzy i ruszy a w stron$ stolika. Wzruszy am ramionami. Nie obchodzi y mnie jej dziwactwa. Zw aszcza !e wreszcie zauwa!0 am Piotrka. Lawirowa mi$dzy ta%cz&cymi lud#mi z trzema kuflami piwa. Tylko patrze(, a! kto' wytr&ci mu je z r&k. Kiedy koncert si$ sko%czy i zacz$li puszcza( jakie' techno zdecydowali'my, !e wracamy do domu. Nie op aca o si$ tam siedzie( i pi( drogie piwo. Poza tym atmosfera przy czym stoliku zrobi a si$ markotna. Piotrek jako' zamilk , zapatrzony bezmy'lnie na scen$, Maciek siorba piwo. Nawet Monika siedzia a cicho. Zebrali'my swoje rzeczy i ruszyli'my w stron$ pobliskiej stacji metra. Po drodze w nasz& towarzyszk$ jakby wst&pi nowy duch. Przysun$ a si$ do Ma(ka i zacz$ a si$ zachwyca( nowym wagonem, którym jechali'my. Mój ukochany mia lekko nieobecny wzrok. )cisn$ am go za r$*$. - Co' si$ sta o? - zapyta am, gdy byli'my ju! niedaleko mojego bloku. - Nie, po prostu troch$ boli mnie g owa - u'miechn& si$. - Wróc$ do domu i od razu po /!$ si$ spa(. Nagle tu! przed moim nosem na ziemi$ spad o d ugie czarne pióro. Spojrzeli'my szybko do góry, ale nad naszymi g owami nie lecia 1 !aden ptak. Wzruszy am ramionami. - D ugie - stwierdzi lakonicznie Piotrek. Odprowadzi mnie pod same drzwi i poczeka , a! je otworz$. Zmarszczy brwi i masowa swoje czo o. G owa musia a bole( go coraz mocniej. Przytuli am si$ do niego. - Mo!e dam ci co' przeciwbólowego? - zaproponowa am. - Nie, zaraz mi przejdzie. Po prostu pójd$ spa(. - No dobrze. W takim razie dobranoc - poca owa am go w usta. - Dobranoc - odpowiedzia . Zamkn$ am za nim drzwi i podbieg am do okna, !eby zobaczy(, jak idzie ulic&. Dostrzeg am w mroku jego wysok& sylwetk$. Szed z pochylon& g ow& i 6$kami w kieszeniach. Dopiero gdy znik za zakr$tem, dostrzeg am co' na parapecie. Otworzy am okno. Le!" o na nim d ugie czarne pióro.
Rozdzia 2 Kilka dni pó#niej siedzia am na wyj&tkowo nudnych zaj$ciach. Na uczelni$ jecha am tramwajem. W dniu, kiedy wpad am w po'lizg, obieca am sobie, !e samochodem zaczn$ ponownie je#dzi( dopiero wtedy, gdy 'nieg stopnieje. Nie mia am zamiaru wi$cej ryzykowa(. Udaj&c, !e s ucham uwa!nie, co mówi wyk adowca, studiowa am instrukcj$ wype niania PIT-u. Prowadz&ca seminarium przerzuci a prezentacj$ na ostatni slajd. Zobaczyli'my na nim ulubiony napis studentów: „Koniec. Dzi$kuj$ za uwag$”. Spojrza am na zegarek. Kolejny wyk ad zaczyna si$ za pó godziny. Nie chcia o mi si$ i'(. Nie powinnam zbyt wiele straci(. Piotru' wróci ze swoich zaj$( kilka godzin wcze'niej. Postanowi am pojecha( do niego. - Wiki, idziesz na wyk ad? - zapyta a Zuza, moja najlepsza przyjació ka. - Nie, jad$ do Piotrka - odpar am. - Bo!e, jeste' w niego zapatrzona jak w jakie' bóstwo -skomentowa a, przewracaj&c oczami. Nie zaprzeczy am i nie obrazi am si$. Taka by a prawda, Zuza tylko stwierdzi a fakt. Fakt, z którym ju! dawno si$ pogodzi am. Pomimo 'niegu i pluchy sz am z u'miechem na ustach. Mia am dzisiaj na nosie bardzo ró!owe, cukierkowe okulary. I nie chcia am ich zdejmowa(. Mi /'( jest dziwna. Ma w sobie co' z narkotycznego uzale!nienia. Zerkn$ am na zegarek. O tej godzinie nie powinno by( jeszcze wspó lokatora Piotrka. B$dziemy sami. Doskonale! Jak nigdy, komunikacja miejska stan$ a na wysoko'ci zadania i gdy tylko dosz am na przystanek, nadjecha mój autobus. Zadowolona rozsiad am si$ na wolnym siedzeniu i opar am stopy na grzejniku. W starym ikarusie szyby klekota y przy ka!dym zakr$cie, a zawieszenie skrzypia o, gdy ko a wpada y w koleiny. Wysiad am na przystanku przy ulicy Targowej, na wysoko'ci bazaru Ró!yckiego. Kiedy' by o to jedyne takie miejsce w Warszawie. Za komuny mo!na by o tu dosta( niemal wszystko. A teraz? Kilkana'cie szkaradnych bud z sukniami 'lubnymi i butami. To zdecydowanie nie by y najlepsze czasy dla bazaru Ró!yckiego. Spojrza am na zegarek. By a szesnasta sze'(. Schowa am si$ w bramie, szukaj&c ochrony przed 'niegiem. Mokre w osy przykleja y si$ do policzków. Obok mnie, w czarnym p aszczu, niedbale rozpi$tym pod szyj&, sta przystojny ch opak. Szeroki kaptur opada p asko na jego plecy. P atki 'niegu osiada y mu na w osach i d ugich czarnych rz$sach.
Od jakiego' czasu do'( cz$sto spotyka am go na Pradze lub w centrum. By o to do'( niezwyk e, je'li wzi&( pod uwag$ liczb$ ludzi mieszkaj&cych w tym mie'cie. Przygl&da am mu si$ dyskretnie. Tym razem nie u /!0 czarnych w osów w sztywnego irokeza. Opada y mu na niesamowite z ote oczy. Musia nosi( szk a kontaktowe. Nigdy nie widzia am nikogo o takiej barwie t$czówek. Nienaturalnej, ale... musz$ powiedzie(, !e bardzo adnej. Nie mia szalika, spod p aszcza wystawa a tylko czarna koszula. Jedynie kaptur móg chroni( go przed 'niegiem i wiatrem, ale nonszalancko zdj& go z 2 owy. +'miechn& si$ do mnie lekko. Odwzajemni am u'miech. Kilka razy nawet rozmawiali'my. Raz zapyta , która godzina, innym razem poprosi o pokazanie mu na planie miasta, jak ma dojecha( na plac Zbawiciela. Ciekawe, czy mnie pami$ta . Jeszcze raz na niego zerkn$ am. Przygl&da mi si$. Gdy zobaczy mój wzrok, szybko odwróci g ow$. Poza mn& czujnie obserwowa o go jeszcze kilka kobiet. By y w ró!nym wieku. No có!... By o na co popatrze(. Cofn$ am si$ jeszcze o krok w bram$, by 'nieg na mnie nie pada . Przystojniak podszed do mnie. - Paskudna pogoda, prawda? - zagadn& . - Tak - u'miechn$ am si$. - Ale zaraz przestanie pada( - zapewni mnie. Spojrza am na niebo i czarne chmury. Nie zanosi o si$, !eby jego s owa szybko si$ urzeczywistni y. - W&tpi$ - stwierdzi am. W tej chwili 'nieg przesta pada(. Spojrza am zdziwiona na ch opaka. Na jego ustach b &ka si$ tajemniczy u'miech. Nie patrzy w chmury. Wpatrywa si$ we mnie. Jego niespotykane z ote oczy zab ys y, jak gdyby zap on& w nich ogie%. Przewierca y mnie na wylot. Poczu am si$ nieswojo. - A nie mówi em? - zapyta . - Ty masz chyba chody tam na górze - za'mia am si$. U'miech na jego ustach odrobin$ przygas . - Raczej tam na dole... - mrukn& . - S ucham? - nie us ysza am, co powiedzia , bo w "'nie przejecha a z ha asem obok nas pomara%czowa ci$!arówka. - Nic, nic - znowu si$ u'miechn& i przysun& bli!ej. - Jestem Beleth, a ty? - Wiki - odpowiedzia am. - Beleth? Bardzo egzotyczne imi$. - Nie pochodz$ st&d - wyzna . Wyjrza am na ulic$, ale nie by o wida( mojego autobusu. A wcze'niej tak adnie wszystkie podje!4!" y! - A sk&d? - zapyta am. - Nie masz obcego akcentu. - Jestem w Polsce ju! pewien czas - odpar .
Przeczy a temu opalona oliwkowa skóra. Wygl&da , jakby przed chwil& wsta z le!aka nad brzegiem ciep ego morza i dla niepoznaki narzuci na siebie 7 aszcz. Wydawa o mi si$ nawet, !e delikatnie pachnia sol&. Zapachem bryzy. Co on robi na Pradze...? - A ogólnie pochodz$... z Po udnia - odpar z wahaniem. - Hiszpania? - zapyta am. Zawstydzi am si$ w asn& ciekawo'ci&. Po co go wypytywa am? Jeszcze raz dok adnie mu si$ przyjrza am. Co' w nim by o. Co' znajomego. Nie potrafi am tego nazwa(. Usilnie szuka am jakiego' skojarzenia, wspomnienia. - Raczej jeszcze bardziej na po udnie... - u'miechn& si$ tajemniczo. - Raczej? Robi wra!enie, jakby sam nie by tego pewien. Wydawa o mi si$, !e sk&4' go znam. Ch opak u'miechn& si$ weso o, zupe nie jakby us ysza moje my'li. Zapad abym si$ chyba pod ziemi$, gdyby by 1 'wiadom moich zachwytów nad tym, jaki jest przystojny. Na jego twarzy zago'ci jeszcze szerszy u'miech. W tej chwili na przystanek podjecha autobus. Wysypa si$ t um ludzi. - To mój - powiedzia am. - Mi o by o mi ci$ pozna(. Podbieg am w stron$ autobusu. - Poczekaj! - z apa mnie przy drzwiach. - Prosz$, to dla ciebie. Z mojego rodzinnego kraju. W tej chwili drzwi si$ zamkn$ y i rozdzieli a nas brudna szyba. Beleth .'miechn& si$ zawadiacko i pomacha mi na po!egnanie. Usiad am na wolnym miejscu i spojrza am na swoj& d /%. „Z mojego rodzinnego kraju”. Na mojej d oni le!" o... ...ma e zielone jab uszko.
Rozdzia 3 Wysiad am z autobusu na przystanku pod domem Piotrka. Ca y czas 'ciska am w d oni jab ko. )mieszny by ten ch opak z przystanku. A jab uszko wygl&da o jak najzwyklejsza polska papierówka. Gdzie mog o urosn&(? Zerkn$ am na zegarek. Piotru' spodziewa si$ mnie dopiero za dwie godziny. Zrobi$ mu niespodziank$! Zadowolona z siebie zacz$ am wbiega( po schodach. Obdrapana klatka przypomina a setki podobnych na warszawskiej Pradze. Nie wyró!nia a si$ niczym szczególnym. Takie same szare schody, nieczytelne graffiti, st uczona szyba. Nagle naprzeciwko pojawi a si$ Monika. W "'nie schodzi a z góry. Na mój widok zatrzyma a si$ raptownie. O ma o nie zsun$ a si$ ze schodka. W ostatniej chwili, balansuj&c ca ym cia em, utrzyma a równowag$. - Monika? - zdziwi am si$. - Och, cze'( Wiki - u'miechn$ a si$ szeroko i szybko zacz$ a trajkota( dziwnie wysokim tonem. - Co tam u ciebie? U mnie dobrze. Ja ju! uciekam. Przysz am do Ma(ka. Do zobaczenia. Wymin$ a mnie i zbieg a po schodach. Nie powiedzia a nic o najnowszym tuszu do rz$s. Nie zachwyca a si$ swoimi butami na wysokim obcasie. Nie krytykowa a protekcjonalnym tonem mojej zmechaconej czapki. Zupe nie jak nie ona. Dziwne... Maciek i Monika? Zmarszczy am brwi. W !yciu... ona by si$ nim za szybko znudzi a. By zbyt porz&dny. Postanowi am nie zawraca( sobie tym d .!ej g owy. Nie mnie os&dza(. Wyj$ am z torebki p$k kluczy. Jaki' czas temu si$ nimi z Piotrusiem wymienili'my. Chcia abym z nim zamieszka(, ale wiedzia am, !e Marek pr$dzej dosta by zawa u ze z /'ci, ni! mi na to pozwoli . +'miechn$ am si$ w duchu, obracaj&c w d oni d ugi klucz do mieszkania Piotrusia. By o mi dobrze ze 'wiadomo'ci&, !e nie jestem sama, !e jest kto', kto na mnie czeka, t$skni. Kogo mog$ prosi( o pomoc, kto mnie rozumie bez s ów. Przekr$ci am klucz w zamku i wesz am do 'rodka. - To ja, Wiki! - krzykn$ am, rzucaj&c torb$ na pod og$. Nikt mi nie odpowiedzia . Us ysza am tylko szum prysznica dobiegaj&cy z azienki. Mieszkanie ch opców wygl&da o... no có!... jakby mieszkali w nim sami ch opcy. Sterta brudnych butów wala a si$ przy drzwiach wej'ciowych. Drzwi do kuchni zawalonej niezmytymi naczyniami nie domyka y si$ z powodu spuchni$tej, po ostatnim wylaniu si$ wody z pralki, pod ogi, a w pokojach panowa typowy studencki chaos. - Maciek? - zastuka am w drzwi, ale odpowiedzia a mi cisza. Dziwne...
Zostawi am kurtk$ na wieszaku i posz am do kuchni. Umy am ma e jab uszko od tajemniczego nieznajomego. Szum wody w azience ucich . Us ysza am g os Piotrusia. Pod'piewywa co' pod nosem. Wyj$ am nó! z szuflady szafki kuchennej i przekroi am jab ko na pó . Zanim zacz$ am je obiera(, zawaha am si$. Spojrza am na soczysty mi&!sz. Deja vu. Zupe nie jakbym ju! kiedy' jad a takie jab ko. Bzdura, przecie! jad am w swoim !yciu setki jab ek. Si$gn$ am po nó!, ale znowu si$ powstrzyma am. Ten Beleth. Kim on by ? W g owie t uk a mi si$ jaka' uporczywa my'l. Wskazówka. Co', co uparcie mi umyka o. Skupi am si$ na tej my'li z ca ych si , jednak nie zdo " am sobie niczego przypomnie(. W ko%cu si$ podda am. Mo!e tylko przypomina mi jakiego' aktora czy modela, i st&d to pod'wiadome przeczucie, !e go znam? Pomy'la am o Piotrku, który wci&! nie wychodzi z azienki. Jego zna am kilka lat, pomimo !e par& byli'my dopiero od kilku miesi$cy. Ale! ja za nim szala am! Ugania am si$ za biedakiem jak g upia, ka!dego wieczoru marz&c o tym, jak to cudownie b$dzie nam razem, a! w ko%cu odwa!0 am si$ powiedzie( mu, co czuj$. Tylko !e czasami wydawa o mi si$, !e co' jest nie tak. Nachodzi a mnie dziwna t$sknota za czym' nieosi&galnym. Nie potrafi am jednak sprecyzowa( za czym. Dzisiejsze spotkanie z tajemniczym Belethem tak!e wzbudzi o we mnie to uczucie. By am g upia. Zwi&zek z Piotrkiem dawa mi to, czego potrzebowa am. Mia am stabilizacj$, poczucie bezpiecze%stwa, mi /'( osoby, któr& te! kocha am. Piotr by moim przyjacielem. Mia am wszystko, czego pragnie ka!da dziewczyna. Tylko czasami dopada y mnie my'li, !e za czym' t$skni$. Prysznic ucich . Z azienki wyszed Piotrek z przewi&zanym w pasie 6$cznikiem. Na mój widok stan& jak wryty. - Cze'(, kotku - podesz am do niego i poca owa am go w usta. - Wpad am troch$ wcze'niej. - Widz$ w "'nie - ch opak odzyska g os. - Dawno przysz "'...? Znów mia dziwnie nieobecny wzrok. - Przed chwil&. Woda kapa a na ziemi$ z czarnych, lekko kr$conych w osów Piotrka. Migda owe oczy okolone d ugimi czarnymi rz$sami wpatrywa y si$ we mnie z moc&. Na brodzie widoczny by seksowny jednodniowy zarost. Na szyi na cienkim "%cuszku mia zawieszony ma y srebrny kluczyk, grawerowany w ró!yczki. W dniu, w którym poca owali'my si$ po raz pierwszy, na imprezie u naszych znajomych, znalaz am ten kluczyk w swojej
kieszeni. Do dzisiaj nie odkryli'my z Piotrkiem, do jakiego zamka pasowa . Nie wiedzia am, sk&d wzi& si$ w mojej kieszeni. Tamten wieczór pami$tam jak przez mg $. Przesadzi am wtedy z alkoholem i sheesh&. Kr$ci o mi si$ w g owie i mia am ma & luk$ we wspomnieniach. Dotkn$ am srebrnego kluczyka. B yszcza na tle oliwkowej skóry mojego ukochanego. Piotrek nosi go na pami&tk$ naszego pierwszego poca unku. Uwielbia am go za to. - Prysznic w ci&gu dnia? - zapyta am i pu'ci am do niego oko. - Co ci$ nasz o? - Aaa - wyj& mi z d oni pó jab ka. - Tak jako'. Ruszy w stron$ swojego pokoju. Posz am za nim i usiad am na ,!ku. Opowiada am mu o przygodzie sprzed kilku dni z urz$dem skarbowym. )mia si$ z moich opowie'ci. Bawi am si$ chwil$ no!em, odkrawaj&c skórk$ mojej po ówki owocu. Piotrek w /!0 d!insy. Sta teraz ty em do mnie. Mia am 'wietny widok na jego szerokie plecy i poskr$cane w osy na karku. Mi$'nie drga y pod skór&, gdy zapina spodnie. Si$gn& po po ówk$ jab ka, któr& od /!0 na biurko. - Przed chwil& spotka am Monik$ - powiedzia am. Owoc wypad Piotrkowi z r$ki. Potoczy si$ pod krzes o i zatrzyma przy zab oconych adidasach rzuconych niedbale. - Powiedzia a, !e przysz a do Ma(ka - doda am. - Aaa... tak, tak - potwierdzi Piotrek, siadaj&c obok mnie. Wytar jab ko o spodnie. Jak nic z apie jakiego' pierwotniaka, nicienia, przywr$ czy inne paskudztwo. A ja to potem oczywi'cie z api$ od niego... - Ale Ma(ka nie ma - zauwa!0 am roztropnie. - No nie ma - skwitowa Piotrek, patrz&c gdzie' w przestrze%. - To si$ niepotrzebnie fatygowa a - stwierdzi am. - Maciek powinien by( w domu, skoro si$ z ni& umówi . - Tak, tak... - potwierdzi Piotrek i ugryz jab ko. Posz am za jego przyk adem. Jab ko smakowa o... najnormalniej w 'wiecie. My'la am o tym, sk&d móg pochodzi( tajemniczy Beleth. Zamierza am potem poszuka( w internecie genezy tego dziwnego imienia. W ten sposób odkryj$ kraj jego pochodzenia. Zadowolona z siebie i ze swojej pomys owo'ci ugryz am kolejny k$s. Piotrek, siedz&cy obok mnie, poch on& owoc w jednej chwili. By dziwnie spi$ty, odk&d przysz am. Musia am go o to zapyta(. Ju! otworzy am usta, kiedy nagle przed oczami zacz$ y mi przebiega( niezrozumia e obrazy. Z apa am si$ za g ow$, czuj&c nag y t$tni&cy ból. Piotrek zgi& si$ wpó . Dzia o si$ z nim to samo co ze mn&.
Czu am, jakby kto' otworzy mi czaszk$ i zacz& w niej grzeba(. Fala bólu rozla a si$ po ca ym ciele. Krzykn$ am. Obrazy, obrazy, obrazy. Zobaczy am siebie w parku. Morderc$ z no!em. Poczu am ból, gdy mnie 4#ga . W nast$pnej chwili tamt& scen$ zast&pi y kolejne wizje. Targ o moj& dusz$. Diabe Azazel mówi&cy mi, !e umar am i trafi$ do Piek a. Urz&d w Ni!szej Arkadii, gdzie otrzymuj$ posad$ diablicy na kolejne sze'(dziesi&t sze'( lat i moc piekieln& po zjedzeniu jab ka. Moi przyjaciele. Neurotyczna )mier(, diablica Kleopatra, kot Behemot, diabe Beleth... Beleth, Beleth. Jego twarz, s owa, zachowanie... po!&danie. Moje pierwsze targi o dusze 'miertelników. Spalone Pola Mokotowskie. Obsesja na punkcie 'mierci. Uporczywe powroty na Ziemi$, by by( z Piotrkiem. U uda !ycia. Noc, gdy dowiedzia am si$, !e zosta am zabita z powodu politycznych rozgrywek w Piekle. Bal u Szatana. Wi$zienie. 8&d. Wizja skazania za b $dy i niemo!no'( spotkania Piotrka, który dopiero co powiedzia , !e mnie kocha. Rewolucja maj&ca zrzuci( Lucyfera z tronu piekielnego. Pojedynki z wrogimi diab ami. Piotrek w obj$ciach Moniki. Mój ból. Wysadzony w powietrze Ksi$!yc. Kawa ki satelity lec&ce w stron$ Ziemi. Wizja zag ady ca ej populacji. 8&d. Interwencja Nieba. Cofni$cie czasu, w wyniku czego powróci am do !ycia, ale zapomnia am wszystko, co si$ wydarzy o. Moja druga szansa, by tym razem nie doprowadzi( planety do upadku. Ból znikn& w chwili, gdy wszystko sobie przypomnia am. Wyprostowa am si$ i odgi$ am palce. Zacisn$ am je kurczowo na no!u do owoców. Oddycha am ci$!ko, zupe nie jak po d ugim, m$cz&cym biegu. Piotrek spojrza na mnie szeroko otwartymi oczami. Zrozumia am, !e on tak!e wszystko sobie przypomnia . Nasze przesz e - niedosz e !ycie. Beleth. On chcia , !ebym sobie przypomnia a. Zrobi to specjalnie. Mimowolnie za nim zat$skni am. Za jego pe nymi !aru oczami, niskim, aksamitnym g osem, 9 owami pe nymi niebezpiecznych, niemoralnych obietnic. Nie. Co ja robi$?! Poczu am z /'(. Pewnie znowu chcia mnie do czego' wykorzysta(. Po co inaczej zwróci by mi pami$(? By am narz$dziem w r$kach diab ów. Potrzebowali mnie tylko do politycznej wojny. Mia am zam$t w g owie. - Sk&d wzi$ "' to jab ko? - zapyta Piotrek.
- Dosta am je od nieznajomego na ulicy - mrukn$ am. - Teraz wiem, !e to by Beleth... Zawsze lubi am bajki. Jak wi$c to si$ sta o, !e nie wynios am z nich !adnej nauki? W ko%cu gdyby Królewna )nie!ka nie zjad a jab ka od nieznajomej staruszki, to nie wpad aby w 'pi&czk$. B&4# w zaczarowany sen jak zwa , tak zwa . A ja jak ostatnia sierota, nie do'(, !e wzi$ am od nieznajomego jab ko, to jeszcze je zjad am. No i jak moja prapra (jeszcze pra jakie' kilka tysi$cy razy), prababka Ewa pierwsze, co zrobi am, to pocz$stowa am jab kiem swojego faceta. -" osne... W ogóle nie potrafi$ uczy( si$ na cudzych b $dach. - Beleth? - warkn& Piotrek. Odwróci am si$ gwa townie w jego stron$. Woda ju! nie kapa a mu z : osów. Srebrny kluczyk zal'ni w s /%cu. Mój klucz diab a, pozwalaj&cy na swobodne przemieszczanie po Piekle i Ziemi. Insygnium si piekielnych. Zapewnia natychmiastow& mo!liwo'( przeniesienia si$ w dowolne miejsce. Spojrza am na ogryzek. Jab ko mocy. A mo!e jab ko z Drzewa Poznania Dobra i Z a? Nie... to raczej niemo!liwe. Ostatnie drzewko w Piekle, nale!&ce do Szatana, nieopatrznie zamieni am w krzew pomidorów. Czego oczywi'cie do dzisiaj Lucyfer zapewne mi nie wybaczy ... - Wzi$ "' jab ko od nieznajomego? - warkn& na mnie Piotrek. - A potem je zjedli'my? Przecie! mog o by( zatrute. To chyba by o zatrute. Jednak nie trucizn&. Raczej w&tpliwo'ciami. Dlaczego Piotrek bra prysznic w 'rodku dnia? - Monika nie przysz a do Ma(ka, prawda? - zapyta am, zaciskaj&c ze ; /'ci pi$'ci. Ju! wcze'niej mieli si$ ku sobie, jednak Piotru' wybra mnie. Zamiast odpowiedzie(, spojrza na moj& r$*$. Nawet nie zauwa!0 am, !e zaci$ am si$ no!em. Stru!ka krwi pop yn$ a mi po skórze. Nagle krople zawróci y i wp yn$ y z powrotem do rany, która zasklepi a si$ na naszych oczach. Zgi$ am palce, podziwiaj&c nienaruszon& skór$. Czu am w miejscu uk ucia delikatne mrowienie, pami&tk$ po zadzia aniu si . Moje moce piekielne powróci y, a wraz z nimi spad y mi z nosa ró!owe okulary. - Czemu bra <' prysznic? - zapyta am, odk adaj&c nó!. - Wiki, to nie jest tak - powiedzia szybko Piotrek. - To nie tak mia o by(. Ja ci to wszystko wyt umacz$. - Wyt umaczysz? - prychn$ am. - A co tu jest do t umaczenia? - Czekaj, uspokój si$! - krzykn& . To on pierwszy krzykn& . On pierwszy zaatakowa . Moje hamulce pu'ci y. - Pieprz si$! - wrzasn$ am. - Albo nie! Pieprz si$ z Monik&! Przynajmniej ona b$dzie szcz$'liwa! Bo tobie najwyra#niej wszystko jedno!
- Wiki, pos uchaj mnie, do cholery! - Albo nie! A !eby' nie móg z nikim! A niech ci, gnoju, odpadnie! Przysun& si$ do mnie i z apa mnie za nadgarstek. - Pu'( - rozkaza am, ale mnie nie pos ucha . Przytrzyma mnie jeszcze mocniej, gdy usi owa am si$ wyrwa(. - Pu'(! - Daj mi doj'( do s owa - powiedzia szybko. Z ca ej si y pchn$ am w niego moc&. Odrzuci o go ode mnie. Uderzy w 'cian$ i osun& si$ z j$kni$ciem na ziemi$. Podesz am do drzwi. - Czekaj - krzykn& , wyci&gaj&c w moj& stron$ r$*$. Drzwi jak na zawo anie zatrzasn$ y mi si$ przed nosem. Szarpn$ am za klamk$, ale ani drgn$ y. Odwróci am si$ zaskoczona. Zamkn& przede mn& drzwi. Jak on 'mia ?! A raczej jakim cudem on to zrobi ? Zerkn$ am na le!&cy na ziemi ogryzek. Czy to znaczy, !e po zjedzeniu jab ka Piotrek tak!e nabra nadprzyrodzonych mocy? Przypomnia am sobie, !e tak samo jak ja posiada si $ Iskry Bo!ej. Moc po naszych wspólnych przodkach, Adamie i Ewie, których w bezpo'redniej linii oboje byli'my potomkami. To zapewne wzmocni o pot$2$ jab ka i umo!liwi o uaktywnienie si$ w nas mocy za !ycia. Gdyby'my nie posiadali Iskry, jab ko po prostu by nie zadzia " o. - O... - mrukn& , podnosz&c si$ na nogi, i zapyta zdziwiony: - Ja te! teraz tak umiem, skoro to zjad em? - Skocz z mostu, mo!e oka!e si$, !e umiesz te! lata( - warkn$ am. Lata(, nawet pomimo Iskry Bo!ej i mocy piekielnych, nie potrafi . Akurat tego by am pewna w stu procentach. Swego czasu dok adnie przestudiowa am dokumenty dotycz&ce Iskry Bo!ej i zdolno'ci, jakimi jest obdarzona osoba j& posiadaj&ca. Nie by o tam s owa o lataniu. Poczu am satysfakcj$ na my'l o tym, !e zach$cony moimi s owami móg by spróbowa(. - Otwórz drzwi - rozkaza am. - Nie, najpierw porozmawiajmy - powiedzia . - Sam tego chcia <' - odburkn$ am. Udawa am z &, ale w oczach stan$ y mi zy. Mia am ochot$ usi&'(, schowa( twarz w d oniach i si$ rozp aka(. Nie mog am jednak zrobi( tego tutaj. Nie przy nim. Zdradzi mnie. On mnie zdradzi . Jak móg ? I to z Monik&?! Z t& krow&?! Wyci&gn$ am d /% w stron$ drzwi. Z g /'nym hukiem razem z futryn trzasn$ y o 'cian$ w korytarzu. Tynk i kawa ki cegie zacz$ y sypa( si$ z sufitu. Wieszak spad z hukiem na ziemi$. Z apa am p aszcz i torb$. - Wiki! - Piotrek usi owa mnie zatrzyma(, ale odepchn$ am go od siebie ze z /'ci&. - Zostaw mnie!
Wybieg am z mieszkania, wpadaj&c po drodze na Ma(ka. Zaskoczony stan& w drzwiach, wpatruj&c si$ w zniszczenia, których narobi am. - Co tu si$ sta o?! - krzykn& , widz&c roztrzaskane drzwi i kawa ek 'ciany, a tak!e sypi&cy si$ py i ceg y. - By o trz$sienie ziemi?! Budynek si$ wali?! Musimy ucieka(?! - Pok ócili'my si$ z Wiktori&... - mrukn& zrezygnowany Piotrek. Sta u góry schodów, patrz&c, jak biegn$ w dó . Nawet nie próbowa mnie dogoni(. Narzucaj&c na siebie obsypany tynkiem p aszcz, wybieg am z bloku. Gdzie' w zasp$ upad mi szalik, ale nie zwróci am na to uwagi. Po prostu bieg am przed siebie. Byle by( dalej od niego. )nieg k . w oczy, zimny wiatr wyciska powietrze z p uc. G /'ny oddech zag usza kroki kogo' pod&!aj&cego moim 'ladem. W ko%cu, wycie%czona, dotar am do swojego bloku. Usiad am na schodach prowadz&cych do klatki. Ukry am twarz w d oniach. P aka am. Ju! =$skni am za Piotrkiem. Za poczuciem bezpiecze%stwa, które mi dawa , a które by o tylko z udzeniem. Chcia am tam wróci(, przytuli( si$ do niego. By o mi tak #le. - Zgubi "' szalik - niespodziewanie kto' si$ odezwa .
Rozdzia 4 - Zgubi "' szalik - powtórzy . Nade mn& sta oczywi'cie przystojny Beleth. W opalonej d oni 'ciska mój czerwony szalik. U'miecha si$ weso o, zadowolony z siebie. Wygl&da jak szczeniak, który przyniós patyk po poleceniu „aport”. Tylko !e Beleth nie us ysza 1!adnego polecenia. On nigdy nie s ysza 1!adnych polece% i zawsze robi to, o co si$ go nie prosi o. - )licznie wygl&dasz - o'wiadczy , nie zwracaj&c uwagi na moje milczenie. - T$skni em za tob&. Wsta am, wyrwa am mu szalik z r$ki i bez s owa ruszy am do swojego mieszkania. Nie chcia am widzie( Beletha, nie chcia am z nim rozmawia(. By #ród em wszystkich moich k opotów. Niestety szed za mn&. Nie bawi am si$ w otwieranie drzwi kluczem. U!0 am mocy. Usi owa am zatrzasn&( mu je tu! przed nosem, ale zatrzyma je d oni& i stan& naprzeciwko mnie. - Nie wpu'cisz mnie? - zdziwi si$ z zaczepnym u'miechem. - Tak dawno nie byli'my sam na sam... Pomy'l, s odkie sam na sam... ze mn&! „Ze mn&” - czy on uwa!" , !e to argument nie do przebicia? Spoliczkowa am go. A jednak to argument do przebicia. +'miech spe ; mu z twarzy. Poruszy szcz$*&, a nast$pnie pog adzi si$ po zaczerwienionym policzku. - Trzeba przyzna(, !e nie wysz "' z wprawy. Lubi$ od czasu do czasu ma e sadomaso, jednak po g $bszym namy'le stwierdzam, !e chyba wola em twoj& delikatniejsz& wersj$... - Dlaczego da <' mi to jab ko? - zapyta am pustym g osem. - Wpu'( mnie - poprosi , powa!niej&c. Obok niego przesz a stara s&siadka, czujnie nadstawiaj&c ucha. Zrozumia am, !e to nie by o miejsce na rozmowy o Piekle i 'mierci. Jeszcze wzi$ aby mnie za satanistk$, a wtedy koniec z imprezami w mieszkaniu do pó#na. Gdyby tylko us ysza a g /'niejsz& muzyk$, pewnie zacz$ aby wydzwania( po stra! miejsk&. Wpu'ci am diab a do mieszkania, chocia! wcale nie mia am na to ochoty. Pstrykn& palcami. Jego p aszcz znikn& w jednej chwili. Nic si$ nie zmieni . Wygl&da tak, jak go zapami$ta am. Idealny, perfekcyjny, przystojny kusiciel. Diabe , który sprowadzi mnie do Piek a, który usi owa mnie uwie'(, a na koniec... o'wiadczy , !e mnie kocha. - Naprawd$ za tob& t$skni em - wyzna , bacznie mi si$ przygl&daj&c. Za jego przyk adem zdj$ am p aszcz. Powiesi am na wieszaku przy drzwiach i strzepn$ am z w osów py z rozwalonych 'cian w mieszkaniu
Piotrka. Spojrza am w lustro wisz&ce na drzwiach szafy. Mia am przed sob& zrozpaczon& dziewczyn$ z rozmazanym makija!em i smugami tynku na policzkach. Machn$ am d oni& przed twarz&, przywracaj&c perfekcyjne obramowanie swoich oczu. Poruszy am palcami. Nie zdawa am sobie nawet sprawy, jak brakowa o mi mocy piekielnych. Codzienne !ycie i wykonywanie zwyk ych czynno'ci by o bez nich takie nu!&ce i pracoch onne. Usiad am na kanapie. By am zm$czona. Nie fizycznie, ale psychicznie. To by o znacznie gorsze. Diabe zaj& miejsce obok mnie. Nie przysun& si$ jednak, nie próbowa obejmowa(. Szanowa moj& prywatno'( i przestrze%. Chyba pierwszy raz, odk&d go pozna am... - Ja ci$ nie pami$ta am - mrukn$ am. - Wiem. Dlatego ca a ta sytuacja by a jeszcze bardziej przykra - wyzna . Jego spojrzenie b &dzi o po ca ym moim ciele. Mia am wra!enie, jakby mnie dotyka o, parzy o skór$. Nic si$ nie zmieni . - Czemu da <' mi to jab ko? - powtórzy am pytanie. - S&dzi em, !e si$ ucieszysz, gdy przypomnisz sobie wszystko. Ca e !ycie w Ni!szej Arkadii. To, co mi$dzy nami zasz o... - Mi$dzy nami nic nie zasz o - warkn$ am. - Ale mog o - u'miecha si$ weso o, jego z ote oczy zab yszcza y. - I nadal mo!e. Czarowa mnie. Jak zwykle. - Gdy odkry em sposób zwrócenia ci pami$ci, nie waha em si$ nawet przez chwil$... Wygl&da , jakby oczekiwa pochwa y za te s owa. - I zapewne ten sposób jest ca kowicie legalny? - zakpi am. Beleth skrzywi si$ nieznacznie. Jednak jego pe ne usta po chwili znowu rozci&gn$ y si$ w urzekaj&cym u'miechu. - Powiedzmy, !e na pewno by by legalny, gdyby na tronie Piek a siedzia na przyk ad Azazel - odpar wymijaj&co. To diabe Azazel doprowadzi do mojej 'mierci i wybra mnie spo'ród dziesi&tki osób obdarzonych Iskr& Bo!& w tym pokoleniu. Moja „tajna moc”, a dok adniej mówi&c, spadek po przodkach, czyli Adamie i Ewie, zapewni a mi pó bosk& si $, która w po &czeniu z piekieln& da a do'( osobliw& mieszank$. O t$ mieszank$ chodzi o Azazelowi, który zamierza wykorzysta( mnie do obalenia Lucyfera. Z pocz&tku nie'wiadomie, a potem ju! z ogromn& motywacj&, gdy Szatan postanowi zabi( Piotrka, pomog am w tym podst$pnemu diab u. Niestety Niebo okaza o si$ przychylne dla Lucka i nie zdegradowano go ze stanowiska Szatana, w adcy Ni!szej Arkadii, przez co Azazel nie móg zaj&( jego miejsca. A cwaniak tak na to liczy . Beleth, w przeciwie%stwie do Azazela, zamierza po prostu mnie wykorzysta(. Jemu nie zale!" o na stanowisku, tylko na moim ciele. Niezwykle pocieszaj&ce...
- Czemu to zrobi <'? - westchn$ am zm$czona. - Dlaczego nie pozwoli <' mi by( szcz$'liw& i !0( w moim ma ym 'wiecie? - Ma ym 'wiecie pe nym k amstw twojego wybranka - sprecyzowa . - Mnie si$ ten 'wiat podoba ... A ty mi go zabra <'. - Niczego ci nie zabra em. Odda em ci twoje wspomnienia i twoj& osobowo'( bogatsz& o do'wiadczenia, które prze!0 "'. Kochanie, powinna' by( mi wdzi$czna. Dzi$ki mnie jeste' znowu sob&. Wszystkie wspomnienia z jakby poprzedniego !ycia, a raczej rzeczywisto'ci, od!0 y w mojej g owie. Przypomnia am sobie kota Behemota. Przyb $4$, który wybra mnie na swoj& w "'cicielk$. By tak samo demoniczny jak reszta moich piekielnych towarzyszy. Pog adzi am poduszk$ le!&3& obok mnie, na której cz$sto si$ wylegiwa . Zat$skni am za nim, za jego g /'nym mruczeniem, mi$kk& sier'ci&. Zawsze mi pomaga , pociesza . Zapragn$ am si$ do niego przytuli(, podrapa( go za kremowym uchem. - Wiki - g os Beletha przywo " mnie do rzeczywisto'ci. Spojrza am na niego wzrokiem pe nym skar!<%. Naprawd$ podoba o mi sie moje !ycie w nie'wiadomo'ci. Nawet je'li by o tylko u ud&. - Chcesz wiedzie( dlaczego da em ci jab ko. Zrobi em to, bo chcia em mie( ciebie tylko dla siebie. Nic nie poradz$ na to, !e jestem egoistycznym dupkiem. Jego spowied# wcale nie rozczuli a mnie tak jak tego najwyra#niej oczekiwa . Jedynie rozbawi a. U'miechn$ am si$ pod nosem Ca y Beleth szczery do bólu. Swoimi bezpo'rednimi uwagami zawsze potrafi mnie do siebie przekona(. By po prostu uroczy. Przysun& si$ bli!ej i po /!0 rami$ na oparciu kanapy. Jeszcze kilka centymetrów i dotkn& by mnie. Wpatrywa si$ z !arem w moje usta. Chcia mnie poca owa(. Ja te! tego chcia am. Skarci am si$ w my'lach. On zawsze k ama . Nie mog am mu ufa(. Czarowa mnie. Usi owa omamie. - A kto wymy'li , !eby da( mi jab ko? - zapyta am niewinnie. Mina zrzed a mojemu przystojnemu diab u. - No... Azazel - mrukn& w ko%cu, zabieraj&c rami$. Wiedzia am. Po prostu wiedzia am! - A czemu on wpad na taki pomys ? - dr&!0 am dalej. Szczerze w&tpi am w jego dobre zamiary. Na pewno nie chcia po prostu pomóc przyjacielowi, który nie móg si$ pogodzi( z faktem, !e jaki' n$dzny 'miertelnik sprz&tn& mu sprzed nosa dziewczyn$. O nie! Jemu na pewno chodzi o o co' wi$cej. - Pami$tasz, jak Azazelowi nie uda o si$ obj&( stanowiska Szatana? - No trudno, !ebym nie pami$ta a... - mrukn$ am ponuro. W ko%cu to z tego powodu wpad am w ca e to piekielne bagno, a nawet raz przez to umar am. Beleth zamy'li si$ na chwil$, wa!&c s owa.
- Azazel zrezygnowa Archanio em.
ju! z tego pomys u. Teraz chce zosta(...
Rozdzia 5 Nie wiedzia am, jak przyj&( t$ informacj$. Zacz&( si$ szale%czo 'mia( z jego g upoty? A mo!e powinnam rozpaczliwie p aka( w prze'wiadczeniu, !e nied ugo spotka mnie co' z ego? O tym, !e diabe Azazel by szalony, wiedzia am ju! od dawna. Jego niewykonalne plany zdobycia w adzy nad 'wiatem nie by y mi obce. Niemniej nie zdawa am sobie sprawy z tego, !e a! w takim stopniu uleg psychozie. Jeszcze chwila, a postanowi zosta( Bogiem. - Czy !eby sta( si$ Archanio em, nie trzeba przypadkiem by( anio em...? prychn$ am. Beleth wzruszy ramionami. - Ka!dy z nas jest anio em - stwierdzi . - I ja, i Azazel. Nawet Lucyfer. Po prostu jeste'my zdegradowani do innej rzeczywisto'ci. Zostali'my stworzeni jako anio y, oddech Boga. Tego nie da si$ zmieni(. Podobnie jest u was na Ziemi. To, !e kto' trafi do wi$zienia, gdzie odsiaduje kar$ za swoje z e uczynki, nie sprawia, !e przesta by( cz owiekiem. Teraz ja wzruszy am ramionami. Nie interesowa y mnie jego filozoficzne wynurzenia i malownicze porównania. - To do czego Azazel potrzebuje mnie tym razem? - westchn$ am. Nie mia am ochoty gra( ju! w te gierki. Chcia am wiedzie(, co si$ dzieje. Poprzednio zosta am zamordowana i obdarzona moc& tylko po to, !eby pomóc mu obali( Lucyfera piastuj&cego stanowisko Szatana. Co mia am zrobi( teraz? Zrzuci( z tronu Gabriela? Po plecach przebieg mi dreszcz niepokoju. Pos " am Belethowi sp oszone spojrzenie. Mo!e rzeczywi'cie o to mu chodzi o? - Azazel na drodze s&dowej usi uje teraz udowodni(, !e ca a ta sprawa z rewolucj& Lucyfera to nieporozumienie - wyja'ni mi Beleth. - Chce im wyt umaczy(, !e pot$piony i str&cony z Niebios powinien by( tylko Lucek, bo my byli'my nie'wiadomi konsekwencji i ca ej sytuacji. Oniemia am. Azazel naprawd$ zamierza wróci( do Arkadii... - I co na to Archanio Gabriel? - zapyta am. W Niebie w adz$ sprawowali archanio owie. Gabriela mia am ju! okazj$ pozna( podczas zamieszania, w którym z Belethem o ma o nie doprowadzili'my do zag ady ludzko'ci. Ale podkre'lam, !e zrobili'my to niechc&cy i przypadkowo. Kto by podejrzewa , !e Ksi$!yc pod wp ywem bomby atomowej mo!e rozpa'( si$ na kawa ki i zacz&( wchodzi( w atmosfer$ Ziemi, gro!&c globaln& katastrof&, maj&3& unicestwi(1!ycie na ca ej planecie? No ja tego nie podejrzewa am... A je'li chodzi o Gabriela, to szczerze w&tpi am, !e b$dzie zadowolony z widoku diab ów w Niebie.
- Powiem ci, !e jestem naprawd$ pod wra!eniem zdolno'ci Azazela Beleth u'miechn& si$ do siebie. - Zdo " udowodni( Gabrielowi, !e to ca e pot$pienie ju! dawno uleg o przedawnieniu i !e nie ma 'wiadków na to, !e ja i Azazel kiedykolwiek brali'my udzia w rewolucji Lucyfera. - I co teraz? - zdziwi am si$. - Ju! jeste'cie anio ami? - Nie... - przetar zm$czonym gestem oczy. - Teraz w adze blokuj& nam wej'cie do Niebios. Ca y czas szukaj& ró!nych kruczków, które Azazel skutecznie obchodzi. Jednak ostatnio postawiono warunek, którego spe ni( nie mo!emy... Jego g os robi si$ coraz cichszy. Siedzia zamy'lony, wpatruj&c si$ w przestrze%. On ju! nie znajdowa si$ na Ziemi. On szed podniebnym szlakiem :'ród innych anio ów. W'ród swoich wspomnie%. >$skni za !yciem anio a. Ju! dawno temu to zauwa!0 am. Beleth zawsze udawa chojraka. Twierdzi , !e woli by( w Piekle, pi( alkohol i korzysta( ze wszystkich mo!liwych sposobów autodestrukcji. Wielokrotnie mnie o tym zapewnia . Nigdy mu nie uwierzy am. Pod t& mask& bawidamka kry si$ skrzywdzony przez los facet. Albo tylko na takiego pozowa , bo uwa!" , !e w ten sposób zdob$dzie moje serce i przychylno'(. - Jaki warunek? - zapyta am, wracaj&c do rozmowy. - Powiedzieli, !e, o ironio, nie wpuszcz& nas do Nieba bez skrzyde , które : asnor$cznie nam obci$li przed tysi&cami lat... Przypomnia am sobie d ugie przypalone blizny na jego opatkach i okoliczno'ci, w jakich je zobaczy am. Zapyta am wtedy Beletha, jak to jest lata(. Powiedzia , !e nie da si$ tego z niczym porówna(, !e jest niepowtarzalne, nie do opisania. Po chwili zastanowienia doda , !e uwa!" tak do momentu, w którym mnie pozna . Potem ju! wiedzia , !e latanie jest jak pierwsza mi /'(, zakochanie. - Azazel chce, !eby' stworzy a nam skrzyd a - powiedzia , patrz&c mi prosto w oczy. W jego z otych t$czówkach zobaczy am pro'?$. On chcia lata(. Chcia móc znowu by( anio em. Poczu am si$ bezsilna. Jak mog abym przywróci( im skrzyd a? - Masz ogromn& moc po zjedzeniu jab ka - Beleth wzi& mnie za r$*$. - W ten sposób po &czy a si$ si a piekielna z moc& Iskry Bo!ej, któr& posiadasz. Potrafisz leczy( rany zadane gorej&cym mieczem, tak !e nie zostaj& po nich !adne 'lady. To niewyobra!alne. Nikt nie ma takiej mocy. Nawet Szatan. Pewnie nawet Gabriel i reszta archanio ów nie s& do tego zdolni. Mia am za swoje. Wystarczy o raz si$ popisa(. Raz! Tylko jeden raz! I teraz znowu b$4$ mia a k opoty, bo zachcia o mi si$ usun&( mu blizn$ z policzka. Dobre serce si$ we mnie odezwa o, a oni od razu wymy'lili sobie, !e teraz stworz$ im skrzyd a, skoro jestem taka wszechmog&ca.
- Beleth - spróbowa am wyrwa( d onie z jego u'cisku, ale mi nie pozwoli . - Nie wiem, czy dam rad$. - Spróbuj - poprosi i odsun& si$ ode mnie. - Co ci szkodzi? Znowu usi owali wci&gn&( mnie w jak&' intryg$, która zapewne #le si$ dla mnie sko%czy. Nagle przysz a mi do g owy straszna my'l. Zjad am jab ko. Jab ko. Które jedz& po 'mierci tylko wybra%cy! Bo!e, czy ja nie !yj$? Zabili mnie?! ZNOWU?!?!?! @ ote oczy Beletha zal'ni y !ywo. - Tylko prosz$, nie my'l teraz o mrówkach. Ja ci wszystko wyt umacz$. Zaskoczona wyrwa am si$ z mantry z orzecze%. - S yszysz moje my'li? - warkn$ am. - Otrzyma "' moc przed chwil&. Musi min&( pewien czas, zanim zaczniesz ukrywa( my'li. Teraz jeszcze tego nie umiesz. Pami$tasz? Tak samo by o poprzednio. Po prostu z czasem nabierzesz pe ni mocy piekielnych. Spokojnie. Zapewniam ci$, !e nied ugo nic nie b$4$ s ysza , je'li nie b$dziesz chcia a mi czego' przekaza(. Ju! mniejsza o to, czy s ysza , jak komentuj$ w my'lach, !e jest seksowny. Teraz najbardziej interesowa o mnie, czy jestem martwa. - -yjesz - powiedzia Beleth. - Spokojnie. Nie zabili'my ci$. Po prostu zjad "' jab ko. Mo!na powiedzie(, !e jeste' teraz kim' na wy!szym stopniu wtajemniczenia. Dzi$ki jab ku obudzi a si$ te! w tobie moc Iskry Bo!ej. To dlatego poprosi em, !eby' nie my'la a o mrówkach... W poprzedniej rzeczywisto'ci zabi am dwa diab y. Mog am to zrobi( bez trudu. Wystarczy o pomy'le(, !e zamieniaj& si$ w py . By am do tego zdolna dzi$ki Iskrze. Istoty nie'miertelne nie potrafi y tego robi( - one musia y u!ywa( gorej&cych mieczy. Ja jednak na tak bezpo'rednie morderstwo, jakim by o zamienienie ich w py , nie potrafi am si$ zdoby(, pomimo !e owe dwa diab y zamierza y nas z zimn& krwi& zabi( w taki sposób, !eby'my cierpieli jak najd .!ej. Wykorzysta am wtedy moc Iskry, spot$gowan& si ami piekielnymi jab ka, i zmieni am ich kszta ty. Tego tak!e nie potrafi zrobi(1 !aden normalny diabe czy anio . Zamieni am wrogie diab y w dwie mrówki, które potem zdepta am. Wyrzuty sumienia, które znikn$ y, gdy straci am pami$(, na nowo od!0 y w mojej g owie. By am morderczyni&. O nie! Czy to przypadkiem definitywnie nie pokrzy!owa o moich szans na dostanie si$ po 'mierci do Arkadii? Beleth pochyli si$ w moj& stron$ i przytuli mnie do swojej szerokiej piersi. Pachnia morsk& bryz& i orientalnym kadzid em. Silne mi$'nie rysowa y si$ pod koszul&. Na szyi mia tajemniczy wisior z /!ony z wielu koralików, przypominaj&cy muzu ma%ski ró!aniec. Beleth by taki, jakiego go zapami$ta am. Seksowny p omie% Boga.
- Musia "' to zrobi(. Inaczej by nas pokonali. Byli silniejsi -poca owa mnie we w osy. - Zabiliby nas. Przestaliby'my istnie(. Wbrew pozorom 'mier( nie by a taka z a. Oczywi'cie o ile trafi o si$ do Nieba lub Piek a, miejsc dobrej zabawy. W zasadzie to Ni!sza Arkadia by a miejscem zabawy, a Niebo miejscem nudy - na to przynajmniej wygl&da o. Gdy by o si$ z ym, trafia o si$ gdzie' indziej. W miejsce, do którego nie mia y wst$pu nawet diab y. Beleth mówi mi, !e takie dusze przestawa y po prostu istnie(, ale ja w to nie wierzy am. W ko%cu nikt ich nie przebija gorej&cym mieczem. Nie by am pewna, czy dusz$ mo!na zniszczy( innym sposobem. W ko%cu czym ona jest? Czy mo!na unicestwi( co' niematerialnego? Z kolei zabójstwo przy u!yciu gorej&cego miecza gwarantowa o, !e skasowany delikwent nie trafi w !adne miejsce wiecznego spoczynku. Tej metody nie u!ywano jednak zbyt cz$sto. Raptem raz, dwa na kilka miliardów lat. Wszystkie gorej&ce miecze, a w ka!dym razie te znajduj&ce si$ w Piekle, by y szczelnie zamkni$te w podziemiach pa acu Szatana. Nikt niepowo any nie mia do nich dost$pu. To by a najwi$ksza i najstraszniejsza kara. Znikni$cie na zawsze. Nie wi$zienie, nie ból, ale to, !e ju! nic potem nie b$dzie. Pustka, cisza, wieczny sen bez snów. Los, który spotyka najwi$kszych zwyrodnialców, jacy kiedykolwiek istnieli. I ja to zrobi am, sprawi am, !e kto' przesta istnie(. By am morderczyni&. W ramionach przystojnego diab a czu am si$ bezpieczna. G adzi mnie po plecach, próbuj&c uspokoi(. Wiedzia am, !e mnie czarowa , usi owa stworzy( iluzj$ maj&3& zapewni(, !e najlepiej b$dzie mi w "'nie z nim. Porzucona i zdradzona mia am ogromn& ochot$ ulec tej iluzji i wszystkim pokusom, które nios a ze sob&. Odsun$ am si$ na tyle, by spojrze( mu w oczy. - Czy gdybym nie potrafi a stworzy( wam skrzyde , to i tak zwróci by' mi pami$(? - zapyta am. - Mo!e zabrzmi to pusto i tandetnie, ale nie wiem. Chcia em, !eby' by a szcz$'liwa. A skoro znalaz "' szcz$'cie u boku tego nieudacznika... Jego mina wyra!" a szczero'( i powag$. W jednej chwili nabra niebywa ej szlachetno'ci. - K amiesz - stwierdzi am. Powa!na maska spad a z jego twarzy, a oczy zab ys y weso o. - Oczywi'cie, !e k ami$. Czego innego si$ po mnie spodziewa "'? !achn& si$ i zanim si$ spostrzeg am, poca owa mnie szybko w usta. - Jeste' moja, pi$kna Wiktorio. Twoje oczy b yszcz& jak dwa ksi$!yce w pe ni, twoje usta kusz& czerwieni& wi'ni, twojego rozumu mogliby ci zazdro'ci( m$drcy. Jak móg bym odda( taki skarb innemu? I to na dodatek takiemu niedojdzie jak ten ca y Piotr?
- Takie teksty by y modne w innym stuleciu - uda am oburzenie. Beleth pochyli si$ nade mn&. Delikatnie musn& wargami moje wargi. - B&4# moja - szepn& . - Albo b$4$ wymy'la kolejne komplementy. Mia rozszerzone #renice. Z ote t$czówki wygl&da y jak p ynne z oto. Czarne rz$sy rzuca y g $bokie cienie na policzki. Otoczy mnie zapach orientalnego kadzid a i morza. Chcia am zaton&( w tych oczach. Chcia am odda( si$ uczuciom. Wraz z pami$ci& powróci o zainteresowanie diab em. Zawsze mnie poci&ga , chocia! broni am si$ przed tym uczuciem. Znowu mnie poca owa . Gwa towniej. Przesun& palcami po mojej brodzie, zmuszaj&c, bym rozchyli a usta. Leniwie smakowali'my si$ nawzajem. Przypomnia am sobie poranek. Odepchn$ am gwa townie Beletha. Co ja robi$? Mia am wra!enie, !e zdradzam Piotrka. Irracjonalne, przecie! nie mog am go zdradza(, skoro ju! z nim nie by am. W oczach stan$ y mi zy. Czu am si$ taka skrzywdzona. Przystojny m$!czyzna odsun& si$ ode mnie, nadal jednak mnie obejmowa . Tym razem ju! przyja#nie. Po prostu mnie pociesza . A aska mnie po ramieniu i czeka cierpliwie, a! si$ uspokoj$. Dlaczego Piotru' mnie zdradzi ? Co ze mn& by o nie tak? Czemu nie by am dla niego do'( dobra? I co mia am zrobi( z tym kipi&cym po!&daniem diab a? - Beleth, czemu mi to robisz? - Wiktorio... - odezwa si$ w ko%cu. - Sama pomy'l. Kogo wolisz? Przystojnego, wszechmocnego diab a czy nieudolnego 'miertelnika? Zgromi am go spojrzeniem. - Hm, kogo wol$? Z jednej strony mam diab a, który k amie i morduje, a z drugiej 'miertelnika, który k amie i zdradza. Nie wiem. To naprawd$ ci$!ki wybór. Obaj macie tyle pozytywnych cech... Beleth g /'no si$ za'mia . - Ciesz$ si$, !e poczucie humoru ci wraca - odpar . - To dobry znak. Wsta i poda mi d /%. - To jak? Idziemy do Piek a? Starzy przyjaciele czekaj&, !e ich odwiedzisz...
Rozdzia 6 Los Diablos - stolica Ni!szej Arkadii. Kulturalny o'rodek ca ego Piek a, skupiaj&cy najs ynniejszych artystów i wykonawców. To jedyne takie miejsce w ca ych za'wiatach. Nigdzie indziej nie spotkasz na ulicy Cezara, Marilyn Monroe czy Michaela Jacksona (i to w tym samym momencie!). Za /!one przesz o osiem tysi$cy lat temu mia o nawet swój ziemski odpowiednik - Los Angeles. W samym centrum tej niesamowitej metropolii znajduje si$ rezydencja Lucyfera, piastuj&cego stanowisko Szatana - w adcy Podziemi. Wzorowana na pa acu w Wersalu, tak naprawd$ jest istnym majstersztykiem architektów, którzy trafili do Piek a. Z pozoru pastelowa i weso a, na ka!dym balkonie i gzymsie ukrywa powykr$cane pyski gargulców. Podobno raz na tysi&c lat, na wielkim przyj$ciu milenijnym, z ich gardzieli wyp ywa najdro!szy ziemski szampan. Te formu *$, a tak!e wiele innych, mia am wyuczon& na pami$(, tak, bym obudzona w nocy mog a wypowiedzie( j& bez zaj&kni$cia. W mojej pracy diablicy, która polega a na przekonywaniu zmar ych, !e pragn& trafi( do Piek a jako miejsca wiecznego odpoczynku, po!&dana by a wiedza encyklopedyczna. Przewodnik po Los Diablos wyku am na pami$(. Teraz stan$ am obok Beletha naprzeciwko g adkiej 'ciany. Mia am okazj$ znowu tam trafi(. Tym razem ju! nie jako obywatelka Ni!szej Arkadii (potoczne poj$cie „pot$piona” by o wielce niepolityczne) ani jako diablica, ale jako cz owiek. -ywy cz owiek z diabelsk& moc&. Lucek ucieszy si$ na mój widok... - Nie mam klucza - powiedzia am do Beletha. Odwróci si$ zaskoczony. - Jak to nie masz? Przecie! zostawi em ci go po cofni$ciu w czasie. To Beleth na rozkaz Archanio a Gabriela (jak si$ okazuje to Niebo tak naprawd$ rz&dzi w Piekle) cofn& mnie w czasie do momentu poprzedzaj&cego morderstwo. Dzi$ki temu zmieni bieg historii, przez co nigdy nie zgin$ am. I nie dopu'ci am do zag ady ludzko'ci... Pomy'la am o ma ym srebrnym kluczu, grawerowanym w ró!e. O oliwkowej skórze, na której widzia am go po raz ostatni. Na piersi Piotrka... - Tak - odpowiedzia am diab u. - Ale teraz jest... jakby to powiedzie(... niedost$pny. - Jak to? - Piotrek go ma, a ja nie mam ochoty si$ z nim spotyka(. Beleth pokiwa g ow& ze zrozumieniem. Wyj& z kieszeni swój klucz. Ju! mia go wsun&( w 'cian$, ale go zatrzyma am. - Mog$ zrobi( sobie kopi$? - zapyta am. Zgodzi si$ bez oporów. W ko%cu mia am w tym do'wiadczenie.
Wzi$ am klucz w dwa palce. By d .!szy od mojego. Oplata go srebrny :&!, symbol pokusy. Idealnie pasowa do przystojnego Beletha. Zamkn$ am klucz w d oni i pomy'la am intensywnie o jego fakturze, ci$!arze, barwie i przeznaczeniu. Po &czenie mocy diabelskiej z Iskr& da o jeszcze jedn& do'( ciekaw& mo!liwo'(. Potrafi am kopiowa( klucze diab a. Tego tak!e nie umia 1!aden diabe ani anio . Tak po g $bszym namy'le, to oni wszyscy byli znacznie s absi ode mnie. Gdybym by a wystarczaj&co silna psychicznie, to mo!e zdo " abym ich przekona(, !eby dali mi 'wi$ty spokój, bo inaczej b$dzie #le. Tylko !e ja nie by am silna psychicznie. Jak stwierdzi a Kleopatra, podobno mia am momentami si $ przebicia niewolnicy. Otworzy am d /%. Le!" y na niej bli#niacze klucze. Poda am Belethowi orygina . Pochyli g ow$, puszczaj&c mnie przodem. - Pomy'l o swoim domu w Los Diablos - powiedzia . Poczu am w brzuchu niemi y ucisk. A jak nie zadzia a? Jak mi si$ nie uda? Wsun$ am klucz w 'cian$. Wszed w ni& z lekkim oporem jak w lekko zamro!one mas o albo rozrabiane w "'nie ciasto dro!4!owe. Magia. Przekr$ci am go. Przede mn& pojawi y si$ bia e dwuskrzyd owe drzwi. Wpasowane w nie ró!nokolorowe szybki b yszcza y w s /%cu. Przez szk o dostrzeg am po drugiej stronie jakie' zamazane kszta ty. Uda o si$! Wyj$ am klucz i schowa am go do kieszeni. Nacisn$ am klamk$ i otworzy am drzwi. Po drugiej stronie zobaczy am brukowan& dró!*$ prowadz&3& do mojej piekielnej posiad /'ci. Palmy i drzewka owocowe szumia y cicho. Na policzkach poczu am morsk& bryz$. By am w domu. - Nikt tu nie zamieszka ? - zapyta am Beletha, gdy min$li'my próg. - Osobi'cie dopilnowa em, !eby nikt nie zaj& posiad /'ci pod twoj& nieobecno'( - u'miechn& si$, wypinaj&c dumnie pier'. - Dzi$kuj$. Wzruszy am si$. Naprawd$ poczu am si$, jakbym wraca a do domu. Do miejsca, gdzie mog am zamkn&( si$ w czterech 'cianach i udawa(, !e jestem na wczasach w Grecji, gdzie znika y wszystkie smutki i rozterki. Za to pojawia y si$ ca kiem nowe problemy. Za naszymi plecami us ysza am tupot czyich' stóp. Odskoczy am w bok przestraszona, !e to mo!e s udzy Lucyfera szar!uj& z gorej&cymi mieczami. Ubrana w przezroczyst& sukni$ Kleopatra wymin$ a mnie i zamacha a 6$kami, napotykaj&c pustk$ w miejscu, w którym przed chwil& sta am. W ostatniej chwili, zanim upad a, z apa j& Azazel. Biedaczce a! przekrzywi a si$ korona z kobr& królewsk& na czole. Jak zauwa!0 am z niesmakiem, podst$pny diabe wykorzysta nawet t$ krótk& chwil$, by obmaca( biust królowej.
Kto' stoj&cy za mn& za'mia si$ szyderczo skrzecz&cym g osem. Odwróci am si$ zaskoczona. Mia am przed sob&1)mier(. W pierwszym odruchu zapragn$ am j& wy'ciska(, jednak na szcz$'cie si$ powstrzyma am. Nie by am pewna, czy wolno mi by o jej dotyka(. Poza tym chyba nie chcia am pozna( jej... konsystencji. )mier( podpiera a si$ solidnym, lekko zakrwawionym toporem, prawie dorównuj&cym jej wzrostem. Niespe na pó torametrowej wysoko'ci, odziana w swój br&zowy habit, zas aniaj&cy cia o, którego i tak nie mia a, chichota a teraz bezg /'nie. - Witaj 'miertelniczko - zwróci a si$ do mnie. - Powrót na stare 'mieci, co? - Tak - u'miechn$ am si$. - Na to wygl&da. Pokiwa a g ow&. - Lubi$ ci$ - stwierdzi a. Wszyscy odwrócili si$ zaskoczeni w jej stron$. Nie od razu zrozumia am, co takiego dziwnego powiedzia a. Dopiero po chwili poj$ am, !e )mier( po prostu nigdy nie okaza a publicznie uczu(. Nie by am pewna, czy to dobrze, !e )mier( mnie lubi. Chocia! mo!e mog o mi to zagwarantowa( d .!sze !ycie? Albo wr$cz przeciwnie. - Ja ciebie te! - odpowiedzia am nie'mia o. - Taaaak - mrukn$ a i pogrozi a mi r$kawem habitu. - Lubi$ ci$, wi$c masz na siebie uwa!"( i nie wpada( w !adne k opoty. Kleopatra, piastuj&ca stanowisko diablicy, odchrz&kn$ a g /'no i podesz a do mnie. Najwyra#niej uzna a, !e )mier( nie mo!e przyw aszczy( sobie ca ych powita%. Królowa nie mog a przecie! by( od niej gorsza. Obj$ a mnie mocno. - St$skni am si$ za tob&, Wiktorio - zaszczebiota a mi do ucha. - Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowa o. Nie mia kto mi doradza(, jakie pióra przyczepi( do sukni! - W tym momencie )mier( rozkaszla a si$, usi uj&c ukry( 'miech. - Wiesz, odwiedzi am ci$ raz na Ziemi - kontynuowa a Kleopatra. Chodzi "' po centrum handlowym. Mia am si$ przywita(, ale zauwa!0 am urocze pantofle na wystawie sklepowej, a potem gdzie' mi znik "'. No, ale najwa!niejsze, !e mam te buty. Poka!$ ci potem. Niezgrabnie poklepa am j& po opatce. - Taaaak... brakowa o mi ci$, Kleo - za'mia am si$ serdecznie. Azazel u'miecha si$ do mnie drapie!nie. Czarne w osy zaplót w krótki warkocz na karku. Kilka pasm opada o mu na oczy. Jak zwykle ca y by ubrany na czarno. Jedyny kolorowy akcent stanowi y dwa b $kitne piórka na rzemyku u jego szyi. - Witaj, Wiktorio - powiedzia . - Azazelu - skin$ am g ow&.
Je'li na tym 'wiecie by kto', komu nie nale!" o ufa( pod !adnym pozorem, to w "'nie tak& osob& by Azazel. Gdyby mia matk$ i móg j& sprzeda( za skrzyd a, to pewnie by to zrobi ... Dziwi o mnie, !e spotyka si$ z Kleopatr&. Tych dwoje w ogóle do siebie nie pasowa o. Co prawda, Kleo mia a na sumieniu gromadk$ zamordowanych, w tym sporo cz onków w asnej rodziny... Och, poza tym, jak mog abym zapomnie(. Azazel uparcie twierdzi , !e &czy y go z królow& Egiptu dzikie !&dze. - Musimy si$ spotka( i obgada( to, co zasz o mi$dzy tob& a Piotrem powiedzia a Kleopatra. - Jak chcesz, mo!emy go wykastrowa(! - Przemy'B$ to - odpar am wymijaj&co. - Czy Beleth wszystko ci ju! wyt umaczy ? - wtr&ci si$ niecierpliwie Azazel. - Wiktoria musi to przemy'le( - Beleth opieku%czym gestem obj& mnie za ramiona. - Na razie chcia aby odpocz&(. Wybaczcie. Wszyscy zacz$li odchodzi(. )mier( pomacha a do mnie weso o r$kawem habitu i wyczarowa a czarn& dziur$, któr& porusza a si$ po wymiarach. - W domu kto' na ciebie czeka - zawo " a jeszcze Kleopatra. Chwil$ pó#niej oboje z Azazelem znikli w zrobionym przez niego przej'ciu. Beleth poprowadzi mnie do domu. Otworzy am drzwi. Nic w 'rodku si$ nie zmieni o. Na 'cianach wisia y rodzinne fotografie, które kiedy' zrobi am. Ksi&!ki, w tym Regulamin Piek a tom szósty, le!" y tam, gdzie je zostawi am przed opuszczeniem Ni!szej Arkadii. Nawet kubek z zaschni$=& ju! herbat& sta niedbale porzucony na blacie niskiego stolika. Usiad am na szezlongu. Obok mnie, na mi$kkich poduszkach, haftowanych w orientalne wzory, rozpar si$ Beleth. Niespodziewanie na moje kolana wskoczy czekoladowy kszta t. Zacz& 2 /'no mrucze(. - Behemot! - ucieszy am si$ i zacz$ am tarmosi( go za uszami. - Ale uros <'. Z ma ego czekoladowego kociaka z jednym rudym uchem zamieni si$ w ogromnego kocura o d ugich pazurach. Nie by chudy, ale te! nie gruby. Mia am wra!enie, !e sk ada si$ z samych mi$'ni. - To pogromca okolicznych ptaków - powiedzia Beleth. Rzeczywi'cie. Nie s ysza am 'piewu ptaków w ogrodzie. Czyli opieka Kleopatry nad kotem polega a g ównie na wypuszczaniu go na dwór? - Mój ma y my'liwy - wtuli am twarz w jego mi$kkie futro. - T$skni am za tob&. Zamrucza jeszcze g /'niej. Ca e jego ciep e cia ko zadr!" o od tego 2 $bokiego d#wi$ku. Beleth przysun& si$ bli!ej i opar rami$ na szezlongu za moimi plecami. - To co teraz robimy? - zapyta , wpatruj&c si$ w moje usta.
- Ja tu zostaj$, !eby cierpie( w samotno'ci, a ty w "'nie wychodzisz odpar am. Mina mu zrzed a. - Jeste' pewna? Mia em nadziej$ na jakie'... powiedzmy... gry zespo owe... - Chc$ by( sama... - mrukn$ am. - Musz$ pomy'le(. - Dobrze - powiedzia pogodnym g osem, najwyra#niej - o dziwo spodziewaj&c si$ takiej odpowiedzi. Poca owa mnie krótko w policzek i potarmosi kota za uchem. Otworzy szeroko drzwi wej'ciowe. Zobaczy am za nimi jego krwistoczerwone lamborghini diablo, bezczelnie stoj&ce jednym ko em na rabatce z kwiatami. - Gdyby' mnie potrzebowa a, zawo aj. Jestem do twoich us ug. Do wszystkiego, czego sobie tylko zamarzysz - zamkn& za sob& drzwi. Kompletnie zaskoczona spojrza am na kota. - On naprawd$ wyszed ? - zapyta am zdziwiona. Kot pokiwa 1 ebkiem. - Wci&! mnie zadziwia... - mrukn$ am, bezmy'lnie drapi&c kocura. Kot wczepi si$ pazurami w moje ubranie. Zupe nie jakby ju! nigdy wi$cej nie chcia mnie pu'ci(. - Przynajmniej ty mnie naprawd$ kochasz - wyszepta am mu w mokre od moich ez futro. Behemot cierpliwie znosi mój p acz. Usi owa zlizywa( mi z policzka zy, ale nie móg za nimi nad&!0(. - Piotru' mnie zostawi - szepn$ am. - Nie, to raczej ja go zostawi am. O Bo!e... to ja z nim zerwa am. Ja! By am teraz sama. Behemot miaukn& g /'no, wpatruj&c si$ w co' za moimi plecami, i zeskoczy z moich kolan. Odwróci am si$ w tamt& stron$. Na bia ej 'cianie zacz& pojawia( si$ kontur drzwi. Prostych, niezbyt wysokich, z wi'niowego drewna. Kontur drzwi stworzonych moim kluczem. Ka!dy klucz by dostosowany do w "'ciciela. Nie by o dwóch takich samych, poniewa! nikt poza mn& nie umia ich kopiowa(. Z tego te! powodu nikt nie móg mie( takich drzwi jak ja. Mog am by( wi$c pewna, kto chce mnie odwiedzi(. Po chwili rozleg o si$ pukanie. Tajemniczy go'( zapuka trzy razy. Niezgodnie z piekieln& etykiet&. Tutaj nale!" o puka( sze'( razy, jak kaza a tradycja. Gdybym nie pozna a drzwi, to w "'nie po tym mog abym si$ dowiedzie(, kto za nimi stoi. Nie wchodzi . Cierpliwie czeka , a! otworz$. Podesz am do 'ciany. Wyci&gn$ am r$*$ do klamki. Zawaha am si$. Postanowi am by( silna. W ko%cu kiedy' b$4$ musia a spojrze( mu w oczy. Otworzy am drzwi.
Przede mn& sta Piotrek. We w osach mia jeszcze odrobin$ ceglanego py u. Za jego plecami ujrza am wn$trze jego pokoju. Jak zauwa!0 am, naprawi drzwi i 'cian$, któr& rozwali am w ataku furii. Ciekawe, jak zdo " wyja'ni( Ma(kowi tak szybki remont? On za to zobaczy 1'lady ez na moich policzkach. Zapomnia am obetrze( twarz. - U!0 <' mocy? - zapyta am, patrz&c na nietkni$=& framug$, u Odwróci si$, tak!e na ni& spogl&daj&c. By wyra#nie zak opotany. Tak...- mrukn& . Znów na mnie spojrza . - Porozmawiajmy - poprosi , robi&c krok w moj& stron$. - Chc$... ja musz$ ci$ przeprosi(. Nie skre'laj mnie - poprosi . - To chyba nie ja ciebie skre'li am - odpar am. W milczeniu wpatrywali'my si$ sobie prosto w oczy. T$skni am za nim. >$skni am a! za bardzo. Nie mog am jednak wybaczy( mu zdrady. Nie chcia am, !eby sta teraz obok mnie. Nie chcia am widzie( jego twarzy. To bola o. Bola o bardzo mocno. - Nie chc$ z tob& rozmawia( - powiedzia am. - To zbyt wcze'nie. - Rozumiem - pokiwa smutno g ow&. - Wiki, co ja teraz mam zrobi(? - To nie mój problem. Zamkn$ am drzwi. Nie trzasn$ am nimi, tak jak pocz&tkowo mia am ochot$. Po prostuje zamkn$ am. Nie zatrzyma mnie. Z oty kontur b yszcza jeszcze chwil$. Opar am policzek na ch odnej 'cianie. Po /!0 am d /% w miejscu, gdzie jeszcze przed chwil& by a klamka. Nie mog am tego widzie(, ale on po drugiej stronie, na Ziemi, zrobi to samo. Opar czo o o 'cian$ i westchn& ci$!ko. - Jak ja mog em to tak spieprzy(? - mrukn& do siebie i przesun& palcami po chropowatej 'cianie. Teraz dzieli o nas co' wi$cej ni! tylko granica wymiarów. Znowu zacz$ am p aka(. Powoli osun$ am si$ na ziemi$.
Rozdzia 7 Le!" am w burgundowej satynowej po'cieli. Nie mia am ani si y, ani ochoty, by wsta(. Szczerze mówi&c, nawet nie widzia am sensu we wstawaniu nie tylko dzisiaj, ale te! kiedykolwiek. Obok mnie leniwie przeci&ga si$ Behemot. Widzia am, jak niby mimochodem zerka na mnie z otymi oczami. Ma y bandyta mia ochot$ zanurzy( pazury w poduszce, ale hamowa si$, dopóki na niego patrzy am. Wyci&gn$ am d /%. Stworzy am sobie w niej kubek z gor&3& czekolad&. - Wiesz co, kocie? - mrukn$ am. - Wola am by( zwyk &1 'miertelniczk&, która do ko%ca nie wierzy a w !ycie pozagrobowe. Przynajmniej zmusi abym si$ do wstania z ,!ka... a tak, to nawet nie musz$... Przez chwil$ podziwia am w jednym z kilkunastu luster siano, które mia am zamiast w osów. To Beleth urz&dza mój dom. Uwa!" widocznie, !e to 'wietny pomys , !eby ca a sypialnia by a w lustrach. Pewnie mia nadziej$ na jakie' dzikie orgie. Kot, jak to tylko koty potrafi&, kompletnie mnie ignorowa . - Mam ochot$ obejrze( jaki' film. Najlepiej taki, w którym wszyscy umieraj& - kontynuowa am przemow$. Na jedynej 'cianie niezaj$tej przez lustrzane tafle pojawi y si$ ogromne, ostentacyjnie z ote wrota rze#bione w hieroglify. Bez trudu mog am pozna(, do kogo nale!" y. Oczywi'cie bez pukania do pokoju wpad a Kleopatra. Pó przezroczysta suknia zako%czona d ugim trenem z piórami zamiot a pod og$. Pi$knie plisowany materia uk ada si$ w wachlarz na jej biodrach. Z ota korona z kobr& królewsk& na czole zab ys a w s /%cu, gdy Kleo jednym ruchem r$ki ods oni a zas ony. Grubo obwiedzione czarn& kresk& oczy spojrza y na mnie z pot$pieniem. - Co ty robisz? - zapyta a. - Rozmawiam ze swoim kotem. )wietnie nam si$ gada - odpar am i spostrzeg am, !e Behemot gdzie' znikn& . Kleopatra pos " a mi kolejne spojrzenie ze swojej ca ej gamy dezaprobuj&cych min i usiad a na moim ,!ku. - Musisz si$ wzi&( w gar'( - powiedzia a. - A teraz mów, jak to by o, !e si$ rozstali'cie. Ze wszystkimi szczegó ami. Co mia am do stracenia? Opowiedzia am, jak prawie ich nakry am i jak po zjedzeniu jab ka dotar o do mnie, !e on by( mo!e mnie zdradzi , a on wcale temu nie zaprzeczy . Smutne... - Czyli czekaj, to ty go zostawi "'? - upewni a si$. - No... - I bardzo dobrze - u'miechn$ a si$ zadowolona. - S ucham? - a! si$ podnios am na okciu.
- To kobieta powinna pierwsza zostawia( m$!czyzn. A nie oni j&. - Nagle Kleopatra jakby przygas a. - Co si$ sta o? - zapyta am. Spojrza a na mnie ze smutkiem w oczach. Zobaczy am w nich zy. Jednak !adna kropla nie potoczy a si$ po jej policzku. Królowa nie mog a sobie pozwoli( na popsucie makija!u. - Azazel mnie zostawi. - Co takiego? - nie wierzy am w to, co s ysz$. Azazel nie móg by jej zostawi(. Przecie! robi wszystko, by Kleopatra by a tylko jego. C&cznie z pobiciem Cezara, wskutek czego dosz o do do'( sporej awantury na balu u Szatana. -e ju! nie wspomn$ o tym, jak wepchn& Napoleona do wazy za to, !e ten 'mia przystawia( si$ do jego kochanki. To niemo!liwe, !eby diabe tak szybko si$ ni& znudzi . - Stworzysz im skrzyd a, a oni odejd& do Nieba. Azazel mnie zostawi wyja'ni a. Usiad am obok niej i obj$ am j& ramieniem. Nagle z rozpaczaj&cej sta am si$ pocieszycielk&. Tak naprawd$ tylko po to Kleopatra tu przysz a. Nie mia am co do tego najmniejszych w&tpliwo'ci. Nie by a typem samarytanki, która wyci&ga d /% do smutnej przyjació ki. - On ci$ nie zostawi. Na pewno co' tam wykombinuje, kogo' przekupi i 'ci&gnie ci$ do Arkadii. Przecie! mu na tobie zale!y. Mówi am tak, ale wiedzia am te!, !e Azazel kocha wy &cznie siebie. Mo!e tak naprawd$ nie zale!" o mu na Kleopatrze? B&4#, jeszcze gorzej, zale!" o mu na niej tylko tak d ugo, jak móg korzysta( z ich wzajemnej blisko'ci, a teraz j& zostawi, bo na horyzoncie pojawi o si$ co' lepszego. Co' lepszego, czyli niebia%skie obywatelstwo. - Zostawi mnie - westchn$ a do siebie Kleopatra, patrz&c pustym wzrokiem w przestrze%. - Jak Cezar. Te! mnie zostawi . - Ale on ci$ chyba zostawi , bo umar ... - wtr&ci am. Zamy'li a si$, marszcz&c swój zgrabny nosek. - A rzeczywi'cie. W sumie to ja go zostawi am, bo zwi&za am si$ potem z Markiem Antoniuszem - od razu powesela a, gdy u'wiadomi a sobie, !e to ona tak naprawd$ dominowa a w tym zwi&zku. - Jego te! rzuci am. M$czy mnie. Ile mo!na by( z jednym m$!czyzn&? Po pierwszym tysi&cleciu ju! si$ cz owiekowi zaczyna nudzi(... Hm... mój najd .!szy i jedyny zwi&zek trwa cztery miesi&ce. Nie mia am "! takiego do'wiadczenia. Niezgrabnie poklepa am j& po ramieniu. - Zobaczysz. Wszystko b$dzie dobrze. Azazel 'ci&gnie ci$ do Nieba. - Nie zrobi tego. Nie mam szans, by przekroczy( z ot& bram$ Arkadii zaoponowa a, dumnie unosz&c brod$. - Kleo, przecie! wszystko da si$ za atwi(. Sama mi to mówi "'. To niewa!ne, ile kto' pope ni za !ycia grzechów, wa!ne jest, kto licytowa twoj& dusz$. Mo!e uda si$ jeszcze raz przeprowadzi( targ o ciebie.
- Ponowny targ o moje Ba1? - zakpi a. - To nic nie da. - Przecie! mówimy o Azazelu - zaprotestowa am. - On ma o co nie rozp$ta wojny na Ziemi i nie str&ci Lucyfera z tronu. Na pewno da rad$ wkr$ci( ci$ do Nieba. - Ty nic nie rozumiesz - mrukn$ a. - Gdy targowano si$ o moj& dusz$, nie brano pod uwag$ Nieba i Piek a. Chciano wys "( mnie do Tartaru... Na szcz$'cie diabe by zdolnym naci&gaczem i zdo " mnie ocali(. Du!y wp yw mia a przy tym moja uroda owiana legend& jeszcze za mojego !ycia. Mam szcz$'cie, !e jestem najpi$kniejsza i trafi am do Ni!szej Arkadii. Patrzy am na ni& zdumiona. O czym ona mówi a? - Jaki Tartar? Co to jest? - zapyta am. - Na pewno o tym s ysza "'. Musia "' s ysze(. Kleopatra przygryz a warg$. To nie by dla niej wygodny temat. - Obie wiemy, !e zamordowa am wiele osób - westchn$ a. - Ale to nic takiego. I tak mia am szans$ trafi( do Nieba. Tylko !e ja !adnej z tych 'mierci nie !" uj$. Nigdy nie !" owa am i nigdy nie po!" uj$. Nale!" o si$1 ajdakom. Zw aszcza mojemu bratu, za którego musia am wyj'(. Kiedy nie !" ujesz, nawet odrobin$, nie mo!esz i'( do Nieba. Przerwa a na chwil$. Potrzebowa a tej rozmowy. Chcia a si$ z kim' podzieli( swoimi w&tpliwo'ciami. - Zostawa y mi wi$c dwie mo!liwo'ci: Piek o lub Tartar. Do Tartaru trafiaj& najczarniejsze dusze. Mordercy, gwa ciciele, szale%cy. Nikt nie wie, jak tam jest. Nawet anio y i diab y nie maj& tam wst$pu, rozumiesz? Co to musi by( za 'wiat, skoro nie wolno im tam wchodzi(? - Beleth zawsze mi mówi , !e takie dusze przestaj& istnie(. Nie wymawia przy mnie nazwy tego miejsca - wtr&ci am. Machn$ a pogardliwie r$*&. - Jak zwykle bzdury ci mówi . Nie mog& tak po prostu niszczy( dusz. Ich si$ nie da zniszczy( bez gorej&cego miecza. Wszystkie trafiaj& na to wysypisko, jakim jest Tartar. Tartar. Ciekawe, jak tam jest? Nikt tam nie ma wst$pu... to co najmniej interesuj&ce. Przed oczami stan$ o mi wn$trze jaskini rodem z greckiej mitologii. To dopiero sceneria jak z horroru. - Musz$ si$ zastanowi(, co zrobi$ - stwierdzi a Kleopatra. - Powinnam dobrze to rozegra(. - Co rozegra(? - zapyta am wyrwana z rozmy'la%. - Jak za atwi( spraw$ z Azazelem - wyja'ni a tonem, jakim mówi si$ do dziecka. I to do g upiego dziecka. - Nie mog$ sobie pozwoli( na ujm$ na honorze. Ba - wed ug wierze% staro!ytnych Egipcjan pierwiastek duchowy. W po &czeniu m.in. z Ka (odbiciem ludzkiego cia a, jego energi& witaln&) tworzy dusz$ (przyp. aut.). 1
- Trzymam kciuki - mrukn$ am. Nie mia am ochoty bra( w tym udzia u. Najgorsze, co mo!e si$ przytrafi(, to zosta( wpl&tanym w czyje' mi osne rozgrywki. - A w ogóle to musz$ ci kogo' przedstawi( - powiedzia a królowa. Pewnie j& polubisz. Tak jak ty nie ma królewskiego pochodzenia, ale oby o si$ bez tego, to... Nagle g /'no zaterkota dzwonek do drzwi. Obie z Kleopatr& podskoczy 0'my. Ws ucha am si$ w dzwonek. Kto' nacisn& go sze'( razy. - Kto to mo!e by(? - zdziwi am si$. Nie spodziewa am si$1 !adnych go'ci, a Beleth pewnie dosta by si$ do mojego domu tak jak Kleopatra - czyli prosto do sypialni. Narzuci am na ramiona szlafrok i zbieg am po schodach. Tu! za mn& drepta a w z otych sanda kach wysadzanych szlachetnymi kamieniami zaciekawiona królowa. Otworzy am drzwi i zamar am. Przede mn& sta mój dawny znajomy Belfegor. Jedyny diabe b$4&cy... transwestyt&. Podobno dawno temu, kiedy jeszcze Piek o nie zatrudnia o diablic, przebiera si$ za kobiet$, !eby skuteczniej kusi( m$!czyzn. No i tak biedaczkowi zosta o... Za to teraz mia 1 'wietn& prac$, któr& uwielbia . By sekretark& Szatana. Doskonale spe nia si$ w tej roli. Poza tym robi wspania & herbat$! Bardzo go lubi am. Troch$ mnie ubod o, !e wczoraj nie przyszed si$ ze mn& przywita(. Mo!e nie móg wyj'( z pracy? Albo po prostu nie chcia spotka( Azazela? Wydaje mi si$, !e niestety Belfegor by nim zauroczony. Azazel nie podziela tych ciep ych uczu(, ale z rado'ci& skorzysta z jego pomocy, gdy musieli'my ucieka( z Piek a. - Witaj, Wiktorio - Belfegor u'miechn& si$ do mnie smutno. Sukienka z falbanami, któr& mia na sobie, pasowa a do niego. Jednak ten ponury u'miech ju! nie. Co' by o nie tak. Nagle dostrzeg am za jego plecami trzy postacie. Trzy demony. Te potworki tak!e by y s ugami Szatana. Zatrudnia je w Urz$dzie czuwaj&cym nad porz&dkiem w Piekle, a tak!e w swojej rezydencji. By y do'( pokraczne. Mia y d ugie rogi wyrastaj&ce z czo a, czerwon& skór$ i t$czówki oraz powa!D& wad$ zgryzu... Potrafi y ob'lini( ka!dy dokument. To dlatego tak nie lubi am odwiedza( piekielnego Urz$du. Pewnie tak!e z tego powodu Lucyfer zatrudni jako swoj& sekretark$ porz&dnego i pouk adanego Belfegora, który nie zanieczyszcza swojego miejsca pracy. - Wiktorio - diabe poda mi zwini$ty pergamin. - Szatan chce ci$ widzie(. Demony odprowadz& ci$ natychmiast do jego gabinetu. A nie mówi am, !e Lucek ucieszy si$, jak si$ dowie, !e wróci am...?
Rozdzia 8 Belfegor razem w demonami prowadzi mnie labiryntem bia ych korytarzy przez podziemia rezydencji Szatana. Mijali'my dziesi&tki bia ych, bezosobowych drzwi oznaczonych szóstkami i czwórkami - dwiema ulubionymi cyframi wszystkich mieszka%ców Ni!szej Arkadii. Ich zami owanie do szóstek graniczy o wr$cz z obsesj&. Bardzo wyra#nie by o to wida( zw aszcza przy pokojach, których numer zajmowa dwa rz$dy cyfr. W ko%cu doszli'my do drzwi 6666. By o to wej'cie do sekretariatu Szatana. - Mo!ecie odej'(. Dam sobie rad$ z zatrzyman& - Belfegor sp awi demony. Te wzruszy y ramionami i szybko znikn$ y w nieko%cz&cych si$ korytarzach. Nie mia y nic przeciwko wcze'niejszej przerwie. - Zatrzyman&? - zapyta am. - Nie wiedzia am, !e zosta am zatrzymana. - Teoretycznie nie zosta "'... Dosta "' tylko zaproszenie od Lucyfera na herbat$ - diabe otworzy przede mn& drzwi. - Jednak gdyby' nie zgodzi a si$ go odwiedzi(... to kaza nam ci$ zatrzyma( i zaci&gn&( si &. Mi o. - Szykuje si$ urocza pogaw$dka - mrukn$ am. - Nie martw si$, na pewno wszystko b$dzie dobrze. Gdyby co' si$ dzia o, gdyby Szatan... - zawiesi g os i spojrza z napi$ciem na drzwi windy prowadz&cej do jego gabinetu. - Zawo aj mnie. Pomog$ ci. Nie rozumia am, co Belfegor robi w Piekle. Nie przypomina bu%czucznego diab a, który stan& by za Lucyferem podczas rewolucji. Nie by typem wojownika. Mia , co by o do'( nietypowe w tych za'wiatach, dobre serce. - Jak trafi <' do Ni!szej Arkadii? - zapyta am. - Nie pasujesz tu. - Nie pasuj$? - Jeste' zbyt mi y - wyja'ni am. U'miechn& si$ smutno. - Czasami, Wiktorio, nawet anio y pope niaj& b $dy. Kiwn$ am g ow& w odpowiedzi. - Poza tym z mi /'ci robi si$ niekiedy dziwne rzeczy - westchn& . - Id# ju!. Lepiej, !eby na ciebie nie czeka . Zostawi am Belfegora za jego biurkiem zarzuconym dokumentami i skierowa am si$ do windy. Wesz am do klaustrofobicznie ciasnej metalowej kabiny. - Pi$tro... - krzykn& za mn& diabe . - Szóste! - przerwa am mu. - Wiem. Zachichota tylko. Ju! raz w amywa am si$ do gabinetu Szatana. Poza tym nie by o to specjalnie trudne do zgadni$cia.
Z ulg& wysz am z windy. Nie lubi am je#dzi( tymi urz&dzeniami. Zw aszcza sama. W komnacie nie by o nikogo. Zatrzyma am si$ zaskoczona. A gdzie Lucyfer? Czy!bym to teraz ja mia a czeka( na niego? Odwróci am si$ do windy, ale drzwi ju! si$ zamkn$ y, a kabina zjecha a w dó . Drewniane wrota, prowadz&ce najprawdopodobniej do klatki schodowej po &czonej z rezydencj&, ani drgn$ y, gdy nacisn$ am klamk$. Musia am tu zosta(. W takim razie mog am si$ troch$ rozejrze(. Szatan mia ma e prywatne muzeum. Pod wszystkimi 'cianami ob /!onymi ciemnymi drewnianymi panelami sta y o'wietlone gabloty, kryj&ce w swoim wn$trzu prawdziwe skarby. Szerokim ukiem omin$ am olbrzymi zakrwawiony krzy!. Nawet nie chcia am przeczyta( tabliczki, na której kto' skrupulatnie opisa jego pochodzenie. E "'nie podziwia am czarno-bia & fotografi$, na której ubrany w do'( niemodne ju! ciuchy Lucyfer sta w Watykanie na placu 'w. Piotra tu! pod bazylik&. Na twarzy mia szeroki u'miech, w osy rozwiewa mu wiatr. Na zdj$ciu 'ciska sobie r$*$ z... Nie. A! potrz&sn$ am g ow&. To niemo!liwe. Przecie!1 !aden... No przecie! by nie móg . Szatanowi? U'cisn&( r$*$ Szatanowi? No, ale w Ko'ciele katolickim chyba tylko jednej osobie wolno ubiera( si$ wy &cznie na bia o... Zanim zd&!0 am przeczyta( podpis pod zdj$ciem i dowiedzie( si$, z kim w tak za!0 ych stosunkach by Lucyfer, drewniane drzwi, do tej pory szczelnie zamkni$te, otworzy y si$ z impetem. F! podskoczy am przestraszona. - Aha! - zawo " Lucyfer. - Myszkujemy sobie, tak? Podnios am obie r$ce do góry. - Przysi$gam, !e nie dotyka am komputera - powiedzia am. - Zreszt& i tak ju! wiem, jak& masz tam tapet$... Jasnow osy Szatan poczerwienia . Na pulpicie swojego komputera mia do'( tandetny fotomonta!, na którym doklei do zdj$cia Angeliny Jolie swoj& rozanielon& twarz. Nie !ebym robi a mu wyrzuty. Ka!dy ma prawo do swoich... fascynacji. Poza tym Angie jest naprawd$ pi$kn& kobiet&. Ma prawo podoba( si$ tak!e Lucyferowi. - Usi&4#. Prosz$ - powiedzia oschle i zaj& miejsce po drugiej stronie biurka. Jego policzki znowu by y blade. Pos " mi zm$czone spojrzenie. By wyczerpany i znu!ony. Praca Szatana, z której nie mia zamiaru zrezygnowa(, najwyra#niej wymaga a od niego wiele wysi ku. Po co wi$c tak rozpaczliwie trzyma si$ sto ka? Azazel z rozkosz& zamieni by si$ z nim miejscami. Oczywi'cie Lucyfer nie by ca y czas zm$czony. Bywa te! w'ciek y. Przewa!nie na Azazela lub niestety na mnie.
- A wi$c znów jeste' w Piekle - westchn& , splataj&c d onie. - Trudno to ukry( - mrukn$ am. Od razu po!" owa am swoich s ów. Jego spojrzenie momentalnie st$!" o. Zauwa!0 am, !e obok biurka, w solidnej glinianej donicy sta o ma e drzewko. )licznie przyci$ta jab onka. - Och, masz nowe drzewko? - zapyta am, !eby zmieni( temat. Jednak Lucyfer nie powesela , tak jak podejrzewa am. - Nie - odpar . - Mo!e ci$ to zdziwi, ale nie ma zbyt du!o Drzew Poznania Dobra i Z a. Znalaz em w Ni!szej Arkadii osob$ z Iskr& Bo!&, która naprawi a zniszczenia po tobie. Przypadkiem zamieni am mu poprzednio to drzewko w krzak pomidorów. Tylko sk&d, na lito'( bosk&, mia am wiedzie(, !e to biblijne drzewo i na dodatek jedyny egzemplarz? Nie by o przy nim tabliczki... - Przepraszam - mrukn$ am, wbijaj&c wzrok w blat biurka. Spojrzenie Szatana odrobin$ z agodnia o. Jednak tylko odrobin$. Nadal nie by zadowolony, !e by am w Piekle i musia ze mn& rozmawia(. Bez s owa wyj& z szuflady biurka jaki' formularz. Zanurzy d ugie bia e pióro w ozdobnym ka amarzu z czerwon& ciecz&. Mia am nadziej$, !e by to atrament. - Pozwolisz, !e b$4$ zapisywa nasz& rozmow$? - zapyta . - Protokó tego wymaga. Jeste'1 'miertelnikiem w Piekle. To ewenement. Musz$ wszystko zapisa(. - Eee... no nie ma sprawy - mrukn$ am zbita z tropu. Nie mia am si$ czemu dziwi(. Ni!sza Arkadia by a strasznie restrykcyjna, je'li chodzi o archiwizacj$, dokumentacj$ i formularze wszelkiego typu. Momentami mia am wra!enie, !e zanim skorzystam z toalety, powinnam wype ni( jaki' wielce potrzebny urz$dowy druczek w sze'ciu kopiach, bo potem jaka' kontrola si$ do mnie przyczepi. - Dobrze, w takim razie zaczynajmy. Sk&d si$ tu wzi$ "'? - zapyta . Jakim cudem trafi "' do Podziemia? Nie by o co k ama(. Wyczu by garstwo. Poza tym nawet nie wiedzia am, co mog abym zmy'li(. - Zjad am jab ko. Zerkn& na swoje drzewko, zupe nie jakby przelicza owoce. Nast$pnie zanotowa moj& odpowied#. - A sk&d wzi$ "' to jab ko? - Jeszcze jedno zerkni$cie na ro'lin$ w celu upewnienia si$. - Dosta em od obcego na ulicy. - powiedzia am zgodnie z prawd&. - Od obcego... - zawiesi g os, zupe nie jakby czeka , a! co' dodam. Jeszcze czego! Póki sam, nie zapyta, nie zamierza am zasypywa( go nieistotnymi szczegó ami. Na przyk ad takimi, !e to Beleth sprowadzi mnie do Piek a.
Jednak o Azazelu mog abym mu powiedzie(. Nie lubi am tego dupka. To on mnie poprzednio zabi . Mo!e gdybym o nim wspomnia a, to nie zosta by wypuszczony z Piek a? Kleopatra by si$ ucieszy a. Chocia! jak wspomn$ o podst$pnym diable to Beleth te! wpadnie. Z drugiej strony on tak!e bra udzia w zamordowaniu mnie... - Tak - potwierdzi am. - Od obcego. Twarz Lucyfera rozja'ni a si$ w szerokim u'miechu. Chyba w "'nie takiej odpowiedzi oczekiwa . Zaraz jednak mój rozmówca ponownie przybra znu!on& min$, tak jakby tamte emocje by y pomy *&. Dzisiaj wszyscy dziwnie si$ zachowywali... - Doskonale - zapisa szybko moje s owa. Teraz tylko w k&cikach jego ust czai si$ jeszcze tajemniczy u'miech. Wielce niepokoj&cy u'miech. Blond loki uk ada y si$ w delikatne fale na jego ramionach. Mia na sobie bia & koszul$ z szerokim !abotem. Guziki z masy per owej iskrzy y si$ w przygaszonym 'wietle lamp. - Co ja mam z tob& zrobi(? - westchn& , przewiercaj&c mnie spojrzeniem. - Nie rozumiem - poruszy am si$ niespokojnie na krze'le. - -yjesz i jeste' w Piekle. To pewna nieprawid owo'( - stwierdzi . - Nie da si$ jednak cofn&( przydzielenia ci mocy. Ale poniewa! nie umar "', to nie mam nad tob& w adzy by zakaza( ci u!ywania si piekielnych. Pat. Odrobin$ uspokojona wyprostowa am si$. Czyli Szatan nie móg mi nic zrobi(? To mi si$ podoba o! Od razu poczu am si$ bezpieczniej. - W takim wypadku prosz$ ci$, by' nie narobi a tym razem k opotów. powiedzia . Tajemniczy u'miech nadal b &ka si$ na jego ustach. Momentalnie przesta am mu ufa(. On czego' ode mnie chcia . Poda mi formularz, który wcze'niej skopiowa sze'( razy. - Z ,! swój podpis - powiedzia . Wzi$ am bia e pióro. Na jego ko%cu b ysn$ a czerwona kropla. Czu am si$, jakbym podpisywa a krwi& pakt z diab em. Przebieg am tekst wzrokiem. „Orzeczenie o pobycie czasowym w Ni!szej Arkadii” - g osi tytu . Ni!ej by o napisane i nie stwierdzono, od kogo otrzyma am moc, i !e obiecuj$ nie sprawia( k opotów. Na dokumencie, w rubryczce „protokó wykona ”, podpisa si$ ju! Szatan. Zamaszysty podpis Lucyfera zaj& prawie pó kartki. - Pobyt czasowy? - zapyta am. - Jeste'1 'miertelna. Maksymalny czas jaki sp$dzisz w Piekle, to siedemdziesi&t, mo!e osiemdziesi&t lat. Po tym okresie umrzesz i trafisz do którego' z za'wiatów na pobyt sta y. - Ale osiemdziesi&t lat to du!o - zauwa!0 am.
Ucieszy o mnie, !e Szatan wró!0 mi a! setk$. Oznacza o to, !e pomimo mojego do'( specyficznego trybu !ycia i obcowania z diab ami mia am szans$ do!0( emerytury i opieki nad wnukami. Szczerze mówi&c, o niczym wi$cej teraz nie marzy am. - Bior&c pod uwag$, ile milionów lat ka!dy z nas ma na karku, twoje osiem dziesi&tek nie robi na nas najmniejszego wra!enia… - powiedzia . - W sumie racja – podpisa am si$ w wolnej rubryce, na wszystkich sze'ciu kartkach. - Poza tym niech pomy'B$ - Lucek podrapa si$ po brodzie. - Jak to jest ze statystykami w Polsce? Ach, ju! wiem! )rednia prze!ycia w zdrowiu wynosi dla kobiet 66,6 lat. - S ucham? - )rednio 66,6 lat powinna' prze!0( bez powa!niejszych schorze%. Za to 'redni wiek trwa u was oko o 79,1 lat. S&dz$, !e spokojnie wyrobisz si$ w pobycie czasowym - wyja'ni w adca Piekie . Gdy tylko podpisa am wszystkie egzemplarze, Szatan wyrwa mi je z r&k. Zupe nie jakby si$ obawia , !e je zniszcz$, a potem postanowi$ zmieni( zeznania. Starannie w /!0 dokumenty do du!ej koperty i schowa do szuflady biurka. Rozlu#ni si$ dopiero, gdy to zrobi . - To co teraz? - zapyta am. - -ycz$ ci udanego pobytu - pos " mi firmowy u'miech. - Hm, dzi$ki - odpar am. - Ale pewnie nie zabawi$ d ugo. - Rozumiem - pokiwa g ow&. - Pami$taj jednak, !e Piek o zawsze stoi przed tob& otworem i na ciebie czeka. Pomimo !e usi owa by( tylko uprzejmy, po plecach przebieg mi dreszcz. Miliard razy wola am Ziemi$ i normalne !ycie. Naprawd$. Wygl&da o na to, !e audiencja ju! si$ sko%czy a. Wsta am z krzes a. - To do widzenia - powiedzia am. - -egnaj - odpar zadowolony z siebie Szatan. - -egnaj? - zdziwi am si$. - A jeste' pewna, !e wrócisz kiedy' do Piek a? Jego 'miech odprowadzi mnie do drzwi. On wiedzia , !e pójd$ teraz do Arkadii! On wiedzia ! Musia wiedzie(! Chocia! z drugiej strony jakim cudem mia nie wiedzie(? Pewnie wszystkie za'wiaty a! hucza y od plotek na temat bezprecedensowej sprawy diab ów w Niebie. Hm, nie dosta am herbaty, na któr& podobno by am zaproszona... Szybko wysz am na o'wietlon& s /%cem ulic$. Zachód by blisko. Ciep e promienie ogrzewa y mi twarz. Rezydencja Lucyfera znajdowa a si$ tu! przy bulwarze nad pla!&. Przesz am przez ulic$, któr& jecha na koniu jaki' ubrany w skóry facet.
Usiad am na murku oddzielaj&cym chodnik od pla!y i zanurzy am stopy w piasku. Przymkn$ am oczy i westchn$ am z rozkosz&. S /%ce, delikatny ciep y wiatr, szum fal. Czego chcie( wi$cej od !ycia? Wokó mnie by o niewielu ludzi. Le!eli na piasku, siedzieli w kafejkach i restauracjach, s&cz&c wino lub egzotyczne drinki. Piek o - miejsce wiecznej sjesty, gdzie nie dostaniesz czerniaka od nadmiaru s /%ca ani raka w&troby od alkoholu, ani !adnej choroby wenerycznej. A jutro albo pojutrze powinnam trafi( do Nieba. Ciekawe, jak tam jest, skoro Piek o tak wygl&da o? Kogo spotkam w Arkadii? Jakie s awy przechadzaj& si$ tam ulicami? Nagle u'miech st$!" mi na twarzy. O Bo!e. Ju! wiedzia am, kogo tam spotkam. Moich zmar ych rodziców...
Rozdzia 9 Mroczny, zadymiony klub hucza od skocznej etnicznej muzyki. B$bny wprawia y w dr!enie stoj&ce na stoliku szklanki, opró!nione z drinków. By am w Piekle ju! drugi dzie%. Jeszcze nie stworzy am diab om skrzyde . Na razie próbowa am swoich si na mniejszych rzeczach. Tworzy am martwe przedmioty. Ba am si$, !e co' mi si$ nie uda, kiedy od razu spróbuj$ przywróci( im dawno odci$te cz$'ci cia a. Poza tym sp$dza am czas, podziwiaj&c z le!aka pi$kne widoki z mojego tarasu. Odci$ am si$ na te dwa dni od wszystkich. Kleopatra chcia a si$ ze mn& koniecznie spotka(, ale ustali 0'my, !e pogadamy jutro. Musia am przede wszystkim odpocz&(. Teraz siedzieli'my w nale!&cym do krewnego Kleopatry, Ramzesa II, klubie Pod G ow& Anubisa. Jedynego rudow osego faraona w historii. Biedak mia przez to spore kompleksy. W jego knajpce wszystko by o egipskie. Pocz&wszy od wystroju, a na menu sko%czywszy. To by naprawd$ bardzo adny klub. Nie widzia am takiego na Ziemi, w Warszawie. )ciany pokrywa y stare bloki granitu, wygl&daj&ce tak, jakby przez tysi&clecia uderza w nie ostry piasek pustyni. Na licznych kolumnach znajdowa y si$ barwne hieroglify. Mo!e w 'wietle dnia wydawa yby si$ tandetne, mieni&c si$ tyloma kolorami, jednak nikn&c w mroku rozci&gaj&cym si$ pod sufitem, wygl&da y naprawd$ efektownie. Okr&2 e drewniane stoliki, tak!e bogato zdobione, by y otoczone krzes ami i kanapami wzorowanymi na antycznych meblach. Dos ownie wka!dym k&cie sta a jaka' palma, juka albo inna ro'lina z du!ymi zielonymi li'(mi. By o te! kilka kolorowych orchidei. Nie mniej barwni byli go'cie klubu. W wi$kszo'ci sk adali si$ na nich dawno zmarli Egipcjanie. Nieraz spotka am ju! tutaj Tutenchamona czy Nefretete. Wszyscy przewa!nie mieli na sobie stroje ze swoich epok, ró!ni&ce si$ od siebie tylko ilo'ci& szlachetnych kamieni i piór. Ubrana w ma & czarn& wybija am si$ z otaczaj&cego mnie towarzystwa. Nawet Azazel, najwyra#niej za namow& Kleopatry, za /!0 czerwon& koszul$. Z zainteresowaniem rozejrza am si$ po sali. Mój wzrok przyci&gn& krótko ostrzy!ony blondyn o niesamowicie jasnych oczach. Tak jak ja nie pasowa do tego lokalu, ubrany wy &cznie w czer%. Zaskoczona zauwa!0 am, !e mia na stopach sanda y. Jezuski. Takie obuwie nosi y wy &cznie anio y. Tylko !e ten m$!czyzna nie mia do tego bia ych skarpetek, tak charakterystycznych dla anielskich zast$pów. Nie patrzy w moj& stron$. Przeczesywa spojrzeniem inn& cz$'( klubu i 9&czy leniwie drinka. Pewnie czeka na jak&' dziewczyn$.
Ramzes II postawi przed nami trzeci& kolejk$ ibisów i u'miechn& si$ chytrze. Te niepozorne ró!owe drinki z p ywaj&cymi poziomkami (wszyscy dooko a usi owali mi wmówi(, !e ojczyzn& poziomek jest Egipt) mia y oko o pi$(dziesi&t procent alkoholu. Wiwat rak prze yku! Wiwat rak !/ &dka! Wiwat rak w&troby! By am ju! lekko wstawiona. Przyjemnie szumia o mi w g owie i kr$ci o si$ odrobin$. Dawno nie pi am, alkohol od razu na mnie podzia " . Beleth usi owa mnie upi(. Podsun& mi szklank$, u'miechaj&c si$ weso o. On by diab em, musia am o tym pami$ta(. W razie czego móg wytrze#wie( na zawo anie. Mo!liwe, !e te! to umia am, ale nigdy nie próbowa am. By( mo!e w "'nie nadszed na to czas. - Nie, ju! dzi$kuj$ - powiedzia am i zagapi am si$ na Kleopatr$ i Azazela. Zajmowali kanap$ naprzeciwko nas i intensywnie wymieniali si$ drobnoustrojami ze swoich garde . Gdy zapyta am królow&, co takiego chcia a mi powiedzie(, ta nabra a wody w usta i upar a si$, !e mo!emy rozmawia( dopiero jutro. Nie rozumia am, o co jej chodzi o. Nie zamierza a chyba mówi( o rzuceniu Azazela, bo patrz&c na to, jak si$ w "'nie obmacywali, byli najwyra#niej w bardzo dobrych stosunkach. Beleth siedzia obok mnie. Obejmowa mnie ramieniem. Czu am jego 4 /% na !ebrach. Delikatnie masowa mój bok. Pomimo !e ju! kilka razy kaza am mu przesta(, on wci&! to robi . A mnie wydawa o si$ to coraz przyjemniejsze. - Napij si$ jeszcze - mój prywatny kusiciel szepn& mi prosto do ucha. Po plecach przebieg mi dreszcz. - Nie, dzi$kuj$ - powtórzy am. Jego usta by y tu! przy moim uchu. Czu am jego ciep y oddech na policzku. Przymkn$ am oczy w oczekiwaniu na delikatny dotyk jego warg. - Czego si$ boisz? - zapyta jednak. Odwróci am si$ do niego. Prawie stykali'my si$ ustami. Z ote oczy pociemnia y. Czarne rz$sy rzuca y d ugie cienie na policzki. - Ciebie - szepn$ am. - Mnie? - zdziwi si$. - Nie masz czego, kochanie. - Nie jestem twoim kochaniem - zaprotestowa am s abo. - Jeste' - westchn& i czu ym gestem odgarn& mi w osy z twarzy. - Ciebie nie mo!na nie kocha(. Przysun& si$ jeszcze bli!ej. Siedzia am ju! na brzegu kanapy. Nie mia am gdzie uciec przed jego ustami i s odkimi s ówkami. Mog am tylko mu ulec. Opar am okie( o pod okietnik. Nagle przechodz&ca obok mnie kobieta uderzy a z impetem biodrem o moj& r$*$. Romantyczny nastrój prys w jednej chwili. - O, przepraszam - rzuci a.
Zerkn$ a na mojego diab a i u'miechn$ a si$. Nast$pnie odesz a i wmiesza a si$ w ta%cz&cy t um go'ci. Widzia am j& tylko przez chwil$, ale zd&!0 am przyjrze( si$ jej dok adnie. By a bardzo adna, cho( drapie!na. Rude w osy spi$ a w wysoki kok. Pod przezroczyst& sukni& doskonale by o wida( jej bielizn$. Beleth odprowadzi nieznajom& ponurym spojrzeniem. - Co' si$ sta o? - zapyta am. - Nie, nie - zaprzeczy szybko. - Znasz j&? - rozmasowywa am uderzony okie(. - Tylko z widzenia - wzruszy ramionami. - To nikt wa!ny. Co' ci si$ sta o? Nikt wa!ny ani ostro!ny. Na szcz$'cie r$ka nie bola a mnie bardzo. - Nie, nic - mrukn$ am. - Wiktorio. - Tak? - Mia em pecha, !e to Piotra jako pierwszego spotka "' w swoim !yciu. Gdyby by o inaczej, to mnie by' pokocha a. W jego g osie s ysza am szczery !al. Nic nie odpowiedzia am. Prawdopodobnie mia racj$. Piotrek by moj& pierwsz& mi /'ci&. To jego usilnie próbowa am zdoby(, wi$c na wszystkie sposoby odpycha am diab a. Unika am pokusy. Czy mia am teraz powód, !eby unika( jej nadal? - Chc$ wróci( do domu - o'wiadczy am. - Ju!? - Beleth mia wyra#nie zawiedziony g os. Wstali'my od stolika. Pomacha am Kleopatrze, a ta mrugn$ a do mnie znacz&co. Przed klubem z ca & pewno'ci& sta o ju! krwistoczerwone lamborghini diablo Beletha. Nagle na 'cianie niedaleko nas pojawi y si$ proste wi'niowe drzwi. Poznali'my je bez trudu. Przystojny diabe zmarszczy brwi. - Jak on 'mie si$ tu pojawia(! - warkn& . - To Piek o! Do klubu wszed lekko zdezorientowany Piotrek. Mruga przez chwil$, usi uj&c przyzwyczai( wzrok do panuj&cej w nim ciemno'ci. Wygl&da tak bezradnie, gdy rozgl&da si$, szukaj&c mnie w t umie. Serce wbrew mojej woli zabi o !ywiej z t$sknoty. Zakl$ am w my'lach. Nie chcia am za nim t$skni(. Piotru' wreszcie nas dostrzeg . Wyra#nie zmarkotnia , gdy zauwa!0 tu! obok mnie diab a Beletha. - Wiki - odezwa si$ czarnow osy 'miertelnik, podchodz&c do naszego stolika. E "'nie, 'miertelnik. W klubie nagle zrobi o si$ bardzo cicho. Rozmowy ucich y, znikn$ a muzyka. Mia am wra!enie, !e wszyscy na nas patrz&. Tak zapewne by o.
Do mnie ju! si$ przyzwyczaili. W ko%cu przez pewien czas by am diablic&. Jednak widok innego !ywego odrobin$ wytr&ci ich z równowagi. Beleth odepchn& ode mnie mojego by ego ukochanego. - Nie dotykaj jej! - Nie wtr&caj si$ - warkn& Piotru'. - Wiki, musisz mnie wys ucha(. Prosz$. - Ona nic nie musi. - Zamknij si$, diable. Ty akurat jeste' ostatni& osob&, której rad powinna 9 ucha(. Ju! raz j& zamordowa <'. Zamierzasz zrobi( to ponownie? Beleth poczerwienia . Nic nie odpowiedzia . Widzia am, jak pulsuje mu =$tnica na skroni. Azazel i Kleopatra si$ nie wtr&cali. Siedzieli na kanapie niewzruszeni, spokojnie obserwuj&c ca & scen$. - )miertelnik w mojej restauracji! - wykrzykn& Ramzes II. - Skandal! - Nie jedyny - wyrwa o mi si$. Ramzes II szybko do nas podszed . - Bardzo prosz$, zachowajcie si$ jak cywilizowani umarli oraz nieumarli i opu'(cie mój lokal bez wyrz&dzania nikomu !adnych krzywd, dobrze? Piotrek pos " mi b agalne spojrzenie. - Porozmawiaj ze mn&. - Dobrze - zgodzi am si$, zanim zd&!0 am pomy'le( nad tym, co robi$. Wypity alkohol zadzia " . Poczu am przyp yw odwagi, który pozwoli mi na konfrontacj$ z Piotrem. - Wiktorio! - zaprotestowa z wyrzutem Beleth. - Zrobi$, co zechc$ - wstaj&c, uderzy am o stolik. Szklanki zad#wi$cza y ostrzegawczo. Wyszli'my na ulic$. Ch odne wieczorne powietrze mi o orze#wia o po kilku godzinach sp$dzonych w dusznym barze. Pachnia o morzem. Podjazd /'wietlony by pochodniami. Ogie% skwiercza g /'no w nocnej ciszy. Stan$ am naprzeciwko Piotrka. Beleth, skarcony moim spojrzeniem, odszed kilka kroków w bok. I tak wszystko s ysza . - Wiki - zacz& Piotr. - Wiem, !e ostatni& rzecz&, na jak& masz teraz ochot$, jest rozmowa ze mn&. Zdaj$ sobie spraw$ z tego, !e mi nie ufasz, !e nie chcesz s ucha( moich wyja'nie%. W milczeniu pokiwa am g ow&. Trafnie to uj& . Nie mia am nic do dodania. Piotrek za'mia si$ pod nosem i spojrza pustym wzrokiem w przestrze% gdzie' nad moim ramieniem. Jego pe ne wargi wygi$ y si$ w gorzkim u'miechu. - Teraz ka!de s owa skruchy czy wyja'nienia, które przez kilka ostatnich dni uk ada em sobie w g owie, brzmi& pusto i fa szywie... Wiki... Nie wiem, dlaczego to zrobi em. Ja... - 'ci&gn& brwi. - Ja nie pami$tam... To by jaki' wybuch emocji. Ja nie potrafi$ tego wyja'ni(.
- Wybuch emocji, co? - diabe nie wytrzyma i podszed do nas. Zdradzi <' j&, 'miertelniku. Najwspanialsz& kobiet$ pod s /%cem. Jeste' sko%czonym idiot&. - Beleth - westchn$ am. - Daj mu mówi(. Tak naprawd$ ubod o mnie to, co powiedzia Piotrek. „Wybuch emocji”. To znaczy, !e przy mnie nigdy nie do'wiadczy czego' takiego? Wydawa o mi si$, !e wr$cz przeciwnie, !e ostatnie cztery miesi&ce by y nieko%cz&cym si$ pasmem !aru i po!&dania. Zerkn$ am na kipi&cego ze z /'ci diab a. To jednak on w naszej trójce by mistrzem po!&dania. - Powiedz mi tylko, dlaczego to zrobi <'? - poprosi am. - A! tak #le ci ze mn& by o? Powstrzymywa am si$, !eby nie zacz&( p aka(. Nie przy nim. Nie teraz. Odwaga nap$dzana przez procenty gdzie' wyparowa a. - By o mi z tob& wspaniale! - wykrzykn& Piotrek, patrz&c mi prosto w oczy. - Przecie! wiesz. Ty by "' dla mnie najwa!niejsza. - Chyba w "'nie nie by am najwa!niejsza, skoro postanowi <' si$ zabawi( - stwierdzi am gorzkim tonem. - Naprawd$ nie wiem, dlaczego to zrobi em. Wszystko jest teraz rozmyte. Ja musia em... Spojrza am na niego ostro. Musia ? Zabrzmia o znajomo. Ja kilka miesi$cy temu te! co' musia am. Musia am wej'( noc& do parku, by móg mnie zamordowa( tak!e uwiedziony diabelskim czarem gwa ciciel. To od tamtej nocy i tego rozkazu, którego nawet nie pami$ta am, bo skutecznie usuni$to go z mojej pami$ci, moje !ycie wywróci o si$ do góry nogami. To wtedy pozna am upad e anio y. Odwróci am si$ szybko do Beletha, !eby zobaczy(, jak zareagowa na 9 owa Piotrka. Mia nieodgadnion& min$. - Wiki, co' tu jest nie tak - Piotru' spojrza na mnie bezradnie. - Nie wiem, co mam robi(, co powiedzie(. Wró( do mnie. Prosz$. - Wiesz, !e nie mog$. Zdradzi <' mnie. Stoj&cy obok diabe zacz& si$ niecierpliwi(. - Dobra, do'( ju! tych zawych pró'b - Beleth wzi& mnie za r$*$. - Ona nie chce ci$ widzie(. Odejd# i zostaw j& w spokoju. Teraz nie ty jeste' dla niej najwa!niejszy - doda ze z /'liwym u'miechem. Piotru' poczerwienia , ale pos usznie odsun& si$ ode mnie. - B&4# ostro!na, Wiki, prosz$ ci$ - powiedzia tylko. - Oni znowu co' kr$3&. B$4$ w pobli!u, gdyby' mnie tylko potrzebowa a. Kiwn$ am g ow&. Beleth poprowadzi mnie do samochodu. Piotrek sta przy G owie Anubisa i patrzy , jak odchodzimy. Samotny 'miertelnik w Piekle.
Diabe otworzy mi drzwiczki samochodu. Wsiadaj&c, nadepn$ am na le!&ce na chodniku d ugie czarne pióro. Patrzy am pustym wzrokiem przez szyb$, podziwiaj&c spowite w mroku zbocza i urwiska Los Diablos. Diabe nie umia siedzie( w ciszy. Ca y czas narzeka na Piotrka i usi owa mnie utwierdzi( w przekonaniu, !e s usznie zrobi am, zostawiaj&c 'miertelnika. - Musia . Te! co'! Najg upsza wymówka, jak& kiedykolwiek s ysza em. Móg wymy'li( co' oryginalniejszego. Czyli co on w zasadzie mia na my'li? Musia ci$ zdradzi(, !eby poczu( co' nowego? Nowy dreszcz adrenaliny? Maj&c tak& wspania & kobiet$ obok siebie? - obrusza si$ diabe . Mia am tego wszystkiego do'(. Musia am pomy'le( nad swoimi uczuciami. Moim g ównym problemem by o to, !e nie ufa am do ko%ca Belethowi. Wiedzia am, !e jest notorycznym k amc&. Musia nim by( - to diabe . Jednak po tej zdradzie nie ufa am te! Piotrkowi. Kto ok amywa mnie teraz? Cz owiek czy diabe ? Jad&c kr$tymi uliczkami, przymkn$ am oczy. Wci&! lekko kr$ci o mi si$ w g owie. U'miechn$ am si$ pod nosem. Dowiem si$, kto k amie, a potem b$4$ szcz$'liwa. Oto mój plan.
Rozdzia 10 Nast$pnego dnia, tak jak obieca am, wybra am si$ z wizyt& do Kleopatry. By a to nasza ostatnia szansa na rozmow$. Po po udniu mia am spróbowa( stworzy( diab om skrzyd a, a potem ruszy( razem z nimi do Nieba na ma e zwiedzanie. Beleth chcia pokaza( mi Arkadi$, która tyle dla niego znaczy a. Rezydencja Kleopatry przypomina a jej stroje. By a pi$kna i piekielnie droga. Stylizowana na egipskie pa ace z okresu najwi$kszej 'wietno'ci tego pa%stwa, posiada a liczne udogodnienia takie jak sauna, jacuzzi, si ownia, prywatne zoo. Dosta am si$ do niej za pomoc& klucza diab a. Gdy pojawi y si$ przede mn& bia e drzwiczki z dziesi&tkami kolorowych szkie ek, westchn$ am ci$!ko. Lubi am Kleopatr$, ale na d .!sz& met$ tylko z daleka. Potrafi a by( bardzo G$cz&ca. Niemniej opiekowa a si$ moim kotem pod moj& nieobecno'(, za co by am jej bardzo wdzi$czna. Najwyra#niej nadszed moment sp acenia d ugu. Zastuka am sze'( razy w twarde drewno. - Ale! prosz$ - odpowiedzia mi sopran Kleopatry. Nacisn$ am klamk$ i wesz am do sporego pomieszczenia, które spokojnie mog o by( staro!ytn& sal& balow&. Pokój &czy si$ z ogromnym tarasem, rozpo'cieraj&cym si$ nad szerok& rzek& z b $kitn& wod&. Nie zdziwi abym si$, gdyby by a to imitacja Nilu stworzona na zamówienie królowej. Bia e szyfonowe firany rozci&ga y si$ pomi$dzy kolumnami, oddzielaj&c wn$trze od tarasu. Na z otej !erdzi przy z otym tronie siedzia sokó w kapturze na g ówce. W pierwszej chwili nie zauwa!0 am Kleopatry. Dopiero jej wo anie zaprowadzi o mnie na ocieniony taras. Siedzia a tam na poz acanym le!aku w towarzystwie... rudej dziewczyny z klubu Pod G ow& Anubisa. - Cze'( - mrukn$ am, zerkaj&c na obc&. - Usi&4#, kochanie - Kleo wskaza a mi miejsce obok siebie. - Napijesz si$ czego'? Pijemy w "'nie martini. - Nie, dzi$kuj$ - usiad am. Dzisiaj musia am by( w dobrej formie. Nie mog am niczego popsu( podczas tworzenia skrzyde diab om. Alkoholowe odurzenie nie by o mi w tym momencie potrzebne. Jeszcze zamiast skrzyde z piórami zrobi abym im skrzyd a nietoperza. Chocia! Azazelowi by oby z takimi chyba do twarzy. Ruda towarzyszka Kleo przygl&da a mi si$ pe nym wy!szo'ci spojrzeniem. Ocenia a mnie, lustruj&c ca & moj& sylwetk$. Najwyra#niej to, co zobaczy a, nie spodoba o jej si$, bo u'miechn$ a si$ pogardliwie. - A wi$c ty jeste' Wiktoria - powiedzia a, zniekszta caj&c s owa. Mia a bardzo silny ameryka%ski akcent. - Niedosz a diablica - doda a.
- A ty to kto? - zapyta am. - Nowa s .!ka Kleopatry? Zwróci am si$ do królowej, ignoruj&c zaczerwienion& twarz rudej. - Moja droga Kleo, powinna' ukróci( jej smycz. S .!ba powinna wiedzie(, gdzie jej miejsce. - Nie jestem s .!*&! - warkn$ a w'ciek a kobieta i zerwa a si$ z le!aka. Kleopatra za'mia a si$ sztucznie i unios a do góry d onie. - Kochanie, ale! spokojnie. Nie wypada tak si$ ze sob& droczy(. To jak, zgoda? Porozmawiajmy. Odchrz&kn$ a znacz&co, gdy !adna z nas si$ nie odezwa a. - W takim razie dokonam prezentacji - klasn$ a w d onie. - Wiktorio, poznaj Phylis, now& diablic$. Phylis, oto Wiktoria, by a diablica. Wpatrywa am si$ w rud&, nie mog&c uwierzy( w to, co w "'nie us ysza am. Co? Nowa diablica? Ale jak to? - Niemo!liwe - pokr$ci am g ow&. - Przecie! Lucek zarzeka si$, !e nie ?$dzie wi$cej diablic. Kleopatra wzruszy a ramionami. - Niby to kobieta zmienn& jest, ale wida( diab y te! cierpi& na t$ przypad /'( - stwierdzi a. Phylis ponownie rozpar a si$ na le!aku. Mia am okazj$ dok adnie si$ jej przyjrze(. Rudoczerwone w osy opada y falami na ramiona. Mocno podkre'lone zielone oczy wpatrywa y si$ we mnie ze z /'ci& i pogard&. Umalowane czerwon& szmink& usta wygi$ y si$ w obscenicznym u'miechu. Ubiór by nie lepszy. Mocno dopasowany czarno-czerwony skórzany kostium nie zostawia wyobra#ni zbyt wielkiego pola do popisu. Za g $boki dekolt ukazywa jej do'( spore piersi. Wygl&da y, jakby zaraz mia y si$ wydosta( na wolno'(. - Wcale nie jest taka adna - powiedzia a Phylis do Kleopatry, traktuj&c mnie jak powietrze. - Nie wiem, kto mia oczy, wybieraj&c j& na to stanowisko. - Ja przynajmniej nie musia am ubiera( si$ jak tania dziwka, !eby kto' zwróci na mnie uwag$ - wymrucza am. Twarz Phylis pociemnia a. - Uwa!aj, jak si$ do mnie odzywasz - warkn$ a. - Bo mo!esz mnie popami$ta(. Nie jestem g upim 'miertelnikiem. Jestem diablic&. - A ja mam Iskr$ Bo!&, wi$c we# na wstrzymanie. Zabija am ju! diab y. Moja przeciwniczka oddycha a ci$!ko przez nos. U'miechn$ a si$ ponuro. - O nie, nie zwiedziesz mnie tym. Dobrze wiem, !e jeste' s aba i do dzisiaj cierpisz z tego powodu. S ysza am plotki. Twój blef si$ nie uda . Mia am tego dosy(. Nie rozumia am, po co zosta am tu zaproszona. Je!eli celem by o tylko poznanie tej ca ej Phylis, to równie dobrze mog am ju! i'(. - Kleo, ja ju! pójd$ - o'wiadczy am, sil&c si$ na grzeczny ton. - To spotkanie nie by o najmilsze. - No dalej, uciekaj - powiedzia a z /'liwie ruda. Królowa w 'lad za mn& zerwa a si$ na równe nogi.
- Och nie, Wiki, poczekaj. To nie tak mia o wygl&da(. Musz$ z tob& porozmawia(. - Nie b$4$ rozmawia a w jej towarzystwie - podpar am si$ pod boki. Ruda za'mia a si$ szyderczo: - Nie stawaj tak, bo wygl&dasz grubo. - -egnaj, Syfilis - po!egna am si$ z ni& z /'liwie. - PHYLIS! - wycedzi a z furi&. Kleopatra z apa a mnie za rami$ i poci&gn$ a w stron$ wyj'cia z tarasu. - Mo!e porozmawiamy gdzie indziej - zaproponowa a szybko. - Poczekaj tu na mnie, Phylis! - Ma na ciebie czeka(? A jednak to s .!&ca - skomentowa am na tyle 2 /'no, !eby ruda jeszcze zdo " a mnie us ysze(. Królowa prawie biegiem poci&gn$ a mnie przez szereg pokoi i komnat w swoim pa acu, zupe nie jakby chcia a oddzieli( mnie od Phylis jak najwi$ksz& liczb&1'cian. W ko%cu zatrzyma 0'my si$ w niedu!ym pokoju przeznaczonym do... *&pieli. A w ka!dym razie tak wywnioskowa am po wannie maj&cej ze trzy metry d ugo'ci i tyle samo szeroko'ci. - Po co ci taka wanna? - zapyta am. - -eby k&pa( si$ w mleku - machn$ a niecierpliwie r$*&. - A teraz powiedz mi, co ty najlepszego wyprawiasz?! Jeszcze chwila, a rozp$ta aby si$ mi$dzy wami wojna. Jestem pewna !e mój wspania y pa ac mocno by na tym ucierpia . Potoczy am spojrzeniem po 'cianach pokrytych kolorowymi hieroglifami i z otem. Mia a racj$. Troch$ zdobie% mog oby odpa'(. - Kto to jest Kleo? I dlaczego mnie tu 'ci&gn$ "'? - zapyta am. Zrezygnowana usiad a na brzegu wanny. Zaj$ am miejsce obok niej. - To nowa diablica. Projekt nie upad po twoim odej'ciu. Lucyfer postanowi spróbowa( jeszcze raz. W ko%cu ja im si$ uda am, a potrzebna by a jeszcze jedna kobieta. Nie daj$ rady ze wszystkimi zleceniami. Ju! zupe nie nie mam czasu dla siebie! Nie zaobserwowa am tego. Kleopatra sporo czasu sp$dza a we w asnej posiad /'ci, a tak!e na zakupach. Zerkn$ am na wann$. Chocia! gdybym ja mia a tak&1 azienk$, to te! bym z niej nie wychodzi a. - Szatan osobi'cie nadzorowa wszystkie procedury. Phylis nie mia a w swojej rodzinie przodka obdarzonego Iskr& od nie wiadomo ilu pokole%. Je'li chodzi o te si y, jest ca kowicie ja owa. - Pod wzgl$dem gustu te! - wtr&ci am. - Och, daj spokój, jej ubranie wcale nie jest takie z e - powiedzia a niecierpliwym g osem. Kleo tak!e nie mia a na sobie du!o lepszej sukni. By a prawie ca kiem przezroczysta, a moja przyjació ka nie nosi a pod spodem bielizny. - Czemu mi j& przedstawi "'? - zapyta am.
- My'la am, !e si$ polubicie... - Niedoczekanie. To prawdziwa zo za. - Diablica - sprecyzowa a Kleopatra. - A diablice chyba z definicji nie powinny by( mi e i us .!ne. No tak, to dlatego ja by am tak& beznadziejn& diablic&. - Ciekawe, jakie ona ma wyniki. Zdo " a w ogóle namówi( kogo' na Piek o? - chcia am wiedzie(. - Nie przegra a !adnego targu, odk&d otrzyma a moc. Prawie musia am si$ pozbiera( z pod ogi po us yszeniu tej rewelacji. To niemo!liwe! Ona nie mog a by( a! tak skuteczna! Ta tandetna ruda lala? Przecie! od razu wida(, !e jest farbowana! Jak taka bezgu'ciasta baba mog a osi&ga( sukcesy? - Na pewno nie trafili jej si$ tak trudni klienci jak mnie - zaoponowa am. Gdyby dosta a moherowy beret albo innego staruszka, toby sobie nie poradzi a. Kleopatra nic mi na to nie odpowiedzia a. Za to westchn$ a ci$!ko: - Zaprosi am ci$ do mnie, poniewa! chcia am, !eby' j& pozna a. Przepraszam, !e wysz o to tak niefortunnie. Phylis, zreszt& tak jak ty, nie ma szlacheckich korzeni. Nie s&dzi am jednak, !e jest a! tak& plebejk&. Nie wiem, co si$ dzieje. Lucyfer chyba traci gust - u'miechn$ a si$ do mnie ciep o. - Ty pomimo braków w rodowodzie by "'1'wietn& diablic&. Podzi$kowa am jej, zaskoczona tym niespodziewanym komplementem. - A drugim powodem mojego zaproszenia ci$ by o to, !e ju! postanowi am, co zrobi$ z Azazelem - o'wiadczy a. - I co zrobisz? - zapyta am zaciekawiona. Rzuci go? Pojmie i b$dzie torturowa(? Wykastruje? - Porozmawiam z nim. Przyznaj$, !e by am zawiedziona. My'la am, !e Kleo ma wi$ksz& wyobra#ni$. - Dzisiaj zrobisz im skrzyd a, prawda? - upewni a si$. - Tak. - Porozmawiam z nim i zobaczymy, co zdecyduje. Czy zostaje ze mn& w Piekle i ze swoimi nowymi skrzyd ami, czy idzie do Nieba. Nie wierzy am w to, co s ysz$. Kleopatra mia aby podda( si$ bez walki? To do niej niepodobne. - Tak po prostu pozwolisz mu odej'(? - zdziwi am si$. - A co b$dzie, je'li wybierze Niebo? Na twarzy Kleo pojawi si$ z owieszczy u'miech. - Nie martw si$, kochanie. Znajd$ sposób. Ju! ja go przy sobie zatrzymam. Czy tego chce, czy nie. Zdecydowanie nie chcia abym mie( w niej wroga. - W takim razie ja uciekam. Pozdrów ode mnie Syfilis.
- Phylis - poprawi a mnie, odrobin$ zbita z tropu. - Czemu przekr$casz jej imi$? Co to znaczy syfilis? - Ona zrozumia a. To pewna choroba. Niech ci wyja'ni jaka.
Rozdzia 11 Kleopatra nie przysz a na zabieg. Najwyra#niej nie ciekawi a jej ca a procedura. Azazel siedzia , wpatruj&c si$ wyczekuj&co w drzwi. Obok niego na wysokim sto ku kiwa a si$1 )mier(. Tylko ona jedna z naszych znajomych przysz a kibicowa(. Niby by a bezcielesna, ale falowanie jej habitu wskazywa o, !e weso o macha a nogami. Bawi o j& to, co zaraz mieli'my zrobi(. Beleth spojrza na mnie wyczekuj&co. Znajdowali'my si$ w mojej kuchni. Wszystko w tym pomieszczeniu by o bia e lub chromowane. Wr$cz klinicznie czyste. To chyba dlatego wybra am : "'nie kuchni$ do tak zwanej operacji. Nie podejrzewa am, !eby podczas tworzenia skrzyde kto' zacz& krwawi( albo wydala( jakie' inne p yny ustrojowe, zawsze jednak lepiej by( ostro!nym i przygotowanym. Kleopatra wci&! nie przychodzi a. W ko%cu uzna am, !e nie ma sensu na ni& czeka(. - Zaczynamy - klasn$ am w d onie. Diabe Azazel niech$tnie zdj& czarn& koszul$. Mia 1 'nie!nobia & skór$ na piersi. W jednym miejscu szpeci a j& d uga, przypalona blizna. To w tym miejscu zrani go diabelski gorej&cy miecz, gdy usi owali'my ratowa( ludzi z Iskr& Bo!&. Uratowa am wtedy Azazela, zasklepiaj&c ran$ i odtwarzaj&c tkank$. Kto wie, czy nie zgin& by, gdybym tego nie zrobi a? Mog am zlikwidowa( tak!e blizn$. Troch$ si$ ba am, czy zdo am zwróci( im skrzyd a. Nie wiedzia am, czy posiadam tak& sam& si $. Poprzednio by am pe noprawn& diablic&, a nie tylko cz owiekiem, który zjad jab ko z Drzewa Poznania Dobra i Z a. - Jeste'cie gotowi? - zapyta am, sama dodaj&c sobie tym otuchy. - To który pierwszy na ochotnika? Azazel i Beleth spojrzeli po sobie. Mój przystojny diabe przeczesa 4 oni& czarnego irokeza. Spojrza mi prosto w oczy. - Próbuj na mnie - usiad plecami do mnie. Azazel odetchn& z ulg& i pu'ci do mnie oko. - Tylko pami$taj, lubi$ go. Nie zabij go przypadkiem - za'mia si$. F! mia am ochot$ powiedzie( do niego „avada kedavra” i zamacha( palcem jak Harry Potter. Powstrzyma am si$, bo i tak nie zrozumia by aluzji... Stan$ am za Belethem. Jego oliwkowa skóra pleców by a ciep a i aksamitna w dotyku. Na obu opatkach znajdowa y si$ poszarpane czarne blizny. )lady po odci$tych przed tysi&cleciami skrzyd ach.
Po /!0 am na obu d onie i zamkn$ am oczy. - Lubi$, jak mnie dotykasz - stwierdzi Beleth niskim, zmys owym 2 osem. Azazel za moimi plecami zachichota z /'liwie, kiedy zauwa!0 , !e si$ zaczerwieni am. - B&4# cicho, usi uj$ si$ skupi( - warkn$ am. - Chyba ze chcesz mie( na plecach drug& par$ r&k. Diabe przezornie zamilk , a ja z ca ych si skupi am si$ na znalezieniu w sobie mocy. Ona gdzie' tam by a, gdzie' g $boko w 'rodku. W klatce piersiowej. Czasami, gdy mia am jej u!0(, czu am, jakby co' si$ tam we mnie rusza o. -0 o. Wyobrazi am sobie skrzyd a. Poczu am, jak co' porusza si$ pod skór& Beletha tu! przy moich d oniach. Delikatny ruch, uniesienie. Skrzyd a. Skrzyd a. Skrzyd a. Ko'(, 'ci$gno, t$tnica, !0 a, pióro. Czu am, jak co' z mojej piersi przep ywa do ramion, potem do r&k i wp ywa do cia a Beletha poprzez moje palce. P yn$ o. I p yn$ o. Czu am, !e to si$ ko%czy o. Wzi$ am g $boki oddech, lecz mimo to do moich p uc nie dosta o si$ powietrze. Mimo !e mia am otwarte oczy, nic nie widzia am. Cho( chcia am si$ odezwa(, z moich ust nie pop yn$ o !adne s owo. Opad am na kolana. Mia am teraz plecy Beletha na wysoko'ci twarzy. Opar am policzek na oliwkowej skórze. Czu am, jak dr!" a pod dotkni$ciami mocy. Przystojny diabe chcia wsta(, ale Azazel go powstrzyma . Kaza am im nie przerywa( mi, gdy ?$4$ tworzy a. Postanowi am sko%czy( to, co zacz$ am. Na w asn& odpowiedzialno'(. Kto wie? Mo!e gdyby mi przerwali, ju! nigdy by mi si$ co' takiego nie uda o? Ciemno'( rozlewa a si$ jak plama przed moimi oczami. Skrzyd a. Skrzyd a. Skrzyd a. To jedno s owo t uk o mi si$ uparcie po 2 owie. Ju!. Moje d onie odskoczy y od opatek Beletha. Osun$ am si$ na pod og$. Pi$kny diabe w jednej chwili znalaz si$ przy mnie. Zd&!0 mnie z apa(, nim uderzy am g ow& o posadzk$. - Wiki! Wiki! Nic ci nie jest? - wzi& mnie w ramiona. Otworzy am oczy. Wreszcie zacz$ am widzie(. Spojrza am na mojego zatroskanego diab a. Dotkn$ am jego stworzonych do ca owania ust. Cofn$ am 6$*$, sama zaskoczona tym czu ym gestem. - Chyba - wydusi am. - Chyba mi si$ uda o. - Uda o? Jakie uda o?! - krzykn& zawiedziony Azazel, spaceruj&c w t$ i z powrotem za plecami Beletha. - On nie ma !adnych skrzyde . Nic. Jedyne, co zrobi "', to usun$ "' blizny. To katastrofa!
Stan& nade mn&, dalej si$ awanturuj&c: - Nie ma skrzyde . W ogóle. Zobacz. Ma g adkie plecy. No i ca y nasz plan szlag trafi ! Kurwa! Beleth zamkn& oczy. Poczu to. One tam by y. Anio y nie chodzi y ca y czas ze skrzyd ami na wierzchu. Beleth ju! kiedy' mi to t umaczy . Nie robi y tego, bo po prostu by o to niepraktyczne i niewygodne. Wed ug mnie skrzyd a pokazywa y tylko wtedy, gdy chcia y zrobi( wra!enie na 'miertelnikach. Pozerzy. - Mam je - szepn& Beleth. Podniós si$ wolno, pomagaj&c mi wsta(. Zamkn& oczy. Na jego usta powoli wyp yn& szeroki u'miech. - Mam je - powtórzy . Zafascynowana przygl&da am si$ jego plecom. Na g adkiej skórze pojawi y si$ dwie wypuk /'ci na wysoko'ci opatek. Skóra rozst&pi a si$, ale nie 7$* a. G adko zacz$ y si$ z niej wysuwa( lotki. @ ote pióra robi y si$ coraz d .!sze. Skrzyd a ros y, a! w ko%cu przewy!szy y Beletha, który 'mia si$ rado'nie i beztrosko niczym ma y ch opiec. Roz /!0 je na prób$. S /%ce zab ys o w lotkach, zupe nie jakby by y zrobione ze szczerego kruszcu. By y pi$kne. Mia y ten sam odcie% p ynnego z ota, co t$czówki oczu przystojnego diab a. Beleth spojrza t$sknie na okno. Ju! chcia wypróbowa( skrzyd a. Azazel patrzy na niego z szeroko otwartymi ustami. Nie móg uwierzy( w to, co widzi. Za'mia si$ z owieszczo. - Uda o ci si$! - zawo " zafascynowany. - Naprawd$ ci si$ uda o! Beleth odwróci wzrok od okna i pok oni mi si$. - Dzi$kuj$ ci, Wiktorio. Jestem twoim d .!nikiem. A teraz wybaczcie. Szybkim krokiem wyszed z mojego salonu na werand$ i dalej na !wirow&1 'cie!*$. Us yszeli'my opot olbrzymich skrzyde i jego 'miech. Odlecia szybowa( razem z ptakami nad zboczami Los Diablos. Odetchn$ am g $boko. Zawroty g owy i mroczki przed oczami min$ y. Szybko wraca am do si . Mog am si$ ju! zaj&( Azazelem. Spojrza am na niego wyczekuj&co. Wygl&da przez okno i podziwia powietrzne wariacje Beletha. Usiad przede mn& na miejscu, które poprzednio zajmowa przystojny diabe . Jego zuchowata mina powoli znika a z twarzy. Zerkn& t$sknie na drzwi. - Chcesz st&d wyj'(, czy czekasz, a! Kleopatra przyjdzie? - zapyta am ; /'liwie. @ y odwróci si$ w moj& stron$. - Na nic nie czekam. Zaczynaj - rozkaza . Pokr$ci am g ow&, )mier( zachichota a na sto ku obok mnie. Azazel ju! si$ wczuwa w rol$ przysz ego Archanio a.
Skupi am si$ z ca ych si i powtórzy am to, co zrobi am z Belethem. By o mi ci$!ej ni! poprzednio, ale da am rad$. Nie sta o si$ nic nieoczekiwanego. H$ce mi nie wybuch y, g owa nie odpad a ani nie umar am, tak jak pocz&tkowo si$ obawia am. Gdy tylko odsun$ am si$ od diab a, ten zerwa si$ na równe nogi i zacz& tworzy( skrzyd a. Jego pióra by y b $kitne. B yszcza y jak zrobione z metalu. Takie same jak dwa ma e piórka, które nosi na szyi na rzemyku. Zrozumia am, !e mia je zawsze na sobie z sentymentu i t$sknoty za utraconymi ko%czynami. Nie podejrzewa am, !e by taki uczuciowy. Nawet zrobi o mi si$ go !al. Zaraz jednak mi to przesz o, gdy nawet nie mówi&c „dzi$kuj$”, wybieg na zewn&trz wypróbowa( skrzyd a. Wysz 0'my ze )mierci& przed dom. Na tle bia ych chmur wida( by o dwa kszta ty mieni&ce si$ z otem i b $kitem, kr$3&ce w powietrzu szalone spirale i prze'cigaj&ce si$ w podniebnych wyczynach. Wywo aj& prawdziw& sensacj$ w Ni!szej Arkadii. Nie ma co.
Rozdzia 12 Skrzyd a wywo " y sensacj$. Nast$pnego dnia tylko do dwunastej rano zg osi o si$ do mnie sze'(dziesi&t sze'( diab ów z pro'?& o zwrócenie skrzyde . Nie wiem dlaczego, ale przyszed te! jeden demon. Mo!e my'la , !e zrobi$ z niego diab a? Na razie zdo " am si$ wykr$ci(, twierdz&c, !e moce mi si$ sko%czy y, ale 9&dz$, !e d ugo moja bajeczka nie przetrwa. Ju! widz$, jak Lucyfer wydaje jaki' specjalny dekret zakazuj&cy mi .!ywania mocy. W adca Piekie nie móg by si$ przecie! pogodzi( z faktem, !e wszyscy jego demoniczni poddani chc& mie( skrzyd a niczym anio y. Tego by jeszcze brakowa o, !eby nagle wi$kszo'( mieszka%ców Ni!szej Arkadii stwierdzi a, !e woli mieszka( w Niebie. Szatan by si$ chyba zap aka i zamkn& w sobie. Oczywi'cie wcze'niej pewnie skróci by mnie o g ow$ pod pretekstem wszczynania zamieszek... Pog aska am le!&cego na moich kolanach Behemota po mi$kkim kremowo-rudym uchu. Zamiaucza przera#liwie, wpatruj&c si$ we mnie olbrzymimi oczami. - B$4$ za tob& t$skni( - powiedzia am. - Naprawd$ nie chcesz i'( ze mn&? Kotek pokr$ci przecz&co ebkiem i znowu miaukn& . Rozumia am, dlaczego nie chcia ze mn& i'(. Mój demoniczny pieszczoch niezupe nie pasowa do Arkadii. Postawi am go na ch odnej terakotowej pod odze w salonie Usiad i smutno zwiesi 1 ebek. Odprowadzi mnie spojrzeniem do drzwi, za którymi czeka ju! na mnie Beleth i Azazel. - Ca y dom jest twój - o'wiadczy am mu. - Mo!esz drze( wszystkie poduszki, po'ciel, firanki. Wszystko jest twoje. Kotek pochyli g ówk$, jakby rozwa!" moj& propozycj$. - B$4$ ci$ odwiedza( - obieca am mu. - A ty wpadaj do mnie czasem na Ziemi. Znasz adres. O ile wskutek nieoczekiwanych zwrotów akcji i wydarze%, z ca & pewno'ci& zupe nie niezale!nych od diab ów, b$4$ jeszcze mog a kiedykolwiek wróci( na Ziemi$... Dzisiaj mieli'my wyruszy( do Nieba. Mia am z e przeczucia co do tej wyprawy. Beleth u'miechn& si$ do mnie szeroko, gdy stan$ am obok niego. Azazel pos " mi tajemnicze spojrzenie. Poza nami w moim ogródku, pomimo !e si$ na to nie zgodzi am, by o ca kiem sporo osób. Kilkoro diab ów zna am. Dodatkowo pojawili si$ dawno zmarli 'miertelnicy, którzy znaczyli co' w Piekle. Po!egnalna impreza rozkr$ci a si$ na moich rabatkach z kwiatami.
Kleopatra dzisiaj tak!e nie przysz a. Zamierza a porozmawia( z Azazelem po przemianie, czyli ich weso a pogaw$dka ju! si$ odby a. Czy!by królowa go w ko%cu rzuci a? A mo!e on j&? Azazel sta obok mnie, a zatem najwyra#niej wybra Niebo. Nie zaskoczy o mnie to. - Gotowa? - zapyta Beleth, wyrywaj&c mnie z rozmy'la%. - Tak - kiwn$ am g ow&. - A jak dostaniemy si$ do Nieba? Azazel podszed bli!ej. Przesta ju! rozgl&da( si$ po otaczaj&cym nas = umie. Ja stara am si$ na nikogo nie patrze(. Wsz$dzie widzia am, je'li nie zachwyt nad moimi mocami, to zazdrosne spojrzenia. A zazdro'( jest niebezpieczna. - Bardzo kulturalnie - wyja'ni . - Drzwiami. - To si$ tak da? - zdziwi am si$. Azazel pos " mi pe ne wy!szo'ci spojrzenie. - Oczywi'cie, !e tak... Odk&d stworzy am mu skrzyd a, ani razu ich nie z /!0 . Teraz tak!e niby mimochodem rozpostar je na chwil$. Otaczaj&cy nas t um westchn& z zachwytu i !alu. Diabelskie drzwi prowadz&ce do Nieba - intryguj&ce. Czy!by to oznacza o, !e klucz diab a jest jednocze'nie kluczem anio a? A mo!e mieszka%cy Arkadii mieli inne sposoby na przemieszczanie si$ z miejsca na miejsce? - Kto z nas tworzy przej'cie? - zapyta przystojny diabe . - Przecie! to proste, ja - !achn& si$ Azazel. - Wróc$ tam w chwale. A moja pot$ga o'lepi wszystkie anio y! Zerkn$li'my po sobie z Belethem, ale !adne z nas nie skomentowa o przemowy diab a. Do'( cz$sto zdarza y mu si$ takie z ote my'li. - Poza tym moje drzwi wygl&daj& okazalej od waszych - Azazel .'miechn& si$ z /'liwie i przekr$ci swój klucz diab a w 'cianie mojego domu. Mia troch$ racji. Dopóki mój klucz znajdowa si$ w posiadaniu Piotrusia, korzysta am z klucza Beletha. Jego przej'cie by o bardzo adne - niczym turecka lampa. Jednak nie do porównania z wysokimi czarnymi wrotami Azazela. One by y... demoniczne. Idealne do wielkich wej'(. Wzi$ am g $boki oddech. B$4$ odwa!na. Azazel si$gn& do klamki. - Jak tam jest? - zapyta am szybko Beletha. - Pi$knie. Azazel niecierpliwie szarpn& drzwi. Porazi o nas bia e 'wiat o. Zamkn$ am oczy i zatrzyma am si$, ale Beleth poci&gn& mnie za sob&. Przekroczy am próg. Za naszymi plecami g /'no wiwatowali mieszka%cy Ni!szej Arkadii. Gdy zdo " am ju! otworzy( oczy, wrota za naszymi plecami zamieni y si$ w l'ni&cy w powietrzu kontur. Zapad a g ucha cisza. Za to przed nami...
Mleczna, lekko ró!owa mg a rozlewa a si$ pod naszymi stopami, zakrywaj&c ziemi$ i nasze buty. Beleth wci&! trzyma mnie za r$*$. Poci&gn& mnie teraz szybko w stron$... bramy do Nieba. Zaraz... bramy? Piek o w przeciwie%stwie do Nieba nie by o ograniczone !adnym murem. Tam ka!dy by witany z szeroko otwartymi ramionami i weso ym, cho( odrobin$ fa szywym u'miechem. Za to Arkadia? Jak okiem si$gn&(, w obie strony ci&gn$ o si$ metalowe ogrodzenie. Srebrne wysokie sztachety zako%czone by y z otymi ostrzami mieni&cymi si$ w s /%cu. U do u ogrodzenia co dziesi$( metrów siedzia y dziwne stwory. Powoli ruszyli'my w stron$ z otych wrót. Tu tak!e znajdowa y si$ te tajemnicze postacie. By y to chyba z ote rze#by istot podobnych do ma p o czterech ramionach. W ca /'ci wykonano je z drogiego kruszcu, ka!da mia a oczy zrobione z olbrzymich rubinów, a w d oni zakrzywion& srebrn& szabl$. Z pó otwartych ust wystawa y im kawa ki pergaminu. By y ca kiem adne, gdy ? yszcza y weso o w s /%cu. Chcia am podej'(, !eby przyjrze( im si$ z bliska i dotkn&( ich, ale Beleth ; apa mnie mocno za rami$. - Nie zbli!aj si$ do nich - ostrzeg . - Dlaczego? - zaoponowa am. - Przecie! to tylko rze#by. Azazel pokiwa przecz&co g ow&. - To nie s& rze#by. To z ote golemy. Co tu robi y golemy? O ile dobrze pami$ta am, by y jakimi' mitycznymi !ydowskimi morderczymi potworami. - A one przypadkiem nie powinny by( z gliny? - zdziwi am si$. - Te tworzone przez ludzi by y z gliny - wyja'ni mi Beleth. - Te stworzone przez 'wi$tego Piotra s& ze z ota. Po raz kolejny moja niewielka wiedza zdobyta na lekcjach religii zosta a wywrócona do góry nogami. - Ale dlaczego 'wi$ty Piotr tworzy golemy? - zapyta am zdumiona. Beleth mocniej 'cisn& mnie za r$*$ i u'miechn& si$ do mnie ciep o, tak jak ludzie u'miechaj& si$ do ma ych dzieci. - Wiesz, kto to 'wi$ty Piotr? Poczu am si$ jak bachor pouczany przez nauczyciela. - Oczywi'cie, !e wiem! - oburzy am si$. - To aposto . Poza tym by pierwszym papie!em. A w miejscu jego 'mierci stoi Bazylika 'w. Piotra w Rzymie. Diab y spojrza y po sobie. - To najkrótsza biografia 'wi$tego Piotra, jak& kiedykolwiek s ysza em za'mia si$ Azazel. - Niemniej zgrabnie uj$ "' wszystko, co najwa!niejsze. Zapomnia "' tylko doda(, !e 'wi$ty Piotr stoi u bram Niebios i pilnuje wej'cia. Trafi a mu si$ posada od#wiernego.
Rozejrza am si$ w obie strony, ale wszystko przys ania a k $bi&ca si$ mleczna mg a. Nie mog am dojrze( nawet tego, co znajdowa o si$ za ogrodzeniem. Niemniej nigdzie nie widzia am !adnego cz owieka. - To gdzie on jest? - jeszcze raz spróbowa am go wypatrzy(. - Skoro zamiast niego stoj& golemy, to pewnie gra na Polach Elizejskich w golfa - oznajmi mi Beleth. - Jest naprawd$ niez y. Potrafi wygra( z ka!dym. Ostatnio nami$tnie wspó zawodniczy z Bobbym Jonesem. To jeden z najs ynniejszych golfistów na 'wiecie. To znaczy by , bo ju! umar . Przesta am s ucha( paplaniny diab a. Hm, skoro Lucyfer ogl&da filmy z Angelin& Jolie, to czemu 'wi$ty Piotr nie mia by gra( w golfa? - Aha - mrukn$ am. - A czemu nie wchodzimy do 'rodka? Azazel dmuchn& na mlecznoró!ow& mg $ k $bi&3& si$ przy ogrodzeniu. +!0 mocy piekielnych, poniewa! od zwyk ego dmuchni$cia nie rozesz aby si$ tak szybko. Naszym oczom ukaza si$ w oddali widok Arkadii. Najpierw mg a ods oni a kilka marmurowych schodków prowadz&cych do bramy, a potem zobaczyli'my, co znajduje si$ za ni&. Na tle b $kitnego nieba b yszcza y z ote, szmaragdowe i ró!owe kopu y. Odrobin$ bizantyjskie niczym Bazylika 'w. Marka w Wenecji. Mieni y si$, odbijaj&c 'wiat o. Przez chwil$ wydawa o mi si$, !e zobaczy am gdzie' nad nimi sylwetk$ z szeroko rozpostartymi skrzyd ami. To musia by( anio ! Prawdziwy anio ! Pi$kne! - Nie wchodzimy do 'rodka, bo gdyby'my podeszli bli!ej, golemy odr&ba yby nam g owy. Maj& w d oniach miecze z gatunku gorej&cych skwitowa kwa'no Azazel. Od roziskrzonych w s /%cu kopu wróci am spojrzeniem do rze#b. Sta y nieruchomo. Zrozumia am teraz ostro!no'( diab ów. Istoty piekielne mo!na by o zabi( tylko na dwa sposoby. Pierwszym by o obci$cie g owy lub po prostu rozcz onkowanie gorej&cym ostrzem. Drugim za' sposobem by o namówienie kogo' takiego jak ja, !eby je zniszczy . - To jak tam wejdziemy? - zapyta am. Azazel zamiast mi odpowiedzie(, delikatnie przesun& stop& po niewidocznej posadzce ukrytej we mgle. Stan& na pierwszym stopniu. - Chcemy rozmawia( ze 'wi$tym Piotrem - oznajmi w przestrze%. Nawet nie zd&!0 am zdziwi( si$, co robi, bo nagle z g /'nym chrz$stem poruszy a si$ g owa golema znajduj&cego si$ najbli!ej niego. Skierowa na Azazela swoje niewidz&ce rubinowe oczy. Nast$pnie wsta i rozpostar z przera#liwym zgrzytem dwie pary z otych skrzyde . Kpi&c sobie z grawitacji, wzbi si$ w powietrze i m óc&c skrzyd ami, przelecia na drug& stron$ bramy. Golemy by y do'( g /'ne w u!yciu. Chyba jednocze'nie mia y s .!0( za alarm d#wi$kowy.
Zorientowa am si$, !e ca y czas kurczowo trzymam Beletha za r$*$. Zawstydzona pu'ci am go i obj$ am si$ ramionami. Zza ogrodzenia wylecia ma y ptaszek, !, ty kanarek. Pierwszy malutki mieszkaniec Nieba, którego spotka am. Ko owa nad g ow& jednego ze z otych wartowników. W ko%cu usiad na jej czubku i zacz& weso o 'wiergota(. Nie min$ a chwila, a na b yszcz&3& rze#?$ polecia o ptasie guano. Tak szybko, !e ledwo to zauwa!0 am, z oty golem machn& szabl& nad swoj& g ow&. Us yszeli'my tylko, jak ptaszek pacn& na marmurow& posadzk$ ukryt& w mlecznoró!owej mgle. Prze kn$ am z trudem 'lin$ i z powrotem przysun$ am si$ do Beletha. - Mo!na je jako' zniszczy(? - zapyta am. - Tak - odpar . - Zobacz, ka!dy z nich ma w ustach kawa ek pergaminu. Jest na nim napisane s owo „emet”, czyli po hebrajsku prawda. Je!eli wyjmiesz golemowi z ust t$ kartk$ i wyma!esz pierwsz& liter$, to powstanie s owo „met”, czyli 'mier(. Wtedy golem ginie. Trzeba jednak uwa!"(, bo one s& bardzo uparte. Jak którego' z nich zaatakujesz, to nie b$dzie takiego miejsca na Ziemi, w Niebie czy w Piekle, w którym ci$ nie znajdzie, by ci$ zniszczy(. - Czy komu' uda o si$ wyj&( t$ kartk$? Nie wygl&da o to na zbyt atwe zadanie. Kanarek nawet nie zbli!0 si$ do ust potwora, a ju! zosta zlikwidowany. - Z tego, co wiem, jeszcze nikt nie zdo " tak rozbroi( z otego golema. To bardzo dobrzy stra!nicy. Na wszelki wypadek cofn$ am si$ o krok. - A czemu nie stworzymy sobie drzwi po drugiej stronie ogrodzenia? zapyta am. - Unikn$liby'my wtedy przechodzenia przez bram$. - Dopóki nie zostaniemy wpuszczeni do Nieba i administratorzy nie wype ni& jakich' tam papierków o naszym pobycie, nie mo!emy sami przest&pi( granicy Arkadii - wyja'ni mi Azazel. - Ale potem mo!emy tworzy( sobie drzwi, gdzie tylko chcemy. - Administratorzy? To Niebo jest tak samo zbiurokratyzowane jak Piek o? - zdziwi am si$. - Tak - potwierdzi Beleth. - Tyle !e w Niebie ta jednostka nie nazywa si$ Urz&d, a Administracja. W tej chwili cisz$ przerwa o mechaniczne m ócenie powietrza. Znad bramy Niebios wylecia z oty golem, trzymaj&c pod pachy starszego jegomo'cia w d ugiej kremowej szacie. Jak zauwa!0 am, spod togi wystawa y mu stopy odziane, o dziwo, nie w sanda y jezuski, ale w profesjonalne buty do golfa. To musia by(1'wi$ty Piotr. Dodatkowo, gdybym nie pozna a butów, znaczn& podpowiedzi& by by kij golfowy, który trzyma w zaci'ni$tej d oni. Golem postawi go na marmurowej posadzce, z której odgarn& mleczn& mg $ skrzyd ami, i usiad na swoim miejscu przy bramie, staj&c si$ na powrót nieruchom& rze#?&.
)wi$ty Piotr otrzepa szat$, przyg adzi bia &, lekko sko tunion& od wiatru brod$ i spojrza na nas wyczekuj&co. - S ucham? - zapyta . Azazel rozpostar szeroko ramiona i wykrzykn& z u'miechem: - Staruszku! Kop$ lat! Nie wiem, czego oczekiwa od 'wi$tego, ale je'li my'la , !e ten rzuci mu si$ w ramiona ze zami w oczach, to grubo si$ pomyli . Zastanawia am si$ przez chwil$ nad tym, czy w ogóle si$ znali. Azazel zosta str&cony z Nieba po tym, jak popar Lucyfera. Nast$pnie siedzia w wi$zieniu za doprowadzenie do epoki lodowcowej. Chyba przegapi moment, w którym 'wi$ty Piotr otrzyma stanowisko. A mo!e nie? Mo!e po prostu tutaj wszyscy znali wszystkich? Tak jak podejrzewa am, brodaty m$!czyzna zmru!0 podejrzliwie oczy i nie ruszy si$ z miejsca. Ani my'la zbli!0( si$ do Azazela. - To, !e masz skrzyd a, diable, nie czyni ci$ moim sprzymierze%cem /'wiadczy spokojnym, g $bokim g osem. )wi$ty Piotr mia m&dre spojrzenie starszego m$!czyzny, który niejedn& rzecz widzia w swoim !yciu. Do'wiadczenie odbi o si$ te! na jego twarzy, znacz&c j& sieci& drobnych mimicznych zmarszczek. Azazel opu'ci ramiona rozdra!niony. - No dobra, dziadku, nie obchodzi mnie, co o nas my'lisz. Rusz ty ek i otwieraj bram$, bo si$ wkurz$, a wtedy zrobi$ si$ nieuprzejmy. Wrócili'my do domu, wchodzimy! )wi$ty nie zdenerwowa si$ na jego s owa. Wszystko przyjmowa ze stoickim spokojem. U bram Nieba pewnie wielokrotnie spotyka si$ z awanturnikami, którzy usi owali si$ dosta( do 'rodka. - Wiem tylko, !e dwa diab y maj& si$ stawi( w Administracji. O tej dziewczynie nie s ysza em - o'wiadczy . Mia racj$. Nikt mnie do Arkadii nie zaprasza . Zabranie mnie tutaj by o prywatn& inicjatyw& moich towarzyszy. Chocia! podejrzewam, !e potajemnie Lucyfer z nimi sympatyzowa . Jemu chyba najbardziej ze wszystkich mieszka%ców Piekie zale!" o na tym, !eby raz na zawsze pozby( si$ z Ni!szej Arkadii diab ów, a tak!e mnie. - To nasza dobrodziejka - Azazel obj& mnie ramieniem. - Dzi$ki niej odzyskali'my skrzyd a. W nagrod$ chcieli'my przedstawi( j& najwi$kszym 9 awom w Niebiosach. Poza tym to sierota! Jej rodzice zmarli, gdy by a jeszcze dzieckiem. Przebywaj& aktualnie w Arkadii. Wiktoria bardzo pragnie ich zobaczy(. To niesamowicie samotna dziewczyna pozostawiona na ziemskim padole na pastw$ okrutnego losu! Sierota! Odchrz&kn$ am lekko. Azazel odrobin$ si$ zagalopowa . Ju! nie róbmy ze mnie m$czennicy. Nie by o mi atwo. By o nawet bardzo ci$!ko. Jednak dzi$ki wsparciu mojego starszego brata Marka wysz am na ludzi. Chocia! bior&c pod uwag$ towarzystwo, z którym si$ obecnie zadawa am, chyba nieco zboczy am z prostej 'cie!ki...
Oblicze 'wi$tego Piotra odrobin$ z agodnia o. - Sam nie wiem - westchn& i wyja'ni ju! wcale nie tak pewnym g osem: - Mia em wpu'ci( dwa diab y. O dziewczynie nikt mi s owem nie wspomnia . Azazel nic nie powiedzia , tylko g adzi mnie pocieszaj&co po ramieniu i robi smutne oczy do 'wi$tego. Pewnie tak!e powinnam udawa( smutnego szczeniaczka, ale by o to poni!ej mojej godno'ci. )wi$ty Piotr musi zdecydowa( sam, zgodnie ze swoim sumieniem. - No dobrze - w ko%cu z ama si$. - Ciebie te! wpuszcz$. W Administracji zdecyduj&, czy mo!esz zosta( na d .!ej. )wi$ty odwróci si$ do nas plecami i podszed do z otej bramy. Golemy nawet nie drgn$ y. Najwyra#niej nie reagowa y na swojego stwórc$. Dopiero teraz zauwa!0 am, !e po prawej stronie od wej'cia wisia ma y srebrny dzwon, z którego zwiesza a si$ d uga lina. No prosz$, czy!by Niebo mia o dzwonek do drzwi? )wi$ty Piotr poci&gn& za sznur siedem razy. Siedem czystych d#wi$ków potoczy o si$ nad wzgórzami Arkadii. @ ota brama powoli zacz$ a si$ otwiera(. Ciep y wiatr poruszy moimi : osami. Doszed do nas zapach kwiatów i owoców. Wcze'niej go nie czuli'my, zupe nie jakby z ota brama skutecznie nie przepuszcza a powietrza. Us yszeli'my 'piew ptaków. Ró!owa mg a poja'nia a, ukazuj&c naszym oczom mnogo'( szczegó ów. Tu! za ogrodzeniem sta y pi$kne pastelowe budowle ozdobione ro'linami, ; otem i drogimi kamieniami. - W takim razie zapraszam was, moi mili, do Nieba - uroczystym tonem /'wiadczy 1'wi$ty Piotr. - Oto Arkadia!
Rozdzia 13 Wolnym krokiem szli'my za 'wi$tym Piotrem uliczk& wy /!on& ró!owym marmurem. Dooko a nas wszystko by o czyste i kolorowe. Dominowa y pastele, nie by o raczej zdecydowanych barw. Czerwony zdarza si$ rzadko, czarnego nie widzia am prawie wcale. Czy!by by a to barwa zarezerwowana dla z a? Zerkn$ am na id&cego obok czarnow osego Azazela. Mia na sobie czarn& koszul$ i spodnie. Jedynie na szyi niebieskie piórko zawieszone na rzemyku przypomina o, jakiego koloru mia skrzyd a. Nie wiem, czemu je ukry . Zrobi by wi$ksze wra!enie na wej'ciu, gdyby si$ nimi chwali . Czarny Azazel. Tak - czer% zdecydowanie by a zarezerwowana dla z a. Na ulicy, któr& szli'my, by o cicho i spokojnie. Zmarli obywatele przechadzali si$, nigdzie si$ nie spiesz&c. Ubrani byli w stroje z ró!nych epok, tak samo jak w Piekle, tutaj jednak ubrania by y bardziej stonowane, spokojniejsze. Nikt nie gorszy g $bokim dekoltem czy krótk& spódnic&. Fakt, zobaczy am kilkoro ludzi ubranych w skóry, ale one te! nie psu y efektu ca /'ci. Wolno min& nas zabytkowy bentley. Z jego rury wydechowej wydostawa y si$ mydlane ba%ki b yszcz&ce w s /%cu. Auto wygl&da o, jakby by o rekwizytem z filmu wyprodukowanego w latach pi$(dziesi&tych. Za kierownic& siedzia starszy m$!czyzna. Chwil$ pó#niej min& nas je#dziec na koniu. Wszystko by o takie spokojne. W Piekle tak!e nikt si$ nie spieszy . W ko%cu wszyscy mieli wieczno'( na za atwienie swoich spraw. Prosto na nas jecha a dwójka dzieciaków na rowerach. Usun$li'my im si$ z drogi, a oni min$li nas ze 'miechem, wprowadzaj&c troch$ weso ego rozgardiaszu do tego stonowanego krajobrazu. Beleth szed obok mnie u'miechni$ty od ucha do ucha. Zupe nie nie przypomina tego dawnego diab a, którego pozna am w Ni!szej Arkadii. Nie szydzi z mieszka%ców Nieba, nie krytykowa ich ubiorów i zachowa%. Nie trajkota , w czym to niby Piek o jest lepsze. Cieszy si$ jak dziecko, !e mia okazj$ znowu si$ tu znale#( i i'( ulicami tego pi$knego, odrobin$ ba'niowego miasta. Tu! przed nami wyros a du!a, kilkupi$trowa budowla z setkami kwadratowych okienek z bia ymi okiennicami. Nie mia a na szczycie kopu y, tylko spadzisty dach z powyginanymi srebrnymi rynnami, przypominaj&cy pagod$. - Oto Administracja - o'wiadczy nam 'wi$ty Piotr, zatrzymuj&c si$ przy wej'ciu. Mówi&c to, opar si$ na kiju golfowym niczym na lasce. U'miechn& si$, spogl&daj&c na budynek. Chyba lubi tu przychodzi(. Nie rozumia am tego. Jak mo!na lubi( chodzenie po urz$dach?
- Gdy przekroczycie jej próg, ka!dy z was dostanie swojego w asnego konsultanta, który pomo!e wam za atwi( formalno'ci... Uwa!aj na siebie, dziecko - 'wi$ty Piotr po /!0 mi r$*$ na ramieniu. - Spotkaj si$ z rodzin& i jak najszybciej wracaj na Ziemi$. To nie jest ani miejsce, ani czas dla ciebie. Kiwn$ am g ow&. Staruszek spojrza z pot$pieniem na diab y obok mnie. - Ani towarzystwo... - doda ponurym g osem. - B&4#cie zdrowi! Nast$pnie odwróci si$ do nas plecami i weso o postukuj&c w marmury kijem do golfa, ruszy w stron$, z której przyszli'my. Polubi am go. By mi y. I zna si$ na ludziach, a raczej diab ach. - Wchodzimy! - klasn& w d onie Azazel. Zgodnie ruszyli'my po marmurowych schodach. Przesun$ am d oni& po tak!e marmurowej por$czy. By y na niej ro'linne motywy kute ze z ota i wprawione sprawnie w kamie%. W 'rodku Administracja w niczym nie przypomina a piekielnego Urz$du. Pr$dzej wygl&da a na elegancki szwajcarski bank albo jak&' prywatn& klinik$. )ciany, pomalowane na bladoró!owy kolor, by y ozdobione u do u drewnian&, luksusow& boazeri&. Pod og$ tak!e wy /!ono marmurami, jednak tym razem szarobia ymi. Przykryto je czerwonym perskim dywanem. Moje stopy od razu si$ w niego zapad y. Wsz$dzie sta o mnóstwo du!ych ro'lin doniczkowych - palm, drzewek bonsai, bia ych orchidei. Przy 'cianach mi$kkie kanapy zaprasza y, by na nich usi&'( i chwil$ odpocz&(. Id&c przed siebie, zagapi am si$ na kryszta owy !yrandol wisz&cy pod sufitem. Odbija 1 'wiat o w taki cudowny sposób! Dooko a nas wirowa y setki gwiazdek tworzonych przez z apane przez niego promienie. Wyobrazi am sobie, jak pi$kne d#wi$ki musia yby wydawa( zawieszone na z otych "%cuszkach kryszta y, gdyby poruszy nimi wiatr. - Witamy w niebia%skiej Administracji. Ju! za chwil$ ka!dy z pa%stwa otrzyma do pomocy osobistego asystenta. Czy !ycz& sobie pa%stwo co' do picia? Kawa, herbata? A mo!e co' do jedzenia? Mo!e woleliby pa%stwo chwil$ odpocz&(, zanim przyst&pimy do za atwiania spraw, z którymi pa%stwo przyszli? Dysponujemy doskona & restauracj& z najlepszymi kucharzami wszystkich epok... Odwróci am si$ w stron$ tego niezwykle uprzejmego i grzecznego g osu, który skojarzy mi si$ z telemarketem. Jednak moje spojrzenie napotka o pustk$. Powoli opu'ci am wzrok na wysoko'( oko o metra. Przed nami sta y trzy bardzo malutkie kar y. Ka!dy z nich mia blond loki, ma e bia e skrzyde ka na plecach i bia e majtki, podejrzanie przypominaj&ce pieluch$. Na pierwszy rzut oka wydawa y si$ urocze. Jednak po bli!szych ogl$dzinach...
- Ach! Putto i to razy trzy! - Azazel wygl&da , jakby mia zamiar zaklaska( z uciechy. - Ja bior$ tego! - wskaza palcem na karze ka z lekkim zarostem i krzaczastymi brwiami. - Ja tego - Beleth podszed do swojego, który mia bardzo wystaj&3& doln& szcz$*$ i ow osiony garb na plecach mi$dzy skrzyde kami. Mnie zosta stosunkowo najwy!szy, jednak najbrzydszy. Na brodzie mia co najmniej czterodniowy zarost, na t ustym ramionku tatua! przedstawiaj&cy serce przebite strza &, a zza majtek wystawa o mu opakowanie papierosów. - Putto? - zapyta am powoli. Azazel u'miechn& si$ zadowolony, !e b$dzie móg mi udzieli( wyk adu na ten temat. Jednak mój osobisty asystent go wyprzedzi . Niskim, zachrypni$tym g osem, zupe nie niepasuj&cym do postaci tych rozmiarów, wyja'ni : - Ka!dy z nas to putto. Ludzie mylnie nazywaj& nas cherubinami albo amorkami. Stali'my si$ bardzo modni w okresie renesansu i baroku, kiedy to cz$sto nasze postacie umieszczano na freskach i malowid ach. Nazywa si$ nas tak!e kupidynami, cherubinkami, anio kami... - zako%czy przepitym g osem i bekn& . Mia w sobie tyle z anio ka, co ja z diablicy... Azazel nie wytrzyma . Musia si$ wypowiedzie(: - Co do cherubinów, to bardzo mylne i krzywdz&ce nazywa( tak te kreatury! Ja kiedy' by em cherubem! Uwierzysz Wiktorio? Sta em w szeregu tu! za Bogiem. By em jedn& z najwy!szych, najwspanialszych, najdostojniejszych... - I najbardziej w sobie zadufanych - wtr&ci cicho Beleth. - ...postaci anielskich! - doko%czy Azazel. - A wiesz jak wygl&daj& cheruby? Nie odpowiedzia am. Potulnie czeka am, a! sam przestanie mówi(. - Cheruby - mówi dalej podekscytowanym g osem - maj& ludzkie twarze, orle skrzyd a i tu ów na po y wo u, na po y lwa! Czy to nie pi$kne? - No to, gdzie masz kopytka? - zapyta am. Azazel najwyra#niej nie oczekiwa takiej odpowiedzi, bo si$ zmiesza . - Daj spokój, przecie! nie b$4$ chodzi w takiej postaci. To strasznie dziwnie by wygl&da o. No i mia bym ogromne problemy z podrywaniem kobiet, na przyk ad Kleopatry. W tym momencie posmutnia . Widocznie przypomnia sobie, !e ju! nie byli razem. Naprawd$ pasowa yby mi do niego kopytka. Je'li nie jako symbol anielsko'ci, to jako wskazówka, !e jest diab em. - Dobra, niewa!ne - machn& r$*&. - Idziemy za atwi( formalno'ci. Potem spotkamy si$ wszyscy przed budynkiem Administracji. Wiktorio, pami$taj, !e chcesz sobie tu za atwi( pobyt czasowy, jasne? Idziemy!
Popchn& swojego putta i razem si$ oddalili. Beleth ruszy ze swoim karze kiem w jeszcze inn& stron$. Zosta am sama z moim asystentem. Patrzy na mnie wyczekuj&co. - Chcia am za atwi( sobie pobyt czasowy - powtórzy am grzecznie to, co powiedzia mi diabe . - Rozumiem - mrukn& . - Prosz$ za mn&. Chyba !e woli pani si$ czego' napi( b&4# co' zje'(? - Nie, nie. Miejmy to ju! za sob&. Po namy'le uzna am, !e zdecydowanie wol$ putta od demonów z Piek a. Tamte by y nieuprzejme i si$1'lini y. Mój putto si$ nie 'lini . A w ka!dym razie jeszcze tego nie zaobserwowa am. Owszem, wygl&da do'( pokracznie, ale ca kiem sympatycznie. Sympatyczniej ni! demony. Podeszli'my do drzwi z numerem siedem. Mój ma y asystent zastuka siedem razy. - Lubicie siódemki? - zapyta am. - Oczywi'cie - o'wiadczy . - To wa!na cyfra. Niebo i Piek o s& podzielone na siedem sfer, jest siedem grzechów g ównych i siedem sakramentów, jest siedem cnót g ównych, siedem cudów 'wiata, tydzie% ma siedem dni, jest siedem sztuk wyzwolonych, czyli umiej$tno'ci godnych cz owieka wolnego, jest... - Dobrze, ju! dobrze - przerwa am mu. - Zrozumia am. Tak, w Niebie zdecydowanie traktowali siódemk$ tak samo powa!nie, jak w Piekle cyfr$ sze'(. - Prosz$ - odezwa si$ uprzejmy g os zza drzwi. Weszli'my do pokoju, który okaza si$ wyposa!ony tak samo stylowo jak hol. Usiedli'my na obitych pluszem krzes ach naprzeciwko biurka, przy którym tak!e urz$dowa putto. Ten oprócz majtek mia na sobie jeszcze króciutki krawacik. F! westchn$ am. Krzes a by y WYGODNE! W Piekle mo!na by o dosta( odcisków na ty ku nawet po krótkim kontakcie z siedzeniami. To naprawd$ raj. Teraz ju! by am tego pewna. - Witam uprzejmie. Mo!e czego' si$ pani napije? - zaproponowa mi karze ek za biurkiem. Pokr$ci am przecz&co g ow&. - Moja klientka chcia aby uzyska( pobyt tymczasowy w Niebie - odezwa si$ mój asystent. - Oczywi'cie - putto kiwn& g ow&. Wyci&gn& z szuflady niebieski formularz. - Poprosz$ pani imi$ i nazwisko. - Wiktoria Biankowska - odpar am. - Z jakiego powodu trafi a pani do Arkadii? Wnioskuj$, !e pani nie umar a, bo inaczej asystent zaprowadzi by pani& do innego gabinetu. - -yj$, to prawda. Posiadam Iskr$ Bo!&. Dodatkowo od obcego na ulicy dosta am jab ko mocy, dzi$ki którym nabra am si piekielnych. Dlatego mog$ porusza( si$ swobodnie po za'wiatach. Otrzyma am ju! czasowy pobyt w
Ni!szej Arkadii. Chcia abym uzyska( te! taki sam w tej w "'ciwej, !eby móc spotka( si$ ze zmar ymi rodzicami. Dodatkowo stworzy am diab om Belethowi i Azazelowi skrzyd a i w podzi$ce zabrali mnie ze sob& do Niebios. Mam nadziej$, !e to nie b$dzie problem przy uzyskaniu pobytu - wyrecytowa am jednym tchem. Putto naprzeciwko mnie a! zamruga ze zdziwienia, s ysz&c moje s owa. - Rozumiem - odpar jednak uprzejmie i wzi& do r$ki pióro. - To ja zanotuj$ to wszystko. Mo!e tymczasem napije si$ pani czego'? Asystent pani& obs .!y. Mo!e te! pani wyj'(, !eby co' zje'( w naszej doskona ej restauracji na pierwszym pi$trze. To niestety chwil$ potrwa. Musz$ si$ jeszcze skonsultowa( z moim prze /!onym. Bardzo pani& z tego powodu przepraszam. No tak, sam nie móg podj&( tak wa!nej decyzji, jak& by o przyj$cie mnie do Nieba. Nie zdziwi o mnie to. Gdybym by a na jego miejscu, te! wola abym zasi$gn&( rady kogo' m&drzejszego, !eby to potem on ewentualnie za to oberwa , a nie ja. Zerkn$ am na mojego putta. - To mo!e pójdziemy si$ przej'(? - zapyta am. - Ch$tnie pozwiedzam Niebo. - Oczywi'cie, jestem do pani dyspozycji - kiwn& g ow& tak mocno, !e a! loczki opad y mu na twarz. Wyszli'my przed budynek. Diab ów nigdzie nie by o wida(. Pewnie wci&! za atwia y swoje sprawy. - Czy móg bym pani co' zaproponowa(? - zapyta us .!nie karze ek. - Nie mów do mnie per „pani” - !achn$ am si$. - Nie czuj$ si$ pani&. Jestem Wiki, a ty? - Zwykle nie spoufalamy si$ z klientami, ale wygl&dasz na mi & dziewczyn$. Jestem Borys - zacharcza zapitym i przepalonym w ci&gu dziesi&tek lat g osem. - Proponuj$ spacer w stron$ z otej bramy. Mia am ochot$ zaprotestowa( - t$ tras$ ju! zna am, ale spojrza na mnie jako' tak b agalnie, !e si$ zgodzi am. Nigdy nie mia am twardego serca. Szli'my w milczeniu. Ja zachwyca am si$ pi$knem krajobrazu, a on drepta obok mnie. W ko%cu dotarli'my do b yszcz&cej bramy. - Co teraz? - zapyta am. Po drugiej stronie nie by o wida(1'wi$tego Piotra. Na stra!y znowu sta y nieruchome z ote golemy. Staruszek chyba zbytnio si$ nie przepracowywa . - Tu jest takie ma e wyj'cie - Borys podszed do ogrodzenia. Rzeczywi'cie. G $boko w krzakach, na prawo od bramy, znajdowa y si$ ma e drzwiczki dostosowane wielko'ci& raczej do putta ni! do mnie. On swobodnie przez nie wyszed , a ja przesz am na czworakach. Nie zamkn$li'my ich za sob&, bo jak wyja'ni mi putto, mieliby'my wtedy problem z wej'ciem. Od zewn$trznej strony boczne drzwi nie mia y klamki. Za bram& Borys wyj& zza majtek paczk$ papierosów. Wyci&gn& je w moj& stron$, ale pokr$ci am przecz&co g ow&. Wzruszy ramionami i zapali .
Zaci&gn& si$ z prawdziw& ulg&. Chyba min$ o du!o czasu, odk&d wyrwa si$ na przerw$ „relaksacyjn&”. - Czemu wyszli'my? - zapyta am zaciekawiona. - Bo w Niebie nie wolno pali( - z uwielbieniem wypu'ci dym nosem. Mia am ochot$ zada( mu mnóstwo pyta%, ale nie chcia am wyj'( na nieuprzejm&. - Mog$ ci$ o co' zapyta(? Nigdy nie spotka am !adnego putta prze ama am si$. - Prosz$, lalka, wal 'mia o - wraz z mini$ciem ogrodzenia min$ y te! wszystkie konwenanse. - Ale ja te! chc$ si$ czego' o tobie dowiedzie(. Usiad am na marmurowym stopniu. Mog am teraz patrze( mu prosto w oczy. By y zaczerwienione od dymu i lekko po!, * e. Na szcz$'cie urocze blond loki przez wi$kszo'( czasu je zas ania y. - Mo!esz lata( za pomoc& tych skrzyde ek? Wydawa y si$ do'( ma e i niepozorne. - Mog$, ale jest to troch$ trudne. Du!o nie dam rady w ten sposób przelecie(. Najwy!ej par$ metrów. Szybko si$ m$cz$ - zakas " od dymu. - Moja kolej. Jak to si$ sta o, !e zadajesz si$ z tymi achudrami? Wydmucha dwa kó ka dymu. Ku mojemu zaskoczeniu nast$pnie z jego ust wydosta si$ kwadrat, a potem trójk&t... - To bardzo d uga historia - westchn$ am, odwracaj&c spojrzenie od tego cudu. Borys mia chyba gumowe usta. Opowiedzia am mu wszystko, co wydarzy o si$, kiedy jeszcze by am diablic&, i to, w jaki sposób znalaz am si$ w Niebie. Borys za'mia si$ chrapliwie. - S ysza "' o czym' takim jak syndrom sztokholmski? Chyba rzeczywi'cie by o ze mn& co' nie tak. Putto by ju! drug& osob&, która mi to wypomina a... - Taa... Moja kolej. Czemu na wszystkich rysunkach cherubinków s& namalowane ma e dzieci? Nie wygl&dasz jak dziecko... Borys podpar si$ pod boki. Pet stercza mu z k&cika ust. Pielucha obsun$ a si$ lekko. Zauwa!0 am, !e mia ow osione przedramiona i palce. Mia tak!e pewne braki w uz$bieniu. Krzaczaste rudawe brwi opad y mu na oczy, gdy zmarszczy czo o. - A podoba yby ci si$ malowid a 'cienne, na których kto' uwieczni by mnie? Okej, mia racj$. - Kim jest ten Piotr? - mrugn& do mnie. No prosz$, minicherubinek mnie podrywa. Westchn$ am i mimowolnie u'miechn$ am si$ na wspomnienie Piotrusia. Potem zachcia o mi si$ p aka(. - To najwspanialszy ch opak, jakiego spotka am, ale zdradzi mnie. Rzuci am go. Wiesz, !e mówi mi, !e nic nie pami$ta? -e wszystko mu si$ zatar o...
- Uwierzy "' mu? Przez chwil$ milcza am. - Tak, chyba mu uwierzy am. Putto przygl&da mi si$ uwa!nie. - Skoro mu wierzysz, to jest spore prawdopodobie%stwo, !e mówi prawd$. Masz czyste serce, lalka, a to u atwia ci dostrzeganie tej cechy u innych. Zreszt& jak sama wspomnia "', a tak!e jak s ysza em z plotek kr&!&cych po Niebie, diab y pilnie ci$ potrzebowa y do stworzenia skrzyde . To znaczy, !e nie chcia yby, by stan& im na drodze pewien 'miertelnik. Nie mia am ochoty o tym my'le(. Nie chcia am rozmawia( o Piotrze. - Moja kolej. Sk&d masz ten tatua!? - zmieni am temat. - Aaa - przydusi niedopa ek pi$=&. - Podoba a mi si$ kiedy' taka jedna. Ale by a troch$ niedost$pna. Wiesz... no... lubi a nosi( obcasy. Pokiwa am wspó czuj&co g ow&. - To powiedz mi, lalka - przysun& si$ do mnie. - Czyli jeste' teraz wolna? - Nie - odpar am szybko. - Borys, bardzo mi pochlebiasz, ale ja ca y czas rozpaczam po Piotrku. Jeszcze nie wiem, co zrobi$ ze swoim !yciem. Teraz on pokiwa g ow&. Usiad na schodku i zacz& macha( weso o nogami. Bardzo szybko wróci mu dobry nastrój. - A jak to jest? Wy, istoty anielskie, mo!ecie tak ze zwyk ymi kobietami? - zapyta am. - Bo w Piekle diab y mi powiedzia y, !e dawno temu Bóg zakaza zwi&zków cielesnych mi$dzy anio ami, czyli te! automatycznie diab ami, a kobietami. To podobno dlatego zrobi am si$ taka popularna, gdy sta am si$ diablic&. - Hm... no nie wolno - westchn& ci$!ko. - Z normalnymi 'miertelnikami niestety nie wolno. To czyni nas wszystkich do'( samotnymi. Wydaje mi si$, !e zakaz nawet obejmowa ciebie, gdy by "' jeszcze diablic&, ale nie jestem pewien. - To znaczy, !e ja nie mog am by( w zwi&zku z cz owiekiem? - wola am si$ upewni(. - Tak. No prosz$, prosz$... W takim razie, nie wiedz&c o tym, mog am spowodowa( prawdziw& katastrof$. Nikt mnie nie uprzedzi , !e mi nie wolno. Beleth skutecznie nabra wody w usta, gdy wybywa am gdzie' z Piotrusiem po swojej 'mierci. Udawa z ego, ale na pewno zdawa sobie spraw$ z konsekwencji, które by'my ponie'li. Ca e szcz$'cie, !e wtedy do niczego nie dosz o! Mogliby'my wp$dzi( si$ w nie lada k opoty! Nagle zrozumia am motywy przystojnego diab a. Gdybym wtedy zasz a za daleko z Piotrusiem, na pewno zosta abym ukarana. A jak wygl&da aby ta kara? Znaj&c Lucyfera, pewnie z kilka tysi&cleci odsiadki w Piekle. W tym czasie Beleth zadba by o to, !eby mój ukochany trafi do Nieba, gdzie jako diablica przez wieczno'( nie mia abym wst$pu. A to podst$pny diabe !
- W Administracji opowiada <' mi o siódemkach. Powiedzia <' wtedy, !e jest siedem sztuk wyzwolonych. O co chodzi o? - postanowi am zmieni( temat. - To podstawowe wykszta cenie w staro!ytno'ci i 'redniowieczu. Cz owiek je posiadaj&cy by cz owiekiem 'wiat ym i o'wieconym. Sk adaj& si$ na nie: gramatyka, logika, retoryka, geometria, arytmetyka, astronomia i muzyka. Zamy'li am si$. - Jestem raczej s aba z gramatyki i liczy( do dzi' nie umiem. Ale jestem wygadana, to chyba podpada pod retoryk$. No i lubi$1'piewa( pod prysznicem. Borys za'mia si$ szczerze i poklepa po kolanach z uciechy. - Dobra, lalka, ju! si$ nad tym nie zastanawiaj. )wietna z ciebie kobitka. A teraz chod#, zobaczymy, czy jeste' ju! obywatelk& Niebios.
Rozdzia 14 Wracali'my t& sam& tras&, ale ja wci&! dostrzega am nowe, ciekawe szczegó y, dzi$ki czemu si$ nie nudzi am. Nagle min& nas bia y sportowy samochód. Tak jak wszystkie pojazdy w Niebie nie emitowa spalin, tylko ba%ki mydlane. Wydawa o mi si$ to do'( kiczowate, ale nie mia am prawa dyskutowa( na ten temat. W ko%cu nawet nie by am mieszkank& Arkadii. Auto wymin$ o kilka innych samochodów, doro!ek, je#4#ców i pieszych. Za kierownic& dostrzeg am br&zowow osego m$!czyzn$ w dziwnym nakryciu 2 owy. Na czole mia przepask$ nabijan& srebrnymi kolcami. - Czy to by ...? - zapyta am. - Tak, to najnowszy model maserati birdcage 77th! - wykrzykn& putto i zagapi si$ na do'( kosmicznie wygl&daj&cy pojazd. By bardzo p aski. Ca & górn& powierzchni$ zajmowa a szyba. Wydawa o si$ wr$cz, !e pojazd promienia . Na dodatek ten m$!czyzna w 'rodku! - Na Ziemi swojego czasu powsta maserati birdcage 75th, który nie zosta wprowadzony do u!ytku. My mamy ju! 77th. Czy on nie jest cudowny? To najszybszy i najdoskonalszy samochód w ca ym Niebie. Widzia "' t$ lini$ wygi$cia podwozia? - Ca kiem adny. Ale kto...? - A w "'nie - znowu mi przerwa . - Z tym samochodem wi&!e si$ pewna historia. Ostatnio mieli'my w Niebie niez e zamieszanie, bo pewnemu papie!owi bardzo nie spodoba si$ ten samochód. Gdy trafi do nas po swojej 'mierci, obiecano mu, !e to on b$dzie mia najszybsze auto w ca ej Arkadii. No i przez pewien czas mia . Ale wiesz... synowi Szefa nikt nie odmówi, dlatego pomimo protestów papieskich to maserati birdcage 77th jest najszybszym samochodem na 'wiecie i w za'wiatach. O nic wi$cej ju! nie pyta am. Szli'my w milczeniu ulicami Edenii. - No pi$knie - mrukn& ponuro Borys, gdy ju! dochodzili'my na miejsce. Zerkn$ am na niego zdezorientowana. Pod&!0 am za jego spojrzeniem. Patrzy z kwa'D& min& na przystojnego anio a w niedba ej pozie opartego o barierk$ przy Administracji. Gdyby nie to, !e posiada skrzyd a, mia abym pewne w&tpliwo'ci, czy aby na pewno by anio em. Mia bowiem kruczoczarne pióra. Wydawa y si$ poch ania(1'wiat o s oneczne. I$!czyzna by tak jak inne istoty niebia%skie ubrany ca kowicie na bia o. Mia na sobie lnian& koszul$, ozdobion& delikatnym czarnym haftem na ko nierzu przy szyi oraz na r$kawach, i tak!e p ócienne spodnie. Jego stopy obute by y w sanda y jezuski. Jednak w przeciwie%stwie do innych anio ów nie nosi do nich skarpetek. Dosta u mnie za to plus.
Lecz to nie jego strój zwróci moj& uwag$, ale nietypowa uroda. Mia krótkie blond w osy. Tak jasne, !e wydawa y si$ wr$cz bia e. Jego t$czówki mia y wyblak y niebieskoszary kolor. Prawie nie by o ich wida(, przez co wydawa o si$, !e posiada tylko zw$!one w szparki #renice. By pi$kny tak jak wszystkie anio y. Jednak by o to niepokoj&ce pi$kno drapie!nego zwierz$cia. Zrozumia am, kogo odrobin$ mi przypomina . Skojarzy mi si$ z Azazelem. Mieli ze sob& co' wspólnego. Mrok w spojrzeniu. Sk&4' go zna am. Wydawa o mi si$, !e widzia am podobnego m$!czyzn$ w Piekle, ale przecie! anio y mia y zakaz pojawiania si$ w Ni!szej Arkadii. W ko%cu pojawi si$ przeb ysk. On by Pod G ow& Anubisa tego wieczoru, gdy rozmawia am z Piotrkiem. Tu! przed opuszczeniem przeze mnie Piekie . Przygl&da mi si$ uwa!nie. Poczu am si$ nieswojo pod ci$!arem jego przezroczystego, odrobin$ przera!aj&cego spojrzenia. - Kto to? - zapyta am putta. - To anio Moroni. Nie lubi$ go. Straszny jest - zwierzy mi si$. Gdy wchodzili'my po schodach, anio u'miechn& si$ do mnie i skin& przyja#nie g ow&. - Witaj - szybko zast&pi mi drog$. Nie mog am go wymin&(. Us ysza am, jak Borys mamrocze co' do siebie pod nosem, wyra#nie niezadowolony ze spotkania. - Wybacz, !e ci$ niepokoj$. Nazywam si$ Moroni. S ysza em, !e przeprowadzasz si$ do Nieba. Czy to prawda? - uprzejmie zapyta mnie anio . - Tak - odpar am. Nie wiedzia am, co jeszcze powinnam mu powiedzie(. Wyra#nie na co' czeka . Z /!0 skrzyd a na plecach. Zacz$ y si$ zmniejsza(, a! w ko%cu znik y. Teraz nie musia si$ nimi popisywa(. Ju! zd&!0 am si$ dowiedzie(, !e by anio em. - Intrygujesz mnie - stwierdzi . - Twoje zdolno'ci, uroda. To naprawd$ bardzo interesuj&ce... No ludzie, czy ja wydzielam jakie' magiczne fluidy, które sprawiaj&, !e notorycznie lec& na mnie z wywieszonymi j$zykami anio y i diab y? Co to ma by(? Nawet putto chcia pozna( sytuacj$ mojego zwi&zku. - Wiktorio! Tu jeste'! - zza mojego nowego wielbiciela wychyn& Azazel. Tu! za nim pod&!" Beleth z zaniepokojon& min&. - Moroni! A co ty tu robisz?! Nie powiniene' n$ka( jakich' niewinnych duszyczek i wmawia( im swoich * amstw? Czarnoskrzyd y anio odwróci si$ powoli w stron$ diab a. Uprzejmy .'miech spe ; z jego twarzy. - Azazel. Widz$, !e nic si$ nie zmieni <'. Ten sam ob udnik i pieniacz co kiedy' - odparowa zniesmaczonym tonem. - Naprawd$ jeste' na tyle naiwny, !e wierzysz, !e uda ci si$ wróci( do Niebios? Nikt ci$ tu nie chce, przyjacielu.
- Ju! mi si$ uda o - za'mia mu si$ szyderczo w twarz i pomacha jakimi' dokumentami. - Od teraz jestem na czasowym pobycie w Arkadii. Za to w czasie rozprawy za dwadzie'cia siedem dni archanio owie postanowi&, czy przywróci( mi tytu anio a. I nie jestem twoim przyjacielem. Moroni skrzywi si$. - Do czego to dosz o, !eby wpuszcza( tak& ho ot$ jak ty do Niebios. Licz$, !e Rada Archanio ów oka!e si$ rozs&dna. - Liczy( to sobie mo!esz, w ko%cu i tak do niej nie nale!ysz - podst$pny diabe zachichota z /'liwie. - Jak to by o, Moroni? Wyrzucili ci$ z niej, nieprawda!? Anio nie skomentowa jego uwagi. Odwróci si$ do niego plecami i wyci&gn& w moj& stron$ r$*$. Zanim pomy'la am, odwzajemni am gest. Spodziewa am si$ zwyk ego u'cisku, jednak on pok oni si$ i delikatnie poca owa wierzch mojej d oni. By o to zachowanie pe ne galanterii i elegancji. - Ciesz$ si$, !e ci$ pozna em, Wiktorio - szepn& . - Wierz$, !e jeszcze nie raz si$ zobaczymy. Azazel by lekko zdziwiony, !e Moroni nie wda si$ z nim w s own& potyczk$. Patrzy zawiedziony, jak tamten odchodzi jak gdyby nigdy nic, a nast$pnie wzbija si$ w powietrze, przys aniaj&c na chwil$ s /%ce swoimi czarnymi skrzyd ami. Trzeba przyzna(, !e by o to odej'cie z klas&. - Czego on od ciebie chcia ? - zapyta podejrzliwie Beleth i w jednej chwili znalaz si$ obok mnie. - Zaczepia ci$? Gdzie' ci$ zaprasza ? Usi owa ci$ dotkn&(? - Chcia si$ po prostu przedstawi( - wyja'ni am zm$czonym g osem. - Nic wi$cej. Azazel podrapa si$ w zamy'leniu po brodzie. - Ciekawe, czego on tu szuka ... Borys zerkn& na mnie, potem na diab y i powiedzia szybko: - To ja pójd$ zobaczy(, czy przydzielono pani zezwolenie na pobyt czasowy w Niebie. Na pewno ju! dope niono wszystkich formalno'ci. - Ty! - podst$pny diabe przypomnia sobie o jego istnieniu. - Po co Moroni tutaj by ? Co za atwia w Administracji? Putto podpar si$ pod boki i spojrza na niego z wy!szo'ci&, pomimo !e by o dobre pó tora metra ni!szy: - Niestety nie mo!emy udziela( poufnych informacji osobom nieupowa!nionym przez klienta. Proponuj$ zwróci( si$ z tym pytaniem bezpo'rednio do anio a Moroniego. A teraz prosz$ mi wybaczy(. Odwróci si$ na pi$cie i znikn& za drzwiami prowadz&cymi do budynku. - My otrzymali'my czasowy pobyt - wyja'ni mi Beleth. - Tobie na pewno te! si$ uda. Spróbowa z apa( mnie za r$*$, ale mu si$ wyrwa am. - Fajnie - skwitowa am.
Diabe lekko ura!ony odsun& si$ ode mnie i opar o barierk$ w miejscu, w którym przed chwil& sta Moroni. - Kto to by ? - zapyta am. - Poronioni Moroni - odpar krótko Azazel. Pos " am pytaj&ce spojrzenie Belethowi - Czyli poroniony Moroni. Azazel nie potrafi nigdy wymy'li( mu innego przezwiska, wi$c u!ywa tego, pomimo !e jest beznadziejne... - wyja'ni . - Droga Wiktorio - z tego ca ego zdenerwowania a! warkocz rozwi&za si$ podst$pnemu diab u. - To bardzo niedobrze, !e Moroni si$ tob& zainteresowa On jest zbyt podobny do mnie. - To znaczy, !e tworzy zadziwiaj&co g upie teorie i plany zdobycia : adzy nad 'wiatem, które pomimo jego wielkich nadziei sie nie udaj&? zapyta am niewinnym g osem. Nie wyobra!" am sobie, by by o to mo!liwe. Przecie! nie mog abym mie( "! takiego pecha, !eby spotka( drug& nadprzyrodzon& istot$, która by aby tak nienormalna jak Azazel. - Rzeczywi'cie - potwierdzi . - Z t& ró!nic&, !e jego plany i teorie cz$'ciowo si$ udaj& - doda . - No dobra, a co to wszystko ma ze mn& wspólnego? - chcia am si$ dowiedzie(, bo mo!e w "'nie nadesz a najwy!sza pora, !eby zwia( czym pr$dzej z Nieba. - Na razie nic - odpar Beleth. - Jednak musimy na niego uwa!"(. Skoro przypadkiem znalaz si$ w Administracji w tym samym momencie co my i usi owa z tob& porozmawia( to znaczy, !e ma jaki' plan. A my nie wiemy jaki. - A mo!ecie mi wyja'ni( dok adniej, kim jest ten ca y Moroni? Ma jakie' tajemnicze zdolno'ci? Ka!dy anio czy diabe mia stworzenie, które wymy'li i umia nawi&za( z nim kontakt. Beleth 'wietnie rozumia si$ z kotami. Azazel stworzy komary, a potem udoskonali je tak by mog y przenosi( zarod#ce malarii. Bior&c pod uwag$ to ostatnie osi&gni$cie podst$pnego diab a, mog am teraz podejrzewa( Moroniego o wszystko co najgorsze. - Nie, on chyba niczego nie osi&gn& - zaprzeczy Beleth. - Nie chcia o mu si$ bawi( w wymy'lanie stworze%. A jego jedynym wrodzonym talentem jest manipulacja. Nic poza tym. Tylko zwyczajne zdolno'ci anio a. - W ogóle powinna' si$ czego' wi$cej o nim dowiedzie( - odkrywczo stwierdzi Azazel. - S ysza "' o mormonach? A raczej o ich Ko'ciele Jezusa Chrystusa )wi$tych w Dniach Ostatnich? - Nigdy nie lubi em tej nazwy - wtr&ci Beleth. - Strasznie d uga... - Co' tam s ysza am. To jaka' sekta w Ameryce, nie? - zapyta am. - Za /!ona przez Moroniego. Teraz to ju! legalne stowarzyszenie maj&ce wielu cz onków, a raczej wiernych na ca ym 'wiecie - wyja'ni mi Beleth. Zaraz, zaraz. Co' mi tu nie pasowa o. Jakim cudem Moroni móg sobie, ot tak, za /!0( w asne wyznanie? Z tego, co wiedzia am, by o to karalne. Gdy
Azazel stworzy w asn& sekt$, od razu poci&gni$to go do odpowiedzialno'ci. Mia teraz w Piekle wyrok w zawieszeniu. Czy!by Moroniemu uda o si$ tego dokona( bez poniesienia konsekwencji? - I nikt si$ go o to nie czepia ? - zapyta am zbita z tropu. - Nie, bo nie za /!0 tego wyznania jako anio , ale jako prorok. Znalaz luk$ w systemie - warkn& Azazel. - Oczywi'cie kiedy ja chcia em za /!0( sobie sekt$, to ju! nie mog em z tego skorzysta(, bo wprowadzili zmiany do naszego prawa anielsko-diabelskiego. Wyprzedzi mnie skur... - Wyra!aj si$ - przerwa mu Beleth. - Nie wolno ci u!ywa( takich s ów, tym bardziej tutaj. Podst$pny diabe zme w ustach przekle%stwo. - A teraz nie wiemy, o co chodzi Moroniemu, tak? - upewni am si$. - Nie mamy poj$cia - westchn& mój przystojny diabe . - Jednak mo!emy mie( pewno'(, !e co' szykuje. Inaczej nie by oby go tutaj. W$szy... W tej chwili z Administracji wyszed Borys, nios&c w ma ej pulchnej 4 oni jakie' dokumenty. - Prosz$, Wiktorio - poda mi je. - Od dzisiaj jeste' obywatelk& Nieba. Oczywi'cie czasow&, jednak wi&!& si$ z tym wszystkie przywileje, jakich do'wiadczaj& normalni mieszka%cy. Gratuluj$. Twarz Beletha rozja'ni a si$ w u'miechu. Wszystko sz o tak, jak sobie zaplanowa . By on, by am ja i by a Arkadia. Czego chcie( wi$cej? - Dzi$kuj$ ci - u'miechn$ am si$ ciep o do putta a on o dziwo, zarumieni si$. Speszony pok oni mi si$ szybko i z powrotem uciek do budynku. - Proponuj$ teraz uda( sie na spoczynek. Wszyscy jeste'my zm$czeni zaproponowa Beleth, zerkaj&c na mnie znacz&co. Azazel go nie s ucha . Patrzy zamy'lony w miejsce na niebie, w którym znikn& nam z oczu Moroni, jego wróg numer jeden. 8 /%ce powoli zachodzi o. W tym o'wietleniu wszystkie budynki nabra y jeszcze bardziej ciep ych i pastelowych kolorów. Wygl&da y jak przeniesione z ba'ni i bajek opowiadanych mi w dzieci%stwie. To w "'nie tak wyobra!" am sobie pi$kne pa ace, w których mieszka y ksi$!niczki czekaj&ce na przystojnych ksi&!&t. - Ta, ta - machn& lekcewa!&co r$*& Azazel, zbywaj&c propozycj$ przystojnego diab a. - Ja mam jeszcze co' do za atwienia. Rozwin& b $kitne skrzyd a i wzbi si$ w powietrze. Ruszy w 'lad za anio em. Ciekawe co mu zrobi - powyrywa piórka? - To jak Wiki, idziemy? - Beleth poda mi d /%. - Dok&d? - zapyta am nieufnie. - Do mojej posiad /'ci - u'miechn& si$ szeroko, nie puszczaj&c r$ki. Nadal j& mam. Powinna ci si$ spodoba(. Przypomina odrobin$ t$ w Piekle. Jest tylko wi$ksza.
- Jeszcze wi$ksza? To chyba b$dziesz musia mi da( jak&' map$. Szczerze mówi&c, nie zmartwi a mnie ta informacja. Oznacza a bowiem, !e bez problemu znajdzie si$ dla mnie pokój w bezpiecznej odleg /'ci od sypialni Beletha. - Nie martw si$. B$4$ blisko ciebie - zapewni mnie. - Nie opuszcz$ ci$ nawet na chwil$. Rozwia o si$ marzenie o oddaleniu si$. - A nie ma tu jakiego' hotelu, w którym mog abym przenocowa(? zapyta am. - W Niebie nie ma hoteli, kochanie. Tutaj nikt nie wpada w odwiedziny. Ka!dy ma w asny dom lub rezydencj$. Westchn$ am ci$!ko. W takim razie jak zwykle nie mia am wyboru. - Gdzie mieszkasz? - zapyta am zrezygnowana. - Kilkana'cie kilometrów st&d. Na samym brzegu urwiska z pi$knym widokiem na ocean. Dooko a nie ma !adnej innej budowli jak okiem si$gn&(. S& za to pi$kne lasy. Nikt nie b$dzie nam przeszkadza ani niepokoi - zachwala . My równie! mo!emy zachowywa( si$ tak g /'no, jak mamy ochot$, poniewa! nikomu nie sprawimy tym k opotu. Nie ucieszy y mnie zbytnio te informacje. Szykowa si$ ci$!ki wieczór, podczas którego b$4$ musia a u'wiadomi( Belethowi, !e nie zamierzam mie( z nim romansu. A w ka!dym razie, nie zamierzam romansowa( z nim dzisiaj. Pó#niej... kto wie? - To stwórz drzwi i chod#my - ziewn$ am szeroko. Zacz$ am odczuwa( zm$czenie. Za du!o prze!0( i emocji jak na jeden dzie%. By am wyczerpana. - Jakie drzwi? - zapyta z szelmowskim u'miechem. - Polecimy tam! Zanim zd&!0 am odpowiedzie(, z apa mnie wpó i bez !adnego wysi ku wzi& na r$ce. Obj$ am go mocno za szyj$. - Beleth, nie! Natychmiast postaw mnie na ziemi! Ja mam lek wysoko'ci, 9 yszysz?! Ja nie chce!!! - zd&!0 am jeszcze krzykn&(, gdy m óc&c z otymi skrzyd ami, wzbija sie z za wrotn& szybko'ci& do góry. Zamkn$ am oczy i wtuli am twarz w zag $bienie jego szyi. Pachnia morzem, wiatrem i orientalnym kadzid em. G /'ny 'miech wstrz&sa jego piersi&. - Nie martw sie, Wiki! Trzymam cie! Zobacz, jak tu jest pi$knie! krzykn& . Odwa!0 am si$ otworzy( jedno oko, z czego by am bardzo dumna. Wznie'li'my si$ ju! powy!ej administracji, jej pagoda by a daleko pod nami. Naszym oczom w promieniach zachodz&cego s /%ca ukaza a si$ zapieraj&ca dech panorama Nieba. Kopu y i dachy b yszcza y miedzi&, srebrem i ; otem. Przy akompaniamencie mojego przera#liwego wrzasku Beleth zanurkowa w dó . Spiralnie okr&!yli'my wysok& dzwonnic$. Dzwon zacz& wybija( rytm. Powietrze wokó nas zadr!" o od jego niskiego d#wi$ku.
Beleth 'mia si$ niczym dziecko, gdy lecieli'my mi$dzy budynkami. Ludzie pokazywali nas sobie palcami i machali przyja#nie. Widok uskrzydlonego m$!czyzny trzymaj&cego na r$kach dziewczyn$ by chyba do'( niecodzienny, bowiem wzbudzili'my niema e zainteresowanie. Przytuli am si$ do niego. W jego ramionach czu am si$ bezpiecznie. Pozwoli am ponie'( si$ emocj&. Jednak w asne my'li bole'nie 'ci&ga y mnie na ziemi$. Przypomnia am sobie, !e anio y nie mog y wspó !0( ze 'miertelniczkami. Anielice nie istnia y, wi$c pewnie na wszelki wypadek te pot$!ne istoty, które jak si$ okaza o ju! nie raz - by y ca kiem ludzkie, stara y si$ unika( wszelkich pokus. Zaraz, nie by am ju! diablic&. Anielic& raczej te! si$ nie stan$. Za to Beletha od zostania anio em dzieli o tylko kilka formalno'ci. Czyli nie b$dzie móg si$ ju! do mnie zaleca( czy usi owa( uwie'(. Nie zrobi tego, bo b$dzie si$ ba , !e zostanie znowu wyrzucony z Nieba. Za'mia am si$ z beznadziejno'ci ca ej sprawy. Nie wiedzia am, czy b$4$ jeszcze kocha a Piotra. Wiedzia am natomiast, !e nie powinnam kocha( diab a. Pat. Beleth zawtórowa mi 'miechem, my'B&c, !e cieszy mnie ta podniebna przeja!4!ka. Po raz kolejny zanurkowa , a ja poczu am !/ &dek gdzie' w okolicy prze yku. Lecieli'my prosto w stron$ zachodz&cego s /%ca. Pod nami szybko miga y budynki i ulice. Zbli!ali'my si$ do urwiska. Beleth spojrza mi prosto w oczy i u'miechn& si$ szeroko. - Teraz b$dzie co'1'wietnego! W jednej chwili z /!0 skrzyd a i run$li'my w dó . Otworzy am szeroko oczy i rykn$ am: - TYLKO NIE TOOOOOOOOOOO…………….
Rozdzia 15 Patrzy am na swoje odbicie w lustrze umieszczonym na suficie nad ogromnym /!em w mojej nowej niebia%skiej sypialni. Przystojny diabe mia chyba jak&' obsesj$ na punkcie luster. Nie mog am zrozumie(, czemu Beleth je tam umie'ci . Chcia , !eby jego go'cie tu! po przebudzeniu mogli zobaczy(, jak #le wygl&daj&? Ja teraz #le wygl&da am. Zmierzwione od wiatru w osy stercza y we wszystkie strony. Dobrze, !e mia am piekielne moce. Wystarczy o tylko pstrykn&( palcami, a u /!0 y si$ na poduszkach w mi$kkie fale. Przed chwil& wróci am do rezydencji Beletha. Wcze'niej, po naszym strasznym locie, kiedy to umoczy am na szcz$'cie tylko stopy w oceanie niebia%skim, na chwil$ skoczy am na Ziemi$. Nie by o mnie tam przez dwa dni. Musia am sprawdzi(, czy brat si$ o mnie nie martwi i czy na uczelni by o wszystko dobrze. Jedynie moja najlepsza przyjació ka Zuza zdenerwowa a si$ na mnie. Nie da am jej znaku !ycia, a obieca am przecie!, !e pójd$ z ni& na imprez$ do Tomka, naszego kolegi z uczelni. Pierwotnie mia am i'( tam tak!e z Piotrkiem. To dzi$ki niemu nikt si$ nie przestraszy , !e znikn$ am na dwa dni bez 9 owa. Wyja'ni znajomym, !e pojecha am w odwiedziny do krewnych, a mojemu bratu powiedzia , !e pojechali'my do jego rodziców. By am mu wdzi$czna za pomoc na Ziemi. Oszcz$dzi mi wielu k opotów i zmartwie%. Wróci am my'lami do Zuzy. B$4$ musia a pój'( na t$ imprez$. Nie mia am na to ochoty, ale musia am si$ zmusi(. Inaczej przesta aby si$ do mnie odzywa(. Zreszt& i tak mo!e si$ obrazi(, gdy dopiero na imprezie dowie si$, !e zerwali'my. Zawsze mówi 0'my sobie o wszystkim, a tu nagle takie d ugie milczenie z mojej strony. Przecie! nie mog am jej miesza( w moje anielsko-diabelskie sprawy. Jeszcze sta oby jej si$ co' z ego. Nie spotka am podczas swojej krótkiej wizyty na Ziemi Piotrka. Ba am si$ naszego spotkania. Ba am si$, !e tak po prostu mu przebacz$. Gdy tak rozmy'la am, wpatruj&c si$ w swoje odbicie, kto' zastuka do moich drzwi. Oczywi'cie wiedzia am, kto to by . Po przybyciu do rezydencji poprosi am go, !eby da mi chwil$ dla siebie. Wymiga am si$ te! od kolacji, twierdz&c, !e nie jestem g odna. Najwyra#niej uzna , !e to koniec mojej samotno'ci... - Czego chcesz, Beleth? - zapyta am. Wsun& g ow$ do pokoju. - Chcia bym z tob& porozmawia(. Mog$? - Tak. - Gdybym powiedzia a „nie” i tak by nie pos ucha .
- Co robisz? - zapyta , siadaj&c na ,!ku. - Czemu nad ,!kiem, na suficie, wisi lustro? - odpowiedzia am pytaniem i wróci am spojrzeniem do l'ni&cej tafli. Przystojny diabe po /!0 si$ obok mnie. By pot$!nym m$!czyzn&, z szerokimi ramionami. Mimo to nie by o nam ciasno. I'cie królewskich rozmiarów /!e zas ane czerwon& satynow& po'ciel& zapewnia o du!o przestrzeni. Spojrzeli'my sobie w oczy w lustrze. - -eby, uprawiaj&c mi /'(, mo!na by o zerka( do góry i nadal widzie( partnera - u'miechn& si$1 obuzersko. - Pomy'l, jakie to podniecaj&ce. Mimowolnie si$ zaczerwieni am. Wyobra#nia okaza a si$ moim wrogiem. - Mo!emy spróbowa(, je'li chcesz - zaproponowa . - Poznasz wszystkie zalety tego lustra. Jego r$ka wolno zacz$ a sun&( po po'cieli w moim kierunku. - Beleth... Nie mia am si y na te gierki. Jego palce w ko%cu napotka y moj& r$*$. Delikatnie opuszkami zacz& kre'li( kó ka na mojej skórze. Po moich plecach przebieg , o zgrozo, do'( przyjemny dreszcz. Wyrwa am mu si$ i usiad am. - Przesta%! Beleth tak!e usiad . Jego twarz dzieli o od mojej kilkana'cie centymetrów. Serce zacz$ o mi mocniej bi(. - Jestem gotów wykona( ka!dy twój rozkaz, a ty ka!esz mi przesta(? zapyta niskim g osem. - Zastanów si$ nad tym, moja pi$kna Wiktorio. Chc$ ca owa( twe usta, zatopi( d /% w twoich w osach, pie'ci( twoje cia o. Jak oparzona wyskoczy am z ,!ka. - Wyjd# z mojego pokoju - powiedzia am najspokojniej, jak potrafi am. Natychmiast. - -&daj wszystkiego, ale nie tego - najwyra#niej nie mia zamiaru zej'( z mojego ,!ka ani opu'ci( sypialni. Poczu am si$ nieswojo. Jednak nie dlatego, !e si$ go ba am. Ba am si$ w tym momencie samej siebie. Zacz$ am ulega( jego pi$knym s owom wypowiadanym niskim, zmys owym tonem. Czarowa mnie, jak zwykle. Nie rozumia am, dlaczego jego g os mia nade mn& tak siln& w adz$. Obj$ am si$ ramionami, jakby mia o mi to zapewni( ochron$. - Belecie, nie wiem, na co liczysz, ale tego nie dostaniesz. Wyjd# st&d jak prawdziwy d!entelmen albo ja pójd$ poszuka( innego pokoju. Jestem pewna, !e znajd$ ich tu dziesi&tki. Westchn& znu!ony i wsta . Przeci&gn& si$, abym mog a dok adnie przyjrze( si$ jego sylwetce w opi$tej bia ej koszuli. By niczym rze#ba Micha a Anio a. - Naprawd$ nie rozumiem, czemu nie chcesz mi si$ podda(. Przecie! jestem taki... wspania y. Nie da si$ tego inaczej okre'li(.
- I zapatrzony w siebie - mrukn$ am. +'miechn& si$ rozbawiony i stwierdzi : - Nie przecz$. W ko%cu jest na co popatrze(, czy! nie? Za'mia am si$. Rozbroi mnie. Znowu. - To o czym chcia <' porozmawia(? - zapyta am. - O niczym. Tak naprawd$ to by tylko pretekst, !eby bezkarnie wej'( do 'rodka i namówi( ci$ do cielesnych rozkoszy - odpar szczerze. Min& mnie, kieruj&c si$ do drzwi. - Kochanie, nie bez powodu da em ci ten pokój. Otrzyma "' w "'nie „sypialni$ po!&dania”. Nie ma drugiej takiej w mojej rezydencji - oznajmi . Lustra, 'ciany pomalowane na g $boki burgund, szerokie /!e z satynow& po'wiat&, szafka z drogimi alkoholami, cho( w Niebie nie wolno pi(, stare obrazy przedstawiaj&ce rozebrane nimfy. Mo!e rzeczywi'cie ta sypialnia mia a w sobie co' obscenicznego, ale... Diabe przeszed przez próg. - Gdyby' zmieni a zdanie, wystarczy tylko zawo "(. Stawi$ si$, gotów spe ni( wszystkie twoje mroczne zachcianki... Bez s owa zamkn$ am za nim drzwi. - Spe ni$ wszystkie twoje fantazje, Wiktorio, nawet te najbardziej grzeszne. Skorzystaj z tego, dopóki jestem diab em - jego radosny 'miech oddala si$ ode mnie, gdy odchodzi . Kr$3&c g ow&, wróci am do ,!ka. Beleth zawsze b$dzie taki sam. Nie przeszkadza o mu, !e móg by z ama( ze mn& jedno z boskich praw. Wida( jako diabe czu si$ bezkarny. Przez chwil$ zastanawia am si$, czy powinnam mu u'wiadomi(, !e gdy stanie si$ ju! anio em, b$4$ dla niego ca kowicie niedost$pna. Nie... lepiej chyba tego nie robi(. Popsu abym zabaw$. Wiedzia am oczywi'cie, !e Beleth kocha najbardziej samego siebie i nie zrezygnowa by dla mnie ze skrzyde . Chocia! z nim nigdy nic nie wiadomo. Jeszcze by mnie zaskoczy tak jak wyznaniem mi /'ci podczas naszego poprzedniego spotkania w Stambule. Pstrykni$ciem palcami rozebra am si$ do samej bielizny. Chyba pod wp ywem nastroju panuj&cego w sypialni postanowi am zamieni( bawe niany stanik i majtki w seksowny komplet z koronkami. W lustrze zobaczy am ca kiem inn& dziewczyn$. To ja? Zbita z tropu po /!0 am si$ w satynowej po'cieli. Klasn$ am delikatnie w d onie i 'wiat o zgas o. Mimo to by o jasno. Przez wysokie okna bez problemu wpada y promienie ksi$!yca. Olbrzymia bry a by a kilkana'cie razy wi$ksza ni! ta widoczna z Ziemi. Moje spojrzenie znowu pow$drowa o do lustra. Zobaczy am w nim smutn& dziewczyn$. Odwróci am g ow$ w bok i wpatrzy am si$ w pust& poduszk$. Nie do'(, !e smutna dziewczyna, to jeszcze samotna.
Wiedzia am, !e wystarczy o tylko zawo "(, a moja samotno'( by aby przesz /'ci&. Nie chcia am jednak tego robi(.
Rozdzia 16 - Jeste' gotowa? - zapyta Beleth, gdy nast$pnego ranka zesz am do przestronnego salonu na parterze posiad /'ci. By urz&dzony tak jak pozosta e pomieszczenia. Pe en by dobrego smaku, przepychu i bogactwa, niczym ozdobna szkatu ka z bi!uteri&. Dzisiaj mia am odwiedzi( rodziców. Spotka( ich po tylu latach. Z jednej strony nie mog am si$ tego doczeka(, przera#liwie za nimi t$skni am. Jednak z drugiej... a co b$dzie, je'li zawiod$ ich oczekiwania? Mo!e nie takiej córki chcieli? Dobrze ich pami$ta am, pomimo !e mia am tylko dziesi$( lat, gdy zgin$li w wypadku samochodowym. G upia 'mier(. Pijany kierowca przysn& za kierownic& i wjecha prosto w ich samochód na jednej z dróg dojazdowych do Warszawy. Mia am ogromne szcz$'cie, !e mój brat by starszy o ponad dziesi$( lat. Dzi$ki swojej zaradno'ci uzyska opiek$ nade mn& Gdyby by m odszy, obydwoje trafiliby'my do domu dziecka i mo!liwe, !e by nas rozdzielono Specjalnie dla mnie rzuci studia. Przeniós si$ na zaoczne by móc pracowa( w dzie%. Rodzin$ zak ada dopiero teraz czyli dobrze po trzydziestce. Wiele mu zawdzi$cza am, po'wi$ci dla mnie naprawd$ du!o. Nie mog am si$ doczeka(, gdy opowiem rodzicom o tym jaki jest wspania y. Czy ja ich w ogóle poznam? Mia am wyra#ne wspomnienia wzmocnione wielokrotnie ogl&danymi zdj$ciami, jednak mogli si$ zmieni(. W Niebie na pewno byli fryzjerzy, wiza!0'ci, styli'ci. Mo!e si$ odm odzili? Albo chocia! lekko zmienili swój wygl&d? J$4&c w za'wiatach, nie trzeba by o wygl&da( tak jak w chwili swojej 'mierci. Mo!na by o si$ cofn&( do poprzedniego wygl&du, sprzed wielu lat, lub wybiec w przysz /'(. W ten sposób dzieci nie musia y znajdowa( si$ przez wieczno'( zamkni$te w ma ym ciele, a starcy w zgarbionym, zniszczonym przez czas i choroby. Strasznie za nimi t$skni am. Wizyta diab ów w moim !yciu przynios a mi wiele przykro'ci, ale te! kilka korzy'ci. Jedn& z nich by o to, !e zobacz$ ponownie rodziców. - Wiki? Skarbie, co' ci jest? - do rzeczywisto'ci przywo " mnie g os Beletha. Spojrza am na niego. - Nie, nie. Wszystko dobrze. My'la am o rodzicach. - Pójd$ z tob& ich pozna( - wyszczerzy do mnie z$by. To nie by zbyt dobry pomys . Moi rodzice byli znacznie bardziej religijni ode mnie. Wraz z ich 'mierci& odesz am od Ko'cio a. Jednak teraz zamierza am do niego wróci(.
Beleth zdecydowanie nie powinien ze mn& i'(. Towarzystwo diab a na pewno nie spodoba oby si$ mamie i tacie. - Lepiej nie - zaprotestowa am. - Dlaczego? - zmarszczy brwi. - Chyba si$ mnie nie wstydzisz? Mia am ochot$ przytakn&(, ale nie chcia am go urazi(. - Po prostu chc$ by( z nimi sama - powiedzia am. U'miechn& si$ z ulg& i pokiwa g ow& ze zrozumieniem. Najwyra#niej moje wyja'nienie go usatysfakcjonowa o. - Ale chocia! ci$ do nich zaprowadz$, bo sama nie trafisz. - Sk&d wiesz, gdzie mieszkaj&? - moja czujno'( wzros a. - Sprawdzi em na wszelki wypadek - wzruszy ramionami. - A w "'nie! Opowiedz mi o tej imprezie, na któr& dzisiaj idziesz na Ziemi. Ch$tnie pójd$ z tob&. Tego jeszcze tylko mi brakowa o. Tam na pewno b$dzie Piotru'. Chcia am z nim porozmawia(. Ju! wystarczaj&co och on$ am i mog am si$ na to zdoby( bez ez, krzyków i (mam nadziej$) r$koczynów. - To impra organizowana przez koleg$ z roku. B$4& na niej moi przyjaciele. - Azazel pewnie te! b$dzie chcia pój'( - ostrzeg mnie Beleth. Mam pomys - zapro'my jeszcze )mier( i putta Borysa jako jej towarzysza. Takiej weso ej kompanii na pewno nikt nie przegapi... - Nie zgadzam si$, !eby' tam szed , a co dopiero Azazel - warkn$ am. - Kochanie, tak nam si$ odwdzi$czasz? Przecie! zabrali'my ci$ do Nieba. Do twoich rodziców. Chyba mo!esz zrobi( wyj&tek i raz pozwoli( nam towarzyszy( ci na Ziemi. - Wola abym nie... - No wiesz? - zrobi smutn& min$. - Poza tym uwa!am !e nie ma dyskusji. Kto wie, czy anio Moroni nie spróbuje ci$ tam dopa'(, kiedy nie b$dzie mnie w pobli!u. Hm, o nim ca kiem zapomnia am. Nie s&dzi am, !eby jego wielkim planem by o rzucenie si$ na mnie z no!em czy gorej&cym mieczem, ale pewno'ci nie mia am. Wzbudzi am w nim zainteresowanie, a to by o niebezpieczne, jak twierdzi y. Mo!e trzeba si$ zgodzi(, !eby Beleth poszed ze mn&? Tak dla bezpiecze%stwa? Hm, na pewno nie by oby to z korzy'ci& dla mojego ewentualnego odnowienia zwi&zku z Piotrkiem. Tylko czyja chcia am odnowienia zwi&zku? - Nie zgadzam si$ na Azazela - mrukn$ am z kwa'D& min& powoli si$ poddaj&c. Diabe zacz& mnie przekonywa(, !e przecie! biedny Azazel jest taki samotny, odk&d zerwa z Kleopatr&, i !e nale!y mu si$ troch$ rozrywki, i !e przecie! b$dzie grzeczny.
- Osobi'cie masz go pilnowa(, !eby nie zrobi czego' g upiego. Jasne? zastrzeg am, usi uj&c zachowa( resztki godno'ci. - Nie mog$ od razu zgodzi( si$ na twoje warunki - podszed do mnie tak blisko, !e musia am si$ cofn&(, je'li nie chcia am go dotyka(. - Musisz zaoferowa( mi co' w zamian. Moje zainteresowanie Azazelem troch$ kosztuje. - Targuj si$ z kim' innym - warkn$ am. - Albo idziesz pilnowa( Azazela, albo nie idziesz w ogóle. Beleth zrobi skrzywdzon& min$. - Zmieni "' si$, Wiktorio... Kiedy' nie zaprotestowa aby' tak atwo. Kiedy' zdo " bym wci&gn&( ci$ w t$ s odk& gr$ obietnic. - S odk& tylko dla ciebie. - Ranisz mnie - z apa si$ za pier'. - Przecie! wiesz, co do ciebie czuj$. - Wiem, co powiedzia <' mi, !e czujesz. Nie mam pewno'ci, czy czujesz naprawd$. Na jego twarzy znowu pojawi si$ u'miech. - Z rado'ci& ci to udowodni$. - Na razie nie skorzystam. - Stwardnia "', Wiki. Podoba mi si$ to. Chcesz by( domin&? Marz& ci si$ skórzane pasy, bicze, kajdanki? - Zboczeniec! - wykrzykn$ am. W odpowiedzi za'mia si$ serdecznie i pos " mi ciep e spojrzenie. Znowu mnie podpuszcza . W ko%cu zdo ali'my wyj'( z jego rezydencji. Pod ni& ju! czeka o lamborghini diablo. Jednak nie by o krwistoczerwone, ale 'nie!nobia e. Wida( w Niebie nie chcia si$ wyró!nia(. Gdy jechali'my, uwa!nie przygl&da am si$ Arkadii przez okno. Moj& uwag$ zwróci y parki. Co chwil$ mijali'my takie same. Wygl&da y klasycznie, tak jak ziemskie miejsca odpoczynku w'ród przyrody. Mia y jednak jeden element wspólny, którego na Ziemi ani razu nie widzia am. W ka!dym z nich sta o na w&skich nó!kach po kilkana'cie bogato zdobionych mis o 'rednicy oko o metra. Jedne by y ni!sze, inne wy!sze, wszystkie mniej wi$cej wysoko'ci sto u. Przy wielu z nich pochylali si$ ludzie, zagl&daj&c z zaaferowaniem do 'rodka. Obok zawsze by a fontanna i kilka glinianych dzbanków stoj&cych w jej pobli!u. Ciekawe co to by o? Po do'( d ugim czasie Beleth w ko%cu zatrzyma samochód przed niepozornym b $kitnym domkiem ze srebrnym dachem. - To tu - oznajmi . - Na pewno nie chcesz, !ebym z tob& poszed ? Pokr$ci am przecz&co g ow&. Otworzy am nisk& furtk$ i wesz am na teren posesji. Do drzwi prowadzi a :&ska 'cie!ka wybrukowana du!ymi owalnymi kamieniami wygl&daj&cymi jak otoczaki. Beleth nie odje!4!" . Najwyra#niej czeka , a! wejd$ do 'rodka.
Zanim wesz am na ganek, drzwi si$ otworzy y. Stan$ a w nich dwójka ludzi, których nie widzia am od bardzo, bardzo dawna. Moi rodzice. Chocia! ogromnie stara am si$ powstrzyma(, pop aka am si$ jak dziecko. Kobieta, która wygl&da a tak samo, jak j& zapami$ta am, przytuli a mnie do piersi. Nic si$ nie zmienili! M$!czyzna spojrza wrogo na eskortuj&cego mnie diab a, wci&gn& nas do 'rodka domku i zamkn& szybko drzwi. - Mamusiu! - wtuli am si$ w ni& jeszcze mocniej. Z ty u nieporadnie przytuli nas tata. Stali'my tak do'( d ug& chwil$, wszyscy p acz&c. Mama ca y czas powtarza a: - Moja Wikcia kochana, moja Wikusia, moja królewna. Od dobrych dziesi$ciu lat nikt mnie tak nie nazywa . Te g upiutkie zdrobnienia znikn$ y razem z ni&. Nie mog am w to uwierzy(. Wszystko by o takie, jakie zapami$ta am z dzieci%stwa. Jej g os, zapach, dotyk. - Tak za wami t$skni am - wyj&ka am. - Wiemy, kochanie, wiemy - tata pog adzi mnie po g owie. W ko%cu usiedli'my na kanapie w salonie. Zaj$ am miejsce mi$dzy nimi. Ca y czas si$ dotykali'my, !eby udowodni( sobie, !e to prawda, !e naprawd$ si$ spotkali'my. - By o mi bez was tak #le - wyzna am. Spojrza am na mam$. Nie by a do mnie podobna. Niska blondynka o okr&2 ej buzi. Podobno charakter odziedziczy am po niej. Mój brat zawsze tak twierdzi . Siedzia a teraz, trzymaj&c mnie za r$*$, i papla a jak naj$ta. Z kolei po tacie odziedziczy am tak zwan& skór$. Te same, lekko kr$cone br&zowe w osy, wed ug mnie spory nos, szeroki u'miech. Tata siedzia teraz w milczeniu, przygl&daj&c mi si$ z u'miechem. Przej$ am pa eczk$ od mamy i zacz$ am opowiada(, co dzia o si$ ze mn& i Markiem, odk&d oni zgin$li. By a to bardzo d uga opowie'(. Zdziwi o mnie tylko, !e niczemu si$ nie dziwili. S uchali z uwag& mojej relacji, ale nie zadawali !adnych dodatkowych pyta%. - Co' jest nie tak? - zapyta am w ko%cu. - Nie interesuje was to. - Nie! Kochanie, to nie tak! - moja mama zaprzeczy a szybko. - Po prostu my to wszystko widzieli'my st&d. Zaniemówi am. Czyli to prawda? Nasi bliscy naprawd$ wszystko widz& z góry? W ka!dej chwili? O cholera jasna! Czy widzieli, co ja bez 'lubu wyczyniam z Piotrkiem?! Poczu am, !e si$ czerwieni$. - Ale jak to? - wyj&ka am. - Zmarli mog& patrze( przez okna na Ziemi$ i podgl&da( swoich bliskich wyja'ni mi tata. - Oczywi'cie nie patrzyli'my ca y czas, ale znamy najwa!niejsze fakty z twojego !ycia. - Tak? Wszystkie? Przecie! to prawdziwa katastrofa!
- Nie, oczywi'cie, !e nie - mama za'mia a si$ z mojej miny. - Stra!nik okien nie pozwala zbyt cz$sto zagl&da(. - A raczej powiedzia bym, !e cenzuruje rzeczy, które mo!emy ogl&da( tata skrzywi si$. - Na przyk ad zawsze kaza nam ju! sobie i'(, kiedy sz "' na randk$ z tym swoim ch opakiem... Jak daleko zaszed ten zwi&zek? Marek to jako' kontroluje? Wiemy, !e go zna, ale czy mu ufa? Co o nim s&dzi? Mama poklepa a ojca uspokajaj&co po d oni. - Skarbie, sko%cz ten wywiad. Jest przecie! doros a. Ma prawo robi( to, na co ma ochot$. - -eby tylko nagle nie musia a rzuci( studiów z powodu przyrostu masy cia a... - mrukn& ponuro tata. Poczucie humoru odziedziczy am chyba po nim... - Teraz wy opowiedzcie mi, co u was - poprosi am. - Jak wam si$ tu !yje? Ca e szcz$'cie, !e oboje trafili'cie do Nieba! Nie wyobra!" am sobie, !ebym ja trafi a do Arkadii, a najbli!sza mi osoba do Piek a. Taka roz &ka na wieczno'( musia aby by( czym' potwornym! Co prawda, Kleopatra uparcie twierdzi a, !e nie da si$ wytrzyma( z kim' kilku tysi&cleci, bo si$ cz owiekowi w ko%cu nudzi. Zawsze zastanawia o mnie to w przysi$dze ma !<%skiej. Sugerowa a ona, !e po 'mierci ju! nie trzeba by( ma !<%stwem, !e to taki metafizyczny rozwód. Cieszy o mnie, !e moi rodzice wci&! byli razem. Nie wyobra!" am sobie ich osobno. - Jest nam tutaj wspaniale - powiedzia a mama. - Mamy wszystko, czego zapragniemy. Mo!emy robi( to, na co mamy ochot$. Mo!emy te! nie robi( nic, je!eli b$dziemy mie( taki kaprys, i po prostu odpoczywa(. Dodatkowo nie starzejemy si$, a nawet mo!emy si$ odm odzi(, je'li tylko tego zapragniemy. Pod tym wzgl$dem wszystko si$ zgadza o. Tak samo by o w Piekle. Nie rozumia am tylko ludzi, którzy po swojej 'mierci nie chcieli si$ odm odzi( i woleli zosta( w swojej zniszczonej postaci. Na przyk ad pewna urocza staruszka Anna Kowalska, która na w asne !yczenie trafi a do Piek a, bo zamierza a je nawróci(, wola a by( stara. Nie wiem po co. Mo!e z!0 a si$ po prostu z w óczkowymi swetrami i chustk& na 2 owie? Albo my'la a, !e w ten sposób b$dzie bardziej wiarygodna podczas prowadzenia swojej kampanii przeciwko stringom? A mo!e po prostu ba a si$, !e jak stanie si$ m oda, to sama zacznie je nosi(? - A poznali'cie )mier(? - zapyta am. - Jest sympatyczna. A raczej jest sympatyczne. )mier( by a bezp ciowa. Oto jak si$ ko%czy, kiedy jest si$ jedynym egzemplarzem swojego gatunku i nie mo!na sobie znale#( faceta. Ciekawe, czy Borys by jej si$ spodoba ? Jest niewiele ni!szy od niej. Prawie pasuj& do siebie wzrostem. - Troch$ straszna - stwierdzi tata.
- I taka... niepozorna - doda a mama. - Ale nie mówmy o niej, bo dostaj$ dreszczy. Opowiedz nam o tym Piotrku. Czy to ju! co' sta ego? - Na razie zrobili'my sobie przerw$ - wyzna am. - Pok ócili'my si$. Mama zrobi a zmartwion& min$. - Jak to? Przez okno wydawa si$ takim sympatycznym ch opcem. Takim zapatrzonym w ciebie jak w obrazek. Wsz$dzie z tob& chodzi , robi wszystko, o co go poprosi "'. By przeuroczy. Przynosi ci kwiaty bez okazji. Ten ostatni argument by dla niej wyra#nie najwa!niejszy. Zauwa!0 am w salonie du!o wazonów. Wi$kszo'( z nich by a wype niona. Tata do dzi' przynosi jej kwiaty. Tak po prostu, tylko po to, !eby zobaczy( jej u'miech i zachwyt w oczach. Pami$ta am z wczesnego dzieci%stwa, !e w naszym domu zawsze pachnia o ró!ami. Cz$sto, wracaj&c z pracy, tata przynosi mamie ma y upominek na dowód, !e ca y dzie% o niej my'la . - No tak, ale si$ pok ócili'my. Rodzice spojrzeli na siebie porozumiewawczo. - To wszystko przez te diab y - stwierdzi a mama. - Powinna' przesta( utrzymywa( z nimi kontakty. Musisz wróci( na Ziemi$ i by( normaln& dziewczyn&, a nie szwenda( si$ po za'wiatach. - Gdyby nie diab y, nie spotka abym was po tylu latach - nie'mia o zauwa!0 am. Mama odrobin$ si$ zafrapowa a, taty jednak nie zdo " am zbi( z panta yku. - A czy to przypadkiem przez diab y raz ju! nie umar "'? Wiesz, jak to prze!yli'my z mam&? Zw aszcza to, !e trafi "' do Piek a?! Ju! i tak zaniedba "' Ko'ció , ale !eby trafi( do Piek a? - Diabe przelicytowa anio a - mrukn$ am na swoj& obron$. - Widocznie da "' mu znaczne argumenty. Nie podejrzewa am takiego obrotu spraw. Mia o by( mi o i ckliwie, a tu nagle rodzice maj& do mnie pretensje. Poczu am si$ winna. Mieli troch$ racji. Nie zachowywa am si$ jak anio . Jednak... - Przecie! to wszystko by o ukartowane specjalnie, !ebym trafi a do Piek a. To nie by a moja wina. - To by a wina twoich diab ów - przytakn$ a mama i spojrza a ostro na tat$, !eby da sobie spokój. - Gdy umar "', 'ledzili'my ka!dy twój krok... - O ile stra!nik nas nie przep$dza - wtr&ci tata. - Strasznie si$ o ciebie martwili'my, kiedy usi owa "' ratowa( ludzi z Iskr&. Przecie! te szalone diab y mog y unicestwi( twoj& dusz$. Ju! nie trafi aby' do !adnych za'wiatów! Na jej twarzy malowa a si$ prawdziwa zgroza, jakby dopiero teraz sobie .'wiadomi a, !e to oznacza oby, !e nigdy wi$cej by'my si$ nie spotka y. No tak... to by oby do'( nieprzyjemne przesta( istnie(. Przyznaj$.
- Zamierzam wróci( na Ziemi$ i ju! tam zosta( - powiedzia am. Za atwi$ tylko jeszcze jedn& spraw$ w Niebie i wracam. - Jedn& spraw$? - tata usi owa poci&gn&( mnie za j$zyk. - Tak, a potem uwolni$ si$ od diab ów i nigdy wi$cej nie dam si$ wci&gn&( w ich gierki - o'wiadczy am. - Dobrze - mama odrobin$ si$ uspokoi a. Ch$tnie pozna abym tego stra!nika. Musz$ mu podzi$kowa(, !e nie pokazywa rodzicom wszystkich scen z mojego !ycia prywatnego... - A ten stra!nik... - usi owa am zmieni( temat. - Kim on jest? - Ty nie zmieniaj tematu - powiedzia tata, doskonale wyczuwaj&c mój podst$p. - Masz przesta( spotyka( si$ z diab ami, s yszysz? To nie jest dla ciebie odpowiednie towarzystwo. Lepiej by by o, gdyby' spotyka a si$ z anio ami. - Beleth i Azazel nied ugo stan& si$ anio ami. Ju! im stworzy am skrzyd a. Bo wiecie, mam moc Iskry... - Wiem, kochanie - mama u'miechn$ a si$ do mnie ciep o. - Ja te! j& mam. Po mnie j& odziedziczy "'. Postanowi am nie mówi( im, !e ja w przeciwie%stwie do niej posiadam tak!e moce piekielne. Je'li jeszcze tego nie wiedz&. Tacie mog oby si$ to nie spodoba(. - Nie wierz$, !e archanio owie pozwol& im sta( si$ anio ami. Gabriel na pewno si$ temu sprzeciwi - skwitowa tata. Zapad a cisza. Odkry am, !e wcale tak do ko%ca nie zna am moich rodziców. Zmarli, gdy by am zbyt ma a. Mimo to 'lepo ich kocha am. Kocha am ich za te dziesi$( lat blisko'ci, które mi dali. Cz$sto zastanawia am si$, czy by abym inna, gdyby to oni mnie wychowali, a nie starszy brat. - Kochanie, chcia "' co' wiedzie( o oknach i o stra!niku. Prawda? zagadn$ a mama po obiedzie, gdy siedzieli'my na werandzie, popijaj&c mro!on& herbat$. - Tak! - Mo!e przejdziemy si$ na pole okien, co skarbie? - zwróci a si$ teraz pe na entuzjazmu do taty. - To b$dzie wreszcie rodzinny spacer! Ten w odpowiedzi tylko kiwn& g ow&. Szybko zebrali'my si$ do wyj'cia. By o ju! pó#ne popo udnie. Nied ugo zapadnie ró!owy zmierzch. Id&c do drzwi, zatrzyma am si$ raptownie. Na kominku, w'ród wa!nych bibelotów, ramek ze zdj$ciami i muszelek z podró!y le!" o co', co nie pasowa o do ca /'ci. - Sk&d to macie? - zapyta am, bior&c do r$ki d ugie czarne pióro. - Znale#li'my wczoraj w ogrodzie - mama u'miechn$ a si$ weso o. - To pióro anielskie! Bardzo rzadko mo!na takie znale#(. Oni raczej nie gubi& ich przypadkiem. Przyniesie nam du!o szcz$'cia. Jaki' anio najwyra#niej nad nami potajemnie czuwa.
Powoli od /!0 am pióro na miejsce. Ten anio obserwowa . Moroni...
nie czuwa . On
Rozdzia 17 Razem z rodzicami szli'my w&sk& uliczk& wyk adan& marmurowymi 7 ytami. Mijali nas u'miechni$ci ludzie i pozdrawiali weso o. Wszyscy byli spokojni i zrównowa!eni. Zerkali na mnie ciekawie. Czy!by wiedzieli, kim jestem? Pewnie tak. Sprawa diab ów by a bezprecedensowa. A! zdziwi o mnie !e Archanio Gabriel, czy kto' inny u w adzy, jeszcze nas st&d nie wyrzuci . A w ka!dym razie, !e nie wyrzuci mnie. To zdecydowanie nie by o moje miejsce. Kolejna para nadchodz&ca z naprzeciwka przywita a si$ z nami. Rodzice odpowiedzieli machinalnie. Przyznam szczerze, !e nie by am przyzwyczajona do czego' takiego. Na Ziemi przechodnie tak si$ nie zachowywali. W Piekle, które by o lustrzanym odbiciem tego podobno smutnego pado u by o podobnie. Nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Pe na anonimowo'(. W Niebie czu am si$ zbyt ods oni$ta. Zupe nie jakby ka!dy si$ mn& interesowa . Nie mo!na znikn&( w t umie. Niepokoj&ce. Weszli'my do jednego z wielu parków, które widzia am po drodze. By o w nim sporo ludzi. Przewa!nie gromadzili si$ wokó dziwnych mis na nó!kach, ale tak!e siedzieli na awkach czy po prostu spacerowali. Rodzice podprowadzili mnie do jednej z mis. Zajrza am do niej. By a pusta. - I co teraz? - zapyta am. - Teraz nalejemy do niej wody - o'wiadczy a mama. Tata ruszy w stron$ marmurowej fontanny przedstawiaj&cej kilkoro ma ych putt z konewkami. Wzi& gliniany dzban, Których by o wiele w jej pobli!u, i zaczerpn& , na oko, zwyczajnej wody. Po chwili przelewa j& do kamiennej misy. Oczekiwa am jakich' b ysków, fajerwerków, nag ej ciszy, ale srodze si$ zawiod am. Woda w misie wygl&da a identycznie jak ta w dzbanie czy fontannie. Na jej powierzchni odbija y si$ nasze twarze. - A teraz na co czekamy? - Na stra!nika - wyja'ni a mama. Podnios am g ow$ znad tafli wody. Statecznym krokiem zmierza w nasz& stron$ jaki' staruszek ubrany w tog$. Przypomina mi pod tym wzgl$dem 'wi$tego Piotra. Mo!e te! by 1'wi$tym? Gdy podszed bli!ej, zauwa!0 am, !e mia na d oniach lateksowe 6$kawiczki. - Witajcie, moi drodzy - powita rodziców. - Chcecie zobaczy( to co zwykle? Pokiwali g owami. Staruszek zerkn& na mnie i przeczesa d oni& brod$. By a krótsza i mniej zmierzwiona od tej, któr& mia 1 'wi$ty Piotr, jednak mimo to by a imponuj&ca. Jasnoniebieska szata wydyma a si$ na jego do'( solidnym brzuchu.
Zauwa!0 am, !e mia na niej doszyt& kiesze%, z której wystawa y kolejne lateksowe r$kawiczki. - Widz$, !e córka jest z wami, wi$c pewnie pragniecie zobaczy( syna? upewni si$. - Poprosimy - rzek mój ojciec. Nie wytrzyma am. Musia am zapyta(. Ja wiem, !e nie wypada, ale musia am. Ciekawo'( mnie z!era a. - Czemu ma pan r$kawiczki? Rodzice spojrzeli na mnie ostro, jakbym pope ni a nietakt. Jednak starszy pan nie nakrzycza na mnie ani si$ nie obrazi . Za'mia si$ tylko dobrotliwie i odpowiedzia : - W tym zawodzie bardzo szybko niszczy si$ skóra. Na szcz$'cie 'miertelnicy wynale#li beztalkowe r$kawiczki. Jestem im za to bardzo wdzi$czny. Nast$pnie zanurzy palec po'rodku misy. Na wodzie pojawi y si$ kr$gi. Z pocz&tku delikatne, stawa y si$ coraz wyra#niejsze. Woda zacz$ a si$ burzy( i pryska(, zupe nie jakby palec staruszka by rozgrzany do czerwono'ci. Gdy zabra r$*$, woda uspokoi a si$. Jednak nie odbija y si$ w niej ju! nasze twarze. Przypomina a ekran telewizora. By a nieruchoma i b yszcz&ca. Zobaczyli'my w niej mojego brata Marka, który szed ulic& ze swoj& narzeczon& Natali&. A wi$c to by o okno. Mo!na by o zagl&da( przez nie do ziemskiej rzeczywisto'ci. Gdy si$ dobrze pochyli am nad tafl&, us ysza am nawet, o czym rozmawiaj&. Szybko si$ cofn$ am. Wyda o mi si$ wielce niestosowne pods uchiwa(, jak Marek szepcze Natalii, !e j& kocha. Straszne... Rodzice mogli us ysze( wszystko, co kiedykolwiek powiedzia am. Ka!de przekle%stwo, k amstwo. Oj, oj. Starszy pan w lateksowych r$kawiczkach kiwa g ow&, jakby s ysza moje my'li. A mo!e po prostu wywnioskowa wszystko z mojej miny? Chyba by a do'( czytelna. - Och zobacz, Karol, nasz Marek kupi jej kwiaty - zawo " a mama z zachwytem, wpatruj&c si$ w okno. Oboje pochylali si$ nad mis& tak nisko, !e obawia am si$, !e jeszcze chwila, a dotkn& nosami powierzchni martwej, nieruchomej wody. Nie wiedzia am, czy by o to bezpieczne. Chocia! z drugiej strony stra!nik bez oporów przez tyle tysi&cleci macza w niej palce. Tak, rodzice zdecydowanie nie mieli !adnych oporów przed inwigilowaniem naszego !ycia. Na szcz$'cie stra!nik wybiera to, co im pokazuje. Szepn$ am do niego: - Dzi$kuj$. +'miechn& si$ weso o.
- Gdybym pokazywa wszystkim wszystko, to w Niebie wcale nie by oby tak spokojnie - zwierzy mi si$ szeptem. Odchrz&kn& i teraz powiedzia g /'no, by i moi rodzice go us yszeli: - Nie mo!na zbyt cz$sto zagl&da( w !ycie 'miertelnych, bo mo!na si$ od niego uzale!ni(. Mo!na w nie zerka( od czasu do czasu, !eby zobaczy(, co 9 ycha(, ale nie mo!na wci&! i wci&!1'ledzi( najbli!szych. Mama skrzywi a si$, s ysz&c s owo „'ledzi(”. Chyba odrobin$ poczuwa a si$ do tego, co z tat& wyczyniali. Staruszek wzruszy ramionami i szepn& do mnie: - Staram si$, jak mog$. Nast$pnie odwróci si$ i ruszy w stron$ kolejnej pary, która patrzy a na niego wyczekuj&co. Id&c do nich, wymin& wysokiego blondyna. Moroni z szerokim u'miechem kierowa si$ w nasz& stron$. Mia na sobie typowy anielski strój. Ukry skrzyd a, by mu nie przeszkadza y. Mimo to wszyscy go rozpoznawali i witali z u'miechem. A on niczym gwiazda rocka przedziera si$ przez t um, który rozst$powa si$, gdy on uniós r$ce. - Co ty, w Moj!esza si$ bawisz? - zakpi am, gdy do mnie podszed . - Wikcia! - zawo " a moja mama ze zgroz&. - To anio ! Wzruszy am ramionami. To co, !e anio . Wcale nie musia am go z tego powodu lubi(. - Pani Biankowska - uj& d onie mojej mamy. - Prosz$ si$ nie przejmowa(. Znamy si$ z... Wikci& od dawna. Mo!emy sobie pozwoli( na drobne !arciki. Du!ym wysi kiem uda o mi si$ zapanowa( nad mimik& i powstrzyma( przed z /'liwym komentarzem. Nikt nie mia prawa mówi( do mnie per „Wikcia” poza mam&. Nie przepada am za tym zdrobnieniem. Poza tym patrzcie go. Znamy si$ od dawna. Hm... a mo!e Moroni by moim Anio em Stró!em? Czy w ogóle istnia o takie stanowisko? Je!eli tak, to musia oby istnie( strasznie du!o anio ów. Musz$ si$ pó#niej zapyta( Beletha. - Pozwol& pa%stwo, !e porw$ Wiktori$ na krótki spacer? - anio zwróci si$ do moich rodziców, nawet nie zadaj&c sobie trudu, !eby o zdanie zapyta( mnie. - Oczywi'cie - ucieszy a si$ mama. Mia a prawdziwy zachwyt w oczach, gdy na niego patrzy a. On naprawd$ by jak gwiazda rocka... albo aktor. Tak, zdecydowanie jak aktor. Ja mia am zawsze takie samo ciel$ce spojrzenie, jak widzia am Brada Pitta w telewizji. - Ale ja potem wracam na Ziemi$ - zauwa!0 am. - Och, to ju! ci$ nie zobaczymy w najbli!szym czasie - tata posmutnia . - Odwiedz$ was jeszcze raz, zanim opuszcz$ Niebo - zapewni am go. Obiecuj$.
+'ciskali'my si$ mocno. Na wszelki wypadek mama powiedzia a mi, jak mam si$ zachowywa(, jak szuka( pracy, jak znale#( m$!a, jak wychowa( dzieci. Oczywi'cie w wielkim skrócie, ale i tak trwa o to dobre pó godziny. Moroni lekko zirytowany sta i tupa niecierpliwie nog&. Chyba nie s&dzi , !e nasze po!egnanie b$dzie takie d ugie. Ja nie mia am nic przeciwko temu. Czu am to samo co mama. Mia am z e przeczucie, !e mo!emy si$ ju! nie spotka(, jak wpakuj$ si$ w jakie' diabelskoanielskie k opoty. - Uwa!aj na siebie, Wikciu - poprosi a mama ze zami w oczach. - B&4# dzielna, ksi$!niczko - doda tata. Te! wygl&da , jakby mia si$ zaraz rozp aka(. - Wróc$ jeszcze do was - zapewni am ich. - A jak umr$, to przysi$gam, !e zrobi$ wszystko, !eby trafi( do Nieba. Teraz ju! wiedzia am, jak to wszystko dzia a. Na pewno nie dam si$ przegada( diab u podczas targu. B$4$ wiedzia a, gdzie chc$ trafi(, i powiem to stanowczo, gdy zapytaj& mnie o zdanie. - Mo!emy i'( - powiedzia am do Moroniego. Po!egna si$ krótko z moimi rodzicami i ruszyli'my przez park w niewiadomym mi kierunku. - Czego chcesz? - zapyta am bez ogródek, gdy znale#li'my si$ ju! daleko od moich rodziców. - Rozmowy z tak urocz& dam& jak ty - o'wiadczy z u'miechem. Powiedzia to z tak& galanteri&, !e podejrzewa am, !e zaraz co najmniej mi si$ pok oni. - Spoko... - Co twoje diab y opowiedzia y ci o mnie? - zapyta . - Wiem tylko, !e za /!0 <' Ko'ció mormonów i !e wed ug Azazela co' knujesz - odpar am. Nie zbi am go z tropu swoj& odpowiedzi&. Raczej zawiod am. Chyba liczy , !e b$4$ zachwyca a si$ jego pomys owo'ci& albo chocia! zarzuc$ go pytaniami, jak to jest by( prorokiem. - To niedu!o wiesz - westchn& . - Chocia! trzeba przyzna(, !e esencj$ wszystkiego diab y ci przekaza y. - Rozwiniesz jako' to, co powiedzia am? +'miechn& si$ zadowolony, !e jednak zada am mu pytanie. Mia am czas. Mog am sobie na to pozwoli(. - Jestem bardzo dumny z mojego stowarzyszenia. Oczywi'cie mia em kilka niepowodze%. Na pocz&tku nie wiedzia em, jak si$ w zasadzie prowadzi co' takiego. Na przyk ad akceptowa em wielo!<%stwo. Jednak gdy Ameryka zacz$ a si$ jednoczy( i stan, w którym mieszka a wi$kszo'( moich zwolenników, mia zosta( przy &czony, musia em objawi( si$ jeszcze raz i troch$ to naprostowa(. Prawo federalne Stanów Zjednoczonych zabrania o wielo!<%stwa - skrzywi si$. - Ale za to uda o mi si$ utrzyma( to, !e moi
mormoni bior&1'lub na wieczno'(, a nie tak jak inni chrze'cijanie, póki 'mier( ich nie roz &czy. - Czemu tak ci$ to bawi? - zapyta am podejrzliwie. - Bo to troch$ uprzykrza !ycie moim wyznawcom. Dlatego tak mnie to bawi - wzruszy ramionami. Za'mia am si$ krótko. - Dlaczego si$1'miejesz? - zapyta . - Bardzo przypominasz mi w tej chwili Azazela - wyzna am. - Tak samo jak on nie lubisz ludzi. Moja uwaga zdenerwowa a anio a. Poczerwienia na twarzy, jego miniaturowe #renice zw$zi y si$ jeszcze bardziej. - Nie porównuj mnie z tym achudr& - wycedzi . - Jestem nieporównywalnie wi$kszy i wspanialszy od niego. Mo!e i mamy podobny stosunek do 'miertelników, ale ja lepiej potrafi$ ich wykorzysta(. Poza tym nie robi$ sobie wsz$dzie wrogów tak jak Azazel. A ju! jego przyst&pienie do Lucyfera uwa!am za kardynalny b &d. Przecie! to by o oczywiste, !e nic na tym nie zyska. Mia am ju! do'( tej rozmowy, do'( jego towarzystwa. Znu!0 o mnie to. Chcia am wreszcie si$ dowiedzie(, czego ode mnie chcia . - O czym chcia <' ze mn& rozmawia(? Bo je'li tylko mia <' zamiar chwali( mi si$ swoimi osi&gni$ciami, to chcia abym ju! pój'( - o'wiadczy am. Nie potrzebuj$ wyk adu na temat dziejów Stanów Zjednoczonych. - Jeste' twarda, Wiktorio - zauwa!0 . - Nietypowa 'miertelniczka. Tutaj wszyscy ludzie korz& si$ przed anio ami. S& niczym pe zaj&ce u anielskich stóp robaki. Zwierz$ta. Cokolwiek by twierdzi , pogl&dy mia naprawd$ i'cie Azazelowe. Myli si$ jednak. Wcale nie by od niego m&drzejszy czy lepszy. Jedyne, co ich ró!ni o, to miejsce sta ego pobytu. Na dodatek przejawia t$ sam& denerwuj&3& cech$, któr& mia ka!dy czarny charakter w hollywoodzkich filmach. Zamiast przej'( do rzeczy i zastrzeli( g ównego bohatera, musia mówi( tak d ugo o swoich planach, a! kto' go zd&!y obezw adni(. On po prostu nie potrafi si$ streszcza(. - Ale! ty masz problem z przej'ciem do sedna. Ja rozumiem, !e masz miliard lat na karku i po prostu musisz si$ komu' wygada(, ale czemu na lito'( bosk& wybra <' mnie? - nie wytrzyma am. - Czemu wszyscy nie dacie mi spokoju? Chc$ by( zwyk &1'miertelniczk&! - Przykro mi, Wiktorio, ale nie mo!esz. Posiadasz zbyt pot$!ne moce. Pot$!niejsze nawet ode mnie - jego oczy zab ys y zazdro'nie. - Powiem ci, jak traktuj& ci$ mieszka%cy Niebios, a pewnie tak!e i Piekie . Dzi$ki machlojkom twoich diab ów otrzyma "' si y, które nie powinny by( dane osobie z Iskr& Bo!&. Przez to sta "' si$ kim' lepszym od anio ów, diab ów, 'wi$tych. To nie jest prawid owe, Wiktorio. Zrozum, !e gdyby' chcia a, mog aby' obala( rz&dy. Niewa!ne, czy ziemskie, czy niebia%skie. Ty mo!esz wiele, o ile nie wszystko.
Dlatego u'miechamy si$ do ciebie, zapewniamy o naszej przyja#ni. B&4# przeciwnie, delikatnie dajemy ci do zrozumienia, !e to my jeste'my pot$!niejsi, chocia! wcale tak nie jest. Gramy z tob&. Pomy'la am o Lucyferze. Mo!e Moroni mia racj$? By am pot$!niejsza od Szatana. To dlatego tak skutecznie wmawia mi, !e mam go s ucha(. A ja 9 ucha am. - Wzbudzasz w nas strach i niech$( - u'miechn& si$ do mnie. - Gratuluj$. Zawsze chcia em by( kim' takim jak ty. - To nie takie trudne - mrukn$ am. - Po prostu zjedz jab ko. Za'mia si$ serdecznie. Stali'my w zacienionej alejce, w której poza nami nie by o nikogo. Dawno zostawili'my za sob& wszystkich umar ych 'miertelników. - Nie, moja droga, jab ko niestety na mnie nie podzia a. Poza tym go nie mam - westchn& . - A przyda oby mi si$. Wracaj&c jednak do tego, o czym mieli'my rozmawia(... Nareszcie! W ko%cu jego s owotok ustanie! Naprawd$ ju! si$ nie dziwi$, !e zosta prorokiem. Mia gadane jak kandydat na prezydenta. - Potrzebuj$ twojej pomocy, Wiktorio. Bez ciebie sobie nie poradz$...
Rozdzia 18 Przyznaj$, zaskoczy mnie tym, cho( nie tak bardzo, jak chyba tego oczekiwa . Wiedzia am, !e b$dzie czego' ode mnie chcia . Jak sam mi dobitnie wyja'ni , mia am moce, które mog& by( niezwykle przydatne. To tak, jakby wszyscy u!ywali uków, a ja jedna strzelby. Moja pomoc by a nieodzowna do wielkich, brudnych spraw, którymi nami$tnie zajmowa y si$ ostatnio nadprzyrodzone istoty w moim towarzystwie. Wiktoria Biankowska - supermenka do wynaj$cia. Dzwo%, gdy chcesz obali( rz&d lub doprowadzi( do zniszczenia ludzko'ci! - Chyba nie chc$ ci pomóc - stwierdzi am. - Chc$ mie( ju!1'wi$ty spokój. Chc$ wróci( na Ziemi$ i !0( swoim !yciem. - Och nie, moja droga. Nie mo!esz teraz znikn&( ze sceny. Nie wiem, co planuje Azazel, ale on na pewno nie pozwoli ci odej'(. - Teraz ju! nie jestem mu potrzebna - wzruszy am ramionami. - To po co zabra ci$ do Nieba? - zapyta niewinnie. O dobro( serca nie nale!y go podejrzewa(, to fakt. - W sumie nie wiem - mrukn$ am. - Na wycieczk$. Przecie! nie podejrzewa chyba, !e zastrasz$ Gabriela, !eby dali mu stanowisko archanio a, no nie? Moroni u'miechn& si$ do siebie. - A wi$c Azazel chce zosta( archanio em? - podrapa si$ w zamy'leniu po brodzie. - Czyli to jest jego plan? No prosz$, prosz$. A to miernota. Oczywi'cie nie ugryz am si$ w odpowiednim momencie w j$zyk. To po to Moroni chcia si$ ze mn& spotka(. Mia nadziej$, !e zdo a si$ ode mnie dowiedzie(, co planuj& moi towarzysze. A ja oczywi'cie wszystko poda am mu na pi$knie przystrojonym talerzu. - Ale nie wiesz tego ode mnie, jasne? - warkn$ am. - Bo inaczej...! - Bo inaczej co? Zamienisz mnie w mrówk$ i zadepczesz? - wykpi mnie. - Nie jeste' zabójczyni&. Wiem, !e nadal masz wyrzuty sumienia z powodu tamtych i !" ujesz tego, co si$ sta o. W&tpi$, !eby' mia a to kiedykolwiek powtórzy(. Cho( przyznaj$, !e by to bardzo imponuj&cy wyczyn. Kipia am ze z /'ci, ale mia racj$. Nie odwa!$ si$ ponownie zabi(. Zbyt wiele mnie to kosztowa o. Nerwów, nieprzespanych nocy, ez. W pewnym sensie zabi am tak!e cz$'( siebie. Odgarn$ am w osy z twarzy. W Arkadii by o bardzo przyjemnie. Nie by o ani za ciep o, ani za zimno. Temperatura oko o dwudziestu czterech stopni. Jednak mnie zrobi o si$ teraz bardzo gor&co. Czu am, jakby moje policzki gotowa y si$ ze z /'ci. - Chcia bym, aby' pomog a mi w moim ma ym planie. W zamian obiecam ci spokój, którego tak pragniesz. Moroni opar si$ o drzewo w nonszalanckiej pozie.
- Nie ufam ci. Nie wierz$, !e dasz mi spokój. To si$ nigdy nie sko%czy. Diab y te! mia y da( mi spokój. A widzisz, jaki jest tego efekt - rozpostar am ramiona. - Wszyscy wiedz&, !e diab om nie nale!y ufa(. Nie odpowiadam za nich i pobudki nimi kieruj&ce - zmierzy mnie spojrzeniem od stóp do g ów. - Chocia! dobrze rozumiem Beletha. By aby z ciebie wspania a towarzyszka !ycia. Pot$!na, pi$kna, poci&gaj&ca. Sam zaproponowa bym ci wspólne !ycie, jednak wiem, jak brzmia aby twoja odpowied#. - To dobrze, !e wiesz - mrukn$ am. - A w "'nie. Jak twój wybranek? Pogodzili'cie si$ ju!? - zapyta z /'liwie. Czy tu wszyscy wiedzieli o wszystkim? Istnienie Piotrka i jego zdrada nie ukry y si$ nawet przed anio em? Skandal. - Nie... - mrukn$ am. - Zamiast by( na Ziemi z ukochanym, ty przebywasz w Niebie z diab ami - za'mia si$ ze mnie. - Moja droga, podziwiam twoj& inteligencj$, ale s& chwile, !e nawet ja zaczynam w ni& w&tpi(. Nie nale!y ufa( diab om. Zapami$taj to raz na zawsze Dobrze ci radz$. Postanowi am nie ci&gn&( tej niewygodnej dla mnie rozmowy. - Czyli co w sumie ode mnie chcesz? Nie chcesz zrobi( ze mnie swojej dziewczyny, to co w ko%cu? - Nie chc$, by' by a moj& partnerk&, bo nie mo!esz ni& zosta(. Boskie prawo zabrania anio om spó kowa( ze 'miertelnikami, a ty niestety jeste' 'miertelniczk&. Ju! mia am mu przerwa(, jednak on wreszcie powiedzia co' nowego, co', czego jeszcze nie wiedzia am: - To wszystko co prawda b$dzie przesz /'ci&, gdy tylko osi&gn$ to, co zamierzam. Wtedy porozmawiamy ponownie. Po plecach przebieg mi dreszcz niepokoju. Jego g os stwardnia i sta si$ o wiele bardziej z owieszczy ni! na pocz&tku rozmowy. - A teraz potrzebuj$ twojej pomocy w zdobyciu kilku przedmiotów. Zapewniam, !e nie zajmie ci to du!o czasu. - Jakie przedmioty? - zapyta am nieufnie. - Klucze - u'miechn& si$ chciwie. Jego wyblak e oczy zal'ni y w s /%cu. Ma e jak szpileczki #renice zw$zi y si$ jeszcze bardziej. Mia am wra!enie !e znik y zupe nie. - Po co ci te klucze? - Och, zamierzam tylko zdoby( w adz$ nad 'wiatem, obali( pot$2$ archanio ów, sprawi(, by wszyscy zapomnieli o starym Bogu, i pomóc Afryce w stworzeniu w asnego programu kosmicznego. Westchn$ am ci$!ko. W za'wiatach ka!dy uwa!" mnie za idiotk$. - Taaa, jasne. I co jeszcze? Mo!e zlikwidujesz Piek o, bo jest niepotrzebne? - zakpi am.
Nie wiem, gdzie chcia si$ w ama( za pomoc& tych kluczy, ale nie b$dzie mi tu mydli oczu, !e niby chce zniszczy( Boga. - Och nie kochana. W !adnym razie nie zlikwiduj$ Piek a. Pozwól, !e co' ci zacytuj$. Jak mówi dziewi&te twierdzenie satanizmu: „Szatan jest najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek Ko'ció posiada , poniewa! przez te wszystkie lata dawa mu zaj$cie!”2. Nie mog$ zniszczy( takiej pi$knej tradycji. )mia si$ do rozpuku z mojej miny. Dobrze wiedzia , !e nie wierz$ w ani jedno jego s owo. Nagle spowa!nia , widz&c co' albo kogo' za moimi plecami. Z dobrego policjanta zmieni si$ w z ego glin$. - Droga Wiktorio. Zauwa!, !e jestem teraz mi y, ale mog$ szybko przesta( taki by(. Mam do'( gierek. Przemy'l to, co ci zaproponowa em powiedzia szybko. - Pomy'B$ - mrukn$ am. Nie ma mowy, w nic mnie nie wci&gnie ten oszuka%czy anio . Po moim trupie! Anie, zaraz. Nie powinnam tak mówi(. Chc$ do!0( pó#nej staro'ci i dr$czy( wnucz$ta przypalonymi ciastkami w asnej roboty. Chocia! z drugiej strony widmo spokojnego !ycia, które roztacza przede mn& Moroni, by o bardzo kusz&ce. - Zostawi$ ci troch$ czasu na zastanowienie. Potem spodziewaj si$ mojej wizyty. Do zobaczenia - kiwn& mi na po!egnanie g ow& i odwróci si$ na pi$cie, rozk adaj&c czarne jak smo a skrzyd a. Powiew wiatru smagn& mnie po twarzy, gdy Moroni wzbi si$ w powietrze. - Hej! - podbieg do mnie w tej chwili zasapany Beleth. - STÓJ! Jednak Moroni by ju! tylko czarn& plamk& mi$dzy chmurami. Dopiero teraz zwróci am uwag$ na to, jak ju! si$ zrobi o pó#no. Zacz& zapada( ró!owopomara%czowy zmrok, wyd .!aj&c cienie otaczaj&cych nas drzew. Ca kiem wypad o mi z g owy ma e przyj$cie na Ziemi, na którym mia am si$ dzisiaj stawi(. - Czego od ciebie chcia ? - zapyta podenerwowany Azazel, b$4&c podejrzanie bliski histerii. - Nawet na chwil$ nie mo!na zostawi( ci$ samej, bo zaraz zaczynaj& si$ jakie' k opoty. No mów!e, czego on od ciebie chcia ! - Po prostu ze mn& rozmawia - odburkn$ am. - O czym? - O tym, co ja tu robi$. O tym, !e jestem ca kiem pot$!na - wzruszy am ramionami. Nie by am pewna, czy powinnam im mówi( o planach Moroniego. A je'li rzeczywi'cie da by mi 'wi$ty spokój, gdybym mu pomog a? By anio em. Mo!e mog am mu zaufa(? - A nie pyta ci$ o moje plany? - naciska Azazel. 2
Anton Szandor La Vey, Biblia Szatana, Wroc aw 1999.
- Nie... - To ciekawe - zas$pi si$. - O co mu mo!e chodzi(? - Po prostu zaintrygowa am go swoj& osob&. Azazel przygl&da si$ uwa!nie, jakby mi nie uwierzy . W ko%cu jednak chyba da za wygran&, bo jego twarz si$ rozpogodzi a. - A mo!e Moroni nic nie planuje? - rzuci pytanie w przestrze%. - Mo!e po prostu zaniepokoili'my go swoj& obecno'ci& i chce wybada(, jakie s& nasze prawdziwe zamiary? - Mo!e - mrukn& nie do ko%ca przekonany Beleth, zerkaj&c na mnie krzywo. - Nie podoba mi si$, !e zaczepia Wiktori$. Musimy jej lepiej pilnowa(. Spojrza am na niego ostro. Nie zamierza am wsz$dzie chodzi( w ich asy'cie. Chocia! przystojnego diab a pewnie bardzo by to ucieszy o. - To nie wiesz, czego chcia ? - Azazel po raz kolejny chcia si$ upewni(. Po raz kolejny wzruszy am ramionami. A! co' mi strzykn$ o w karku. Za cz$sto ostatnio wykonywa am ten gest. Zw aszcza w momentach, kiedy oszukiwa am. Nabyte zwyrodnienie barku chyba nie 'wiadczy o dobrze o statystyce moich k amstw. - W Niebie nie ma anielic, prawda? - zapyta am niespodziewanie. Diab y spojrza y na mnie zaskoczone t& nag & zmian& tematu. - Nie. Piek o jest znacznie bardziej post$powe od Arkadii i ju! dawno stworzy o tak& posad$. Niebo jest pod tym wzgl$dem wybitnie zacofane, przez co traci corocznie wiele setek, je'li nie tysi$cy dusz - odpowiedzia Azazel. Ale jak ju! zostan$ Archanio em, to obiecuj$, !e pomy'B$ nad tym zagadnieniem. A co, Wiktorio? Zg aszasz swoj& kandydatur$? Mie( skrzyd a. Fajna rzecz. Znacznie przyjemniejsze od rogów i ogona. - O ile nie b$dzie si$ to wi&za o ze 'mierci&, to nie ma sprawy westchn$ am. - Postaram si$ - Azazel wyszczerzy do mnie z$by. - A teraz co? Idziemy na przyj$cie? Mam ochot$ si$ upi(! Patrzy am na niego ze zgroz&. Nie mia am ochoty nia%czy( pijanego diab a na imprezie studenckiej. Beleth 'cisn& mnie za r$*$, !eby doda( mi otuchy. - Ja si$ nim zajm$ - szepn& .
Rozdzia 19 Sta am pod drzwiami studenckiego mieszkania Tomka z dopiero co wyczarowan& butelk& wina w d oni. W drugiej 'ciska am torb$ foliow& z kilkoma opakowaniami chipsów. B$4$ musia a stawi( czo o Zuzie, Piotrkowi, ca emu 'wiatu. Naci'ni$cie dzwonka by o chyba ponad moje si y. - Wchodzimy w ko%cu? - zniecierpliwi si$ Azazel. A na dodatek mia am za plecami dwa zrz$dliwe diab y. Niech$tnie wcisn$ am dzwonek. Otworzy mi roze'miany Tomek, wyra#nie ju! pod wp ywem bia ej, czerwonej lub !, tej „wody ognistej”. Spojrza ciekawie na moich towarzyszy. - Hej - poca owa am go w policzek. - To s& moi znajomi: Bartek i Arek. Przepraszam, !e wcze'niej nie zapyta am czy mog$ ich przyprowadzi(. Obiecuj$, !e bior$ na siebie ca & odpowiedzialno'( za ich zachowanie. Poza tym mog$ por$czy(, !e b$4& grzeczni i nic nie zdemoluj&. Wcisn$ am koledze do r&k alkohol oraz zagryzk$ i wesz am do mieszkania. Od razu straci am zainteresowanie diab ami. Potrzebowa am jak najpr$dzej zorientowa( si$, czy Piotrek ju! przyszed , !ebym zd&!0 a odseparowa( go od Beletha, ale najpierw musia am znale#( Zuz$ i opowiedzie( jej o rozstaniu. Na moje nieszcz$'cie sta a po'rodku pokoju i rozmawia a z Piotrem. Szlag by to trafi ... By am ciekawa, co tym razem Piotrek mi powie. Wymy'li jeszcze inny powód swojej zdrady? Za'mia am si$ gorzko w my'lach. Pociesza o mnie, !e przynajmniej odk&d zjedli'my jab ko, nie mogli'my by( po raz kolejny zaczarowani ani zmuszeni do zrobienia czego' wbrew naszej woli. Teraz grzeszyli'my tylko i wy &cznie na swój rachunek. Id&c w ich stron$, zobaczy am Monik$. Podrywa a jakiego' nieznanego mi ch opaka. Puszczalska #dzira. Zauwa!0 am, !e zerkn$ a na mnie z lekkim .'miechem. Si & woli powstrzyma am si$, !eby nie podej'( i na dzie% dobry nie roztrzaska( jej czaszki o 'cian$. - Cze'( - powiedzia am z krzywym u'miechem do dwóch bliskich mi osób. Piotrek spu'ci wzrok, ja spojrza am w bok, a Zuza zdziwiona unios a do góry brew. - A co tu si$ dzieje? - zapyta a podejrzliwie. - Nie rzucacie si$ na siebie, nie ob'ciskujecie, nie ca ujecie? W$sz$ jakie' zamieszanie. - Rozeszli'my si$ - powiedzia cicho Piotrek. Zuza nie wiedzia a, co powiedzie(. Sta a z szeroko otwartymi ustami i par$ razy poruszy a nimi jak 'ni$ta ryba. To musia by( dla niej szok. Pierwszy
raz nie dowiedzia a si$ czego' wprost ode mnie. W ko%cu wzi$ a si$ w gar'( i warkn$ a z pretensj&: - A ty mi nic nie mówisz?! - To si$ sta o przed chwil& - mrukn$ am. - Zuza, przepraszam ci$, ale czy mog$ porozmawia( przez chwil$ z Wiktori&? Sam na sam? - poprosi Piotrek. Rzuci a mi pytaj&ce spojrzenie, ale nie zareagowa am na nie. Urazi o mnie, !e nie zapyta mnie o zdanie, mimo to zdecydowa am si$ go wys ucha(. Zuza westchn$ a, pokr$ci a g ow& i zostawi a nas samych. O ile mo!na zosta( samemu w pokoju pe nym ludzi. - Mo!e wyjdziemy na balkon, je'li tam nikogo nie ma? - zaproponowa mój by y ukochany. Balkon by do'( bolesnym miejscem. To od niego wszystko si$ zacz$ o. K&tem oka zauwa!0 am, !e Beleth przygl&da nam si$ podejrzliwie. Wygl&da , jakby mia ochot$ zabi( Piotrusia spojrzeniem. Balkon na szcz$'cie by pusty. Tomek i jego wspó lokatorzy pozwalali pali( w mieszkaniu, wi$c nie by o ch$tnych do marzni$cia na dworze. Zamkn$li'my za sob& drzwi. )nieg niedawno si$ rozpu'ci . Wiosenna odwil! pojawi a si$ niespodziewanie. Bez zb$dnych, ckliwych zagaje% postanowi am od razu przej'( do rzeczy. - Chcia am ci$ zapyta(, czy nadal nic nie pami$tasz z tamtego zdarzenia opar am si$ o barierk$, patrz&c na szare bloki -oliborza. Piotru' nie przysun& si$ do mnie. Stan& w takiej odleg /'ci, !ebym czu a si$ komfortowo. - Tak - odpar z moc&. - Nic nie potrafi$ sobie przypomnie(. Ale czasami... czasami mam sny. To dziwne sny. Widz$ w nich urywki tamtego poranka. Drgn$ am. Tak samo by o ze mn&, gdy zosta am zamordowana. Tak!e mia am sny. Nikomu o nich nie mówi am, nawet Piotrkowi. Potem o nich zapomnia am, gdy straci am pami$(. Mgliste migawki wieczoru, wizje mordercy, widmo no!a wbijaj&cego si$ w mój brzuch, fantomowy ból. Oczywi'cie mojej traumy nie da si$ porówna( z tym, !e jemu si$1'ni, !e si$ pieprzy z Monik&. Hm, nie mog$ brzydko mówi( i nienawidzi(, bo moje szanse na trafienie do Nieba malej&. Pomimo !e zamkn$li'my za sob& drzwi balkonowe, dobieg nas perlisty, sztuczny 'miech Moniki. A! si$ wzdrygn$ am z obrzydzenia. Dobra nienawidzi( przestan$, kiedy wejd$ na jaki' wy!szy stopie% duchowy, bo na razie by am na to najwyra#niej za s aba... - A co z tob&, Wiki? - chcia mnie dotkn&(, ale cofn& d /%. - Nie pakujesz si$ w !adne k opoty? Bo diab y ca y czas za tob& chodz&. - Wszystko jest dobrze - u'miechn$ am si$. - Spotka am moich rodziców w Niebie! Rozmawia am z nimi. Mog am si$ do nich przytuli(.
- Ciesz$ si$, Wiki. Wiem, !e bardzo za nimi t$skni "'. Kiwn$ am smutno g ow&. - Zw aszcza !e wspomnienia o nich powoli zaczyna y mi si$ zaciera(... Ale teraz ju! ich nie zapomn$. Ju! nigdy - powiedzia am z moc&. - Poza tym zamierzam kiedy' do nich do &czy( w Niebie. Teraz wiem, !e na mnie czekaj&. - Tylko nie do &czaj do nich za szybko. Wiki, ja wiem, !e pewnie pu'cisz mimo uszu to, co teraz ci powiem, ale uwa!aj na diab y. Ja im nie ufam. Nie wierz$, !e dadz& ci spokój. Je'li chodzi oby im tylko o skrzyd a, to przecie! przestaliby ci$ pilnowa(. Nie sp$dzaliby z tob& ka!dej chwili. Oni jeszcze do czego' ci$ potrzebuj&. Nie chc&, !eby' si$ im wymkn$ a z r&k. - Wiem. Azazel planuje przewrót w Niebie. Chce zosta( archanio em. Piotru' otworzy szeroko oczy ze zdumienia. - -artujesz - bardziej stwierdzi ni! zapyta . - Jak on zostanie archanio em, to ja chyba stan$ si$ ateist&... - Nie wa! si$ - pogrozi am mu palcem. - Skoro ju! mamy do'wiadczalny dowód, !e szcz$'liwe !ycie pozagrobowe istnieje, to musimy trafi( w jakie' dobre miejsce. +'miechn& si$. Przez chwil$ znowu poczu am si$ tak jak dawniej, gdy wszystko mi$dzy nami by o w jak najlepszym porz&dku. Gdy byli'my dobrymi przyjació mi, a potem par&. Brakowa o tylko, !eby'my trzymali si$ ca y czas za r$ce i co jaki' czas ca owali. - Co z nami b$dzie? - zapyta . - Nie wiem - zapatrzy am si$ przez szyb$ na dwa diab y. Azazel w "'nie w najlepsze zagadywa moj& przyjació *$ Zuz$. - Udowodni$ ci, !e ja z t& zdrad& nie mia em nic wspólnego - zmiesza si$. - To znaczy, no wiesz, o co mi chodzi. Nie pozwol$, !eby diab y mn& manipulowa y. Nie jestem ich marionetk&. Jak ju! mówi em, postaram si$ by( w pobli!u, gdyby' mnie potrzebowa a - zapewni mnie rycersko. Przypomnia am sobie z ote golemy i to, !e mog& zabi( bez powodu tylko dlatego, !e kto' podejdzie za blisko bramy. Podejrzewa am równie!, !e mog y zaszlachtowa( za krzywe spojrzenie, ale akurat na to nie mia am dowodu. - Ale nie id# za mn& do Nieba - z apa am go za r$*$. Poczu am, jakby mi$dzy nami przebieg pr&d. Piotrek te! to poczu , bo wpatrywa si$ we mnie w zdumieniu. To by o bardzo dziwne, ale przyjemne uczucie, jak przeskok mocy. Nigdy wcze'niej czego' takiego nie czuli'my. Chyba zjedzenie jab ka i uaktywnienie Iskry Bo!ej co' w nas zmieni y. Wpatrywali'my si$ w swoje r$ce. - Bram Niebios pilnuj& potwory. Zabij& ci$, je'li si$ zbli!ysz. Obiecaj, !e nie b$dziesz próbowa wej'( do Arkadii - powiedzia am, odsuwaj&c d /% i staraj&c si$ zapomnie( o tym dziwnym uczuciu. - Mog$ ci obieca(, !e postaram si$ unika(... - u'miechn& si$ przekornie.
- Piotrek, to nie s&1!arty! Z ote golemy mog& ci$ zabi(! - Martwisz si$ o mnie - ucieszy si$. - To dobrze, mo!e nie wszystko jeszcze stracone. Nie s ucha mnie. Wcale. - Ale wszystko b$dzie stracone, jak dasz si$ zabi( - zauwa!0 am. - Nie da si$ ukry( - za'mia si$. - Nie martw si$ o mnie. Dam sobie rad$. Poza tym zas .!0 em na ma y wycisk. - Urwanie g owy, przeci$cie na pó szabl& i rozwleczenie wn$trzno'ci przed bram& nie jest ma ym wyciskiem - odpar am ponuro. - Fakt. Gdy tak obrazowo to przedstawi "', to zacz& em mie( w&tpliwo'ci. Wiedzia am, !e mnie nie pos ucha. Piotrek zawsze chadza w asnymi 'cie!kami. By niczym kot. Inteligentny indywidualista. - Piotru', to nie jest 'mieszne - jak zwykle wyprowadza mnie z równowagi swoim uporem. - Rozejrza em si$ ju! troch$ po za'wiatach i dowiedzia em si$, !e podobno w Niebie jest Jezioro Czasu - powiedzia , zmieniaj&c temat. Po plecach przebieg mi dreszcz na my'l o tym, !e poszed do Piek a, by znale#( rozwi&zanie. Wpl&tywa si$ dok adnie w to samo co ja poprzednio. Jeszcze tylko tego brakowa o, !eby kto' go wci&gn& w jakie' polityczne rozgrywki. Jezioro Czasu, pierwszy raz s ysza am t$ nazw$. Czy!by to Lucyfer mu o tym opowiedzia ? W przewodniku po Piekle tak!e nie by o !adnej wzmianki. No tak, ale Piotrek mówi , !e ono jest w Niebie. - To jezioro, w którego wodzie mo!na zobaczy( przesz /'(, tera#niejszo'( i przysz /'( - wyja'ni mi. - Tam jest dowód na to, !e ja ci$ nie zdradzi em specjalnie, !e za tym wszystkim stoj& oni. Chc$ odzyska( twoje zaufanie. Spojrzeli'my po raz kolejny przez szyb$ na moich towarzyszy z piek a rodem. Beleth przewierca mnie spojrzeniem. - Wiki, s yszysz mnie? Odwróci am si$ do niego wyrwana z rozmy'la%. - Nie szukaj tego jeziora - powiedzia am. - Chc$ ci udowodni( - upiera si$. Zakl$ am w duchu. Nie chcia am mie( go na sumieniu. Nie zna za'wiatów ani zasad w nich panuj&cych. Pr$dzej go zabij&, ni! znajdzie to jezioro. - Spróbuj$ je znale#( - zapewni am go, !eby si$ odczepi . - Ale ty nie zbli!aj si$ do Nieba, jasne? Nie odpowiedzia , u'miechn& si$ tylko do mnie czule. - T$skni$ za tob& - wyzna . Przez chwil$ stali'my w milczeniu. Nic nie odpowiedzia am, chocia! te! odczuwa am t$sknot$. Mimo to nie potrafi am mu wybaczy(. Ch ód wieczoru zacz& wkrada( nam si$ pod ubrania. Zadr!" am.
- Chod# do 'rodka. Tu jest zimno. Jeszcze mi si$, diablico, przezi$bisz westchn& zawiedziony brakiem mojej reakcji. - Anielico - poprawi am go. - Od jakiego' czasu zamierzam by( tylko i wy &cznie prawa i dobra. Moje diab y siedzia y razem z Zuz& na kanapie, s&cz&c alkohol z wysokich szklanek. Jednak Beleth nie by zaj$ty rozmow&. Czujnie obserwowa ka!dy nasz gest i zmian$ wyrazu twarzy. I by widocznie niezadowolony z tego, co podejrza . - Osobi'cie uwa!am wszelkie wojny religijne za z o. W ko%cu nasza wspania a religia ka!e krzewi( prawd$ - Azazel w "'nie rozwodzi si$ nad jakim' dziwnym tematem. - Czy jednak mo!na uzna( wojny krzy!owe za samo ; o? Otó!... Zuza wpatrywa a si$ w diab a jak w obrazek, spijaj&c ka!de s owo z jego ust. Poci&gn$ a solidny yk ze szklanki, nape nionej zapewne wódk& z sokiem wi'niowym. Znaj&c moj& przyjació *$, pewnie w stosunku 1:1. - Mo!emy pogada(? - zaproponowa am. Zuza niech$tnie odesz a ze mn& na bok. Opowiedzia am jej w wielkim skrócie, jak to Monika rozbi a nasz zwi&zek, bo kr$ci a si$ ko o Piotrka, a on lekko zacz& jej ulega(. Nie wspomnia am o zdradzie cielesnej. Powiedzia am tylko, !e zerwa am z nim, skoro nie jest pewien swoich uczu( wobec mnie. - Nie wygl&da, jakby nie by pewien swoich uczu( - skwitowa a moj& opowie'( Zuza. - Poza tym widz$, !e nie jeste' mu d .!na. Szybko znalaz "' nowego adoratora, tego Bartka. )ledzi zazdro'nie ka!dy twój ruch, kiedy wysz "' z Piotrkiem na balkon. Nie powinna' si$ nimi tak bawi(. Zdecyduj si$ na jednego. Nie mo!esz mie( dwóch. Nie wierzy am w to, co w "'nie us ysza am. Zuza prawi a mi mora y! Zastanawia am si$, na kim w "'ciwie mi teraz zale!y. Czy zale!" o mi na Piotrusiu, mojej szczeniackiej mi /'ci? Teraz na balkonie przypomnia mi, jak to by o, kiedy byli'my razem. - Mo!e tak samo by o z Piotrkiem i Monik&? - zapyta a Zuza. - W ko%cu wszyscy wiemy, !e z niej kawa cholery, jak si$ na co' uprze. A tym razem najwyra#niej upar a si$ na twojego Piotrka. Pewnie uzna a, !e to 'wietna zwierzyna owna, bo jest w tobie zakochany. J& podniecaj& takie wyzwania. Mój poziom z /'ci znowu podniós si$ do poziomu, na którym najch$tniej powyrywa abym Monice wszystkie w osy z g owy. Jeden po drugim, !eby cierpia a jak najd .!ej. No tak, gdybym jej powiedzia a, !e si$ przespa z Monik&, to Zuza pewnie twierdzi aby co' zupe nie innego. Dopóki si$ tego nie dowie, b$dzie jego zagorza & zwolenniczk&. - A teraz opowiedz mi o Arku - moja przyjació ka zmieni a temat. Wydaje si$ strasznie fajnym facetem. A do tego jest religijny! Idealny kandydat na ch opaka!
Rozdzia 20 Jeszcze d ugo rozmawia 0'my na imprezie. O Piotrku, Bartku, nowej mi /'ci Zuzy, czyli Arku. Nie zawiod am si$ na niej. Zawsze mia a do'( specyficzny, przewa!nie chybiony, gust, je'li chodzi o o dobór m$!czyzn. By zapobiec kolejnej katastrofie, wyja'ni am jej, !e Arek jednak nie jest do wzi$cia, poniewa! jest gejem. Stara si$ tylko sprawia( wra!enie hetero, !eby nie zosta( wy'mianym i napi$tnowanym. Od razu jej przesz o. Znowu mia am sp$dzi( noc w rezydencji Beletha. Diabe , wyra#nie zdo owany moimi dobrymi stosunkami z Piotrusiem, stara si$ zrobi( wszystko, byle mnie tylko uwie'(. Gdy lekko zawiani wrócili'my do jego posiad /'ci, Beleth stwierdzi , !e powinni'my zdecydowanie zje'( jeszcze kolacj$. W ko%cu nie mo!na k "'( si$ o pustym !/ &dku. Inaczej alkohol móg by nam zaszkodzi(. Nie wiem, czemu na to przysta am. Chyba tylko i wy &cznie z ciekawo'ci, co on tym razem wymy'li. Diabe na t$ okazj$ wybra du!& jadalni$ stylizowan& na zamkow& komnat$. Du!y stó , przeznaczony raczej do biesiad ni! skromnej kolacji we dwoje, wygl&da przera#liwie pusto. Przykryty burgundowym obrusem haftowanym w bia e ró!e pasowa do ozdobnych kilimów przedstawiaj&cych barwnych rycerzy zabijaj&cych smoki. Dooko a g ów smoków by y wyszyte strugi krwi. Przeurocze. Z sufitu zwiesza si$ okaza y !yrandol z kilkudziesi$cioma zapalonymi 'wiecami, z których skapywa gor&cy wosk. To by o romantyczne, ale i strasznie niepraktyczne. Ju! si$ obrus zniszczy . Diabe odsun& mi krzes o i posadzi u szczytu sto u. Sam zaj& miejsce po mojej prawicy. Klasn& w d onie i na pustym stole pojawi a si$ zastawa i pi$kne dania. - Chyba nie s&dzisz, !e tyle zjem? - za'mia am si$. Na 'rodku le!" o ogromne prosi$ z jab kiem w pysku. Tak si$ na nie zagapi am, !e nie us ysza am, co mi odpowiedzia . - Przepraszam, mo!esz powtórzy(? - skupi am uwag$ na moim towarzyszu. - Powiedzia em, !e niewa!ne, ile zjesz, wiem, ile ja zjem. Zamierzam zje'( dzisiaj ciebie - u'miecha si$ kusz&co. - No, no! Z y wilku. Nie adnie - zakpi am. Jak zrobi(, !eby alkohol wyparowa z mojej g owy i !ebym natychmiast wytrze#wia a? Pomy'la am intensywnie o tym, !e chc$ by( trze#wa. Ku mojemu zaskoczeniu uda o mi si$. Odetchn$ am z ulg&. By am bezpieczna. Bez s owa poda mi pó misek z w$dlinami. - -yczysz sobie? - zapyta z galanteri&.
Pocz$stowa am si$ i zrobi am sobie do'( prostack& kanapk$. -eby ju! nie by a taka ca kiem zwyczajna, po /!0 am na niej kawa ek pieczarki i plasterek pomidora. Diabe na /!0 sobie na talerz przepiórk$ i sprawnie zacz& j& kroi( poz acanym widelcem i no!em. Wzi$ am do r$ki jeden z takich sztu(ców. Jego 6&czka wysadzana by a male%kimi diamentami, rubinami i szmaragdami. Na wszelki wypadek od /!0 am go na miejsce, !eby nic nie popsu(. Podczas jedzenia rozmawiali'my na neutralne tematy. Beleth w skrócie powiedzia mi, gdzie si$ wybierzemy jutro na spacer i co zwiedzimy. - Spodoba ci si$ tak zwane Anielskie Centrum Dowodzenia - zachwala . To stamt&d kierujemy i obserwujemy ca y ziemski 'wiat. - My? - zapyta am. - Jeszcze nie zosta <' anio em. - To tylko kwestia czasu - zapewni spokojnie. - Wina? Zanim zd&!0 am odpowiedzie(, nala , przepisow& wed ug zasad savoirvivre, ilo'( czerwonego trunku do kieliszka. Swoj& drog& bardzo pi$knego. Szklany kielich osadzony by na srebrnej nó!ce oplecionej z otymi li'(mi. Trzeba by o przyzna( Belethowi, !e gust mia nienaganny. - Próbujesz mnie upi(? - zaniepokoi am si$. - Oczywi'cie, !e tak. Upij$ ci$, a potem wykorzystam twoj& s abo'( do mnie - u'miechn& si$ zmys owo. - S abo'(? Chyba zwariowa <' - prychn$ am i spojrza am na wino w kieliszku, !eby nie móg zajrze( mi w oczy. - Wracaj&c do naszej rozmowy o wycieczce - zignorowa moj& uwag$. Potem zabra bym ci$ do Obserwatorium, a wieczór mogliby'my sp$dzi( w teatrze. Co ty na to, !eby zobaczy( Antygon! gran& przez antycznych aktorów? Ca kiem nie#le si$ trzymaj&. - Brzmi obiecuj&co - wzruszy am ramionami. - A macie tu jeszcze jakie' cuda? Czy reszta jest zwyczajna tak jak w Piekle? Rozpar si$ wygodnie na krze'le i z kieliszkiem w d oni zacz& zachwala( Niebo. - Arkadia jest znacznie bardziej... czarodziejska od Piek a, je'li o to ci chodzi. We#my chocia! te golemy sprzed bramy. Nigdzie wi$cej takich nie spotkasz. S& jedyne w swoim rodzaju... O! - wykrzykn& zadowolony, !e co' mu si$ przypomnia o. -Je!eli jeste' taka !&dna cudów, to mamy co', czego nigdzie nie ma. Jezioro Czasu. Mia am wi$cej szcz$'cia ni! rozumu. Chyba szybciej, ni! my'la am spe ni$ obietnic$ dan& Piotrowi. - Co to jest? - upi am yk wina i wzi$ am do ust ostatni k$s niezwykle smakowitej kanapki z w$dzon& szynk&. Usi owa am nie da( po sobie pozna(, !e ju! co' na jego temat s ysza am. - To, jak nazwa wskazuje, jezioro. Tyle !e niezwyczajne. W tym jeziorze 7 yn& wody czasu. Gdy wyp yniesz ódk& na jego 'rodek i wychylisz si$ za burt$, mo!esz dostrzec przesz /'(, tera#niejszo'( i przysz /'(.
To by a dla mnie szansa. Je'li zerkn$ abym do Jeziora Czasu, mog abym si$ dowiedzie(, czy diab y rzeczywi'cie sta y za zdrad& Piotra. Je'li nie, to mog$ przesta( mie( wyrzuty sumienia, gdy jestem z Belethem. A je'li tak - to biada diab om. Nikomu nie pozwol$ rozbija( moich zwi&zków dla kaprysu! - I tak po prostu mo!na zobaczy( przysz /'( i przesz /'(? W wodzie? zdziwi am si$. - To co' jak okna w parku do podgl&dania 'miertelników? - Niezupe nie. Chocia! podobne jest to, !e w obu przypadkach zagl&dasz w wod$ - wyja'ni . - Ch$tnie bym zobaczy a to jezioro - powiedzia am i szybko sk ama am: Jestem ciekawa, jak potoczy si$ moja przysz /'(. - Och, na pewno dobrze - wzi& mnie za r$*$. - A w moim towarzystwie to wr$cz wspaniale! Beleth nigdy nie by skromny. - Jest tylko jeden problem - o'wiadczy . - Nie mo!esz wyp yn&( na jego wody. Znowu k ody pod nogami. Pomimo !e to zwyk a przeno'nia, to poczu am, jak dosta am nimi po piszczelach... - Dlaczego? - zawo " am zawiedziona. - Bo nikomu nie wolno zobaczy( przysz /'ci - wzruszy ramionami. Nawet mnie. Jedynie Bóg ma w ni& wgl&d. - A gdybym chcia a zobaczy( przesz /'(? - zapyta am. - To wtedy ju! mog$ wyp yn&(? Przesz /'( chyba nie jest okryta tajemnic&? W ko%cu ju! si$ wydarzy a. Wszyscy j& znaj&. - Tak!e nie. Jezioro nie jest zbyt wybiórcze w pokazywaniu obrazów. One si$ mieszaj&, wi$c mo!liwe, !e zamiast przesz /'ci, zobaczy aby' przysz /'(. A tego robi( nie wolno, dlatego panuje ogólny zakaz. Musia am dosta( si$ do tego jeziora. Nie mia am wyboru. Inaczej nigdy nie zaznam spokoju, nie poznam prawdy. Diab y przecie! mi jej nie wyjawi&. +'miechn$ am si$ do siebie. Mia am ju! cel! Nie mia am co prawda jeszcze planu, ale od razu zrobi am si$ spokojniejsza, wiedz&c, do czego mam 4&!0(. Diabe chyba mylnie odczyta moje zadowolenie i przypisa je doskona emu winu. - Co powiesz na to, !eby'my usiedli przy kominku i napili si$ jeszcze tego zacnego trunku? - zaproponowa i wskaza na go &1'cian$. - Tu nie ma kominka - zaoponowa am. A! tak pijana nie by am. Nie ?$dzie mi wmawia , !e jestem 'lepa. - Przecie! to !aden problem. W jednej chwili stó skurczy si$ i znikn& . Zaskoczona t& nag & zmian& o ma o co nie wyla am wina z kieliszka. )wiece nad naszymi g owami przygas y. )ciana zacz$ a falowa(. Ceg y przesuwa y si$ z chrz$stem, tworz&c olbrzymi kamienny kominek. Czarna marmurowa posadzka zadr!" a. Zacz$ o wyrasta( z
niej mi$kkie br&zowe futro. Powoli wy oni a si$ z niej g owa nied#wiedzia, a przed kominkiem zaleg a jego skóra. Imponuj&ce. Tak mnie zadziwi , !e t$ ostatni& uwag$ chyba nawet powiedzia am lub pomy'la am g /'no, bo rzuci mi pe ne dumy spojrzenie. - Usi&dziemy? - pstrykn& palcami, a w kominku pojawi y si$ szczapy drewna i zap on& weso y pomara%czowy ogie%. Kiedy tylko wsta am z krzes a, ono znik o. Ju! nie mia am odwrotu. Musia am usi&'( obok Beletha na nied#wiedziej skórze. Hm, kominek, wino, w ochata, mi a w dotyku sier'(. Scena jak z filmu. Zerkn$ am na czujnie obserwuj&cego mnie znad kieliszka diab a. Poczu am si$ jak zwierzyna tropiona przez drapie!nika. - Opowiedz mi co' jeszcze o Niebie - za!&da am. - Jak to jest z Bogiem, na przyk ad. Mog$ go spotka( i z nim porozmawia(? Os upia . Dopiero po chwili zacz& si$ tak bardzo 'mia(, !e a! musia odstawi( kieliszek, !eby nie rozla( wina. Po /!0 si$ obok mnie, trzymaj&c si$ za brzuch. - Jeste' rozbrajaj&ca - o'wiadczy mi przez zy 'miechu. - Boga nie mo!na przecie! zobaczy(. On jest wsz$dzie! Wsz$dzie! - Aha... - mrukn$ am lekko zawstydzona moim najwyra#niej !enuj&cym poziomem wiedzy. Co poradz$, !e wyobra!" am sobie Boga jako sympatycznego staruszka z brod&, odrobin$ przypominaj&cego Zeusa z greckich rze#b? My'la am, !e czasami przybiera ludzkie kszta ty. Nie przypominamy mg y czy czego' równie wszechobecnego, wi$c to oczywiste, !e w moich wyobra!eniach Bóg nabra ludzkich kszta tów. - Ale stworzy cz owieka na swoje podobie%stwo - próbowa am si$ broni(. - To powinien wygl&da( podobnie. - Ale nie wygl&da - znowu si$ za'mia . - Och Wiktorio, naprawd$ jeste' czasami przeurocza. Spowa!nia , patrz&c g odnym wzrokiem na moje usta. Zignorowa am uwag$ i pe ne po!&dania spojrzenie. - A jak to jest z Jezusem? - szybko zmieni am temat. - Jego te! nie mog$ spotka(? Dobrze wiedzia am, !e mog$, bo widzia am go niedaleko Administracji. Chcia am sprawdzi(, czy Beleth przypadkiem mnie nie ok amuje. - Do'( ju! rozmowy o bzdurach - szybko si$ do mnie zbli!0 , tak !e siedzia teraz tu! obok mnie. Dotykali'my si$ ramionami. - Przejd#my do rzeczy. - No chyba nie uwa!asz Boga za bzdur$. Z takim podej'ciem raczej nie zostaniesz anio em - powiedzia am, odsuwaj&c si$ od niego. Ja si$ odsuwa am, a on si$ przysuwa .
- Praktycznie ju! nim jestem. Dzi$ki tobie, moja pi$kna - szepta . Stworzy "' mi skrzyd a, za co zawsze b$4$ ci wdzi$czny. Mo!e odwdzi$cz$ ci si$ teraz? Jak s&dzisz? Mog$ odda( d ug, powiedzmy... w naturze. Musn& delikatnie opuszkami moje rami$. Gor&ce palce parzy y moj& skór$. W ko%cu sko%czy a si$ skóra nied#wiedzia. Mia am do wyboru albo wsta(, albo usi&'( na zimnej posadzce. Oczywi'cie mog am te! przesta( ucieka(, ale tego w !adnym wypadku nie zamierza am robi(. Ulec Belethowi oznacza oby przegra( nasz& gr$. Zerwa am si$ na równe nogi. On tak!e wsta . - S&dz$, !e pójd$ spa(. Tak, to bardzo dobry pomys . Za du!o wypi am poda am mu kielich i pos " am zadowolone z siebie spojrzenie. - Je!eli mam by( jutro wypocz$ta i gotowa na wycieczk$, to powinnam si$ porz&dnie wyspa(. - Chcesz pój'( do ,!ka? - zapyta , udaj&c, !e g $boko si$ nad tym zastanawia. - Masz racj$. Tu, na nied#wiedziej skórze by oby mo!e romantycznie, ale na pewno nie tak wygodnie jak na materacu. - Id$ sama - zaznaczy am. - Dobranoc. Zabawa si$ sko%czy a. Lubi am z Belethem gra(, poniewa! by naprawd$ 'wietnym flirciarzem, ale cz$sto dochodzili'my do miejsca, z którego ju! mog o nie by( odwrotu, gdyby diabe za bardzo si$ „nakr$ci ”. To by w "'nie taki moment. Ruszy am szybkim krokiem przez labirynt korytarzy. -eby nie musie( pyta( si$ go o drog$, pstrykn$ am palcami, prosz&c o wskazówki. Na posadzce, niczym namalowane kred& przez dziecko, pojawi y si$ bia e, 'wietliste strza ki. - Sprytne - pochwali mnie Beleth, id&c oczywi'cie za mn&. - Wiesz, w tych spodniach masz naprawd$ zgrabne po'ladki. A! mam ochot$ ich dotkn&(. Odwróci am si$ do niego zgorszona. - Oble'ne. My'la am, !e sta( ci$ na co' lepszego. Zrówna ze mn& krok, ; apa za rami$ i przypar do muru. - Mo!emy si$ przekona(, czy sta( mnie na co' lepszego - jego szept askota mnie w szyj$, gdy pochyli si$ do mojego ucha. Po plecach przebieg mi rozkoszny dreszcz. Przekl$ am si$ w my'lach. Czemu moje cia o tak na niego reagowa o?! Nie zgadzam si$ na to! - Co powiesz na to, !ebym poszed z tob& do sypialni - kusi zmys owy, niski g os. - Po'ciel na pewno wymarz a. Pomog$ ci j& rozgrza(... By am uwi$ziona mi$dzy jego silnymi ramionami. Podniós g ow$, do tej pory wtulon& w moj& szyj$ i spojrza mi prosto w oczy. Jego t$czówki wygl&da y jak p ynne z oto. Przymkn& powieki i opar czo o o moje, rozkoszuj&c si$ naszym dotykiem. - Bardzo mi pochlebiasz, Belecie - odpar am schrypni$tym g osem. - Ale chyba ci podzi$kuj$. - Twoje usta mówi& „nie”, ale twoje cia o „tak” - delikatnie mnie poca owa .
Smakowa winem i po!&daniem. Ukucn$ am szybko i przemkn$ am pod jego ramieniem. Nie zd&!0 mnie ; apa(. Zanim si$ obejrza , by am ju! w po owie korytarza. Za'mia si$ g /'no: - Chcesz, !ebym ci$ goni ? To mo!e doda( pikanterii. Dotar am do swoich drzwi i zadowolona z siebie szarpn$ am klamk$. Ju! mia am wskoczy( do 'rodka, kiedy czyje' umi$'nione rami$ z apa o za skrzyd o drzwi. - O! - odwróci am si$ do niego zaskoczona. - A jak ty si$ tu tak szybko znalaz <'? - Czary - poca owa mnie w czubek nosa. - Berek. - Chc$ zosta( sama - o'wiadczy am. Zrobi zbola & min$. - Nie chcesz si$ pobawi(? Nawet chwil$? Proponuj$ chowanego pod po'ciel&. Ja szukam pierwszy. Jego zmys owy g os by jak szal, który otula moj& skór$. Beleth by uciele'nieniem nocnych marze%, grzechu, zakazanego owocu. - Nie powinnam ci$ ca owa( - westchn$ am. - W ogóle nie powinnam tu mieszka(. By am g upia, !e si$ zgodzi am. Od jutra nocuj$ u rodziców. - To troch$ nam utrudni wspólne sp$dzanie nocy - uda , !e g $boko si$ nad czym' zastanawia. - Oni mnie chyba nie lubi& jako by ego diab a. - No jasne, !e ci$ nie lubi&. Dlatego nie b$dziemy sp$dza( wspólnie nocy - powiedzia am kategorycznie. - Sprowadzasz mnie na z & drog$. - Z &? A co powiesz na drog$ rozkoszy? Gdyby nie fakt, !e mówi to z przekonaniem, to chyba bym go wy'mia a. Czasami potrafi rzuci( tekstem, którego nie s yszano od kilkudziesi$ciu czy kilkuset lat, albo mówi jak bohater telenoweli meksyka%skiej. To znaczy, nie mówi$, !e by o to nieprzyjemne. No có!, ale nie popadajmy te! w przesad$. - Do jutra, Belecie. Id$ teraz spa(. Sama - wyra#nie zaakcentowa am ostatnie s owo. - Ile nocy jeszcze b$dziesz mi si$ opiera(? - by tym autentycznie zaciekawiony. - Jeszcze !adna kobieta nie by a tak niedost$pna. - Jestem 'miertelniczk&, a ty diab em. Oboje b$dziemy mie( k opoty, ami&c boskie prawa. Poza tym nie kocham ci$ - o'wiadczy am. - Wybacz. Nieufnie zmarszczy brwi. - Nie wierz$ ci - skwitowa . - Jak wolisz - wzruszy am ramionami. Mars znikn& z jego przystojnej twarzy. Diabe rozpogodzi si$, jakby wpad w "'nie na 'wietny pomys . - W takim razie najwyra#niej musz$ ci$ w sobie rozkocha( - lekko si$ pok oni . - Do zobaczenia jutro, najmilsza. Nast$pnie odwróci si$ i ruszy przed siebie korytarzem, zostawiaj&c mnie sam&.
Nie mog am uwierzy(, !e tak atwo uda o mi si$ go pozby(. Podejrzane...
Rozdzia 21 Ulice niebia%skiego miasta, którego nazwy nawet nie zd&!0 am jeszcze pozna(, by y pe ne s /%ca. Promienie odbija y si$ od metalowych dachów, marmurów, srebrnych latarni. Wszystko by o pi$kne i jak z obrazka, jednak musia am stworzy( sobie okulary przeciws oneczne, bo my'la am, !e wypali mi oczy. Zmarli mieszka%cy przygl&dali mi si$ ciekawie. Ich s /%ce nie razi o. - Jak nazywa si$ to miasto? - zapyta am id&ce obok mnie diab y. Zachowywa y si$, wed ug mnie, dziwnie. Sz y 'rodkiem ulicy, staraj&c si$ zwróci( na siebie jak najwi$ksz& uwag$ przechodniów. Oczywi'cie mia y na plecach lekko z /!one skrzyd a. To chyba mia a by( reklama, w przypadku gdyby Gabriel nie móg si$ zdecydowa(, czy ich przyj&(, i zarz&dzi plebiscyt w'ród mieszka%ców. Oczywi'cie prawdopodobie%stwo, !e w taki sposób zostanie podj$ta decyzja, by o równe zeru, jednak diab y nadal przeprowadza y swoj& akcj$ promocyjn&. Dzisiaj wybrali'my si$ na d ugo obiecywan& mi wycieczk$ po cudach Arkadii. Nie wi&za am z ni& wi$kszych nadziei czy oczekiwa%. G ównie zale!" o mi na tym, !eby w którym' momencie skierowa( moich towarzyszy w stron$ Jeziora Czasu. Beleth si$gn& do mijanego w "'nie krzaku ró! i zerwa jedn& ró!yczk$, krwistoczerwon&, idealnie pasuj&3& barw& do mojej bluzki. - Oto edenia - poda mi z galanteri& kwiat. - Dzi$kuj$ - a! mia am ochot$ dygn&(, gdy przyjmowa am podarunek. Wplot am ró!$ we w osy, wprawiaj&c go w doskona y nastrój. Jak na razie przystojny diabe robi wszystko, by mnie w sobie rozkocha(, tak jak obieca . Od rana cz$stowa mnie drobnymi, uroczymi gestami maj&cymi zapewni( o jego szczerym, niegasn&cym zainteresowaniu. Zero podtekstów erotycznych, propozycji 'niadania w ,!ku lub sp$dzenia paru upojnych chwil na stole w jadalni. Nie poznawa am go. A nawet, co mnie sam& zawstydza o, zaczyna o mi brakowa( jego po!&dania. - Proponuj$, !eby'my zacz$li od Anielskiego Centrum Dowodzenia powiedzia Azazel i zatar d onie z uciechy. - To niedaleko. Poza tym dawno tam nie by em. Beleth skrzywi si$ z niesmakiem. - W&tpi$, !eby za tob& t$sknili. - O czym' nie wiem? - zapyta am zainteresowana. - Na pewno wszystko dok adnie ci opowie, gdy dojdziemy na miejsce odpar przystojny diabe . - W asna pycha nie pozwoli mu milcze(.
Arkadia by a dok adnie zaplanowana. Tutaj nie by o miejsca na tandetny neon czy afisz. Wszystko by o pi$kne. -aden z budynków nie wyró!nia si$ na tle pozosta ych bajkowych budowli. Jedynie budynek Anielskiego Centrum Dowodzenia nie pasowa do ca /'ci. Zdziwi mnie. Wygl&da jak bunkier, który kto' wykopa na powierzchni$. Niska szara bry a pozbawiona okien, postawiona praktycznie pod miastem. Otacza y go malownicze drzewa, które mia y chyba ukry( brzydot$ budowli. - A gdzie srebrny dach? - zakpi am. - Nie starczy o surowca? - Zak óca by prac$ elektryki - wyja'ni mi Beleth. - Och... Elektryka? W Niebie? A gdzie moce anielskie? Po trzech obdrapanych schodkach weszli'my przez otwarte drzwi do 'rodka. W Niebie nikt nie przejmowa si$ z odziejami. Nie u!ywano zamków, kluczy czy k ódek. W Piekle by o inaczej. Mog o si$ zdarzy(, !e kto' odwiedzi twój dom pod twoj& nieobecno'(. Tak na wszelki wypadek nikt nikomu tam nie ufa . Krótkim korytarzem doszli'my do kolejnych niepozornych drzwi. Na pierwszy rzut oka wygl&da y na pomalowan& na bia o sklejk$. Jedynym dziwnym akcentem by a przyklejona do nich !aróweczka. - Najpierw odb$dzie si$ kontrola - wyja'ni mi Beleth. - Musisz stworzy( sobie medalik albo krzy!yk i stan&( naprzeciwko czerwonej lampki. To co' jak bilet wst$pu. Gdy zmieni kolor, b$dziesz mog a wej'(. Machn& d oni&, a na jego szyi pojawi si$ drobny z oty krzy!yk. Beleth stan& przed drzwiami, !eby pokaza( mi, jak to dzia a. -arówka za'wieci a si$ na zielono. Za jego przyk adem stworzy am ma y medalik z Matk& Bosk&. Lampka zazieleni a si$. Azazel stan& przed drzwiami i zadowolony z siebie wypi& pier', na której b yszcza olbrzymi, ci$!ki, srebrny krucyfiks na grubym "%cuchu. - Ja mam miesi$czny - pu'ci do mnie oko. -aróweczka zwariowa a, migaj&c zielonym 'wiate kiem. W ko%cu p$* a. Od amki szk a polecia y na podst$pnego diab a. Przedobrzy . - Co teraz? - zapyta am. - Wchodzimy? - Teraz zapukamy, bo tak wypada - kontynuowa wyk ad Beleth. Gdyby'my nie przeszli kontroli, mogliby'my wali( w te drzwi, ile dusza zapragnie, a nikt w 'rodku by nas nie us ysza . Azazel zapuka sze'( razy. Odpowiedzia a mu cisza. - Ach, no tak. Przepraszam - doda jeszcze jedno stukni$cie. Beleth postanowi znowu mi wyja'ni(: - W Niebie stuka si$ siedem razy.
Gwa townie szarpi&c drzwi, otworzy nam niewysoki anio . Przyjrza am mu si$ dok adnie, bo stanowi do'( niecodzienny, jak na zadbane Niebo, widok: br&zowe, spl&tane w osy zwi&za w kucyk, a z nosa zsuwa y mu si$ grube, okr&2 e okulary. Reszta jego stroju wygl&da a do'( tradycyjnie, je'li nie liczy( kilku plam od kawy na przedzie p óciennej koszuli i dziury w skarpetce. Du!y palec anielskiego pracownika zgi& si$, zupe nie jakby skurczy si$ ze strachu na nasz widok. - Azazel! Co ty tu robisz?! - w jego g osie s ycha( by o nieukrywan& panik$. - Mój drogi, wiedzia em, !e ucieszysz si$ na mój widok! Zanim zd&!0 mu odpowiedzie(, podst$pny diabe wypchn& mnie do przodu, tu! przed nos dziwnego anio a. - Pozwól, !e przedstawi$ ci Wiktori$. Jest 'miertelniczk&. Na pewno o niej s ysza <'. - Ja o niczym nie s ysz$, Azazelu. Ja pilnuj$ porz&dku na 'wiecie! Nie mam czasu zawraca( sobie g owy g upotami! Diabe nawet na chwil$ nie straci animuszu. - Wiktorio - zwróci si$ teraz do mnie. - Oto Zafkiel! Pilnuje, !eby wszystko dobrze dzia " o. Ca y czas popycha mnie do przodu, przez co niech$tny mi wyra#nie anio musia si$ cofa(. Po chwili ju! byli'my w 'rodku. Taktyka Azazela okaza a si$ bardzo skuteczna. - Zafkiel czuwa nad tym, !eby S /%ce kr&!0 o dooko a Ziemi, Ziemia wokó Ksi$!yca - opowiada zaaferowany diabe , podchodz&c do szeregu ekranów wisz&cych nad panelem sterowania, którego nie powstydzi oby si$ NASA. - Ziemia dooko a S /%ca, a Ksi$!yc dooko a Ziemi, ty ignorancie wycedzi w'ciek y anio , poprawiaj&c okulary na nosie. - Odejd# stamt&d! Natychmiast! Wepchn& si$ pomi$dzy podst$pnego diab a a blat pe en kolorowych przycisków i roz /!0 szeroko ramiona. - Tylko czego' dotkniesz, a skopi$ ci ty ek! - zagrozi . - Ty? Mnie? - zakpi Azazel. - B&4#my szczerzy, ziemski siedmiolatek wygra by z tob& na r$*$. - W takim razie mój pomocnik Ariel ci$ rozbroi - o'wiadczy z godno'ci& Zafkiel. Dopiero teraz zauwa!yli'my, !e w k&cie pomieszczenia, obok kilkunastu innych monitorów siedzia , a raczej roz /!0 si$ na krze'le, kolejny milcz&cy anio . Na kolanach trzyma harf$, na której pobrz$kiwa co chwil$. Spojrza na nas nieprzytomnym wzrokiem spod zmierzwionej grzywki. Mia podkr&!one oczy, jakby od d .!szego czasu nie spa . Z kolei jego fryzura nasuwa a my'l, !e dopiero co wsta z ,!ka.
- Jo - mrukn& oboj$tnie i wróci spojrzeniem do ekranów, wykonuj&c jednocze'nie do'( skomplikowane ruchy palcami na strunach instrumentu. Zafkiel spokojnie móg straszy( Arielem. By z niego kawa ch opa. Umi$'nione ramiona a! rozsadza y p ócienne r$kawy koszuli. - Masz pomocnika? - nie móg uwierzy( Azazel. - Od kiedy?! - Odk&d wzrok zacz& mi si$ psu( - wyzna smutnym g osem. - To anio om mo!e popsu( si$ wzrok? - zapyta am zaskoczona. Zwróci si$ w moj& stron$. Ledwo widzia am jego oczy zza grubych jak denka od butelek szkie okularów. - Gdy od miliardów lat kto' si$ wpatruje w ekrany, to niestety jest to mo!liwe. Dlatego dosta em asystenta, a raczej czeladnika. Mam go nauczy( wszystkiego, co wiem. Spojrza zrezygnowanym wzrokiem na Ariela. Wida( po nim by o, !e niespecjalnie pasjonowa o go 'ledzenie tabel i wykresów pojawiaj&cych si$ na monitorach. Ciekawe, jak tu trafi ? Za kar$? - Zafkielu, przyprowadzili'my nasz& podopieczn& Wiktori$, !eby' móg jej opowiedzie(, czym si$ zajmujesz. Bardzo j& to interesuje - po raz pierwszy odezwa si$ Beleth. - B$dziemy ci wdzi$czni za ma y wyk ad. Najwyra#niej by wed ug anio a nieszkodliwy, bo Zafkiel nie zwróci na niego uwagi, gdy podszed do sto u. - Wyk ad? Zainteresowana? - podchwyci Zafkiel. W sumie, czemu nie? - Tak - odpowiedzia am z u'miechem. - Czym si$ zajmujesz? - Jestem odpowiedzialny za ad we wszech'wiecie - poci&gn& mnie w stron$1 'ciany ca ej zape nionej p askimi monitorami, natychmiast trac&c zainteresowanie diab ami. - Obserwuj$ trajektorie wszystkich cia niebieskich i pilnuj$, !eby nie by o jakiej' katastrofy, !eby wsz$dzie by y odpowiednie poziomy grawitacji i nas onecznienia - pokazywa kompletnie nic mi niemówi&ce schematy i wykresy. - A ca a ta 'ciana - podeszli'my do tej, przy której siedzia Ariel - jest przeznaczona dla Ziemi. Tu mamy opady na obu pó kulach, poszczególnych kontynentach, w pa%stwach, tutaj poziom nas onecznienia, temperatur$, wilgotno'(, poziom pow oki ozonowej, poziom zanieczyszcze% powietrza, ziemi, wody, stopnie ryzyka katastrofy o znaczeniu globalnym, stopnie ryzyka katastrofy o ma ym zasi$gu terytorialnym, liczb$ narodzin, liczb$ zgonów, ma !<%stw, ryzyko… Powoli zaczyna o mnie to nudzi(. Zafkiel mówi i mówi . Temat nie mia ko%ca. Nawet nie zdawa am sobie sprawy, !e mo!na obserwowa( tyle rzeczy na naszej planecie i nie zwariowa( od tego. Co prawda, poziom przytomno'ci i stan zdrowych zmys ów anio a by y dyskusyjne. Zachcia o mi si$ ziewa(, ale si & si$ powstrzyma am. Nie mia am ochoty ju! tego s ucha(. - A do czego s .!& przyciski i pokr$= a? - przerwa am anio owi.
- Ciesz$ si$, !e pytasz, bo to bardzo ciekawe - u'miechn& si$ z niemal chorobliwym entuzjazmem. - Ka!dy s .!y do czego' innego. Na przyk ad to niebieskie pokr$= o - pokaza jedno z kilkuset - s .!y do regulacji poziomu opadów w twojej rodzinnej Polsce, na terenie województwa mazowieckiego. - Sk&d wiesz, !e stamt&d pochodzi? - prychn& Azazel. - Chyba jednak nie do ko%ca jeste' takim szalonym naukowcem, jak twierdzisz. Czasem docieraj& do ciebie informacje z prawdziwego 'wiata. Anio nie zni!0 si$ do tego, !eby mu odpowiedzie(. Klikn& co' na monitorze i zamiast skomplikowanych wykresów pojawi si$ na niej obraz centrum Warszawy. - To obraz w czasie rzeczywistym - powiedzia Zafkiel. - W czasie rzeczywistym! Uwierzysz? - C" ! - pos usznie zapia am z zachwytu. Anio chyba nie wiedzia , !e 'miertelnicy mog& co' takiego ogl&da( na co dzie% w wiadomo'ciach nadawanych na !ywo. - A teraz bierzemy to pokr$= o... i zobacz. Gdy je przekr$ci , na ekranie sikn$ o deszczem, jakby kto' odkr$ci olbrzymi w&! ogrodowy. Ludzie zacz$li w pop ochu szuka( jakiego' schronienia. Zafkiel wpatrzony z nabo!D& czci& w ekran przesun& prze &cznik w drug& stron$ i deszcz usta . Uspokojeni tym ludzie wyszli spod daszków i markiz. Nast$pnie anio znowu szybko odkr$ci deszcz. Odwa!nych ludzi pola o wod& jak z kub a. Znowu zacz$li si$ chowa(. Zafkiel ponownie zakr$ci naturalne podlewanie miasta. To by o genialne! - Super - teraz i ja by am pod wra!eniem. - Mog$ spróbowa(? - Prosz$ bardzo - odst&pi od w &cznika. Kilka razy w &czy am i wy &czy am deszcze. Ludzie patrzyli w niebo ze zdumieniem. Ale to by o fajne! - A jak si$ robi piorun? - zapyta am. Anio pokaza mi odpowiedni !, ty guzik. Wcisn$ am go i zachwycona us ysza am grzmot z umieszczonych gdzie' na ty ach monitora g /'ników. Jaki' m ody m$!czyzna, uciekaj&c przed deszczem, ze strachu przed piorunem a! si$ przewróci . I jeszcze raz nacisn$ am piorun. I jeszcze raz! I jeszcze! - To jest 'wietne - o'wiadczy am Zafkielowi. - Wiem - u'miechn& si$ zadowolony z siebie. Teraz ju! ca a instalacja nie wydawa a mi si$ taka bezsensowna. Anielskie Centrum Dowodzenia by o idealnym miejscem, !eby si$ odstresowa(. - A do czego jest ten guzik? - zapyta am, wskazuj&c na olbrzymi przycisk. By wielko'ci mojej r$ki, w'ciekle czerwony, z narysowan& bia & trupi& czaszk&. Znajdowa si$ na samym 'rodku g ównego panelu sterowania. A! si$ prosi , !eby go wcisn&( i zobaczy(, co si$ stanie.
- NIE DOTYKAJ! - rykn& Zafkiel i zakry panel sterowania w asnym cia em. Odsun$ am si$ zaskoczona. - Dlaczego? - Bo ja go kiedy' nacisn& em i od tej pory Zafkiel nikomu nie ufa wyja'ni mi Azazel pretensjonalnym tonem. - To przycisk WIELKIEEEGO KATAKLIZMU! - zawy anio . - Wielkiego kataklizmu? - upewni am si$. A to dopiero durna nazwa. - Nie wielkiego kataklizmu, tylko WIELKIEEEGO KATAKLIZMU poprawi mnie z dok adnym akcentowaniem ka!dej g oski w tych dwóch 9 owach. - Czyli do czego s .!y? - nadal nie rozumia am. - Niszczy wszystko, ca e !ycie - z owieszczy g os Zafkiela potoczy si$ po pomieszczeniu. - To KATAKLIZM, KATAKLIZM, KATAKLIZM! I oto dowód na to, co si$ dzieje, kiedy kto' przez kilka miliardów lat : &cza i wy &cza deszcz. Zdecydowanie nie polecam tego zawodu. - Mo!e ja ci powiem, bo on si$ zaci& - stwierdzi Azazel. - Kiedy' ca kowicie przypadkiem opar em si$ o ten przycisk... - Kiedy si$ o niego „przypadkiem” opar , to wygin$ y dinozaury!!! wycedzi w'ciek y anio . - Eee, wielkie mi rzeczy. I tak nikt ich nie lubi - diabe machn& lekcewa!&co r$*&. - Spowodowa <' wielkie wymarcie dinozaurów? - zapyta am g uchym 2 osem. - Przypadkiem - wzruszy ramionami. - Tak samo przypadkiem jak przypadkiem doprowadzi <' do ostatniej epoki lodowcowej? - prychn$ am. - We# ty si$ natychmiast odsu% od tego przycisku! Azazel ze 'miechem uniós obie r$ce, jakbym celowa a do niego z pistoletu, i wycofa si$ w stron$ drzwi. Mimo to nadal zerka t$sknie w stron$ czerwonego przycisku z trupi& czaszk&. - Widz$, !e jeste' pod wra!eniem moich dokona%. - Och tak, wielce mnie zaskoczy <' tym, !e przez ciebie wygin$ y dinozaury. Nigdy bym si$ tego po tobie nie spodziewa a. Diabe zmarszczy brwi, nie do ko%ca rozumiej&c moj& uwag$. - To by a ironia? - upewni si$. - Mo!e sko%czymy ju! wycieczk$? - zapyta am Beletha. -Niepokoj$ si$ o losy 'wiata, kiedy on tu stoi. - Dla ciebie wszystko, moja pi$kna - lekko sk oni g ow$ i poda mi szarmancko rami$. Przyj$ am je i ruszyli'my do drzwi, oczywi'cie uprzednio podzi$kowawszy Zafkielowi za go'cin$. Ariel mrukn& na po!egnanie co' niezrozumia ego i zagra nam skomplikowan& solówk$ na harf$.
Tak naprawd$ troska o planet$ nie by a przyczyn& mojego szybkiego wyj'cia z Obserwatorium. Po prostu nie chcia am ju! s ucha( kolejnego wywodu anio a. Rozumiem, !e to kocha i pasjonowa y go te wszystkie guziki. Jednak ja nie zapa " am do nich tak gor&cym uczuciem. Wyszli'my na zalan& s /%cem ulic$. Po sp$dzeniu dobrych dwóch godzin w zacienionym, odrobin$ mrocznym pomieszczeniu wszystko jeszcze bardziej razi o. Azazel pod&!" za nami ze skwaszon& min&, nadal zerkaj&c t$sknie na Anielskie Centrum Dowodzenia, w którym tym razem nie wci'ni$to guzika wielkiego kataklizmu. O przepraszam, guzika WIELKIEEEGO KATAKLIZMU.
Rozdzia 22 - Nie rozumiem, czemu si$ mnie tak czepiacie! - obruszy si$ Azazel, gdy chwil$ pó#niej szli'my s oneczn& ulic& Edenii w stron$ Obserwatorium. Nie mia am ochoty dzisiaj ju! niczego obserwowa(, ale to by kolejny punkt wycieczki, wi$c si$ nie k óci am. Chcia am jak najszybciej dosta( si$ do Jeziora Czasu. - Bo zabi <' dinozaury - warkn$ am. - Wszystkie. Na ulicy pu'ci am rami$ Beletha. Nie byli'my par&, !ebym go trzyma a. Poza tym moi rodzice mogliby nas zobaczy(, a wtedy solidnie by si$ na mnie zdenerwowali. - A ty to niby taka m&dra jeste' - mrukn& . - Chcia aby' mie( Jurassic Park na co dzie%? Wyobra!asz sobie taki 'wiat? „Tak, mamo, ju! id$ po mleko, tylko zobacz$, czy stado tyranozaurów posz o mordowa( gdzie' indziej”. Westchn$ am ci$!ko. Ca y podst$pny diabe . Znajdzie milion powodów i przyczyn, które uzasadniaj& jego zachowanie. - Czy Bóg czasem ingeruje? - zapyta am. - To znaczy, no wiecie, czy zdarzy o si$ kiedy', !eby przeszkodzi na przyk ad Azazelowi? - Mnie nigdy w niczym nie przeszkodzi - diabe by z siebie bardzo zadowolony. - To z ca & pewno'ci& oznacza, !e akceptuje wszystko, co robi$. W tej chwili niebo nad naszymi g owami gwa townie pociemnia o, a gdzie' w oddali uderzy piorun. Na wszelki wypadek odsun$ am si$ od Azazela. - Chyba zaprotestowa - stwierdzi am z /'liwie. - Eee tam - zbagatelizowa sytuacj$ diabe . - Po prostu zbiera si$ na burz$ albo Zafkiel bawi si$ przyciskami. Mnie jednak pocieszy o to, !e kto' nade mn& najwyra#niej czuwa . - To teraz pójdziemy do Obserwatorium - pokierowa Beleth. - Spodoba ci si$. Ja je bardzo lubi$. Weso ym g osem opowiada mi anegdotki z niebia%skiego !ycia jeszcze sprzed ich wygnania za sympatyzowanie z Lucyferem. S ucha am go jednym uchem, znowu przygl&daj&c si$ architekturze miasta. By dosta( si$ do kolejnego punktu naszej wycieczki, musieli'my przej'( przez pó Edenii, a by a do'( rozleg a. Gdy znajdowali'my si$ przy budynku Administracji, dostrzeg am w cieniu pagody ciemne skrzyd o wystaj&ce zza jednej z kolumn. - To Moroni - powiedzia am do moich towarzyszy. - Tam, przy drzwiach. Diab y szybko skierowa y czujne spojrzenia w tamt& stron$. - Poronioni Moroni - wymamrota pod nosem Azazel. Niczego niepodejrzewaj&cy anio wyszed zza kolumny. -ywo gestykulowa , opowiadaj&c co' swojemu kompanowi. Po chwili i on ukaza si$ naszym oczom.
Obok Moroniego, jak gdyby nigdy nic, w czarnych bojówkach i czerwonej podkoszulce szed Piotru'. Z wra!enia a! si$ potkn$ am. Co on robi w Niebie?! Jak przekroczy bram$?! Co robi z Moronim?! Dziesi&tki pyta%, na które nie zna am odpowiedzi, t uk y mi si$ po g owie. Zabrak o mi tchu. To niemo!liwe. On nie mia prawa tu by(. Niezauwa!eni, zostali'my mini$ci przez zagadanego anio a i 'miertelnika. Równym krokiem skierowali si$ w sobie tylko znanym kierunku. Wygl&da o na to, !e ca kiem nie#le si$ znali. - Co on tu robi? - zapyta mnie Beleth. - Nie mam poj$cia - wydusi am. - Mia nie zbli!"( si$ do Arkadii. Ostrzega am go. - To wszystko sprawka Moroniego - Azazel uderzy pi$'ci& w otwart& 4 /%. - Chce nam wszystko skomplikowa(. To po to go tu 'ci&gn& ! -eby wprowadzi( niepotrzebny zam$t! Usi uje przeci&gn&( na swoj& stron$ Wiktori$. - Jakim cudem? - prychn$ am. - Przecie! Piotrek mnie porzuci . Przystojny diabe przeczesa d oni& czarnego irokeza. Jego z ote oczy by y zmru!one, gdy szybko kalkulowa , co powinien teraz zrobi(. W ko%cu postanowi . Obj& mnie opieku%czo ramieniem i zapewni !arliwie: - Nie przejmuj si$, jestem przy tobie. Ten zdrajca si$ do ciebie nie zbli!y. Musia am ponownie porozmawia( z Piotrusiem. Nie wiedzia , co robi, zawieraj&c pakt z Moronim. To, !e by anio em, wcale nie sprawia o, !e wspó praca z nim b$dzie bezpieczna. Poza tym jaki cel, poza szerzeniem zamieszania, mia Moroni? Beleth wzi& moj& zmartwion& min$ za objaw niech$ci do Piotrka. - Proponuj$, !eby'my na razie si$ tym nie przejmowali i dalej poszli zwiedza(. Kiwn$ am nieprzytomnie g ow& i da am si$ poprowadzi( wzd .! chodnika. Azazel pod&!" za nami, 'B&c wi&zank$ przekle%stw pod adresem anio a. Ruszyli'my w stron$ Obserwatorium. **** Ten budynek znowu nie przypomina klasycznego niebia%skiego budownictwa. Okaza si$ bardzo wysok&, niby-'redniowieczn& wie!&, a raczej baszt& zbudowan& z szarych, omsza ych, chropowatych kamieni. Mia a kilkana'cie pi$ter wysoko'ci. Wyobrazi am sobie, ile schodów musia o prowadzi( na sam jej szczyt, i a! zak . o mnie w ydkach. - Pewnie nie ma windy? - westchn$ am.
- Oczywi'cie, !e jest - obruszy si$ Azazel. - Przecie! nie !yjemy na Ziemi. Zdziwi am si$. Instalacja windy nie bardzo pasowa a mi do starych murów. Jednak nie mia am zamiaru rozpacza( z tego powodu. A raczej moje ydki nie mia y takiego zamiaru. Ruszyli'my do wej'cia. Po drodze dotkn$ am kamieni. By y zimne, zniszczone przez czas, deszcz i s /%ce. Ciekawe, ile setek lat wie!a sta a w tym miejscu? Po wej'ciu do 'rodka zatrzyma am si$ zaskoczona. Wie!a by a pusta. Nie by o w niej nic, poza samotnie stoj&3& po'rodku kabin& windy, która nie by a otoczona szybem... - Jak to? - zdziwi am si$. - W Niebie nie potrzebujemy pr&du. Windy poruszaj& si$ za pomoc& anielskich mocy - wyja'ni mi przystojny diabe . Zadar am g ow$ do góry. Na suficie malowa y si$ dwa niedu!e kwadraty. Jeden czarny, zas oni$ty przez znajduj&3& si$ na górze wind$, a drugi otwarty, wpada y przez niego promienie s /%ca. To tam wjedzie nasza kabina. - Poruszaj& si$ ruchem wahad owym - powiedzia Azazel. - Gdy jedna jest na górze, druga musi by( na dole. Podeszli'my do czekaj&cego na nas urz&dzenia. Kabina wygl&da a, jakby pochodzi a jeszcze z innej epoki ni! baszta. Pod 'cian& sta a niska aweczka z ciemnego drewna, 'ciany by y obite czerwonym aksamitem haftowanym w kwiaty, a zamiast drzwi zamocowana by a z ota krata. Brakowa o tylko od#wiernego ubranego w liberi$. Beleth odsun& krat$ i zaprosi mnie gestem do 'rodka. Przypomnia o mi si$, !e ba am si$ wind. Wesz am, usiad am na aweczce i zamkn$ am oczy. Diab y stan$ y przy mnie. Us ysza am, jak który' z nich zasuwa z ot& krat$. - Czemu masz zamkni$te oczy? - zapyta zdumiony Azazel. - Nie lubi$ wind - mrukn$ am ponurym g osem. Zawsze marzy am o pokazywaniu podst$pnemu diab u moich s abo'ci. - Naprawd$? - zdziwi si$, dobrze s ysza am szyderczy 'miech w jego 2 osie. - To... urocze... Doskonale zdawa am sobie spraw$, !e mia ochot$ u!0( innego s owa, ale si$ powstrzyma , zapewne skarcony spojrzeniem Beletha. Kabina nie wydawa a !adnych d#wi$ków, pn&c si$ kilkana'cie, o ile nie wi$cej, pi$ter w gór$. By o to do'( niepokoj&ce, chocia! nie wiedzia am, czy zgrzyty, trzaski i szarpanie nie zdenerwowa yby mnie bardziej. Na szczycie z ulg& opu'ci am metalow& klatk$, gdy zatrzyma a si$ z lekkim szarpni$ciem. Wie!a by a p aska. Niski mur dzieli nas od oddalonej o przyprawiaj&3& o zawrót g owy odleg /'( Ziemi. Co kilka metrów umieszczono srebrne lunety.
- St&d mo!na podziwia( wi$kszo'( Arkadii, nie tylko sam& stolic$, czyli Edeni$. Na po udniu zobaczysz miasta Walhalla, Nawie i Wyraj, na pó nocy Omeyocan i Yao Chi, na wschodzie Pola Elizejskie otaczaj&ce Elizjum, a na zachodzie góry Maszum - zachwala Beleth. - Znam niektóre te nazwy - zmarszczy am brwi. - Bo to ziemskie okre'lenia za'wiatów zaczerpni$te z ró!nych religii wyja'ni . - Jak widzisz, Arkadia jest do'( kosmopolityczna. Podesz am do jednej z lunet. By y do'( skomplikowane. Mia y po kilka szkie ró!nej grubo'ci, które wisia y na z otych drucikach. Mo!na je by o dowolnie zmienia(, by powi$kszy( lub zmniejszy( obraz. - Ja ci poka!$ - zaoferowa si$ Beleth. Sprawnie ustawi wszystkie szk a. - Zobacz, to Pola Elizejskie i 'wi$ty Piotr - odsun& si$, bym mog a do niej podej'(. Zbli!enie by o niesamowite. Odsun$ am g ow$ i spróbowa am wypatrze( na horyzoncie g adkie po acie trawy. Nic z tego. Jeszcze raz zerkn$ am przez lunet$. Po krótko 'ci$tym trawniku spacerowa 1'wi$ty Piotr z jakim' nieznanym mi cz owiekiem. Obaj nie'li torby wype nione kijami i kierowali si$ w stron$ najbli!szego do ka. O czym' rozmawiali. Powi$kszenie by o tak du!e, !e doskonale widzia am, jak poruszaj& si$ ich usta, a tak!e zmarszczki materia u na todze 'wi$tego. - Tam jest dom twoich rodziców - Beleth znowu ustawi lunet$. - A w tle za nim wida( pi$kny park wzorowany na ziemskich wisz&cych ogrodach Semiramidy. - Eee... - To ogrody, które znajdowa y si$ w Mezopotamii. Jeden z siedmiu cudów 'wiata antycznego - wyja'ni mi z wy!szo'ci& Azazel. - Ale! ci dzisiejsi 'miertelnicy s& t$pi! To ja wtedy mia em odsiadk$ za epok$ lodowcow& i przegapi em te wieki, a jednak wiem, co si$ wówczas dzia o, a ty nie wiesz? - Ja w przeciwie%stwie do ciebie nie mia am a! tylu tysi$cy lat na nadrabianie braków w wykszta ceniu - wycedzi am. Nie chcia am, !eby Beleth pokazywa mi kolejne zabytki. Wola am sama pokr$ci( luneta. D .!sza chwil$ bawi am si$ ni&, b &dz&c po ulicach Edenii i 'ledz&c jej mieszka%ców. Nigdzie nie dostrzeg am Piotrusia w towarzystwie Moroniego. Ciekawe, gdzie mieszka tajemniczy anio ? Pewnie te! posiada wspania & rezydencj$. Azazel, wyra#nie znudzony, kopa w mur, zupe nie jakby mia nadziej, !e jak wystarczaj&co d ugo b$dzie to robi to wie!a si$ rozpadnie. Znaj&c jego upór, by o to do'( prawdopodobne. - Ciekawe, kiedy dok adnie rozpatrz& nasz& spraw$? - zapyta . - Podali nam tylko przybli!on& dat$. Bior&c pod uwag$ tempo pracy Administracji, mo!e si$ przesun&( o kilka dni…
- Nie wiem - odpowiedzia mu Beleth, podziwiaj&c pi$kno Arkadii przez drug& lunet$. - Jaka sprawa? - zainteresowa am si$ - Rada Archanio ów ma zdecydowa(, czy mo!emy otrzyma( sta y pobyt w Niebie i powróci( do dawnych zaj$( - wyja'ni mi przystojny diabe . Popatrzy am na Azazela. - Wybacz, Belecie, ale jako' nie wyobra!am was sobie w roli Anio ów Stró!ów. - Nie ma takiej posady - prychn& podst$pny diabe . - Kto by chcia pilnowa( tych pokrak, to znaczy ludzi. Mam tylko nadziej$, !e Moroni nam niczego nie popsuje. K amliwy suki… - Azazel! - upomnia go przystojny diabe . - Wyra!aj si$. Wolno przesuwa am lunet& po niebia%skim krajobrazie. Szuka am jeziora, !eby wiedzie(, gdzie powinnam sie kierowa(. Arkadia jednak by a tak rozleg a, !e nie mia am mo!liwo'ci sama go znale#(. Nagle mnie tkn$ o. Na lito'(, przecie! jestem by & diablic&! W ko%cu te wszystka moce nadprzyrodzone do czego' s .!&. Zerkn$ am na diab y, czy nie widz&, !e oszukuj$, i tchn$ am moc w lunet$. Szk a same zacz$ y si$ przesuwa(, a ca y instrument obróci si$ w moich d oniach w prawo. Przy /!0 am g ow$ do okularu. Moim oczom ukaza o si$ zamglone jezioro. Unosi y si$ nad nim podejrzanie wygl&daj&ce fioletowe opary. Z wody wystawa y stare, zniszczone przez czas i wilgo(, pokryte wodorostami ruiny, fragmenty kolumn, dachów. Zupe nie jakby pod jeziorem znajdowa o si$ zalane przed wiekami miasto. Na brzegach zbiornika zwiesza y si$ pot$!ne, wiekowe drzewa. Ich grube korzenie nikn$ y w czarnych odm$tach nieruchomej tafli. Konary oblepione by y demonicznym hiszpa%skim mchem, charakterystycznym dla krajobrazu Nowego Orleanu. Szare w osy mchu wisia y sm$tnie, hamuj&c dop yw 'wiat a do suchych ga $zi. Przywodzi o to na my'l obraz choroby. Wydawa o si$, !e nie wia tam wiatr. Wszystko by o nieruchome, odrobin$ obce i straszne. Nawiedzone. - Co to za miejsce? - zapyta am Beletha, udaj&c, !e znalaz am ten zak&tek zupe nie przypadkowo. - Przera!aj&ce jest. Diabe pochyli si$ do lunety. - No prosz$, znalaz "' Jezioro Czasu, o którym ci opowiada em. )ci&gn& brwi, jakby co' podejrzewa . Zrobi am niewinn& min$, wyra!aj&3& szczere zdumienie. - Naprawd$? - mrugn$ am. - No popatrz. Ja to mam fart. Chc$ tam pój'(. Wygl&da naprawd$ ciekawie. To daleko? Diab y zerkn$ y po sobie znacz&co. - Po co chcesz tam pój'(? - zapyta podejrzliwie Azazel.
- Chc$ zobaczy( moj& przysz /'( - o'wiadczy am z przekonaniem. Wiecie, takie tam. Ile b$4$ mia a dzieci, czy moja suknia 'lubna b$dzie bia a, czy ecru. - A nie mo!esz poczeka(, a! si$ zestarzejesz i sama si$ przekonasz? prychn& podst$pny diabe . - Bior&c pod uwag$, ile czasu z wami sp$dzam, czasami zastanawiam si$, czy tego do!yj$... - mrukn$ am. Diab y przez chwil$ milcza y, wa!&c moje s owa. - A gdyby jezioro pokaza o ci przysz /'( u mojego boku? – zapyta nagle tym zainteresowany Beleth. - Co by' zrobi a? Szczerze mówi&c nie pomy'la am o tym. Trudno nawet by o mi wyobrazi( sobie, !e jeste'my razem. Przecie! on by diab em, a ja 'miertelniczk&. Zreszt& tak naprawd$ chcia am zobaczy( przesz /'(. - No có!... chyba musia abym si$ z tym pogodzi( - odpar am ostro!nie. - I uleg aby' mi? - upewni si$. - A jezioro pokazuje w stu procentach to, co si$ wydarzy? Czy tylko jedn& z mo!liwo'ci? - wola am si$ upewni(. - Przysz /'( nie jest zmienna - wyja'ni mi ze stoickim spokojem. Niewa!ne, jakie decyzje podejmujesz, i tak nieub aganie d&!ysz do swojego przeznaczenia. Jego nic i nikt nie zmieni. Jest ci pisane od pocz&tków 'wiata. Zasmuci o mnie to. Wola am wierzy(, !e sama kszta tuj$ swój los, a nie mie(1'wiadomo'(, !e kto' napisa w historii 'wiata, jak potoczy si$ moje !ycie, i ju!. A mo!e ja nie chc$, dajmy na to, mie( dwana'ciorga dzieci? I co wtedy, h$? - Czy w takim przypadku mi ulegniesz? - naciska . - Chyba nie b$4$ mia a wyboru - wzruszy am ramionami. Nieoczekiwanie zacz$ am si$ obawia( tego, co mog abym zobaczy( w wodach Jeziora Czasu. - W takim razie wybierzemy si$ na ma & wycieczk$ - zdecydowa z zaci$=& min& Beleth.
Rozdzia 23 - Zwariowa <'! Zwariowali'cie oboje! Zupe nie nie wiem, dlaczego z wami id$! To jedno wielkie nieporozumienie - biadoli Azazel, wlok&c si$ za nami zacienion&1 'cie!*&. - Wszyscy b$dziemy mie( przez to k opoty! To kompletna g upota! - Och, zamknij si$ wreszcie - nie wytrzyma am tej nieko%cz&cej si$ litanii. Ju! prawie byli'my na miejscu. By nie wzbudza( podejrze%, na skrzyd ach przelecieli'my cz$'( trasy, a teraz poruszali'my si$ pieszo. Szli'my ju! ponad godzin$. Jezioro Czasu znajdowa o si$ w odludnym miejscu z dala od wszelkich zabudowa%. Zupe nie jakby by o ukryte przed ciekawskimi spojrzeniami. - Mog <' z nami nie i'(, ale zdecydowa <' si$ zobaczy( swoj& przysz /'( archanio a, wi$c teraz zamilknij - skwitowa am. Narzekania Azazela sta y si$ odrobin$ cichsze. Jednak wci&! trwa y. W pewnym momencie wiatr usta . Nagle zrobi o si$ przera#liwie cicho. Nie by o s ycha( ptaków ani le'nych zwierz&t. Nie by o s ycha( naszych kroków. - Zbli!amy si$ - szepn& Beleth. Z przera!eniem zda am sobie spraw$, !e po pewnym czasie umilk y te! nasze oddechy i bicie serc. Przera!ona przy /!0 am sobie palce do t$tnicy szyjnej tu! za lini&1!uchwy. Poczu am lekkie, delikatne uderzenia. Bardzo ciche. Zupe nie jakby nawet nasze cia a ba y si$ zachowywa( g /'no w pobli!u Jeziora Czasu. - Czy kto' pilnuje jeziora? - zapyta am szeptem. Mój g os wyda si$ przera#liwie g /'ny. - Tak. Pewien stary wariat, anio Forneus. Jest odrobin$ demoniczny, wi$c czasami ludzie s&dz&, !e nale!y do zast$pów Lucyfera. Musimy na niego uwa!"(. Ma oczy dooko a g owy - odpar Beleth. - Jest taki czujny? Niepokoi o mnie, !e wariat by stra!nikiem. Nie zdawa am sobie sprawy, !e ta wyprawa mo!e by( niebezpieczna albo przynie'( nam jakie' niemi e konsekwencje. Azazel za'mia si$ ponuro i odpowiedzia : - Nie, on po prostu ma o kilka par oczu wi$cej. Z ty u, po bokach. Nale!y do Tronów. - Ze s owem tron kojarzy mi si$ tylko krzes o - wyzna am. - To taki wa!ny i bardzo niebezpieczny gatunek anio ów, Wiktorio pos " mi pot$piaj&ce spojrzenie. Nie wiem, czemu si$ czepia . Przecie! nie sko%czy am religioznawstwa. - Dobra, dobra - wzruszy am ramionami. - Czyli ogólnie unikamy na brzegu faceta, który nie mo!e nosi( czapki, tak?
Beleth zatrzyma si$ i spojrza mi prosto w oczy. - Problem tkwi w tym, !e Forneus lubi przebywa( pod postaci& potwora morskiego, wi$c najprawdopodobniej b$dzie gdzie' pod wod&. O, to po prostu 'wietnie. Czyli mamy przeciwko sobie osobnika, który nie do'(, !e jest przeciwie%stwem cyklopa, to jeszcze lubi bawi( si$ w Krakena. Psycholodzy i kryptozoolodzy mieliby na nim u!ywanie. Nie mog$ si$ doczeka( spotkania. Czuj$, !e si$ zaprzyja#nimy. - Plan jest taki: wyp ywamy ódk& na 'rodek jeziora, szybko patrzymy w wod$ i wracamy na brzeg - kontynuowa przystojny diabe . - Jak kto' zobaczy jaki' ruch, to mówi. Aha i pod !adnym pozorem nie skacz do wody. - Dlaczego? - Bo wtedy otocz& ci$ wizje. Do'wiadczalnie stwierdzono, !e jak kto' za 4 ugo przebywa w wodzie, to ulega magii czasu i po prostu jest tak zapatrzony, !e nie wychodzi. Jako 'miertelniczka mo!esz si$ utopi( z powodu braku tlenu. - A skoro ten Forneus ca y czas siedzi w wodzie, to nie zobaczy wcze'niej w wizji przysz /'ci, !e przyjdziemy? - zapyta am. Wydawa o mi si$ to ca kiem logiczne. Ja na jego miejscu spojrza abym w przysz /'(. Sprawdzi a, kiedy kto' mnie nawiedzi. Dok adnie spisa a sobie daty i nast$pnie pojawia a si$ nad jeziorem tylko w tych dniach. Po co si$ przepracowywa( i siedzie( na stanowisku przez wieczno'(? - Niekoniecznie. Forneus... jest szalony. Ogl&danie pomieszanych czasów chyba nie wp yn$ o pozytywnie na jego 'wiadomo'( - wyja'ni mi przystojny diabe . - Pami$tam go jeszcze sprzed wygnania mnie z Niebios. Ju! wtedy by nieobliczalny. Myli przesz /'( z przysz /'ci&, kompletnie nie orientowa si$ w tera#niejszo'ci. Istnieje szansa, !e we#mie nas za jedn& z wizji i nawet si$ nie zorientuje, !e to naprawd$ my w tym czasie i miejscu. - Okej, to mam jeszcze jedno pytanie. Zniecierpliwiony Azazel wypu'ci g /'no powietrze. - Nie mogli'my sobie urz&dzi( tego wyk adu w jakim' bezpieczniejszym miejscu? - sykn& . - Tu jest troch$ za cicho na wasze g /'ne pogaw$dki. - W bezpieczniejszym miejscu nie chcieli'cie o tym rozmawia(, !eby nas kto' nie us ysza - przypomnia am mu. - A co do mojego pytania. Nie mo!emy zerkn&( w przysz /'( z brzegu? Po prostu zajrze( na p yci#nie w wod$ i sobie pój'(? Po co wyp ywa( na 'rodek jeziora? - Nie bardzo. - Beleth skrzywi si$. - Im g $bsza woda, tym dalej si$gaj&ca wstecz lub w przód wizja. W ka .!y zobaczy aby' raptem, co si$ stanie za dziesi$( minut. Mówi&c to, odgarn& ga $zie z drogi przed nami. Naszym oczom ukaza o si$ Jezioro Czasu. By o znacznie wi$ksze, ni! wydawa o si$, widziane przez lunet$. Mia o dobre czterysta metrów 'rednicy, o ile nie wi$cej. Fioletowa, g$sta mg a wisia a nad nim ci$!ko. Wydawa a si$ lepka, wr$cz namacalna. Nie by o s ycha( szmeru drzew oblepionych mchem ani szumu wody. Wszystko by o nieruchome.
Nie rozumia am, po co pilnowa jeziora stra!nik. Otoczenie by o tak przera!aj&ce, !e nie przypuszcza am, by znalaz o si$ wielu ch$tnych do zagl&dania w jego wody. Poza tym po co zmar ym przysz /'(? Ju! otrzymali swoje miejsce w wieczno'ci. Nie mieli wi$c czego oczekiwa(. Za to na Ziemi taki zbiornik wodny sta by si$ prawdziwym wyzwaniem. Zapewne toczono by o niego krwawe wojny. Powoli, staraj&c si$ narobi( jak najmniej ha asu, ruszyli'my do ódek zacumowanych przy brzegu. By y szerokie, tak by mo!na by o si$ z nich wychyli( bez obawy, !e ódka si$ wywróci. Podnosz&c wysoko nog$, stan$ am na jej zawilgoconym, zmursza ym dnie. Drewno skrzypn$ o ostrzegawczo. Wydawa o si$, !e zaraz si$ pode mn& zarwie. Na szcz$'cie nic takiego si$ nie sta o. Usiad am na aweczce. Po wodzie potoczy a si$ ledwo zauwa!alna fala. Azazel zaj& miejsce obok mnie. Beleth odwi&za cum$ i pchn& 1 ódk$. -eby do nas do &czy(, musia zanurzy( jedn& nog$. Zrobi to i nic si$ nie sta o. Z wody nie wynurzy si$ nagle potwór o dziesi&tkach oczu. Wypu'ci am z ulg& powietrze. Na razie byli'my bezpieczni. Diab y wzi$ y do r&k wios a i staraj&c si$ narobi( jak najmniej fal, skierowa y ódk$ na 'rodek jeziora. Wychyli am si$, patrz&c z uwag& na tafl$ wody. Wydawa o mi si$, !e co' widz$, jednak fale powodowane przez wios a zamazywa y mi widok. Moi towarzysze przestali wios owa(. Códka jeszcze chwil$ p yn$ a si & rozp$du, a! w ko%cu si$ zatrzyma a. Idealnie na 'rodku. Brzeg by do'( daleko, gdyby nagle wydarzy o si$ co' nieoczekiwanego. Wychyli am si$ za burt$. Azazel zrobi to samo z drugiej strony, a Beleth pozosta na 'rodku, by utrzyma( równowag$. Chocia! dobrze widzia am, jak usi uje zapu'ci(1!urawia i zobaczy(, co poka!e mi jezioro. Z pocz&tku widzia am tylko czarn& wod$. Zmarszczki spowodowane ruchem naszej ódeczki ju! znikn$ y. Powierzchnia by a idealnie g adka. Nie odbija a jednak naszych twarzy niczym lustro. By a po prostu czarna. Poch ania a wszystko, co by o dooko a. Nagle co' si$ poruszy o, zupe nie jakby pod tafl& by cz owiek. Przestraszona cofn$ am si$. - Co si$ dzieje? - zapyta zaniepokojony Beleth i przysun& si$ do mnie. Teraz on tak!e widzia powierzchni$ wody. - Wydawa o mi si$, !e kto' tam jest - szepn$ am. - To wizja - powiedzia . - Zaczyna si$. Jeszcze raz si$ pochyli am. Mia racj$. Posta( pod wod& sta a si$ wyra#na. To by am ja. Sz am gdzie' ulic&. Dooko a pada 1'nieg. Wydawa o mi si$, !e to scena sprzed kilku lat. Tak, na pewno sprzed kilku lat. Mia am ze sob& stary niebieski plecak. Towarzyszy a mi Zuza, moja najlepsza przyjació ka. Sz 0'my do liceum na lekcje.
Nagle wizja zmieni a si$. Widzia am teraz ma ego berbecia bawi&cego si$ lalk&. To znowu ja, tylko jak by am bardzo ma a. Poczu am zniecierpliwienie. Kiedy pojawi si$ scena ze zdrad&? Nie mam ochoty ogl&da( swojego dzieci%stwa. Nowy obraz zast&pi poprzedni. Jako ca kiem dobrze trzymaj&ca si$ czterdziestolatka sz am szybko ulic&, rozmawiaj&c przez komórk$. Przez kilka kolejnych minut widzia am jeszcze par$ krótkich, nic nieznacz&cych scenek. Ku wielkiemu rozczarowaniu Beletha nigdzie nie by o go obok mnie. - Czemu nie pokazuje naszej wspólnej przysz /'ci? - zapyta zniecierpliwiony. Na ko%cu j$zyka mia am uwag$, !e mo!e poza dzisiejszym dniem ju! nic wi$cej nie b$dzie nas &czy(, ale si$ powstrzyma am. Zamazany obraz znowu si$ zmieni . Pokazywa wn$trze klubu. W tle na podwy!szeniu sta zespó , który dobrze zna am. Byli'my tam! To scena sprzed zdrady Piotrusia! Zacisn$ am kurczowo palce na brzegu ódki. To po tym zdarzeniu Piotrek by jaki' nieobecny duchem, zacz& si$ inaczej zachowywa(. Siedzieli'my niczym widmowe postacie dooko a stolika: ja, Piotrek, Maciek i Monika. Nagle Piotrek wsta od stolika. Skierowa si$ po piwo do kontuaru. )ledzi am czujnie jego ruch. Przy barze podszed do niego wysoki G$!czyzna w kapturze nasuni$tym na czo o. W tej samej chwili Monika przesz a do azienki. Przyjrza am si$ uwa!niej towarzyszowi Piotrusia. Obraz, jakby czuj&c, !e pragn$ go zobaczy(, wyostrzy si$ i przybli!0 . Posta( naprzeciwko niego szarpni$ciem zerwa a sobie kaptur z g owy. -, te oczy zab ys y ostrym 'wiat em, gdy mówi co' z g owy. Ten niczym manekin przytakiwa mechanicznie. Widzia am, jak mi$'nie jego ramion wiotczej&. By hipnotyzowany. Monika wysz a z azienki. W ostatnim momencie dostrzeg am, !e mia a rude ko%cówki w osów, które szybko poja'nia y. Obraz zmieni si$. Zobaczy am dzie%, w którym niespodziewanie odwiedzi am Piotrka. Zadowolona z siebie bieg am po schodach w jego bloku. Nagle naprzeciwko mnie pojawi a si$ Monika. Szybko co' do mnie powiedzia a, a potem uciek a. Wizja ukaza a mi j&, gdy wysz a przed budynek. Odwróci a si$, patrz&c poprzez wod$ prosto na mnie. Jej twarz zacz$ a si$ zmienia(. Blond w osy zmieni y si$ w rude, pofalowane pasma opadaj&ce na ramiona. Mocno uszminkowane usta rozci&gn$ y si$ w szerokim u'miechu, a zielone oczy zab ys y z /'liwie. To Philis Odsun$ am si$ od kraw$dzi ódki. Wiedzia am, !e Beleth widzia to samo co ja. Dostrzeg w tafli wody samego siebie. Odsun& si$ ode mnie i uniós do góry r$ce.
- Ja ci wszystko wyt umacz$. - Beleth! - krzykn$ am. - Azazel! - Co si$ dzieje?! - pisn& tamten, wyrwany z ogl&dania swoich wizji, pewien, !e to Forneus p$dzi prosto na nas. Códka zako ysa a si$, kiedy zerwa am si$ na równe nogi i zacz$ am ok ada( Beletha pi$'ciami gdzie popadnie. Zas oni si$ przede mn& nieporadnie, jednocze'nie usi uj&c zachowa( równowag$. Po g adkiej do tej pory tafli wody potoczy y si$ pot$!ne fale wzbudzone naszym ruchem. Códka niebezpiecznie przechyla a si$ z boku na bok. - Zaczarowali'cie! Piotrusia! Wy! Cotry! K amcy! On mnie wcale nie zdradzi ! - Kochanie, prosz$ - usi owa uspokoi( mnie Beleth, uchylaj&c si$ przed ciosami. - To by o dla twojego dobra. Przecie! Piotr jest beznadziejny. Chcia aby' sp$dzi( z nim reszt$1!ycia? - Chc$ mie( wolny wybór! - krzykn$ am. - O cholera - j$kn& cicho Azazel. - Mia "' patrze( w przysz /'(, a nie przesz /'(. - Oszukali'cie mnie! - wpad am w furi$. - Znowu! Znowu mnie wci&gn$li'cie w swoje ciemne sprawki. Jak ja was za to nienawidz$! Nagle nad jeziorem przetoczy si$ nieludzki ryk. Drzewa zacz$ y szumie(, jak gdyby zerwa si$ nagle silny wiatr. Pomimo !e woda nie mo!e dr!<( jak ziemia, poczu am wyra#D& wibracj$, która unios a ódk$ do góry. Zamacha am bez adnie ramionami, usi uj&c si$ czego' z apa(. Beleth wyci&gn& w moj& stron$ r$*$, jednak nie zdo " mnie chwyci(. Moje d onie napotka y pustk$. Pope ni am b &d, !e wsta am i zacz$ am krzycze(. Nie znajduj&c !adnego oparcia, wychyli am si$ niebezpiecznie do ty u i wypad am za burt$ z g /'nym chlupotem. Woda by a ciep a i lepka. Dotyka a mnie. Czu am, jakbym zanurzy a si$ w czym'... !ywym. Wyp yn$ am na powierzchni$, pluj&c s odk&, obrzydliw& ciecz&. Dwa diab y nie rzuci y mi si$ z pomoc&. Siedzia y, kurczowo trzymaj&c si$1 awek, wpatruj&c si$ w co' po drugiej stronie ódki. Co', co obudzi am swoim krzykiem. Co', co by o straszne. Z wody do po owy wynurzy si$ olbrzymi stwór. Wydawa si$ wielki niczym góra w porównaniu z male%*& jak upina ódk&. Odrobin$ przypomina kszta tem cz owieka. Jego szarozielone cia o pokrywa a uska. Nie mia szyi, okr&2 a, p aska u szczytu g owa wyrasta a wprost z klatki piersiowej, dooko a której by y trzy pary r&k zako%czonych p etwami. Trójk&tne uszy znajdowa y si$ na czubku czaszki, poniewa! wsz$dzie by y oczy.
Azazel sk ama . Forneus nie mia kilku par oczu wi$cej. Praktycznie ca & powierzchni$, która niezaj$ta by a ma ymi rybimi ustami, zajmowa y wypuk e, pozbawione powiek ga ki oczne. Jak mo!na pragn&( istnie( w takiej postaci? Stwór zawy przera#liwie. Tym razem d#wi$k, jaki wydoby si$ z jego gard a, zabrzmia raczej jak syrena alarmowa. By am pewna, !e 'ci&ga posi ki. Nabra am g $boko powietrza i zanurkowa am. Potwór by skupiony na diab ach w ódce. Istnia a szansa, !e mnie nie zauwa!0 albo we#mie mnie za wizj$, gdy b$4$ pod powierzchni&. Nie mog$ da( si$ z apa(. Inaczej nie zobacz$ Piotrka i nie powiem mu, czego si$ dowiedzia am. Szybko machaj&c ko%czynami, kierowa am si$ do jednego z brzegów. Dooko a mnie przep ywa y wizje. Stara am si$ nie zwraca( na nie uwagi, by nie ulec ich magii. Po mojej prawej przemkn$ am ma a ja na rowerku, z drugiej strony znowu ubrana w drogi kostium, o wiele starsza rozmawia am przez telefon, .'miechaj&c si$ weso o. Przez chwil$ zobaczy am dawno zmar & prababci$, któr& mia am okazj$ pozna( jako niemowl$, wi$c pami$ta am j& tylko ze zdj$(. Mia a zmarszczone czo o i grozi a mi palcem, zupe nie jakby informowa a mnie, !e #le robi$. Wiedzia am, !e nie post$puj$ w "'ciwie. Nie powinnam by a znale#( si$ w wodzie. Ko%czy o mi si$ powietrze. Wynurzy am si$ na chwil$. Zerkn$ am przez rami$. Azazel wios em odgania od siebie Forneusa. Na niebie, nad nimi, dostrzeg am zarys anielskiej postaci. Zaraz pojawi& si$ kolejne, aby zobaczy(, co si$ sta o, i jak nic zamkn& winowajców w jakim' wi$zieniu, o ile takowe istniej& w Arkadii. Nabra am powietrza i ponownie si$ zanurzy am. Nie do'( szybko, by nie zosta( zauwa!ona przez anio a. Doskonale zdawa am sobie spraw$, !e musia mnie dostrzec. Nie mia am zamiaru da( si$ z apa(. O nie! Na pewno nie teraz, kiedy ju! zna am prawd$. Musz$ znale#( Piotrka i mu o wszystkim powiedzie(. Oboje byli'my ofiarami piekielnych machlojek. Skoro to Phylis udawa a Monik$, to z pewno'ci& do niczego nie dosz o. By a diablic&. Nie mog a spa( z m$!czyzn&, bo ponios aby za to straszne konsekwencje. Odebraliby jej posad$. W&tpi am, czy diab y zdo " yby j& namówi( do a! takiego po'wi$cenia. To znaczy, !e Piotru' by niewinny. Nie zdradzi mnie. Tylko mu to wmówili. Poczu am si$ oszukana. Beleth znowu k ama . By am w po owie odleg /'ci od brzegu. Dop yn$ tam i si$ ukryj$. Przeczekam zamieszanie, a potem uciekn$ do Edenii. Tam znajd$ Piotrka i oboje wrócimy do domu, zostawiaj&c ca y ten ba agan na górze. Zamierza am wróci( tutaj dopiero za osiemdziesi&t lat. Nie wcze'niej.
Zakl$ am w duchu. Dlaczego Beleth mi to zrobi ? A ju! zaczyna am mu ufa(. Wizje znowu przep ywa y obok mnie. Stawa y si$ coraz bardziej nachalne. Ju! nie tylko po bokach, ale tak!e na wprost mia am obrazy z mojego przesz ego lub przysz ego !ycia. Zobaczy am siebie trzymaj&3& na podo ku yse niemowl$. Poczu am uk ucie w sercu. Czy by o moje? Nie uleg am tej wizji. Rozgarn$ am j& niczym mg $ i uparcie p yn$ am dalej. Nagle tu! przede mn& pojawi si$ obraz, którego nie mog am zignorowa(. To by am ja w sukni 'lubnej. Najpi$kniejszej sukni, jak& kiedykolwiek widzia am. By a bia a, a nie ecru. Taka, o jakiej zawsze marzy am. W tle znajdowa si$ ko'ció ozdobiony bia ymi, prawdziwymi ró!ami. Witra!e barwi y je na wszystkie kolory t$czy. Obok mnie kto' sta . W dobrze skrojonym garniturze. Mój narzeczony. Przysz y m&!. Musia am zobaczy(, kim on by . Czy to Piotrek? A mo!e... mo!e kto' inny? Powoli zaczyna o brakowa( mi powietrza, ale ani drgn$ am. Musia am si$ dowiedzie(, kto to b$dzie. Musia am! Czu am, !e pali mnie w piersiach. Wizja uparcie nie pokazywa a mojego towarzysza, tylko mnie w bajecznej sukni, z szerokim u'miechem na twarzy. By am tam taka szcz$'liwa! Zacz$ o mi si$ robi( ciemno przed oczami. Nie wiedzia am, czy gdy wyp yn$ i wróc$ w to samo miejsce, wizja b$dzie na mnie czeka(. Nagle zobaczy am Piotrusia. Tu! obok mojej widmowej postaci. Ale zaraz... E osy podejrzanie mu falowa y... Nie by cz$'ci& wizji. Wy oni si$ z niej, bo p yn& do mnie pod wod& z min& wyra!aj&3& determinacj$ i strach. Przep yn& przez obraz, rozpraszaj&c go. Ju! nie mia am mo!liwo'ci zobaczy(, obok kogo stoj$. Z apa mnie za rami$ i przyci&gn& do siebie. Nasze wargi si$ spotka y. Mi$dzy nami przeskoczy a iskra mocy. Poczu am, jak wdmuchuje mi do ust powietrze. Odrobin$ poja'nia o mi przed oczami. Piotrek poci&gn& mnie w stron$ brzegu. Z !alem zostawiaj&c za sob& wizje przysz /'ci, pod&!0 am za nim. Wynurzyli'my si$ na otoczonym szuwarami brzegu. Nie by o nas wida(. To by o 'wietne miejsce. Nabra am g $boko powietrza. K . o mnie w p ucach. Stara am si$ nie robi( ha asu, ale nie mog am powstrzyma( spazmatycznego oddechu i kaszlu. Piotrek przyci&gn& mnie do siebie i mocno przytuli .
- Bo!e, my'la em, !e si$ utopi "'. Tak d ugo nie wyp ywa "' - wyszepta . - My'la em, !e nie !yjesz. -e nie zd&!0 em. - Nic mi nie jest - odsun$ am si$ i powiedzia am: - Przepraszam ci$. - Cii... - g aska mnie po mokrych w osach. - Ju! wszystko dobrze. Jestem przy tobie. A za co ty mnie przepraszasz? - wzi& moj& twarz w d onie. - Za to, !e ci nie wierzy am. Zobaczy am w jeziorze, jak by o naprawd$. Jeste' niewinny. Diablica Phylis ci$ omami a, !eby' my'la , !e spa <' z Monik&. A to nieprawda. Jeste' niewinny! Piotrek mocno mnie u'ciska ucieszony. - To co teraz? - zapyta . - Co b$dzie z nami? - Nie wiem... - odpar am, powoli wa!&c s owa. Zmarszczy brwi. Nie oczekiwa takiej odpowiedzi. Pochyli si$ szybko i poca owa mnie. Zaskoczona nie zd&!0 am si$ odsun&(. Przep ywaj&ca pomi$dzy nami iskra mocy podnios a mi w oski na karku. By o przyjemnie, ale inaczej. Nie czu am tego co kiedy'. Zakl$ am w duchu. Czy to przez przystojnego diab a zacz$ am inaczej postrzega( Piotra? Nad jeziorem potoczy si$ dono'ny g os: - JESTE)CIE ARESZTOWANI. NIE RUSZAJCIE SIL! Odsun$li'my si$ od siebie i powoli wyjrzeli'my spomi$dzy szuwarów i 2$stej trawy. Znowu panowa a nienormalna cisza, wi$c doskonale s yszeli'my, co dzia o si$ na 'rodku jeziora. - Aresztowani? - pozna am g os Azazela. - Ale za co? My tylko wyszli'my na ma y spacer. Zobaczyli'my ódk$ i postanowili'my si$ przep yn&(. Zupe nie nie rozumiem, co takiego zrobili'my. Jeste'my na terenie prywatnym? Usi owa gra( idiot$. Przyznaj$, !e 'wietnie mu to wychodzi o. Mia najwyra#niej wrodzone zdolno'ci... Anio y jednak nie da y si$ nabra( na t$ sztuczk$. - Dobrze wiecie, !e to Jezioro Czasu i nikomu nie wolno przebywa( na jego terenie - wreszcie rozpozna am twardy g os. Jego w "'cicielem by sam Archanio Gabriel. No prosz$, prosz$. Szybko znalaz si$ na miejscu zbrodni. By am pod wra!eniem. - Forneusie, czy poza nimi jeszcze kto' wdar si$ na pilnowany przez ciebie teren? - orzechowe oczy w adcy Niebios skierowa y si$ na potwora morskiego. -Yyyyyy... - odpowiedzia o mu niskie, nieco nierozumne mrukni$cie. Najwyra#niej Tron nie by w nastroju do rozmów. A mo!e by a! tak szalony? Gabriel nie wygl&da na specjalnie zaskoczonego. Odwróci si$ do pozosta ych anio ów. - Kto by pierwszy na miejscu zdarzenia? - Ja, Gabrielu.
Pozna am ten g os. To by Moroni we w asnej osobie. Jego czarne skrzyd a m óci y gniewnie powietrze, gdy przyfrun& do archanio a. - Opowiedz, co si$ zdarzy o. - By em na ma ym spacerze w okolicy. Gdy tylko us ysza em ryk Forneusa, od razu przylecia em nad Jezioro Czasu. Poza Azazelem i Belethem nikogo wi$cej nie widzia em. Na ódce byli tylko oni. Przez chwil$ wydawa o mi si$, !e zerkn& prosto na mnie i Piotrka, ukrytych w trzcinie. U'miechn& si$ lekko. - Dobrze - Gabriel mu uwierzy . - Zabierzemy was teraz do aresztu. Tam poczekacie, a! powiemy, co zdecydowali'my z wami zrobi(. Dodam tylko, !e wasz dzisiejszy post$pek nie wp ynie pozytywnie na przyznanie sta ego pobytu. Odsun$li'my si$ od brzegu jeziora. Spojrza am na Piotrka. - Czy Moroni ci pomaga ? - zapyta am. - Tak - wyzna . - Zawar em z nim uk ad. To dlatego teraz nas wybroni i jako pierwszy znalaz si$ w pobli!u jeziora.
Rozdzia 24 Po cichu przedzierali'my si$ przez milcz&cy las otaczaj&cy jezioro. Pstrykni$ciem palców wysuszy am nasze ubrania. Musieli'my szybko uciec, !eby anio y nie powi&za y nas z tym przest$pstwem. Moroni dobrze si$ sprawi . Nie podj$to za nami po'cigu. Jak na razie !aden z diab ów s owem nie pisn& , !e z nimi by am. Nie wiem dlaczego. Bali si$ mnie? Byli pewni, !e si$ utopi am? Czy gdyby powiedzieli, !e mnie tam zaprowadzili, dostaliby ci$!szy wyrok za, nazwijmy to tak, deprawowanie 'miertelnych? A mo!e to mój przystojny diabe nie chcia , !ebym mia a k opoty? Poczu am satysfakcj$, !e ich z apano. K amcy. Jak mog am kiedykolwiek im ufa(? Tak atwo udawa o im si$ wywie'( mnie w pole. Tylko co si$ teraz z nimi stanie? Co spotka Beletha? Mia am nadziej$, !e mimo wszystko kara nie ?$dzie zbyt straszna. Skarci am si$ w duchu. Czemu mi na nim tak uparcie zale!" o? Przecie! mia am teraz znowu Piotrka. Beleth by diab em. Nie powinnam go nawet lubi(. Potkn$ am si$ o wystaj&cy korze%. Piotr poda mi r$*$. Znowu przeskoczy a pomi$dzy nami moc. - Co teraz? - zapyta . Zanim zd&!0 am mu odpowiedzie(, wyszli'my z lasu. Przed nami rozci&ga a si$ jedna z licznych ulic Edenii. Poci&gn$ am go do najbli!szej kawiarni. Zamówili'my kaw$ i usiedli'my w zacienionym ogrodzie. Wzi& mnie za r$*$. - Jak ja t$skni em za twoim dotykiem - wyzna . Zastanowi am si$ 2 $boko, czy to odwzajemnia am. Na pewno w jego towarzystwie czu am si$ bezpiecznie, ale... Co ten diabe mi zrobi ? Przecie! Piotr jest niewinny. Nie zdradzi mnie! Kocha mnie. Co si$ nagle popsu o? „Ja si$ zmieni am” - ta my'l nie dawa a mi spokoju. Wpatrywa si$ we mnie ufnie. Poczu am si$1#le ze 'wiadomo'ci&, !e nie potrafi$ powiedzie( mu, !e te! t$skni am. Kilka dni temu t$skni am, ale czy =$skni am wczoraj albo dzisiaj rano? - Nad Jeziorem Czasu powiedzia <', !e Moroni ci pomaga przypomnia am. - Sk&d go znasz? Musia am si$ tego dowiedzie(. - To on znalaz mnie - odpar . - Wtedy gdy w Piekle odjecha "' samochodem razem z tym diab em, on wyszed za mn& z klubu. Zagada , powiedzia , !e jest anio em... Anio y nie mog y wpada( do Piekie bez zaproszenia, ot tak, dla kaprysu. Potrzebowa y specjalnych przepustek wydawanych przez Lucyfera. Samowolne przebywanie w Ni!szej Arkadii by o powa!nym wykroczeniem.
Poza tym anio owi nie wypada o tam przebywa(. To móg by( koniec jego kariery, gdyby kto' si$ o tym dowiedzia . Czy!by Moroni wcale nie by taki 'wi$ty? - ...zdziwi o mnie to - mówi dalej Piotrek. - Ale nie wnika em. Powiedzia , !e nie wierzy, !ebym móg ci$ zdradzi( i !e pomo!e mi to udowodni(. Opowiedzia mi wtedy o Jeziorze Czasu. Dostrzeg em w tym swoj& szans$. )cisn& mnie za r$*$. - Musia em sprawi(, !eby' znowu mi zaufa a. Moroni powiedzia , !e Beleth i Azazel maj& jaki' wielki plan, w który znowu ci$ wci&gn&. Przestraszy em si$, !e mog& ponownie ci$ zabi(, je'li b$dzie im to do czego' potrzebne. Obieca , !e pomo!e mi dosta( si$ do Nieba, do ciebie. Tak jak przyrzek , za atwi wszystkie formalno'ci, !ebym otrzyma pobyt czasowy w Arkadii. - On jest niebezpieczny - mrukn$ am. - Te! co' planuje, zupe nie jak diab y. Wiesz co? Mnie naopowiada tylko jakich' kompletnych bzdur, !e niby chce zaj&( miejsce Boga, a w Etiopii stworzy( program kosmiczny. - Nie - za'mia si$. - Mnie nie opowiada takich bajek jak tobie. Ale... obieca em, !e mu pomog$. W zamian on pomóg mi. Po plecach przebieg mi dreszcz. Diab y przynajmniej zna am i wiedzia am, na co je sta(. O Moronim nie wiedzia am nic. Nie wiedzia am, do czego by zdolny i do czego móg si$ posun&(, gdyby'my zawiedli jego oczekiwania. - Co dok adnie mu obieca <'? - Mam mu znale#( jakie' klucze, ale nie powiedzia em Moroniemu, kiedy si$ tym zajm$ - u'miechn& si$ szeroko. Nie podziela am jego rado'ci. Anio na pewno niebawem za!&da oddania przys ugi. - Mnie te! wspomina co' o kluczach - mrukn$ am. - A nie powiedzia ci dok adnie, o co chodzi? - Nie. - Mnie da kilka dni do namys u - powiedzia am. - Z tym !e ja nie wisz$ mu przys ugi i mog$ odmówi(. Piotr niestety nie móg powiedzie( tego o sobie. - Co teraz zrobimy? - zapyta , dopijaj&c kaw$. Od kilku minut zastanawia am si$ nad tym. Jakie mia am mo!liwo'ci? Mog am wróci( z Piotrem na Ziemi$ i udawa(, !e nic si$ nie sta o. Mog am zosta( te! w Niebie. Tylko po co? Co mnie czeka o z Belethem? Kolejne * amstwa? „Piotru' mnie nie zdradzi ” - powtórzy am sobie w my'lach. - Wracamy na Ziemi$ - odpowiedzia am powoli. - Nie jeste' zbytnio szcz$'liwa z tego powodu - zauwa!0 z uraz&.
Mia racj$. Nie by am. -" owa am, !e powoli zaczyna am ufa( Belethowi. Znowu wyprowadzi mnie w pole swoimi pi$knymi s owami. - Jest mi przykro, !e po raz kolejny da am si$ wci&gn&( w gierki diab ów powiedzia am. Spojrzenie Piotra z agodnia o. - Nie przejmuj si$. Jestem przy tobie. Znowu b$dzie jak dawniej. Chcia am, !eby mia racj$. - Stworzymy przej'cie? - zapyta . - Arkadia jest pi$kna, ale chcia bym jak najszybciej wróci( do domu. - Nie po!egna am si$ z rodzicami - zauwa!0 am. - Chc$ ich zobaczy(. Zosta%my tu jeszcze przez chwil$. - A je'li Moroni nas znajdzie? - Na Ziemi$ na pewno te! si$ zapu'ci, je'li b$dzie chcia odzyska( d ug... E&tpi am, !eby'my zdo ali si$ przed nim skutecznie ukry(. - W takim razie mo!emy spokojnie poby( w Arkadii - stwierdzi . - Nic to nie zmieni. Pokiwa am g ow&. - Opowiedz mi o Piekle - poprosi . - Jak tam jest? +'miechn$ am si$ na samo wspomnienie. - Podobnie jak w Niebie, ale bardziej... hm... ziemsko. Ni!sza Arkadia troch$ przypomina wybrze!e Morza )ródziemnego. Jest s onecznie, gwarno i kolorowo. Spodoba oby ci si$. - Chcia bym je zobaczy( - przytakn& . Rado'( znikn$ a z mojej twarzy. W Piekle by o jeszcze wi$cej #le !ycz&cych mi osób. - Boj$ si$ Moroniego - wyzna am. - Boj$ si$ ich wszystkich. Mam z e przeczucia. Oni nam tak atwo nie odpuszcz&. Nie pozwol& nam po prostu znikn&( i !0( dalej w spokoju. - Nie mówmy teraz o tym - odgarn& mi w osy z czo a czu ym gestem. - Pójdziesz ze mn& do moich rodziców? - zapyta am. - Poznasz ich. Piotru' znieruchomia . - S&dzisz, !e to dobry pomys ? - zapyta niepewnie. - Nie wolisz i'( sama? - Nie. Chc$ i'( z tob& - o'wiadczy am. - Jeste' dla mnie wa!ny. Oni te!. Chc$, !eby'cie si$ spotkali. - Dobrze - odpowiedzia mi$kko. - W takim razie bardzo ch$tnie ich poznam.
Rozdzia 25 Zawi&za am klucz diab a na mocnym rzemieniu. Zamierza am nosi( go na szyi jak Piotrek, !eby gdzie' mi si$ nie zapodzia . Móg si$ przyda( do podró!y po ca ym 'wiecie. Gdy mieli'my teraz uaktywnion& moc Iskry i jab ka, rysowa a si$ przed nami do'( ciekawa przysz /'( na Ziemi. Nawet nie tyle podró!nicza, co naukowa. Lubi$, kiedy po pstrykni$ciu palcami w kilka sekund mam przyswojony kilkusetstronicowy podr$cznik. Co' tak czu am, !e chyba sko%cz$ studia z wyró!nieniem. Spojrza am na Piotrka, który w "'nie ko%czy wi&za( sznurówk$ zakurzonych martensów. Czarne w osy opad y mu na oczy. Nie zauwa!0 , !e go obserwuj$. -ycie by oby znacznie prostsze, gdybym go kiedy' nie pokocha a, gdybym uleg a diab u. Odwróci am wzrok. Przed nami znajdowa a si$ g adka 'ciana kawiarni. Skoro obydwoje mieli'my przyznany pobyt sta y w Niebie, to spokojnie mogli'my przedosta( si$ do domu moich rodziców za pomoc& kluczy. Nie wiedzia am, jak d ugo zaj$ oby nam dotarcie tam pieszo. - Idziemy? - zapyta am, gdy stan& obok mnie. Piotr kiwn& g ow&. Wsuni$cie metalu w beton zawsze wydawa o mi si$ niemo!liwe, zbyt magiczne, by co' takiego mog o zdarzy( si$ naprawd$. Jednak znowu zosta am mile zaskoczona. Klucz wszed g adko. Przekr$ci am go w zamku. Przed nami zacz$ y si$ formowa( bia e podwójne drzwi z mnóstwem kolorowych szybek. Pomimo !e nale!" y do Beletha, nie zamierza am z nich rezygnowa( i kopiowa( sobie mojego starego klucza od Piotrka. Te by y wygodne, poniewa! przez szk o wida( by o zarysy tego, co znajdowa o si$ po drugiej stronie. Czyli ewentualnego niebezpiecze%stwa, z owrogie kszta ty nie przemyka y za drzwiami. Nacisn$ am klamk$ i przesz am na drug& stron$. Byli'my w ogrodzie moich rodziców. Przeszli'my przez jedn& ze 'cian ich niebieskiego domku. Obok nas wyrasta y z ziemi kolorowe malwy. - Gotów? - zapyta am Piotrka, gdy stan$li'my na wycieraczce. Mia niet$2& min$. Wzi$ am go za r$*$. Nie wiem, czego si$ obawia . Prze!0 ju! spotkanie z moim bratem i ca e jego przes uchanie. Moi rodzice nie mogli by( przecie! gorsi od niego. Poza tym, jakkolwiek by na to patrze( i jakkolwiek #le by to brzmia o, nie !yli. Nie b$dzie ich spotyka codziennie, kiedy zechce porwa( mnie na randk$. Zadzwoni am do drzwi. Po chwili otworzy a nam moja mama. - Wikcia! - wykrzykn$ a ucieszona. Jej zaciekawione spojrzenie skierowa o si$ na Piotrusia. On natomiast zerkn& na mnie, hamuj&c 'miech po us yszeniu tego odrobin$ wstydliwego zdrobnienia.
- Mamo, to Piotrek. Mój... ch opak - przedstawi am go, maj&c nadziej$, !e nikt nie us ysza wahania w moim g osie. - A to moja mama. - Mi o mi ci$ pozna(! - u'ciska a go serdecznie. - Chod#cie do 'rodka. - Kto przyszed ? - za jej plecami pojawi si$ tata. - Nasza córeczka z narzeczonym! Narzeczonym? Zerkn$li'my po sobie. Mama odrobin$ przedobrzy a. Chwil$ pó#niej siedzieli'my za sto em w jadalni przy herbacie i cie'cie upieczonym przez mam$. Podejrzewam, !e zrobi a to ciasto w taki sam sposób, w jaki ja bym sobie poradzi a. Najprawdopodobniej po prostu pstrykn$ a palcami i u!0 a mocy Iskry Bo!ej. Je'li chodzi o zdolno'ci kulinarne, to obie by 0'my ich pozbawione. Mia 0'my ze sob& du!o wspólnego. Nie s&dzi am, !e do tego dojdzie, ale po stosunkowo mi ym pocz&tku zacz$ o si$ ma e przes uchanie w wykonaniu taty. O dziwo, okaza o si$, !e by nawet gorszy od Marka. Teraz odkry am, z kim z kolei on mia wiele wspólnego. - Od jak dawna jeste'cie razem? - To co' powa!nego? - Gdzie studiujesz? - Jakie masz plany na przysz /'(? - Jakie macie wspólne plany na przysz /'(? - Jeste' katolikiem? I tak dalej, i tak dalej. Gdyby Piotrek nie by niewzruszony niczym ska a, pewnie wybieg by z krzykiem. Na szcz$'cie jego odpowiedzi chyba usatysfakcjonowa y tat$, bo w ko%cu spu'ci odrobin$ z tonu. - Pi$kna z was para - zagrucha a mama. - Jak z obrazka. - Ca e szcz$'cie, !e ju! nie zadajesz si$ z tymi diab ami - mrukn& tata. Musisz ich unika(. 8 owem nie wspomnieli o z apaniu Beletha i Azazela przez anio y nad Jeziorem Czasu. Najwyra#niej ich pojmanie nie zosta o podane do wiadomo'ci publicznej. Ciekawe, czy kiedykolwiek zostanie ujawnione? Mo!e wszystko przycichnie? - Zobacz, kochanie - mama wzi$ a tat$ za r$*$. - Kto by podejrzewa , !e nasza ma a Wikcia b$dzie mia a takiego przystojnego narzeczonego... - Nie jeste'my narzeczonymi - wtr&ci Piotrek. Tata zmru!0 oczy. - W "'nie widz$, !e nie ma pier'cionka na palcu... - wycedzi . - Kiedy zamierzacie si$ zar$czy(? Zak adam, !e ten zwi&zek to co' powa!nego. Powinni'cie dba( o swoje przysz e !ycie w za'wiatach. Musicie dba( o to, !eby wasza nie'miertelna dusza trafi a do Nieba. Zdajecie sobie z tego spraw$? No có!... troch$ podejrzewa am, !e to mo!e si$ tak sko%czy(. Z drugiej strony nie powinnam mu si$ dziwi(. Nie !0 - mia dowód, !e po 'mierci jest co' wi$cej i warto dba( o przyj$cie do Arkadii.
- Tak, tato - powiedzia am. - Ale jeste'my jeszcze za m odzi na ma !<%stwo. Chcemy sko%czy( studia. - No, ale spokojnie mo!ecie by( zar$czeni przez nast$pne kilka lat obruszy si$ i ypn& na siedz&cego jak na szpilkach Piotrusia. - To zabezpieczenie dla dziewczyny. Gwarancja. Dobra, bo to zaczyna o by( absurdalne. Musia am to przerwa(. Jeszcze chwila i tata zagrozi mu, !e je'li mnie rzuci, to nawet po 'mierci razem z kumplami b$dzie go nachodzi . - Hej, hej, ja tu przysz am, !eby si$ z wami po!egna( w mi ej atmosferze powiedzia am. - Przenosz$ si$ na Ziemi$. Mam nadziej$, !e ju! na zawsze. Spojrzenia moich rodziców z agodnia y. Mama zacz$ a pop akiwa(. - To prawdziwe szcz$'cie, !e si$ spotkali'my, Wikciu - wsta a i przytuli a mnie. - Nie s&dzi am, !e nam si$ to uda, dopóki nie umrzesz. A rozumiesz... to by o troch$ niezr$czne czeka( z wyt$sknieniem, a! umrzesz... Za'mia 0'my si$. Mia am ten sam problem moralny, kiedy po swojej 'mierci t$skni am za Piotrkiem. Tata tak!e mnie przytuli . -egnali'my si$ czule ze 'wiadomo'ci&, !e do naszego nast$pnego spotkania mo!e doj'( za kilkadziesi&t lat. Nast$pnie pope nili'my z Piotrkiem chyba najwi$kszy b &d, jaki mogli'my. Zamiast stworzy( przej'cie na Ziemi$ z wn$trza domu, postanowili'my wyj'( na zewn&trz, !eby po raz ostatni rzuci( okiem na bajkow& Arkadi$. Wsun$ am klucz w 'cian$ obok drzwi wej'ciowych do b $kitnego domku moich rodziców. Stali obok nas na ganku i czekali, a! odejdziemy. Nie zd&!0 am przekr$ci( klucza. Nagle w plecy uderzy mnie silny podmuch wiatru, zarzucaj&c mi w osy na twarz. Odwrócili'my si$ szybko. Moja 4 /% zamar a przy 'cianie. - Witam was. Ach, có! to? Wiktorio? Piotrze? Ju! odchodzicie? Tak bez po!egnania? Tu! za nami, po'rodku trawnika wyl&dowa Moroni. Z /!0 swoje czarne skrzyd a. Moi rodzice bardzo ucieszyli si$ na jego widok. Widz&c nasze miny, Moroni gra dalej. - Ca e szcz$'cie, !e zd&!0 em was z apa(, !eby si$ po!egna(. Albo mam lepszy pomys . Jedli'cie ju! obiad? Je'li nie, to zapraszam was do mojej rezydencji. Moi rodzice u'miechn$li si$ zadowoleni. Spodoba o im si$, !e jeste'my tak popularni w Niebie. - Rzeczywi'cie - przytakn$ a moja mama. - U nas nic nie zjedli. Dzi$kujemy ci, aniele, !e zajmujesz si$ nimi tak troskliwie. O tym, !e wepchn$ a w ka!de z nas po trzy kawa ki ciasta, szybko zapomnia a. Ale w ko%cu czym jest zwyk y tort w porównaniu z ambrozj&, jak& musia y spo!ywa( anio y?
- Och, nie ma za co - u'miechn& si$ skromnie. - Przecie! nale!y to do moich obowi&zków. Nie bez powodu mam skrzyd a. Musia am jako' ratowa( sytuacj$. Nie dam si$ wci&gn&( w pu apk$. - Nie jestem pewna, czy mamy czas - powiedzia am i sk ama am. Musimy pilnie wraca( na Ziemi$. Rodzice Piotrka mog& si$ o niego martwi(. - Spokojnie - rzek Moroni. - W mojej rezydencji jest zasi$g na Ziemi$. Twój ukochany mo!e zadzwoni( stamt&d do rodziny. - Narzeczony - wtr&ci mój tata i kiwn& porozumiewawczo do Piotrka. Jeszcze tylko brakowa o, !eby niczym filmowy mafioso wskaza na swoje oczy, a potem na ch opaka, daj&c mu tym do zrozumienia, !e go obserwuje... Anio podszed do nas. Moja d /% by a nadal zaci'ni$ta kurczowo na kluczu, który tkwi w 'cianie. Wci&! nie zd&!0 am go przekr$ci(. - Pozwól, !e przekieruj$ nas na inne miejsce docelowe - powiedzia Moroni. Jego ciep a r$ka obj$ a moje palce. Przekr$ci klucz w 'cianie. Zacz$ y formowa( si$ na niej kolorowe drzwi. Za nimi panowa a nieprzenikniona ciemno'(. Nic nie prze'wieca o przez kolorowe szkie ka. Otworzy drzwi, a ja przycisn$ am klucz do piersi. Nie widzia am, co znajdowa o si$ za nimi. Poczu am s aby zapach soli i skóry. - Naprawd$ powinni'my wraca( natychmiast na Ziemi$. Bardzo dzi$kujemy ci za zaproszenie, ale nie mo!emy - powiedzia Piotrek. - Bzdura - anio machn& r$*&. - Przecie! ju! stworzy em przej'cie. Nie ka!cie mi si$ namawia(. Jego spojrzenie stwardnia o. Popatrzy am na mrok za drzwiami. Wydawa si$ namacalny, !ywy. Chyba nie mieli'my wyboru. - Uwa!ajcie na siebie! - zawo " a moja mama. - Zapewniam pani&, !e si$ nimi zaopiekuj$ - rzek Moroni. Nast$pnie pchn& nas w mrok przed sob&.
Rozdzia 26 Przekroczyli'my próg. Po zamkni$ciu drzwi otoczy a nas ciemno'( oraz wyra#ny ju! zapach skóry i soli. Moroni klasn& w d onie. Na ten d#wi$k srebrne rolety rozsun$ y si$, wpuszczaj&c o'lepiaj&co jasne s /%ce do pomieszczenia, które okaza o si$ do'( nowocze'nie umeblowanym salonem. By am tylko w trzech rezydencjach w Piekle i jednej w Niebie, wszystkie jednak wygl&da y podobnie, zastawione meblami z przeró!nych epok, g ównie tych dawno minionych, które cechowa a elegancja, przepych i wr$cz namacalna kosztowno'(. Cz owiek ba si$ czegokolwiek dotkn&(, !eby przypadkiem nie popsu(. Wn$trza Moroniego bardzo si$ od nich ró!ni y. Panowa w nich minimalizm. Królowa chrom, szk o i bia a skóra, której zapach wcze'niej czu am. Ale sk&d sól? Jej zapach wpada do wn$trza przez olbrzymie okna. Dom Moroniego znajdowa si$ tu! przy pla!y. Doskonale by o wida( bia e fale znacz&ce piasek. Zerkn$ am na anio a. Patrzy na nas, ciekawy reakcji na swoj& wspania & rezydencj$. - Robi wra!enie - poczu am si$ zobligowana do pochwa y. - Naprawd$ mo!esz st&d dzwoni( na Ziemi$? - Tak - u'miechn& si$ szeroko. - Za atwi em sobie ten przywilej. W aniele wszystko by o bia e: strój, w osy, oczy, z$by. Brakowa o tylko bia ej duszy. - Pod jakim pretekstem? - zapyta am. - Prosz$, usi&4#cie - wskaza nam kanap$, a sam rozsiad si$ w fotelu. Nie potrzebowa em pretekstu. Jestem anio em. Anio om si$ ufa. Nie mieli'my wyboru. Musieli'my go wys ucha(. Usiedli'my. - Ale ty za /!0 <' Ko'ció mormonów. Nie powinni ju! ci ufa( - zauwa!0 Piotrek. Opowiedzia am mu wcze'niej wszystko, czego dowiedzia am si$ o Moronim. Chcia am, !eby by przygotowany na ewentualne spotkanie, które niestety dosz o do skutku szybciej, ni! podejrzewa am. - Och, Niebo jest mi osierne - machn& r$*&. Zabrzmia o to tak, jakby w "'nie stwierdzi , !e raczej atwowierne i 2 upie. Zapatrzy am si$ na widok za oknem. By pi$kny. To w "'nie tak musia a wygl&da( pla!a, na której Wenus wy oni a si$ z piany. Mog abym mieszka( w takim domu. Tylko inaczej bym go umeblowa a. Wystrój Moroniego by zimny i nieprzyjazny. Tak jak on sam. - Dobrze. Widz$, !e nie chcecie dzwoni( ani si$ rozlu#ni( - westchn& . W takim razie proponuj$ przej'( do rzeczy.
Pochyli si$, sk adaj&c d onie. Jego rysy wyostrzy y si$ chytrze, a spojrzenie stwardnia o. - Czas, by'cie oddali mi przys ug$ - o'wiadczy . - Ja ci nic nie obiecywa am - zaznaczy am. - Da <' mi kilka dni do namys u. Zdecydowa am, !e ci nie pomog$, wi$c daj mi 'wi$ty spokój. Zdziwi si$, jednak to uczucie szybko znik o z jego twarzy. Chyba nie by przyzwyczajony do uzewn$trzniania emocji. - Mo!liwe, !e pozostawi em ci wybór. Jednak nie zostawi em go twojemu kochankowi - odwróci si$ do Piotrka. - Zawarli'my umow$, na mocy której ma mi pomóc. No prosz$, Wiktorio, nie podejrzewa em, !e zostawisz go samego z tym zadaniem. Nie wesprzesz ukochanego? Nie tego si$ po tobie spodziewa em. Usi owa am zachowa( kamienn& twarz, jednak w 'rodku ca a si$ gotowa am. Znowu si$ w co' wpl&tywa am. Intuicja podpowiada a mi, !e tym razem b$dzie jeszcze gorzej. - Przecie! wiesz, !e mu pomog$ - wycedzi am. - Tak w "'nie s&dzi em, ale wola em si$ upewni( - powesela . Piotrek patrzy na niego ponuro. - Obieca em ci pomóc - mrukn& . - Czego chcesz? Moroni rozsiad si$ wygodnie. Celebrowa ka!4& chwil$. Upaja si$ w adz&, jak& mia nad nami. - Pragn$ wam tylko jeszcze przypomnie(, !e ode mnie i od moich zezna% zale!y, czy nie zostaniecie powi&zani ze spraw& wej'cia na teren Jeziora Czasu. Mówi$ to, na wypadek gdyby'cie chcieli szybko zako%czy( nasz& wspó prac$. - W ten sposób zaszkodzisz te! sobie - stwierdzi am. - Oskar!& ci$ o fa szywe zeznania. - Ale! sk&d - za'mia si$. - Po prostu skruszony udam si$ do Gabriela, twierdz&c, !e wydawa o mi si$ wtedy, !e widzia em jaki' kszta t w trzcinach. Dwie postacie ludzkie. Jednak zrzuci em to na karb zbyt bujnej wyobra#ni. 8&dz$, !e anielskie post$powanie szybko do was dotrze. Nie b$4& potrzebowali wi$cej wskazówek. Diab y zapewne te! nie utrzymaj& j$zyka za z$bami, je!eli wydanie was anio om w jakikolwiek sposób je usprawiedliwi. A jak podejrzewam, prowodyrem ca ego zaj'cia by "' ty, Wiktorio? - Przecie! doskonale wiesz - warkn$ am. - To ty podsun& <' nam ten pomys . - Tak - przyzna . - Ale denerwowanie ci$ sprawia mi niema & satysfakcj$. - Mo!esz przej'( do rzeczy? - twardo zapyta Piotrek. - Powiedz, w czym mamy ci pomóc, a potem daj nam spokój. Chcemy !0( na Ziemi. Moroni spojrza zamy'lony przez okno. Zupe nie jakby zastanawia si$, od czego powinien zacz&(. Czy!by to zadanie by o a! tak z /!one? - Jak ju! wam wspomnia em, potrzebuj$ kilku kluczy. Cz$'( z nich zdoby em sam. Nie mam jednak dost$pu do wszystkich miejsc, w których s& ukryte. Do tego w "'nie potrzebuj$ was. Musicie zdoby( dla mnie niektóre. - A co otwieraj&? - zapyta am bezczelnie, pewna, !e i tak mi nie odpowie.
Po raz kolejny mnie zaskoczy . Odpowiedzia mi. Tak po prostu. - Krótko mówi&c, wrota do Piekie . Jednak nie w znaczeniu miejsca, a wydarze%. Czytali'cie mo!e Bibli$ Szatana? Spojrzeli'my na niego podejrzliwie. - Nie, a ty czyta <'? - zapyta Piotrek. Moroni odrobin$ si$ zmiesza . Chyba zdawa sobie spraw$, !e znajomo'( tej lektury osobie na jego stanowisku raczej nie przystoi. - Tak... ksi&!ka nie ma !adnej warto'ci. To stek bzdur, którymi podniecaj& si$ maluczcy 'miertelnicy. Jednak... opisano w niej moje klucze. Co prawda alegorycznie i w przeno'ni, ale jest tam o nich mowa. Wszystkie s& zgromadzone w jednym miejscu i pozwalaj& osi&gn&( to, czego pragn$. Nieograniczon& w adz$. Dlatego musicie je zdoby(. Kolejna nadprzyrodzona istota ogarni$ta mani& wielko'ci. Nie rozumia am, czemu oni wszyscy nie mogli pogodzi( si$ ze swoim miejscem w szeregu. Ja bym by a szcz$'liwa, maj&c skrzyd a i 'wi$ty spokój. Za to !adnego z nich to nie satysfakcjonowa o. Dziwacy jacy'. - A po co ci ta w adza? - zapyta am wytr&cona z równowagi. Zdziwi si$. - Jak to, Wiktorio? Wydaje mi si$, !e ju! sobie to t umaczyli'my. - Wstawi <' mi jaki' kit o programie kosmicznym Etiopii... - Nie mówi em dok adnie o Etiopii, ale to prawda. Nie ok ama em ci$. Mówi em od pocz&tku sam& prawd$. Dobrze. Mieli'my ju! z Piotrkiem namacalny dowód na to, !e Moroni by szalony. Teraz trzeba by o tylko zdecydowa(, jak wybrn&( z tej sytuacji bez wi$kszych szkód na ciele i umy'le. Anio chcia zosta( Bogiem. To nie mog o si$ dobrze sko%czy(. - Ale czemu w Afryce? - dr&!0 temat Piotr. - Jest tam tak samo przejrzyste niebo jak na przyl&dku Canaveral, wi$c czemu nie? Poza tym moje wrota do Piekie musz& powsta( w miejscu, gdzie kosmos jest blisko ziemi. Okolice równika temu sprzyjaj&. Och, czyli nie zamierza wysy "( Etiopczyków w przestrze% kosmiczn&. Chcia tam stworzy( jakie' drzwi! Co mi za pociecha, !e niby mówi prawd$, skoro samymi zagadkami? - Ile tych kluczy mamy ukra'(? - zapyta am. - Bo zak adam, !e gdyby by y ogólnodost$pne, to sam by' sobie poradzi . Piotrek spojrza na mnie zaskoczony. Jeszcze nie wpad na to, !e ?$dziemy robi( co', czego prawo zabrania. Ja nie mia am co do tego najmniejszych w&tpliwo'ci. - W rzeczy samej - kiwn& g ow& anio . - Och, nie b$dzie ich du!o. Wszystkich jest dziewi$tna'cie. Was prosz$ tylko opi$(. - A! pi$(? - j$kn$ am. - My'la am, !e jeden, dwa. No, góra trzy.
- Pi$( - jego u'miech odrobin$ si$ poszerzy . - Ale pociesz$ was: jeden z nich macie przy sobie. Wi$c zostan& wam tylko cztery. Ja nie zrozumia am, o co mu chodzi, ale Piotrek wyszepta : - Klucz diab a, tak? Moroni kiwn& g ow&. - W "'nie. Tak!e korzystam z klucza, lecz anielskiego. R$kopis za' wyra#nie wspomina o kluczu diab a. Prosz$, by'cie mi go oddali. Zdj$ am z szyi swój klucz. Zamkn$ am go w d oniach, skupiaj&c si$ na jego fakturze i ci$!arze. Nie zamierza am pozbawia( si$ mo!liwo'ci podró!owania po 'wiecie przez jego g upi kaprys. Otworzy am d onie. Le!" y na nich dwa klucze. Na jednym by zawi&zany br&zowy, szorstki rzemie%. Poda am mu ten bez sznurka. - Pozwól, !e poprosz$ o orygina - patrzy chciwie na moje r$ce. - Nie wiem, czy kopia zadzia a. Rozwi&za am rzemie% i poda am mu pierwowzór. Zatrzyma am dla siebie informacj$, !e to i tak kopia. Orygina znajdowa si$ w r$kach Beletha. Anio nie musia o tym wiedzie(. - Jestem pod wra!eniem, !e potrafisz je pomna!"(. W Niebie nikt nie ma takich zdolno'ci. Naprawd$ musisz by( wyj&tkowa. Wzruszy am ramionami. Nie mia am ochoty s ucha( jego pochwa . Poza tym nie podoba o mi si$, !e by mn& coraz bardziej zainteresowany. Jeszcze chwila i zamieni si$ w drugiego Beletha. A tego wola abym unikn&(. O ile diabe Beleth poci&ga mnie fizycznie, to anio nie mia na to szans. Nieod &cznie kojarzy mi si$ ze z ymi bohaterami z komiksów. Zw aszcza tymi stworzonymi przez Marvel. - Zanim opowiem wam o pozosta ych kluczach, pozwólcie, !e zabior$ was na ma & wycieczk$. Poka!$ wam te egzemplarze, które ju! uzbiera am powiedzia . Id&c przez kolejne pokoje rezydencji, podziwiali'my najznamienitszych malarzy ostatniego pokolenia i ich dzie a. Nie rozumia am sztuki nowoczesnej. Jak dla mnie wszystko, co potrafi am sama narysowa(, rzucaj&c kub em z farb& w p ótno, nie by o sztuk&, a jedynie bohomazem. Kiedy' to dopiero byli malarze! Pozna am kilku z nich podczas mojego pobytu w Piekle. Oni tak!e nie rozumieli, czemu wspó czesno'( zamiast udoskonala( ich sztuk$, tworzy a co' tak... bezp ciowego. Trzymali'my si$ z Piotrkiem za r$ce, id&c za Moronim nieko%cz&cymi si$ korytarzami. Wszystkie by y pe ne 'wiat a, czyste, wr$cz aseptyczne. Nigdzie nie by o dywanów ani zas on. A tym bardziej zwierz&t. Mnie z domkiem na pla!y automatycznie kojarzy si$ kremowy golden retriever. Oto pot$ga ameryka%skich seriali. - To mój gabinet - przepu'ci nas w drzwiach.
Wn$trze wygl&da o tak jak pozosta e pokoje. Za chromowym, surowym biurkiem sta czarny fotel na kó kach, a za oknem rozpo'ciera si$ zapieraj&cy dech w piersiach widok. W rogu sta a pot$!na bia a szafa. Moroni otworzy j&. Ciekawie zerkali'my mu ponad ramieniem. Jednak w 'rodku by y tylko jakie'1 'mieci, wygl&daj&ce jak zbiór pami&tek z wakacji. Zawiedziona cofn$ am si$. A zreszt& czego oczekiwa am? -e tak na widoku b$4& w równych rz$dach wisia y klucze? Anio odwróci si$ do nas z min& wyra!aj&3& dum$. - I co? - zapyta . - Gdzie s& klucze? - odpowiedzia am pytaniem, nic nie rozumiej&c. Piotrek odpowiedzia mi: - To chyba s& klucze, tylko w innej postaci. Jeszcze raz przyjrza am si$ zagadkowym przedmiotom. Najwi$ksz& uwag$ zwraca stary, po!, * y pergamin le!&cy na ma ym podwy!szeniu. Reszta szparga ów spokojnie mog a zmie'ci( si$ w plecaku. Dostrzeg am dwie buteleczki. Jedn& z piaskiem, a drug& z jakim' m$tnym 7 ynem, miniaturow& klepsydr$, medalion, krwistoczerwon& podwi&zk$, fajk$, wygl&daj&3& na bardzo star&, glinian& figurk$ kobiety z olbrzymim biustem i biodrami, lask$, kolejny medalion i kryszta ow& kul$ z wiruj&3& chmur& w 'rodku. To w "'nie kula zaintrygowa a mnie najbardziej. Wydawa o si$, !e w jej wn$trzu znajduje si$ najprawdziwszy miniaturowy cumulonimbus siek&cy deszczem i piorunami w dno kryszta u. By a najbardziej czarodziejska ze wszystkich przedmiotów. - Masz racj$, ch opcze - pochwali go Moroni, najwyra#niej zadowolony z efektu, jaki zrobi y na nas jego zdobycze. - To s& klucze. Ju! nie dziwi o mnie, dlaczego nie by y g $boko ukryte przed niepo!&danymi spojrzeniami. Po pierwsze, do domu anio a nikt by si$ nie : ama . Nie by o takich osób w Niebie. Poza tym nikt by si$ na to nie powa!0 . Ju! po samym spojrzeniu Moroniego mo!na by o si$ zorientowa(, !e znajdzie winnego i si$ zem'ci. Po drugie, kto o zdrowych zmys ach wzi& by ten zbiór za co' wa!nego? To naprawd$ wygl&da o na sentymentalny sk adzik pami&tek z wakacji. Chocia! oczywi'cie podwi&zka jako pami&tka z wypadu anio a na Ziemi$ by a lekko niepokoj&ca... - To klucze henochia%skie. Jedyne w swoim rodzaju. Zamkni$te w zwyczajnych przedmiotach b$4&cych alegori& ich jestestwa - wyja'ni , bior&c do 6$ki kruchy pergamin. - A oto instrukcja, jak wszystkie po &czy( w ca /'( i otworzy( bramy Piekie maj&ce zapewni( nieograniczon& w adz$. Gdy to mówi , jego oczy b yszcza y szale%czym fanatyzmem. Anielski albinos by w tym momencie bardziej przera!aj&cy ni! ca e zast$py z otych golemów.
)cisn$ am r$*$ Piotrusia. Pos " am mu delikatny u'miech. By o mi ra#niej, gdy by przy mnie. - Rozumiem, !e si$ st$sknili'cie przez d ug& roz &*$, ale mo!e by'cie mnie s uchali? - warkn& zirytowany anio . Spojrzeli'my na niego ponuro. - Opowiem wam teraz o moich zdobyczach. Zacz& po kolei wyjmowa( przedmioty i pokazywa( je nam. -adnego jednak nie pozwoli dotkn&(. Jako pierwsza ukaza a si$ ma a buteleczka z piaskiem. - Pergamin ju! widzieli'cie. Nie dam wam go potrzyma(, bo jeszcze popsujecie. Poza tym tylko ja mog$ wiedzie(, co jest w 'rodku - machn& buteleczk&. - To jest piasek z Sahary. Ma mi przekaza( w adz$ nad ziemi&. Skrupulatnie od /!0 zdobycz i si$gn& po nast$pn&. - Klepsydra symbolizuje nieuchronne przemijanie wieków. Przed naszymi oczami b ysn& z oty medalion z trapezem zamkni$tym w trójk&cie, który by zamkni$ty w okr$gu. - Oto Medalion Zakonu Trapezoidu, czyli przedstawienie struktury wiary w Szatana. Jako nieliczni macie mo!liwo'( ujrzenia ich symbolu. Jest 'ci'le tajny od setek lat - zachwyca si$ Moroni. - To bardzo s ynne stowarzyszenie. Znacie je, prawda? Spojrzeli'my po sobie z Piotrkiem. Oboje pierwszy raz s yszeli'my t$ nazw$. Ch opak mia znudzony wyraz twarzy. Nie bawi go ten wyk ad. - Nie znacie go? - anio owi opad y ze zdumienia r$ce. - To jakie' satanistyczne kó ko ró!"%cowe geometrów? - dzielnie usi owa am odgadn&(. Mo!e przewrotno'( ich wyznania polega a na siadaniu nie w kó ku, a w trapezie? Moroni przesta si$ u'miecha(. Co? Nie trafi am? - To mistyczny zakon trenuj&cy swoich cz onków w sztukach walki, by zdo ali odnale#(1'wi$tego Graala - zawiedziony od /!0 medalion. No troch$ nie trafi am... Ale czego si$ po mnie spodziewa ? To, !e by am kiedy' diablic&, nie znaczy o, !e wiedzia am o wszystkich ugrupowaniach satanistycznych. Przecie! ich by o jak grzybów po deszczu. Zreszt& w Piekle i tak si$ wszyscy z nich 'miali i nie traktowali powa!nie... - Zastanawiam si$, czy jest sens pokazywa( wam reszt$ - mrukn& do siebie anio . Przed nami le!" a jeszcze ca a sterta przedmiotów. Osobi'cie wola abym, !eby przedstawi skrócon& wersj$ wyk adu. - Tak wi$c to jest podwi&zka kurtyzany, obrazuj&ca uciechy cielesne i po!&dania. To róg koz a zwiastuj&cy nadej'cie Ery Szatana. To fajka symbolizuj&ca niebezpieczne uzale!nienia. To strza a, jak widzicie z grotem w kszta cie pioruna. Mówi o przemocy i gniewie. To butelka ez sierot przedstawiaj&ca nieszcz$'cie. To figurka kobiety - uosobienie magii lubie!no'ci.
To waga symbolizuj&ca sprawiedliwo'(. Oto ber o, insygnium mistrza. To medalion feng shui mówi&cy o dychotomii dobra i z a. To kryszta owa kula symbol ziemskiej równowagi. Kolorowe przedmioty przelatywa y przed naszymi oczami, gdy Moroni szybko wyjmowa je i wk ada z powrotem do przepastnej szafy. W ko%cu zawiesi g os i wyj& z kieszeni klucz diab a. - A to klucz otwieraj&cy bramy do królestwa Lucyfera - z czci& po /!0 go obok pozosta ych insygniów jego przysz ej mocy. Zdziwi a mnie ilo'( zgromadzonych przez niego szparga ów. Mo!e powinni'my si$ cieszy(, !e mamy do odnalezienia tylko cztery? Wygl&da na to, !e wi$kszo'( roboty wykona Moroni. Niepokoi o mnie tylko, do czego wykorzysta je zdradziecki anio . Zamierza zosta( Bogiem. Czy by o w ogóle mo!liwe zaj$cie Jego miejsca? Przecie! nie da by si$ tak po prostu zdetronizowa(. Poza tym archanio y posiada y do'( du!& moc. Na pewno zdo aj& przeciwstawi( si$ Moroniemu. Prawda? Anio skrupulatnie zamkn& szaf$ i zerkn& na wszelki wypadek w ods oni$te okna, czy aby na pewno nikt nas nie podgl&da . Najwyra#niej nie wierzy nawet mieszka%com Niebios. - Zapraszam was teraz ponownie do salonu - o'wiadczy . - Tam porozmawiamy o przedmiotach, które pomo!ecie mi odnale#(. Ciekawo'( to pierwszy stopie% do Piek a. Czy mo!e jednak zaszkodzi(, kiedy w tym Piekle ju! si$ by o? - Wszystkie przedmioty zdoby <' sam? - zapyta am. - Tak - powiedzia dumny, id&c korytarzem. - Zdobycie niektórych z nich graniczy o niemal z cudem i by o bardzo ci$!kim zadaniem. - Ci$!kim? - docieka am. - Och tak. Ledwo prze!0 em. - A w jaki sposób zdoby <' podwi&zk$ prostytutki?
Rozdzia 27 Moroni nie odpowiedzia na moje pytanie. Chyba uwa!" , !e jest to poni!ej jego anielskiej godno'ci. Ponownie usiedli'my w zimnym salonie. Jeszcze raz zapatrzy am si$ na sielski widok za oknem. S /%ce sk ania o si$ powoli ku zachodowi. Nasz szanta!ysta przeczesa d oni& krótkie blond w osy. Patrzy na nas z zadowolon& min&. Cieszy o go, !e znalaz g upich, którzy wykonaj& brudn& robot$ za niego. - Pragn$, by'cie odnale#li dla mnie cztery przedmioty. S& ma ych rozmiarów. Catwo b$dzie wam je ukry(. Zapewniam, !e sobie poradzicie. Jasne, gdyby to by taki pryszcz, to sam by sobie poradzi . - Pierwszy klucz symbolizuje kontynuacj$ przerwanego !ycia. Oddaje cze'( po!&daniom targaj&cym lud#mi. To jab ko. - Jab ko? - wydusi am. Prosz$, niech to tylko nie b$dzie to jab ko, o którym ja my'B$. Z jab oni, która przez pewien czas by a zamieniona z mojej winy w krzak pomidorów. - Jab ko z Drzewa Poznania Dobra i Z a - wyja'ni Moroni. - Musicie dosta( si$ po nie do Piekie . Psiakrew. - A gdzie ro'nie to drzewo? - zapyta Piotrek. By pe en dobrych ch$ci. Chcia jak najszybciej mie( to z g owy. - W gabinecie Lucyfera, w doniczce - odpowiedzia am ponuro. Piotrkowi od razu przeszed dobry humor. - Mamy si$ w ama( do Szatana? - wykrzykn& . - Tak - potwierdzi spokojnym g osem Moroni. - B$dzie to jedno z waszych zada%. Co do kolejnych... - A nie ma takiego drzewa w Niebie? - przerwa am mu. -To niemo!liwe, !eby jedyny egzemplarz by w Piekle. - Dlaczego? - zdziwi si$. - W Arkadii nikomu nie przyznajemy mocy. Drzewo nie jest nam potrzebne. Lucyfer zobowi&za si$ go pilnowa( i odpowiednio piel$gnowa(, wi$c nikt przeciw temu nie zaprotestowa . Za'wiaty by y ze sob& w bardzo dobrej komitywie. Nie podejrzewa am ich o to. Chocia! z drugiej strony jak mog am zapomnie( o tym, !e Niebo po cichu nadzorowa o prac$ Piek a? - Jak wiecie, jestem anio em - kontynuowa Moroni. - Nie mog$, ot tak sobie, pojawi( si$ w Ni!szej Arkadii. Kto' móg by mnie zauwa!0(. - Przecie! tam by <' - zauwa!0 Piotr. - Pod G ow& Anubisa, kiedy si$ poznali'my.
- Tak. Uzyska em wtedy przepustk$ na jeden dzie% pod pretekstem rozmowy z wiernym cz onkiem moich ziemskich zast$pów, który dopiero co tam trafi . Z mormonem - u'ci'li . - Uwierzyli? - zdziwi am si$. - A czemu by nie? Jestem anio em. Racja. Mia doskona & przykrywk$. Kto by podejrzewa anio a? Chocia! jak dla mnie by odrobin$ podejrzany przez swoje przekr$ty sprzed kilkudziesi$ciu czy raczej kilkuset lat. Niestety Niebo by o mi osierne... Ja to bym dopiero wprowadzi a tu porz&dek. O nie! Zacz$ am my'le( jak Azazel! - Drugim przedmiotem, którego od was oczekuj$, jest pier'cie%. To zabrzmia o lepiej. Nie przypominam sobie, !eby Lucyfer nosi bi!uteri$. Czyli nie b$4$ musia a nic wi$cej mu zabiera(. - Pier'cie% symbolizuj&cy, !e w adza kap "%ska cz$sto s .!0 a Szatanowi. Musicie zdoby( dla mnie Pier'cie% Rybaka - doko%czy . - To rybacy nosz& pier'cienie? - zdziwi am si$. Mi$sie% szcz$ki Moroniego zacz& dr!<(. Chyba znowu nie trafi am... - Pier'cie% Rybaka to sygnet z wyt oczon& postaci&1 'wi$tego Piotra zarzucaj&cego sie(. Nad ni& znajduje si$ imi$ papie!a, do którego on nale!y. - Zaraz - wtr&ci si$ Piotrek. - Czyli tym razem mamy obrabowa( jaki' papieski grób, !eby go zdoby(? Pier'cie% którego papie!a jest ci potrzebny? Moroni za'mia si$ pos$pnie z naszej niewiedzy. - Ka!dy papie! dostaje swój osobisty Pier'cie% Rybaka, pe ni&cy te! funkcj$ piecz$ci stosowanej w jego prywatnej korespondencji, podczas mszy 'wi$tej inauguruj&cej jego pontyfikat. Po 'mierci papie!a kamerling niszczy go publicznie. Jak wi$c widzicie, nie mo!ecie si$ w ama( do !adnego grobu. Potrzebny mi sygnet obecnego papie!a. Oczywi'cie chodzi mi o zwyk ego papie!a - podkre'li . - Autor Biblii Szatana by uwa!any za czarnego papie!a, ale nie nosi pier'cieni. To musi by( zwyk y papie!. Och, to wspaniale. Potrzebowali'my takiego zaw$!enia kr$gu poszukiwa%. Inaczej nie domy'liliby'my si$, o kogo mu chodzi. - Czemu ty nie mo!esz zdoby( tego pier'cienia? - zapyta am. - Gdyby' si$ objawi papie!owi, to mo!e sam by ci go odda . - Nie mog$ pojawi( si$ w Watykanie - o'wiadczy . - Archanio Gabriel lubi tam spacerowa(. Jeszcze bym go spotka . - Móg by' go ok ama(, !e te! tam spacerujesz - podsun$ am. - Nie - skwitowa krótko mój pomys . Opar si$ na fotelu. Skórzane siedzenie zaskrzypia o. Jako' nie mog am uwierzy(, !e Moroni wzdryga si$ przed k amstwem. - Kolejnym przedmiotem jest ko'( niewini&tka. S .!y do zapowiedzi. - Sk&d mamy j& wzi&(? - zapyta am g ucho. - Ko'( niewini&tka - wzruszy ramionami. - Szczerze mówi&c, nie wiem. Moi mormoni w "'nie nad tym pracuj&. Czytaj& ró!ne staro!ytne pisma i
podania. Mo!e dziecka? Na pewno nie niemowl$cia, które nie zosta o ochrzczone, bo ci&!y na nim grzech pierworodny. S&dz$, !e musicie w tym wypadku nawiedzi( jaki' cmentarz. Ja nie b$4$ rozgrzebywa grobów. Nie wypada mi - uprzedzi nasze pytanie. - Gdy dowiem si$, o jakie niewini&tko chodzi, to dam wam zna(. Zmierzy nas przeci&2 ym spojrzeniem. - Ostatni& rzecz&, o któr& was prosz$, jest lampa. Lampa symbolizuj&ca /'wiecenie, ale tak!e zniszczenie. Jest bardzo pi$kna. Widzia em j& tylko raz, ale zapami$ta em na zawsze. Wysoka na oko o trzydzie'ci centymetrów, dzia a bez pr&du. )wieci swoim wewn$trznym 'wiat em zawartym w b $kitnym krysztale umieszczonym na z otej nó!ce. Bardziej przypomina pochodni$ ni! zwyk e lampy, które znacie jako 'miertelnicy. Jej blask jest nieprzerwany. +'miechn& si$ na samo wspomnienie. Musia a by( naprawd$1 adna. - Gdzie j& znajdziemy? - zapyta Piotru'. - W gabinecie Gabriela. Odpowied# spad a na nas jak grom z jasnego nieba. Nawet nie musia nam t umaczy(, dlaczego sam nie mo!e jej zdoby(. To by o a! nazbyt oczywiste. Kto o zdrowych zmys ach w amywa by si$ Archanio owi do domu, !eby ukra'( jego ulubion& lamp$? - Chyba !artujesz - wyj&ka am. - To niewykonalne. - Na pewno dacie sobie rad$ - zapewni . - W ko%cu posiadacie ogromn& moc. Nie ma dla was rzeczy niemo!liwych. Picu' si$ znalaz . - Ile mamy czasu? - Piotrek rzeczowo podszed do sprawy. Moroni zamy'li si$. - Osobi'cie chcia bym, !eby wszystko zosta o za atwione jak najszybciej. Jednak nie b$4$ si$ upiera . Rozumiem, !e musi zaj&( wam chwil$ zaplanowanie wszystkich kroków. Prosi bym te!, by'cie po ka!dym udanym przej$ciu przedmiotu natychmiast mi go przekazali. Czy!by si$ obawia , !e gdy zostaniemy z apani, wszystko zostanie zagarni$te przez anielskie s .!by? Chocia! mo!e rzeczywi'cie bezpieczniej by oby od razu pozbywa( si$ dowodów rzeczowych. Lepiej, !eby wszystkie obci&!aj&ce nas przedmioty le!" y w szafie u Moroniego. - Na pociech$ powiem wam, !e mo!ecie zacz&( natychmiast - anio pos " nam sztuczny u'miech. - Poza tym nie musicie szuka( przedmiotów w tej kolejno'ci, w której je wam wymieni em. Spojrza am na niego ponuro. Parszywy anio . Mia am racj$, !e ich nie lubi am. - Czy gdy oddamy ci wszystkie przedmioty, dasz nam spokój? - wola am si$ upewni(. - Obiecujesz, !e nie b$dziesz wi$cej ingerowa w nasze !ycie? - Wiktorio... jako dwie osoby o tak pot$!nych mocach zawsze b$dziecie wzbudza( zainteresowanie i zapewniam, !e jeszcze nie raz kto' b$dzie chcia ingerowa( w wasze !ycie. Mog$ ci jednak obieca(, !e gdy uzyskam wszystkie
potrzebne mi przedmioty, 'wiat si$ zmieni. Gdy ja b$4$ panem, zagwarantuj$ wam ochron$. Nie odpowiedzia na moje pytanie. - A ty dasz nam spokój? Skrzywi si$. Nie chcia zwi&za( sobie r&k. - Dam - warkn& w ko%cu. Wstali'my z mi$kkiej kanapy. Nie by o sensu d .!ej tu przesiadywa(. Dowiedzieli'my si$ wszystkiego, czego mogli'my. Wyj$ am klucz diab a z kieszeni. - Tak wi$c b&4#my w kontakcie - po!egna nas anio , mierz&c nasze sylwetki swoimi przezroczystymi oczami. Kolorowe niczym turecka lampa drzwi pojawi y si$ na 'cianie przed nami. Nacisn$ am klamk$. Po drugiej stronie nie czeka a na nas Ziemia, ale drugie miejsce, w którym do tej pory czu am si$ bezpiecznie. Mój dom w Los Diablos. Piotrek ostatni raz zerkn& przez rami$ na Moroniego i przeszed za mn& przez portal do Ni!szej Arkadii. Zamkn$ am za nim drzwi. Zacz$ y bledn&c, a! w ko%cu na 'cianie pozosta tylko migocz&cy kontur, jedyny 'lad po tym, !e kiedykolwiek tam by y. On te! mia zaraz znikn&(. - Gdzie jeste'my? - zapyta Piotru'. Znajdowali'my si$ w salonie, równie przestronnym, jak ten nale!&cy do anio a, jednak znacznie przytulniej i cieplej umeblowanym. Na 'cianach wisia y rodzinne fotografie, przy ogromnym telewizorze le!" a sterta nieobejrzanych filmów. Z kolei orientalny szezlong zarzucony by ksi&!kami, w tym Regulaminem Piek a. - To mój dom w Ni!szej Arkadii - odpar am. - To mog aby by( nasza baza wypadowa. Nagle przez otwarte drzwi na ganek do 'rodka wbieg mój kochany Behemot, pomiaukuj&c z zadowoleniem. Wzi$ am go na r$ce i przytuli am mocno. - Co tam kocie Behemocie? - zagrucha am, wtulaj&c twarz w jego mi$kkie futro. Piotru' z westchni$ciem usiad na szezlongu, zapadaj&c si$ w jego mi$kkich poduszkach. Schowa twarz w d onie. Usiad am obok niego. Nie wiedzia am, jak mam go pocieszy(. - Nie s&dzi em, !e wpl&cz$ nas w co' takiego - spojrza na mnie pustym wzrokiem. - Przepraszam. - Spokojnie - pog adzi am go po kolanie. - Damy sobie rad$. Uda nam si$. - Nic nam si$ nie uda! - niespodziewanie wybuch . - Z api& nas albo co gorsza zabij&! Przecie! zdobycie tych przedmiotów jest niewykonalne. Behemot nastroszy sier'( na grzbiecie. - Na pewno co' si$ uda - mrukn$ am.
- Powiedz mi, jak szybko Lucyfer zdo " z apa( ci$ w swoim gabinecie, gdy ostatnim razem si$ tam w ama "'? - zapyta . Mia racj$. Nie wiem sk&d, ale Szatan od razu dowiedzia si$, !e z Belethem myszkujemy w jego prywatnych rzeczach. Do dzisiaj nie dowiedzia am si$, czy kto' go przypadkiem nie naprowadzi na nasz trop. Jednak kto móg mie( z tego powodu jaki' zysk? Beleth? Przecie! nie zbli!yli'my si$ do siebie w wi$zieniu ani podczas procesu. Chocia! oczywi'cie do tego d&!0 . Azazel? On wydawa si$ najprawdopodobniejszym kapusiem. Gdyby nas nie pojmano i gdyby Lucyfer nie postanowi eksterminowa( wszystkich osób z Iskr&, to nie pomog abym mu w rebelii. To by powód, dla którego si$ zgodzi am. Czy to mo!liwe, !e Szatan nigdy nie dowiedzia by si$ o tamtym : amaniu, gdyby wszystko dobrze posz o? Spojrza am na rozgoryczonego Piotrka, który wszystko widzia w czarnych barwach. - Tym razem pomog& nam przyjaciele - powiedzia am. - A nie Beleth czy Azazel. - Przyjaciele? - zapyta g ucho. - Jacy przyjaciele? - Zapewniam ci$, !e kilku takich mam. I w Piekle, i w Niebie. Ch opak kiwn& g ow&. - -" ujesz? - zapyta am niespodziewanie. Spojrza na mnie zaskoczony. - Czego mam !" owa(? - Tego wszystkiego - potoczy am spojrzeniem po 'cianach. - -e wci&gn$ am ci$ w te diabelskie sprawki. Mog <' dalej spokojnie !0( jako niczego nie'wiadomy 'miertelnik. Zamy'li si$, wa!&c s owa. - Przyznam, !e wola bym si$ w to nigdy nie miesza( - w ko%cu wyzna . Mam z e przeczucia. Czuj$, !e spotka nas co' z ego. Pokiwa am g ow&. Czu am dok adnie to samo. Lubi&cy ch opaka kot delikatnie tr&ci nosem jego d /%. Piotru' zacz& go machinalnie g aska( za uchem, na co zwierzak zareagowa z entuzjazmem 2 /'nym mrukni$ciem. Powoli Piotr zacz& si$ rozlu#nia(. Mój kotek wiedzia , jak owin&( sobie ludzi wokó pazurka. - Od czego zaczniemy? - zapyta Piotrek. By zm$czony, ale jego czarne oczy by y pe ne si y. - Mo!e od Piek a? - zaproponowa am. - Zawsze gdyby co' nam si$ nie uda o, mo!emy zwierzy( si$ Lucyferowi. Mo!e nas zrozumie. Nie lubi mnie, ale istnia a szansa, !e uwierzy moim s owom. Nie by taki jak Gabriel. On nie ufa bezgranicznie ani nie zapomina . Szybciej od niego pozna si$ na machlojkach zdradzieckiego anio a. Mo!liwe, !e nawet nie ?$dziemy musieli specjalnie go przekonywa(.
- S&dzisz, !e dobrze robimy? - zapyta . - Mo!e nie powinni'my si$ zgodzi( pomóc Moroniemu, tylko od razu wyzna( prawd$, na przyk ad archanio om. By o to jakie' wyj'cie z sytuacji. Przyznaj$. - Ale on wtedy powie, !e byli'my nad jeziorem - mrukn$ am. - To chyba mniejsze z o od uczynienia Moroniego bogiem - westchn& ci$!ko. - Sam ju! nie wiem. Wpakowali'my si$ w niez e k opoty. - S&dz$, !e na pocz&tku mogliby'my wspó pracowa( z Moronim powiedzia am. - Chcia abym przeczyta( ten r$kopis, który ma w swoim gabinecie. Mo!e go w którym' momencie zabierzemy? Dzi$ki niemu na pewno Gabriel by nam uwierzy i mo!e przymkn& by oko na wyst$pek nad jeziorem. Dopóki nie mamy namacalnego dowodu niecnych planów anio a, nie mamy z czym i'( do Gabriela. Przecie! Moroni na pewno wszystko ukryje albo zniszczy, zanim dowiedziemy prawdy. Ch opak zastanawia si$ chwil$ nad moimi s owami, drapi&c bezmy'lnie kota za uszami. - Mo!e masz racj$ - przyzna . - To gdzie idziemy? - Poczekaj. Najpierw porozmawiam z Belfegorem i... ze )mierci&.
Rozdzia 28 Diabe Belfegor zgodzi si$ spotka( z nami jeszcze tego samego dnia w ma ej kafejce nad brzegiem morza przy g ównym bulwarze Los Diablos. Nie mia am do niego numeru telefonu, zreszt& nadprzyrodzeni mieszka%cy za'wiatów i tak ich nie u!ywali. Przes " am mu po prostu wolny przekaz my'lowy, a on odpowiedzia . Lubi am telepati$. By a wygodna i tania. Nie powiedzia am uroczemu diab u, czemu chc$ si$ spotka(. Postanowi am zachowa( t$ rewelacj$ na wieczór. Zdradzi am tylko, !e przyprowadz$ swojego ziemskiego ch opaka. Piotru' bardzo go zainteresowa , wi$c nie musia am zbyt d ugo namawia( zarzuconego robot& diab a. Popijali'my kaw$, podziwiaj&c zachód s /%ca. Belfegor jeszcze si$ nie pojawi . - On jest transwestyt& - powiedzia am Piotrkowi, chc&c przygotowa( go na to, co zobaczy. Ch opak zakrztusi si$. - Diabe ? Transwestyt&? - za'mia si$. - Ale jak to? - Piek o od dawna usi owa o wprowadzi( do zawodu diablice. Na to, by w ich roli wyst$powa y kobiety, wpad o dopiero niedawno - wyja'ni am. - A Belfegorowi ju! tak zosta o. Chocia! pasuje to do jego image’u sekretarki Szatana. W tej chwili do naszego stolika zacz& si$ zbli!"( m ody blondw osy ch opak. Tym razem nie mia na sobie sukni z falbanami. W /!0 czarne proste spodnie i czerwony !akiet, rozchodz&cy si$ na bladej, w&skiej piersi. Zauwa!0 am, !e mia na nogach 'liczne czó enka. Belfegor by bardzo adny. Trzeba mu to by o przyzna(. - Witaj - wsta am. Diabe wyca owa mnie sze'( razy w policzki, jak nakazywa a piekielna etykieta. - To Piotrek - przedstawi am ch opaka. - A to Belfegor. Piotru' podniós si$ niepewny, czy diabe nie zechce tak!e przywita( go w ten entuzjastyczny i wylewny sposób. - Spokojnie, ciebie nie b$4$ ca owa( - za'mia si$ Belfegor i u'cisn& mu 4 /%. - Mi o mi ci$ pozna(. Wiele o tobie s ysza em. Usiedli'my przy stoliku. - Dok adnie tak sobie ciebie wyobra!" em - powiedzia diabe . - Z opowie'ci Wiki wywnioskowa em, !e jeste' nieziemsko przystojny, jednak przeszed <' moje oczekiwania. Mam nadziej$, !e b$dziecie !yli razem d ugo i szcz$'liwie. Ch opak poczerwienia , a ja odwróci am wzrok po us yszeniu tych !ycze%.
- Masz genialne buty! - zapia am z zachwytu nad czó enkami, !eby szybko zmieni( temat. - Och, dzi$kuj$ ci, kochanie - Belfegor bardzo si$ ucieszy . - Do Piek a : "'nie trafi nowy projektant obuwia i ju! wypu'ci na rynek swoje pierwsze produkty. Chwil$ poplotkowali'my o tym, co si$ ostatnio dzia o w Ni!szej Arkadii i jakie s awy do niej trafi y pod moj& nieobecno'(. Piotru' po cichu pi kaw$, staraj&c si$ nie zwraca( na siebie uwagi Belfegora. - To teraz chcia abym porozmawia( o tym, dlaczego tak pilnie chcia am si$ z tob& spotka( - powiedzia am w ko%cu. - Oczywi'cie, kochanie - odpar . - Tak s&dzi em, !e to b$dzie co' wa!nego. Postaram si$ wam pomóc. - Musimy z Piotrkiem zdoby( jab ko z drzewka Lucyfera - waln$ am prosto z mostu. - Mo!esz nam powiedzie(, kiedy twojego pracodawcy nie ?$dzie w gabinecie? I Piotru', i Belfegor w tym samym momencie si$ zakrztusili. - Powiedzia "' mu? - j$kn& ch opak. - Zamierzacie si$ w ama(? - j$kn& diabe . - Wierz$, !e Belfegor nas nie zdradzi - odpowiedzia am Piotrkowi, ale swoje s owa bardziej kierowa am do diab a. - Jest jedynym, komu bezgranicznie ufam w Ni!szej Arkadii. Diabe poprawi ko nierz czerwonego !akietu i wbi we mnie zrozpaczone spojrzenie. - Wiktorio! Ale w ama( si$? - zni!0 g os do szeptu. - I to do Lucyfera? Jego imi$ wypowiedzia wr$cz z nabo!D& czci&. - Nie mamy wyboru - mrukn$ am. - Inaczej nasze !ycie przez pewnego osobnika nie b$dzie trwa o d ugo i szcz$'liwie. Diabe przygryz warg$. Wida( by o, !e bi si$ z my'lami. Kompletnie go zaskoczy am. - Po co wam to jab ko? - zapyta zduszonym g osem. - Chyba nie chcecie da( go komu' do zjedzenia? - Nie - pokr$ci am g ow&. Nawet gdyby Moroni je zjad , to i tak by na niego nie podzia " o. - Nie rozumiem w takim razie, do czego wam jab ko... - Nie mo!emy ci powiedzie( - westchn$ am. Belfegor zmartwi si$. Zmarszczy czo o i kurczowo obj& fili!ank$ z kaw&. Jego d ugie palce pianisty by y zako%czone krwistoczerwonymi paznokciami. Diabe jak zwykle mia perfekcyjny manicure. - Prosimy ci$ tylko o informacj$ - odezwa am si$. - Kiedy Lucyfera nie ?$dzie w gabinecie? We#miemy jab ko i uciekniemy. Obiecujemy. - On zauwa!y, !e nie ma jab ka - powiedzia diabe . - Co wieczór je liczy. - Co' wymy'B$ - zapewni am go. - Powiedz tylko, kiedy b$dzie bezpiecznie pojawi( si$ w gabinecie.
Belfegor poblad . Spojrza mi g $boko w oczy. - Jutro. Jutro rano, oko o szóstej. O tej godzinie b$dzie przez sze'( minut na obchodzie po Urz$dzie. Wtedy kontroluje wszystkich urz$dników. Nie b$dzie go w gabinecie. Sze'( minut? Szybki jest. Przecie! tam jest kilkadziesi&t biur. - Dzi$kuj$ ci - 'cisn$ am jego d /%. - Bardzo nam pomog <'. Obiecuj$, !e nie zniszcz$ tym razem 'wiata. Za'mia si$. - Szczerze mówi&c, nie podejrzewam, !eby'my wyszli z tego ca o stwierdzi . - Ale ufam Bogu i anio om. Oni nas ocal&. Dopili'my kaw$ i zacz$li'my si$ rozchodzi(. - A, jeszcze jedno pytanie - na odchodnym diabe przyjrza nam si$ uwa!nie. - Jak dostaniecie si$ do 'rodka? - Wol$ ci tego nie mówi(. Im mniej wiesz, tym jeste' bezpieczniejszy wyzna am. Belfegor u'ciska mnie serdecznie. - Masz dobre serce, Wiktorio. B&4# dzielna. Wrócili'my do mojej rezydencji. Piotr stworzy nam szybko co' do jedzenia. Zaczyna poznawa( zalety posiadania mocy diabelskich. To spora oszcz$dno'( czasu. +'miechn$ am si$ pod nosem. Przypomnia o mi si$, !e jeszcze niespe na kilka tygodni temu byli'my zwyk ymi lud#mi. Wtedy te! Piotrek zawsze robi mi co' dobrego na obiad. Bardzo lubi gotowa(. Usiedli'my w kuchni o'wietlonej ostatnimi promieniami s /%ca i kilkoma 'wieczkami. - To jak w zasadzie dostaniemy si$ do 'rodka? - zapyta , gdy jedli'my doskona e spaghetti carbonara. - )mier( nam w tym pomo!e - odpar am, nawijaj&c nitki na widelec. - To moja znajoma. A raczej znajome... nigdy nie wiem, jak si$ do niej zwraca(. - Ju! my'la em, !e chcesz nas u'mierci(... - Nie da abym Luckowi takiej satysfakcji - skwitowa am. - Za /!$ si$, !e ju! on by si$ postara , !eby'my trafili do Arkadii. Uwolni by si$ od nas na wieczno'(. - Ja tam nie mam nic przeciwko. Ca kiem mi si$ podoba o w Niebie. - Piek o te! jest pi$kne - u'miechn$ am si$, ale u'miech powoli spe ; mi z twarzy. Przypomnia am sobie Phylis. - Tylko !e tutaj nie wszyscy s& tacy mili jak Belfegor... - Za to w Niebie jest Moroni - przypomnia mi. - A jak to z nami b$dzie? Czy kiedy umrzemy, b$dziemy ju! zmuszeni zosta( w jednym z za'wiatów? Nie ?$dziemy mogli porusza( si$ po nich za pomoc& kluczy? To by oby kapitalne wraca( na Ziemi$ po swojej 'mierci. - Nie wiem. Nie zastanawia am si$ nad tym. Ale masz racj$, nie b$dziemy zwyk ymi obywatelami za'wiatów, wi$c zasady w nich panuj&ce nie powinny nas obowi&zywa(.
Doko%czy am makaron. - A wracaj&c do )mierci, to potrafi si$ porusza( wykorzystuj&c czarn& dziur$. Nikt inny nie u!ywa tego 'rodka lokomocji. W gabinecie Lucyfera nie mo!na stworzy( drzwi. Nie wiem, w jaki sposób chroni to pomieszczenie, ale zwyczajnie si$ nie da. Gdyby to by o mo!liwe, w amanie, którego dokona am z Belethem, mo!e nie by oby tak tragiczne w skutkach. - A s&dzisz, !e )mier( b$dzie chcia a nam pomóc? - zapyta , tak!e ko%cz&c posi ek. - Chyba tak - pstrykn$ am palcami, a talerze znikn$ y. - Ona jest ponad tym. Jej nie obejmuj&1!adne prawa panuj&ce w za'wiatach. S&dz$, !e nie#le si$ ubawi naszym pomys em. - Weso a )mier(. To chyba dobrze. Zerkn$ am na zegarek. Niepostrze!enie 'wiat o s /%ca zmieni o si$ w 'wiat o gwiazd. )wiece dopala y si$. Najwy!szy czas pój'( spa(, je!eli o szóstej rano mieli'my by( rze'cy i gotowi na wtargni$cie do gabinetu Szatana. - Idziemy spa(? - zaproponowa am. - Co rozka!esz - odpar . - Ja si$ ciebie s ucham, od dzisiaj to ty jeste' szefow& wszystkich operacji. Masz znajomo'ci, których ja nie posiadam. Szli'my schodami na pierwsze pi$tro, na którym znajdowa a si$ moja sypialnia. Zerkn$ am na Piotrka, na jego szerokie ramiona, rozwichrzone w osy. Chcia am zobaczy(, czy chemia jeszcze zadzia a. Musia am to sprawdzi(. Przed oczami stan$ a mi twarz Beletha. Z nim chemia dzia " a a! za bardzo. - Oj, s&dz$, !e masz jedn& znajomo'( - poprawi am go. Dotkn& moich pleców, przepuszczaj&c mnie w drzwiach. - Tak? A jak& to? - Bardzo wp ywow&. Zna wszystkie wa!ne persony w Piekle i Niebie. Zatrzyma am si$, by musia si$ do mnie zbli!0(, przechodz&c obok. - Naprawd$? A do tego jest pewnie pi$kna? - stan& naprzeciwko mnie. Opar am si$ plecami o framug$. On przysun& si$ jeszcze bli!ej. Dotkn$li'my si$ nosami. Zamkn$ am oczy. - Tak - powiedzia am schrypni$tym g osem. - Jest pi$kna, m&dra, elokwentna... - I jedyna w swoim rodzaju - doko%czy , a nasze usta spotka y si$ w poca unku. Szarpi&c ubrania, ruszyli'my w stron$1 ,!ka. Zza wysokich okien migota y do nas gwiazdy. Usiad am na po'cieli. Piotrek 'ci&gn& przez g ow$ podkoszulk$. W ciemno'ci widzia am jego umi$'nion& klatk$ piersiow&. W ci&gu kilku ostatnich miesi$cy zacz& sporo (wiczy(. Przesun$ am d oni& po mi$'niach brzucha. Moje palce zatrzyma y si$ przy pasku jego spodni. Odgarn& mi w osy na plecy i patrz&c prosto w oczy, powiedzia : - Jeste' pi$kna, Wiki.
Po /!yli'my si$ obok siebie. Nasze odbicia w lustrach zawieszonych na 'cianach sypialni powtórzy y nasze gesty. Moje w osy rozsypa y si$ na poduszce. Nade mn& pochyla si$ lekko .'miechni$ty Piotrek. Nie musia nic mówi(. Widzia am w jego oczach, !e by szcz$'liwy. Widz&c ruch, zerkn& w jedno z luster. Dopiero teraz zauwa!0 , !e by y wsz$dzie. - Czemu tu jest tyle luster? - zapyta zbity z tropu. Wpatrywali'my si$ w swoje odbicia. - Projektant wn$trz uwa!" , !e to intryguj&cy pomys - powiedzia am zgodnie z prawd&. Nie doda am, !e tym projektantem by Beleth. Piotrek straci nimi zainteresowanie. Ponownie wpatrzy si$ w moj& twarz i po /!0 g ow$ na poduszce obok. - Jest tak spokojnie. Móg bym zosta( tu z tob& na zawsze -wyzna . Pog aska am go po policzku i przymkn$ am ci$!kie powieki. - Mhm... - mówi&c to, usn$ am jak kamie%.
Rozdzia 29 Nast$pnego dnia, tu! przed szóst& rano, w naszej kuchni, siedz&c na wysokim barowym sto ku, )mier( popija a zielon& herbat$. Zamacha a nieistniej&cymi nogami pod habitem. Zdo " am po &czy( si$ z ni& za pomoc& wolnego przekazu my'lowego. Nie wiem, co by'my zrobili, gdyby mi si$ to nie uda o. Sami za nic w 'wiecie nie dostaliby'my si$ do gabinetu Szatana. Droga prowadz&ca przez Urz&d by a niedost$pna z powodu kr&!&cego tam Lucka. Z kolei w jego rezydencji roi o si$ od pe ni&cych s .!?$ demonów. Zreszt& mo!na by o si$ tam bardzo atwo zgubi(. Labirynt tworz&cy Urz&d to przy niej nic trudnego. - Przyznam wam, !e nie mog$ si$ doczeka(. Jeszcze nigdy nie zdarzy o mi si$ znale#( w gabinecie Szatana. Wiecie, tam raczej nikt nie umiera... zaskrzecza a. - Wiktorio, naprawd$ ci$ lubi$. Wci&! dostarczasz mi nowych, ekscytuj&cych rozrywek. Piotrek zaparzy w "'nie kaw$. Mi y aromat rozszed si$ po ca ym pomieszczeniu. - Chcesz mo!e? - zapyta naszego go'cia. - Kawa jest niezdrowa - obruszy a si$1)mier(, kr$3&c zamaszy'cie g ow& ukryt& pod kapturem. - Ja pij$ tylko zielon& herbat$. - Przecie! jeste'1)mierci& - zdziwi si$. - Nie mo!esz umrze(... - Ale mam zasady - odpar a z godno'ci&. - Alkoholu te! nie pij$. Piotrek zerkn& na mnie, ale ju! nic nie powiedzia . Nie chcia jej czym' podpa'(. W ko%cu to od niej zale!" o, czy umrzemy w miar$ szybko, czy w G$czarniach. Widzia am jej zakrwawiony topór i nie mia am ochoty kiedy' z niego skorzysta(. - Jest szósta - spojrza am na zegarek. - To idziemy! - Chropowaty g os )mierci zawsze przyprawia mnie o niemi e dreszcze. By niczym skrobanie widelcem po pustym talerzu. Si$gn$ a do kieszeni i rzuci a co' przed siebie. Czarny punkt zacz& si$ rozszerza( i wirowa(. Po chwili by na tyle du!y, !e )mier( spokojnie zdo " aby przez niego przej'(, a my musieliby'my si$ nie#le pochyli(. Przej'cie by o dostosowane wielko'ci& do w "'cicielki. Czarna dziura wirowa a. Widzia am po drugiej stronie male%kie punkciki gwiazd. - Teraz niech jedno we#mie mnie za r$*$. Drugie niech si$ trzyma pierwszego - zakomenderowa a, wyci&gaj&c r$*$ owini$=& habitem. Piotrek nie mia ochoty jej dotyka(, wi$c ja j&1'cisn$ am. Pod drapi&cym materia em wyczu am drobn& d /%. Schwyci a mnie z zadziwiaj&3& si &. Drug&
6$*& z apa am Piotrka. Poczu am si$ jak na wycieczce szkolnej, gdzie wszyscy musieli si$ trzyma( razem. - Nie wolno wam mnie puszcza(, gdy przejdziemy na drug& stron$. Wiem, !e tam jest bardzo adnie, ale sami nie znajdziecie w "'ciwego wyj'cia i jeszcze utkniecie gdzie' w czasie i miejscu, z którego nie znajdziecie powrotu. A mnie nie b$dzie si$ chcia o was szuka(. Jasne? Kiwn$li'my g owami. )mier( przemie'ci a si$ w stron$ czarnej dziury. Pod&!yli'my za ni&. Gdy zbli!0 am si$ do przej'cia, poczu am, jak co' mnie wci&ga. Niczym niewidzialny morski pr&d. Chwil$ pó#niej, machaj&c nogami, zawis am w przestrzeni kosmicznej. Szybko zamkn$ am usta, pewna, !e zaraz si$ udusz$. Przecie! tu panowa a pró!nia! - Mo!ecie oddycha( - odezwa si$ melodyjny g os. - To nie jest kosmos. To tylko inny wymiar. Odwróci am si$, zaskoczona, do )mierci. Habit falowa na jej ciele, ods aniaj&c to, czego jeszcze nigdy wcze'niej nie widzia am. Ona jednak mia a cia o! Kaptur zsun& si$. )mier( spojrza a na nas przera#liwie b $kitnymi oczami bez #renic. Mia a trójk&tn& twarz o delikatnych kobiecych rysach. Zerkn$ am na r$*$, za któr& mnie trzyma a. Mój nadgarstek oplata y szczup e palce o owalnych, idealnie przyci$tych paznokciach. - )mier(! - zawo " am. - Jeste'1'liczna! - )liczne je'li ju! - sprostowa a. Poci&gn$ a nas przed siebie. Wydawa o si$, !e lecimy. W osy falowa y mi dooko a twarzy, zupe nie jakbym znajdowa a si$ pod wod&. Piotrek 'mia si$ jak dziecko. Woln& r$*& odpycha si$, udaj&c, !e p ynie !abk&. Szybko mnie wyprzedzi i zrówna si$ ze )mierci&. Ca y czas kurczowo si$ ich trzyma am. Dopiero teraz zacz$ am rozgl&da( si$ na boki. Pocz&tkowo s&dzi am, !e otacza a nas pustka, jednak tak nie by o. Wsz$dzie mi$dzy gwiazdami by y czarne dziury wiruj&ce bezg /'nie. Portale prowadz&ce w najró!niejsze miejsca i czasy. - Tu jest strasznie du!o przej'( - powiedzia am. - Miliardy! - Dlatego musicie si$ mnie pilnowa( - g os )mierci by delikatny niczym 'piew s owika. - I nie miliardy, ale zyliony. O ile istnieje taka liczba. Wokó nas fruwa y przedmioty codziennego u!ytku. Wygl&da o na to, !e trafili'my do prywatnych apartamentów )mierci. Obok mnie przefrun$ o du!e lustro i szczotka do w osów. Gdzie' w oddali dryfowa o ,!ko. Piotru' ledwo co wymin& olbrzymi&, kilkumetrow& greck& rze#?$ nagiego wojownika. )mier(, jak ka!dy, lubi a kolekcjonowa( bibeloty. Kierowali'my si$ do jednej z czarnych dziur wiruj&cych w ciszy. Po drugiej stronie wida( by o zarysy pokoju obitego ciemn& drewnian& boazeri&.
- I skaczemy! - jej pi$kny g os przeszed w skrzek, gdy znale#li'my si$ po drugiej stronie. Przej'cie znajdowa o si$ na wysoko'ci sufitu gabinetu Szatana. Zaskoczona uderzy am ci$!ko o ziemi$, obok mnie wyl&dowa Piotrek. Nie wiem, czemu to przej'cie by o w takim dziwnym miejscu. Chyba tylko dla wi$kszego dramatyzmu. )mier( zr$cznie stan$ a na ziemi. Nawet habit jej nie drgn& . Zauwa!0 am, !e znowu znikn$ a. Nie by o wida( jej twarzy ani d oni. Szybko opu'ci a r$kawy. - Ty jeste' kobiet&! - zawo " am. - Czemu udajesz, !e nie masz p ci? Przecie! jeste' dziewczyn&. Kompletnie mnie ignoruj&c, )mier( podesz a do wielkiego, okrwawionego krzy!a, jednej z wielu pami&tek Lucyfera. - Nie zajmuje si$ nim - mrukn$ a z dezaprobat&. - Dwa tysi&ce lat temu wygl&da znacznie lepiej. Piotrek ciekawie rozgl&da si$ dooko a. - To muzeum! - )mier(! Ty jeste' kobiet& - naciska am. - Nie powinna' przypadkiem kra'( jab ka? - zapyta a niewinnie, podchodz&c do jednej z wielu gablot Lucyfera. - Tylko patrze(, a! w "'ciciel wróci. - Najpierw powiedz mi, czemu udajesz, !e nie masz p ci - upiera am si$. Nie mie'ci o mi si$ to w g owie. Przecie! by a bardzo adna! - O'lica - skwitowa a. - Bo tak mi wygodniej. Zreszt& cia o mam tylko w innym wymiarze. Tu jestem niewidzialne. Poza tym budz$ w ten sposób respekt. Widzia "' moje r$ce? Kto by si$ ich przestraszy ? A jak widz& r$kawy habitu obejmuj&ce topór, to od razu sikaj& w majtki. - I tylko dlatego udajesz? - nie mog am tego poj&(. )mier( zatrzyma a si$ przy procy Dawida. - Hm, jak s&dzisz, Lucek zauwa!y, jak sobie j& wezm$? - zapyta a. - Raczej tak - odpowiedzia za mnie Piotrek. By tak samo jak ona zafascynowany wystrojem wn$trza. Podziwia : "'nie ap$ zako%czon& pazurami. Wygl&da a jak smocza nó!ka. Zapewne pochodzi a od jakiego' dinozaura. Szatan zakonserwowa j& swoimi mocami, by wygl&da a wci&!... 'wie!o. - Czemu udajesz? Przecie! gdyby' wyzna a, !e jeste' kobiet&, to na pewno znalaz by si$ jaki' facet, którym mog aby' si$ zainteresowa( ukucn$ am przy doniczce z jab onk&. F! si$ wzdrygn$ a. - A po co mi facet? Jestem jedyne w swoim rodzaju. Nie ma wi$cej takich jak ja. Postanowi am pozna( j& z Borysem. Na pocz&tku oboje b$4& mieli obawy - by am o tym przekonana. Jednak kto wie, co z tego wyniknie?
Mo!e nawet )mier( zrobi sobie wakacje? Zerwa am zielone jab ko. Dla pewno'ci najwi$ksze. Nast$pnie przy /!0 am palec do ga &zki. Pojawi si$ na niej ma y bia y kwiat. Jak na przyspieszonym filmie opad y mu p atki. Zacz& formowa( si$ owoc. Po chwili ga &zka ugina a si$ pod ci$!arem podobnego jab uszka. Szybko pozbiera am p atki. Nie mogli'my zostawi(1!adnych 'ladów. Klasn$ am w d onie. Czas niepostrze!enie si$ ko%czy . Nie mogli'my zosta( z apani. - Hej, koniec tego dobrego - powiedzia am. - Uciekamy. - Ju!? - zapytali razem Piotrek i )mier(. - Tyle tu jeszcze do obejrzenia - zaskrzecza a niech$tnie Ona. - Mo!e po prostu pewnego dnia odwied# Lucka? - zaproponowa am. Ucieszy si$ z wizyty. - Ja te! bym sobie poogl&da - zaprotestowa Piotrek. - Poczytaj Bibli$. Zapewniam ci$, !e wszystkie gad!ety, które w niej wyst$puj&, Szatan zdo " zdoby( - z apa am go za r$*$. Ci$!ko wzdychaj&c, )mier( podesz a do 'ciany i si$gn$ a do kieszeni po miniaturow& przeno'D& czarn& dziur$, która s .!0 a jej do otwierania przej'cia. Za ci$!kimi d$bowymi drzwiami us yszeli'my kroki i gniewny g os Lucyfera. Dyktowa co' cicho drepcz&cemu za nim demonowi. Czarna dziura powoli tworzy a si$ nad naszymi g owami, tam gdzie poprzednio znikn$ a. Najwyra#niej mog a powsta( tylko w takim miejscu. Klamka do gabinetu opu'ci a si$, naci'ni$ta d oni& Szatana. O nie! - Masz zapisa( to inaczej, s yszysz? Nie rozumiem, jak wszyscy mo!ecie by( tacy t$pi. Przecie! to nie jest nic trudnego! - gniewny g os Lucyfera przedosta si$ przez drzwi. Przystan& na chwil$, zawzi$cie strofuj&c podw adnego. Czarna dziura powi$kszy a si$ dostatecznie, by'my zdo ali przez ni& przej'(. Piotrek schwyci 1)mier(, a drug& r$*&1'cisn& moj& d /%. Drzwi do gabinetu zacz$ y si$ uchyla(. Promie%1 'wiat a z korytarza pojawi si$ na grubym perskim dywanie tu! przy moich stopach. )mier( unios a si$ w powietrze, wci&gana przez przej'cie. Poci&gn$ a za sob& Piotrusia, a on mnie. Ruch by tak gwa towny, !e o ma o nie upu'ci am jab ka. Drzwi otwiera y si$ coraz szerzej. Odwrócony do nas Lucyfer ko%czy dyktowa( polecenia demonowi. Pokraczny stworek wychyli si$, zerkaj&c na mnie wci&gan& w "'nie przez sufit. Otworzy szeroko czerwone 'lepka, jakby nie móg uwierzy( w to, co w "'nie widzi. Ze zdziwienia rozdziawi usta. Olbrzymia kropla 'liny pacn$ a z jego zagi$tego k a na drewnian& pod og$.
- I przesta% si$1'lini(! - warkn& rozw'cieczony Lucyfer. - Natychmiast to posprz&taj, je opie! Jak ja nie cierpi$ demonów! Szatan odwróci si$ do niego plecami i wszed do gabinetu. Ma y stworek uniós d /%, jakby chcia mu powiedzie(, co w "'nie zobaczy , ale w adca Piekie hukn& mu drzwiami przed nosem. Demon karnie wyj& chusteczk$ z kieszeni i szybko star kropl$1 'liny, rozsiewaj&c przy okazji dziesi&tki kolejnych. Z zaaferowania a! si$ spoci . E adca Piekie by dzisiaj w bardzo z ym nastroju. Lucyfer w tym czasie ruszy w stron$ biurka. Moja stopa machn$ a tu! nad jego g ow&, gdy znika am powoli, wci&gana przez czarn& dziur$. Szatan zatrzyma si$, wiedziony swoim oczywi'cie niezawodnym instynktem. Rozejrza si$ czujnie na boki, ale niczego nie zauwa!0 . Ledwo dostrzegalny powiew powietrza poruszy blond lokami diab a. Ten szybko spojrza do góry, jednak nad nim by po prostu kremowy sufit. - Dziwne - mrukn& sam do siebie. Nast$pnie podszed do Drzewa Poznania Dobra i Z a i na wszelki wypadek przeliczy rosn&ce na nim jab ka. Zadowolony rozsiad si$ na krze'le przy biurku. Mia dzisiaj wiele pracy. Demon z pokoju 66666666666 nie spisywa si$ tak jak nale!y. Poza tym diabe musia si$ zastanowi(, co zrobi( z wszechobecn&1 'lin& wydzielan& przez pracowników. Mo!e zaka!e im si$1'lini(? Jaka to szkoda, !e nie mia wi$cej podw adnych takich jak Belfegor. Uczciwych, lojalnych, wiernych, a co najwa!niejsze - estetycznych.
Rozdzia 30 W trójk$ przygl&dali'my si$ zielonemu jab ku le!&cemu na kuchennym blacie. Nie mog am uwierzy(, !e nam si$ uda o. By o naprawd$ blisko. Gdyby Szatan tylko si$ odwróci , zobaczy by moj& nog$. Ju! za mn& nie przepada , ale po czym' takim chyba by mnie znienawidzi . - Co zamierzacie z nim zrobi(? - zapyta a )mier(, wskazuj&c r&bkiem habitu na jab uszko. - Bo pewnie wiecie, !e jak zjecie je, to wasze moce nie wzrosn&, co? - Nie zamierzamy go je'( - odpar Piotrek wymijaj&co. Ja postanowi am powiedzie( naszej towarzyszce prawd$. Komu jak komu, ale jej mo!na by o zaufa(. - Anio Moroni chce od nas tego jab ka - wyzna am. - Zamierza za jego pomoc& i za pomoc& kilkunastu innych przedmiotów otworzy( wrota Piekie . Zapad a cisza. Piotrek wpatrywa si$ we mnie ze zdumieniem, nie mog&c poj&(, czemu powiedzia am o tym )mierci. Za to ona? Ona zacz$ a si$1'mia(. - Wiedzia am, !e dostarczysz mi rozrywki - skwitowa a. - Wrota do Piekie , powiadasz? No to b$dzie ciekawie. Zatar a r$ce. Ju! wiedzia am, co sobie kalkulowa a po cichu. - B$dzie du!o zmar ych za jednym zamachem. To mi si$ podoba! - by a autentycznie zadowolona. - Tylko mi tego nie popsuj, tak jak ostatnim razem... No có!... ona lubi a wszelkiego rodzaju kl$ski !ywio owe i wojny. Mog a rzuci( si$ wtedy w wir pracy, któr& uwielbia a. Mia a do mnie pretensje za to, !e nie dopu'ci am kiedy' do wybuchu bomby atomowej w Moskwie. Nie mog a si$ tego doczeka(, a ja jej bezczelnie popsu am ca & zabaw$. - To zostawiam was - rzuci a na 'cian$ przeno'D& czarn& dziur$. - Mam du!o roboty! Dzisiaj huragan Wespa uderzy w Nowy Orlean. Lubi$ to miasto. Przyci&ga wszystkie mo!liwe zawirowania pogody. Nie mog$ si$ spó#ni(! Wskazówka zegara ju! wiruje. Jej skrzekliwy, ob &ka%czy 'miech znikn& razem z ni& w przej'ciu. Wpatrywali'my si$ w bia &1'cian$ i srebrne szafki kuchenne. - Ona jest dziwna - skwitowa Piotru'. We mnie te! wzbudza a sprzeczne emocje. Jednak jej ufa am. - Gdzie teraz? - zapyta . - Mo!e Niebo? - zaproponowa am. - Zaniesiemy Moroniemu jab ko, a przy okazji w amiemy si$ po lamp$ do Gabriela. B&4# w odwrotnej kolejno'ci. E "'nie osi&gni$ty sukces motywowa nas do dalszego dzia ania. Spojrza am krytycznie na nasze ubrania. Spodnie i koszulki by y kruczoczarne. Zbytnio wyró!nialiby'my si$ w Arkadii. Pstrykn$ am palcami. Czer% zamieni a si$ w delikatny b $kit, który szybko przesun& si$ w dó mojego cia a,
zakrywaj&c kolana. Stworzy am sobie niepozorn& letni& sukienk$. Teraz nie powinnam wyró!nia( si$ z t umu. - Te! powiniene' co' zrobi( - doradzi am Piotrusiowi. Niech$tnie zamieni czarne bojówki na lniane bia e spodnie, a czarn& podkoszulk$ na równie! lnian& bia & koszul$. Wsun& klucz w 'cian$, ale go nie przekr$ci . - Gdzie dok adnie si$ przenosimy? - zapyta . - Do domu twoich rodziców? - Nie - odpar am z u'miechem. - Zobaczymy, czy w Niebie te! mam przyjació . Do Administracji. Przekr$ci klucz. Przed nami pojawi y si$ proste drzwi z wi'niowego drewna. Otworzy je i przepu'ci mnie. O'lepi o nas 'wiat o pastelowej Arkadii. Szybko wbiegli'my po kilku marmurowych schodkach do budynku. Szarpn$ am olbrzymie drzwi za z ocon& klamk$. W 'rodku wszystko wygl&da o tak jak poprzednio. Te same dywany, !yrandole, kanapy. Teraz tylko musia am znale#( mojego przyjaciela. - Dzie% dobry pa%stwu, w czym mog$ pomóc? - us .!ny, podekscytowany 2 os skierowa nasze spojrzenia w dó . - A mo!e przed za atwieniem formalno'ci chcecie pa%stwo napi( si$ herbaty lub kawy? Niestety do naszych us ug stawi y si$ dwa inne putta. -aden z nich nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina Borysa. Zw aszcza ten, który si$ 'lini ... - Szukam Borysa - powiedzia am. Piotru' pos " mi krzywe spojrzenie. - Jakiego Borysa? - zapyta . - Wygl&da jak oni - wskaza am palcem na tego, który si$1'lini . - Aha - ch opak od razu si$ rozchmurzy . - Bardzo mi przykro - odpar putto wygl&daj&cy na bardziej rozgarni$tego. - Niestety Borys w "'nie obs uguje innego klienta. Mo!e mog$ zaproponowa( pa%stwu us ugi Stefana? Wskaza na swojego towarzysza. Olbrzymi gil w "'nie zwiesza mu si$ z nosa. Z niebywa & wpraw& putto wci&gn& powietrze, a razem z nim wydzielin$. - Dzie% dobry - wymamrota przez zapchany nos. - Jest tylko odrobin$ przezi$biony. Zapewniam, !e to nic zara#liwego szybko powiedzia pierwszy putto. Usi uj&c powstrzyma( grymas obrzydzenia, odpowiedzia am: - Wola abym jednak poczeka( na Borysa. Jest bardzo kompetentnym pracownikiem. To znaczy Stefano na pewno te!! Ale wol$ Borysa... Wygadany putto pos " nam firmowy u'miech. - Doskonale pa%stwa rozumiem. Zapraszam w takim razie na jedn& z wielu kanap, które znajduj& si$ w holu. Mo!e podczas oczekiwania napij& si$ pa%stwo kawy lub herbaty w naszej doskona ej kawiarni? Mog& pa%stwo tak!e tam co' zje'(. Naszymi pracownikami s& najlepsi ziemscy kucharze i barmani wszystkich epok - zaproponowa nam us .!nie.
- Nie, dzi$kujemy - powiedzia Piotru'. - Jestem pewien, !e Borys nied ugo sko%czy - zapewnia gor&co putto, odprowadzaj&c nas do kanapy. Usiedli'my na najwi$kszej sofie. Jej czerwone poduchy wr$cz zaprasza y, !eby spocz&( w ich obj$ciach. Niespodziewanie mebel okaza si$ bardzo mi$kki. Sp oszeni spojrzeli'my sobie w oczy z Piotrkiem, kiedy coraz bardziej zapadali'my si$ w poduszki. Coraz g $biej. I g $biej. Kiedy ju! nie mogli'my si$ rusza(, osaczeni przez mi$kkie poduszki, proces zapadania zatrzyma si$. Przyznam, !e mimo wszystko by o mi ca kiem wygodnie. Ma y putto pochyli si$ w nasz& stron$. - Wygodnie pa%stwu? Mo!e co' do czytania? - Nie, dzi$ki - mrukn& Piotrek. Szarpn& ca ym swoim cia em, ale nie zdo " nawet odrobin$ si$ uwolni(. - Mo!e herbaty? - Nie, dzi$kujemy - odpar am powoli, bo najwyra#niej jak odpowiadali'my szybciej, to nie rozumia odmowy. Putto pokiwa g ow& i poci&gn& za sob& Smarka, to znaczy Stefana. Spojrzeli'my po sobie z Piotrusiem zza wielkich poduch, które otacza y tak!e nasze g owy. - Troch$ przera!aj&ce, nie? - zapyta am. - Czuj$ si$, jakby ta kanapa zjada a mnie !ywcem. Piotrek zmarszczy brwi. - Czy ja wiem? Ca kiem wygodna. Oby tylko nie proponowali nam wi$cej herbaty... S&dz$, !e w tym stanie nie zdo amy im si$ przeciwstawi(... Szerokim holem spacerowali pracownicy w swoich majteczkach i nieliczni klienci. Administracja nie by a zawalona robot&. W tej chwili podszed do nas kolejny putto. By wyj&tkowo niski. Na jego trójk&tnej twarzy malowa si$ szeroki u'miech. Oczu w ogóle nie by o wida( zza blond grzywki. - Przepraszam, na kogo pa%stwo czekaj&? - zapyta . - Mo!e ja mog$ pa%stwu w czym' pomóc? - Czekamy na Borysa - wyja'ni am. - Ach, rozumiem! To mo!e chc& pa%stwo napi( si$ herbaty dla umilenia oczekiwania? K&tem oka zauwa!0 am, !e Piotrek czerwienieje na twarzy ze z /'ci. Jeszcze chwila, a zleje si$ z kanap&... - To ja poprosz$! - zawo " am. Mo!e kiedy b$4$ trzyma a fili!ank$ w d oni, to wreszcie wszyscy dadz& nam spokój? - Z przyjemno'ci&! - jego ekscytacja z powodu bycia przydatnym nie mia a granic.
Piotrek odetchn& g /'no. - A jak& pani sobie !yczy? Czarn&, zielon&, bia &, puerh, oolong? - Eee... czarn&... - -yczy sobie pani z cukrem? - u'miech nie schodzi z twarzy putta. - Hm, tak - odpar am, nie wiedz&c, w co si$ pakuj$. - A z jakim cukrem? Trzcinowym, buraczanym, palonym, gronowym, skrobiowym czy owocowym? Piotrek pos " mi spojrzenie: „A nie mówi em?”. - Trzcinowym? - strzeli am. - W kostce czy kryszta kach? - W kostce - powtarza am za nim bezmy'lnie. - Doskonale! W takim razie ju! id$ j& przygotowa(. Odetchn$ am z ulg&. Wreszcie sobie pójdzie. Niestety putto po zrobieniu kilku kroków zawróci wyra#nie zafrapowany. - Przepraszam bardzo! Zupe nie nie wiem, gdzie ja dzisiaj mam g ow$. A jak& czarn&? Assam, yunnan, darjeeling, ceylon? Mia am wra!enie, !e si$ zaraz pop acz$. - Ceylon? - j$kn$ am. - A czy !yczy sobie pani smakow&? Mamy malinow&, truskawkow&, poziomkow&, waniliow&, karmelow&, whisky, aroniow&, czekoladow&, brzoskwiniow&, cytrynow&, mandarynkow&... - Gorzk&... - przerwa am mu wyliczank$. Putto za'mia si$ ubawiony. - No tak, tylko nie b$dzie to ca kiem gorzka, bo chcia a pani do niej cukier! A przepraszam bardzo, jaki to mia by( cukier? Z tego ca ego zamieszania wypad o mi z g owy! Szybko odwróci am si$ w stron$ Piotrusia. Ratunku!!! Ten putto jest tak przes odzony, !e zaraz umr$ na cukrzyc$! Jednak mój przystojny wybawca, mój br&zowooki rycerz w l'ni&cej zbroi, bohater, o którym marz$ nocami wpatrzona w rozgwie!4!one niebo... spa . Znik&d pomocy! Umr$ z pragnienia, zanim dostan$ herbat$. NIEEEEEE!!!!!!!!! - Zmieniam zamówienie! - rykn$ am na putta. - Gorzka, ceylon, bez cukru, natychmiast!!! Ma y cz owieczek podskoczy przera!ony. Pos " mi sp oszone spojrzenie. - Czy!by nie by a pani zadowolona z moich us ug? - poci&gn& nosem, jakby w "'nie mia mi si$ tu zamiar rozp aka(. Borys! Gdzie jeste'?! - Po prostu przynie' herbat$! - warkn$ am, a putto z min& skaza%ca w ko%cu si$ oddali . Przebudzony moim g osem Piotru' uniós g ow$. - Co? Co? Co si$ sta o? - zapyta nieprzytomnie. - Usn& <' - wytkn$ am mu.
- Ja? Wcale nie - obruszy si$. - Na chwil$ tylko przymkn& em oczy. Westchn$ am ci$!ko. Mia am ju! tego wszystkiego do'(. Niespodziewanie tui przede mn& pojawi si$ cz owieczek, którego w "'nie odprawi am. Trzyma w d oni ma & fili!ank$. - Ju!? - zdziwi am si$. - Mamy doskona & kawiarni$ - zachwala , podaj&c mi naczynko z bardzo cienkiej porcelany. Ba am si$ je mocniej 'cisn&( w obawie, !e zgniot$ porcelan$, polewaj&c si$ wrz&tkiem. -e ju! nie wspomn$ o ranach k utych zadanych przez mikrocienkie kawa ki fili!anki. - A mo!e !yczy pani sobie do napoju jakie' ciastko? - zapyta putto. Szybko odmówi am. Na szcz$'cie przyj& odmow$ i !ycz&c smacznego, oddali si$ na swoich krótkich nó!kach. Moja rado'( trwa a jednak krótko. Zawróci tkni$ty najwyra#niej jak&'1'wiat & my'B&. - Przepraszam bardzo - powiedzia . - A mo!e !ycz& sobie pa%stwo, bym zabawi ich rozmow&? - Nie... - wycedzi Piotrek. - Mog$ przedstawi( pa%stwu wiele faktów z historii Arkadii i jej 'wiat ych mieszka%ców. - Czy ty zawsze tyle mówisz? - zapyta am z irytacj&, mieszaj&c bezmy'lnie herbat$. - Najlepsza b$dzie zamieszana siedem razy - doradzi mi us .!nie putto. Tak, chyba zawsze tyle mówi em. A w ka!dym razie tak twierdzi mój znamienity przyjaciel Vincent van Gogh. W Niebie tak!e mieszka y same s awy. W wolnym czasie musz$ si$ dowiedzie(, kogo mog$ tutaj spotka(. - Hej, a van Gogh obci& sobie ucho, prawda? - chcia wiedzie( Piotrek. Dlaczego to zrobi ? - Och, to d uga historia - westchn& putto. - Ale mog$ wam j& opowiedzie(. Zaczn$ mo!e od krótkiego wyja'nienia, kim by em dla Vincenta. Otó! by em jego muz& i natchnieniem - o'wiadczy dumny karze ek. Zach ysn$ am si$ herbat&. Piotrek chcia mnie poklepa( po plecach, ale nie zdo " uwolni( r$ki. - -e co? - wydusi am. - Och, to pa%stwo nie wiedz&? - putto nabra powietrza, szykuj&c si$ do kolejnego s owotoku. - My, putta, jeste'my nie tylko pracownikami niebia%skiej Administracji. Stanowimy tak!e natchnienie i pomoc dla artystów na Ziemi. Jeste'my im losowo przydzielani. Cz$sto, ale nie zawsze, ukazujemy si$ im. Pomagamy miesza( farby i takie tam inne. Pilnujemy, !eby nic si$ nie sta o obrazom. Dodatkowo konserwujemy je drobnymi zakl$ciami. Gdyby nie my, Kaplica Syksty%ska ju! dawno by si$ zawali a. Micha Anio odwali tam niez & fuszerk$...
Wydawa o si$, !e mo!e mówi( bez ko%ca, p ynnie przeskakuj&c z jednego tematu na drugi. - Van Gogh chyba nie mia z tob& lekkiego !ycia, skoro tyle mówisz skomentowa Piotrek. - Lubi pracowa( w ciszy. Wszelki ha as bardzo go irytowa i doprowadza do bia ej gor&czki. Miewa wtedy ataki sza u i niszczy swoje obrazy - przyzna putto. - Ale ja tak lubi em z nim rozmawia( i mu doradza(. Nigdy nie potrafi em si$ powstrzyma(. Zw aszcza je'li chodzi o o wybór kolorów. Wydaje mi si$, !e nie mia do tego r$ki. Gdyby nie ja, jego obrazy by yby znacznie gorsze. - Podpowiada <' mu, jak ma malowa(? - nie mog am w to uwierzy(. Na miejscu malarza sp awi abym knypa i kaza a mu wraca(, sk&d przyszed . - Troch$ tak - przyzna ze skruch& nasz ma y rozmówca. - Nie lubi tego. Cz$sto mówi , !e ch$tnie by og uch . Uk adanka z /!0 a si$ w ca /'(. - Pewnego dnia odci& sobie ucho. My'la , !e to mu pomo!e - zachichota putto, a potem pos " nam sp oszone spojrzenie i szybko zacz& si$ t umaczy(: Ale to nie by a moja wina. To ca kowicie nie by a moja wina! Nie wiedzia em, !e mówi prawd$, kiedy wspomina , !e wola by og uchn&( ni! mnie s ucha(. 8&dzi em, !e blefuje. Kto móg podejrzewa(, !e spe ni gro#?$? My'la em, !e wspomina o tym od kilkunastu lat z wrodzonej przekory. Putto najwyra#niej doszed do wniosku, !e podzielenie si$ z nami informacj&, o tym, !e doprowadzi jednego z najs ynniejszych malarzy do szale%stwa, nie by a jednak dobrym pomys em. - To ja ju! chyba pójd$ - mówi&c to, odwróci si$ na pi$cie i pogna holem, !wawo przebieraj&c krótkimi nó!kami. Wreszcie sobie poszed ! Ulga by a nie do opisania. Przez chwil$ siedzieli'my w upojnej ciszy. Nagle Piotrek spojrza na mnie, marszcz&c brwi. - Co' mi si$ przypomnia o - powiedzia . - A gdzie jest jab ko? Upi am yk herbaty, która - jak musz$ przyzna( - by a przepyszna. W jednej chwili poja'nia o mi w g owie. Nie wiem, czy od napoju, czy od pytania Piotra. Zapomnia am o jab ku! - Zosta o w kuchni - j$kn$ am zrezygnowana. - Wszystko jest nie tak! - Nie przejmuj si$, kochanie - pocieszy mnie Piotrek. Usi owa dotkn&( mojego ramienia, ale nie dosi$gn& przez rozdzielaj&ce nas poduszki. - Zdob$dziemy lamp$, a potem pójdziemy po jab ko. Nic si$ nie sta o. Moroni troch$ sobie poczeka. Przed nami znowu by o s ycha( tupot pi$t o posadzk$, szybko si$ odwróci am, pewna, !e to znowu ten namolny putto. Jednak to by ... - Borys! - krzykn$ am z ulg&.
Podci&gn& majteczki, !eby nie wida( by o zza nich pude ka papierosów. Zerkn& na nas z rozbawieniem. - Nie#le si$ wpakowali'cie - stwierdzi . - O, i widz$, !e zdo " "' zamówi( herbat$. Jestem pe en podziwu. Jaki smak? - Bez smaku - mrukn$ am. - Borys, wyci&gnij nas st&d! )miej&c si$ z nas z /'liwie, zaklaska siedem razy. Kanapa zacz$ a si$ wybrzusza( tak samo, jak poprzednio si$ zapada a. Powoli wypycha a nas na zewn&trz. Gdy moje stopy dotkn$ y pod ogi, szybko zerwa am si$ z podst$pnego mebla. - My'la em, !e si$ od niej nie uwolnimy - powiedzia Piotru', spogl&daj&c na normalnie wygl&daj&3& kanap$. Putto zerka na niego ciekawie. Gdzie moje maniery? - Poznajcie si$ - machn$ am w powietrzu pust& fili!ank&. - To jest Borys, mój dobry znajomy z Nieba, a to Piotrek, mój ch opak z Ziemi. +'cisn$li sobie r$ce. Putto, !eby zrobi( dobre wra!enie, z prawdziw& werw& z apa d /% ch opaka. Wyprostowa si$ tak!e jak móg , !eby doda( sobie jak najwi$cej centymetrów. Mimo to Piotrek i tak musia si$ nie#le pochyli(, !eby go dosi$gn&(. - A wi$c moi drodzy. Czemu mnie wezwali'cie? - zapyta Borys. Potrzebne wam jakie' lewe papierki? Rozejrza am si$ dooko a. - Mo!e poszukamy jakiego' odosobnionego miejsca? - zaproponowa am. Putto wzi& ode mnie fili!ank$. W jednej chwili rozp yn$ a si$ w ob oku niebieskiej pary. - To mo!e wyskoczymy na papieroska? - zapyta konspiracyjnym szeptem. Chwil$ pó#niej przeczo giwali'my si$ przez ma e przej'cie tu! obok bramy do Nieba. Borys przycisn& drzwi kamieniem, !eby si$ nie zamkn$ y. Nie by o od zewn&trz klamki. To uniemo!liwia o powrót t& sam& drog&. Putto wyj& wymi$tolon& paczk$ papierosów i wyci&gn& w nasz& stron$. Pokiwali'my g owami, chocia! Piotrek przez chwil$ si$ zawaha . Rzuci palenie dla mnie jaki' miesi&c temu i ca y czas mocno go do papierosów ci&gn$ o. Zdo " jednak zachowa( siln& wol$. Usiedli'my na schodach. Zerkn$ am niespokojnie na z ote golemy, te jednak ani drgn$ y na nasz widok. Mia am nadziej$, !e nie b$4& s ysza y, o czym mówimy. - To te potwory? - zapyta Piotrek. - Nie wygl&daj& tak strasznie. - Po Niebie kr&!y pewna opowie'(, która powoli zamienia si$ w legend$ odezwa si$ Borys. - Mówi o jednym mieszka%cu za'wiatów, który uwiedziony urod& kamieni szlachetnych usi owa wyd uba( golemowi jedno z rubinowych oczu. Podobno mia by( to prezent dla ukochanej. Zgin& na miejscu, nawet nie dotkn&wszy b yskotki.
Borys, jak go zna am, móg wymy'li( t$ histori$ ku przestrodze. Jednak brzmia a ca kiem prawdopodobnie. - To mówcie, go &bki - zaci&gn& si$ papierosem. Piotrek spojrza na mnie, daj&c mi znak, !ebym to ja mówi a. - Borys... powiem ci tak - zacz$ am. - Z przyczyn ca kowicie niezale!nych od nas zostali'my niejako zmuszeni do dzia "% maj&cych na celu zag ad$1'wiata. Na razie musimy robi( to, co ka!e nam pewna osoba. Jednak w odpowiednim momencie odwrócimy si$ od niej. A w ka!dym razie mam nadziej$, !e nam si$ to uda. Tylko raz rozmawia am z Borysem. Nie wiedzia am, czy mog$ mu ufa(. - No i? - zapyta . Moje s owa nie zrobi y na nim !adnego wra!enia. - Musimy zdoby( pewn& lamp$. Lamp$, która znajduje si$ w gabinecie Gabriela. Putto zachichota . - To'cie se wybrali artefakt. Mo!e od razu ukradniecie ulubione sanda y Archanio a? Albo kije golfowe 'wi$tego Piotra? - To nie jest 'mieszne - mrukn$ am. - Musimy j& zdoby(. Putto po raz ostatni zaci&gn& si$ ko%cówk& papierosa i rzuci j& na marmur. Przydepta niedopa ek go & pi$=&. - Lalka - westchn& . - Ja wiem, !e ty masz dobre serce i wszystko, co robisz, to tylko po to, !eby by o dobrze. Ale powiedz mi, skarbie, w jaki sposób ja mam wam pomóc? Lubi$ swoj& robot$. Nie chc$ jej straci( przez udzia w przest$pstwie. - Opowiedz nam tylko o rezydencji Gabriela. Gdzie to jest, jak si$ tam dosta(, gdzie jest gabinet - wtr&ci Piotrek. - Z reszt& jako' sobie poradzimy. A je'li nie, to wyznamy prawd$ archanio owi. Zawsze zostaje nam taka mo!liwo'(. Borys przez chwil$ si$ zastanawia . U'miechn& si$ do mnie. - Dobra, tyle mog$ wam chyba pomóc. W ko%cu moim powo aniem jest 9 .!0( informacj&, czy! nie? - jego zapity 'miech poniós si$ pod z ot& bram&. Rezydencja Gabriela stoi na szczycie góry Synaj. - Synaj? Na Ziemi? - zdziwi am si$. - Nie - machn& r$*&. - Po prostu w Niebie ta górka tak samo si$ nazywa. Znajduje si$ pod Edeni&. Jest tylko znacznie ni!sza i p aska na czubku. To w zasadzie p askowy!. Bardzo atwo tam trafi(, zreszt& ka!dy przechodzie% was tam pokieruje. To najwa!niejszy punkt zwiedzania wycieczek po tym rejonie Arkadii. Nikt si$ nie zdziwi, !e tam idziecie. Na razie brzmia o to zach$caj&co. - Gabriel udost$pnia zwiedzaj&cym swoje ogrody. S yn& z niebywa ego pi$kna. Osobi'cie wol$ wisz&ce ogrody Semiramidy, ale s& gusta i gu'ciki... Do rezydencji wej'( nie mo!na, ale jak sami wiecie, drzwi tutaj nikt nie zamyka.
Gabriela przewa!nie nie ma w domu, bo ma na g owie ca e Niebo. S .!by te! nie zatrudnia. Chyba jako jedyny z archanio ów nie ma !adnego putta. Zamy'lony podrapa si$ po brodzie, na której rysowa si$ niechlujny, co najmniej tygodniowy, zarost z resztkami dzisiejszego 'niadania. - Chwali mu si$ to - stwierdzi . - Mia em okazj$ s .!0( przez chwil$ u Archanio a Micha a. Nie wspominam tego za dobrze... szybko z /!0 em wymówienie. Czekali'my, a! Borys co' doda, ale milcza zagubiony w'ród w asnych my'li i wspomnie%. - Co' jeszcze? - zapyta Piotru'. - Gdzie dok adnie jest jego gabinet? Dasz nam jakie' wskazówki? - Nie mam zielonego poj$cia - westchn& zrezygnowany. - Nigdy nie by em w 'rodku. Musicie si$ po prostu rozejrze(. Na pociech$ dodam, !e macie du!e szanse, !e nie b$dzie go akurat w domu. - Dzi$ki - u'cisn$ am jego ma & r&czk$. - Trzymam za was kciuki, dzieciaki - powiedzia . - Wiem, !e nie zniszczyliby'cie specjalnie 'wiata. A wi$c do boju! Mówi&c to, podskoczy do góry, wiwatuj&c na nasz& cze'(. Przez chwil$ unosi si$, machaj&c zawzi$cie malutkimi skrzyde kami. Opad na ziemi$, dysz&c ci$!ko. Co' mi si$ przypomnia o. - Borys, znalaz <' ju! sobie dziewczyn$? - zapyta am niewinnie.
Rozdzia 31 Wolno przechadzali'my si$ po pi$knych ogrodach Gabriela. Tu! obok mnie przelecia ma y czerwony koliber. Udawali'my, !e z przej$ciem podziwiamy pi$kno natury. Przyznaj$, !e by o czym cieszy( oczy. Nad naszymi g owami rozpo'ciera si$ dach z li'ci, utworzony przez wiekowe d$by. Zwiesza si$ z nich ciemnozielony mech, k ad&c si$ pod nasze stopy. Zauwa!0 am, !e na wielu drzewach ros y k$py dorodnej jemio y. Brakowa o tylko druidów. Ogrody Gabriela nie by y typowe. Lepiej pasowa o do nich okre'lenie „las”. A ju! idealnie - „zakl$ty las z bajki”. Co jaki' czas mija y nas grupy entuzjastycznych mieszka%ców Niebios. Pozdrawiali nas weso o, a my ich. - Czyli co zamierzasz? - zapyta mnie rozbawiony Piotru'. -Umówi( ich na randk$? - Poprosz$1 )mier( o ma & przys ug$ - wyja'ni am. - Powiem jej, !e obieca am, !e poka!$ Borysowi Piek o, ale !e musz$ zabra( go tam chy kiem, dlatego nie mog$ u!0( drzwi. - I wyobra!asz sobie, !e kiedy b$4& przelatywa( przez inny wymiar, to putto zap onie do )mierci gor&cym uczuciem, gdy tylko zobaczy jej twarz? - Tak - potwierdzi am. - Poza tym jedynie tam b$dzie móg lata( na tych swoich mikrych skrzyde kach. Nie ma tam grawitacji. - W swoim i'cie szata%skim planie zapomnia "' o jednym. W którym momencie )mier( si$ zakocha? Zamy'li am si$. O tym rzeczywi'cie nie pomy'la am. Za /!0 am, !e gdy zobaczy faceta swojego wzrostu, to po prostu straci dla niego g ow$. Jednak nie musia o to by( takie proste. By a do'( wybredna. Najwyra#niej uwa!" a te!, !e ma w sobie co' boskiego. Ale Borysowi nie powinno to przeszkadza(. Ju! zd&!0 si$ przyzwyczai(, !e kto' wydaje mu rozkazy, prawda? Naszym oczom ukaza a si$ w ko%cu rezydencja Gabriela. Przypomina a jeden z malowniczych, krytych rdzaw& dachówk& budynków w Toskanii. Brakowa o tylko winnicy. Rozejrzeli'my si$, czy nikt nas nie 'ledzi, i szybkim krokiem podeszli'my do wej'cia. Spojrzeli'my sobie w oczy. Piotrek kiwn& g ow&, a ja nacisn$ am klamk$. Wskoczyli'my do 'rodka. Znale#li'my si$ w rozleg ym salonie. Szybko przebiegli'my krótkim korytarzem, który &czy si$ z podobnym pomieszczeniem. Gdzie by gabinet? Pokoje Gabriela by y umeblowane klasycznie, z lekkim przepychem. Nie by o tu miejsca na sztuk$ nowoczesn& Moroniego. Wsz$dzie wisia o mnóstwo
obrazów. Na jednej ze 'cian zauwa!0 am Madonn! w"ród ska#, a na innej Mon! Lis! Leonarda da Vinci. Z tego, co wiedzia am, orygina y wisia y w paryskim Luwrze. Czy!by to by y kopie? A mo!e wspania y malarz trafi do Nieba i narysowa archanio owi duplikaty? Kolejn& rzecz&, która zwróci a nasz& uwag$, by y liczne kryszta y wazony, naczynia b&4# po prostu kawa ki kamieni. Min$li'my pi$knie wyszlifowany kryszta górski mojej wysoko'ci. Móg wa!0( nawet ton$. Nast$pny pokój okaza si$ kuchni&. Potkn$ am si$ o ró!owy kryszta , który przewróci si$ z g /'nym brz$kiem na ziemi$. Na szcz$'cie si$ nie st uk . Gabriel mia ich tyle, !e by y wsz$dzie. Nawet na 'rodku kuchni, na pod odze. - Mo!e na pi$trze? - zapyta Piotrek. Czas nieub aganie p yn& , a my nie mogli'my znale#( gabinetu. Wbiegli'my po schodach. Nad nami wisia kryszta owy !yrandol i'cie królewskich rozmiarów. Pierwszy pokój, do którego wpadli'my, okaza si$ sypialni&. Szerokie, co najmniej dwuosobowe ,!ko zaprasza o do spoczynku. Tu na 'cianach nie by o obrazów, ale zdj$cia. Setki zdj$( z podró!y Gabriela po ca ym 'wiecie. Niektóre by y czarno-bia e, malutkie. Zupe nie jakby wykonano je, gdy aparaty fotograficzne dopiero pojawi y si$ na Ziemi. Gabriel pod wie!& Eiffla. Gabriel u'miechni$ty w jakiej' kopalni 'ciska w 4 oni malutki kryszta . Gabriel na tle piramid w Gizie. - Chod# - Piotrek poci&gn& mnie za r$*$. Nie chcia am odej'(, chcia am zobaczy(, gdzie jeszcze by . No i mo!e znajd$ jakie' skandalizuj&ce zdj$cia? Lucyfer mia obsesj$ na punkcie Angeliny Jolie. Mo!e Gabriel te! co' ukrywa ? Nast$pny pokój okaza si$ wreszcie gabinetem. Sta o w nim masywne drewniane biurko tu! przy oknie, z którego rozpo'ciera si$ widok na ogród, a dalej na ca & Edeni$. Mieszkanie na wzgórzu mia o swoje zalety. Szybko rozejrzeli'my si$ po 'cianach. Tutaj tak!e otacza y nas dziesi&tki kryszta ów. - Nasz jest niebieski na z otej nó!ce - przypomnia mi Piotrek, pomimo !e doskonale to pami$ta am, i zacz& przechadza( si$ wzd .!1 'cian, szukaj&c : "'ciwego bibelotu. Na pó kach le!" y ich setki, o ile nie tysi&ce. Pi$kne obrazy zwielokrotnione w kryszta ach otacza y nas ze wszystkich stron. Nie, Gabriel na pewno nie postawi by drogocennej lampy tak na widoku. Podesz am do biurka i otworzy am pierwsz& z brzegu g $bok& szuflad$. Voila! Sta a w niej lampa. Niebieski kryszta na z otej nó!ce, przypominaj&cy pochodni$. Co prawda, nie 'wieci a, ale to na pewno by a ona. - Mam - o'wiadczy am triumfalnym g osem. Piotrek podszed do mnie szybko i wzi& j& do r$ki. By a do'( ci$!ka. Nie mog am uwierzy(, !e tak atwo nam posz o. Wszystko uk ada o si$ po naszej my'li!
Nagle na dole trzasn$ y drzwi wej'ciowe. Mieli'my pono( du!e szanse, !e Gabriel nie przyjdzie do domu. Ale przyszed ... Pos ali'my sobie sp oszone spojrzenia. Co teraz?! Zatrzasn$ am szuflad$, a Piotrek 'cisn& mocno lamp$. - Szybko, uciekamy z gabinetu. Na pewno tu przyjdzie - z apa mnie za 6$*$. Wybiegli'my z pokoju. Rezydencja Gabriela by a bardzo ma a. Nie by o tu dziesi&tek pokoi tak jak w domach nale!&cych do diab ów. Archanio nie musia uzewn$trznia( swoich seksualnych potrzeb przez budow$ niezliczonej ilo'ci sypialni. Na pi$trze by tylko gabinet oraz jedna sypialnia nale!&ca do : "'ciciela. Us yszeli'my mi$kkie kroki na schodach i weso e pogwizdywanie. Wskoczyli'my do sypialni. Tutaj te! nie mieli'my si$ gdzie ukry(. Poza ogromnych rozmiarów ,!kiem nie by o innych mebli. - Za mn&! - Piotrek doskoczy do ,!ka, podwin& narzut$ i wsun& si$ pod nie. Zrobi am to samo co on, ci&gn&c za sob& narzut$, by opad a mi$kko na ziemi$, ca kowicie nas zas aniaj&c. Przeczo ga am si$ w stron$ Piotrka. Przez chwil$ nas uchiwali'my kroków Gabriela. Poszed do swojego gabinetu. Nie wybieg stamt&d z krzykiem, czyli nie zauwa!0 od razu braku lampy. Dopiero teraz zauwa!0 am ma e kartonowe pude ko skrz$tnie ukryte pod ,!kiem. Piotrek przysun& si$ do niego, chc&c zajrze( do 'rodka. Co to by o? Otworzy pokrywk$. Otacza y nas ciemno'ci. Skupi am si$ na tym, !eby czubek mojego palca zap on& delikatnym 'wiat em niczym o ówkowa latarka. Skierowa am 'wiat o do wn$trza pud a. By y tam zdj$cia. Jednak nie zdj$cia Gabriela na tle jakiego' znanego ziemskiego obiektu turystycznego. W kartonowym pude ku le!" y po!, * e zdj$cia ma ej dziewczynki. Odwróci am pierwsz& fotografi$. Widnia na niej schludny napis: Anabelle 1901, Genewa. Kolejne zdj$cia ukazywa y coraz starsz& dziewczyn$, a w ko%cu kobiet$. Na kolejnych zdj$ciach widzieli'my, jak dorasta a a! do momentu, gdy za /!0 a na g ow$ czarny zakonny welon. Zdj$cia by y zniszczone, wielokrotnie dotykane. Kim by a Anabelle dla Gabriela? Data na pierwszych zdj$ciach sugerowa a, !e ju! dawno umar a i trafi a do za'wiatów. Pod stert& zdj$( znale#li'my listy pisane drobnym kobiecym pismem. Wszystkie by y zaadresowane: „Drogi Gabriel, mój Anio Stró!”. Od /!0 am listy i po /!0 am na nich fotografie. Zerkn$li'my po sobie z Piotrusiem. Wzruszy ramionami, daj&c mi znak, !e tak!e nic z tego nie rozumie.
Nie istnia a posada Anio a Stró!a. Zawstydzeni w asn& ciekawo'ci& zamkn$li'my pokrywk$. Archanio mia jakie' tajemnice, którymi z nikim si$ nie dzieli , ale skrz$tnie ukrywa je w tekturowym pude ku pod ,!kiem. Kroki zadudni y w sypialni. Us yszeli'my szelest. Zesztywnia am pewna, !e Gabriel zaraz nas nakryje i bardzo si$ zez /'ci, widz&c, !e grzebiemy w jego prywatnych rzeczach. Wtedy nie b$dzie pewnie chcia s ucha( o niecnych planach Moroniego. Archanio rzuci co' na ,!ko i wyszed . Us yszeli'my, jak zbiega po schodach. Znowu pogwizdywa . Po chwili trzasn$ y drzwi wej'ciowe. Odczekali'my kilka minut i wyczo gali'my si$ spod ,!ka. Na narzucie le!" a nowa szata archanio a. By a tak bia a, !e a! si$ skrzy a. Nie ma to jak anielski proszek do prania. Osza amiaj&ca biel! Piotrek ca y czas 'ciska w d oni lamp$. Zbiegli'my cicho po schodach. Piotru' uchyli drzwi wej'ciowe i wyjrza przez szpar$. - Nie ma go - powiedzia i szybko wyszed . W ogrodzie Piotrek obejrza lamp$. - Nie 'wieci - o'wiadczy . - Nigdzie !adnego przycisku - mamrota do siebie, ogl&daj&c j& dok adnie. Obawia am si$, !e jak b$dzie j& tak d .!ej podziwia , to kto' j& w ko%cu zauwa!y. Na szcz$'cie ogród wraz z nadchodz&cym zmierzchem opustosza . Ludzie ruszyli do domów na kolacj$. - No, dzia aj! Co za bubel! - mrukn& ponuro i ze z /'ci& zamacha ni& gwa townie w powietrzu. Nagle lampa rozb ys a pora!aj&cym b $kitem, o'lepiaj&c nas na chwil$. Mia am wra!enie, !e s up 'wiat a si$gn& nieba i chmur, doskonale widoczny z odleg /'ci kilkunastu lub nawet kilkudziesi$ciu kilometrów. - Zga' j&! - pisn$ am przera!ona. Zaraz kto' co' zauwa!y. Gabriel na pewno nie odszed a! tak daleko. - Jak?! - Piotrek te! spanikowa . Macha szale%czo lamp&, ale ta ani my'la a zgasn&(. Wydawa o si$, !e 7 onie coraz mocniej. - Nie poruszaj ni&! - powiedzia am. - Mo!e to pomo!e. Lampa jakby odrobin$ przygas a. Poczu am przyp yw nadziei. Mo!e jednak nikt nas nie z apie na gor&cym uczynku. Nagle na ko%cu alejki us yszeli'my kroki. Rozejrza am si$ rozpaczliwie na boki. Lampa przygasa a, ale nadal 'wieci a. - Chowaj si$! - pchn$ am Piotrka w k &b bluszczu. Ch opak wsun& lamp$ pod koszul$ i wskoczy w morze li'ci. Okaza o si$ znacznie g $bsze, ni! przypuszcza . Li'cie si$ga y mu do po owy uda. Zanurkowa pod spód, chowaj&c si$ w ich g&szczu. Ja poczeka am,
"! si$ ukryje. Musia am sprawdzi(, czy b $kitne 'wiat o nie wydobywa si$ spod bluszczu. Na szcz$'cie niczego nie zauwa!0 am. Odwróci am si$ w stron$ dobiegaj&cych kroków. By y coraz szybsze i wydawa o mi si$, !e zbli!aj& si$ do mnie. Nie mog am zaryzykowa( ukrycia si$ w g$stwinie. Ruch li'ci zdradzi by moje po /!enie, a tak!e kryjówk$ Piotrusia. Moim oczom ukaza si$ Archanio Gabriel. - Wiktorio! - zawo " , wyra#nie kieruj&c si$ w moj& stron$ - Stój!
Rozdzia 32 Ostatni& prost& pokona biegiem, szybko si$ do mnie zbli!aj&c. Gor&czkowo zastanawia am si$, co powinnam zrobi(. Mam ucieka( z krzykiem? Albo udawa( g upi& i zaprzecza( wszystkiemu? Wiedzia am tylko, !e nie mog$ zdradzi( po /!enia Piotrusia. By cie% szansy, !e nie zauwa!0 , jak si$ chowa . Mo!e chocia! jemu uda si$ uciec. - Gabrielu! - pos " am mu szeroki firmowy u'miech, którym zjednywa am sobie klientów Piek a. - To znaczy, Archaniele Gabrielu! Zatrzyma si$ obok mnie. - Och, po co tak oficjalnie! Wystarczy Gabrielu - u'cisn& mnie serdecznie. Zaraz... Co si$ dzieje? Nie krzyczy? Czy!by nie goni mnie dlatego, !e widzia b $kitne 'wiat o jego lampy? Ani nie widzia , jak chy kiem wymykamy si$ z jego rezydencji? By am zdezorientowana. - Jakie to szcz$'cie, !e ci$ spotka em - powiedzia . - Bardzo chcia em z tob& porozmawia(. - Taaak? - zapyta am powoli. Czyli nie wie? Nie mog am uwierzy(, !e nam si$ uda o. Co' takiego! Czy!bym chocia! raz w !yciu mia a szcz$'cie? Niewiarygodne. Poczu am przyp yw nadziei. Skoro teraz tak dobrze mi idzie, to mo!e i z tym ca ym Moronim sprawnie sobie poradz$? Archanio wzi& mnie pod r$*$. Rozejrza si$ po otaczaj&cym nas bluszczu. Jednak po chwili wróci do mnie spojrzeniem swoich przenikliwych orzechowych oczu. - Wydawa o mi si$, !e kto' z tob& by - wyt umaczy swoje zachowanie. - A tak, Piotrek - powiedzia am szybko. - Ale ju! poszed . Dawno. Tak, ju! go tu nie ma. Zdecydowanie. Rozdzielili'my si$. Mamy si$ potem spotka(. Wiesz, jak to jest... Za'mia am si$. Czu am, !e coraz bardziej si$ pogr&!am, ale by am tak przera!ona, !e nie mog am nic na to poradzi(. Gabriel nadawa si$ na namiestnika Arkadii. Ca & swoj& postaw& i zachowaniem pokazywa , !e jest osob& u w adzy. Jego twarz o odrobin$ ostrych rysach cechowa y zaci'ni$te usta i ostre spojrzenie oczu, które wydawa y si$ wszechwiedz&ce. Ca /'( odrobin$1 agodzi y br&zowe loki okalaj&ce jego anielsk& twarz. By pi$kny, ale jednocze'nie powa!ny. Wzbudza respekt. - Rozumiem - oznajmi . - Co powiesz na ma y spacer? Chcia bym z tob& porozmawia( o sprawach anielskich, diabelskich i w ogóle o tobie. Jeste' bardzo ciekaw& postaci&, Wiktorio. Jeszcze nie mieli'my sposobno'ci, by pogaw$dzi(.
- Nie ma sprawy - odpar am i doda am g /'niej, by Piotrek us ysza : - Z moim ch opakiem mam spotka( si$ w parku niedaleko domu moich rodziców ko o fontanny. To mog$ chwil$ pospacerowa(. Powoli oddalili'my si$ alej&. Szybko odwróci am g ow$. Zd&!0 am zauwa!0(, !e li'cie bluszczu si$ poruszy y. Zupe nie jakby kto' zza nich wyszed . - Droga Wiktorio, widz$, !e znowu machlojki diab ów ci$ dosi$2 y - rzek znu!ony archanio . - Chc$, by' wiedzia a, !e bardzo ci wspó czuj$. To, co zapomnia "', mia o by( zapomniane. Bardzo mi przykro, !e niemi e wspomnienia powróci y. - Nie ma sprawy - odpar am zak opotana. Za'mia si$ cicho. Szli'my niespiesznie jedn& z ocienionych alejek. Min$ a nas jaka' para, oboje kiwn$li przyja#nie g owami na powitanie. - Jest sprawa - westchn& . - Mamy ci&2 e k opoty z tymi diab ami. 8 ysza "' mo!e, co si$ wydarzy o nad Jeziorem Czasu? Kiwn$ am g ow&. - Ca e szcz$'cie, !e ci$ w to nie wci&gn$li. Czekaj& ich naprawd$ powa!ne konsekwencje. W Niebie prawo jest 'wi$te. Nie mo!na nagina( go do swoich potrzeb. S&dz$ te!, !e nie uda im si$ zdoby( teraz sta ego pobytu w Niebie. Jednak!e tak jak ty dostali pobyt czasowy na najbli!sze siedemdziesi&t siedem lat. To za krótko na kar$ za w amanie na teren jeziora. Z kolei po ekstradycji do Piek a wyrok nie b$dzie ich ju! obowi&zywa - ponownie westchn& ci$!ko. - Lucyfer najprawdopodobniej, chc&c zrobi( mi na z /'(, oczy'ci swoich podw adnych z zarzutów. To skomplikowana sprawa... Tak, Gabriel zdecydowanie nie powinien si$ dowiedzie(, !e razem z Piotrusiem byli'my nad Jeziorem Czasu i maczali'my w tym wszystkim palce. Teraz ju! by am pewna tego, !e przyznanie si$ by oby z ym posuni$ciem. - Przepraszam, !e ci$ tym zam$czam - u'miechn& si$ do mnie ciep o. Wy!alanie si$ nie by o powodem, dla którego porwa em ci$ na spacer. Po pierwsze, chc$ zapyta(: jak podoba ci si$ Niebo? Zbli!ali'my si$ do niskiego murka oddzielaj&cego tereny ogrodu od stromizny, któr& ko%czy si$ p askowy!. Archanio pu'ci moje rami$ i opar si$ o niego, podziwiaj&c widok. Przed sob& mieli'my ca & Edeni$. Jej metalowe kopu y b yszcza y w zachodz&cym 'wietle. Wygl&da a pi$knie. - Bardzo - odwzajemni am u'miech. - Nie spodziewa am si$, !e jest takie bajkowe. My'la am, !e raczej przypomina Piek o, !e jest ziemskie. No i wszyscy s& bardzo mili. Chocia! powiem ci, Gabrielu, !e zamówienie herbaty w Administracji grozi utrat& zmys ów. Zachichota . Tak! Wielki w adca Nieba zachichota przy mnie niczym ma y ch opiec. - Tak - powiedzia . - Nasi pracownicy s& momentami zbyt gorliwi. Mam jednak nadziej$, !e napar ci smakowa ? - By wy'mienity - przyzna am. - Nigdy nie pi am takiej herbaty.
Anio wygl&da , jakby urós w sobie. - To ja wpad em na pomys , !eby serwowa( klientom Administracji drobny pocz$stunek i napoje - oznajmi . - )wietny pomys - mrukn$ am i wróci am do opowie'ci. - Poza tym zobaczy am moich rodziców. Nie widzia am ich odk&d, no có!, umarli. - Ciesz$ si$. Wi$zi rodzinne s& bardzo wa!ne. Trzeba mie( dom, ludzi, których si$ kocha, wobec których jest si$ lojalnym. Przypomnia am sobie zdj$cia tajemniczej Anabelle i to, w jaki sposób tytu owa a archanio a. - A jak to jest z anio ami? - zapyta am. - Istnieje kto' taki jak Anio Stró!? Od diab ów doskonale wiedzia am, !e taka posada nie istnieje. Jednak oni zawsze mogli mnie ok ama(. - Nie, nie ma kogo' takiego - wyja'ni . - To znaczy, nie ma takiego stanowiska. - Jak to? - nie zrozumia am. - Nie ma tylu anio ów, by zapewni( opiek$ wszystkim ludziom na Ziemi. Jest to po prostu technicznie niemo!liwe. - To sk&d si$ wzi$ o przekonanie o Anio ach Stró!ach? Przecie! nawet s& do nich modlitwy. Nie podoba o mi si$ to, co us ysza am. To oznacza o, !e nikt mnie nie pilnowa . Chocia!, gdyby pilnowa , to chyba nie raz z apa by si$ za g ow$ i zrezygnowa z posady nad tak krn&brnym i „zdemonizowanym” podopiecznym. - Czasami si$ zdarza, !e kto' staje si$ takim opiekunem - wyja'ni . - Jak wiesz, nie mo!emy zak ada( rodzin, ale potrafimy kocha(. Kochamy ludzi. Czasem traktujemy ich jak cz onków w asnej rodziny, dawno niewidziane dzieci. Gdy jaki' anio jest samotny, mo!e zacz&( opiekowa( si$ jakim' 'miertelnikiem. S .!0( mu drobn& pomoc&. Oczywi'cie !aden cz owiek o tym nie wie. Nie wolno pokazywa( si$ swojemu podopiecznemu - lekko si$ zarumieni . Listy do niego kierowane przeczy y tej ostatniej zasadzie. - Mia em kiedy' podopieczn& - wyjawi 1'ciszonym g osem. Na jego twarzy pojawi si$ delikatny u'miech. Wspomnienia chyba by y bardzo pogodne i mi e. - Nazywa a si$ Anabelle. Pozna em j& przypadkiem podczas pieszej wycieczki po Alpach Szwajcarskich. By a wtedy ma & dziewczynk&. Posz a na 4 ugi spacer ze starszym rodze%stwem i si$ od nich od &czy a. Pomog em znale#( jej wtedy drog$. Od tamtej pory co jaki' czas do niej zagl&da em, pomaga em. Mo!na powiedzie(, !e czuwa em nad ni&. By a dla mnie niczym córka. Kiwa am g ow&. Czyli to nie zakazana mi /'(, jak podejrzewa am. Skarci am si$ w duchu. Jak mog am o co' takiego podejrzewa( Gabriela? By przecie! dobry. To diab y by y tymi zdeprawowanymi istotami nadprzyrodzonymi.
- Traktowa a mnie jak Anio a Stró!a. Nawet tak mnie tytu owa a - doda z lekk& dum& i spojrza lekko zbity z tropu. - Musia em jej si$ wtedy pokaza( wyzna jakby na swoj& obron$. - Inaczej wpad aby w rozpadlin$ skaln&. Nie mia em wyboru. Poczu am si$ w obowi&zku go pocieszy(. - Spokojnie, przecie! nasz los zosta dawno temu zapisany. Nie mo!emy go zmieni(. Widocznie tak musia o si$ sta(. Zmarszczy brwi i spojrza na mnie zaskoczony. - To nieprawda - zaprzeczy . - Przecie! po to ludzie maj& woln& wol$. Je!eli wszystko od dawna by oby przes&dzone, to nie mia oby to najmniejszego sensu. Poczu am, !e gotuj$ si$ w 'rodku ze z /'ci. Diab y mówi y mi co' innego. A szczególnie podkre'la y t$ informacj$ podczas wizji nad pewnym zbiornikiem wodnym... - A jak to jest z Jeziorem Czasu, o którym opowiada <'? Przecie! ono pokazuje przysz /'(. W takim razie nie mo!na jej zmieni(. - Pokazuje jedn& z wersji przysz /'ci. Gdyby patrze( w jego wody wystarczaj&co d ugo, pewnie mo!na by zobaczy( wszystkie. To cz owiek dokonuje wyboru, to od niego zale!y, jak potocz& si$ jego losy. Poczu am si$ oszukana. To znaczy, !e mo!liwe, !e wcale nie b$4$ mia a najpi$kniejszej na 'wiecie bia ej sukni 'lubnej? A co si$ stanie, jak w ogóle nie do!yj$1'lubu?! Ciekawe, czy zobaczy abym inn& wersj$ przysz /'ci? Na przyk ad staro'( sp$dzon& w Piekle w towarzystwie pewnego diab a. - Rozumiem - odpar am, usi uj&c ukry( emocje. - Wracaj&c do mojej podopiecznej, to pilnowa em Anabelle przez ca e jej !ycie. Wiesz, !e zosta a siostr& zakonn&? - u'miechn& si$. - Postanowi a s .!0( Bogu. Mo!liwe, !e to przeze mnie. Na szcz$'cie obie wojny 'wiatowe omin$ y Szwajcari$. Chcia em, !eby mia a szcz$'liwe !ycie. Od czasu do czasu spaceruj$ z ni& po tych ogrodach. Z moj& ma & Anabelle. Kiwa am g ow&, s uchaj&c jego opowie'ci. Zachowywa si$ jak ojciec dumny ze swojej pociechy. Zapewne tak w "'nie si$ czu . - Droga Wiktorio, przepraszam ci$ za te opowie'ci. Nigdy nie mia em z kim si$ nimi podzieli(. - Jego przenikliwe orzechowe oczy przewierca y mnie na wylot. - Jednak czuj$, !e tobie mog$ zaufa(. Czemu wszyscy mi ufali? Poczu am si$ jak ostatnia szuja, gdy przypomnia am sobie, !e w "'nie go okrad am. Powinnam powiedzie( mu prawd$, ale nie mog am, dopóki nie b$4$ mia a wystarczaj&cych dowodów. Teraz Moroni wszystkiego by si$ wypar . - Nie wiem, co mam powiedzie(. Dzi$kuj$ ci za zaufanie - wydusi am. Nie wiem, czy powiniene' mi ufa(. Jestem tylko cz owiekiem. - A! cz owiekiem - poprawi mnie. - Wolna wola czyni z ciebie naprawd$ pot$!D& istot$.
- Przysi$gam, !e nikomu nie powtórz$ tego, co mi w "'nie powiedzia <' zapewni am go. Tak te! zamierza am zrobi(. Cho(bym mia a umrze( za dochowanie tajemnicy. - Gabrielu, ja tak!e chcia abym ci o czym' opowiedzie(, ale jeszcze nie mog$ - mia am wra!enie, !e si$ rozp acz$. - Dobrze? Kiedy' co' ci opowiem. Mam nadziej$, !e nie b$dziesz wtedy na mnie z y. Zmarszczy czo o. - Hm... no dobrze - chyba nie by zadowolony. A mo!e to by a gra? Mo!e chcia w ten sposób wyci&gn&( ode mnie wszystko, co wiedzia am o Moronim i o diab ach? Nie, to archanio . Nie posun& by si$ do psychologicznych gierek i grania na uczuciach. Rozpogodzi si$, patrz&c na panoram$ Arkadii. - Jeszcze o czym' chcia em z tob& porozmawia(. Wiem, !e by "' diablic&. Powiedz mi, czy uwa!asz, !e taka praca mia aby sens w Niebie? To znaczy, praca anielicy - za'mia si$. - Diablice raczej nie s& nam potrzebne. - Nie wiem - wzruszy am ramionami, zaskoczona jego pytaniem. No prosz$, czy!by Arkadia chcia a wyj'( naprzeciw Piek u i tak!e rozwin&( zakres swoich us ug? Wydawa o mi si$ to dziwne, ale có!... prawa rynku dotycz& nawet za'wiatów. - A macie braki kadrowe? - zapyta am. - Tak - skrzywi si$. - Nie dajemy sobie rady z obs ugiwaniem wszystkich zmar ych. Jest ich coraz wi$cej ka!dego roku. Mam wra!enie, !e ludzi nigdy nie przestanie przybywa(. Nied ugo pod bramami Nieba ustawi& si$ kolejki... - Na pewno nie b$dzie tak #le - stara am si$ go pocieszy(. - B$dzie... oj, wierz mi - westchn& . - Nie jestem tylko pewien, czy wprowadzaj&c anielice, nie sprowadzimy sobie na g ow$ nowych k opotów. Wiedzia am, co chcia przez to powiedzie(. Ja nie podo " am roli diablicy. Wszystkich zawiod am. - S&dz$, !e w Niebie nie b$dzie to takim problemem - odpar am. - Tutaj nie ma diab ów, które b$4& usi owa y wprowadzi( w !ycie swoje teorie spiskowe. - Chyba, !e damy obywatelstwo Belethowi i Azazelowi... - No, chyba !e je im dacie - przyzna am. - Chocia! powinni'cie przyjrze( si$ te! w asnym zast$pom. Jego orzechowe oczy przewierca y mnie na wylot. - Co chcesz przez to powiedzie(? - W "'nie tego na razie nie mog$ powiedzie(... - Chcesz powiedzie(, !e nie mo!esz powiedzie(? Kto' ci grozi? - Nie mog$ powiedzie(... Ca a ta rozmowa robi a si$ coraz bardziej bezsensowna. - Kiedy' ci powiem. A wracaj&c do anielic, to s&dz$, !e to dobry pomys . Na pewno znajdziesz dziewczyny godne zaufania, które dobrze si$ spisz&.
Zalet& w tym zawodzie jest wygadanie i zdolno'( do przekonania klienta. Momentami strasznie to przypomina telemarketing. A w ka!dym razie mnie si$ to tak kojarzy o. - Masz w tym do'wiadczenie - zamy'li si$. - Kilka miesi$cy pracowa am w tym zawodzie - wzruszy am ramionami. Powiem ci, !e ci$!ko jest czasami namówi( zmar ych na Piek o. Oni wiedz&, co jest dobre. Poza tym stereotypy panuj&ce w ludzkich umys ach powinny wam sprzyja(. Niebo z zasady jest lepsze. - A nie czu "' wyrzutów sumienia, namawiaj&c 'miertelników na Ni!sz& Arkadi$? - chcia wiedzie( archanio . Nigdy si$ nad tym tak naprawd$ nie zastanawia am. Nie musia am dokonywa(1!adnych moralnych wyborów. To po prostu by a moja praca. Praca, która dawa a mi mo!liwo'( podró!owania na Ziemi$, do ukochanego Piotrusia. - Chyba nie - odpowiedzia am. - W ko%cu Piek o nie jest takie z e. - Niebo jest lepsze - powiedzia z wy!szo'ci& Gabriel. - S& bardziej do siebie podobne, ni! s&dzisz - mrukn$ am. Nie skomentowa moich s ów. - Mam dla ciebie propozycj$, Wiktorio - powiedzia zamiast tego. - Jak&? - zapyta am nieufnie. Archanio odwróci si$ w moj& stron$. Nad Edeni& powoli zapada zmrok. Jego twarz ukryta by a cz$'ciowo w cieniu. - Co powiesz na to, !eby by( nasz& przeciwwag& dla Kleopatry? Jest doskona & diablic&. Nie wiem, jak to si$ dzieje, ale zdo " a namówi( na Ni!sz& Arkadi$ nawet kilku biskupów. Po prostu w g owie mi si$ to nie mie'ci... Poza tym maj& teraz jeszcze jak&' now& diablic$. Dobrze o tym wiedzia am. Cholerna Phylis... - Chcesz, !ebym prowadzi a kursy dla nowych anielic? - zdziwi am si$. Nie by o tu wiele do t umaczenia. Mnie wystarczy asystuj&cy diabe , !ebym wszystko poj$ a. Rozmowa z Kleopatr& w sumie nie by a potrzebna. - Nie, nie chodzi mi o tak& pomoc - pokr$ci g ow&. - Bo wiesz, !e na pocz&tku wystarczy oby, !eby anio pomaga kobiecie przekonuj&cej zmar ych? Nie rozumia am, jakiej pomocy z mojej strony oczekiwa . - Wiem, Wiktorio, ale nie o to mi chodzi. Chcia bym ci$ zapyta(, czy nie zosta aby' nasz& pierwsz& anielic&? Oniemia am. - Ale ja !yj$! - wybuchn$ am. - Wiem, ale nie martw si$. My poczekamy. Jeste'my cierpliwi .'miechn& si$.
Rozdzia 33 Moja rozmowa z Gabrielem by a odrobin$ surrealistyczna. Nie wiedzia am, czy mam si$ po tym wszystkim 'mia(, czy p aka(. Oczywi'cie archanio zapewni mnie, !e nie !yczy mi 'mierci ani nie wró!y krótkiego !ycia. Jednak ja to tak odebra am. Nie mia am wyboru, wi$c zgodzi am si$ zosta( anielic& po swojej 'mierci. Anio nie chcia s ucha( moich zapewnie%, !e mam s abe osi&gni$cia. Nie chcia 9 ysze( o odmowie. Moje obawy skomentowa do'( wyczerpuj&co: - Po prostu pracowa "' po z ej stronie. Przyjrzyj si$ Niebu i Piek u. Czy w Ni!szej Arkadii widzia "' jakiekolwiek dziecko? Albo rodzin$ mieszkaj&3& razem? W Piekle nie ma instytucji, jak& jest rodzina. Tam trafiaj& samotni ludzie egoistycznie szukaj&cy rozrywek. Ludzie s abi, którzy daj& si$ skusi( diab om. Po pewnym czasie zamieszkiwania w Ni!szej Arkadii pojmuj& swój b &d. Odkrywaj&, !e s& tak samo samotni jak na pocz&tku. Na tym polega pobyt w tamtym miejscu. Niebo jest inne. Lepsze. S&dz$, !e nie mia aby' najmniejszych * opotów z prac& anielicy. Masz dobre serce. Nie wiem, czy b$4$ bardziej przekonuj&ca ze skrzyde kami na plecach. Ja chyba nie naogl&da am si$ wystarczaj&co kana u Telemarket Mango. Zdenerwowa mnie. Czy nie mog$ liczy( na normalne !ycie pozagrobowe? Mam pracowa( przez wieczno'(? Poza tym, jak!eby inaczej, kontrakt na anielic$ ma trwa( przepisowe siedemdziesi&t siedem lat. Ciekawe, czy potem b$4$ mog a zrezygnowa(? W&tpi$, czy jakikolwiek putto pomo!e mi wypl&ta( si$ z prawnych kruczków umowy z Niebem. Archanio trzyma w gar'ci ca & Administracj$. Dodatkowo moj& odmow$ storpedowa stwierdzeniem, !e i tak ju! mam moc, to po co mia aby si$ marnowa(? Nie wolno przecie! niczego marnowa(. Na z /'( od dzisiaj zamierzam zawsze zostawia( resztki na talerzu i wyrzuca( je do kosza... Szybko wbieg am do parku, w którym mia na mnie czeka( Piotrek. Mia am nadziej$, !e zrozumia instrukcje. Chcia am jak najszybciej go zobaczy(. By o mi strasznie #le. Chcia am, !eby mnie pocieszy . Zapad zmrok, jednak ulice Edenii nie potrzebowa y o'wietlenia, wystarcza olbrzymi Ksi$!yc. Prawie nie by o spaceruj&cych mieszka%ców Nieba. Wszyscy dawno udali si$ do domów. Okna tak!e zako%czy y na dzisiaj dzia alno'(. Stra!nik poszed do domu. Przy fontannie sta mój ch opak. Zauwa!0 am, !e pod koszul&, za /!ony za pasek, niczym pistolet, mia pod .!ny kszta t zako%czony owalem. Lampa /'wiecenia archanio a. Piotru' tak!e mnie zauwa!0 . U'miechn& si$ z ulg&. Przytulili'my si$ mocno. - Martwi em si$ - powiedzia . - Strasznie d ugo ci$ nie by o.
- Gabrielowi zebra o si$ na wyznania - mrukn$ am ponuro. - Uwierzysz, !e zaproponowa mi prac$, kiedy umr$? Mam zosta( pierwsz& w historii anielic&. On chyba chce zniszczy( z moj& pomoc&1'wiat... - Na pewno nie b$dzie tak #le. Ka!dy mo!e pope nia( b $dy - pocieszy mnie. - Jestem pewien, !e ju! nigdy wi$cej nie wysadzisz Ksi$!yca. Taki numer móg uda( ci si$ tylko raz. @ y nastrój wcale nie znikn& . - Wygl&da na to, !e archanio nie mo!e si$ doczeka(, a! umr$. Zupe nie jakby kibicowa temu co nieuchronne. To troch$ straszne. Piotrek pokiwa g ow&, przyznaj&c mi racj$. - Na pewno nie czeka. Nie martw si$. - Mówisz tak, bo nie widzia <' ekscytacji na jego twarzy. Wyobra!a sobie, !e z moj& pomoc& dokopie Piek u, !e zyska wi$cej dusz... - Ju! dobrze, dobrze - Piotrek g adzi mnie po plecach, mocno przytulaj&c. - Wszystko b$dzie dobrze. Jestem przy tobie. Zawsze przy tobie b$4$. I nie pozwol$ jakim' anio om na zrobienie ci krzywdy. Powoli si$ uspokaja am. - Za to ja spotka em babci$ - skrzywi si$. - To #le? - podnios am na niego wzrok. By wyra#nie zak opotany. - Nakrzycza a na mnie, !e si$1#le prowadz$ - mrukn& . - Podobno widzia a w jakim' oknie, zupe nie nie wiem, o co jej chodzi o, !e pij$ alkohol. To znaczy, !e si$ upijam na imprezie. Postanowi am nie t umaczy( mu znaczenia okien. Kiedy' si$ dowie. Na razie nie musia am go stresowa( faktem, !e jego babcia mo!e wiedzie( znacznie wi$cej o jego codziennym i prywatnym !yciu. No, chyba !e stra!nik zareagowa w odpowiednim momencie. - Nie martw si$. Ona tylko si$ o ciebie troszczy - pocieszy am go. - Co teraz zrobimy? Idziemy do Piek a po jab ko i do Moroniego? - Chod#my - skin& g ow&. W tej chwili nad naszymi g owami za omota y ci$!ko skrzyd a. Spojrzeli'my do góry. Czarnoskrzyd y anio opad obok nas na ziemi$, rozche stana od wiatru koszula ukazywa a trójk&t g adkiej piersi. Jego sanda y zapad y si$ w b oto, które powsta o z rozlanej dooko a fontanny wody. Skrzywi si$ z obrzydzeniem. - Moi ulubieni 'miertelnicy! - zawo " , uprzednio rozejrzawszy si$ dooko a. - Czy!by'cie mieli dla mnie jaki' prezent? Wpatrywa si$ z chciwo'ci& w wybrzuszenie pod koszul& Piotrka. - Tak - mrukn$ am. - Mamy lamp$. Jego oczy zab ys y. - Uda o wam si$ j& zdoby(! - wydawa si$ w to nie wierzy(. Jego d onie lekko dr!" y, gdy si$gn& po niepozorny przedmiot. Piotrek stara si$ ju! przypadkiem nie machn&( lamp&, byle tylko nie rozb ys a
osza amiaj&cym b $kitem. Nie wiem, w jaki sposób j& poprzednio zgasi . Musia si$ chyba solidnie nam$czy(. Moroni ostro!nie przej& lamp$, jakby by a najdelikatniejszym przedmiotem na 'wiecie. - Jest cudowna - zachwyci si$. Dyskutowa abym. Zwyk y patyk z kryszta em na czubku. Jej 'wiat o te! jako' specjalnie mnie nie porazi o. Po prostu przera#liwie mocny b $kit. Lampa jak lampa. Tyle !e anielska. - Doskonale. W takim razie jeszcze tylko trzy przedmioty - Moroni szybko ukry zdobycz w torbie przewieszonej przez rami$. - Moi wyznawcy jeszcze nie poznali znaczenia ko'ci niewini&tka, ale na pewno szybko to nast&pi. Wtedy przeka!$ wam dalsze instrukcje. -adne z nas nie pisn$ o nawet s owem o jab ku, które ju! uda o nam si$ zdoby(. Nie wiem, o czym my'la Piotrek, ale mnie intrygowa teraz pewien fakt. - Sk&d wiedzia <', !e tu b$dziemy? - zapyta am. - Mam swoich informatorów w Niebie - odpowiedzia protekcjonalnie. Od samego ranka kontrolowa em wasze poczynania. Widziano, jak osobno opuszczacie ogrody Gabriela, pomimo !e udali'cie si$ tam razem. Czyli o jab ku nic nie wiedzia . - Poza tym mam dla was nowe zadanie - o'wiadczy . - Jakie zadanie? - zapytali'my w tym samym momencie. Nie spodoba o mi si$ to. Oj, wcale. - Nie zrobimy dla ciebie niczego wi$cej - warkn$ am. - Jeszcze tylko trzy przedmioty i dajesz nam 'wi$ty spokój, pami$tasz? Za'mia si$ ponuro. - Dam wam 'wi$ty spokój, och, dam. Jednak nie podo acie zdobyciu kolejnych przedmiotów bez pomocy. Moim warunkiem jest, by kto' wam pomaga . - Kto? - rzeczowo zapyta Piotrek. - Kto', komu jestem winny przys ug$ - u'miechn& si$. - Waszym pomocnikiem zostanie diabe Beleth. Spojrzeli'my po sobie. Diabe ? I to na dodatek Beleth? - Musicie uwolni( go chy kiem z wi$zienia - kontynuowa anio . - Zdaj$ sobie spraw$, !e mo!e to doprowadzi( do pewnego zamieszania, jednak postaram si$ je opanowa(. Poza tym nikt si$ nie dowie, !e to wy go wydostali'cie. - Nie zgadzam si$ - odpar Piotrek. - Nie masz nic do gadania - skwitowa Moroni ze z /'liwym u'miechem. Albo uwolnicie Beletha i b$dziecie korzysta( z jego pomocy, albo wyjawi$ Gabrielowi, !e byli'cie nad Jeziorem Czasu. Wybierajcie. Spojrza am na Piotra.
- Zastanawiam si$, czy przyznanie si$ do winy nie b$dzie mia o mniejszych konsekwencji - powiedzia am. Ch opak pokiwa g ow&, ale anio nas wy'mia . - Chyba nie s&dzicie, !e ujdzie wam to na sucho? Wycieczka nad jezioro czy kradzie! lampy? Gabriel na pewno nie wybaczy wam k amstwa w !ywe oczy. Poza tym podburz$ reszt$ anio ów, by skazano was dla przyk adu. Zadbam o to, by'cie otrzymali najgorsz& z mo!liwych kar. - Niby jak&? - zakpi Piotrek. - Nie zabijesz nas. Najwy!ej po 'mierci trafimy do Piek a. - Och nie, mój drogi. Ju! ja zadbam o to, by'cie trafili na miejsce wiecznego odpoczynku do Tartaru... Jego s owa zawis y w powietrzu. Po plecach pociek a mi stru!ka potu. Nie mogli'my tam trafi(. Piotrek nie zrozumia , o co chodzi. Szybko mu wyja'ni am: - Tartar to miejsce, gdzie trafiaj& najczarniejsze dusze. Mordercy, gwa ciciele, szale%cy. Tam jest tak strasznie, !e nie maj& wst$pu nawet anio y i diab y... - Albo nie - Moroni zmieni zdanie. - A mo!e namówi$ ich na egzekucj$ po waszej 'mierci? Publiczne przeszycie gorej&cym mieczem, co s&dzicie? Zdarza y si$ ju! takie przypadki. W ko%cu macie zbyt siln& moc, jeszcze zdo acie uwolni( si$ z Tartaru. Piotrek mia min$, jakby chcia zmia!4!0( go spojrzeniem. - Nie wierz$, !e mo!esz to zrobi(. Nie namówisz nikogo na Tartar czy egzekucj$. To Niebo! Przejrz& ci$. Poza tym my powiemy wszystko, co o tobie wiemy. Moroni zachichota . - A chcesz zaryzykowa( i si$ przekona(? Nie wiedzia am, czy powinni'my mu wierzy(. Z drugiej strony kompletnie nie zna am historii Arkadii. Nie zdawa am sobie sprawy z tego, czy tutaj naprawd$ zdarzaj& si$ takie rzeczy i czy co' takiego by o w ogóle mo!liwe. Niestety tylko histori$ Piek a mia am w ma ym palcu. Nawet nie wiem, czy kto' wydawa przewodnik po Arkadii. Zme am w ustach przekle%stwo. - Zrobimy to - warkn$ am w'ciek a. - O ile najpierw powiesz nam, dlaczego jeste' mu winny przys ug$. Zmru!0 podejrzliwie oczy. - Czemu chcesz to wiedzie(? - Odpowiedz... - wzruszy am ramionami. - Dla mnie sprowadzi ci$ do Nieba - o'wiadczy , najwyra#niej dochodz&c do wniosku, !e ta wiedza do niczego mi si$ nie przyda. - Ja zaj& em si$ dostarczeniem tutaj pana Piotra. Ciebie nie uda oby mi si$ przekona(. A oboje byli'cie mi potrzebni.
- Nie jeste' mu winny przys ugi - powiedzia am zadowolona z siebie. Sama posz am do Nieba. On mnie nie namawia . Nie musimy go uwalnia(. - A dlaczego posz "' do Arkadii? - zapyta z niewinn& min& Moroni. - Bo chcia am si$ dowiedzie(, czy Piotrek naprawd$ mnie zdradzi , czy to mo!e sprawka diab ów. Anio poklepa torb$, jakby chcia si$ upewni(, !e lampa nadal w niej jest. - A czemu zacz$ "' podejrzewa(, !e to mo!e by( sprawka diab ów? - No, bo si$ podejrzanie zachowywali... - Czy naprawd$ jeste' a! tak naiwna, !e uwa!asz, !e zdo " aby' przechytrzy( tak starego diab a, jakim jest Beleth? Gdyby nie chcia pó 9 ówkami da( ci do zrozumienia, !e co' jest nie tak, toby tego nie zrobi . To pot$!na istota, której wiek jest liczony w miliardach lat. S&dzisz, !e nie ukry by przed tob& prawdy? Nie wierzy am mu. Beleth wielokrotnie udowodni mi, !e potrafi zachowywa( si$ bardzo nierozs&dnie. Zw aszcza wtedy, gdy chodzi o o mnie. Chyba mia k opoty z panowaniem nad emocjami w takich momentach. - Nieprawda - uparcie trwa am przy swoim. - Poza tym Beleth i Azazel musieli mnie sprowadzi( do Nieba, !ebym pomog a im w zdobyciu w adzy archanielskiej. Czyli tak czy inaczej bym tu przysz a. W !adnym wypadku nie jest to twoja zas uga. - Dobrze, w takim razie nie wierz w moje s owa. A chcesz wiedzie(, dlaczego jeszcze jestem winien Belethowi przys ug$? Spojrzeli'my na niego nieufnie. - Dla mnie Beleth zdradzi Azazela. Zamruga am. Niemo!liwe. To najlepsi przyjaciele. Chocia! z drugiej strony Azazel wielokrotnie wmanewrowywa Beletha w swoje ciemne sprawki. Mo!e wreszcie przystojny diabe postanowi si$ odegra(? - Nie wierz$ ci - o'wiadczy am. Za'mia si$ chrapliwie. - To zupe nie jak Beleth. On te! nie wierzy , !e Azazelowi uda si$ zosta( archanio em. - Mo!liwe, !e w to nie wierzy , ale by by przynajmniej anio em. Za to przez ciebie zostanie wygna%cem. W&tpi$, !eby si$ na to zgodzi . - Przy mnie nie b$dzie wygna%cem. Gdy ju! zasi&4$ na tronie niebia%skim, umieszcz$ go po swojej prawicy. - A je'li twój plan si$ nie powiedzie? - prychn& Piotrek. - Co wtedy? 8&dzisz, !e nadal b$dzie po twojej prawicy? To diabe . Zdradzi ci$. - Zapewniam ci$, !e si$ powiedzie - o'wiadczy lekko zirytowany anio . - K amiesz - mrukn$ am. - Nie wierz$ w ani jedno twoje s owo. - Kochanie, anio y te! k ami& - skwitowa . - Nie obchodzi mnie, co my'licie. Macie uwolni( Beletha z wi$zienia. Potwierdzi, !e zawar ze mn& umow$. Zerkn$li'my po sobie z Piotrusiem.
- Wi$zienie znajduje si$ na po udniu Edenii, kawa ek za Wie!& Obserwacyjn&. Pilnuje go tylko jeden anio . Po prostu musicie jako' go obej'(. Beleth i Azazel s& zamkni$ci w osobnych celach. - Si$gn& do swojej torby. Wyci&gn& z niej d ugi !eliwny klucz. Wcze'niej pog aska z uwielbieniem lamp$ Gabriela. - Tym otworzycie jego cel$. Piotrek wzi& do r$ki klucz. - Proponuj$, !eby'cie natychmiast udali si$ do wi$zienia. Anio pilnuj&cy naszego diabelskiego uciekiniera pewnie nied ugo po /!y si$ spa(. Jego zmiennik przyjdzie o siódmej rano. Pracuj& na dwudziestoczterogodzinnych zmianach. Przez ca y czas u'miecha si$ z /'liwie. - Nie potrzebujemy pomocy Beletha w zdobyciu kolejnych przedmiotów /'wiadczy am. - Zapewniam was, !e potrzebujecie. W Piekle nie b$dzie tak atwo jak tu. - Ju! mamy jab ko - nie wytrzyma Piotrek. Pos " am mu ponure spojrzenie. Nie chcia am na razie tego zdradza(. - Jak to? - Moroni autentycznie si$ zdziwi , a zaraz potem zez /'ci . Oddajcie mi je! - za!&da . - I bez dyskusji. Piotrze, id# po nie, a ja tu poczekam z Wiktori&. B$dzie moj& tymczasow& zak adniczk&. Ch opak skrzywi si$. Spojrza na mnie, a ja kiwn$ am g ow&. Nie mieli'my wyboru. Piotru' stworzy drzwi z boku rze#by, z której wyrasta a fontanna. Nienawidzi am Moroniego i mia am ochot$ si$ na nim odegra(. Jak najszybciej. - A ty co? Wrócisz sobie zaraz szcz$'liwy do domu? - zakpi am. - Kiedy inni wykonuj& dla ciebie czarn& robot$? - Och nie - poklepa torb$. - Podrzuc$ tam tylko to cacko i jab ko, a nast$pnie udaj$ si$ na Ziemi$ do moich wyznawców. Zmotywuj$ ich, by szybciej odkryli znaczenie ko'ci niewini&tka. Przed nami zmaterializowa y si$ drzwi z wi'niowego drewna. Przeszed przez nie Piotrek. Z wahaniem poda anio owi owoc. Ten schwyci 1 apczywie jab ko i wepchn& do torby. - A teraz !ycz$ wam powodzenia w uwalnianiu Beletha - powiedzia . )miej&c si$ z nas szyderczo, zamacha czarnymi skrzyd ami, prawie bez wysi ku wzbijaj&c si$ coraz wy!ej w niebo. W ko%cu znikn& nam z oczu. - Nie podoba mi si$ to - mrukn& Piotrek. - Przecie! pomoc diab a nie jest nam potrzebna. - Nie mamy wyboru - stwierdzi am. Piotrek spojrza na mnie ze z /'ci&. - A ciebie w ogóle to nie rusza? - zapyta . - Chyba bardzo chcesz go znowu spotka(.
- Przesta%! - odburkn$ am. - Czyja wygl&dam, jakbym teraz szala a z rado'ci? Nie zale!y mi na Belecie. Jest dla mnie nikim. Nie zapomnia am, !e mnie zamordowa i podst$pem zwabi w to miejsce. Je'li s&dzisz, !e co' do niego czuj$, to jeste' g upi. Odwróci am wzrok, wbijaj&c go w wy &czon& o tej godzinie fontann$. Usilnie stara am si$ przekona( sam& siebie, !e to, co przed chwil& powiedzia am, by o prawd&. Ale je'li by o prawd&, to dlaczego czu am, !e * ami$? Nie mog$ zakocha( si$ w diable, przecie! kocham 'miertelnika. A nie mog abym kocha( ich obu naraz. Ju! sama si$ w tym gubi am. - Mam plan - o'wiadczy am, zmieniaj&c temat. - Jaki? - zapyta ponuro. - Moroni powiedzia mi, !e po zostawieniu przedmiotów w domu uda si$ na Ziemi$. Poczekamy, a! tak zrobi i w amiemy si$ do niego. Ukradniemy przedmioty i zaniesiemy je Gabrielowi. S&dz$, !e powinien by( na nas mniej ; y, je'li damy mu dowody zbrodni Moroniego.
Rozdzia 34 Zdj$ am buty i zanurzy am palce w piasku. Fala zmoczy a moje stopy, zatapiaj&c je coraz g $biej. Ukryli'my si$ w'ród ska , na pla!y, niedaleko domu Moroniego. Jeszcze pali y si$ w nim 'wiat a. Anio krz&ta si$ w swoim gabinecie. Nie spieszy o mu si$ na Ziemi$ do swoich wyznawców. - Ciekawe, czy Beleth ucieszy si$ na nasz widok - mrukn& Piotru'. Nadal boczy si$ na to, !e musieli'my go uwolni(. Liczy am, !e uda nam si$ okra'( Moroniego i nie b$dziemy musieli tego robi(. Ba am si$, !e moja decyzja o powrocie na Ziemi$ nie b$dzie ju! taka niez omna, gdy spotkam przystojnego diab a. W ko%cu 'wiat o w gabinecie zgas o. )ledzony przez nas anio wyszed na taras, rozpostar skrzyd a i odlecia w ciemn& noc, zostawiaj&c otwarte na o'cie! drzwi na taras. Kocha am t$ ufno'( mieszka%ców Niebios. Co prawda, kto' tak podst$pny jak Moroni nie powinien raczej wierzy( w prawo'( innych obywateli i mieszka%ców Arkadii. W ko%cu istnia o pewne prawdopodobie%stwo, !e trafi si$ kto' tak cwany i zdeprawowany jak on. - Idziemy - szepn$ am. Szybko w /!0 am buty. Wybiegli'my zza ska i ruszyli'my w stron$ domu. Piotrek rozgl&da si$ czujnie, ale nikogo nie by o wida(. Dom sta na uboczu. Nie musieli'my przejmowa( si$ ciekawskimi spojrzeniami s&siadów. Przeskoczy am przez barierk$ rozleg ego tarasu. W domu panowa mrok. Niczego nie s ysza am poza szumem fal. U!0 am mocy, tworz&c w d oni kul$ przygaszonego 'wiat a. Piotrek otworzy szaf$. Jej wn$trze wygl&da o tak, jak je zapami$tali'my. Z t& ró!nic&, !e bezcenny r$kopis schowany by teraz w grubej tubie z karbowanego plastiku. Zdj$ am zakr$tk$. By tam. Anio widocznie ba si$, !e mo!e si$ rozsypa(, zanim odczyta go w asy'cie wszystkich przedmiotów. To by by o dopiero ironiczne zako%czenie ca ej historii. - Tak po prostuje zabierzemy? - zapyta Piotrek. - Nie wiem - przygryz am warg$. Gdyby'my je ukradli, to za szybko by si$ zorientowa , !e co' jest nie tak. - Mo!e zrobimy dla niepoznaki kopie? - zapyta am. - A czy kopie b$4& dzia "(? - Piotrek mia w&tpliwo'ci. - Przecie! klucze, które skopiowa "', dzia aj&, wi$c mo!liwe, !e i przedmioty, które zostawimy Moroniemu, b$4& dzia "(. Mia racj$. Kopistk& niestety by am za dobr&. - Trudno - wzruszy am ramionami. - Wa!ne, !eby'my orygina y przekazali Gabrielowi.
Po kolei wyjmowali'my z szafy przedmioty, a ja tworzy am ich falsyfikaty. By am ju! bardzo zm$czona. Na koniec zosta nam r$kopis. Piotru' wyj& go ostro!nie z ochronnej tuby. Rozwin$ am go. Napisany by w j$zyku, którego nie zna am, ale rozumia am. Kl&twa wie!y Babel ju! mnie nie obejmowa a. Potrafi am odczyta( ten tekst. To by o zakl$cie. A w ka!dym razie wywnioskowa am tak z pierwszej linijki, brzmi&cej „Zaklinam si y piekielne...”. Oryginalne, nie...? - Skopiuj go - pop$dzi mnie Piotrek. Mia racj$. Zbyt du!o czasu sp$dzili'my w domu Moroniego. Móg wróci( lada moment. Wzi$ am chropowaty pergamin w obie d onie. Wydawa si$ tak kruchy, jakby móg rozpa'( si$ na najdrobniejsze kawa ki. Piotru' skopiowa czarn& tub$. To by o proste, da sobie rad$. Dopiero uczy si$ korzysta( ze swoich zdolno'ci. Skupi am si$ na r$kopisie. Rdzawy, wytarty atrament nieczytelnego pisma zab ysn& na chwil$. Wygl&da , jakby by zasch & krwi&. I prawdopodobnie ni& by . Obrzydlistwo. Otworzy am oczy. Nic si$ nie sta o. Przede mn& nadal znajdowa si$ nieskopiowany dokument. - Co jest...? - mrukn$ am. Spróbowa am jeszcze raz. Zamkn$ am z ca ych si oczy. Czu am, jak moc p ynie wzd .! moich ramion a! do czubków palców. Uchyli am jedn& powiek$. No nie! Nic si$ nie dzia o. Dokument nie dawa si$ skopiowa(. - Nie mog$! - j$kn$ am. - Zupe nie jakby by chroniony. - Dokument tylko do odczytu? - zakpi Piotrek, jednak dobry humor przeszed mu, gdy zda sobie spraw$ z tego, co to oznacza o. - To jak my go skopiujemy? - zapyta . - Nie wiem. Chyba musimy go po prostu zabra(. Mo!e Moroni nie zajrzy do tuby? By o to tak prawdopodobne jak 'nieg w czerwcu, ale nie mieli'my wyboru. Piotrek wstawi pust& tub$ do szafy i zamkn& drzwiczki. Starali'my si$ po /!0( wszystko tak, jak le!" o na pocz&tku. By oby najlepiej, !eby Moroni pozosta w nie'wiadomo'ci jak d ugo tylko si$ da. Nocn& cisz$ przerwa 1 opot skrzyde . Anio wraca ! Nie mogli'my wydosta( si$ przez taras, bo prawdopodobnie tam by wyl&dowa . Pobiegli'my d ugim korytarzem do salonu. Stopy w sanda ach 'lizga y mi si$ po bia ej terakotowej pod odze.
Kiedy mija am kanap$, nogi mi si$ rozjecha y i wyl&dowa am na ty ku, bole'nie t uk&c sobie ko'( ogonow&. O cholera! - Wiki! - Piotrek szarpni$ciem postawi mnie na nogi, a nast$pnie tak samo mocno poci&gn& z powrotem na ziemi$. Moroni, pogwizduj&c cicho, wszed do salonu, trzymaj&c lamp$ Gabriela. Chyba nie móg si$ ni& nacieszy(. Min& kanap$, zapatrzony w kryszta owe cacko, i rozsiad si$ w fotelu. - Mój skarb - us yszeli'my jego cichy, pe en uwielbienia g os. - Moje cude%ko. Zerkn$li'my na siebie z Piotrusiem. Gollum si$ znalaz ... - Poka!esz tatusiowi, jak 'wiecisz? - Moroni rozp ywa si$ nad lamp&. Jasnob $kitne 'wiat o zala o pomieszczenie. Nas, przed jej blaskiem, zas oni a kanapa. Jak mieli'my st&d uciec? Mimo problemu z cichym oddaleniem poczu am dum$. Wykona am doskona & kopi$! Nawet Moroni, 'lepo zapatrzony w lamp$, nie dostrzeg , !e to nie by orygina . Dobra jestem! - Ach - westchn& anio , pora!ony 'wiat em. - Pi$kne. Nie mieli'my gdzie uciec. Piotrek wskaza na pod og$. Nie rozumia am, o co mu chodzi o. W ko%cu poj$ am. Cie%, jaki zostawia a na ziemi kanapa, by mniej wi$cej wielko'ci drzwi. Ch opak zerwa z szyi kluczyk i wsun& go w pod og$. Pod naszymi stopami powsta y drzwi z wi'niowego drewna. Piotrek si$gn& do klamki. Gdy j& przekr$ci, runiemy w dó . Zapewne narobimy te! mnóstwo ha asu. - Przygotuj si$ - powiedzia bezg /'nie. Kiwn$ am g ow& na znak, !e jestem gotowa. Piotru' przekr$ci klamk$. Spadli'my w dó . Zamacha am bezradnie 6$kami, a potem uderzy am o pod og$, bole'nie wykr$caj&c kostk$. Us ysza am, jak co' chrupn$ o. Piotrek mi$kko niczym kot zeskoczy obok mnie. Szybko wyci&gn& r$*$ i zatrzyma moc& drzwi, zanim trzasn$ y o 'cian$. W dziurze w suficie widzieli'my b $kitny sufit iskrz&cy si$1'wiat em. U!ywaj&c si piekielnych, Piotrek zamkn& drzwi. Zamek szcz$kn& . Zamarli'my, jednak nic si$ nie sta o. Kontur framugi powoli zacz& si$ rozmywa(. Po chwili jedynym 'ladem po drzwiach by y szybko znikaj&ce z ote przeb yski. Nie mieli'my oczywi'cie pewno'ci, !e Moroni niczego nie us ysza i nie zacz& w "'nie szale( po w asnym domu. My jednak byli'my bezpieczni. Przez jaki' czas. Rozejrza am si$. Znajdowali'my si$ w moim domu w Los Diablos. Tutaj anio nie móg przyj'(. Jego drzwi bez przepustki wygl&daj&cej jak karta magnetyczna nie mog yby si$ otworzy( w Ni!szej Arkadii.
Poruszy am stop&. Przeszed j& ostry ból. )wietnie. Z ama am co'. Obj$ am nog$ w kostce i tchn$ am w ni& moc. Poczu am, jak pod skór& ko'ci wskakiwa y na w "'ciwe miejsca. - Miau - Behemot doskoczy do mnie i poliza moj& twarz. Podrapa am go za uchem. - Wiki, nic ci nie jest? - Piotru' zdj& plecak i rzuci go na ziemi$. Gdy pomaga mi wsta(, kotek zacz& z zainteresowaniem obw&chiwa( torb$. Chyba poczu , !e w 'rodku znajduj& si$ ciekawe przedmioty. Od razu znalaz szczelin$ w miejscu, w którym nie by dosuni$ty suwak, i wepchn& tam swoj& trójk&tn& g ówk$. - Behemot, zostaw - powiedzia am. - Tam s& z e przedmioty do czarnej magii. Kotek wyj& pyszczek. Zauwa!0 am, !e co' prze!uwa . - On co' zjad ! - zawo " am spanikowana, api&c zwierzaka. Piotrek chwyci plecak i zacz& wysypywa( jego zawarto'( na dywan, ja za' przytrzyma am zwierzaka za g ow$. Si & otworzy am mu szcz$ki, ale pomi$dzy nimi ju! nic nie by o. - Co zjad <', g upku?! - j$kn$ am. - Mo!e ci zaszkodzi(. Kotek wyrwa mi si$ i zeskoczy na pod og$. Zacharcza . On na pewno zaraz umrze! Oczami wyobra#ni widzia am ma e medaliony, które z pewno'ci& zdo " by prze kn&(. Bez trudu mog yby zatka( mu przewód pokarmowy. Co robi(? Co robi(? - pomy'la am. Gdzie ja znajd$ w Piekle weterynarza?! Kocurek pokiwa g ówk& i kichn& dono'nie, a z noska polecia y mu iskry. - Co zjad ?! - krzykn$ am, chocia! chyba zaczyna am si$ tego domy'la(. Piotrek odwróci si$ do mnie zak opotany. W d oni trzyma zielone jab uszko. Odwróci je tak, !ebym dostrzeg a 'lady z$bów pupila. - Nie wiem, od kiedy koty jedz& jab ka, ale twój w "'nie to zrobi powiedzia . Spojrzeli'my na zwierzaka. Zamacha ogonem i bez rozbiegu wskoczy na prawie dwumetrow& szaf$, po czym wystawi 1 ebek za jej kraw$4#, podziwiaj&c wysoko'(, któr& osi&gn& . Zamrucza zadowolony z siebie i roz /!0 si$ tam do snu. - Jab ko chyba b$dzie nadal dzia "(, no nie? Brakuje tylko ma ego kawa ka - zapyta Piotrek, oceniaj&c odcisk szcz$k kota. - Chyba tak - powiedzia am, patrz&c z dezaprobat& na diabolicznego zwierzaka, a on, jak to tylko koty potrafi&, ca kowicie mnie zignorowa . Wydawa si$ bardzo szcz$'liwy ze zdobycia nowych zdolno'ci. - Wstr$ciuch - skarci am pupila. - Dobra, zbierajmy si$ - powiedzia Piotrek. - Im szybciej b$dziemy mie( za sob& rozmow$ z Gabrielem, tym lepiej.
Kiwn$ am g ow& i dla pewno'ci jeszcze raz sprawdzi am zawarto'( plecaka. Wyj$ am r$kopis z zakl$ciem. Intrygowa mnie. Ciekawe, czy naprawd$ dzia a? I co to w ogóle znaczy, !e otwiera bramy Piekie ? Tam przecie! nie ma bramy... - Idziesz? - zapyta Piotrek. Z !alem od /!0 am dokument na miejsce. Korci o mnie, by przeczyta( ca /'(, oj korci o. Spojrza am na m$!czyzn$, któremu kiedy' odda am serce. W czarnych : osach b yszcza y drobinki piasku. By zm$czony, ale u'miechni$ty. Traktowa to jako wielk& przygod$ swojego !ycia. Spakowali'my wszystko i przygotowali'my si$ do wyj'cia. Gabrielu, oby' by w swojej posiad /'ci. Nie byli'my przygotowani na to, co zastali'my w Niebie...
Rozdzia 35 Drzwi powoli znika y za naszymi plecami. Przej'cie stworzyli'my w 'cianie jednego z budynków Edenii w pobli!u wzgórza, na którym rezydowa Gabriel. Nie wiedzia am, czy mo!emy dosta( si$ bezpo'rednio w pobli!e jego domu. Mo!liwe, !e ca y teren by chroniony. Ziewn$ am zm$czona. Zaczyna o 'wita(. Rozejrza am si$ dooko a. Dziwne. Nie s&dzi am, !e w Niebie jest tyle rannych ptaszków. By olbrzymi ruch, kompletnie nieadekwatny do pory dnia. Min& nas jaki' zdyszany putto, wymachuj&c swoimi male%kimi skrzyde kami. Wyra#nie gdzie' si$ spieszy . )ciska w d oni ma & z ot& tr&bk$. Ca y czerwony na policzkach wyt$!" si$, !eby dolecie( jak najdalej. Inny niebia%ski pracownik, podtrzymuj&c woln& r$*& bia e majteczki, które zsuwa y mu si$ z t ustej pupy, przebiera nó!kami. W drugiej d oni tak!e dzier!0 z ot& tr&?$. Co tu si$ dzia o? Zerkn$li'my po sobie z Piotrkiem. - Jaka' parada? - zapyta . - Albo 'wi$to? - Nie mam poj$cia - poczu am si$ nieswojo. W ogólnym rozgardiaszu jeszcze nie zostali'my przez nikogo zauwa!eni. Dziesi&tki ma ych putt bieg o w ró!ne strony. Wszyscy byli wyra#nie czym' zdenerwowani. Nigdzie nie dostrzeg am te!1 !adnych mieszka%ców Niebios. Owszem, pora by a nieludzka, niemniej wobec takiego zamieszania spodziewa abym si$ obecno'ci ludzi. Ich jednak nie by o. To wszystko robi o si$ coraz dziwniejsze. W domu, przez którego 'cian$ w "'nie przeszli'my, wszystkie zas ony i okiennice by y szczelnie zasuni$te i zamkni$te. Podobnie by o w kolejnym domu. I w jeszcze jednym. I jeszcze jednym. Niebia%skie drzwi nie mia y zamków, by am jednak pewna, !e zastawiono je co najmniej krzes ami. - Nie podoba mi si$ to - szepn$ am do Piotrusia. Ponad nami górowa o wzgórze, na którym mieszka Gabriel. Byli'my bardzo blisko. Wystarczy o wej'( na 'cie!*$, która zaczyna a si$ tu! przed nami, a doprowadzi aby nas na sam szczyt. Na razie nawet nie drgn$li'my, zaskoczeni tym, co zastali'my. Zaganiani mali pracownicy Niebios tak!e nie zwrócili na nas uwagi. - Chod# - Piotrek wzi& mnie za r$*$. - Nie b$dziemy przecie! tutaj tak sta(. Zapytajmy kogo', co si$ sta o. Wyszli'my z cienia na 'rodek ulicy. Akurat obok nas bieg ma y szczerbaty putto. - Przepraszam, czy co' si$ sta o? - zapyta am uprzejmie.
Cz owieczek wyhamowa gwa townie, wbijaj&c pi$ty w pod /!e. Spojrza na nas nieprzytomnie. Zdenerwowany 'ciska kurczowo z ot& prost& tr&bk$. - Och, w acajcie natychmiast do domów - wysepleni przera!ony. - Sta o si$ co' ba dzo st asznego. To t agedia! T agedia! - Ale co si$ sta o? - Piotru' z apa putta za rami$ i potrz&sn& nim lekko, !eby zwróci( na nas jego rozbiegane spojrzenie. - Gab iel zosta ok adziony! - pisn& cz owieczek. - Dwoje 'mie telników, ch opak i dziewczyna, uk adli jego lamp$! Lamp$ Gab iela. To katast ofa! Wszystkie si y niebia%skie zosta y skie owane na poszukiwania. Musicie zamkn&( si$ w domu i czeka( na info macje. Oni mog& by( niebezpieczni! To 'mie telnicy posiadaj&cy moce piekielne. Mimowolnie cofn$li'my si$ z Piotrusiem. O cholera jasna... spokojna rozmowa z Gabrielem chyba nie wchodzi a w gr$. - Chyba si$ wkurzy - szepn$ am do Piotrka. - Mog& by( ba dzo, ale to ba dzo niebezpieczni - kontynuowa putto. Wszyscy mieszka%cy musz& pozosta( podczas ob awy w domach. Zamkni$$$$$$ci! Ostatnie s owo wykrzycza niemi osiernie. Kilka innych putt odwróci o si$ w nasz& stron$. - Pami$tajcie. To ch opak i dziewczyna uzb ojeni w moce piekielne. Schowajcie si$ - poradzi nam. Dysz&c ci$!ko i charcz&c, jakby mia w "'nie dosta( ataku astmy, podlecia do nas i swego kolegi kolejny pracownik Arkadii. Z ulg& opad na ziemi$ i spojrza na nas podejrzliwie. - A wy to kto? - zapyta , mru!&c jedno oko. Mia d ugie krzaczaste w&sy opadaj&ce na wargi. Nie wiem dlaczego, ale zarost mia w kolorze czarnym, a loki na czubku g owy by y blond. Czy!by to by ich obowi&zek zawodowy posiada( czupryn$ a la barokowy cherubinek? - Chcieli'my porozmawia( z Gabrielem - powiedzia , wa!&c s owa, Piotrek. - Aha - mrukn& putto, jednak nadal przygl&da si$ nam podejrzliwie. Dzisiaj nie ma audiencji. Musz& pa%stwo poczeka(, a! ca a ta sprawa si$ wyja'ni. Na razie proponuj$, by'cie udali si$ do swojego domu i na przyk ad napili uspokajaj&cej herbaty. Wszyscy jeste'my bardzo zdenerwowani. - Rozumiemy - odpar am. - Ju! idziemy. Cofn$ am si$, wpadaj&c na Piotrusia. Zawarto'( naszego plecaka brzd$kn$ a dono'nie. Pracownik przesta rozgl&da( si$ trwo!liwie na boki. Wysun& doln& szcz$*$. Jego twarde spojrzenie znowu si$ na nas zatrzyma o. - Co niesiecie? - zapyta nieufnie. - Nic takiego - Piotru' machn& r$*&. - Kilka drobiazgów. Sepleni&cy putto podskoczy zdenerwowany. Z wra!enia upu'ci z ot& tr&?$. Schyli si$ po ni&, przez co majtki zsun$ y mu si$ z pupy. B ysn& po'ladkami.
- Antonio! - warkn& na niego ten bardziej zdecydowany. - Zachowuj si$ przy ludziach. Nie wypada tak. Przestraszony 'ciska tr&bk$ i majtki. Zacz& si$ gwa townie poci(. Wbi przera!one spojrzenie w nasz plecak. Zerkn$li'my po sobie z Piotrusiem. To chyba by dobry moment na to, !eby ucieka(. - To oni. To ci 'mie telnicy! - szepn& . Drugi putto spojrza na nas ostro, doda dwa do dwóch i zad& dono'nie w tr&bk$. Nagle twarze wszystkich otaczaj&cych nas pracowników odwróci y si$ w nasz& stron$. Wystarczy a tylko chwila, by ich tr&bki rozbrzmia y kakofonicznie. Wszystkie naraz. Teraz zdecydowanie nale!" oby ju! ucieka(. Piotru' szarpn& mnie za r$*$ i poci&gn& w stron$ g ównej ulicy. Putta rzuci y si$ za nami w pogo%. Ca e szcz$'cie, mia y krótkie nó!ki i s abe skrzyde ka, !e ju! nie wspomn$ o kiepskiej kondycji. Biegli'my coraz szybciej, nabieraj&c rozp$du wraz z pokonywaniem w dó ma ego wzniesienia. Mia am wra!enie, !e nogi same mnie nios&. A raczej powoli omdlewaj& i przestaj& nie'(. Jeszcze chwila, a przestan$ nad&!"( za Piotrkiem i wywal$ si$ na twarz. Jaki' bohaterski putto uczepi si$ plecaka. Piotrusiem szarpn$ o do ty u. O ma o si$ nie wywróci . Szcz$'liwa ze spowolnienia ucieczki, spojrza am szybko na plecak. Nie wiem, jakim cudem, ale ma y putto trzyma si$ go r$kami i nogami. Mia chyba przeciwstawne paluchy... Wyci&gn$ am r$*$ i trzasn$ am go z ca ej si y pi$'ci&. Ko'ci palców, których nazw nawet nie znam, zaprotestowa y po spotkaniu si$ z wyj&tkowo tward& g ówk& niebia%skiego pracownika. Zaskoczony putto wywin& oczy na drug& stron$ i odpad od plecaka. Niebia%ski po'cig d& za naszymi plecami w tr&bki. Firanki dr!" y w oknach domów, które mijali'my. Mia am wra!enie, !e wszyscy uwa!nie ogl&dali t$ gonitw$. Wbiegli'my na ma y okr&2 y plac. Po'rodku sta zamkni$ty kram z owocami. Nie zdo " am go omin&(. Piotrek si$ zatrzyma , jednak ja w pe nym 7$dzie wpakowa am si$ mi$dzy zielone jab ka. Nie lubi$ jab ek. Same z nimi k opoty. Przysi$gam, !e ju! nigdy !adnego nie tkn$. Owoce rozsypa y si$ po ca ym placu. - AHA! - kto' nad nami zawo " z triumfem. - Mam was! Tu! ponad naszymi g owami, m óc&c ci$!ko bia ymi skrzyd ami, wisia w powietrzu nie kto inny jak Muriel. By to anio , którego szczerze nie znosi am. Znali'my si$ jeszcze z czasów, kiedy by am diablic& i pracowa am dla Lucyfera. Mieli'my
przyjemno'(, a raczej nieprzyjemno'( przeprowadzi( kilka targów o dusze 'miertelników. Muriel odnosi si$ wtedy do mnie z wy!szo'ci& i pogard&. Chyba g ównie wkurza o go, !e w Piekle maj& dziewczyny, a Niebo jeszcze nie dojrza o do tego odwa!nego posuni$cia. Albo po prostu z wrodzonego narcyzmu uwa!" , !e jestem kim' gorszym od niego. Do tej pory jeszcze nie spotka am go na ulicach Edenii. Nie wiem dlaczego. Mo!e by tak zawalony prac& podczas targów, !e nie mia czasu na spacery? Albo mieszka w innym rejonie Nieba, lub po prostu stara si$ jak móg , !eby tylko mnie nie spotka(. Wisia teraz nad nami w powietrzu i macha znacznie d .!sz& wersj& tr&bki, w któr& by y zaopatrzone wszystkie putta. To by a chyba prawdziwa anielska tr&ba. Taka alarmowa. - Mam was! - za'mia si$. - Wiedzia em, !e b$4& jeszcze z tob& k opoty. Piotrek obejrza si$ niecierpliwie przez rami$. Zast$py ma ych putt zbli!" y si$ coraz szybciej. - A ty kto? - Piotru' zapyta anio a. Przez to jedno malutkie pytanie omal nie wypu'ci tr&by. - Jam jest Muriel! Czerwcowy anio ! Wierny s uga Boga! - I w "'ciciel tr&by jerycho%skiej - warkn$ am. - Wiemy. Anio zamacha gniewnie skrzyd ami. - To nie jest tr&ba jerycho%ska! To jedna z siedmiu tr&b Apokalipsy. Po ; amaniu siedmiu piecz$ci zabrzmi d#wi$k siedmiu tr&b. Potem zostanie zrodzony potomek dziewicy i rozpocznie si$ walka ze z em! Si y anielskie spotkaj& si$ z piekielnymi! Nie mia am czasu na czcze gadki z tym pozerem. Musieli'my ucieka(. Muriel by za g upi, !eby nas z apa(. Zawsze jednak istnia o prawdopodobie%stwo, !e zaraz pojawi si$ jaki' normalniejszy anio , który ?$dzie wiedzia , co robi( z zatrzymanymi. Nie zamierza am wpakowa( si$ do anielskiego wi$zienia. - To mo!e lepiej w ni& nie tr&b. Jest ju! za du!o samotnych matek prychn$ am. Piotrek szybko oceni szanse naszej ucieczki. Wskaza na pust& ulic$. Musieli'my tylko tam pobiec i stworzy( na jednym z budynków drzwi. Tylko dok&d mieli'my uciec? Do Piek a? Lucyfer na pewno ju! zosta poinformowany o naszym przewinieniu. Od razu wyda by nas Gabrielowi. Zostawa o nam schronienie si$ na Ziemi lub... u Moroniego. On b$dzie nas chroni . W ko%cu wspó pracujemy. Rozw'cieczony Muriel wyl&dowa na Ziemi i ruszy w nasz& stron$. Niestety nie spojrza na ziemi$. Stan& na jab ku, które usun$ o mu si$ spod stopy. Ze zdziwieniem maluj&cym si$ na jego urodziwej twarzy wyl&dowa ci$!ko na ty ku.
W tej chwili us yszeli'my przera#liwie niski d#wi$k. Szybko zag uszy on alarm, na który tr&bi y wszystkie putta z okolicy. Szyby w oknach zadr!" y wprawione w wibracje. Mia am wra!enie, !e wn$trzno'ci wywin$ y mi w brzuchu szalonego fiko ka. Zatkali'my uszy, nie mog&c znie'( tego d#wi$ku. Przenika do g $bi, wwierca si$ w my'li, zatrzymywa oddech w piersiach. Podnios am g ow$ do góry. Wysoko na niebie zobaczy am sylwetki anio ów kr&!&cych tu! pod chmurami. Jeden z nich d& w d ug& z ot& tr&?$. - ZCODZIEJE!!! - nad Edeni& podniós si$ dono'ny okrzyk. Zamruga am ze zdziwieniem. Zna am ten g os. Nie nale!" do Gabriela. Na tle wschodz&cego s /%ca barwi&cego niebosk on na ró!owo unosi si$ jeden z pomniejszych anio ów. Czarnoskrzyd y Moroni. To on d& wcze'niej w tr&?$ anielsk&, a teraz krzycza : - MÓJ DOM TAK-E OKRADLI. ZABRALI MI PAMIMTKL RODZINNM. STARY RLKOPIS! O, ty cholero! Pami&tek rodzinnych ci si$ zachcia o! Piotr 'cisn& moj& 6$*$. - Z api& nas! - pisn$ am nie na !arty przestraszona. Nasz jedyny sojusznik w "'nie odwróci si$ do nas plecami. Najwyra#niej nie tylko lamp$ ogl&da w zaciszu swojego domu tej nocy. Chyba nie uda a mu si$ inkantacja... Jego blada twarz wykrzywiona by a w grymasie dzikiej w'ciek /'ci. Szybko lecia w nasz& stron$, wbijaj&c spojrzenie w plecak Piotrusia. Nie mia am zielonego poj$cia, dok&d mogliby'my uciec. Piotrek szarpni$ciem zerwa sobie z szyi kluczyk i wcisn& go w kostk$, któr& by a wybrukowana ulica. Pod nami zacz$ y formowa( si$ drzwi. - Stójcie! - Muriel z apa mnie za rami$. Nie zauwa!0 am, kiedy znalaz si$ tak blisko mnie. - Puszczaj! - pchn$ am w niego moc&. Anio a odrzuci o ode mnie. Szarpn& mnie za r$*$, pozostawiaj&c na niej krwiste 'lady swoich paznokci. Muriel uderzy ci$!ko o znajduj&cy si$ kilkana'cie metrów od nas budynek. Osun& si$ na ziemi$ z j$kni$ciem. W tej chwili Piotru' bez ostrze!enia szarpn& za klamk$. Drzwi otworzy y si$, a my run$li'my w dó . Na szcz$'cie po drugiej stronie znajdowa a si$ polanka z do'( mi$kk&, przero'ni$=& traw&. Upadek nie by wi$c a! tak bolesny. Mimo to j$kn$ am, gdy uderzenie wypchn$ o mi ca e powietrze z p uc. Piotrek zatrzasn& drzwi. Zacz$ y znika(, uniemo!liwiaj&c kontynuacj$ po'cigu t& drog&. - Gdzie jeste'my? - zapyta am. W oddali s ycha( by o d#wi$ki ma ych tr&b putt. Nikt nie odwa!0 si$ wi$cej zad&( w tr&?$ anielsk& odpowiedzialn& za Apokalips$1)wi$tego Jana. A w ka!dym razie tak wywnioskowa am ze s ów Muriela.
Znajdowali'my si$ tu! przed szar& bry & Anielskiego Centrum Dowodzenia, na skraju miasta, a wi$c z dala od zamieszania zwi&zanego z naszym po'cigiem. Ciekawe, jak szybko odkryj&, gdzie jeste'my? - Co tu robimy? - zapyta am. - Mam pomys , jak odwróci( ich uwag$ - Piotrek szybko podniós si$ na nogi i pomóg mi wsta(. Pobiegli'my do budynku. Drzwi by y otwarte tak jak poprzednio. Surowy, niewyko%czony budynek w ogóle si$ nie zmieni od mojej poprzedniej wizyty. Stan$li'my w du!ym przedsionku. - Opowiada "' mi, !e tu mo!na manipulowa( pogod& - powiedzia Piotrek, patrz&c na zamkni$te drzwi. - Tam? - Tak, ale s uchaj, co ty chcesz zrobi(? To panel sterowania ca & Ziemi&. Na dodatek pilnuj& go dwa anio y. - Jeste' pewna, !e pilnuj&? Mo!e te! bior& udzia w ob awie? Szczerze mówi&c, Zafkiel nie wygl&da mi na osobnika, który mia by ochot$ bra( udzia w nagonce na 'miertelników. Z ca & pewno'ci& wola by zosta( na swoim stanowisku pracy i podziwia( wykresy. Co innego Ariel. On prawdopodobnie podj& by si$ wszystkiego, byleby tu nie siedzie(. - Co chcesz zrobi(? - jeszcze raz zapyta am. - Narobimy zamieszania na Ziemi. Anio y pójd& tam naprawia( szkody, a my tymczasem za atwimy wszystkie sprawy w Niebie. Brzmia o ca kiem rozs&dnie. Machn$ am d oni& i stworzy am nam na szyjach ma e z ote medaliki. -arówka zosta a ju! wymieniona. Poprzedni& zniszczy Azazel swoim krucyfiksem. Drzwi zab ys y na zielono. Szarpn$ am za klamk$. Wola am nie puka(. Kto wie? Mo!e po kontroli b$4& otwarte? Istnia o spore prawdopodobie%stwo, !e pukanie by o tylko oznak& niebia%skiej kurtuazji. - Cicho - ostrzeg am Piotrusia i otworzy am drzwi. Moje podejrzenia okaza y si$ na szcz$'cie s uszne. Weszli'my powoli do 'rodka. W starym wytartym fotelu drzema Zafkiel. Okulary przekrzywi y mu si$ na nosie, a z kucyka wymskn$ o si$ kilka w osów. Najwyra#niej nawet on musia kiedy' spa(. Ariel zerkn& na nas znad harfy, na której pobrz$kiwa jak&' sm$tn& melodi$. A niech to! Wszyscy byli na stanowiskach. Kto wie? Mo!e nawet nie 9 yszeli o tym, !e byli'my poszukiwani, podczas 'ledzenia losów Ziemi? - Cze'( - szepn$ am do Ariela. - Chcia am pokaza( mojemu ch opakowi kilka guzików. Pami$tasz mnie? By am ju! tu.
Anio wzruszy ramionami, nawet na chwil$ nie przestaj&c gra(. Nic go nie obchodzi o. - Spoko - mrukn& . - To mog$? - upewni am si$, podchodz&c na palcach do panelu sterowania. Piotrek usi owa ogarn&( wzrokiem niezliczon& liczb$ przycisków. Ariel spojrza na swojego chrapi&cego szefa i upewniwszy si$, !e ten nadal 'pi snem sprawiedliwego, pokiwa g ow&, jakby w "'nie si$ w czym' utwierdzi . Zerkn& na harf$. Potem na Zafkiela. Na harf$. I na Zafkiela. Harfa. Zafkiel. W ko%cu odwróci si$ do nas. - Trz$sienia ziemi to te fioletowe guziki, huragany s& bia e, susze szaro!, te, po!ary lasów rdzawe, a powodzie granatowe. Obok nich macie nazwy regionów i krain geograficznych, gdzie wyst&pi& - wyja'ni . - Je'li chcieliby'cie co' bardziej tradycyjnego, to te ma e, kwadratowe, ponumerowane pstryczki to kolejno: zamiana Nilu w krew, !aby, komary, muchy, pomór byd a, wrzody, grad, szara%cza, ciemno'( i 'mier( pierworodnych. Piotrek si$ skrzywi . Mo!e niekoniecznie mieli'my ochot$ zafundowa( planecie dziesi$( plag egipskich, !eby atwiej nam si$ ucieka o. Chocia! s&dz$, !e narobiliby'my wtedy du!o zamieszania. - Tylko nie wciskajcie guzika wielkieeego kataklizmu. Bo by aby lipa doda . - Nie ma sprawy - podesz am do konsoli. Piotru' zapyta mnie: - A co robi guzik wielkiego kataklizmu? - Wielkieeego kataklizmu - poprawi am go odruchowo. - Jak Azazel go kiedy' przypadkiem wcisn& , to wygin$ y dinozaury. Taki reset planety. - To mo!e go nie wciskajmy - zgodzi si$ Piotrek. - Huragan w Nowym Orleanie, powód# w Polsce i Australii, trz$sienie ziemi w Turcji i Japonii, wybuch wulkanu w Kalifornii, po!ary torfowisk w Rosji? Czy wybieramy co' niestandardowego? Westchn$ am. Wola abym, !eby nikt nie zgin& podczas naszych manipulacji. Nie chcia am mie( czyjego'1!ycia na sumieniu. - A mo!e susze? - zapyta am. - Z ich powodu mo!e nikt nie umrze? - Z pragnienia - sprostowa Piotrek. Ariel wykona solówk$ na harfie. - Anio y wszystko szybko ogarn&. Nikt nie zginie - skwitowa .
W takim razie nie ma problemu. Pochylili'my si$ z Piotrusiem i ka!de z nas uderzy o kilka razy otwart& d oni& w jakiekolwiek przyciski. Szykowa a si$ powód# w Etiopii, susza w Brazylii, po!ar lasów w Finlandii, trz$sienie ziemi w Kanadzie i wiele innych ciekawych i równie nieprawdopodobnych sytuacji. Wszystkie wci'ni$te przez nas guziki zap on$ y jasnym 'wiat em, a w pomieszczeniu zacz$ a miga( czerwona lampka i w &czy si$ sygna ostrzegawczy. Zafkiel podskoczy w fotelu. - Co si$ dzieje? Co si$ dzieje? - zacz& panikowa(. Wymkn$li'my si$ z pomieszczenia. - Obezw adnili mnie - dobieg nas spokojny g os Ariela. Jego solówka na harf$ ani na moment nie ucich a. - CO??? - rykn& Zafkiel. - ZWALNIAM CIL!!! Wybiegli'my przed budynek. Nasz cel, tak samo jak cel Ariela, zosta osi&gni$ty. Teraz musieli'my ucieka(. Tylko patrze(, a! pojawi& si$ tutaj wszystkie anio y z okolicy. - Co teraz robimy? - zapyta am, pewna, !e Piotrek ma jaki' dobry plan. - Szczerze mówi&c, nie mam zielonego poj$cia - o'wiadczy . - Ale przynajmniej zyskali'my troch$ czasu. Anielskie zast$py zajm& si$ ba aganem na Ziemi, a nie nami. Co my mogli'my teraz zrobi(? Co? U Gabriela byli'my ju! spaleni. Lucek mo!e nie chcie( nas s ucha(. Znik&d pomocy. Mo!emy si$ na jaki' czas ukry( w innym wymiarze )mierci, ale przecie! nie wypada siedzie( jej na 2 owie w tak zwanym mieszkaniu. Mia a w sumie tylko jeden pokój... Nie mia am pomys u, jak wykaraska( si$ z tych k opotów. - Chyba musimy kogo' poprosi( o pomoc - westchn& Piotru'. - Ale kogo? - zacz$ am si$ zastanawia(. Kto móg by, a raczej kto chcia by nam pomóc? Piotrek wsun& klucz diab a w 'cian$ betonowego bunkra. - Dok&d idziemy? - zapyta am z ulg&, !e przynajmniej on wie, co robi(. - Jest tylko jedno miejsce, gdzie kto' nam pomo!e w zamian za drobn& przys ug$. Anielskie wi$zienie... Ulga, której przed chwil& dozna am, znikn$ a.
Rozdzia 36 Anielskie wi$zienie znajdowa o si$ pod miastem, ca kowicie na uboczu, w otoczeniu poszarpanych wzgórz i kotlin. Z dala od mieszka%ców, których ten widok móg by niepotrzebnie zdenerwowa( lub zmartwi(. Wizerunek Arkadii musia pozosta( nieskalany. Nie mogli sobie pozwoli( na z & reklam$. Budynek wi$zienia odrobin$ przypomina Administracj$. Na pewno nie mia nic wspólnego z bunkrem s .!&cym za Anielskie Centrum Dowodzenia. Wbrew pozorom by ca kiem adny. Czerwona pagoda opada a do ziemi. Powykr$cane rynny przedstawia y smoki albo w$!e. )ciany ob /!one by y czarnym granitem. Budynek by by ca kiem gustowny, gdyby nie jeden drobny szczegó . We wszystkich wysokich oknach, przez które wida( by o wisz&ce we wn$trzu bia e firanki, znajdowa y si$ z ote kraty. Ci$!kie metalowe drzwi wej'ciowe przypomina y zamkowe wrota obite grubymi gwo#4#mi. Nie by o w nich klamek, a jedynie olbrzymie ko atki, które metalowe lwy trzyma y w swych szcz$kach. Po'rodku, przedzielony na pó szczelin& wrót, znajdowa si$ jeszcze jeden pysk olbrzymiego kota, wyszczerzonego w gro#nym ryku. Obeszli'my budynek dooko a. Nigdzie nikogo nie by o wida(. Zupe nie opustosza y teren. - Jak my wejdziemy do 'rodka? - zas$pi si$ Piotrek. - Chyba trzeba zastuka( - stan$ am naprzeciwko drzwi. Ledwo dosi$ga am do ko atki. - A co zrobimy, gdy kto' nam otworzy? Przecie! jaki' anio mia pilnowa( wi$zienia. Nie powiemy mu przecie!: „Dzie% dobry, chcemy uwolni( jednego wi$#nia. Mo!emy?” - marudzi ch opak. Jego plan ju! nie wydawa mu si$ taki wspania y. - Nie wiem... - westchn$ am ci$!ko. - Mo!e zosta oddelegowany do szukania nas po ca ej Arkadii? - Zafkiel i Ariel nie zostali oddelegowani - zauwa!0 Piotrek. - Bo Zafkiel to fanatyk - czu am, !e trac$ cierpliwo'(. - Raz kozie 'mier(. - Wyci&gn& si$ do ko atki i trzy razy uderzy ni& o metal. - Jeszcze cztery razy - upomnia am go. - W Niebie puka si$ siedem razy. Mamrocz&c co' pod nosem, spe ni moj& pro'?$. Lekko przerdzewia y metal ci$!ko chodzi pomi$dzy z$bami bestii. Musia si$ odrobin$ zm$czy(. Po naszych uderzeniach zapanowa a cisza. Nie us yszeli'my w 'rodku !adnych kroków. Jedynie zgrzyt !elaza. Dochodzi od drzwi. Czy!by kto' przekr$ci klucz w zamku?
Ca ym cia em napar am na drzwi, usi uj&c je otworzy(. Ani drgn$ y. - Jeszcze jam was nie wpu'ci - odezwa si$ nad nami g $boki, zgrzytliwy 2 os. - Musicie okaza( si$ tego godni. Odskoczy am z krzykiem. Piotrek te! si$ cofn& , ale nie krzykn& . Za to mój pisk poniós si$ daleko ponad wzgórzami. Rozgl&dn$ am si$ dooko a. Sk&d dobiega ten g os? W drzwiach znowu co' zachrupa o. Spojrzeli'my na nie. Metalowe ga ki oczne poruszy y si$ pod metalowymi powiekami lwa znajduj&cego si$ pomi$dzy ko atkami. Zupe nie jakby spojrza y na mnie, a potem na Piotrusia. - Kim jeste'? - wyduka am. - Jam jest drzwiami - odpar powa!nym g osem eb. - Drzwiami wi$zienia? - Piotru' si & woli powstrzyma si$ od u'miechu na my'l o tym szalenie wa!nym stanowisku. - Tak. Jam jest drzwiami. Metalowy eb wyrasta wprost z wrót. Zastanowi o mnie, czy w 'rodku jest dalsza cz$'( jego pot$!nego cielska. Czy!by kolejny zwariowany anio taki jak Forneus? Z tym wyj&tkiem, !e zamiast przebywa( pod postaci& potwora morskiego podoba sobie drzwi? Niebia%skie istoty naprawd$ by y dziwne… - Jeste' anio em? - zapyta am. - Nie. Jam jest drzwiami - powtórzy z godno'ci&. Czyli wychodzi na to, !e jeszcze gdzie' pa $ta sie jaki' anio którego ?$dziemy musieli jako' obej'(. - A jeste' stra!nikiem wi$zienia? - wola am sie upewni(. Mo!e Moroni nie by doinformowany? Mo!e poza lwem nie by o innej ochrony. Sam budynek i drzwi wygl&da y na do'( solidne. - Nie. Jam jest drzwiami. - A czy w 'rodku jest jaki' anio , który pilnuje tego wi$zienia? - chcia wiedzie( Piotrek - Nie wiem. Jam jest drzwiami. - Taki wysoki, z czarnymi w osami u /!onymi w irokeza. Ca kiem przystojny - usi owa am go naprowadzi(. - Na pewno zauwa!0 <'. Musia <' go wpu'ci(. - Jam jest drzwiami. W 'rodku du!o istot. Nie znam ich. Mia am podejrzane wra!enie, !e nie b$dzie chcia wpu'ci( nas do 'rodka. Traktowa swoj& prac$ bardzo powa!nie. Spojrzeli'my po sobie Piotrkiem co robi(? Nagle Piotru' pad na pewien pomys . - To chyba nudne by( drzwiami, co? - powiedzia skrzywiony. - Nie. Ja lubi$ by( drzwiami. - Ale nie nudzisz si$? - koniecznie chcia wiedzie( Piotrek. - Bycie drzwiami jest bardzo zajmuj&ce - g os lwa podniós si$ odrobin$ w gór$. - Ale tylko si$ otwierasz i zamykasz - zauwa!0 am.
- Ja lubi$ by( drzwiami. - A d ugo nimi jeste'? - spyta am. Lew otworzy szeroko paszcz$ i zawarcza g /'no. - Jam jest tylko drzwiami. Wchodzicie, czy nie?! +'miechn$li'my si$ z Piotrkiem. Chyba okazali'my si$ godni, a on naprawd$ lubi by( drzwiami. - Wchodzimy - odparli'my zgodnie. - To wchod#cie - warkn& . Drzwi zacz$ y si$ uchyla(. Musieli'my si$ cofn&(, poniewa! otwiera y si$ na zewn&trz. W 'rodku znajdowa si$ d ugi korytarz z celami o d ugich srebrnych kratach. Po'rodku le!" czerwony dywan ze z otymi fr$dzlami. Na 'cianach obitych purpurow& tapet& wisia y poz acane kandelabry. Wosk kapa du!ymi kroplami na pod og$. Przeszli'my przez wrota. Drzwi powoli si$ za nami zawar y. Zostali'my zamkni$ci w 'rodku. Ciekawe, czy lew nas potem wypu'ci? Korytarz prowadzi do wysokich schodów. Budynek mia kilka pi$ter. Powoli zacz$li'my i'( przed siebie, zagl&daj&c po kolei do cel. Wi$kszo'( z nich by a pusta, jednak kilka mia o swoich lokatorów. Min$li'my zapijaczonego putta. Spojrza na nas czerwonymi od alkoholu oczami i z apa si$ kurczowo krat. - Wypu'(cie mnie! - zawo " . - Obiecuj$, !e ju! nie b$4$ pi . Nie b$4$. Tylko troszk$. Czasami. Wiecie, jak trafi si$ okazja. Ale przez wi$kszo'( czasu ?$4$ trze#wy. Min$li'my go szybko. Putto zacz& co'1'piewa(, czkaj&c co chwila. - Och, moja butelko... ik... czemu' taka pusta... ik... och, moja pere ko... ik... chc$ ci$ wsadzi( w usta... ik! - Zamknij si$, miernoto! - wrzasn& z ko%ca korytarza dobrze znany mi 2 os. - Ni krzty poezji, tylko same zbereze%stwa. Azazel. A gdzie by on... - Ta pijacka morda znowu zaczyna... - warkn& jego kompan. A gdzie by on, by te! Beleth. Po cichu ruszyli'my szybko korytarzem. Mijali'my cele. W jednej z nich dostrzeg am nieznanego mi anio a z po ow& twarzy spalon&1!6&cym kwasem. Przewierci nas spojrzeniem jedynego, ? $kitnego oka. W kolejnej znajdowa si$ z oty golem zwini$ty w pozycji embrionalnej na pod odze. Poza nimi nie dostrzegli'my nikogo. Drzwi si$ myli y. Wcale nie by o tu zbyt wielu istot. No, chyba !e wy!sze pi$tra by y bardziej zat oczone. Wn$trza cel nie przypomina y tych piekielnych. W 'rodku by y kompleksowo wyposa!one. Mia y ,!ka z po'ciel& i mi$kkimi materacami oraz poduszkami. Dywany na pod ogach, lustra na 'cianach, krzes a. W oknach
wisia y firanki i aksamitne zas ony. W Ni!szej Arkadii wi$zie% móg liczy( tylko na wilgotny pokój z metalow& prycz&. Stan$li'my naprzeciwko celi Beletha, wcze'niej mijaj&c Azazela. Podst$pny diabe rozdziawi usta na nasz widok i podbieg do krat. Przeszli'my obok niego bez s owa. Beleth le!" na ,!ku z r$kami pod g ow&. Wpatrywa si$ w baldachim. Wcze'niej narzeka na pijaka z celi obok, ale teraz porusza stop& w takt muzyki. - To... to... - wyj&ka Azazel i wyci&gn& do nas r$ce przez kraty. Niemo!liwe... Chcecie nas uwolni(? - Uwolni(? - zdziwi si$ Beleth, nadal nas nie zauwa!aj&c. - Azazel, co ty pieprzysz? Ca kiem na rozum ci pad o w tym wi$zieniu? Odwróci si$ w nasz& stron$ i zamar . Wbi we mnie spojrzenie swoich ; otych oczu. Poczu am, jak mnie ono przewierca. Zerwa si$ z ,!ka i, w jednej chwili znalaz si$ przy kracie. Cofn$ am si$, !eby nie zdo " mnie dotkn&(. - Wiktorio! Ty !yjesz! - zawo " z nieopisan& ulg&. - My'la em, !e uton$ "'! - I uton$ abym, gdyby nie Piotrek. Ty mi nie pomog <'... - Wola em si$ za tob& nie rzuca( - wyja'ni pospiesznie diabe . - W ten sposób zdradzi bym, !e te! by "' nad jeziorem, - Szlachetne z twojej strony - prychn$ am. - Pozwoli( mi umrze( zamiast zdradzi(. - Gdyby' umar a, to i tak trafi aby' do 'wiata pozagrobowego. Nie mia em nic do stracenia - mrugn& do mnie. - W przeciwie%stwie do mnie... - Przesadzasz. Przecie!1 'mier( wcale nie jest czym' strasznym. To po prostu przejaw skrajnego niedoboru zdrowia. Poza tym jeste' zbyt z!yta z Ziemi&. Nie rozumiem tego przywi&zania. Zreszt& nie wpad aby' do wody, gdyby' nie stan$ a na ódce. Nawiasem mówi&c, to ty zafundowa "' nam atak Forneusa - usi owa si$ broni(, zwalaj&c win$ na mnie. - Jeste' paskudny. Jak ty mo!esz spa( w nocy? - zapyta am zirytowana. - A bardzo dobrze. Dzi$kuj$ za trosk$ - u'miechn& si$ czaruj&co, udaj&c, !e nie poj& przytyku. - Chocia! jest mi troch$ ch odno. Przyda by mi si$ kto' do wspólnego ogrzania po'cieli. - Kup sobie poduszk$ elektryczn& albo psa. On dodatkowo jeszcze ci$ ob'lini - doradzi am. - Kochanie, twa oboj$tno'(1 amie mi serce - odpar rozbawionym tonem. Piotrek podszed do spiralnych schodów i zerkn& do góry. Wzruszy ramionami, gdy na niego spojrza am. Nigdzie nie by o wida( pilnuj&cego anio a. - Kto' was pilnuje? - zapyta am Azazela. - Dzisiaj nikt. Podobno co' si$ wydarzy o w Arkadii i wszyscy musieli si$ tam stawi(. Ciekawe co to. Wiecie mo!e? - odpowiedzia .
Odetchn$ am z ulg&. Po prostu st&d wyjdziemy, o ile drzwi nas wypuszcz&. Bez zb$dnych k opotów. Wreszcie co' sz o po naszej my'li. - Wszyscy nas szukaj&, bo okradli'my Gabriela z jego lampy o'wiecenia, a wcze'niej anio a Moroniego. Chcia zdoby( w adz$ nad 'wiatem za pomoc& pewnych artefaktów, które po!yczyli'my, podstawiaj&c fa szywki. Niestety 6$kopisu z zakl$ciem nie uda o nam si$ skopiowa(, wi$c si$ zorientowa wyja'ni mu z kamienn& twarz& Piotrek. - Mieszka%cy Nieba maj& areszt domowy, a wszyscy pracownicy lataj& jak szaleni z tr&bami i nas szukaj&. - Zapomnia <' doda(, !e spowodowali'my prawdopodobnie ca & seri$ katastrof i kl$sk !ywio owych na Ziemi, !eby odwróci( ich uwag$ - doda am. - Ach tak. Masz racj$, kochanie. Panel sterowania w Anielskim Centrum Dowodzenia 'wietnie si$ nam przyda . Diab y sta y, nie wiedz&c, co maj& powiedzie(. Nawet anio z oszpecon& twarz& gwizdn& z uznaniem. W ko%cu Azazel poci&gn& nosem i wpatrzy si$ we mnie pe nym mi /'ci spojrzeniem. - Moja krew - duma wr$cz go rozpiera a. Beleth patrzy na nas zdumiony. - Ale jak to? - zapyta . - A teraz zamierzamy ci$ uwolni( - o'wiadczy am mu. Na moje s owa zareagowa tylko Azazel: - Jak to: „ci$”? A co ze mn&? - Anio Moroni nie zleci nam uwolnienia ciebie i nie da nam klucza do twojej celi - wyja'ni mu us .!nie Piotru'. - Spiskowa z Belethem, wi$c zale!" o mu na uwolnieniu tylko i wy &cznie jego. - CO?! - Azazel rykn& i wyci&gn& r$*$ w stron$ celi Beletha. Spiskowa <' z Poronionim Moronim przeciwko mnie?! Mnie?! Ty Brutusie cholerny! Ty diable! - Do us ug. Chyba nie oczekiwa <', !e b$4$ chcia zosta( archanio em? !achn& si$. - Przecie! ten pomys by bezsensowny. Azazel oddycha spazmatycznie. Zauwa!0 am, !e Piotrek u'miecha si$ ; /'liwie. Cieszy o go, !e zdo " dokopa( diab om. Mnie cieszy o, !e to wreszcie Azazel zosta wyrolowany. Mia okazj$ poczu( na w asnej skórze, jak to jest. - Ale dzi$ki mnie by by' anio em - krzykn& Azazel. - A dzi$ki Moroniemu b$4$ praw& r$*& boga. Nowego boga. - Co...? Postanowi am pospieszy( z wyja'nieniem. - Moroni ubzdura sobie, !e zostanie bogiem i zdob$dzie w adz$ nad wszystkimi za'wiatami, kiedy tylko, u!ywaj&c dziewi$tnastu kluczy, otworzy jakie' wrota do Piekie . Beleth westchn& znu!ony, jakby s ysza to ju! miliard razy. Za to Azazel pokiwa g ow& i j$kn& zawiedziony:
- Dlaczego znowu pierwszy wymy'li co' takiego? Czemu ja nigdy nie mam takich pomys ów? - Bo jeste' g upszy - podpowiedzia mu Beleth. - Zamknij si$, ty !mijo wyhodowana na mojej piersi - pogrozi mu pi$'ci&. Podesz am do Azazela. - Naprawd$ Moroni mo!e to zrobi(? - zapyta am zaniepokojona. Naprawd$ po odczytaniu zakl$cia zdob$dzie w adz$ nad 'wiatem? - Tak... a wtedy wszyscy b$dziemy si$ musieli mu k ania(... cholerny 'wiat. Bycia bogiem mu si$ zachcia o - wygl&da , jakby mia si$ rozp aka(. Bogiem. Hm... gdybym to ja by bogiem... Przesta am zwraca( na niego uwag$. Piotrek wyj& z plecaka !elazny klucz. Pasowa do zamka w kratach Beletha. Przystojny diabe zmarszczy czo o i odsun& si$ od wyj'cia. - Zaraz, zaraz. Co' mi tutaj nie pasuje. Dlaczego mnie uwalniacie? - Bo Moroni nam kaza - wyja'ni Piotrek. - Ale Moroni podobno oskar!0 was o kradzie!. Sami tak powiedzieli'cie. Czy to znaczy, !e nadal z wami sympatyzuje? Zerkn$li'my po sobie z Piotrusiem. Jakby mu to powiedzie(...? - Obecnie Moroni nas chyba nienawidzi. A uwalniamy ci$ dlatego, !e nie mamy poj$cia, gdzie mogliby'my si$ ukry(. Poza tym musimy zdoby( dwa kolejne klucze, zanim zrobi to Moroni, a nie wiemy, gdzie znajduje si$ jeden z nich. Pomo!esz nam w tym. - Chocia! nie jestem pewien, czy musimy - wtr&ci niech$tnie Piotrek. Bez inkantacji na manuskrypcie i tak nie wypowie zakl$cia. - S&dz$, !e mo!e zna( je na pami$(. By do'( fanatyczny, je'li chodzi o te przedmioty. - Chwila! - Beleth przerwa nam nasz& dyskusj$. - Usi ujecie mnie wmanewrowa( w ogólnoza'wiatowy po'cig za wasz& dwójk& i prób$ zdobycia : adzy nad 'wiatem? Ja si$ w to nie bawi$. Odwróci si$ do nas plecami. - A ja chc$! Ja chc$! - zaj$cza Azazel, machaj&c r$*& jak nadgorliwy ucze%. - Wypu'(cie mnie! Ja chc$ zdoby( w adz$ nad 'wiatem! Jak zosta bym bogiem, mogliby'cie by( moimi pierwszymi 'wi$tymi. Za atwi$ wam jakie' cuda. Co tylko chcecie. - Nie mamy klucza do twojej celi - zgasi am jego zap$dy. - Skoro sam nie zdo " <' sforsowa( krat, to my te! nie damy rady. Przekr$ci am klucz w zamku od samotni Beletha i otworzy am na o'cie! drzwi. - Zapraszamy do naszego spisku - powiedzia am do niego. Pos " mi przez rami$ ura!one spojrzenie. - Niby dlaczego mam wam pomaga(? Co ja z tego b$4$ mia ? - Czyste sumienie - zakpi am.
Tak jak podejrzewa am, nie zachwyci a go ta mo!liwo'(. - Poza tym je'li razem z nami wyst&pisz przeciwko Moroniemu, to s&dz$, !e s .!by anielskie wybacz& ci przebywanie nad Jeziorem Czasu i mo!e zostaniesz anio em - kontynuowa am. - Zreszt& je'li w ogóle masz jakie' sumienie, to powiniene' mi pomóc. O ile pami$( mnie nie myli, to podobno mnie kochasz. Co to ma by(? Kolejna deklaracja bez pokrycia? - S ucham? - Piotrek gwa townie odwróci si$ w moj& stron$. Beleth wyd& usta i podszed do mnie. Poczu am jego zapach. Powiew morskiej bryzy i orientalnego kadzid a. Zapach, który mia mnie uwie'(. Jego ; ote, ciep e spojrzenie wwierca o si$ we mnie. Kusi o, obiecywa o. Zakr$ci o mi si$ w g owie. - A o ile mnie pami$( nie myli, to wybra "' tego beznadziejnego 'miertelnika - powiedzia . - Wybra am. I chyba dobrze zrobi am, bo znowu mnie ok amywa <' od samego pocz&tku. Pomó! mi i spróbuj zdoby( na nowo moje zaufanie zaproponowa am. Piotrek przysun& si$ do mnie. - Chwila, bo ja si$ chyba pogubi em, kto tu komu co' obiecuje. Wiki? Zignorowali'my go z Belethem. - Chcesz ze mn& gra(? - diabe u'miechn& si$. - Próbuj$ - mrukn$ am z a, !e mnie przejrza . - Wiesz, !e mo!esz przegra(? - zapyta . Jego z ote oczy b yszcza y ciep o. Nie z /'liwie czy z pogard&. One by y pe ne ca kiem innych uczu(. - Nie zamierzam - odpar am hardo. - Zgoda - diabe u'cisn& moj& d /%. - Pomog$ wam. Chc$ zobaczy(, Wiktorio, w jaki sposób wygrasz ze mn&, a raczej z sam& sob&. To mo!e by( bardzo interesuj&cy pojedynek. Odwróci am si$ do Piotrka. Wpatrywa si$ pustym wzrokiem w pod og$, jakby rozwa!" moje s owa. Poczu am si$ winna. Wszystko si$ psu o. - Czemu mnie nikt nie wypu'ci? - zaj$cza Azazel. - Ja bardzo chc$ pomóc. - Bo ciebie nikt nie lubi - wyja'ni am. - Kurwa... Có!, taka by a prawda. Nawet Kleopatra ju! go nie lubi a, a przecie! tak wiele ich &czy o. Dzikie !&dze, na przyk ad. - Musimy odnale#( jeszcze dwa przedmioty i b$dziemy wtedy mieli ca y zestaw potrzebny do otwarcia bram Piekie - swoje s owa skierowa am do Beletha, jednak to Azazel zapyta : - Jakie przedmioty? - Pier'cie% Rybaka i ko'( niewini&tka. O co chodzi z t& ko'ci&, to nawet Moroni nie wie. B$dziemy mie( z tym najwi$kszy problem - zas$pi am si$.
- Nie mam poj$cia, co to za ko'( - mrukn& Beleth i przesun& d oni& po swoim czarnym irokezie. Azazel zachichota . - A ja wiem.
Rozdzia 37 - To znaczy, zak adam, !e wiem - t umaczy si$ chwil$ pó#niej. - Mormoni anio a jeszcze nie zdo ali znale#( odpowiedzi, o jakie niewini&tko chodzi - powiedzia Piotrek - a ty twierdzisz, !e tak po prostu wiesz? Podst$pny diabe u'miechn& si$ i odgarn& warkocz na plecy. - W ko%cu jestem Azazel. Wiem ró!ne rzeczy - wyja'ni . - To mów szybko, jaka to ko'(? - ponagli am go. Nie by am pewna, ile mamy czasu. W ka!dej chwili móg pojawi( si$ z powrotem anio pilnuj&cy wi$zienia. To nie by o bezpieczne miejsce na pogaduszki. - A co ja b$4$ z tego mia ? H$ce mi opad y. Czy !aden z nich nie zna s owa bezinteresowno'(? - Czyste sumienie - mrukn& zrezygnowany Piotrek. - Ale! ja mam najczystsze sumienie pod s /%cem - !achn& si$ diabe . Czy'ciutkie. Idealnie czarne. -adnych plam na takim tle nie wida(. - To mo!e satysfakcj$, !e dzi$ki tobie Moroni nie zdob$dzie w adzy nad 'wiatem? - zaproponowa am. Azazel zamy'li si$. - Taak. Chyba wam pomog$ - powiedzia . Opar si$ o kraty. Na jego twarzy pojawi si$ przebieg y u'miech. - Ko'( niewini&tka, powiadacie. Wyja'nienie tej zagadki jest proste. Osobi'cie poszuka bym tej ko'ci na Cmentarzu Niewini&tek. Cmentarz Niewini&tek? Co to takiego? Pierwszy raz s ysza am t$ nazw$. - Oczywi'cie !adne niewini&tka nigdy nie by y tam pochowane - machn& 6$*&. - Jak& ten cmentarz ma histori$! Zacznijmy od tego, !e powsta na miejscu poga%skiej 'wi&tyni, potem zwie#li tam szcz&tki Ryszarda z Pontoise i zdarza y si$ same cudy. Zawsze mnie zastanawia o, czy te cudy by y od Ry'ka, czy od pogan... - Azazel, daruj sobie te historyczne wstawki. Powiedz, gdzie jest ten cmentarz - nakaza am. - Nie mamy czasu. Prychn& na mnie. Zawiod am jego oczekiwania. Nie by am s uchaczem, jakiego najwyra#niej oczekiwa . - Nie ma ju! tego cmentarza. Zosta zlikwidowany bodaj!e w 1785 roku. Dok adnie nie pami$tam. )rednio mnie to obchodzi o. - To po co nam o tym mówisz? - wycedzi am. - Chyba wiem, o co mu chodzi - wtr&ci Piotrek. - Wiem, gdzie s& ko'ci z tego cmentarza. Niewiarygodne. Wszyscy najwyra#niej byli m&drzejsi i lepiej poinformowani ode mnie. Skandal! - Przenie'li je do katakumb pod Pary!em - doko%czy .
Katakumby. S ysza am o nich. Jaki' czas temu g /'no by o w prasie o francuskich studentach medycyny, którzy bezkarnie kradli stamt&d czaszki i inne ko'ci potrzebne im do zaj$( anatomicznych. Nie rozumia am tej lekko odra!aj&cej fascynacji ludzkimi szcz&tkami. W Pary!u, tak jak w Warszawie, na uczelni medycznej w obr$bie jej murów z ca & pewno'ci& mo!na by o wypo!yczy( potrzebne pomoce naukowe. Po co trzyma( je w domu na parapecie? No ludzie... Klasn$ am w d onie. - Czyli idziemy do katakumb! - powiedzia am zadowolona, !e mam jaki' cel. - Czekaj, czekaj - powstrzyma mnie Beleth. - Dlaczego ko'( niewini&tka ma by( stamt&d? Przecie! cmentarz powsta na d ugo, zanim kto' zaintonowa po raz pierwszy zakl$cie Moroniego. Azazel u'miechn& si$ pob "!liwie. - Znam histori$ o dziewi$tnastu kluczach henochia%skich. Ich przedstawienia s& raczej wskazówkami. Nie musisz bezwzgl$dnie mie( ko'ci niewini&tka. Chodzi raczej o intencj$. Ale na wszelki wypadek nie bierzcie si$ za nieochrzczone szcz&tki. Takie s& beznadziejne do Czarnej magii. - A ty sk&d wiesz? - prychn$ am. - Wiesz, mia o si$ swoj& sekt$, nie? Gor&co polecam wam pozwiedza( katakumby. )wietne miejsce na przyj$cie albo czarn& msz$. - Chod#my ju! - Beleth poci&gn& nas do wyj'cia. - I wydosta%cie mnie st&d szybko!!! - do drzwi odprowadzi nas krzyk Azazela. - Prosz$... - doda bardzo cicho. Wrota by y zamkni$te. Od tej strony nie by o ko atek ani metalowego ba lwa. Pchn$li'my drzwi, ale ani drgn$ y. Zastuka am w nie delikatnie. - Tak? - zapyta mnie g $boki g os, a drzwi zadr!" y. - Chcemy wyj'( - powiedzia am. - Wypu'( nas. - A kto pyta? - Wchodzili'my tu przed chwil&. Pami$tasz nas? Dyskutowali'my o tym, czy lubisz by( drzwiami - wyja'ni am. - Nie wiem, czy jeste'cie godni, bym was wypu'ci . Jam jest drzwiami znowu zacz& swoj&1'piewk$. - Nie chcia <' mie( nigdy klamki? - zagada go Piotrek. -To by strasznie . atwi o spraw$. - Albo klapk$ dla psa - zasugerowa am. - Wywietrznik - doda ch opak. - Okienko? - zawtórowa am. - Judasza? - spyta Piotrek. Drzwi otworzy y si$ ze zgrzytem. Us yszeli'my, jak lew warczy rozz oszczony i zgrzyta metalowymi z$biskami. - Dzi$kujemy - pomacha am mu na do widzenia. Przewróci oczami.
- Tylko nie wracajcie - po!egna nas. Zbiegli'my ze wzgórza. Traw$, spomi$dzy której wyrasta y polne kwiaty, przygniata y nasze stopy. Ukryli'my si$ w ma ym zagajniku. Beleth wyjrza zza zaro'li i zadowolony, !e nikogo nie dostrzeg , usiad , opieraj&c si$ o pie% m odej brzózki. Byli'my w miar$ bezpieczni. Dopóki nikt nie wiedzia , !e uwolnili'my diab a z wi$zienia, po'cig nie powinien skierowa( si$ w jego okolic$. Chyba !e kto', na przyk ad pewien albinos ze skrzyde kami, napomknie, !e mogliby'my mie( ochot$ kogo' ratowa(. - Czyli macie wszystkie przedmioty poza Pier'cieniem Rybaka i ko'ci& niewini&tka, tak? - zapyta . Pokiwa am g ow&. - Gdzie je macie? Piotrek rzuci plecak na ziemi$. Co' brzd$kn$ o. Mia am nadziej$, !e lampa by a jeszcze ca a. Gabriel pewnie skróci by nas o g owy, gdyby'my j& st ukli. - Tu - o'wiadczy ch opak i te! usiad . Byli'my zm$czeni. Sporo wra!<% si$ nazbiera o. Poza tym nie spali'my ca & noc. Ani nic nie jedli'my. By am strasznie g odna. Szybko stworzy am sobie du!& pizz$. Piotrek porwa mi od razu kawa ek. - Wybacz - powiedzia am do Beletha. - Ale nie jedli'my od wczoraj. Pokiwa nieprzytomnie g ow&, wpatruj&c si$ g odnym wzrokiem w plecak. - Macie tam wszystko? - wydusi . - Tak - wzruszy am ramionami. - Jab ko z gabinetu Szatana i lamp$ z gabinetu Gabriela uda o nam si$ zdoby(. Potem Moroni za!&da uwolnienia ciebie i si$ zbuntowali'my, wi$c ukradli'my mu wszystko. - Ale zostawili'my kopie - podkre'li Piotrek. - Tylko !e Azazel powiedzia , !e liczy si$ raczej intencja ni! przedmiot, wi$c kopie pewnie dzia aj& tak samo jak orygina y. W takim razie musimy zdoby( pier'cie% i ko'( przed Moronim. W ten sposób nie b$dzie mia kompletu - powiedzia am. Beleth wreszcie zdo " odwróci( swoj& uwag$ od plecaka. - Je'li Moroni wpadnie na pomys zdobycia ko'ci z Cmentarza Niewini&tek, to raczej j& zdob$dzie. W ossarium w katakumbach, posiadaj&cych dziesi&tki, je'li nie setki tuneli, jest w sumie sze'( milionów cia . S&dz$, !e nikt go nie powstrzyma przed po!yczeniem jednej ma ej kosteczki. - Po co komu tyle cia w jednym miejscu? - skrzywi am si$ z niesmakiem. - Kiedy' w Pary!u cz$sto zdarza y si$ epidemie... - wyja'ni mi na odmian$ Piotru'. - Dlatego zdecydowano si$ przenie'( wszystkie szcz&tki z p ytkich grobów z cmentarzy w obr$bie 'cis ego centrum miasta - wtr&ci si$ Beleth.
Diab u wyra#nie by o nie w smak, !e 'miertelnik wcina si$ do jego miniwyk adu. To on chcia by( tu najm&drzejszy. Wola am nie rozmawia( o takich rzeczach podczas jedzenia. M$!czy#ni jednak pod apali temat. - I przeniesiono je do pozosta ych po Rzymianach katakumb. Kiedy' by y tam kopalnie wapienia - uwaga Piotrusia by a bardzo zgrabnie wpasowana w wywód Beletha. Diabe akurat nabiera tchu. - A odk&d znalaz y si$ tam zw oki, katakumby zacz$to zwiedza( wycedzi Beleth. - Poza tym, jak mówi Azazel, cz$sto odbywa y si$ tam imprezy, czarne msze. Podobno do dzisiaj si$ odbywaj& w korytarzach zamkni$tych dla zwiedzaj&cych. Nie wiem, czy wiesz, !e Wiktor Hugo umie'ci tam akcj$ swojej powie'ci $!dznicy. Piotrek prze kn& k$s pizzy. - By te! taki horror Katakumby, w którym Pink biega a po tunelach z jak&' inn& dziewczyn& i przed czym' ucieka a - zamy'li si$. - Ale ju! nie pami$tam, o co w tym filmie chodzi o. - Pink? - zawo " am z zachwytem. Beleth mia min$, jakbym go kopn$ a, i to mi$dzy nogi. Nie podejrzewa , !e bardziej podnieci mnie wizja Pink ni! Wiktora Hugo. Gdy zjad am, poczu am si$ jeszcze bardziej zm$czona. Ca a energia chyba uciek a do mojego !/ &dka, !eby tam w spokoju trawi( pizz$. - To co? - Beleth klasn& w d onie. - Lecimy do Pary!a? Spojrzeli'my na niego ponuro. - A mo!e masz pomys na jak&' kryjówk$? - spyta am. - Jakie' miejsce, w którym mogliby'my troch$ si$ przespa(? S&dz$, !e mój dom w Los Diablos jest spalony. Twój pewnie te!. Diabe zamy'li si$. - Chyba znajd$ takie miejsce. - Mogliby'my poprosi(1 )mier( o tymczasowe przechowanie zaproponowa Piotrek. - Nie, ja znam lepsze miejsce - Beleth pokr$ci g ow&. - Lepsze od innego wymiaru, do którego wst$p ma tylko )mier(? - zakpi ch opak. Zupe nie jak ma e dzieci. Za ka!dym razem, gdy si$ widzieli, niewa!ne czy w tej rzeczywisto'ci, czy w innej, zawsze musieli udowadnia( sobie nawzajem, który z nich jest m&drzejszy, przystojniejszy i bystrzejszy. - Skoro zamierzacie wprosi( si$ do )mierci, to po co wam moja pomoc? Beleth zmia!4!0 go spojrzeniem. - Po'rednio dzi$ki tobie dowiedzieli'my si$, sk&d wzi&( ko'( .'wiadomi go ch opak. - Czy on jest nam jeszcze do czego' potrzebny? Spojrza na mnie pytaj&co. Najpierw sam wpad na pomys , !eby go wypu'ci(, a teraz zmienia zdanie... - Jest potrzebny - odpar am. - Zna lepiej Moroniego. B$dzie wiedzia , na co go sta( i czego mo!emy si$ po nim spodziewa(.
Piotrek mia skwaszon& min$. - Chce mi si$ spa( - powiedzia am. - Gdzie si$ ukryjemy? - W Piekle - o'wiadczy diabe . - Tak jak powiedzia "', mój dom jest spalon& kryjówk&, tak jak twój. Jednak mamy tam kilkoro przyjació . Rozejrza si$ dooko a, ale nigdzie nie znalaz tak du!ej przestrzeni, !eby pomie'ci a jego drzwi. - Stwórz przej'cie na Ziemi - doradzi am mu. Spojrza na mnie, jakbym powiedzia a jak&' wyj&tkow& herezj$. - Na Ziemi? - zapyta . - Chcesz komu' spa'( na g ow$? Nie wypada. Dlatego, !e si$ upar , musieli'my wróci( do wi$zienia. Pod górk$... Tylko po to, !eby móg wsun&( klucz w 'cian$. Metalowy lew patrzy na nas zmru!onymi oczami. Chyba nie ucieszy si$ na nasz widok. Nie próbowali'my z nim rozmawia(. Kto wie, czy on jednak nie potrafi wyj'( z tej 'ciany. Lataj&ca g owa by aby do'( dziwnym zjawiskiem, ale ju! nauczy am si$, !e tutaj wszystko by o mo!liwe. Beleth wsun& klucz w 'cian$. - Dok&d idziemy? - zapyta am. - Do starej przyjació ki... Nagle, gdzie' w oddali, zabrzmia metalowy, jednostajny zgrzyt. Odwrócili'my si$ w stron$1 &ki. - Co to jest? - zawo " am, usi uj&c przekrzycze( jazgot. Na horyzoncie, tu! nad lasem, b yszcza o kilka z otych punktów. - Nie mówili'cie, !e goni& was GOLEMY!!!!!!!!!! - wrzasn& autentycznie przera!ony Beleth. - Bo nas nie goni y - mrukn& w odpowiedzi Piotrek. Spojrza am na lwa, który za'mia si$ g $bokim g osem. - Gdy odeszli'cie, pojawi si$ stra!nik wi$zienia. Powiedzia em mu o waszej wizycie - o'wiadczy zadowolony z siebie. Oto dlaczego nie nale!y dra!ni( si$ z drzwiami. Mog& potem wepchn&( ci klamk$ w plecy w najmniej oczekiwanym momencie. Sylwetki golemów sta y si$ wyra#niejsze. Teraz doskonale widzia am ? yski 'wiat a odbijaj&ce si$ w ich zakrzywionych szablach. Jeden z potworów zamacha broni&, a ta zab ys a p omieniem. Mieli'my spore k opoty.
Rozdzia 38 Zza kilkudziesi$ciu kolorowych szybek b yska do nas weso o ogie%. Nie wiem, po co Beleth zastuka szybko sze'( razy, jak nakazywa a piekielna etykieta, zamiast po prostu ucieka(. Szk o zadzwoni o, #le osadzone w drewnie. - Prosz$ - odpowiedzia nam wynios y g os w momencie, kiedy w p$dzie wskoczyli'my do 'rodka. Kleopatra siedzia a na z otym krze'le przy z otym biurku i przegl&da a jakie' papiery. Zapewne dokumenty na temat kolejnego zmar ego, którego mia a namówi( na Ni!sz& Arkadi$. Za plecami mia a pochodni$, której 'wiat o widzieli'my. - Cze'( - powiedzia am. Podnios a g ow$ i spojrza a na nas zdumiona. D ugie strusie pióro, którym pisa a, opad o na biurko. Olbrzymi kleks rozla si$ po kartce. - Och - wyszepta a po prostu. To by o chyba najoszcz$dniejsze powitanie, z jakim si$ spotka am z jej strony. Zwykle by a znacznie bardziej wylewna. Zaskoczona patrzy a, jak do pokoju wchodz$ ja, potem Beleth, a na ko%cu Piotru'. Ch opak zamkn& za sob& drzwi, a spojrzenie królowej stwardnia o. - A gdzie Azazel?! - warkn$ a, zrywaj&c si$ z krzes a, dla którego znacznie bardziej odpowiednia by aby nazwa „tron”. - Boi si$ tu przyj'(?! - Nadal jest w wi$zieniu w Arkadii - wyja'ni jej diabe . - Och - usiad a z powrotem zbita z panta yku. - Nie rozumiem. Beleth klasn& w d onie. Obok biurka pojawi y si$ trzy mi$kkie fotele. Nie spodziewa am si$ tego po nim. Przez chwil$ podejrzewa am, !e stworzy tylko dwa wygodne siedziska, a dla Piotrka twardy drewniany taboret. Diabe zdoby u mnie plus. Usiedli'my. Fotel Piotra nie za ama si$ pod nim. Beleth zdoby kolejny punkt. - Wszystko ci wyja'ni$, Kleo - przeczesa d oni& czarnego irokeza i zacz& mówi(. Opowiedzia jej w skrócie, co si$ dzisiaj wydarzy o, a tak!e o naszej chwilowej wspó pracy z anio em Moronim. Zako%czy wszystko urocz& i jak!e plastyczn& wizj& z otych golemów, które chcia y nas rozcz onkowa( za pomoc& swej straszliwej broni. - Czego ode mnie oczekujecie? - zapyta a, zerkaj&c na plecak, którego Piotru' na wszelki wypadek nie wypuszcza z r&k. - Pozwól nam si$ tu przespa( i troch$ odpocz&(. Jutro st&d znikniemy i nikomu nie powiemy, !e mia "' z tym cokolwiek wspólnego - zaproponowa Beleth. Królowa zerkn$ a na swoje skrupulatne notatki.
- Mam dzisiaj wieczorem targ, wi$c i tak nie b$dzie mnie w domu. Gdyby co' si$ wyda o - pos " a nam ostre spojrzenie - nie wiedzia am, !e byli'cie w moim domu. W amali'cie si$ tutaj bezprawnie. Rozumiecie? Kiwn$li'my g owami. Nagle co' mi si$ przypomnia o. - Kleo, a nie wiesz, co u Behemota? Nie zagl&da "' do niego? Królowa lekko si$ zaczerwieni a. - Nie zagl&da am do niego. Nie zaskoczy a mnie tym. Poprzednio, jak mia a si$ nim zajmowa(, to te! pokpi a spraw$. Ciekawe, co u niego s ycha(? Mia am nadziej$, !e nie podpali mi domu iskrami i !e nic mu si$ nie sta o. Móg zrobi( sobie krzywd$. Nie wiem, co sobie wyobra!" , ale po zjedzeniu jab ka nie móg lata( za ptakami. Chyba !e owoc inaczej dzia " na koty. Nie by o jeszcze za pó#no. Zmrok nie k ad si$ na krajobrazie Los Diablos. Jednak zm$czenie pochyla o moj& g ow$ coraz ni!ej. - Zaprowadz$ was do pokoi - zaproponowa a królowa. - Masz trzy wolne sypialnie? - zapyta diabe . - Dwie wystarcz& - sprostowa Piotrek, podaj&c mi d /%, !eby pomóc mi wsta(. Nawet nie mia am si y, !eby przerwa( ich kolejny pojedynek s owny. Chcia am jak najszybciej si$ po /!0(. A oni znowu si$ k ócili. - Dwie? Wybacz, Piotrze, ale nie poci&gaj& mnie m$!czy#ni - warkn& diabe . - Nie zamierzam zajmowa( z tob& jednego pokoju. S&dz$, !e w rezydencji Kleopatry znajdzie si$ kilka sypialni. Nie jest ubog& krewn& Nefretete. Królowa zmierzy a go ostrym spojrzeniem. Gratulacje, uda o mu si$ wci&gn&( j& do tej bezsensownej dyskusji. - Mam szesna'cie sypialni! - wybuchn$ a. - A z tego, co wiem, tamta wie'niaczka tylko czterna'cie. - No w "'nie - Beleth pokiwa g ow&. - W takim razie zajmij dwie, Belecie, skoro jedna ci nie wystarczy. Ja ?$4$ spa z Wiktori&, na wypadek gdyby mnie potrzebowa a albo gdyby kto' nas zaatakowa - odparowa Piotrek. Diabe ju! mia wda( si$ z nim w kolejn& rozpraw$, ale ja si$ wtr&ci am: - )pi$ w jednym pokoju z Piotrkiem. Koniec dyskusji. Uszanuj moj& decyzj$. Diabe pos " mi zranione spojrzenie. Nie wiem, czy tylko gra , czy rzeczywi'cie cierpia . Nie chcia am jednak ulec. Gdybym zosta a sama w pokoju, najprawdopodobniej po niespe na dziesi$ciu minutach odkry abym Beletha w swoim ,!ku. Obecno'( Piotra b$dzie go hamowa a i zdo am si$ wyspa(. A naprawd$ o niczym wi$cej teraz nie marzy am.
Wn$trze sypialni by o takie, jakiego spodziewa am si$ po Kleopatrze. Pod 'cian& sta o olbrzymie okr&2 e /!e zas ane poduszkami. Z oto b yszcza o do nas zach$caj&co w 'wietle 'wiec. Królowa nie akceptowa a sztucznego o'wietlenia. -arówki by y dla niej wymys em chorych ludzi. Twierdzi a, !e nie mia y w sobie za grosz romantyzmu. Kolorowym parawanem z malowanego drewna wydzielona by a cz$'( aziebna. Sta a tam du!a marmurowa wanna i zlew. Sedesu nie by o. Je!eli tak wygl&da y wszystkie toalety, to nie wiem, gdzie królowa za atwia a swoje potrzeby. Widz&c wann$ i kolorowe flakony z wonnymi p ynami, zapragn$ am wzi&( d ug&, gor&3& k&piel. Idealn&, !eby si$ zrelaksowa(. Jednak najpierw mia am co' do za atwienia. - Niez a wanna - Piotrek stan& obok mnie. - Martwi$ si$ o Behemota - powiedzia am. - Chcesz i'( do swojego domu? - zagadn& . Wida( by o, !e bardzo zale!y mu na tym, by poprawi( mi humor. Chyba zacz& zauwa!"(, !e diabe Beleth nic dla mnie nie znaczy . - Na chwil$. Zobaczymy tylko, czy nic mu nie jest. A najlepiej go stamt&d zabierzmy - poprosi am szybko. Piotrek lubi Behemota tak jak wszystkie koty. Nie potrafi mi teraz odmówi(. - Dobrze - z powrotem za /!0 plecak na ramiona. Ucieszona podbieg am do 'ciany i wsun$ am w ni& klucz diab a, my'B&c intensywnie o swoim domu w Los Diablos. Po chwili pojawi y si$ przed nami drzwi z kolorowymi szybkami. Po drugiej stronie panowa a ciemno'(. Szarpn$ am za klamk$ i przesz am na drug& stron$. Tam stan$ am przera!ona. Mój dom zosta spl&drowany. Klasn$ am w d onie, by zapali(1'wiat o. W 'wietle lamp wszystko wygl&da o jeszcze gorzej. Meble by y poprzewracane. Jedna z !arówek strzeli a iskrami po dywanie przewróconym na drug& stron$. Ksi&!ki by y pozrzucane z pó ek. Wbieg am po schodach do sypialni. Kto' rozwlek wszystkie ubrania po pod odze. Poduszki by y rozprute. W holu kilka obrazów i mozaik nawi&zuj&cych do sztuki arabskiej zosta o kompletnie zniszczonych. Rozbitych w py . - Co tu si$ sta o? - Piotrek wypowiedzia g /'no moje my'li, gdy zesz am z powrotem na dó . - Kto' czego' najwyra#niej szuka . Przypomnia am sobie, po co w ogóle tu przysz am. - Behemot! - krzykn$ am. - Gdzie jeste'?! Wbieg am do kuchni. Us ysza am, jak Piotrek otwiera drzwi na taras i tak!e nawo uje mojego pupila. - Kocie! Kocie Behemocie! - jeszcze raz krzykn$ am. - Chod# do mnie!
Kuchnia tak!e przedstawia a obraz n$dzy i rozpaczy. Pot uczone naczynia wygl&da y, jakby kto' w ataku sza u ciska nimi o 'ciany. - Na dworze go nie ma. - Piotrek podszed do mnie i obj& pocieszaj&co ramieniem. Kto', kto si$ tu w ama , móg zrobi( mu krzywd$! Mojemu kotkowi! W tej chwili us yszeli'my nad g owami miaukni$cie. Szybko spojrzeli'my do góry. Zza !yrandola wyjrza trójk&tny ebek mojego ulubie%ca. Znowu miaukn& . Z ulgi o ma o nie ugi$ y si$ pode mn& kolana. Kotek, jak gdyby nigdy nic, wyszed zza !yrandola i ruszy po suficie w stron$1 'ciany. Patrzyli'my zafascynowani. Zupe nie jakby mia 1 apki posmarowane klejem. Koci spider-man zgrabnie zeskoczy na ziemi$. Mój ma y demoniczny kocur szybko nauczy si$ korzysta( z mocy piekielnych. Przyznam szczerze, !e szybciej ode mnie. Porwa am go w ramiona. - Co tu si$ sta o? - zapyta am w jego mi$kkie futro. - Nic ci nie jest? Pomimo spo!ycia jab ka mocy nie zyska g osu, wi$c mi nie odpowiedzia . Miaukn& tylko kilka razy, jakby mi co' t umaczy . - Chod#my st&d - zasugerowa Piotrek. - Jeszcze z odziej wróci. A nie wiemy, kto to jest. Wsun& klucz diab a w 'cian$ i stworzy nam przej'cie z powrotem do pa acu królowej. Ju! mia am przekroczy( próg, gdy kot wyrwa mi si$ i zeskoczy na ziemi$. Zasycza na drzwi i nastroszy sier'(. - Co robisz? - zapyta am. - Chod#. Idziemy do Kleopatry. Tam b$dziemy bezpieczni. Behemot pokr$ci przecz&co ebkiem. Z nosa polecia y mu iskry. Pokój królowej kusi ciep em i kolorami. Czemu kot ba si$ wej'(? Przecie! nie mieszka tam !aden inny zwierzak. Odwróci si$ i uciek w g &b domu. Usiad na szezlongu i, przewierca nas spojrzeniem. - Chyba chce tu zosta( - westchn& znu!ony Piotrek. - Nie mo!emy go zostawi( - zaprotestowa am. - A jak z odziej tu przyjdzie i go skrzywdzi? - Wiki, kochanie - ch opak wzi& mnie za r$*$. - On chodzi po 'cianach i syczy iskrami. S&dz$, !e pr$dzej zabi by z odzieja, ni! da mu si$ pog aska(. Masz jedynego na 'wiecie kota obronnego. Kotek pokiwa 1 ebkiem, jakby si$ z nim zgadza , i zacz& liza(1 apk$. Bez najmniejszych oporów przeniós swoj& toalet$ w stref$ bardziej intymn&. Mimo !e zjad jab ko, wcale nie zacz& by( wstydliwy. - No dobrze - mrukn$ am niech$tnie. - Do zobaczenia. Poluj na wszystko, co si$ rusza. Zw aszcza na z odziei. Kotek jak strza a skoczy w moj& stron$ i z apa mnie z$bami za nogawk$ spodni. Wbi we mnie spojrzenie swoich z otych oczu. Nie chcia , !ebym przesz a przez drzwi. - Chyba nie chce, !eby'my te! tam poszli - zauwa!0 am roztropnie.
Piotrek zmarszczy brwi, patrz&c na pokój Kleopatry. - Mo!e twój dom odwiedzi kto', kto mieszka u Kleo? - zasugerowa . Za'mia am si$. To by o niemo!liwe. Ostatni& rzecz&, o jak& podejrzewa abym by & królow& Egiptu, by oby grzebanie w moich rzeczach. - Daj spokój. Przecie! to moi przyjaciele - !achn$ am si$. - Behemot, zostaw moj& nog$. I tak tam wejd$. Kot pu'ci spodnie i zamrucza zirytowany. Najwyra#niej uwa!" , !e robi$ powa!ne g upstwo. Po raz ostatni si$ z nim po!egnali'my. Piotrek usiad na ,!ku i westchn& ci$!ko, k ad&c si$ na po'cieli. Ja natomiast wpatrywa am si$ w znikaj&cy kontur drzwi. Mo!e trzeba by o pos ucha( Behemota? Koty wyczuwaj& niebezpiecze%stwo i z e intencje. Zw aszcza czarodziejskie koty. A mo!e po prostu uwa!" , !e nie b$4$ bardziej bezpieczna nigdzie indziej ni! w domu? Spojrza am na wann$. Kusi a, oj kusi a. Odkr$ci am z oty kurek i zatka am korkiem odp yw. Kryszta owo czysta woda zacz$ a p yn&( po ró!owym marmurze. Wzi$ am do r$ki szklany flakon z fioletowym p ynem. Zapach bzu i fio ków uniós si$ w pomieszczeniu, gdy piana zacz$ a p ywa( na powierzchni wody. Wanna pomimo swoich du!ych rozmiarów szybko si$ wype nia a. Piotrek uniós g ow$ i u'miechn& si$ do mnie zach$caj&co gdy wysz am zza parawanu. - Chyba wezm$ k&piel - powiedzia am. - Sama? - zapyta . Podesz am do niego i wzi$ am go za r$*$. Pomi$dzy nami przeskoczy y iskry napi$cia. Spojrza am w jego pe ne zaufania czarne oczy. Zawsze b$dzie mia swoje miejsce w moim sercu, ale... - Piotrek... - zacz$ am. Weso /'( znikn$ a z jego oczu. Posmutnia . - Przegra em? - zapyta . - Diabe wygra ? - Nie, to nie tak - zaprzeczy am. - Ale powiedz mi sam, czy my mo!emy by( razem szcz$'liwi? - Byli'my szcz$'liwi - zauwa!0 . - Ale jak d ugo? Cztery miesi&ce? Tylko tyle diab y wytrzyma y, zanim znowu wci&gn$ y mnie do swojego 'wiata. Ja si$ od nich nigdy nie uwolni$. Poza tym nie by am pewna, czy chc$ si$ od nich uwolni(. Nie wyobra!" am sobie teraz powrotu na Ziemi$ do mojego dawnego !ycia. Nie mog abym tego wszystkiego zostawi( i udawa( przed sam& sob&, !e jestem taka jak wcze'niej. Piotrek 'cisn& moj& d /%.
- Kocham ci$, Wiktorio. By em sko%czonym idiot&, !e nie zauwa!0 em tego, zanim zainteresowa y si$ tob& diab y. Zosta% ze mn&. Nie zdradz$ ci$ ju!. Przysi$gam. - Nie kochasz mnie - zaprzeczy am. - Kocham! - Kocha <' dawn& Wiki, ale ja ju! ni& nie jestem - powiedzia am. Zmieni am si$. Zakocha <' si$ w Wiktorii, dziewczynie z twojej uczelni, która za tob&1 azi a i stara a si$ zwróci( na siebie uwag$. Ju! ni& nie jestem. Sta am si$ by & diablic&, która niejedno ma na sumieniu. - To nieprawda - zaprotestowa . - Nie zmieni "' si$. Jeste' nadal moj& Wiki, moj& kochan& Wiki. Pokr$ci am g ow&. - Nawet je!eli ze sob& b$dziemy, to ju! nic nie b$dzie takie samo. Nie wiem, czy potrafi$ wróci( na Ziemi$. Piotrek wpatrzy si$ z napi$ciem w moj& twarz, szukaj&c oznak, !e * ami$, !e nie mówi$ mu teraz prawdy. Tak d ugo by am w nim szale%czo zakochana. )lepo. U'miechn$ am si$ na wspomnienie tamtego uczucia. A teraz? Teraz zacz$ am na to patrze( racjonalnie. - Piotrek, sam powiedz. Czy nam mog o si$ uda(? Czy to w ogóle by o realne? - Dla mnie by o i jest nadal - upiera si$. - Ale dla mnie nie - odpar am twardo. - Czego' brakowa o w naszym zwi&zku. To by a zwyk a szczeniacka mi /'(, zauroczenie. To nie by o nic trwa ego. Powiniene' znale#( sobie kogo' innego. Kogo', kto by do ciebie pasowa , bo ja nie pasuj$. Rani am go. Widzia am na jego twarzy ból. Czu am si$ podle. - Ty chyba sama siebie nie s yszysz - powiedzia . - Jeste' cz owiekiem, nie diablic&. Powinna'1!0( na Ziemi. - Powinnam wiele rzeczy... - Wiki, przesta%. To nie jest 'mieszne. Nie mo!esz zosta( w Piekle z diab ami. Po co? Co na to powiedz& twoi rodzice? Masz przed sob& ca e !ycie! Wiki, wró( ze mn& na Ziemi$. - Nie chc$. Ja ju! czasami nie czuj$ si$ cz owiekiem - odpar am. - Tu mi si$ podoba. Tu bardziej pasuj$. Dopiero teraz zrozumia am, co tak naprawd$ czu am. - Przecie! po tym, jak poznali'my prawd$ nad Jeziorem Czasu, mieli'my razem wróci(. Mia o by( tak jak przedtem. Co si$ teraz zmieni o? - zapyta . - Gdyby nie Moroni, tobym z tob& wróci a - przyzna am. - Ale mia am czas, !eby wszystko przemy'le(. Piotrek, nie powinni'my ju! by( ze sob&. - Ty naprawd$ si$ zmieni "' - wydusi zdumiony. - Nie mo!emy by( razem - powtórzy am.
Mia am wra!enie, !e trac$ co' wa!nego. Jego zaufanie, moje poczucie bezpiecze%stwa i stabilizacji, to wszystko w "'nie zniszczy am. Zamieni am na niepewn& przysz /'(. - Co oni ci zrobili? Mówisz tak, bo kto' ci ka!e - spróbowa znale#( rozwi&zanie. - Nie. Mówi$ tak, bo tak czuj$. - K amiesz! Pokr$ci am przecz&co g ow&. Mogli'my dyskutowa( w ten sposób kilka godzin. Stali'my w milczeniu. Wydawa o mi si$, !e przed nami pojawi a si$ niewidzialna 'ciana, bariera. - Ale dlaczego? - zapyta . - Ja ju! do ciebie nie pasuj$. Jestem kim' innym. - Wiki, to s& diab y. Nie wolno im wierzy(! - Nie s& tacy #li - zaprzeczy am. - Owszem, bo s& znacznie gorsi - prychn& . Przeczesa ze z /'ci& w osy. Nadal nie móg uwierzy( w moje s owa. Nie chcia uwierzy(. - Czyli rozstajemy si$ ju! na zawsze? - zapyta . - Nigdy do mnie nie wrócisz? - Tak b$dzie lepiej - odpar am. - Oboje b$dziemy szcz$'liwsi, a ty bezpieczniejszy. Nikt nie b$dzie ci$ ju! w nic miesza . - Robisz to tylko dla mojego bezpiecze%stwa? - uczepi si$ tej my'li. - Nie musisz tego robi(. Podejm$ ryzyko. Chc$ z tob& by(. Westchn$ am. - Piotrusiu - odgarn$ am mu w osy z twarzy, tak jak robi am to tysi&ce razy wcze'niej. - Robi$ to dla twojego bezpiecze%stwa, ale nie tylko. Robi$ to te! dla samej siebie. Wierz mi, obojgu nam b$dzie lepiej. - W&tpi$, !ebym by szcz$'liwszy - mrukn& . - Wiki, powiedz mi, co ja mam zrobi(? Co mog$ zrobi(, !eby' znowu mnie kocha a? Jak ci$ odzyska(? - Piotru' - 'cisn$ am jego r$*$. - Zawsze b$4$ ci$ w jaki' sposób kocha(. Jeste' dla mnie wa!ny. Ale nie chc$ z tob& by(. Zrozum. To nie jest twoja wina, tylko moja. To ja si$ zmieni am. To ze mn& jest co' nie tak. - Przesta% to powtarza(! - krzykn& . Nie wiedzia am, !e to b$dzie taka trudna rozmowa. Powstrzymywa am si$, !eby nie zacz&( p aka(, !eby mu nie ulec wbrew sobie. - Zosta%my przyjació mi - poprosi am. Pos " mi spojrzenie pe ne goryczy. Usiad bez s owa na ,!ku. Zabola o mnie to. - Piotrek, powiedz co'. Nadal milcza , zastanawiaj&c si$ nad tym, co us ysza . Mia am nadziej$, !e nie skrzywdzi am go zbyt mocno. Nie chcia am, !eby cierpia .
Woda szumia a za parawanem. Po pokoju rozchodzi si$ zapach bzu i fio ków. - Dobrze - odezwa si$ Piotrek, a ja drgn$ am zaskoczona jego g osem. Zreszt& i tak nie zostawiasz mi wyboru. To jedyny sposób, !eby pozosta( w jaki' sposób w twoim !yciu. Nie zaprzeczy am. - To co teraz? - zapyta . - Chcesz, !ebym pomaga ci w zdobyciu przedmiotów Moroniego, czy do tego te! mnie nie potrzebujesz? - Potrzebuj$ ci$ - usiad am obok niego i wzi$ am go za r$*$. Chcia j& zabra(, ale 'cisn$ am mocno jego palce. Spojrza am g $boko w jego smutne i ura!one oczy. - Jeste' mi potrzebny - powtórzy am. - Jeste' moim przyjacielem. Bez ciebie nie dam sobie rady. Widzia am jego niech$(. Ju! mi nie ufa . - Beleth ci nie wystarczy? - zapyta zazdro'nie. - Nie, ty jeste' mi potrzebny. Odwróci ode mnie spojrzenie. - Dobrze, pomog$ ci z Moronim - mrukn& . - Dzi$kuj$ - przytuli am go. - I przepraszam, przepraszam... Obj& mnie mocno. Najprawdopodobniej ostatni raz. Przez chwil$ poczu am si$ bezpiecznie. Tak jak kiedy', gdy mnie przytula . - Kocham ci$ - szepn& . - Niewa!ne, !e si$ zmieni "'. Dla mnie zawsze ?$dziesz taka sama. W odpowiedzi tylko mocniej go 'cisn$ am. Dobieg nas chlupot przelewaj&cej si$ wody. - Musz$ zakr$ci( kran - poderwa am si$ z miejsca. Podchodz&c do wanny, otar am zy. Ba am si$, !e Piotr zareaguje inaczej, gdy zaczn$ t$ rozmow$. Ba am si$, !e rozstaniemy si$ w gniewie, !e wyjdzie i mnie zostawi. Szarpn$ am za kurek, ale si$ zaci& . Machn$ am przed twarz& d /%mi, by dzi$ki mocy usun&( ró!owe plamy i zy. Nie chcia am, !eby mnie tak& zobaczy . Nie chcia am robi( mu nadziei. - Piotrek! Pomo!esz mi? Kurek si$ zaci& - poprosi am. Podszed do mnie i bez trudu zakr$ci wod$. W tej chwili us yszeli'my, jak szcz$kn$ a klamka. Obydwoje zacz$li'my nas uchiwa(. Byli'my ukryci za parawanem, wi$c nie widzieli'my wn$trza pokoju. Drzwi uchyli y si$ z ledwo s yszalnym skrzypni$ciem. Nie zwróciliby'my na to uwagi, gdyby wcze'niej tajemniczy go'( nie pu'ci za szybko klamki. Poczu am z /'(. To pewnie Beleth, obro%ca mojej czci i cnoty. Skoro sam nie mo!e, to i innemu nie da. Ju! mia am wyj'( zza parawanu i na niego nawrzeszcze(, ale Piotrek powstrzyma mnie, nas uchuj&c czujnie. Pos " am mu zdziwione spojrzenie i tak!e ws ucha am si$ w d#wi$ki, które wydawa tajemniczy go'(.
On si$ skrada . I najwyra#niej mia na nogach obcasy... Ubranie intruza zaszele'ci o, gdy zawadzi o niski taboret stoj&cy obok ,!ka, przy którym porzucili'my plecak z artefaktami. - Niech Set porwie te cholerne meble - us yszeli'my st umione przekle%stwo. Po chwili zaszele'ci plecak. Wyszli'my zza parawanu. Kleopatra kl$cza a przy plecaku i si owa a si$ z suwakiem. Zasycza a z bólu i wsadzi a do ust palec. - Ekhm... - odchrz&kn$ am. Kleo odwróci a si$. Spojrza a na nas z g upi& min& i palcem w ustach. Nast$pnie wsta a z godno'ci& i otrzepa a sukni$. - My'la am, !e jeste'cie zaj$ci - powiedzia a spokojnie. - A my my'leli'my, !e nikt nam nie b$dzie przeszkadza - odparowa am. W odpowiedzi tylko wzruszy a ramionami. - Widz$, !e zainteresowa ci$ nasz plecak - zauwa!0 Piotrek. - Taa... - spojrza a na swój palec. - Z ama am sobie paznokie(. Powinni'cie nosi( taki worek z tasiemk&. Znacznie wygodniejszy w obs udze. Polecam. My, Egipcjanie, u!ywali'my takich przed tysi&cami lat. Doskonale spe nia y swoj& rol$. Jej bezczelno'( nie mia a granic. Zreszt& i tak nie spodziewa am si$ po niej przeprosin. Pos " a ca usa w stron$ swojej d oni. Jej manicure by jak nowy. +'miechn$ a si$ zadowolona z siebie. - Czemu chcia "' ukra'( nasz plecak? - zapyta am, a fragmenty uk adanki . /!0 y si$ w mojej g owie. - To ty w ama "' si$ do mojego domu? Powinnam by a od razu si$ tego domy'li(. Któ! by inny zniszczy podczas ataku sza u arabskie mozaiki? Kleopatra nienawidzi a wszystkiego co arabskie. Do dzisiaj nie mog a wybaczy( Arabom, !e poniek&d zniszczyli egipsk& kultur$. Teraz w Egipcie nikt ju! nie mówi po egipsku ani nie u!ywa hieroglifów. Królowa wielokrotnie powtarza a mi, !e to ogromna strata dla ca ego 'wiata. Pami$ta am jej opowie'ci o hierarchii spo ecznej w jej czasach. O mo!liwo'ciach kobiet, stanowiskach, które piastowa y. By y kap ankami, a nawet w adczyniami. Gdy ich rodzice byli zamo!ni, otrzymywa y te! czasem typowe wykszta cenie. Kleo uwielbia a rozwodzi( si$ nad ich wolno'ci& w dziedziczeniu i dysponowaniu swoim maj&tkiem, a tak!e nad tym, !e mog y si$ rozwodzi( i otrzymywa y potem alimenty od m$!a. Feministki nie mia yby o co walczy( w tamtych czasach. Kobieta nie musia a zas ania( twarzy ani cia a. Ubrania Egipcjanek raczej wi$cej ods ania y i podkre'la y, ni! ukrywa y. Kleopatra ze swoim zami owaniem do golizny by a tu 'wietnym przyk adem.
- Och, to wiesz? - jej zdziwienie na moje pytanie o w amanie starczy o za odpowied#. - Ale ubra% nie zniszczy am. Przysi$gam. Je!eli co' by o podarte, to pewnie twój kot si$ tym bawi . - Po co ci artefakty Moroniego? - by am zm$czona. Ukrycie si$ w Piekle chyba nie by o najlepszym pomys em. Beztrosko zapomnia am, !e tutaj wszyscy co' kombinuj&. - Mam z nim uk ad - wyja'ni a. - Obieca , !e zwróci mi Azazela, je'li dostarcz$ mu ukradzione przez ciebie przedmioty. Mówi am ci, !e nie pozwol$ Azazelowi od siebie odej'( i jestem gotowa zrobi( wszystko, by go zatrzyma(. Faktycznie. Co' mi o tym wspomina a... - Kleo... Azazel jest w wi$zieniu za w amanie si$ na teren Jeziora Czasu. Otrzyma , co prawda tymczasowe, obywatelstwo anielskie na najbli!sze siedemdziesi&t siedem lat, ale Gabriel osobi'cie mi powiedzia , !e nie przyjm& go na zawsze. Podejrzewam nawet, !e wywal& go ju! ca kiem nied ugo. Wi$c, jak widzisz, nie masz co kra'( jak zwyk a z odziejka - teraz postanowi am uderzy( w czu & strun$. - Po prostu poczekaj cierpliwie, a! Azazel wróci do ciebie na kolanach, prosz&c o wybaczenie. Nie musisz brata( si$ z anio em. Królowa zastanawia a si$ nad moimi s owami. Wida( by o, !e nie przekona am jej do ko%ca. - Nad czym ja my'B$? - zapyta a samej siebie. - Przecie! ty jeste' prawdziw& cnotk&. Nie ok ama aby' mnie. Mo!e masz racj$? Mo!e powinnam poczeka(, a! b$dzie musia korzy( si$ u moich stóp? Zerkn$ a krytycznie na swoje nogi. - Do tego musz$ sobie kupi( nowe buty - stwierdzi a. - Z ca & pewno'ci& - odpar am. - A nie spieszysz si$ przypadkiem na targ? - Nie. To by o k amstwo, !eby u'pi( wasz& czujno'( - przyzna a i ziewn$ a rozdzieraj&co. - Dobra. Zostawiam was, go &bki. Te! jestem ju! zm$czona. Poza tym kto' na mnie czeka. - Pu'ci a do mnie oko i doda a: - Pod nieobecno'( Azazela towarzystwa dotrzymuje mi Napoleon. Mo!na si$ by o tego po niej spodziewa(. Azazel by do'( czu y, je'li chodzi o Napoleona, który zaleca si$ swego czasu do królowej. Widocznie uzna a, !e to b$dzie 'wietny sposób na odegranie si$ na uczuciach diab a. Zapomnia a tylko o jednym. On nie mia uczu(. Przypomnia am sobie, jak kiedy' t umaczy a mi, jacy m$!czy#ni j& interesuj&. Królowa gustowa a w umi$'nionych, wysokich i raczej t$pych osi kach. Napoleon odrobin$ nie spe nia tych kryteriów. - Bonaparte? - zdziwi am si$. - A on nie jest za niski? Kleo wzruszy a ramionami. - Ale jest s awny. Musz$ dba( o wizerunek. Nie b$4$ zadawa a si$ z plebsem. Cho(by nie wiem jak by przystojny. Zerkn$ a na Piotrusia. Jej spojrzenie prze'lizgn$ o si$ po jego klatce piersiowej. Pokiwa a z uznaniem g ow&.
- Musz$ przyzna(, Wiki, !e zaczynam rozumie(, dlaczego wci&! odrzucasz zaloty Beletha - powiedzia a i wysz a z pokoju. Jeszcze d ugo 9 yszeli'my jej weso y, perlisty 'miech. Woda ju! dawno wystyg a w wannie. Mog am j& podgrza( pstrykni$ciem palców, ale ochota na d ug& relaksacyjn& k&piel jako' mi przesz a. - Idziemy spa(? - zapyta am. - Tak - odpar zm$czonym g osem Piotrek. - Na ,!ku jest sporo poduszek. Proponuj$ w /!0( pod nie wi$kszo'( przedmiotów, a przede wszystkim r$kopis... Ja b$4$ spa( na pod odze. - Daj spokój - !achn$ am si$. - To ,!ko jest tak szerokie, !e spokojnie si$ na nim zmie'cimy. Chyba !e nie chcesz le!<( obok mnie. - Chc$... Schowali'my przedmioty i po raz ostatni po /!yli'my si$ obok siebie. Nie by o nam jednak dane przespa( spokojnie tej nocy.
Rozdzia 39 N yn$ am w szerokiej ódce po Jeziorze Czasu. Piotrek wios owa z .'miechem. Czu am si$ szcz$'liwa, chocia! by o mi troch$ duszno, mimo !e znajdowali'my si$ na 'wie!ym powietrzu, a po twarzy askota mnie delikatny powiew wiatru. N yn$li'my spokojnie. Podczas naszej podró!y mija y nas wizje. Wszystkie przedstawia y mnie. Ja z dyplomem uczelni. Ja w bia ej sukni. Ja w Pary!u podczas miodowego miesi&ca. Ja z podpisan& umow& o prac$. Ja 'ciskaj&ca jakiego' wrzeszcz&cego bachorka. Pe nia szcz$'cia i samospe nienia w moim obecnym stanie ducha. Nagle ten pi$kny sen, kiedy to u'miecha am si$ szeroko i 'lini am na zapewne r$cznie haftowan&, nienadaj&3& si$ do prania poduszk$ Kleopatry, zosta brutalnie przerwany. Tym brutalniej, !e przerwa go kobiecy wrzask z silnym ameryka%skim akcentem doskonale wyczuwalnym nawet w tym jednym, dosadnym s owie: - KURWA! Usiad am w jednej chwili. A raczej spróbowa am usi&'(. Nie uda o mi si$ to, bo zapl&ta am si$ w rami$ Piotrka, którym mnie obejmowa . Jak si$ potem okaza o, mia am na sobie jeszcze jego nog$ i po ow$ klatki piersiowej, przez co zapewne by o mi odrobin$ duszno, za' delikatny powiew wiatru okaza si$ oddechem Piotra, którego twarz le!" a tu! obok mojej. - Co si$...? - mrukn& niewyra#nie, z trudem uchylaj&c powieki. Przed naszym ,!kiem sta a Phylis ubrana jak zwykle w skórzany kostium prostytutki. Kompletnie pozbawiony gustu. Nie wiem, jak mo!na z w asnej, nieprzymuszonej woli &czy( ze sob& tyle krzykliwych kolorów. Poza tym jak zwykle jej olbrzymie piersi wygl&da y, jakby tylko za pomoc& wyj&tkowo silnej magii trzyma y si$ pod ubraniem. Ciekawe, co by si$ sta o, gdyby spróbowa a biec? Racja. Wtedy dosta aby nimi po twarzy. - Gdzie jest r$kopis? - zasycza a w'ciek a, trzymaj&c w d oni pusty plecak. W przeciwie%stwie do Kleopatry poradzi a sobie z suwakiem. Musz$ przyzna(, !e nie spodziewa am si$ tego po niej. Piotrek usiad i przetar oczy. Gdy zobaczy kolorowo ubran&, rud& Phylis, skomentowa ca okszta t tak, jak tylko on potrafi - krótko i na temat: - O fak... - Syfilis, co do cholery tutaj robisz? - warkn$ am. Jej oczy zap on$ y w'ciek /'ci&. Tak samo zreszt& jak policzki.
- Phylis, miernoto - odpowiedzia a. - Szukam r$kopisu Moroniego. Gdzie go schowali'cie? Opar am si$ nonszalancko na okciu o ukryt& pod poduszk& tub$. Pr$dzej O& zgniot$, ni! oddam tej krowie. - Nie widz$ powodu, dla którego mia abym udzieli( ci tej informacji odrzek am. - Dobrze, w takim razie zabij$ ci$, a potem sama poszukam - u'miechn$ a si$. - Zaraz, zaraz. Bo ja nic nie rozumiem - Piotrek usiad . - Czemu chcesz j& zabi(? Phylis zmierzy a go d ugim spojrzeniem. - Poniewa! zawar am umow$ z anio em Moronim - wyja'ni a chyba tylko dlatego, !e przystojny Piotrek j& poci&ga . Mnie na pewno nie udzieli aby potrzebnych informacji. - Z Moronim? - wydusi ch opak. H$ce opadaj&. Czy istnieje kto', kto si$ z nim nie umawia w jakiej' sprawie? - Tak. W zamian za przyniesienie r$kopisu i zabicie Wiktorii obieca , !e odda mi Beletha - wyzna a bez !adnego skr$powania. - Byli'my kochankami. Kocha am go, dopóki ty si$ nie zjawi "'! - Za pomoc Moroniemu zostaniesz os&dzona i skazana przez Lucyfera powiedzia am, usi uj&c przemówi( jej do rozs&dku. - Najprawdopodobniej zabior& ci moc, a jako zwyk a obywatelka Ni!szej Arkadii nie b$dziesz mog a by( z Belethem. To b$dzie ostateczny koniec twojego zwi&zku z nim. J$4$ musia a przepyta( Beletha. Co to znaczy, !e on mia dziewczyn$?! I do licha, kiedy on j& mia ? Wtedy jak si$ do mnie zaleca ?! Zazdro'( zacz$ a mnie z!era( od 'rodka. - Moroni zdob$dzie w adz$ nad 'wiatem - o'wiadczy a. - Zreszt& jakby co' si$ nie uda o, to Belethowi te! zabior& moc. - Nie, kretynko. On jest diab em. Nie jest cz owiekiem, wi$c nie mo!na zabra( mu mocy piekielnych, bo on jest tymi mocami. Mog& go co najwy!ej zlikwidowa(. Jej g upota mnie zdenerwowa a. Kto zajmowa si$ jej edukacj& w Piekle? Czemu ona nie wie podstawowych rzeczy? W ogóle nie czyta a Regulaminu Piek a, tomy od I do VI? Chyba w szóstym by o du!o informacji o diab ach. Phylis poczerwienia a. Wyci&gn$ a r$*$ w moj& stron$. Skórzany kostium zatrzeszcza , jakby mia zaraz pu'ci( w szwach. - Gi%, suko - warkn$ a. Znowu zapomnia am o pewnym drobnym szczególe. Malutkim. Takim tyci, tyci. By am teraz cz owiekiem. Zabicie mnie sta o si$ bardzo atwe. @ apa am si$ za pier'. Ostry, k uj&cy ból promieniowa w 'rodku mojej klatki piersiowej. Lewa r$ka zacz$ a mi dr$twie(. Bola a mnie nawet szyja i !uchwa.
No i masz ci los. W "'nie mia am zawa serca. S&dz&c po ogromie bólu, diablica nie bawi a si$ w zaci'ni$cie malutkiej t$tniczki. Ona chyba odci$ a mi ca kowicie dop yw krwi wie%cowej do serca. - „BELETH! - krzykn$ am w my'lach, maj&c nadziej$, !e mój przekaz go obudzi. - POMOCY!” - Wiki! Wiki! Co si$ dzieje?! - Piotrek zacz& panikowa(. Nie wiedzia , !e mo!na w taki sposób kogo' zabi(. Nie zd&!0 am mu o tym opowiedzie(. Zrobi o mi si$ czarno przed oczami. Kl$cza am w po'cieli, nie mog&c nabra( powietrza. Ju! raz umiera am w bólu. Czy nie mog$ zgin&( w spokoju, we w asnym ,!ku? Uchyli am powieki. No dobra... by am w ,!ku. Okej... Ale nie we w asnym! Sk adam reklamacj$. - Zostaw j&! - krzykn& Piotrek. Nie wiem, co zrobi , ale nagle ból min& . Przewróci am si$, oddychaj&c spazmatycznie. Nie mog am si$ ruszy(. - O cholera jasnaaaaaaa!!! - rykn& Piotrek. Us ysza am rumor, zupe nie jakby 'ciany si$ wali y. Obok mnie, w po'cieli, tu! przy mojej g owie wyl&dowa kawa sufitu. Podnios am si$ na okciu. W chmurze tynku zobaczy am dwie sylwetki. Piotrek unika wyci&gni$tej r$ki Phylis i rzuca w ni& za pomoc& mocy wszystkim, czym si$ tylko da o. Marmurowa wanna poszybowa a w powietrzu. Diablica w ostatniej chwili si$ uchyli a. Gdyby nie to, jej mózg w "'nie rozlewa by si$ po pod odze. W ca ym tym zamieszaniu, które umiej$tnie robi Piotrek, nie potrafi a dobrze w niego wycelowa(, !eby zacisn&( jakie' wa!ne naczynie krwiono'ne w jego ciele. Na szcz$'cie nikt jej nie powiedzia , !e znacznie ekonomiczniej i szybciej jest zatyka( t$tnice mózgowe. Wtedy nie trzeba si$ tak d ugo m$czy( z przeciwnikiem. Szkoda, !e ja nie mog$ jej zamordowa(. Ale có! mo!na poradzi(? Ju! by a truposzk&. Bardziej martwa nie b$dzie. Skupi am si$ na jej w osach. Rude str&ki wykr$ci y si$ w stron$ jej twarzy. Zacz$ y pcha( si$ do oczu, ust i nosa. Odgarnia a je, nie zauwa!aj&c, !e to nie jest normalne, ca kowicie skupiona na próbie zlikwidowania Piotra. W ko%cu nie mog a sobie z nimi poradzi(. Zacz$ y j& dusi(. Phylis charcza a. Ha! Zwyci$stwo! Zerwa am si$ z ,!ka, chc&c podej'( do Piotrka, który ociera z czo a krew. Widocznie, usi uj&c trafi( Phylis, sam czym' oberwa . Nie by zbyt dok adny w korzystaniu z mocy. Nagle zrobi o mi si$ czarno przed oczami. Upad am na ziemi$. E osy przesta y atakowa( Phylis. Rzuci a si$ na Piotrka. Zapatrzony na mnie, nie zauwa!0 jej ataku.
Gdy trzasn$ am z ca ej si y o ziemi$, mroczki przed oczami znikn$ y. By o mi duszno. Coraz ci$!ej mi si$ oddycha o. Phylis chyba uszkodzi a mi jakie' naczynie. Mia am krwotok wewn$trzny, który uciska p uca. Zobaczy am, !e Piotrek tak!e opad na kolana, trzymaj&c si$ za pier'. Poblad i zacisn& kurczowo szcz$ki. NIE!!! Czemu nikt nie bieg na pomoc? Kleopatry nie by o, bo zabawia a si$ z Napoleonem, ale gdzie podziewa si$ Beleth?! Spróbowa am wsta(, lecz nie da am rady. Zamorduj$ j&. Z zimn& krwi&. Cho(by mia o to oznacza(, !e rozszarpi$ Phylis na kawa ki go ymi r$kami. Przy /!0 am d onie do swojej piersi. Nie mia am czasu na ca kowite wyleczenie. Byle jak zatamowa am krwotok i pchn$ am moc w stron$ diablicy. Jakby zdmuchni$ta grzmotn$ a o 'cian$. Us ysza am, jak trzasn$ o jej g ucho kilka ko'ci. Mia am nadziej$, !e kr$gos up. To by j& unieruchomi o na d .!ej. Szybko rzuci am si$ w stron$ Piotrka. Oddycha p ytko, nadal masuj&c pier'. Odsun$ am jego r$ce i przy /!0 am swoje na wysoko'ci jego serca. Czu am, jak bije. Po &czy am si$ z tym rytmem. Czu am, !e moje t$tno si$ do niego dostosowuje. Patrzy mi g $boko w oczy. Zrozumia , co robi$. Na jego twarz wraca y kolory. Oddycha coraz spokojniej. Za to ja czu am, jak moc ze mnie uchodzi. A mo!e znowu krwawi am? Zabra am d onie i odwróci am si$ w stron$ Phylis. Gramoli a si$ w "'nie na nogi. - Zabij$ was! - pisn$ a, nastawiaj&c sobie r$*$. Ko'( gruchn$ a, wskakuj&c na miejsce. - Zamorduj$! Teraz nie zamierza a ju! si$ z nami bawi(. Piotrek zmru!0 oczy, posy aj&c w jej stron$ silny strumie% mocy. Zamierza zrobi( to samo, co ona nam uczyni a. Diablica z apa a si$ za pier', nie rozumiej&c, sk&d wzi& si$ ten ból. W ko%cu nie !0 a. Nie mog a umrze( na zawa . Ja skupi am si$ na naczyniach w jej g owie. Odetn$ jej dop yw krwi, mo!e zemdleje! Chocia! wo " abym, !eby jej czaszka wybuch a... Phylis mia a racj$. By am s aba. Nie potrafi am jej zabi( tak jak Agaresa i Pajmona. Piotrek chyba nie mia takich oporów. Nagle diablica pad a bez !ycia wstrz&sana drgawkami, jakby przez jej cia o przebiega silny pr&d. - Co ty zrobi <'? - zapyta am. - Nic! Co ty zrobi "'? - odwróci si$ w moj& stron$, tak samo zdziwiony jak ja. - To ja zrobi em to, co nale!" o - odezwa si$ za naszymi plecami g $boki, zmys owy g os.
Rozdzia 40 Phylis le!" a nieruchomo na posadzce. Z jej uszu, nosa i ust wycieka a 2$sta czerwona ciecz. Krew. Nie oddycha a, nie rusza a si$. Drgawki usta y. Beleth podszed do niej i przyjrza si$ zaciekawiony. Nie dotkn& jej, nie pomóg . Po prostu obserwowa . - Hm - mrukn& w ko%cu. - Ciekawe. Najwyra#niej zadowolony z siebie odwróci si$ w nasz& stron$. Piotrek usiad na posadzce, masuj&c pier', a ja przy nim kl$cza am. - Widz$, !e nie mog "' sobie poradzi( beze mnie, moja pi$kna - odezwa si$ dumny. - Wiedzia em, !e on nie da rady. - Nie da em, bo nie chcia em jej zamordowa( tak jak ty - warkn& ch opak, zrywaj&c si$ na nogi. - W przeciwie%stwie do zwyk ego diab a mam sumienie. - Nie jestem zwyk ym diab em - wycedzi Beleth. - Zapominasz, !e zaraz zostan$ anio em. - Na pewno nie po tym, jak zamkni$to ci$ w wi$zieniu, z którego uciek <'. Beleth na chwil$ zosta zbity z tropu. - Mo!liwe - odpowiedzia . - W takim razie jestem niezwyk y z innego powodu. Wiktoria mnie po!&da. - No popatrz - Piotrek podpar si$ pod boki. - Mnie te!. To chyba nie czyni ci$ lepszym ode mnie, cz owieka, czy! nie? Pierwszy raz kto' przegada os upia ego w tym momencie Beletha. By am pod wra!eniem, mimo !e obaj ca kiem o mnie zapomnieli. To by a moja sprawa, kogo po!&da am... W tej samej chwili zauwa!yli, !e kl$cz$ na ziemi. - Pomog$ ci - powiedzieli w tym samym momencie i rzucili si$ w moj& stron$. Ka!dy z apa za jedno moje rami$ i szarpn& mn& do góry. G owa opad a bezw adnie, kiedy zrobi o mi si$ czarno przed oczami. O... zapomnia am o krwotoku... **** Chwil$ pó#niej ockn$ am si$ na ,!ku. Obok mnie ze skwaszonymi minami siedzieli m$!czy#ni mojego !ycia. Odetchn$ am g $boko. Najwyra#niej który' z nich naprawi moje narz&dy wewn$trzne. Zapewne Beleth, bo Piotrek jeszcze nie umia tego robi(. Chyba !e nauczy si$ tego instynktownie, tak jak ja. Le!" am w innej sypialni. Zapewne mnie przenie'li. Poduszka pod moj& 2 ow& pachnia a Belethem. A zatem wyl&dowa am w jego ,!ku. - A co z Phylis? - zapyta am.
Diabe wzruszy ramionami. Naprawd$ ma o go to obchodzi o. - Pewnie tam le!y. - A wstanie? - wola am si$ upewni(. - Pewnie wstanie - odpar . Je!eli nie wstanie szybko, to Kleopatra zdziwi si$, widz&c nowy element wystroju. Phylis mog a si$ teraz wydawa( martw& natur&. - Kim ona w ogóle jest? - zapyta Piotrek. Nie wiedzia , !e by a now& diablic&. Nie zd&!0 am mu o tym opowiedzie(. Szybko mu wyja'ni am ten drobny szczegó . - A zabi( nas chcia a, bo zgada a si$ z Moronim? - upewni si$ ch opak. - Tak - odpar am i gwa townie usiad am. - Manuskrypt! - Wszystko mam. - Piotru' poklepa le!&cy obok niego plecak, który dopiero teraz zauwa!0 am. - Jak to z Moronim? - twarz Beletha st$!" a. - O co chodzi? - Otó! twoja by a kochanka - nie mog am pozby( si$ oskar!ycielskiego tonu - o'wiadczy a nam, !e zawar a z Moronim uk ad. Mia a nas zabi( i odda( mu manuskrypt. W zamian anio obieca , !e gdy ju! b$dzie po wszystkim, to ci$ jej odda. Diabe zmarszczy brwi. - Wiedzia em, !e trzeba by o j& zabi( - westchn& i popatrzy t$sknie na drzwi. - Mo!e jeszcze tam le!y...? - S uchaj, Beleth, to nie jest wa!ne, czy ta wyw oka !yje, czy nie. Liczy si$, !e najwyra#niej wszyscy na nas poluj&, bo chyba nie ma na tym 'wiecie i na równoleg ych osoby, która by nie spiskowa a z Moronim. - Czy!by' by a zazdrosna? - diabe przysun& si$ do mnie z obuzerskim .'miechem. - Ty, odsu% si$ od niej - Piotrek odepchn& go. - Mia a zawa . Tlen jej zabierasz. - Milcz, synu Adama - warkn& . - Spokój! Natychmiast si$ uspokójcie - rozkaza am. - Beleth, mów, o co tu chodzi! Diabe niech$tnie usiad na brzegu ,!ka, ale przysun& r$*$ w taki sposób, !eby dotyka( mojego uda. - By em samotny, kiedy wróci "' na Ziemi$ do swojego 'miertelnika i na dodatek o mnie zapomnia "'. Wtedy pojawi a si$ nowa diablica. Przyznam, !e rude mnie nie interesuj&. Z natury s& wredne i puszczalskie, ale nie mia em wyboru. Z nikim innym by( nie mog em. Ona by a pod r$*&... Ale biust powi$kszy a sobie ju! w Piekle, je'li chcesz wiedzie(. Nie chcia am wiedzie(. Jednak dowiedzia am si$, !e szalona diablica nie oszukiwa a. Chyba mieli'my spore k opoty. Bior&c pod uwag$ aparycj$ Beletha, mog y nam siedzie( na karku dziesi&tki dziewuch napalonych na jego nadprzyrodzone przyrodzenie. Ciekawe, jak bardzo nadprzyrodzone?
Zaczerwieni am si$. Na szcz$'cie nikt nie s ysza moich my'li. Piotrek 'miertelnie by si$ na mnie obrazi , a Beleth... No dobra, on by si$ ucieszy . - Poza tym ty w tym czasie by "' z Piotrem - zauwa!0 diabe . - To chyba jeste'my tak samo winni wzajemnej zdrady. - -eby si$ zdradza(, musieliby'cie ze sob& by( - skomentowa z /'liwie Piotrek. - Jeste'my ze sob& z &czeni - odpar z wy!szo'ci& Beleth. - Mo!e nie fizycznie, ale psychicznie na pewno. - Co robimy? - westchn$ am ci$!ko, przerywaj&c ich dyskusj$. Czu am si$ nieswojo, gdy przy mnie rozmawiali o ewentualnych zwi&zkach w naszym trójk&cie. - Skoro ju! nie 'pimy, to idziemy po t$ ko'( niewini&tka i pier'cie%? Ciekawe, czy czeka nas za to ekskomunika...? Ekskomunika, hm... Trafia si$ wtedy do jakich' za'wiatów, czy od razu posy aj& delikwenta do Tartaru? - Chod#my - Piotrek wsta i poda mi r$*$. Skorzysta am z pomocy przy wstaniu z ,!ka, jednak tym razem nie zakr$ci o mi si$ w g owie. Dobry znak. W tej chwili us yszeli'my zza okna syren$ alarmow& i g os demona skrzecz&cy przez megafon: - W budynku dokonano z amania paragrafu 6, przepisu o numerze 6 mówi&cego o wzajemnym post$powaniu osób obdarzonych moc& piekieln&. Wiemy, !e na terenie budynku znajduje si$ diablica w ci$!kim stanie. Oprawca ?&4# oprawcy proszeni s& o opuszczenie lokalu i udanie si$ na rozmow$ z Szatanem. Powtarzam... Wys uchali'my jeszcze pi$( razy tego samego komunikatu. Szóstka królowa a i w tym momencie. Pewnie musieli powiedzie( to sze'( razy, bo inaczej spisany w sze'ciu kopiach protokó post$powania by si$ nie zgadza . Chyba trzeba si$ przenie'( do wcze'niej wspomnianego Tartaru. Tylko tamtejsze w adze, o ile takowe istniej&, jeszcze nas lubi&. A lubi& najwyra#niej dlatego, !e nie znaj&. Spojrza am pytaj&co na Beletha. Mo!e powinni'my uciec przez drzwi, u!ywaj&c klucza diab a? Jednak przystojniak sta zamy'lony. W ko%cu westchn& : - Czyli ona jednak !yje, a ju! my'la em... - Na terenie ca ego budynku zosta y zamkni$te przej'cia. Oprawco, b&4# oprawcy, nie macie sposobu ucieczki za pomoc& mocy piekielnych. Jeste'cie proszeni o natychmiastowe udanie si$ do g ównego wej'cia i oddanie w nasze 6$ce. Powtarzam... Na wypadek gdyby'my byli g usi, znowu wyduka pi$( razy ten sam komunikat. Mój pomys z drzwiami zosta brutalnie przekre'lony. Skierowa am si$ w stron$ wyj'cia. - Co robisz? - zapyta zdziwiony Piotrek. - Chcesz si$ podda(? - Oni s& do'( zapalczywi - odpar am. - Chyba nie mamy innego wyboru. Beleth nie protestowa . Ruszy za mn& potulnie.
Pchn$ am z ote wrota prowadz&ce do pi$knych ogrodów Kleopatry. Ich rozmach tak!e wzbudza zachwyt. Jednak tym razem nic nie zobaczy am, /'lepiona przera!aj&co bia ym 'wiat em, którym dosta am prosto po oczach. Zakry am je d /%mi, g /'no przeklinaj&c demona, który wycelowa we mnie lamp$. Szybko stworzy am sobie na nosie okulary odporne na te b yski. Mog am si$ swobodnie rozejrze(. Przyznam, !e by am pod wra!eniem. Piek o zorganizowa o akcj$ poszukiwawcz& znacznie lepiej od Nieba. By o naprawd$ wszystko. Kilka setek demonów w czerwonych odblaskowych kombinezonach z czarnymi ochronnymi kaskami odrobin$ przypominaj&cymi czapk$ Lorda Vadera celowa o w nas reflektorami. Pa ac Kleopatry by aktualnie lepiej o'wietlony od wie!y Eiffla i Big Bena razem wzi$tych. Mniej wi$cej kolejne dwie setki pokurczy skrada o si$ z wid ami. Wiedzia am! Ja po prostu wiedzia am! Od dawna podejrzewa am, !e wszystkie istoty nadprzyrodzone mieszkaj&ce w Piekle posiadaj& wid y. Wreszcie mia am na to dowód! Ha! - Beleth, czy ty te! masz wid y? - zapyta am. Mimo wszystko takie narz$dzia bardziej pasowa y mi do diab ów ni! demonów. - Tak, ale nie takie badziewie. Moje s& poz acane - odpar , tak!e podziwiaj&c ca & scen$ przez okulary przeciws oneczne. - Po co ci one? - patrzy am, jak demony podchodz& niepewnie coraz bli!ej. Ba y si$ bardziej ni! my. - D#gasz nimi satanistów, jak si$ wkurzysz? - Nie - pokr$ci g ow&. - To bro% paradna. Od czasu do czasu Lucek organizuje parady, w których obowi&zkowo musimy bra( udzia . Ka!dy z nas powinien nie'( wtedy wid y. Nie ca kiem takiej odpowiedzi si$ spodziewa am. Niski demon odwa!0 si$ do nas podej'(. Zdj& z g owy he m. - Pójdziecie teraz ze mn& - warkn& . Ze zdziwieniem zauwa!0 am, !e nie ma k ów. Równo spi owane nie wystawa y zza warg. Nie mog am w to uwierzy(! Czy!by Lucyfer wreszcie zadba o ich higien$ i za atwi im dentystów? To zbyt pi$kne. Potulnie ruszyli'my za demonem. Otacza o nas kilka innych potworków, z prawdziwym zaanga!owaniem 'ciskaj&cych wid y. Odnios am niemi e wra!enie, !e mia y ochot$ nas d#gn&(, ale si$ powstrzymywa y. Podró! na piechot$ by a uci&!liwa i nudna. Kleopatra nie mieszka a zbyt blisko centrum. Wola a, !eby jej posiad /'( majestatycznie wznosi a si$ na horyzoncie, ni! sta a przy g ównej arterii miasta. Wystarczy o kilka dni z mocami diablicy i ju! si$ odzwyczai am od normalnych sposobów przemieszczania. -" osne.
Niczym nieoznakowanym wej'ciem w szarym budynku na rogu, który przypomina zamkni$ty warzywniak, weszli'my do nieko%cz&cego si$ bia ego korytarza. Najwyra#niej piekielny Urz&d mia liczne boczne wej'cia. Szatan widocznie nie zamierza nas wprowadza( przez swoj& rezydencj$. Klaustrofobiczne korytarze osacza y mnie. - Mogliby'cie je przemalowa( - zasugerowa am id&cemu obok mnie demonowi w he mie. Zapewne mnie nie us ysza , bo zdj& czarn& os on$. - H$? - warkn& , ale nie splun& na mnie przy okazji. On tak!e mia spi owane k y. - Mówi$, !e mogliby'cie przemalowa(1 'ciany - powtórzy am. - Te wygl&daj& jak szpitalne. - H$? - chyba nie zrozumia . - Niewa!ne... Jeden z pracowników Lucyfera niós skonfiskowany plecak z tak& min&, jakby znajdowa a si$ tam jaka' bro% masowego ra!enia. Na przyk ad wiert o dentystyczne. W ko%cu stan$li'my przed drzwiami z numerem 6666, prowadz&cymi do sekretariatu Szatana. Demony wprowadzi y nas do 'rodka. Cierpliwie czekali'my na wind$. W kabinie by o bardzo ciasno. Poczu am, !e kto' maca mnie po pupie. Nie by to Piotrek, bo mia am go przed sob&. -adnego z demonów raczej te! nie pos&dza am o takie spoufalanie si$ z wi$#niem. Jeszcze by ich Lucek zdegradowa . Zostawa tylko... Spojrza am na przystojnego diab a, który pu'ci do mnie oko spod swojego czarnego irokeza. D /% zacz$ a uciska( mój po'ladek. Bez !enady, oczywi'cie najpierw upewniwszy si$, !e nikt nie patrzy, wyci&gn$ am r$*$ i z apa am go za wybrzuszenie z przodu spodni. - Mhm... - mrukn& . Zacisn$ am palce, !eby nie mia w&tpliwo'ci, dlaczego moja r$ka si$ tam znalaz a. - Uch... - j$kn& . P /% z mojego po'ladka natychmiast znikn$ a. Odgi$ am palce, zadowolona z siebie. Winda z lekkim szarpni$ciem zatrzyma a si$ na szóstym pi$trze. Drzwi otworzy y si$, ukazuj&c wn$trze dobrze znanego nam gabinetu Szatana. Za biurkiem siedzia Lucek. Oczekiwa nas. Potulnie weszli'my do 'rodka. Twarz w adcy Piekie st$!" a na nasz widok. Wykrzywi si$ ze z /'ci. - Beleth! Co ty tu robisz?! Przecie! si$ umawiali'my!!! - warkn& , zrywaj&c si$ na równe nogi.
Otaczaj&ce nas demony skuli y si$ ze strachu. Najwyra#niej Szatan, gdy jest w'ciek y, zachowuje si$ jak dziewczyna z PMS-em. Wy!ywa si$ na wszystkich, a zw aszcza na niewinnych. - Jakie „umawiali'my”? - zapyta am zirytowana. W tym momencie Lucek zauwa!0 mnie i Piotrka, a tak!e swoich podw adnych, którzy ju! si$ przynajmniej nie 'linili ze strachu. - WON! - rykn& na demony. Nie trzeba im by o drugi raz tego powtarza(. Cz$'( wskoczy a z powrotem do windy, a ci, którzy nie dali rady, zwiali drzwiami. Zostali'my sami z rozw'cieczonym Szatanem. - Usi&4#cie - rozkaza , tworz&c przed swoim biurkiem dodatkowe dwa krzes a. - Wyja'nisz mi, o co chodzi z tym ca ym umawianiem? - zaj$ am wskazane mi miejsce. - A ty mi wyja'nisz, czemu znowu wpakowa "' si$ w k opoty? - zapyta z przek&sem. - Karma - wzruszy am ramionami. Lucyfer zacisn& usta w w&sk& kresk$. Blond loki opad y mu na czo o. - To mo!e ja wyt umacz$ - Beleth odwróci si$ do mnie. - Jaki' czas temu dobili'my z Luckiem, ekhm, Szatanem, pewnego targu. Mianowicie ja, w zamian za jab ko, mia em raz na zawsze usun&( Azazela z Piekie . Uda o mi si$ to w pewnym stopniu. Co prawda, podejrzewa em, !e atwiej zdob$dziemy anielskie obywatelstwo - teraz zwróci si$ z przepraszaj&3& min& do Lucyfera ale wiesz... sprawy w Administracji odrobin$ si$ przeci&gaj&... - Tak - mrukn& tamten. - S ysza em o waszej przeja!4!ce po Jeziorze Czasu, g upcy. - Niemniej Azazel nadal jest w Niebie, zamkni$ty na cztery spusty, a nawet sze'(, a kto wie, czy nie na siedem, nie wiadomo na jak d ugo - zauwa!0 z u'miechem przystojny diabe . - Nie mo!esz wi$c zarzuci( mi ca kowitej nies owno'ci. )rednio zadowolony z tego obrotu sprawy Lucyfer mrukn& co' pod nosem. Czyli to dlatego Szatan nie zdziwi si$ na mój widok w Piekle i u atwia mi wszystkie formalno'ci. Zdenerwowa o mnie to. Czy w za'wiatach wszyscy mieli jakie' tajne uk ady? - Hej - zirytowa am si$. - A dlaczego ze mn& nikt nie spiskowa , co? - Bo jeste' za szlachetna - wyja'ni mi Szatan. - Ciebie nawet nie warto pyta(... Zas$pi am si$. - Spiskowa "' z Moronim - przypomnia Piotrek, usi uj&c poprawi( mi humor. - On si$ nie liczy - wtr&ci Beleth. - Spiskowa z ni& tylko dlatego, !e mia nadziej$, !e Wiki b$dzie szlachetna. Nie s&dzi , !e mo!e mu ukra'( przedmioty
potrzebne do zdobycia w adzy nad 'wiatem. A tu taka niespodzianka! - jego spojrzenie by o pe ne dumy. Mi o, !e chocia! jego nie zawiod am. - Jakie zdobycie w adzy nad 'wiatem? - zainteresowa si$ Lucyfer. Wyja'nili'my mu wszystko &cznie z opowiedzeniem ogólnikowo o przedmiotach znajduj&cych si$ w plecaku Piotrka, którego w mi$dzyczasie przedstawi am Szatanowi. Nie wdawali'my si$ w szczegó y, co musieli'my zdoby(. Gdyby'my to zrobili, musieliby'my przyzna( si$ Luckowi, !e myszkowali'my w jego gabinecie. E adca Piekie kiwa g ow& zamy'lony. Wydawa o si$, !e s ucha nas jednym uchem. - A czy w'ród tych przedmiotów nie powinno by( przypadkiem jab ka z Drzewa Poznania Dobra i Z a? - zapyta . - Pasowa oby mi. - Nie - odparli'my zgodnym chórkiem. Pomimo !e nie uzgadniali'my wcze'niej zezna%, doskonale wiedzieli'my, co by si$ z nami sta o, gdyby pozna prawd$. Szatan zerkn& niespokojnie na swoj& jab onk$, a potem na nas. - Na pewno? - upewni si$. - Ale! oczywi'cie - potwierdzi Beleth, posy aj&c mu szeroki u'miech. Chyba dlatego, !e to w "'nie diabe mu odpowiedzia , Lucyfer nie uwierzy . Przykucn& przy drzewku i zacz& przelicza( owoce. Po chwili, najwyra#niej zadowolony z ogl$dzin, wróci na swój fotel. - A ta ca a Phylis, prze!yje chocia!? - zapyta od niechcenia. - Chyba tak - Beleth wzruszy ramionami. - Chocia! lepiej by oby si$ jej pozby(. - Taa... te! jej nie lubi$. Strasznie pyskata jest - westchn& Lucek. Piotrek pos " mi zszokowane spojrzenie. No tak... on jeszcze si$ nie przyzwyczai do tego, !e pot$!ne istoty, jakimi by y diab y, raczej nie przejmowa y si$ czyim'1!yciem i istnieniem. - To co teraz, skoro ju! omówili'cie spraw$ Phylis? - warkn$ am. Beleth pos " mi rozbawione spojrzenie. - Ona naprawd$ nie by a dla mnie wa!na, kochanie. Poza tym przypominam, !e ty w tym czasie by "' z Piotrem. Mimo to uroczo, !e jeste' zazdrosna.
Rozdzia 41 Szatan pos " mi zm$czone spojrzenie. Mia lekko podkr&!one oczy. Chyba nawet pomimo pozbycia si$ z Piek a wiecznie wtr&caj&cego si$ Azazela nadal mia du!o roboty. - Co teraz? - swoje pytanie skierowa am do niego. - Zamkniesz nas w wi$zieniu, ska!esz za prób$ morderstwa Phylis, a mo!e wymy'lisz co' jeszcze innego? - Chyba nie b$4$ taki - u'miechn& si$ i podrapa po brodzie. - Z tego, co mi opowiedzieli'cie, zapowiada si$ na to, !e Moroni pragnie opanowa(1 'wiat. Ciekawe, jak w jego wizji ma wygl&da( Piek o? - Wspomina , !e zamierza je zatrzyma(, bo bez Piek a nie by oby Nieba przypomnia am sobie z grubsza jego s owa. - Taaak... Mi o z jego strony... - westchn& ci$!ko. - Tylko ciekawe, czy chce je zachowa( w tej formie... Wiedzia em, !e z nim jest co' nie tak. Od razu wyda mi si$ podejrzany, kiedy nie chcia przyst&pi( do mojej rewolucji, pomimo !e wcze'niej mi pomaga . Spojrza na nas. Chyba nie spodoba o mu si$ to, co zobaczy . - Nie zamierzam nic z wami robi(. Macie zapewniony azyl w Piekle jako moi obywatele. Nie mam zamiaru wydawa( was Gabrielowi, a on nie mo!e mi kaza( tego zrobi(. Oczywi'cie jakby kto' pyta , to ja nie mam zielonego poj$cia, co'cie zrobili i co ukradli. Pokiwali'my g owami. - A w ogóle to Gabriel nie chcia was wys ucha(? - chcia wiedzie( Szatan. - Nie próbowali'my nawet z nim rozmawia( - wyja'ni Piotrek. - Wys " za nami anio y z mieczami. - I golemy... - mrukn& ponuro Beleth. - Konserwatywny g upek - zakpi Lucek. - A wracaj&c do Moroniego, to radz$ wam czym pr$dzej ruszy( na poszukiwanie ostatnich dwóch kluczy. Z ca & pewno'ci& ju! si$ na nie rzuci . Musicie go wyprzedzi(. To chyba by nasz plan na dzi'. - Zajm$ si$ Phylis. Mo!ecie si$ ni& nie przejmowa(. Nie b$dzie wi$cej próbowa a was zniszczy( - uspokoi nas. - Czy jeszcze kto' w Piekle jest w jakikolwiek sposób powi&zany z Moronim? - Nie - odpowiedzieli'my zgodnym chórem. -adne z nas nie zamierza o dawa( Szatanowi wskazówek w sprawie powi&za% Kleopatry z anio em. Po pierwsze dlatego, !e by a nasz& przyjació *&, a po drugie - woleli'my nie mie( w niej wroga. Lucek pewnie krzywdy by jej nie zrobi . Ale ona nam tak...
- Postaram si$ te! jako' wam pomóc - Lucek zamy'li si$. - Oczywi'cie na moj& bezpo'redni& pomoc nie macie co liczy(, ale... Moroni mo!e was zaatakowa( przez swoich wyznawców. Wiem, !e Beleth zlikwiduje ich bez najmniejszych skrupu ów, ale wy na pewno zawiedziecie na tej linii. Pos " znacz&ce spojrzenie mnie i Piotrkowi. - Moje demony b$4& wam pomaga( - u'miechn& si$ zadowolony, !e wpad na tak proste rozwi&zanie. - W razie potrzeby mog$ wszystkim wmówi(, !e wyrwa y si$ na wolno'( i ruszy y waszym 'ladem, bo my'la y, !e z rebeliantami b$4& dobrze si$ bawi(. Wystarczy, !e sze'( razy zawo acie w my'lach: „Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie ?$dzie lepszy od niego”, a pojawi& si$ z odsiecz&. Nie zdziwi o mnie to. Ani troch$. - Nieco nie za d ugie jak na has o ratunkowe? - zapyta am. - Nie mo!e by( po prostu: „Szatanie, pomó!”? - Nie. To, co ja wymy'li em, bardziej mi si$ podoba. Ju! nie mieli'my o czym dyskutowa(. Podj& ostateczn& decyzj$. - To chyba mo!ecie ju! i'( - Lucyfer si$gn& po jakie' papiery na biurku i zacz& udawa(, !e czyta je z uwag&. Beleth ju! zacz& podnosi( si$ z krzes a, ale ja nie ruszy am si$ z miejsca. Mia am jeszcze jedn& spraw$ do w adcy Piekie . - Chcemy ci$ poprosi( o obywatelstwo dla Piotrka - powiedzia am. - Co prosz$? - Szatana, kolokwialnie mówi&c, zatka o. - Nie przyznam obywatelstwa 'miertelnikowi. - Nie jest zwyk ym 'miertelnikiem. Ma Iskr$ Bo!& jak ja, poza tym tak!e zjad jab ko. Zdruzgotane spojrzenie Szatana atwo by o zinterpretowa(. Osobi'cie odczyta am je jako: „Ponownie jaki'1 'miertelnik powa!0 si$ si$gn&( po zakazany owoc znajduj&cy si$ pod moj& opiek& przez tyle tysi$cy lat!”. Oczywi'cie mo!na by o te! zinterpretowa( to w prostszy sposób jako: „Co?! Znowu?!”. Wiedzia am, !e si$ ucieszy. - To jak? - u'miechn$ am si$ do niego zach$caj&co. Szatan wiedzia , !e Piotr nie jest obywatelem Piek a. Liczy na to, !e si$ nie zorientujemy i !e ewentualny azyl go nie obejmie. Nie ze mn& te numery! Ca a krew odp yn$ a Luckowi z twarzy, ale si$gn& do szuflady biurka po odpowiednie formularze. Szybko je wype ni , sarkaj&c pod nosem. Zrobi sze'( kopii i poda Piotrkowi do podpisu. - Mo!e dom te! mam mu przydzieli(? - mrukn& niezadowolony. - Jak znajdziesz czas, to mo!esz przydzieli( mu jak&'1 adn& rezydencj$ odpowiedzia am bezczelnie. -0 ka na lekko poznaczonym zmarszczkami mimicznymi czole Szatana zacz$ a pulsowa(. - Nie powinni'cie ju! i'(? - zapyta . - Moroni pewnie was w "'nie ubiega.
Po!egnali'my si$ z nim krótko i wsiedli'my do windy. W sekretariacie Szatana w podziemiach Urz$du nie by o Belfegora. Widocznie szef wys " go gdzie' w jakiej' wa!nej sprawie. Stan$li'my przy g adkiej 'cianie i spojrzeli'my po sobie. - To jak? - Beleth u'miechn& si$ wyra#nie zadowolony z czekaj&cej go przygody. - Idziemy? Kiwn$ am g ow& i spojrza am krytycznie na swoje ubranie. Skoro mia am grzeba( w ludzkich szcz&tkach, to wypada oby mie( strój odporniejszy na zabrudzenia. Stworzy am na sobie d!insy i wygodne, w miar$ wodoodporne buty, a tak!e kurtk$. By a wczesna wiosna, mog am zmarzn&(. Mo!liwe, !e by am pró!na, bo zadba am, !eby wszystkie elementy stroju by y adne i pasowa y do siebie kolorystycznie. Pstrykn$ am palcami, przebieraj&c tak!e Piotrka. Nie by tym zachwycony. No dobra... mo!e odrobin$ przesadza am z dbaniem o niego. W ko%cu nie byli'my ju! par&. Zerkn$ am na diab a. Powinnam mu o tym powiedzie(. Ciekawe, jakby zareagowa ? Ucieszy by si$, a mo!e uzna , !e nasza gra ju! nie b$dzie teraz a! tak zabawna? Beleth przekr$ci klucz. Przed nami pojawi y si$ jego kolorowe drzwiczki. - Szybko - pop$dzi nas i przeskoczy przez próg. Pobiegli'my za nim. Po drugiej stronie zaatakowa nas ha as i dziesi&tki ludzi biegn&cych w ró!ne kierunki w szarym tunelu. Niedaleko sta ch opak z gitar& i przygl&da nam si$ zbarania y. Najwyra#niej zauwa!0 pojawiaj&ce si$ drzwi. Ró!nokolorowy t um, w którym przewa!ali ludzie ciemnoskórzy, porwa nas w stron$ wyj'cia. Byli'my w paryskim metrze. Piotrek z apa mnie za r$*$, !ebym si$ nie zgubi a, i poci&gn& za Belethem w stron$ schodów. Wybiegli'my na plac Denfert-Rochereau. By am kiedy' w Pary!u, ale nie zna am tej jego cz$'ci. Nie mia am poj$cia, gdzie mog oby by( wej'cie do katakumb. Rozejrza am si$ dooko a, ale nigdzie nie widzia am olbrzymiego napisu czy strza ek. - Gdzie...? - urwa am. Piotrek poci&gn& mnie w stron$ niepozornego, niskiego budyneczku, przed którym nie by o kolejki, tak jak przy innych paryskich zabytkach. Katakumby pe ne ludzkich szcz&tków nie przyci&ga y raczej rodzin z dzie(mi, którym marzy si$ Disneyland. Weszli'my szybko do 'rodka, uciekaj&c przed deszczem, który w "'nie si$ rozpada . Przeszli'my przez ma e pomieszczenie do kasy. Za szyb& siedzia a gruba Murzynka. Spojrza a na nas znudzona znad gazety. - Trzy bilety, prosz$ - powiedzia am poprawn& francuszczyzn&. Podoba o mi si$ to, !e po zostaniu diablic& bez trudu pos ugiwa am si$ wszystkimi j$zykami 'wiata. Dawa o mi to znakomit& u ud$, !e jestem wybitnie inteligentna.
- 24 euro - odpowiedzia a kasjerka. - 8 euro za bilet?! - oburzy am si$. Przecie! to by o jakie' 32 z ote! Rozbój w bia y dzie%! - Studenci 4 euro za okazaniem legitymacji - wyja'ni a beznami$tnym tonem. - Macie legitymacje? Chyba nie by am pierwsz& osob&, któr& porazi a cena biletu. - Wiki, daj spokój - westchn& Piotrek. Stworzy potrzebne pieni&dze i poda kobiecie. I w ten oto sposób odrobin$ zdewaluowali'my euro. Podali'my zakupione bilety starszemu panu za bramk&. Z dobrotliwym .'miechem wskaza nam kr$te schody prowadz&ce w czelu'(. Powoli zacz$li'my schodzi( w dó . Na oko jakie' dwadzie'cia, mo!e dwadzie'cia cztery metry pod poziom ulicy. Na dole stan$li'my w ma ym pomieszczeniu obwieszonym zdj$ciami sprzed kilkudziesi$ciu lat, które przedstawia y ca e rodziny przychodz&ce na zwiedzanie katakumb o'wietlonych pochodniami i lampami. To dlatego, !e wtedy jeszcze nie by o Disneylandu. Beleth opar si$ o 'cian$ obok mnie. Rozpi$ta czarna koszula ukazywa a 2 adk& pier'. Nie stworzy sobie kurtki, chocia! na pewno by o mu zimno. Pod ziemi& panowa piwniczny ch ód. - To jak? - zapyta niskim, aksamitnym g osem. - Idziemy w jakie' ciemne ustronne miejsce? - Idziemy po ko'(, a potem po pier'cie% - ruszy am przodem. Od razu wdepn$ am w mulist& ka .!$. Wola am nie zastanawia( si$, z czego by o to b oto. Na szcz$'cie mieszka%cy tego cmentarza ju! dawno si$ roz /!yli. Korytarz, który odchodzi od niskiego pokoju, przypomina ciemn& piwnic$. Miejscami na 'cianie wisia y lekko o'wietlone tabliczki opisuj&ce histori$ tego niesamowitego miejsca. - No i gdzie te ko'ci? - westchn$ am zm$czona po pi$tnastu minutach marszu. Mia am wra!enie, !e ta pseudopiwnica nigdy si$ nie sko%czy. Min$li'my, owszem, do'( ciekawe p askorze#by stworzone przez osiemnastowiecznych pracowników kamienio omów, ale poza tym nie by o zbyt wielu rozrywek. Nasz korytarz nie mia 1 !adnych odga $zie%. Wszystkie by y szczelnie pozamykane kratami, !eby !aden turysta nie zab &ka si$ w tym labiryncie. - Jeszcze kawa ek - odpar skwaszony diabe . By z y, !e si$ do niego nie odzywa am i ignorowa am go, odk&d usi owa mnie obmaca( kilka minut temu, a Piotrek mu za to przywali porz&dnie w splot 9 oneczny. Zaj$ty osaczaniem mnie Beleth nawet nie zauwa!0 pi$'ci ch opaka. Za to teraz czujnie obserwowa go spod rz$s.
Martwi am si$ o Piotrka. Chcia dobrze. Najwyra#niej uzna , !e skoro sam ze mn& nie b$dzie, to nie dopu'ci do tego, !eby diabe sprowadzi mnie na z & drog$. Mój tata pewnie by temu przyklasn& , ale Beleth zachwycony nie by . W ko%cu doszli'my do sali, od której odchodzi kolejny niepozorny korytarz oznaczony tabliczk&: Arrete! C’est ici l’empire de la mort. - Zatrzymaj si$! Tu zaczyna si$ imperium 'mierci! - przeczyta 1'ciszonym 2 osem Piotru'. Dreszcz przebieg mi po plecach. By am bardzo ciekawa tego co za chwil$ zobacz$. Chocia! ostatnio obcowa am ze zmar ymi na co dzie%, poczu am niezrozumia y niepokój. Weszli'my do 'rodka. Pocz&tkowo s&dzi am, !e po obu stronach przej'cia ci&gnie si$ u /!ony z dziwnych cegie , oko o pó torametrowej wysoko'ci mur. Myli am si$. By y to ko'ci piszczelowe u /!one bardzo skrupulatnie, jedna na drugiej, w taki sposób, !e naszym oczom ukazywa y si$ jedynie ich 2 ówki. Wg $bi, za ca ym szpalerem, znajdowa y si$ u /!one pozosta e cz$'ci szkieletów. Powoli szli'my, kieruj&c si$ do szkieletów pochodz&cych z Cmentarza Niewini&tek. Korytarz wydawa si$ jeszcze d .!szy od poprzedniego Momentami wygl&da o to do'( makabrycznie. Najwyra#niej ludzie, którzy chowali tych zmar ych uznali, !e u /!enie co jaki' czas czaszek w kszta t krzy!a albo serduszka b$dzie dobrym pomys em. Ja jednak mia am co do tego pewne w&tpliwo'ci. Gdzie' w oddali us yszeli'my ludzkie g osy. Najwyra#niej jacy' tury'ci szli za nami tras& wycieczkow&. Min$li'my znudzonego stra!nika przysypiaj&cego na krzese ku. - Co za straszna robota - mrukn& Piotrek, kiedy ju! si$ od niego oddalili'my. - Wyobra!asz to sobie? Siedzie( tu ca ymi dniami: pilnowa(, !eby ludzie nie robili zdj$( z fleszem i nie kradli ko'ci. - Masz racj$ - pokiwa am g ow& i podci&gn$ am suwak kurtki pod sam& szyj$. - Cz$sto musi chorowa(. Przecie! tu jest okropnie wilgotno. Ch opak pos " mi niedowierzaj&ce spojrzenie. - Mia em na my'li nastrój, jaki panuje w tym miejscu - wyja'ni . - Aaa, ha, ha, ha. No tak - za'mia am si$ sztucznie. Beleth popatrzy na mnie znacz&co. Zaczyna am si$ do niego upodabnia(. W ko%cu doszli'my do dzia u obejmuj&cego szcz&tki pary!an pochowanych niegdy' na Cmentarzu Niewini&tek. G osy za naszymi plecami robi y si$ coraz dono'niejsze. - Pospieszmy si$ - pop$dzi nas Beleth, zerkaj&c niespokojnie w korytarz. Stan$ am przed murem u /!onym z ko'ci. - Któr& mam wzi&(? - zapyta am. - Wszystko jedno - Piotrek si$gn& po le!&3& na szczycie. - Hej, ja chc$ wybra( - obruszy am si$.
Ta, po któr& si$ga ch opak, by a ukruszona. Kto wie, czy by dzia " a? Si$gn$ am po tak&, która wygl&da a, przynajmniej u nasady, na ca kowicie niezniszczon&. Szarpn$ am, ale nie ruszy a si$ z miejsca. Le!" y tutaj, jedna na drugiej, od dziesi$cioleci. Wygl&da o na to, !e na skutek wilgoci i wielu innych rzeczy, o których wiedzie( nie chcia am, sklei y si$ ze sob& na sta e. @ apa am j& obiema d /%mi i szarpn$ am. Nie poruszy a si$. Opar am si$ nog& o te le!&ce ni!ej i jeszcze raz szarpn$ am. - Wiki... - westchn& Piotrek. - A mo!e spróbuj inn&? - Niech we#mie t$ - zaprotestowa Beleth. Najwyra#niej jego nowa strategia polega a na zgadzaniu si$ ze mn& we wszystkim. - Ju! wychodzi - st$kn$ am z wysi kiem. Ko'( rzeczywi'cie jakby odrobin$ si$ obluzowa a. G osy si$ zbli!" y. Szarpn$ am jeszcze raz z ca ej si y. Nagle polecia am do ty u. Piszczel wysun& si$ z mla'ni$ciem, zupe nie jakby kto' go wcze'niej trzyma i nagle pu'ci . Upad am na plecy prosto w ka .!$. - Uda o mi si$! - wysapa am, kiedy obaj doskoczyli do mnie, !eby pomóc mi wsta(. W tym momencie schludny stos ko'ci, pieczo owicie u /!ony, jeszcze zanim si$ urodzi am, zadr!" i z chrz$stem zacz& si$ na nas sypa(. Oj... Po piszczelach zsun$ y si$ czaszki i kolejne cz$'ci szkieletów. Jedna z czaszek wyl&dowa a tu! przede mn&. Mia am wra!enie, !e puste oczodo y wpatruj& si$ we mnie karc&cym wzrokiem. Dobra, nie ma si$ czym martwi(. Klasn$ zaraz w d onie, a one u /!& si$ tak samo, jak wcze'niej le!" y. Nic z ego si$ nie sta o! - Co si$ dzieje?! Kim jeste'cie?! - krzykn& kto' za nami aman& francuszczyzn&. W jego g osie wyczuwa o si$ silny angielski akcent. Dobra, to chyba nie zd&!$ klasn&( w d onie... Mam nadziej$, !e : "'ciciele tych szcz&tków, których spotkam w Niebie albo w Piekle, nie b$4& na mnie za bardzo #li za zbezczeszczenie ich miejsca wiecznego spoczynku. Jak si$ okaza o, wcale nie by tak wieczny. Tu! obok nas zatrzyma a si$ grupka m$!czyzn. Patrzyli na nas wrogo. - To ko'ci z Cmentarza Niewini&tek - jeden z nich wskaza na tabliczk$ obok nas. - Kim jeste'cie? - zapyta drugi. - Turysta - Beleth za'mia si$ sztucznie i zacz& si$ podnosi(. - Nie rozumiem po francuski. Nie wiem, co mówi( ty. Za jego przyk adem zerwali'my si$ na równe nogi. Wci&!1 'ciska am w 4 oni zdobyczny piszczel.
- Ko'(! Ukradli ko'(! - zacz& si$ podnieca( jeden z m$!czyzn. - To o nich mówi nam prorok! To diab y! Musimy im przeszkodzi(. Moroni okaza si$ do'( szybki. Dzi$ki swoim wyznawcom pr$dko domy'li si$, o co chodzi z ko'ci& niewini&tka, i wys " najdzielniejszych mormonów do Francji. Szkoda, !e w "'nie musieli'my na nich trafi(. - Capa( ich!!! )liskie pod /!e nie u atwia o szybkiej ucieczki. Wydawa o si$, !e jakim' cudem prze'ladowcy nas doganiaj&. - To si$ wpakowali'my - wysapa Beleth. Jeden z mormonów uczepi si$ plecaka Piotrka i poci&gn& go do ty u. Wyhamowa am gwa townie w ka .!y. - Piotrek! - krzykn$ am. Mormon u'miechn& si$ z owieszczo. - Nie wyjdziecie st&d !ywi! - warkn& . - Zajmiemy si$ wami, tak jak kaza nam prorok. Uzna am, !e by to doskona y moment nie tyle do u!ycia mocy piekielnych, co do wezwania odsieczy z Ni!szej Arkadii. - Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego! - krzykn$ am. Momentalnie wszystkie spojrzenia prze'ladowców skierowa y si$ w moj& stron$. Odrobin$ zbi am ich z tropu moim okrzykiem wojennym. Najgorsze by o to, !e musia am go powtórzy( jeszcze pi$( razy. - Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego! - wrzasn$ am. Korzystaj&c z nieuwagi mormonów, Piotrek wyrwa si$ i min& mnie biegiem, api&c po drodze za r$*$. P$dzili'my z ca ych si przed siebie. - Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego! - wysapa am. - Ty pomiocie Szatana!!! - wrzasn& za mn& rozw'cieczony m$!czyzna. Jak 'miesz?! Hm... Lucek by si$ chyba zdenerwowa . W&tpi$, !eby ucieszy y go insynuacje, !e mo!emy by( spokrewnieni. - Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego! Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego! Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego! - krzycza am, trac&c oddech. Gdy tylko moje ostatnie s owo przesta o rozbrzmiewa( echem w pustych korytarzach, nad naszymi g owami zgas o 'wiat o.
Rozdzia 42 Q'lepieni zatrzymali'my si$. Wszyscy, oprócz Beletha. Mo!e posiada koci wzrok, bo nawet si$ nie zatrzyma , gdy ogarn$ a nas ciemno'(. 8 yszeli'my teraz podniesione g osy mormonów, gdy nawo ywali si$ w korytarzu. Lampy wisz&ce przy suficie zab ys y kilka razy i roz'wietli y na chwil$ mrok. Zd&!0 am dostrzec, !e dooko a nas sta o kilkana'cie 'ciskaj&cych wid y demonów. Szczerzy y si$ weso o w stron$ mormonów. @ apa am Piotrka i poci&gn$ am na o'lep w stron$ wyj'cia. Woln& d oni& szorowa am po chropowatej 'cianie. Demony zajm& si$ po'cigiem i skutecznie go zatrzymaj&. Goni&cy nas m$!czy#ni byli zbyt przera!eni, !eby stanowi( jakiekolwiek zagro!enie. Po chwili zobaczyli'my w oddali przed sob&1 'wiat o. Wbiegli'my do wysokiego pomieszczenia. Przed nami by o jeszcze jakie' dwie'cie schodków i oczekiwana powierzchnia. - AAAAAAU! - za naszymi plecami kto' zacz& przera#liwie krzycze(. - CHICHICHICHICHICHICHICHICHICHI! - odpowiedzia mu ; owieszczy chichot. Po plecach przebieg mi dreszcz. Nie wiedzia am, co demony zrobi& goni&cym nas m$!czyznom, ale na pewno nie b$dzie to nic przyjemnego. Zacz$li'my wspina( si$ po schodach. W ko%cu, gdy czu am ka!dy mi$sie% w nogach i po'ladkach, dotarli'my na szczyt. W korytarzu panowa a cisza. Nie by o s ycha( ani ludzi, ani demonów. Dysz&c ci$!ko, wydostali'my si$ z budynku. W w&skiej uliczce, na któr& prowadzi o niepozorne wyj'cie, czeka na nas Beleth. Jak gdyby nigdy nic popija kaw$ zakupion& w ma ej kawiarence naprzeciwko. Wszystko w niej by o w czaszki. Kubki, torby, ksi&!ki. Blisko'( katakumb atwo naprowadzi a : "'ciciela na odpowiedni& i niepowtarzaln& stylizacj$ knajpy. - Ju!? - zapyta spokojnym g osem. - Tak, ju! - warkn$ am z a, !e nas zostawi . - Ale nie dzi$ki tobie. Musieli'my wezwa( na pomoc demony. - Och, naprawd$? - zdziwi si$ teatralnie. - To ja specjalnie si$ oddali em, !eby twój rycerzyk móg stan&( w obronie swojej ukochanej, a ty wezwa "' demony? -" osne. Pos " kpi&ce spojrzenie Piotrkowi, który zagotowa si$ ca y ze z /'ci. - Tak? - teraz ja zapyta am. - A by am przekonana, !e ucieka <' gdzie pieprz ro'nie, bo s&dzi <', !e Moroni da swoim poplecznikom gorej&ce miecze. - Je'li ju! to fanatykom, a nie poplecznikom - sprostowa . - Poza tym to nieprawda. Nie mia wi$cej argumentów do wypowiedzenia. Wzruszy tylko ramionami. Oznacza o to, !e trafi am w sedno.
- Ko'( ju! maj& - Piotrek 'ci&gn& nas na ziemi$. - Jako pierwsi musimy zdoby( pier'cie% papieski, inaczej przegramy. - No prosz$, rycerzyk si$ spieszy - prychn& rozdra!niony diabe . - Kto' musi - odpowiedzia mu lakonicznie Piotr. - Tobie najwyra#niej nie zale!y na powodzeniu naszych poszukiwa%. Beleth zme przekle%stwo w ustach. - Idziemy? - przerwa am. Nastrój naszej trójki by koszmarny. Wszyscy skakali sobie do oczu. - W takim razie Watykan - warkn& diabe i wsun& swój klucz w 'cian$ budynku. Nast$pnie szarpn& ze z /'ci& drzwi i przeszed przez próg, !eby rozejrze( si$, czy po drugiej stronie jest bezpiecznie. W tej chwili nad naszymi g owami rozleg si$ zgrzyt metalu. Mi$dzy budynkami b ysn$ o z oto. - Golemy! - krzykn$ am. Razem z Piotrkiem przeskoczyli'my przez drzwi. Po drugiej stronie przej'cia znajdowa a si$ ma a uliczka tu! obok placu )wi$tego Piotra. Rozejrza am si$ niespokojnie po niebie w poszukiwaniu mechanicznych potworów. Wydawa o si$, !e towarzysz&cy nam diabe nawet nie zauwa!0 ich poprzedniego ataku. Szli'my za Belethem, który 'mia o ruszy na sam 'rodek placu. O tej porze roku nie spodziewa am si$ t umu turystów, jednak do'( spora ich liczba ? &ka a si$ przed bazylik&. Stan$li'my przy fontannie Berniniego tu! pod egipskim obeliskiem, jednym z trzynastu znajduj&cych si$ obecnie w Rzymie. Ten kiedy' by ozdob& cyrku Nerona. Kleopatra mia a racj$. Egipt by wsz$dzie. Nawet w Watykanie. Diabe podziwia imponuj&cych rozmiarów ko'ció . Nie odzywa si$ do nas. Rozejrza am si$ dooko a. Nie mia am poj$cia, gdzie móg by znajdowa( si$ teraz papie!. Móg by( wsz$dzie. - Jeste' na 'wi$tej ziemi. Nie powiniene' zacz&( sycze( z bólu i si$ pali(? - zapyta am Beletha, !eby zmieni( temat i troch$ poprawi( mu humor. Odwróci si$ w moj& stron$. Z /'( znikn$ a z jego twarzy, powróci za to obuzerski u'miech. - Skarbie, tak mog& robi( co najwy!ej wampiry - odpar . - Diab y na pewno nie. - To wampiry istniej&? - szczerze si$ zainteresowa am. Pó ki ksi$garni w Polsce a! ugina y si$ od powie'ci o wampirach i 'miertelniczkach, w których si$ zakochali. Pos " mi znacz&ce spojrzenie. - Mo!e w wilko aki te! wierzysz? - zapyta . No tak... - To gdzie ten papie!? - westchn$ am.
- Popatrzcie - zaordynowa i machn& r$*& nad wod& fontanny. Woda zagotowa a si$, a po chwili jej powierzchnia uspokoi a si$, ukazuj&c nam obraz staruszka ubranego w szar& kurtk$, który spacerowa po parku pozbawionym li'ci o tej porze roku. Beleth cmokn& . - Castel Gandolfo? - zapyta Piotrek. - No prosz$, rycerzyk si$ pozna - zakpi Beleth. - Mo!esz przesta( mnie tak nazywa(? Potrzeba by o czasu, !eby wyprowadzi( Piotrka z równowagi. Jednak istnia a szansa, !e nied ugo diab u si$ to uda. - A co? Nie podoba ci si$, rycerzyku? - Beleth delektowa si$ tym okre'leniem. Nie poznawa am go. Wielokrotnie t umaczy mi, !e jest przedwieczn& istot&, któr& bawi& ludzkie zachowania i s abo'ci. By niczym staruszek w'ród przedszkolaków. A co teraz robi ? Zachowywa si$ jak zazdrosny, pryszczaty szesnastolatek. Jak cz owiek. Nie wiem dlaczego, ale wzbudzi o to moj& sympati$. Mia wady. Nie by idealnym p omieniem Boga. Min$ o nas kilku gwardzistów papieskich. Ich kolorowe stroje zaprojektowane przez Micha a Anio a razi y w oczy. W skryto'ci ducha podejrzewa am, !e byli tak ubierani nie ze wzgl$du na tradycj$, ale raczej na poczucie humoru duchownych. Podoba y mi si$ ich !, to-fioletowo-czerwone stroje. Wprowadza y troch$ weso ego rozgardiaszu do stonowanego i spokojnego Watykanu. Oczywi'cie gwardzi'ci nie byli weseli. Zachowywali kamienne oblicza, gdy rozbawieni tury'ci robili im zdj$cia. Pe en profesjonalizm. - To poszukajmy 'ciany - ochoczo zaproponowa Beleth. Wrócili'my do zacienionej uliczki i przekroczyli'my przej'cie stworzone przez diab a. Po drugiej stronie przywita nas park pozbawiony li'ci, ale mimo to bardzo adny. Wyobrazi am sobie, jak musia wygl&da( na wiosn$ lub latem. Zacz$li'my si$ skrada( w stron$, po której spacerowa papie!. Chyba chcia wybra( si$ na samotn& przechadzk$, bo ochroniarze zostali w pewnym oddaleniu. Mog am si$ za /!0(, !e ca y park by obstawiony, ale kto móg by podejrzewa(, !e niepowo ani go'cie mog& dosta( si$ do parku, wchodz&c przez 4&b korkowy o wyj&tkowo szerokim pniu. Papie!, nie zauwa!aj&c nas za swoimi plecami, usiad na niskiej aweczce na szczycie niewielkiego wzniesienia. Przed sob& mia widok na ca y park. Spojrza am na Beletha. Nie wiedzia am, co powinni'my zrobi(, !eby go nie przestraszy(. By w ko%cu osob& duchown&, a my... no có!... bli!ej nam by o do wys anników Piekie ni! ludzi. Diabe pokiwa przecz&co g ow& i wskaza na mnie, a nast$pnie na papie!a. Co? Sama mam go zapyta( o pier'cie%? Nie chc$! Piotrek wzi& mnie za r$*$ i u'miechn& si$ uspokajaj&co. Nast$pnie poci&gn& mnie lekko w kierunku starszego m$!czyzny. Beleth zmarszczy brwi.
Ju! nie staraj&c si$ by( cicho, podeszli'my do papie!a. Nie chcieli'my go przestraszy(. - Dzie% dobry - powiedzia am po w osku. - Czy mogliby'my porozmawia( z Wasz&1)wi&tobliwo'ci&? Staruszek drgn& zaskoczony i odwróci do nas swoje m&dre oczy. - Tak, dziecko? Co wy tu robicie? Stra!e was przepu'ci y? - mia schrypni$ty, chropowaty g os. Spojrzeli'my po sobie z Piotrkiem. Nie nale!" o k ama( papie!owi. - Weszli'my tutaj ukradkiem - powiedzia Piotrek. - Wiemy, !e nie powinni'my, ale musieli'my z Wasz&1)wi&tobliwo'ci& porozmawia(. Staruszek opar si$ na awce. Jego spojrzenie nie by o ju! zaniepokojone. By o raczej pe ne dobroci i dobrych ch$ci. Mile mnie tym zaskoczy . Nie przep$dzi nas, nie wykl& . Chcia nas wys ucha(. - Jestem Wiktoria, a to Piotrek - przedstawi am nas. - Pochodzimy z Polski. A to Beleth. Beleth... nie jest cz owiekiem... W tym momencie diabe tak!e podszed do awki. Musia mie( w ko%cu swoje wielkie wej'cie. - Witaj, padre - odezwa si$ niskim g osem. Papie!1 'ci&gn& brwi, przygl&daj&c si$ naszemu towarzyszowi, którego zachowanie nie wskazywa o na to, by czu si$ onie'mielony. - Beleth? - zapyta papie!, a jego oczy rozszerzy y si$ ze zdumienia. - Czy to nie jest jedno z imion pomiotu Szatana? Diabe skrzywi si$. - Nie przyznaj$ si$ do !adnego powinowactwa z Lucyferem - odpar zgorszony. - Jestem zwyk ym, szanuj&cym si$ diab em. Boisz si$ mnie, padre? - Nie ul$kn$ si$ si ciemno'ci - odpar z godno'ci& papie!. - Czego ode mnie chcecie? By am pod wra!eniem. Nie do'(, !e od razu nam uwierzy , to jeszcze potrafi stawi( czo o. Poczu am dum$, !e Ko'cio em kieruje taki m&dry cz owiek. Beleth prychn& zniesmaczony. Uwa!" Ojca )wi$tego za kolejnego 9 abego cz owieka. Myli si$. - Potrzebujemy twojej pomocy - powiedzia am. - Wa!& si$ losy Nieba i Piek a. Jeden z anio ów, anio Moroni, pragnie zdobycia boskiej w adzy. Powsta o wielkie zamieszanie. Usi ujemy mu w tym przeszkodzi( powiedzia am. - Co prawda, teraz pomaga nam przedstawiciel Piek a, co mo!e by( myl&ce, ale naprawd$ dzia amy w s usznej sprawie - doda Piotrek. - Musisz nam uwierzy(. - Moroni? - upewni si$ papie!. - To imi$ fa szywego proroka. Poczu am ulg$. Jak dobrze by o rozmawia( z kim', kto wiedzia , o co chodzi, bez zb$dnych t umacze%.
- Tak. Moroni usi uje zebra( dziewi$tna'cie kluczy, które pomog& mu zdoby( boskie moce - znowu zacz$ am mówi(. - Zamierza przej&( w adz$ nad Niebem, Ziemi& i Piek em. Nie mo!emy do tego dopu'ci(. Usi ujemy go wyprzedzi(, by zdoby( potrzebne mu przedmioty, zanim on do nich dotrze. - A jaka jest w tym moja rola? - zapyta papie!. - Nie wiem, jak móg bym wam pomóc. Mog$ wesprze( was modlitw&.’ Oczywi'cie o ile to, co mówicie, jest prawd&. - Posiadasz ostatni artefakt, prawdopodobnie o najsilniejszej mocy. Insygnium w adzy papieskiej, jak& maj& ludzie od czasów 'wi$tego Piotra. Symbol wiedzy i wiary - wyja'ni niech$tnie Beleth. Nie rozumia am, czemu by taki zniesmaczony rozmow& z papie!em. Owszem, Ojciec )wi$ty by wobec niego nieufny, ale kto by nie by ? Ja, w przeciwie%stwie do diab a, czu am si$ zaszczycona, !e mog am z nim porozmawia(. Papie! szybko zrozumia . Spojrza na swoj& zniszczon& czasem d /%. Na jego palcu b ysn& pot$!ny z oty sygnet. - Pier'cie% Rybaka? - zapyta . - Tak - kiwn$ am g ow&. Starszy m$!czyzna spojrza w dal przed siebie. Zamy'li si$. - Gdyby'my potrafili jako' udowodni( ci, !e mówimy prawd$... westchn& Piotrek. - Potraktujcie to pytanie jak spowied# - odezwa si$ Ojciec )wi$ty. - Czy przyrzekacie strzec pier'cienia i ocali( wiar$? Potwierdzili'my z Piotrkiem. Diabe milcza . Papie! spojrza na Beletha. Nie by zdziwiony jego zachowaniem. - Nie mog$ przyrzeka( w spowiedzi. Ona mnie nie obowi&zuje stwierdzi diabe . - Mog$ w niej spokojnie sk ama( i tego nie wyczujesz. - Wiem - odpar starszy m$!czyzna. - Liczy em jednak na ukryte w tobie dobro. Dzieci, strze!cie si$ fa szywych przyjació - skierowa swoje s owa do nas. Beleth prychn& rozdra!niony i stworzy sobie w d oni papierosa, którego od razu przypali . - Dam wam pier'cie% - oznajmi papie!. - B$4$ si$ te! za was modli . Nie mog am uwierzy(, !e tak atwo nam si$ uda o. Nie zadawa dziesi&tek pyta%, zaufa nam. Wydawa o mi si$ to zbyt pi$kne, by by o prawdziwe. Mieli'my szcz$'cie, !e papie!em jest tak m&dry cz owiek. - Dzi$kujemy - powiedzia am. - Zrobimy co w naszej mocy, by ocali( wiar$. Ojciec )wi$ty zdj& z palca pier'cie%. Spojrza na niego, a nast$pnie poca owa i si$ prze!egna . Poda mi go. Pier'cie% by ci$!ki, zrobiony z lanego z ota. Przedstawia 1'wi$tego Piotra zarzucaj&cego sie(. Dooko a niego wi o si$ imi$ obecnego papie!a. - Id#cie z Bogiem, dzieci - powiedzia Ojciec )wi$ty.
Mocno zacisn$ am palce na pier'cieniu. Nie zamierza am dopu'ci( do tego, by Moroni go zdoby . - Dzi$kujemy ci, ojcze - powiedzia Piotrek. - Gdy wam si$ uda, odwied#cie mnie znowu - odpar . -I zwró(cie pier'cie%. - Oczywi'cie - pokiwa am g ow&. Beleth, znudzony, rzuci niedopa ek na ziemi$. Nawet go nie przydepta . W stron$ nieba unosi si$ szary dymek. - Idziemy? - zapyta . Chyba wiedzia am, co nale!" o teraz zrobi(. Powinni'my znowu spróbowa( porozmawia( z Gabrielem. Dzi$ki pier'cieniowi zdobyli'my troch$ potrzebnego czasu. Moroni nie zdo a zdoby( w adzy nad 'wiatem bez niego. Spokojnie mogli'my wróci( do Arkadii. - Jeszcze raz dzi$kujemy - powiedzia am. - Do widzenia. Starzec kiwn& nam g ow& na po!egnanie. W tej chwili z silnym opotem skrzyde na ziemi$ tu! obok mnie spad anio Moroni. Krzykn$ am przestraszona. - Dzi$kuj$ za zdj$cie pier'cienia z palca papie!a - za'mia si$ ochryple anio . Chwyci mnie, blokuj&c r$ce, i wzniós si$ w powietrze. Zacz$ am krzycze( przera!ona, kiedy ziemia uciek a mi spod nóg. D onie Moroniego bole'nie zacisn$ y si$ na moich ramionach. - WIKI!!! - krzykn& Piotrek. Usi owa mnie z apa(, ale zanim to zrobi , wznie'li'my si$ ju! ponad niego. Anio m óci w'ciekle skrzyd ami. - Pier'cie% b$dzie mój - oznajmi mi. Nad naszymi g owami otworzy o si$ niebo. Wlecieli'my w 'wietlist& dziur$. - Oddajcie mi r$kopis, a nie stanie jej si$ krzywda - powiedzia cichn&cy 2 os Moroniego. - WIKI!!! - nad parkiem poniós si$ krzyk Piotrka. - Moroni - wyszepta Beleth z nienawi'ci&. Za jego plecami papie! modli si$ po acinie.
Rozdzia 43 Powoli si$ budzi am. Powieki mia am ci$!kie, w g owie dudni o mi, jakby kto' uderza m otem tu! przy moich uszach. Chcia am co' powiedzie(, ale w ustach zasch o mi tak bardzo, !e nie zdo " am wydoby( z siebie !adnego 4#wi$ku. Jedynie zakaszla am g ucho. Przez d .!sz& chwil$ nie widzia am wyra#nie. Razi o mnie bia e 'wiat o. - Ach! Widz$, !e ju! si$ ockn$ "' - powiedzia doskonale znany mi g os. Obraz nabra ostro'ci. Naprzeciwko mnie sta Moroni. Na cienkim rzemyku na szyi zawiesi sobie z oty Pier'cie% Rybaka. Dooko a nas zebra o si$ kilkoro ludzi. Zauwa!0 am, !e dwóch m$!czyzn trzyma o dziewczyn$ i ch opaka. Przyk adali im no!e do garde . Na g adkiej szyi m odej kobiety rysowa a si$ czerwona linia w miejscu, w którym p ytko zrani o j& ostrzy. Patrzy a na mnie pe nymi przera!enia oczami. Ch opak kiwa przecz&co g ow&, jakby nie móg uwierzy( w to, co widzi. To by a Zuza. Moja najlepsza przyjació ka. Oraz Marek. Mój brat. Szarpn$ am si$ ca ym cia em w ich stron$. Zorientowa am si$1 !e jestem przywi&zana do pnia wyschni$tej akacji. Znajdowali'my si$ po'rodku pustki. Otacza y nas suche po acie trawy. Gdzie' w oddali zarycza s /%. Afryka. Sawanna. Miejsce idealne do otworzenia wrót do Piekie . - Moroni - sykn$ am. - Zabij$ ci$! - Tylko spróbuj - powiedzia zimnym g osem. - Je!eli u!yjesz mocy, moi 9 udzy zamorduj& twoich najbli!szych. Spojrza am na nich. Nie zdo " abym obezw adni( obu na raz. Gdy zrani$ jednego, drugi d#gnie swoj& ofiar$. Niewa!ne, co zrobi$, nie uratuj$ jednej osoby. - Je!eli spróbujesz si$ uwolni(, tak!e czeka ich 'mier( - oznajmi anio . - Czemu? - zapyta am. - Wiki! Wiki! Co si$ dzieje? - zawo " Marek. Prze'ladowca uderzy go w twarz, !eby zamilk . Nie mog am na to patrze(. - Nic, Marek, to tylko ci si$ wydaje - po policzku potoczy a mi si$ samotna za. - To tylko z y sen... Prze kn$ am 'lin$ i pos " am Moroniemu twarde spojrzenie. Nie z amie mnie. Za du!o przesz am, !eby tak po prostu si$ rozklei(. - Czemu? - powtórzy am pytanie. - Jeste' moj& zak adniczk& - wyja'ni . - Chc&c ci$ ratowa(, Beleth i Piotr przynios& mi r$kopis. - A ty staniesz si$ bogiem - prychn$ am. - W rzeczy samej - spojrza na roz'wietlone niebo. - Dzisiaj idealna pogoda na otwarcie bram do ciemno'ci. Przygasimy odrobin$ s /%ce.
Mia am ochot$ za'mia( mu si$ prosto w oczy. - -eby by( bogiem, musia by' mie( w sobie troch$ pokory i szacunku do !ycia - powiedzia am. - Nigdy nie b$dziesz bogiem, a jedynie jego marn& karykatur&. - Milcz! - krzykn& i uderzy mnie w twarz. - Jak 'mia "' mnie okra'(? My'lisz, !e nie wiem, !e pod /!0 "' mi falsyfikaty? Na szcz$'cie to niewa!ne. Moi s udzy odkryli, !e nie licz& si$ artefakty, a jedynie intencje. Inaczej marny by by twój los. Splun$ am krwi& z rozci$tej wargi. Rana zasklepi a si$ szybko dzi$ki mocy Iskry Bo!ej. - Wiki! - j$kn$ a Zuza i zacz$ a spazmatycznie p aka(. Czekali'my. Wyznawcy Moroniego co chwil$ popijali tworzon& przez niego wod$. W przeciwie%stwie do mnie i moich najbli!szych mieli czapki oraz okulary chroni&ce ich przed !arem afryka%skiego s /%ca. By o tak gor&co. Kr$ci o mi si$ w g owie. Co jaki' czas patrzy am w niebo w poszukiwaniu ; otych golemów. Nie pojawia y si$. Tak samo jak Piotrek i Beleth. Nie by am pewna, czy to dobry pomys ze strony Moroniego, !eby pozostawi( im zadanie uratowania mnie. Pr$dzej 'wiat si$ sko%czy, ni! tych dwóch si$ dogada. Zastanawia o mnie, czy przypadkiem który' nie zamordowa ju! drugiego. Przypadkiem, rzecz jasna. Poczu am uk ucie w klatce piersiowej. Mia am nadziej$, !e nie spotkali golemów. Nie mogliby zgin&( z mojego powodu. T$skni abym i szala a z rozpaczy za nimi obydwoma. Wysokie trawy falowa y. Zuza chyba zemdla a. Zwiesza a si$ bezw adnie z r&k mormona. Anio siedzia w niedba ej pozie na kamieniu. Mia zamkni$te oczy. Nawet si$ nie rozgl&da . Dooko a niego roz /!one by y artefakty potrzebne do ceremonii. Jeszcze raz potoczy am spojrzeniem po otaczaj&cym nas krajobrazie. Nagle mój wzrok przyci&gn$ a plama czerni w morzu ochry i br&zu. Znikn$ a ukryta w zaro'lach tak szybko, jak si$ pojawi a. To chyba by irokez Beletha! Chwil$ pó#niej w polu mojego widzenia pojawi a si$ rozczochrana g owa Piotrka. Rozejrza si$ szybko, niezauwa!ony przez naszych oprawców, i schowa w trawie. Poczu am niewyobra!aln& ulg$. Obaj !yli. Moroni podniós do góry g ow$, jakby co' go zaniepokoi o. Nagle trawa po przeciwnej stronie zap on$ a. Przestraszeni mormoni odskoczyli z krzykiem. Anio zacz& si$ g /'no 'mia(. - A wi$c jeste'cie! - zawo " . - D ugo kazali'cie na siebie czeka(. Poka!cie si$ i oddajcie manuskrypt, a waszej kochance nic si$ nie stanie. - Nie jestem ich kochank& - warkn$ am.
A w ka!dym razie nie obu. Wypraszam sobie. - Jednego czy dwóch. Co za ró!nica? - machn& na mnie r$*& i znowu podniós g os. - Oddajcie mi manuskrypt! W tej chwili z trawy z krzykiem wyskoczy Piotrek, nacieraj&c na Moroniego gorej&cym mieczem. Wst$ga ognia ci&gn$ a si$ za nim, gdy machn& pot$!nym ostrzem tu! przed nosem anio a, który usi owa odskoczy( kompletnie zaskoczony tym posuni$ciem. Gor&ce ostrze obci$ o fragment bia ej szaty Moroniego. Tu! za mn& zmaterializowa si$ jakby znik&d Beleth i jednym machni$ciem szabli rozci& wi&!&ce mnie liny. - Gorej&ce miecze? - zapyta am. - Mia em ich kilka w zapasie - wyja'ni mi z u'miechem. - Uciekaj. Pchn& mnie w stron$ traw. Ja jednak nie mog am tak po prostu uciec. Nie, gdy mormoni przetrzymywali Zuz$ i Marka. Mój brat tak!e wygl&da jakby zemdla . Dobrze. Przynajmniej nie by 1 'wiadomy tego, co rozgrywa o si$ nad jego g ow&. Sawanna p on$ a. G$sty dym zasnu b $kitne niebo. Piotrek znowu zamachn& si$ na Moroniego. Ten jednak uniós si$ w powietrze na swoich czarnych skrzyd ach poza zasi$g jego ramion. - Zabijcie go! - rozkaza swoim podw adnym. M$!czy#ni rzucili si$ w stron$ ch opaka, porzucaj&c moich najbli!szych. Pobieg am w ich stron$. Le!eli obok siebie nieprzytomni. - To tylko sen - szepn$ am do nich i tchn$ am moc do ich umys ów. Teraz powinni w to uwierzy(. Czy mog am ich przenie'( bez tworzenia drzwi? Po /!0 am d onie na ramionach Zuzy i pomy'la am o jej mieszkaniu i ,!ku. Dziewczyna znikn$ a. To samo zrobi am ze swoim bratem. Pó#niej wyja'ni$ im, co tak naprawd$ si$ wydarzy o. Nad naszymi 2 owami potoczy si$ zgrzyt i d#wi$k gniecionego metalu. Chmur$ dymu rozci$ y z ote skrzyd a. Olbrzymi golem zawy metalicznym g osem. Jego cztery grube ramiona zab ys y w s /%cu, gdy zamachn& si$ na Piotrka czterema srebrnymi, gorej&cymi mieczami. Ch opak ledwo uskoczy przed p omiennym atakiem. Twór 'wi$tego Piotra wzbi si$ na nowo w powietrze. Zobaczyli'my, !e w dymie znajduje si$ ich wi$cej. Znacznie wi$cej. - Jak je pokona(? - zapyta Piotrek, podbiegaj&c do mnie. - Ka!dy z nich ma w pysku kartk$ papieru. Trzeba j& wyj&( i zmaza( pierwsz& liter$, zamieniaj&c s owo „emet” na „met”. Ch opak pos " mi zdruzgotane spojrzenie. - A nie da si$ pro'ciej, nie zbli!aj&c si$ do ich ap? - Nie. - Kurwa - zakl& . - To mamy problem. - Aaa! - w tej chwili za naszymi plecami rykn& Beleth.
Gorej&cy miecz upad w miejscu, w którym kl$cza przed chwil& Piotrek. Na szcz$'cie ch opak zd&!0 odskoczy(. Rzuci mi swój plecak i wyci&gn& ostrze, by odparowa( kolejny cios diab a. - Beleth, co ty wyprawiasz? - krzykn$ am. Za moimi plecami z /'liwie za'mia si$ Moroni: - Mój wspólnik Beleth w "'nie wykonuje swoj& cz$'( planu. Dostarcza mi 6$kopis oraz zabija Piotra. W nagrod$ za' otrzyma ciebie. Oddaj mi plecak. Prosz$. Odwróci am si$ w jego stron$ i spojrza am prosto w puste, przezroczyste oczy anio a. Mocniej 'cisn$ am plecak, w 'rodku zachrz$'ci delikatny manuskrypt i inne skradzione przez nas przedmioty. Piotrek walczy dzielnie z Belethem. Przegrywa . Nie zna si$ na szermierce. Za to diabe mia tysi&ce lat na doskonalenie tej sztuki. - Beleth, przesta%! - krzykn$ am, jednak on w tym zamieszaniu chyba nawet mnie nie us ysza . - Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego - szepn$ am, api&c si$ tej ostatniej deski ratunku. - Co? - warkn& anio . - Jak 'miesz mówi( takie bezece%stwa?! - Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego. Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego. Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego - powtarza am niczym mantr$, cofaj&c si$. W tym momencie Piotrek wykona pi$kne pchni$cie, o ma o nie trafiaj&c diab a, który cudem zdo " odskoczy(. - Piotrek, nie! - krzykn$ am. Nie chcia am, !eby któremu' z nich sta a si$ krzywda. Musia am to przerwa(. Musia am powiedzie( Belethowi, !e ju! nie jestem z Piotrem. - Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego. Lucyfer jest najwspanialszym w adc& Piekie i nikt przenigdy nie b$dzie lepszy od niego - doko%czy am. W tej chwili dooko a nas w chmurze czerwonego dymu pojawi o si$ kilkana'cie ma ych, brzydkich demonów. Jeden z nich za'mia si$ jak szalony i d#gn& wid ami anio a. Ten nie odskoczy . Po prostu spojrza twardo na diabelski pomiot. Stworek rozdziawi usta ze zdziwienia. T$ chwil$ wybra y golemy, by zaatakowa(. Ich rubinowe oczy zab ys y, gdy fal& z ota opad y na ziemi$. Jeden z demonów odwa!0 si$ rzuci( na maszkar$. Ta jednak jednym machni$ciem srebrnej szabli zamieni a demona w garstk$ prochu, który rozwia si$ na wietrze. Pozosta e demony z krzykiem zacz$ y znika( w ob okach czerwonej pary. Pozosta po nich tylko nieznaczny zapach siarki unosz&cy si$ w powietrzu. I to tyle, je!eli chodzi o pomoc z Piekie . Moroni z apa za trzymany przeze mnie plecak i szarpn& . Materia rozpru si$ na szwie. Skopiowane przez nas
przedmioty rozsypa y si$ na ziemi. Anio pochwyci manuskrypt. Ja natomiast szarpn$ am za pier'cie% na jego szyi i zerwa am cienki rzemyk. Anio zupe nie jakby si$ tym nie przej& . Wzbi si$ w powietrze i rozwin& 6$kopis. Na jego twarzy pojawi si$ szale%czy u'miech. - B$4$ bogiem! - krzykn& . Zauwa!0 am, !e jeden ze z otych golemów rozdzieli Piotrka i Beletha. Zacisn$ am palce na pier'cieniu, który wed ug s ów Moroniego i tak nie by wa!ny. Jednak chcia am go zatrzyma( i odda( papie!owi, je'li uda nam si$ wyj'( z tego ca o. Czu am si$, jakbym to wszystko ogl&da a w zwolnionym tempie. To, co widzia am, krew z rozrywanych !ywcem przez golemy popleczników Moroniego, p omienie z broni Beletha oraz wszechobecny dym i py , wydawa o mi si$ nierzeczywiste. Dwóch bliskich mi m$!czyzn przesta o ze sob& walczy(. Zostali zaatakowani przez podopiecznych 'wi$tego Piotra. Jak sen. Koszmarny sen. - Wiki! - Piotrek podbieg do mnie i poci&gn& w wysok& traw$, wyrywaj&c z amoku, w który wpad am. Za naszymi plecami Beleth usi owa broni( si$ przed dwoma golemami. Jego tak!e poszukiwa y z ote potwory. Te! by ich ofiar&. Ukryci w trawie patrzyli'my, jak anio wzbija si$ coraz wy!ej w powietrze. W&tpi am, !e nasza kryjówka oka!e si$ azylem. Na pewno zaraz golemy nas odnajd&. - To koniec - szepn$ am. - Odl sonhuf valoresaji, gohu sanctisini... - zacz& intonowa( mocnym 2 osem Moroni. )cisn$ am r$*$ Piotrka. Poczu am ból. Zda am sobie spraw$, !e w tej 4 oni trzyma am Pier'cie% Rybaka. Poda am go ch opakowi. - Schowaj go gdzie' - powiedzia am. E /!0 go do kieszeni spodni. Nast$pnie spojrza na mnie. Mia rozpalony wzrok. - Mam nadziej$, !e to prze!yjemy - j$kn& . W tej chwili jeden ze z otych golemów zawy przera#liwie. Wyjrzeli'my z trawy. Beleth siedzia na jego plecach. W "'nie wyrwa mu z ust kartk$ i oderwa pocz&tek z liter& „E”. Z oty golem zab yszcza i rozsypa si$ w z oty, mieni&cy si$ py . Diabe spad na ziemi$. Dokona tego, czego prawdopodobnie nikt nie zrobi przed nim. Pokona anielskiego stra!nika. Jak na zawo anie reszta bestii rzuci a si$ na niego. - Pomog$ mu - krzykn& ch opak i podbieg w stron$ Beletha. Zobaczy am zaskoczone spojrzenie Beletha, gdy Piotr odparowa cios, który najpewniej odr&ba by g ow$ niespodziewaj&cego si$ pomocy diab a. Nie 9&dzi , !e 'miertelnik oka!e si$ jego sojusznikiem. Spojrza am na Moroniego, który wisz&c w powietrzu, czyta s owa zapisane czarnym, zapewne niegdy' czerwonym, atramentem na rozpadaj&cym
si$ kawa ku papirusu. Nad naszymi g owami dym z pal&cej si$ sawanny zacz& uk ada( si$ w wiruj&cy okr&g. Wrota do Piekie , czymkolwiek by by y, w "'nie si$ otwiera y. Anio wisia w powietrzu wysoko nad moj& g ow&. Nie mia am szans, !eby tam go dosi$gn&(. Lata( tak!e nie umia am pomimo mocy Iskry Bo!ej. Co robi(? Piotrek i Beleth odwracali uwag$ golemów, które na razie mnie nie zauwa!0 y. Wiem! Ju! wiedzia am, co mog$ zrobi(.
Rozdzia 44 Wyobrazi am sobie skrzyd a. Pi$kne bia e skrzyd a. Anielskie skrzyd a. Skrzyd a, których nie powinnam mie(, a które w "'nie wyrasta y mi z pleców na wysoko'ci opatek. Mia am nadziej$, !e b$4& dzia "(. Uda o mi si$ stworzy( je diab om. Teraz te! powinno mi si$ uda(. Zanim bia e lotki wykszta ci y si$ do ko%ca, zamacha am skrzyd ami i wzbi am si$ w powietrze. W po owie drogi pomi$dzy mn& a anio em, w rozb ysku bia ego 'wiat a pióra rysowane z otym promieniem zosta y stworzone do ko%ca. I óci am skrzyd ami, lec&c coraz wy!ej. Min& mnie golem. Jego rubinowe oczy zab ys y gniewnie. Machn& czterema szablami, 'cinaj&c kilka 4 ugich bia ych piór. Lecia am dalej. Pode mn& rozb ys a kula ognia, poch aniaj&c z ot& rze#?$, która zacz$ a si$ topi(. Fala gor&ca popchn$ a mnie jeszcze szybciej do góry. To Piotrek albo Beleth usi owali mi pomóc. Wyci&gn$ am r$ce w stron$ manuskryptu, który trzyma Moroni. Anio zauwa!0 , !e lec$ prosto na niego. Nie przerywaj&c intonacji, usi owa si$ cofn&(. Zrobi to jednak za pó#no. Zdo " am chwyci( za doln& po ow$ r$kopisu. Wyrwa am kawa ek z ko%cówk& tekstu. - NIE!!! - zawy Moroni. Mocno machaj&c s abn&cymi skrzyd ami, stara am si$ jak najbardziej od niego oddali(. Wzlecie( jak najwy!ej. Niczym Ikar kierowa am si$ ku s /%cu, ale go nie widzia am. Nade mn& formowa si$ czarny okr&g wrót do Piekie . Pod&!0 am w jego kierunku. Anio z 2 /'nym krzykiem lecia za mn&. By silniejszy. Dogania mnie. Spojrza am na tekst, który mu wyrwa am. Linijki, które przeczyta , 'wieci y si$ na z oto, b yszcz&c w przygaszonym s /%cu. Te jeszcze niewypowiedziane by y ciemne, martwe. Nie mog am pozwoli(, by Moroni doko%czy . To by by koniec 'wiata, który znamy. A zapewne tak!e koniec mojego !ycia. Anio nie pozwoli by mi !0(. Nie po tym jak wyst&pi am przeciwko niemu. Skupi am si$ na locie. Przela am moc w skrzyd a, by by y silniejsze. Nagle naprzeciwko mnie z dymu wy oni si$ z oty golem. By tak blisko, !e mog am przejrze( si$ w jego ma piej twarzy pozbawionej wyrazu. Uniós ramiona, chc&c przebi( mnie szablami. Z krzykiem przera!enia przesta am macha( skrzyd ami i run$ am w dó . Bezradnie usi owa am si$ czego' z apa(.
Moroni wymin& mnie, wyrywaj&c mi z r$ki fragment manuskryptu. Golem machn& szablami, rozcinaj&c rami$ anio a. Jego krzyk potoczy si$ nad 7 on&3& sawann&, a krople bia ej anielskiej krwi zbroczy y jej ziemi$. Rana szybko zasklepi a si$, pozostawiaj&c brzydk&, spalon& blizn$. Golem run& za mn&, a anio wzbija si$ wy!ej, w stron$ wrót. Zacz& ponownie czyta(. Ból wykrzywi jego przystojn& twarz, znacz&c j& zmarszczkami. Czy!by w ten sposób oblicza anio ów przestawa y by( idealnie 2 adkie? Zamacha am rozpaczliwie skrzyd ami, usi uj&c zamortyzowa( upadek. Golem by tu! nade mn&. Przed uderzeniem w ziemi$ zdo " am wzlecie( z powrotem. P$d moich skrzyde odgarn& dym, ods aniaj&c pole walki, na którym Beleth i Piotrek dzielnie stawiali czo o trzem atakuj&cym ich golemom. - WIKI! - krzykn& ch opak, gdy robi&c beczk$ w powietrzu, min$ am szable rozw'cieczonych anielskich bestii zaledwie o milimetry. Goni&cy mnie golem zderzy si$ z jednym z towarzyszy tu! nad g ow& Piotrka. Zgrzyt tr&cego metalu przyprawia o dreszcze. Nie mog am pozwoli(, !eby Moroni sko%czy czyta(. Nie zosta o mi wiele si . Lecia am prosto na niego. - Agaleus amantitum. Saeve turitulum. Saeve katepasitas. Saeve sancti... 2 os Moroniego stawa si$ coraz silniejszy, gdy czyta kolejne linijki. Planowa am z ca ej si y w niego uderzy(. Moroni jednak zauwa!0 mnie na d ugo, zanim do niego dolecia am. Pos " mi z owrogi u'miech i wyci&gn& oszpecon& r$*$ w moj& stron$. Promie% b $kitnego 'wiat a polecia prosto na mnie. W ostatniej chwili odskoczy am. Moc anio a uderzy a w ziemi$, powoduj&c tam pot$!ny wybuch. Mia am nadziej$, !e nie trafi w Piotra ani w Beletha. Moroni zauwa!0 , !e wpad am w pop och, gdy jego moc zary a w ziemi$ tu! obok walcz&cych. Pos " mi z /'liwy u'miech. Nast$pny promie% skierowa prosto w to samo miejsce. Walcz&ce postacie zosta y odrzucone jak szmaciane lalki. Powoli podnie'li si$ z ziemi. - Ty chamie! - rykn$ am do anio a. - Ty potworze! Jak 'miesz?! Za'mia si$ z /'liwie. - Zabij$ ich - o'wiadczy . - A ty b$dziesz na to patrze(. Dopiero potem zginiesz. - Nie pozwol$ ci na to! - wrzasn$ am. Wzoruj&c si$ na aniele, który pokaza mi now& sztuczk$, wyci&gn$ am ramiona i pos " am w jego stron$ fal$ zielonej energii. Zanim si$ zorientowa i uskoczy , zdo " a podpali( mu czubki skrzyde . Moroni zawy z w'ciek /'ci. - Zniszcz$ ci$, gdy tylko zostan$ bogiem!!! - krzykn& , patrz&c na sm$tne resztki d ugich piór.
Zam óci am w'ciekle skrzyd ami, szybko zmniejszaj&c dziel&3& nas odleg /'(. - Najpierw musisz nim zosta(! - zawo " am, wyrywaj&c mu manuskrypt. Ruszy za mn& w po'cig. Drapi&cy czarny dym dra!ni moje oczy. N aka am. Nie widzia am, gdzie lec$. S ysza am za sob& sapanie i w'ciek y omot skrzyde Moroniego. Co chwil$ uskakiwa am przed niebieskimi promieniami, którymi próbowa mnie trafi(. Usi owa am zniszczy( r$kopis. Chcia am go spali(, jednak p omienie tylko parzy y moje palce. Nieprzeczytanych s ów nie potrafi am tak!e podrze(. Manuskryptu broni a silna, przedwieczna magia, jakiej ja nie posiada am. Zdziwi o mnie to. By o co', czego nie potrafi am. Co mia am zrobi(, !eby Moroni nie zosta bogiem? Nie mia am przecie! wyboru. Tak naprawd$ wcale tego nie chcia am. Musia am. Tak. Musia am. - Saeve teragesi... - zawo " am. Kolejna linijka czarnego pisma zab ys a z otem. Nad naszymi g owami, w kipieli dymu co' zawrza o. - Katepsitum olganesus altrishagma... - kontynuowa am. - PRZESTAR!!! - zawy Moroni. - NIE WOLNO CI!!! J $kitny p omie% przestrzeli moje skrzyd o, które zgi$ o si$ z bólu. Po raz kolejny run$ am w dó . Przypomnia am sobie, !e by am teraz 'miertelna. - O choleeeeeeee...!!! - zawy am, lec&c w stron$ twardej spalonej ziemi. - ATAKUJCIE JM!!! - Moroni czerwony na twarzy z w'ciek /'ci wygl&da , jakby mia zaraz eksplodowa(. - ATAKUJCIE JM!!! Na jego rozkaz wszystkie golemy dotychczas atakuj&ce Piotrka i Beletha wzbi y si$ w powietrze. Usi uj&c naprawi( z amane skrzyd o, widzia am b ysk ich srebrnych szabli. Uzdrowione skrzyd o zamacha o. Min$ am pierwszego golema, przelatuj&c nad jego g ow&. Pozosta e zrobi y powolny zwrot swoimi ci$!kimi cielskami. Mnie uniós wiatr. By am l!ejsza. Szybsza. Ale nie od Moroniego. Anio niczym diabe ek z pude ka wyskoczy naprzeciwko mnie. - Zabij$ ci$! - krzykn& . - Oddaj manuskrypt! Z ca ej si y wlecia am prosto na niego, uderzaj&c go barkiem. Nie wiem, kogo z nas bardziej zabola o. Chyba mnie... @ oty golem wpad na anio a. Zad#wi$cza o, gdy jego czaszka spotka a si$ z metalow& piersi& potwora. Kolejne stwory nadal kierowa y si$ w moj& stron$. Zobaczy am w oddali Beletha. Usi owa lecie( mi na ratunek. Gorej&cy miecz w jego d oni zab ys p omieniem, gdy zaatakowa goni&cego mnie golema. Moroni dochodzi do siebie. To koniec. Przegramy. By o ich zbyt du!o.
@ /!0 am skrzyd a i po raz kolejny run$ am w dó . Pikuj&c, min$ am golemy, które nie zorientowawszy si$, jeszcze chwil$ wzlatywa y w gór$. Odgi$ am r$kopis, którym szarpa wiatr, i doczyta am ostatnie czarne 9 owo w tym dziwnym j$zyku, o ironio, oznaczaj&ce nieskalan& m&dro'(: - Iadanamada! Czarne chmury nad naszymi g owami rozb ys y o'lepiaj&cym blaskiem. Sk $biony wir zamieni si$ w 'wiat /'(. Bia y promie% porazi nas wszystkich. 8 up 'wiat a ruszy w stron$ ziemi. Na swojej drodze napotka z ote golemy, które pod jego ci$!arem zmienia y si$ w z oty, mieni&cy si$ py . Moroni i Beleth pozostali przy !yciu. Spadli na ziemi$, jakby ich skrzyd a przesta y dzia "(. Jedynie ja nadal unosi am si$ w powietrzu w tej obezw adniaj&cej bieli. Nie musia am macha( skrzyd ami. Powoli znika y, krusz&c si$ na drobne kawa ki. To s up bieli trzyma mnie w powietrzu. Manuskrypt w mojej d oni rozsypa si$ w py . Spojrza am w dó . Na ziemi, w'ród traw, które ju! nie p on$ y, sta Piotrek. Mru!&c oczy, wpatrywa si$ w niebo, we mnie. -0 . W tej chwili poczu am ostry ból, przenikaj&cy ka!4& komórk$ mojego cia a. Zacz$ am krzycze(.
Rozdzia 45 Nie wiedzia am, co si$ dzieje. Ból by okropny. Niewyobra!alny! Wydawa o mi si$, !e co' wwierca mi si$ w g ow$, w serce. Nie mog am my'le(, nie mog am oddycha(. Mog am tylko cierpie(. Nagle ból znikn& . Tak po prostu. Otworzy am oczy i nabra am g $boko powietrza. Ucisk w piersiach zel!" . Znowu mog am oddycha(. Nade mn& by a biel. Czarny wir znik . Zast&pi a go 'wiat /'(, która powoli znika a, ods aniaj&c b $kitne niebo. Zda am sobie spraw$, !e le!$ na ziemi. Nie wiedzia am, jakim cudem ju! si$ nie unosi am. Czy!bym spad a? Nie pami$ta am upadku. - Wiki - nade mn& pochyla si$ Piotrek. - Nic ci nie jest? Delikatnie g aska mnie po policzku. Wzi& mnie za %!&!. Moja skóra ró!ni a si$ od jego. Promienia a. +'miechn$ am si$. Na twarzy Piotra pojawi a si$ ulga. Pomóg mi usi&'(. Le!" am w okr$gu u /!onym z przygniecionej trawy. Poza nim, na po aci pokrytej szarym popio em ze spalonej sawanny, stali Moroni i Beleth. Diabe patrzy na mnie bezgranicznie zdumiony. Mia am wra!enie, !e ba si$ podej'(. - Nie! - zawy anio . - To nie mo!e tak by(! Nie mog "' odebra( mi boskiej mocy. Rzuci si$ w moj& stron$. Beleth stara si$ go zatrzyma(, ale Moroni mu si$ wyrwa . Bieg prosto na mnie i na Piotrka. W odleg /'ci kilku metrów odskoczy do ty u, jakby spotka na swojej drodze niewidzialn& barier$. Wrzasn& w'ciek y i pos " w nasz& stron$ fal$ niebieskiego ognia. Ona tak!e zatrzyma a si$ na niewidzialnej barierze. Anio opad na kolana. Jego z /'( zamieni a si$ w rozpacz. - Mój sen o pot$dze - wyj&ka . Na horyzoncie zacz$ y si$ zbiera( ciemne burzowe chmury. Przestraszy am si$. Odwa!0 am si$ si$gn&( po boskie moce. Po co', po co nie powinnam. Co si$ teraz ze mn& stanie? Zostan$ ukarana przez Boga? Unicestwiona? Cisza panuj&ca na wymar ej ziemi zosta a zak ócona przez jednostajny trzepot kilkunastu par skrzyde . Nadlatywa y anio y. Patrzyli'my, jak ich zgrabne sylwetki zni!aj& lot, zbli!aj&c si$ do nas. Archanio Gabriel, lec&cy na czele orszaku, wyl&dowa w pyle. Mia zmarszczone czo o i powa!ne spojrzenie. Wzniós oczy do góry na burzowe chmury, które powoli si$ rozpogadza y. Jego oblicze przyj$ o to z ulg&. Przymkn& powieki. Przez chwil$ wygl&da , jakby modli si$ po cichu.
Gdy w ko%cu spojrza na mnie, jego orzechowe oczy nie by y pe ne :'ciek /'ci. - Chyba musicie nam co' wyja'ni( - powiedzia spokojnym g osem. **** Sala przes ucha% i s&dów w Niebie zupe nie nie przypomina a tej znajduj&cej si$ w Piekle. Tu nie by o sufitu nikn&cego w ciemno'ciach ani twardych drewnianych awek. Zgrabna kopu a Sali Rozpraw podtrzymywana by a przez siedem kolumn, pomi$dzy którymi znajdowa y si$ wysokie okna wpuszczaj&ce do 'rodka du!o 'wiat a. Na 'rodku przygotowano pi$( krzese : dla mnie, Piotra, Beletha, Moroniego i Azazela. Ten ostatni nie by zadowolony z tego faktu. Ca y czas usi owa wszystkich przekona(, !e nie powinien by znale#( si$ w tak parszywym towarzystwie. W ko%cu on niczym nie zawini , czy! nie? Przed pi$cioma krzes ami dla przes uchiwanych ustawiono dwa trony. Jeden z oty, a drugi czarny. Domy'la am si$, !e Lucyfer zosta zaproszony na t$ „uroczysto'(”. Nie tylko zreszt& Szatana spotka ten zaszczyt. Specjalnie z okazji dnia 9&du nad nami pozwolono najznamienitszym mieszka%com Ni!szej Arkadii na odwiedzenie Niebios. Cawki dla publiczno'ci znajdowa y si$ pod 'cianami, po naszych bokach i za naszymi plecami. S ysza am, jak powoli si$ zape nia y. Ba am si$ tego, co us yszymy od Gabriela, ale czu am ulg$. Nic ju! nie zale!" o ode mnie. Nic ju! nie musia am robi(. By am wolna. Kleopatra pomacha a do mnie z trybun. Obok niej zasiad Napoleon. Azazel pochyli si$ i zacz& kl&( pod nosem. Królowa rozgl&da a si$ ciekawie na boki. Widok Nieba chyba jej si$ spodoba . By o tak samo pe ne przepychu jak jej pa ac. Tu nie by o miejsca na tandet$, która niestety momentami wydawa a si$ wszechobecna w Piekle. Wsz$dzie biega y ma e putta na swoich krzywych nó!kach, us .!nie proponuj&c zgromadzonym herbat$. By y w swoim !ywiole. Spojrza am na Beletha. Siedzia za Piotrkiem. Chcia am si$ do niego odezwa(, ale nie mog am tego zrobi( tak, !eby nikt nie us ysza . Chcia am mu powiedzie(, !e to koniec gry, !e wygra . Spróbowa am przes "( w jego stron$ przekaz my'lowy ale nie potrafi am. G $boko nad czym' skupiony otoczy swój umys niewidzialn& barier&. By dla mnie niedost$pny. Nad czym tak rozmy'la ? Gdy wydawa o si$, !e wszyscy go'cie ju! przybyli, za z otym tronem pojawi y si$ ogromne, rze#bione, z ote wrota. Po chwili przeszed przez nie Gabriel, jak zwykle ubrany w bia & szat$. Jego sanda y jezuski zaskrzypia y na marmurowej posadzce. Chyba zaczyna am rozumie(, czemu anio y nosi y skarpetki do sanda ów. Przecie! ten wszechobecny marmur by strasznie zimny!
Archanio zaj& swoje miejsce i spojrza na tron nale!&cy do Szatana, zupe nie jakby oczekiwa , !e ten nagle si$ na nim pojawi. - Jeszcze chwil$ poczekamy - oznajmi anielsko-diabelskiej publiczno'ci. Min$ o kilka minut. W ko%cu za czarnym tronem pojawi y si$ równie! czarne wrota. Szatan przyby . Pchn& drzwi i dumnym krokiem wkroczy do Sali Rozpraw. Obcasy jego wysokich botków stuka y po marmurze. Bia a, rozche stana pod szyj& koszula z !abotem ukazywa a trójk&t bladej piersi. Stan& przy swoim tronie. - Witaj, Gabrielu - nast$pnie potoczy spojrzeniem po sali i zapyta z udawanym przestrachem: - Och, czy!bym sie spó#ni ? - Niewa!ne, Lucyferze - Gabriel machn& r$*&. - Siadaj ju! i zaczynajmy. Dzi$kuj$ ci za przybycie. - To ca e szcz$'cie, !e nie czekali'cie - Szatan zasiad z szerokim .'miechem na mi$kkim siedzisku. Gabriel skrzywi si$, ale nie odezwa . Lucyfer zawsze musia mie( ostatnie s owo. Archanio nic nie móg na to poradzi( bez wdawania si$ w kolejn& s own& potyczk$. Szatan by znany z gi$tkiego j$zyka. Anio móg by przegra(. - Dobrze - g os Gabriela poniós si$ po pomieszczeniu. - Zebrali'my si$ tu dzisiaj... W tej chwili po'rodku Sali, tu! przed oczami Gabriela, zawirowa a czarna dziura. Wyskoczy a z niej )mier(, ci&gn&c za r$*$ zak opotanego Borysa. - Oo, spó#nili'my si$ - oznajmi a. - Przepraszamy. Potruchtali szybko w stron$ trybun. Borys pomacha mi weso o. Gabriel potar czo o. - Czy kto' jeszcze chcia by co' doda(? - zapyta . - Spó#ni( si$? Wyj'(? Chcia bym zacz&(... - Przepraszam, ta herbata mia a by( z cukrem? - gdzie' z trybun zapiszcza ma y putto. Szatan ostentacyjnie zerkn& za zegarek kieszonkowy. - Doprawdy, Gabrielu, nie mam ca ego dnia. Zaczynamy? Zamiast wybuchn&( gniewem, co niew&tpliwie uczyni by na jego miejscu Lucyfer b&4# ktokolwiek inny, Archanio wzi& g $boki oddech i u'miechn& si$ do nas agodnie. By am nim zachwycona. Nie da si$ wyprowadzi( z równowagi tanimi sztuczkami Szatana. Gabriel by kwintesencj& dobrego w adcy. - Zebrali'my si$ tu dzisiaj, by wys ucha( Wiktorii, Piotra, Beletha, Moroniego i Azazela... a tak!e zastanowi( si$, co dalej pocz&( z mocami, które posiada Wiktoria. Wiktorio - zwróci si$ do mnie - opowiedz mi, jak to si$ : "'ciwie zacz$ o. Wsta am ze swojego miejsca. - Zacz$ o si$ od zwyk ego jab ka, które nie by o takie zwyk e rozpocz$ am.
Opowiedzia am, jak odzyska am moc Iskry Bo!ej i w jaki sposób Piotrek wszed w jej posiadanie. Nast$pnie z grubsza opisa am bieg wydarze%, który sprawi , !e po raz pierwszy znalaz am sie w Niebie, ju! po stworzeniu diab om skrzyde Postanowi am pomin&( fragment o rzekomej zdradzie Piotra. To i tak nie by a prawda. Jednak nie zapomnia am wspomnie( o nieobecnej Phylis która dzielnie pomaga a diab om w ich machlojkach. - Zanim przejdziemy do dalszego ci&gu rozprawy, chcia bym co' doda( przerwa Szatan. Gabriel spojrza na niego zdziwiony. - Chcia bym zaznaczy(, !e jako w adca Piekie nie mam zielonego poj$cia, sk&d jab ko mocy znalaz o si$ w r$kach tych oto diab ów. Ka!dego dnia licz$ owoce znajduj&ce si$ na drzewku. Nigdy !adnego nie brakowa o. Nie zdziwi o mnie, !e Lucyfer pragn& si$ wybieli(. W ko%cu osobie na jego stanowisku nie wypada o przyzna( si$ do próby pozbycia si$ jednego z diab ów. A przecie! tylko po to pozwoli Belethowi i Azazelowi na stworzenie skrzyde . Mia szczer& nadziej$, !e dzi$ki temu ju! nigdy wi$cej ich nie spotka. - Rozumiem - mrukn& Gabriel i zwróci si$ do mnie: - Kontynuuj, prosz$. Znowu zacz$ am mówi(. Powiedzia am o tym, jak w Niebie dzi$ki diab om spotka am dawno zmar ych rodziców a tak!e o tym, !e anio Moroni zacz& interesowa( si$ moj& osob& i chcia wykorzysta( Piotrka do przeci&gni$cia mnie na swoj& stron$. Wyja'nienie zawi /'ci i'cie diabelskiego planu anio a nie zaj$ o mi d ugo. W ko%cu Moroni chcia tego co wszyscy. E adzy. Azazel zerwa si$ ze swojego miejsca. - Chcia bym tylko zaznaczy(, Wysoki Gabrielu, znaczy S&dzie, !e ja przez ca y czas by em zamkni$ty w anielskim wi$zieniu. Nie mia em nic wspólnego z wydarzeniami, które w mi$dzyczasie mia y miejsce. Zupe nie nie rozumiem, co ja tutaj robi$! Ja nie znam tych ludzi! - wskaza na mnie i na Piotrka. - Dobrze. Siadaj, Azazelu - uciszy go Gabriel. - Wezm$ pod uwag$ twoje 9 owa. - Ale... - Siadaj - rozkaza mu Archanio . Diabe pos usznie usiad na krzese ku i z /!0 d onie na podo ku. - Musieli'my zdoby( przedmioty, zanim zrobi to Moroni - wyja'ni am. Z pocz&tku mu pomagali'my. My'leli'my, !e dzi$ki temu si$ uwolnimy, !e ?$dziemy zwyk ymi lud#mi. Jednak potem zrozumieli'my, !e nie mo!emy mu pomaga(. To by o tu! po tym, jak zabrali'my lamp$ z twojego domu, Gabrielu. Chcieli'my potem wszystko wyt umaczy(, ale Moroni zacz& nagonk$ na nasz& dwójk$. - Rozumiem - Gabriel nie okazywa 1 !adnych uczu(. Po prostu s ucha z uwag&.
- Do odnalezienia pozosta y nam dwa przedmioty - kontynuowa am. Ko'( niewini&tka oraz Pier'cie% Rybaka. Musieli'my je zdoby(, !eby powstrzyma( Moroniego. My'leli'my, !e to wystarczy. Skoro papie! nam uwierzy , wierzyli'my, !e ty te!. Ale nie zd&!yli'my... - To chwalebne, Wiktorio - stwierdzi Gabriel. - Nie poddali'cie si$, pomimo !e nikt wam nie wierzy . Nawet ja... Azazel zerwa si$ z krzes a. - Chcia bym doda(, !e to ja wpad em na pomys , gdzie mo!e le!<( ko'( niewini&tka. Gdyby nie moja tak istotna pomoc, moi drodzy przyjaciele, z którymi przecie! znamy si$ jak yse konie, nigdy nie wpadliby na pomys , !e mog& j& zdoby( na Cmentarzu Niewini&tek. Zaskoczona pos " am mu spojrzenie, Beleth zachichota . Z nieznanych ludzi stali'my si$ nagle drogimi przyjació mi. - Tak, Azazelu... rozumiem twój wk ad w te wydarzenia - westchn& Archanio . Tym razem ze swojego miejsca zerwa si$ Moroni. - To wszystko wierutne k amstwa - krzykn& , pluj&c 'lin&. - Ona k amie, Gabrielu. Przecie! mnie znasz. Jestem anio em. Jestem taki jak ty. Ja bym nie chcia zosta( bogiem. Przez ca y czas usi owa em jej przeszkodzi(. To ona z tym ch opakiem uknuli ca y ten plan. A diabe Beleth im pomaga ! Przystojny brunet poderwa do góry g ow$. Spojrza na Archanio a. - Czy mog$ co' powiedzie(? - zapyta . Gabriel kiwn& g ow& i kaza Moroniemu usi&'( i och on&(. - Wszystko, co powiedzia a Wiktoria, jest prawd& - o'wiadczy Beleth. Podst$pem usi owa em zdoby( jej mi /'(. Jak zawsze zreszt& - u'miechn& si$ protekcjonalnie do Piotrka. - W przeciwie%stwie do niektórych ja musz$ próbowa(. Nie mam zadania u atwionego na starcie. - Beleth, ja... - zacz$ am, ale mi przerwa . - Wiem, chcesz mi powiedzie(, !e przegra em. - Nie, to... - Dobrze, dobrze, siadajcie wszyscy - Gabriel uniós do góry obie d onie, nie pozwalaj&c mi doko%czy(. - Zamilknijcie chocia! na chwil$. Potem ?$dziecie mie( mnóstwo czasu na rozmowy. Lucyfer 'mia si$ pod nosem. Chyba nie podejrzewa , jak dobra zabawa ?$dzie go tu czeka a. Chocia! raz to w Niebie, a nie w Piekle narobiono zamieszania. Niczym nie musia si$ martwi(. - Mój drogi Gabrielu - odezwa si$ z niema & satysfakcj& w g osie. Musz$ zauwa!0(, oczywi'cie tylko w ramach kole!<%skiej porady, !e gdyby'cie byli bardziej otwarci, to do niczego by nie dosz o. Gdyby'cie wys uchali Wiktorii i Piotra, zamiast nasy "( na nich golemy, to nie by oby teraz problemu z mocami Wiktorii, czy! nie?
- Nie wys " em z otych golemów, Lucyferze - twarz Archanio a st$!" a. Gdy to si$ wydarzy o, by em na Ziemi. Pod moj& nieobecno'( to anio Moroni doprowadzi do tego ca ego zamieszania. - Có!... najwyra#niej masz nauczk$, !e nie nale!y opuszcza( posterunku, prawda? - Szatan a! zatupa z uciechy. - Powiniene' bra( ze mnie przyk ad. Ja nie opuszczam stanowiska pracy w Piekle. Dbam o moje za'wiaty ca y czas. Z awek dla publiczno'ci dobieg st umiony 'miech. - Dobrze, Lucyferze - odpar z godno'ci& Gabriel. - Zastanowi$ si$ nad twoj& uwag&. Na pewno b$dzie bardzo pomocna. Pos " nam zm$czone spojrzenie. Podpar brod$ i zastanowi si$, co z nami zrobi(. Mia am nadziej$, !e nic strasznego. W ko%cu nie zniszczyli'my mu lampy. Jest nietkni$ta. No mo!e troszk$ zarysowa a si$ w miejscu, w którym przypadkiem trafi j& gorej&cy miecz podczas walki na sawannie z golemami, ale ogólnie rzecz bior&c, by a jak nowa. Zawsze mo!na patrze( na ni& od tej nieuszkodzonej strony, prawda? Jest tak samo adna. Gdzie' rozbi a si$ o ziemi$ fili!anka z herbat&. Od razu siedmiu ma ych puttów z ró!owymi chusteczkami rzuci o si$ w tamt& stron$. Gabriel westchn& . Najwyra#niej podj& decyzj$. - Azazelu...- zacz& . Diabe zerwa si$ na równe nogi. - Ja nic nie zrobi em - powiedzia szybko. - A jak ju! robi em, to tylko po to, !eby pomóc. W ostatecznym rozrachunku jestem na plusie... prawda? - Azazelu - Archanio zdawa si$ nie s ysze( jego paplaniny. - Otrzyma <' obywatelstwo anielskie na okres siedemdziesi$ciu siedmiu lat. Nie zostanie ci ono odebrane. W zamian za pomoc Wiktorii i Piotrowi zostajesz oczyszczony z zarzutów naruszenia zamkni$tego terenu Jeziora Czasu i wypuszczony z anielskiego wi$zienia. Po Sali Rozpraw przebieg szmer rozmów. Kleopatra z niesmakiem wyd$ a wargi. By a pewna, !e Azazel zostanie wyrzucony do Piek a. - A co z wiecznym anielskim obywatelstwem, o które si$ stara em? zapyta Azazel. - W zwi&zku z twoimi machlojkami i pomoc& Wiktora i Piotrowi w amaniu anielskich praw nie zostanie ci ono przyznane. Kiedy minie siedemdziesi&t siedem lat, zostaniesz poproszony o opuszczenie Arkadii i przeniesienie si$ z powrotem do Piek a. - Gabriel u'miechn& si$ weso o, jakby poczu z tego powodu ulg$. Zapewne poczu . Z kolei Szatan... on wygl&da , jakby mia si$ rozp aka(. Czym bowiem jest siedemdziesi&t siedem lat spokoju w porównaniu z wieczno'ci& snucia planów przej$cia w adzy przez Azazela? Kleopatra u'miechn$ a si$ rado'nie. Jej wszystko pasowa o. Najbli!sze kilka dziesi&tek lat zamierza a sp$dzi( z Napoleonem, który wprowadzi j& do towarzystwa francuskiej arystokracji. Potem? Kto wie? Ludwik XIV, czyli Król 8 /%ce, nie by taki brzydki.
A kiedy Azazel wróci do Piekie ... Och, ju! ona mu poka!e, gdzie jego miejsce. Ten zdradziecki otr nie wyjdzie z sypialni przez miesi&c. Królowej zamgli si$ wzrok, jej usta rozci&gn$ y si$ w b ogim u'miechu. A mo!e przez dwa miesi&ce? - Kleo, co' ci jest? - z upojnych rozmy'la% wyrwa j& odrobin$ skrzekliwy 2 os Napoleona. - Eee, nie, nic - szybko odpar a i zacz$ a si$ wachlowa(, !eby przegna( z policzków rumie%ce. Tymczasem Archanio nakaza Moroniemu powsta( ze swojego miejsca. - Dotychczas by em dla ciebie askawy - oznajmi mu. - Wybaczy em ci za /!enie Ko'cio a i kierowanie ludzi na manowce. Przymyka em oko na twoje knowania. Tym razem przebra a si$ miarka. - Ale jak to? - zaprotestowa anio . - Ja nic takiego nie zrobi em. Dzia " em tylko w obronie Nieba. Chroni em je przed ni& - wskaza na mnie palcem. - Jak w twoim posiadaniu znalaz si$ manuskrypt henochia%ski? - zapyta Gabriel. - Sk&d dowiedzia <' si$ o kluczach? Moroni milcza . Nie zamierza odpowiedzie(. Poczu am uk ucie strachu. On jeszcze nie powiedzia swojego ostatniego s owa. Mia am wra!enie, !e w zanadrzu mia jeszcze du!o pomys ów na to, jak zosta( bogiem. - Dobrze - skwitowa jego milczenie Archanio . - Skazuj$ si$ na siedem tysi$cy lat zamkni$cia w anielskim wi$zieniu. Azazel wychyli si$ do Beletha i podniós do góry kciuki w niemym zachwycie. Chyba po raz pierwszy to nie on dosta najwy!sz& kar$. - NIE!!! - rykn& Moroni i pos " w stron$ Gabriela snop niebieskiego 'wiat a. Lucyfer machn& leniwie r$*&. Czerwony promie% rozbi w py 'mierciono'ny cios anio a. Zaskoczony Archanio nawet nie zdo " zareagowa(. - Siedem tysi$cy lat? Gabry', we# ty si$ lepiej zastanów - parskn& Szatan. - Mo!e lepiej siedemdziesi&t siedem? Popatrz, jak si$ rzuca. - Nie - Archanio pokr$ci g ow&. - Jeste'my mi osierni. Siedem tysi$cy lat wystarczy. Kilkana'cie putt, z anio em na czele, o zaci$tym wyrazie twarzy podesz o do Moroniego. Schwycili go pod pachy i wyprowadzili z Sali Rozpraw. - Belecie - Gabriel zwróci si$ do diab a. - Ciebie czeka to samo co Azazela. Nie b$4$ bra pod uwag$ twoich zwi&zków z Moronim. Potraktuj$ ci$ tak, jak twego kompana z Piekie . Po up ywie siedemdziesi$ciu siedmiu lat musisz opu'ci( Arkadi$. Diabe kiwn& pos usznie g ow& i zasiad na swoim miejscu. - Piotrze - ch opak wsta . - Najpierw chcia bym ci$ przeprosi( za to, !e w tak z ym 'wietle po raz pierwszy zobaczy <' Niebo i anio y. Beleth rzuci pod nosem kilka przekle%stw.
- Nie chc$ ani nie mog$ ci$ ukara(. Nie nale!ysz do !adnych za'wiatów. Mam jednak do ciebie pro'?$. Nie odwiedzaj Arkadii, dopóki nie stanie si$ ona miejscem twojego wiecznego spoczynku. Zdaj$ sobie spraw$, !e moce, które posiadasz, b$4& ci$ do tego kusi y, ale postaraj si$ wytrwa(. Piotru' skin& g ow& i odetchn& z ulg&. Ja tak!e si$ ucieszy am. Ta decyzja oznacza a, !e mnie tak!e nie powinna spotka(1!adna krzywda. - Wiktorio - pos usznie wsta am i u'miechn$ am si$ do Archanio a. - Z tob& niestety co' trzeba zrobi(...
Rozdzia 46 +'miech st$!" mi na twarzy. Co zrobi(? Chyba nie zlikwidowa(? - Tak? - zapyta am. - Nie mo!esz posiada( boskich mocy - wyja'ni Gabriel. - Tak... no có!... nie wypada. A Allah to im jako' nie przeszkadza, tak? Cazi w tych swoich turbanach i udaje boga na ulicach Edenii. Ju! za sam fakt, !e obieca kiedy' swoim wiernym po siedemdziesi&t dwie kobiety w Niebie, powinni co' z nim zrobi(. Przecie! wszystko ze mn& jest okej. No dobra, mo!e odrobin$1 'wiec$ w ciemno'ciach, ale to ca kiem przydatne. Jak id$ w nocy do azienki, to nie musz$ zapala(1'wiat a. - A je'li obiecam, !e nie stworz$ w asnej religii i nie zniszcz$1 'wiata? zapyta am. Szatan pos " mi pow&tpiewaj&ce spojrzenie. No dobra... z tym ostatnim to mo!e mia am pewne problemy. Ale jakby na to nie patrze(, tym razem nie doprowadzi am do upadku !adnego satelity! - Musisz straci( swoj& moc, Wiktorio - powiedzia Gabriel. - Dobrze, ale jak? - zapyta am. - Nikt nie mo!e odebra( boskiej mocy nikomu, komu zosta a ona przyznana - powiedzia tajemniczo Archanio . Zaraz, czy to znaczy, !e spotkam Jego? Spotkam Boga? O nie, ale ja jestem brzydko ubrana. I nie wiem, jak si$ powinnam zachowywa( w Jego obecno'ci. Dlaczego nie przeczyta am Biblii do ko%ca?! Wreszcie mam za swoje, !e odk ada am to na ostatni& chwil$! - Tylko sama mo!esz zrezygnowa( z mocy - doko%czy Gabriel. Zbi mnie tym z tropu. To nie spotkam Boga? - Jak? - zapyta am. Archanio poruszy si$ niespokojnie na krze'le. - Nie jestem pewien. Ostatni taki przypadek mieli'my w staro!ytnej Grecji, kiedy niejaki Zeus usi owa zdoby( moc. Za naszymi plecami kto' wsta z awki, rozpychaj&c si$ mi$dzy lud#mi. - A ju!ci, !e j& posiad em - odezwa si$ mocny, niski g os. Odwróci am si$ w jego stron$. W siódmej awce od góry sta wysoki, umi$'niony G$!czyzna, ze sko tunion& bia & brod&, ubrany w tog$. - Ca y 'wiat od Myken po Peloponez dr!" przed Zeusem Gromow adnym - m$!czyzna podpar si$ pod boki. - Bia og owo, zastanów si$. Mo!esz by( Aten& dwudziestego wieku. - Teraz mamy dwudziesty pierwszy wiek, dziadku - o'wiadczy mu zblazowany Szatan. - Powiedz jej lepiej, jak si$ pozby <' mocy, i sko%czmy wreszcie t$ rozpraw$. Jestem g odny. Zeus wyd& wargi i odpar pe nym pogardy g osem:
- -aden tartaryjski demon nie b$dzie mnie poucza . Ateno, zastanów si$. Je!eli zrezygnujesz z mocy, nigdy jej nie odzyskasz. Tak jak ja pozostaniesz na asce tych istot - jego oczy poja'nia y. - Mog aby' przywróci( wiar$ w dawne bóstwa! Chyba g ównie z tego powodu musia am pozby( si$ mocy. Jeszcze chwila i wszyscy, których religie dawno umar y, rzuciliby si$ na mnie z pazurami, !ebym, machaj&c piorunami, przywróci a je na ziemi$. Wola am nawet nie patrze( w stron$ Kleopatry. Pewnie za!&da aby, w imi$ naszej przyja#ni, !ebym wybi a wszystkich muzu manów ze 'wi$tej egipskiej ziemi. Szkoda tylko, !e po czym' takim nie zosta by tam nikt, kto móg by wierzy( w jej panteon bóstw o g owach zwierz&t. - A jak pozby <' si$ mocy, Zeusie? - zapyta am. - Podst$pem mnie do tego przymuszono. Oni dwaj - wskaza na Lucka i Gabriela. - Namówili mnie, bym pomy'la , !e przesy am j& w chmury. Moja moc mia a niby od tego wzrosn&(. A utraci em j& na zawsze... Gabriel i Lucyfer sami nie rozumieli, jak do tego dosz o. Ja chyba wiedzia am. Podejrzewam, !e czu am to samo co Zeus. Nie by am teraz sob&. A raczej nie by am sama. Gdzie' w 'rodku mnie k $bi o si$ co'1 !ywego. Ciep ego. By o mn&, ale jednocze'nie mn& nie by o. Nie sprawia o mi bólu. Po prostu czu am tego obecno'( na wysoko'ci !/ &dka. Nie potrafi$ tego wyja'ni(. Przy /!0 am d onie do piersi. By o tam. Zamkn$ am oczy i wyobrazi am sobie, jak przechodzi przez moj& skór$ do koszyczka, który utworzy am ze swoich r&k. Po chwili poczu am, jak co' uderza delikatnie o moje palce. Uchyli am powieki. -, ta kulka 'wiat a obija a si$ o moje r$ce. By a ciep a. Moja skóra poszarza a. Ju! nie by a roz'wietlona wewn$trznym blaskiem boskich mocy. Poczu am si$, jakbym co' straci a. Jakbym by a pusta. Spojrza am na Beletha. Kiwn& mi g ow& na znak, !e dobrze robi$. Otworzy am d onie. Kulka 'wiat a zacz$ a wznosi( si$ do góry. Coraz wy!ej i wy!ej w stron$ dachu Sali Rozpraw. Przez chwil$ b &dzi a pod sufitem, by w ko%cu przez niego przenikn&(. Stracili'my j& z oczu. Gabriel odetchn& z ulg& tak g /'no, !e us yszeli'my go z odleg /'ci dziel&cych nas kilku metrów. - Wspaniale, Wiktorio, dzi$kuj$ ci - powiedzia . - Teraz mój werdykt. Tak jak Piotra, prosz$ ci$, by' nie pojawia a si$ w Niebie, dopóki nie nastanie twój czas. Rozumiem, !e tutaj jest twoja zmar a rodzina. Zgadzam si$, by' od czasu do czasu ich odwiedza a, ale nie za cz$sto, dobrze? Kiwn$ am potakuj&co 2 ow&. Archanio odwróci si$ do Szatana, gdy siada am z powrotem na krze'le. - Chcesz co' doda( od siebie, Lucyferze?
Zdziwiony tym odruchem dobrej woli Szatan odwróci si$ do nas. Na jego twarzy pojawi si$ pe en wy!szo'ci u'miech. - Ja, jako znacznie bardziej lito'ciwy i mi osierny w adca, pozwalam tobie, Wiktorio, i tobie, Piotrze, na nieograniczon& ilo'( podró!y do Piekie /'wiadczy . Publiczno'( zacz$ a bi( brawo. Podejrzewam, !e tylko mieszka%cy Ni!szej Arkadii zareagowali tak !ywio owo. Anio y nie zni!0 yby si$ do jarmarcznego zachowania na wa!nej rozprawie. - Brawo! Brawo! - zawo " kobiecy g os, niew&tpliwie nale!&cy do Kleopatry. Lucek spowa!nia i doda pó 2 osem, którego oprócz nas nikt, a zw aszcza publika, nie móg us ysze(: - Ale dla waszego i mojego dobra mam nadziej$, !e nie b$dziecie zbyt cz$sto korzysta( z tego przywileju... - To wszystko? - zapyta Gabriel. Szatan kiwn& g ow&. - Dobrze. Teraz musimy porozmawia( na temat diablic - stwierdzi Archanio . - Diablic? - zdziwi si$ w adca Piekie . - Nie chc$ wytyka( palcem, ale podobno co najmniej jedna twoja podw adna bra a udzia w tym zamieszaniu. - Wiktoria ju! nie jest moj& diablic& - Lucyfer usi owa udawa(, !e nie wie, o co chodzi. Przyjrza si$ swoim paznokciom, jakby nagle dostrzeg tam co' niesamowicie interesuj&cego. - Mówi$ o niejakiej... - Gabriel urwa , a po jego twarzy przebieg grymas niepokoju. Spojrza am na trybuny, na które tak si$ zapatrzy . Kleopatra wbija a w niego ostre spojrzenie swoich czarnych oczu. - ...o niejakiej Phylis - doko%czy szybko Archanio i odwróci wzrok od Kleo. - Co z ni&? Królowa pokiwa a z zadowoleniem g ow&. By am pe na podziwu. Trzyma a w gar'ci wszystkich. Dos ownie wszystkich. - A ni& si$ nie przejmuj - Lucyfer machn& r$*&. - Aktualnie przebywa w Urz$dzie, gdzie usi uje doj'( do siebie. - Doj'( do siebie? - zdziwi si$ Gabriel. - A tak, tak. Ca kowicie przypadkowo dozna a powa!nych urazów. Mo!liwe, !e nie dojdzie do siebie. - Przecie! nie !yje - zauwa!0 Archanio . - Jest tylko projekcj& duszy, czarodziejskim cia em. Wszystkie zwyk e obra!enia powinny znikn&( maksymalnie po dobie. - Nie zawracaj sobie tym g owy, Gabrysiu, wszystko mam pod kontrol&. Na razie Phylis nie b$dzie zdolna do pracy. Aktualnie moj& jedyn& diablic& jest Kleopatra.
- B$dziesz mi to musia pó#niej wyja'ni( - skwitowa Gabriel. - Ja? Ja nic nie wiem - Szatan umywa r$ce. Archanio u'miechn& si$ lekko i zwróci twarz& do publiki. - Chcia bym og osi( jeszcze jedn& dobr& wiadomo'( - o'wiadczy . Zorientowa am si$, !e najwyra#niej informacja o trwa ych uszkodzeniach Phylis te! by a dobr& informacj&... - W wyniku przeprowadzonych przeze mnie bada% rynku, a tak!e wielu rozmów z najm&drzejszymi mieszka%cami Arkadii zdecydowali'my si$ wprowadzi( zawód anielicy. - Co prosz$?! - Lucyfer o ma o nie spad z tronu. Gabriel u'miechn& si$ do niego. Teraz to on mia satysfakcj$ z tego, co mówi . - Nasz& pierwsz& anielic& b$dzie Wiktoria. - CO?! - rykn& Szatan. Po trybunach potoczy si$ g /'ny gwar rozmów. Kto' krzykn& , kto' zemdla , kto' obla si$ herbat&. Normalka w takich sytuacjach. Ju! si$ przyzwyczai am, !e wzbudzam tyle emocji podczas rozpraw. - S ucham? - zimny g os Kleopatry niczym sztylet przebi powietrze. - Czy to nie wspania a informacja? - Gabriel dalej si$ zachwyca . Wiktoria, gdy tylko umrze, stanie si$ nasz& pierwsz& anielic&, która pomo!e szkoli( kolejne kandydatki. Mamy nadziej$, !e dzi$ki temu atrakcyjno'( Arkadii znacznie wzro'nie. - Gabriel, nie podejrzewa em, !e b$dziesz si$1 apa takich tanich chwytów - warkn& Szatan. - I kto to mówi? - odparowa Archanio . - Ale mnie wolno! Jestem diab em! Ja zawsze gram nieczysto. - Prawa rynku, Lucyferze. Musia o do tego doj'(, !eby'my nie wypadli z obiegu. Zbyt d ugo trzymali'my si$ tradycji. Szatan gniewnie stuka palcami o pod okietnik. - Ale zaraz. Kto powiedzia , !e Wiktoria po 'mierci trafi do Nieba?! Lucyfer wysun& si$ w stron$ Gabriela. - A kto powiedzia , !e do Piek a? - Archanio nie pozosta mu d .!ny. To doprawdy urocze, !e wszystkim tak na mnie zale!y, ale mia am z e przeczucia. Obym tylko w wyniku tego wszystkiego nie trafi a do Tartaru... - Mo!e po prostu zobaczymy za te siedemdziesi&t lat, co? - nie'mia o si$ wtr&ci am. - -eby' wiedzia a, !e zobaczymy - obruszy si$ Szatan. - Skandal, jeszcze podkupuje mi pracowników... - Nikt nie jest twoj& w asno'ci& - wycedzi Gabriel. - A id# sobie pog aska( szczeniaczki i pos ucha(1 'wiergotu ptaszków. Tylko to ci wychodzi - warkn& pod nosem w adca Piekie . - Kompletnie nie znasz si$ na polityce. Odwrócili si$ od siebie obra!eni. Chyba jednak Gabriel powoli zaczyna orientowa( si$ w polityce.
- Doskonale. Skoro omówili'my ju! wszystko, to nie b$4$ d .!ej ci$ zatrzymywa , Szatanie - Archanio klasn& w d onie. - Dzi$kuj$ wszystkim za przybycie. To by niesamowicie intryguj&cy wieczór. Wolno wsta am z krzes a. Nie mog am uwierzy(, !e to wszystko. Nikt nie wyma!e mi pami$ci? Nikt nie b$dzie na mnie krzycza ? Nikt nie b$dzie mia do mnie pretensji? - Wiktorio Biankowska!!! - przenikliwy g os Kleopatry prawdopodobnie przep oszy wcze'niej wspomniane ptaszki z drzew w promieniu co najmniej kilometra. Podesz a do mnie, szuraj&c swoj& d ug& spódnic& z trenem po pod odze. Spódnica by a na szelkach. Tylko. Tak, tak, to znaczy o, !e Kleopatra nie mia a bluzki. Tak, to w staro!ytnym Egipcie by o modne. Nie, ta moda pewnie nie wróci, chocia! gwiazdy sceny usi uj& si$ coraz bardziej rozebra(. Szturchn$ am Piotrka, !eby z aski swojej zacz& patrze( na jej twarz. - Jak to anielic&? - królowa podpar a si$ pod boki. - Stajesz po drugiej stronie barykady? Zza moich pleców nie'mia o wyjrza Azazel. Poch ania wzrokiem Kleopatr$, a zw aszcza jej wszystkie kr&2 /'ci. Suknia z tiulu te! za wiele nie ukrywa a. - Na razie staram si$ prze!0( - westchn$ am ci$!ko. - Zosta am wmanewrowana w to ca e bycie anielic&. Nie wiem, czy co' z tego wyjdzie. - Aha - Kleopatra rozlu#ni a si$. Uwa!" a mnie za kompletn& sierot$. Nie zdziwi o jej, !e nie wiem, co si$ dzieje. Mnie te! to nie zdziwi o. - Witaj, Kleosiu - cicho odezwa si$ Azazel, wychylaj&c si$ zza naszych pleców. - Wygl&dasz nieziemsko. - To oczywiste - prychn$ a. - W ko%cu jestem najpi$kniejsz& kobiet& na ca ym 'wiecie. - T$skni em - wyzna diabe . - Jako' si$ nie spieszy <' z odwiedzinami. - Kotku, siedzia em w wi$zieniu. Ty te! d ugo nie zwleka "' ze znalezieniem sobie kochanka... - Kotku, musz$ dba( o reputacj$. Nie mog$ by( samotn& kobiet&... Oboje zirytowali si$ na siebie. Napoleon chrz&kn& znacz&co i usi owa ; apa( królow& za okie(. Jednak ona wyrwa a mu si$. Wbi a spojrzenie swoich czarnych, migda owych oczu w Azazela. Uuu... zaraz dojdzie do r$koczynów... - Jak d ugo trwa przepustka? - zapyta diabe . - Do pó nocy - odpar a. - To mamy dla siebie jeszcze kilka godzin. Pokaza( ci Niebo? zaproponowa .
Kleopatra u'miechn$ a si$ do niego promiennie. Z apa a Azazela za r$*$ i krzykn$ a przez rami$ do pozostawionego samemu sobie Napoleona: - Wróc$ wieczorem! ...Ale chyba do innych r$koczynów ni! te, które mia am przed chwil& na my'li... W jednej chwili znikn$li w t umie. Nad g ow& zdruzgotanego Napoleona zauwa!0 am Zeusa, który z min& pe D& pretensji, usi owa przepchn&( si$ w moj& stron$. To by chyba najwy!szy czas, !eby si$ ewakuowa(. - Idziemy? - zapyta am Piotrka. - Idziemy - u'miechn& si$. - Wreszcie do domu. Gdy wychodzili'my z Sali Rozpraw, odwróci am si$ jeszcze. Beletha nigdzie nie by o wida(. Znikn& , gdy tylko Gabriel og osi koniec posiedzenia. Czy!by znikn& z mojego !ycia raz na zawsze? Nie móg przecie!. To ja w "'nie podj$ am m$sk& decyzj$ o rozstaniu z Piotrem i wyznaniu diab u, !e wygra i !e mi si$ jednak podoba, a on sobie gdzie' idzie? Skandal.
Rozdzia 47 @ ota kuta brama powoli si$ zamyka a. Mlecznoró!owa mg a k $bi a si$ wokó naszych kostek, ca kowicie zas aniaj&c marmurowe schody, u których podnó!a stali'my. Ostatnie promienie s /%ca, odbijaj&c si$ od metalu, pod'wietla y j& na pomara%czowo. W oddali b yszcza y srebrne kopu y Arkadii. S'ni&ce wewn$trznym blaskiem golemy stan$ y na stra!y bramy. Doskonale widzieli'my si$ w ich g adkich jak lustra obliczach. Z chrz$stem ; otych zawiasów skrzy!owa y ramiona na piersiach. Ciep e promienie ogrzewa y nasze twarze. W oddali us yszeli'my d#wi$k tr&b. Podniebny hymn powoli cich . - Tak czuli si$ Adam i Ewa - powiedzia Piotrek 'ciszonym g osem. - Oni chyba byli bardziej przybici... - tak!e szepn$ am. Z ote golemy nadal napawa y mnie strachem. Wola am nie odzywa( si$ przy nich g /'no. Nie wygl&da y na 'wiadome faktu, !e kilku ich towarzyszy zamieni am w z oty py , ale nigdy nic nie wiadomo. Co prawda, 'wi$ty Piotr zapewni mnie po rozprawie, !e nie ma do mnie !alu za zamian$ jego pupili w brokat i !e z ote golemy ju! na mnie nie poluj&. Jednak nadal czu am si$ przy nich nieswojo. - ...poza tym nie mieli ubra% - doda am z krzywym u'miechem. Piotrek za'mia si$ serdecznie. Niecierpliwie zerka am na z ot& bram$ w poszukiwaniu Beletha. Zanim wyszli'my, przeszuka am ca & Edeni$. Nigdzie nie by o 'ladu przystojnego diab a. Gdzie on si$ podzia ?! Mia am powa!ny problem. Z jednym m$!czyzn& si$ rozsta am, a drugi znikn& . Czy to oznacza, !e b$4$ teraz sama? Westchn$ am ci$!ko. By najwy!szy czas, !eby st&d odej'(. Wróci( do 'wiata 'miertelnych. Nie by am mile widziana w za'wiatach. Musia am znowu !0( na Ziemi. Odsun$ am si$ od Piotra. W tym samym momencie wyci&gn$li'my nasze klucze diab a. - Gdzie idziemy? Na Ziemi$? - zapyta . - Mhm... pomy'lmy. A mo!e do Piek a? Chcia <' je zobaczy(, a przecie! Szatan pozwoli nam tam wraca(. Mo!e zrobimy sobie ma & wycieczk$? W g $bi duszy mia am nadziej$, !e mo!e tam znajd$ mojego diab a. - W sumie... czemu nie? Skoro nikt nas nie goni, mo!emy troch$ odpocz&( w Piekle. Poza tym z tob& po takie przygody poszed bym cho(by i do Tartaru - za'mia si$. - Samego czarnego Tartaru. Ostatni raz spojrza am na z ot& bram$, za któr& zostali moi rodzice. Piotrek wyci&gn& do mnie r$*$, ale nie przyj$ am jej. Nie byli'my ju! razem. Przeszli'my przez wi'niowe, niepozorne drzwi, które stworzy . Po drugiej stronie przywita a nas morska bryza i wiatr szumi&cy w koronach drzewek owocowych rosn&cych dooko a mojej piekielnej posiad /'ci.
Po wy /!onej kamieniami dró!ce kierowa si$ w nasz& stron$ kot Behemot. Jego ; ote oczy zal'ni y weso o. **** Silny ruch powietrza rozwia mg $ zas aniaj&3& schody. Wojskowe buty stukn$ y o kamie%. M$!czyzna z /!0 z ote skrzyd a na plecach. Po chwili znik y. Ju! nie musia wsz$dzie si$ z nimi obnosi(. W Niebie nie robi y na nikim wra!enia. Co innego w Piekle, do którego niebawem wróci. Tam nie b$dzie ich sk ada . Odwróci si$ w stron$ bramy, ale tym razem nie patrzy na ni& z !alem i ; /'ci&. W tej chwili Niebo ju! go nie interesowa o. Spojrza na miejsce, z którego ju! dawno znik mieni&cy si$ kontur drewnianych drzwi stworzonych przez 'miertelników. Twarz m$!czyzny nie wyra!" a !adnych emocji. Odgarn& czarne w osy opadaj&ce mu na z ote t$czówki, które zal'ni y wrogo. Nie lubi przegrywa(. Udowodni Wiktorii, !e nie przegra . - Marzy ci si$ Tartar, 'miertelniku? - mrukn& do siebie. Jego usta rozci&gn$ y si$ w z /'liwym u'miechu. - Nic prostszego...