Dean R. Koontz Ocalona Pamięci Raya Mocka,mego wuja, który dawno temu przeniósł się do lepszego świata. Za moich lat dziecinnych, gdy cierpiałem i roz...
9 downloads
34 Views
1MB Size
Dean R. Koontz Ocalona
Pamięci Raya Mocka,mego wuja, który dawno temu przeniósł się do lepszego świata.
Za moich lat dziecinnych, gdy cierpiałem i rozpaczałem, twoja przyzwoitość i czułość, a także poczucie humoru pozwoliły mi zrozumieć, czym powinien być człowiek.
Niebo jest głębią, niebo jest mrokiem, Światło gwiazd tylko zimnym obłokiem. Gdy patrzę w górę, lękam się nieraz, Że wszystko, co jest, to – tu i teraz, Ów świat samotny, ziemia zmęczona, I gwiazdy martwe, i dal niezmierzona… Nie widzę powodu, by z losem się zmagać, By śmiać się radośnie czy gorzko płakać, By spać czy też czuwać wciąż na nowo, Obietnice spełniać i dawać słowo. Więc nocą kieruję oczy złaknione Na niebo – czyste, lecz nieprzeniknione. Ten zimny jak kamień łuk ponad nami. Czy jesteś tam, Boże? Czyśmy tu sami? Księga Wszelkich Smutków
CZĘŚĆ PIERWSZA
STRACENI NA ZAWSZE
1
Joe Carpenter obudził się w swoim mieszkaniu w Los Angeles o wpół do trzeciej nad ranem w sobotę, przyciskając do piersi poduszkę i wołając w ciemności imię utraconej żony. Smutek i przerażenie brzmiące w jego własnym głosie wyrwały go ze snu, który opadał z wolna drżącymi zasłonami, tak jak z belek stropu opada kurz, gdy domem poruszy trzęsienie ziemi. Kiedy uświadomił sobie, że nie trzyma w objęciach Michelle, wtulił głowę w poduszkę. Obudził się, czując zapach jej włosów. Teraz bał się, że najsłabszy nawet ruch może zniszczyć to wspomnienie i pozostawić jedynie kwaśny zapach potu. Bezruch nie mógł jednak ocalić tego wspomnienia w całym jego bogactwie. Woń włosów Michelle ulotniła się niczym powietrze z balonu i po chwili nie mógł już jej przywołać. Czując pustkę, wstał i podszedł do okna. Całe umeblowanie stanowił materac na podłodze, nie musiał się więc martwić, że wpadnie na coś w ciemności. Mieszkanie – przestronny pokój połączony z małą kuchenką garderoba i ciasna łazienka – znajdowało się nad garażem na dwa samochody przy Lau-rel Canyon. Po sprzedaży domu w Studio City nie zabrał ze sobą mebli, gdyż martwi ludzie nie potrzebują takich rzeczy. Przybył tu, by umrzeć. Od dziesięciu miesięcy płacił czynsz, czekając na poranek, kiedy się już nie obudzi. Okno wychodziło na wysoką ścianę kanionu, na niewyraźne i czarne kształty wiecznie zielonych krzewów i eukaliptusów. Na zachodzie między drzewami prześwitywał okrągły, pucołowaty księżyc – srebrzysta obietnica gdzieś za ponurymi lasami.
9
Dziwił się, że wciąż jeszcze nie jest martwy. Choć nie był też żywy. Tkwił gdzieś pośrodku. W połowie drogi. Musiał znaleźć koniec tej ścieżki, gdyż powrotu do jej początku już dla niego nie było. Wyjął z lodówki oszronioną butelkę piwa i wrócił na legowisko. Usiadł, opierając się plecami o ścianę. Piwo o wpół do trzeciej w nocy. Powolne zsuwanie się po równi pochyłej. Żałował, że nie potrafi zapić się na śmierć. Gdyby mógł opuścić ten świat w otępiającej mgle alkoholu, nie musiałby się martwić, że trwa to tak długo. Jednakże zbyt duża ilość trunku wymazałaby nieodwracalnie wspomnienia, a wspomnienia były dla niego świętością. Wypijał za jednym zamachem tylko kilka piw czy kieliszków wina. Jedynym źródłem światła w pokoju, prócz niewyraźnego, prześwitującego przez drzewa blasku księżyca na szybie, były podświetlane cyferki telefonu stojącego obok materaca. Znał tylko jednego człowieka, z którym mógł szczerze rozmawiać o swojej rozpaczy, nieważne – w środku nocy czy też w blasku dnia. Choć miał dopiero trzydzieści siedem lat, jego ojciec i matka nie żyli już od dawna. Nie miał sióstr ani braci. Przyjaciele próbowali go pocieszyć po tragedii, ale odczuwał zbyt wielki ból, by rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Bronił się przed ich współczuciem tak agresywnie, że większość dawnych znajomych zraził. Wziął telefon, położył go sobie na kolanach i zadzwonił do matki Mi-chelle, Beth McKay W Wirginii, niemal trzy tysiące mil dalej, podniesiono słuchawkę po pierwszym sygnale. –Joe?
–Obudziłem cię? –Znasz mnie, kochanie – kładę się wcześnie, a wstaję przed świtem. –Henry? – spytał. Był to ojciec Michelle. –Och, ten stary potwór przespałby koniec świata – odparła z czułością. Była miłą i łagodną kobietą, pełną współczucia dla Joego, choć musiała zmagać się też z własnym bólem. Odznaczała się niespotykaną siłą. Zarówno Joe, jak i Henry podczas pogrzebu szukali pomocy u Beth, a ona była dla nich oparciem. Kilka godzin po uroczystości, dobrze po północy, Joe znalazł ją na patio. Siedziała w piżamie, przygarbiona niczym staruszka i umęczona, łkając w poduszkę, którą przyniosła ze sobą z pokoju gościnnego, i starając się nie obarczać swym bólem męża czy zięcia. Joe usiadł obok niej, ale nie chciała, by trzymał ją za rękę czy otaczał ramieniem. Cofnęła się przed jego dotykiem. Smutek, jaki odczuwała, był tak wielki, a jej nerwy tak napięte, że szept pocieszenia brzmiał w jej uszach jak krzyk, a kochająca dłoń paliła jak rozpalone żelazo. Nie chcąc zostawiać jej samej, Joe wziął siatkę na długim kiju i zaczął oczyszczać basen: okrążał zbiornik o drugiej nad ranem, zbierając z czarnej powierzchni owady i liście, nie widząc nawet tego, co robi. Po prostu chodził i chodził w kółko, machając kijem, podczas gdy Beth płakała w poduszkę; snuł się tak, aż w końcu na
10
powierzchni wody pozostał tylko blask zimnych i obojętnych gwiazd. W końcu, wypłakawszy wszystkie łzy Beth podniosła się, podeszła do niego i wyjęła mu siatkę z rąk. Zaprowadziła go na górę i otuliła w łóżku jak dziecko. Zasnął głęboko, po raz pierwszy od wielu dni. Teraz,
oddzielony od teściowej niewyobrażalnym dystansem, Joe odstawił nie dopite piwo, by z nią pomówić. –Czy u ciebie już świata, Beth? –Słońce wzeszło dopiero przed chwilą. –Siedzisz pewnie przy kuchennym stole i patrzysz przez wielkie okno. Niebo jest ładne? –Na zachodzie jest wciąż czarne, trochę błękitne, a na wschodzie lśni cała paleta kolorów – różowy, koralowy i szafirowy, jak japoński jedwab. Joe dzwonił do niej regularnie nie tylko po to, by czerpać od Beth siłę, ale również dlatego, że lubił słuchać, jak mówi. Specyficzne brzmienie jej głosu i miękki akcent Wirginii były takie same jak u Michelle. –Odebrałaś telefon, wymawiając moje imię – zauważył. –A kto inny mógłby dzwonić o tej porze, kochanie? –Czy tylko ja telefonuję tak wcześnie? –Inni rzadko. Ale tego ranka… to mogłeś być tylko ty. Najgorsze wydarzyło się równo przed rokiem, na zawsze zmieniając ich życie. Była to pierwsza rocznica tragedii. –Mam nadzieję, że jadasz już lepiej, Joe. Wciąż chudniesz? –Nie – skłamał. W ciągu minionego roku przejawiał taką obojętność wobec jedzenia, że zaczął tracić na wadze. Schudł dziesięć kilo. –Zapowiada się u was gorący dzień? – spytał. –Duszny i wilgotny. Jest trochę chmur, ale niestety nie zanosi się na deszcz. Obłoki na wschodzie mają złotą i różową otoczkę. Słońce już przebudziło się na dobre. –Trudno uwierzyć, że minął już rok, prawda, Beth? –Masz rację. Ale czasem wydaje się, że to już wieki. –Tak bardzo za nimi tęsknię – powiedział. – Czuję się bez nich taki zagubiony. –Och, Joe, najdroższy, Henry i ja kochamy cię. Jesteś dla nas jak syn. Jesteś naszym synem.
–Wiem, i też bardzo was kocham. Ale to za mało, Beth, za mało. – Wziął głęboki oddech. – Ten rok był dla mnie piekłem. Nie przeżyję następnego. –Z czasem będzie coraz lepiej. –Obawiam się, że nie. Boję się. Nie czuję się dobrze sam, Beth. –Czy myślałeś o powrocie do pracy, Joe? Przed katastrofąpracowałjako reporter kryminalny w „Los Angeles Post”. Jego dni jako dziennikarza dobiegły jednak końca. –Nie zniósłbym widoku zwłok, Beth.
11
Nie potrafił patrzeć na ofiary strzelaniny, bez względu na wiek i płeć, by nie widzieć przed sobą Michelle czy Chrissie i Niny, zmasakrowanych i skrwawionych. –Mógłbyś zająć się czymś innym. Dobrze piszesz, Joe. Zacznij pisać historie o zwykłych ludziach. Musisz pracować, robić coś, dzięki czemu znów poczujesz się potrzebny. –Nie umiem żyć ani pracować w samotności. Chcę być z Michelle. Chcę być z Chrissie i Ninąodparł tylko. –Pewnego dnia je spotkasz – zapewniła go. Wbrew wszystkiemu, co się wydarzyło, pozostała kobietą głębokiej wiary. –Chcę być z nimi teraz. – Głos mu się załamał, więc umilkł na chwilę, by nad nim zapanować. – Nic mnie już tu nie czeka, ale nie mam odwagi pożegnać się z tym światem.
–Nie mów tak, Joe. Bał się skończyć z sobą. Nie był pewien, co się z nim stanie po śmierci. Nie bardzo wierzył, że znajdzie żonę i córki w królestwie światła i przyjaznych duchów. Ostatnio, gdy spoglądał w niebo, widział jedynie odległe słońca w bezsensownej próżni, nie chciał jednak wyrażać głośno swych wątpliwości, gdyż znaczyłoby to, że życie Michelle i dziewczynek też było bezsensowne. –Wszyscy mamy tu jakiś cel do spełnienia – powiedziała Beth. –One były moim celem. I nie ma ich. –A więc istnieje jakiś inny cel, który jest ci przeznaczony. Znaleźć go, to teraz twoje zadanie. Musi być powód, dla którego wciąż tu jesteś. –Nie ma powodu – zaprzeczył. – Opowiedz mi o niebie, Beth. Po krótkim wahaniu zaczęła mówić: –Chmury na wschodzie nie są już pozłacane. Różowy kolor też zniknął. Mają białą barwę i nie wróżą deszczu. Nie są gęste, przypominają raczej bibułkę na tle błękitu. Słuchał, jak opisuje poranek na drugim końcu kontynentu. Potem rozmawiali o świetlikach, które razem z Henrym obserwowała minionej nocy z ganku. W południowej Kalifornii nie było świetlików, ale Joe pamiętał je ze swego dzieciństwa w Pensylwanii. Rozmawiali też o ogrodzie Henry’ego, w którym dojrzewały właśnie truskawki. Po jakimś czasie Joe poczuł senność. Ostatnie słowa Beth brzmiały: „Jest już dzień. Ranek mija nas i zaczyna zmierzać w twoim kierunku, Joe. Daj mu szansę, przyniesie ci cel, którego potrzebujesz. Każdy poranek przynosi cel”. Potem położył się na boku, wpatruj ąc się w okno, z którego znikał srebrny blask. Księżyc schował się za chmurami. Joe pogrążył się w najczarniejszej otchłani nocy. Kiedy zasnął, śnił nie o nadchodzącym wspaniałym celu, ale o niewidocznym, nieokreślonym, majaczącym groźnie niebezpieczeństwie. Przypominało wielki ciężar, który lada chwila może spaść mu z niebios na głowę.
12
2
óźniej, jadąc do Santa Monica, Joe Carpenter przeżył atak lęku. Poczuł taki ucisk w klatce piersiowej, że tylko z największym trudem mógł oddychać. Kiedy oderwał dłoń od kierownicy, palce drżały mu jak u dotkniętego paraliżem starca. Miał wrażenie, że spada z bardzo wysoka, jakby jego honda zjechała z trasy i runęła w niewytłumaczalną i bezdenną przepaść. Przed maską rozciągała się prosta wstęga jezdni, a opony śpiewały cicho na asfalcie, lecz on nie mógł odzyskać poczucia równowagi. Wręcz przeciwnie, wrażenie spadania nasiliło się, było tak realne i przerażające, że zdjął stopę z gazu i nacisnął hamulec. Rozdarły się klaksony i zapiszczały opony, kiedy jadące z tyłu samochody zareagowały na jego gwałtowne hamowanie. Kierowcy innych wozów osobowych i ciężarówek posyłali Joemu mordercze spojrzenia albo rzucali przekleństwa i robili nieprzyzwoite gesty. To było Los Angeles w epoce przełomu, rozsadzane przeczuciem losu, złaknione apokalipsy, gdzie niezamierzona obelga czy przypadkowe naruszenie czyjegoś terenu mogło doprowadzić do termonuklearnego wybuchu. Dręczące poczucie spadania nie ustępowało. Czuł, jak przewraca się w nim żołądek; miał wrażenie, że siedzi w kolejce górskiej w wesołym miasteczku i właśnie zjeżdża w dół po stromym odcinku toru. Choć był w wozie sam, słyszał krzyki pasażerów, z początku niewyraźne, potem coraz głośniejsze. Nie przypominały radosnych pisków z lunaparku – brzmiało w nich głuche przerażenie. Słuchał własnego szeptu, jakby dochodzącego gdzieś z dali: „Nie, nie, nie, nie”. Wykorzystał krótką przerwę w ruchu, by zjechać z drogi. Pobocze było wąskie. Zatrzymał się tuż przy balustradzie, za którą majaczyły bujne krzewy oleandra, niczym wielka, zielona fala o spienionym grzbiecie.
13
Wrzucił luz, nie gasząc silnika. Oblepiał go zimny pot, ale nie wyłączył klimatyzacji. Chłodny podmuch pozwalał oddychać. Ucisk w klatce piersiowej nasilił się. Wciąganie powietrza w płuca było męką a gorący oddech dobywał mu się z piersi z przeraźliwym świstem. Choć powietrze w hondzie było czyste, Joe wyczuł dym. I zapach: gryzący melanż płonącego oleju, stopionego plastiku, tlącego się winylu, przypalonego metalu. Kiedy spojrzał na gęste skupiska liści i ciemnoczerwone kwiaty oleandra napierające na szybę po stronie pasażera, jego wyobraźnia zmieniła je w wijące się kłęby tłustego dymu. Okno samochodu stało się prostokątnym ilu-minatorem o zaokrąglonych rogach i grubej podwójnej szybie. Joe mógłby pomyśleć, że doznaje obłędu, ale w ciągu ostatniego roku przeżywał już podobne ataki lęku. Czasem upływały między nimi dwa tygodnie, ale często zdarzały się dwa czy nawet trzy razy jednego dnia, a każdy trwał od dziesięciu minut do pół godziny. Odwiedził psychoterapeutę. Nie pomogło. Lekarz przepisał mu leki antydepresyjne. Joe nie przyjął recepty. Chciał odczuwać ból. Ból był wszystkim, co miał. Zamykając oczy, ukrywając twarz w lodowatych dłoniach, starał się odzyskać panowanie nad sobą, ale scena katastrofy, w której uczestniczył, stawała się coraz wyraźniejsza. Wrażenie spadania narastało. Dym niemal wgryzał się w oczy i nozdrza. Krzyki niewidzialnych pasażerów były coraz głośniejsze. Wszystko drżało. Podłoga pod stopami. Ściany kabiny. Sufit. A drżeniu, drżeniu, nieskończonemu drżeniu towarzyszył zgrzyt, trzask, łomot i brzęk przypominający przeraźliwy gong.
–Proszę – błagał. Nie otwierając oczu, odjął dłonie od twarzy. Trzymał je teraz przy udach, zwinięte w pięści. Po chwili poczuł, jak ściskają je rączki przestraszonych dzieci. Chwycił je mocno. Dzieci nie siedziały w samochodzie, tylko w fotelach przeklętego samolotu. Joe powrócił wyobraźnią do katastrofy. Wiedział, że znajduje się w dwu miejscach jednocześnie: w swoim samochodzie i w kabinie „747” spadającego z bezpiecznej stratosfery przez zasnute chmurami nocne niebo na łąkę, równie bezlitosną jak stal. To nie on, tylko Michelle siedziała między dziećmi. To jej dłonie, nie palce Joego, ściskały rączki Chrissie i Niny w ostatnich, długich minutach niewyobrażalnego przerażenia. Drżenie narastało, a w powietrzu zaczęły fruwać różne przedmioty. Książki w miękkich okładkach, laptopy, kieszonkowe kalkulatory, sztućce i talerze – kiedy zaczęła się katastrofa kilku pasażerów jadło jeszcze kolację – plastikowe kubeczki, butelki, ołówki i pióra obijały się po całej kabinie.
14
Kaszląc z powodu dymu, Michelle na pewno kazała dziewczynkom pochylić głowy. Głowy do dołu. Osłaniajcie twarze. Twarze. Ukochane twarze. Siedmioletnia Chrissie odziedziczyła po matce wydatne kości policzkowe i czyste, zielone oczy. Joe nigdy nie zapomniał rumieńca radości na policzkach starszej córki, kiedy brała lekcje baletu, czy koncentracji widocznej w przymrużonych oczach, kiedy grała w szkolnej lidze baseballa. Nina, zaledwie czteroletnia, szkrab o perkatym nosku i oczach błękitnych jak dwa szafiry, który na widok psa czy kota marszczył słodką buzię w grymasie niekłamanego zachwytu. Zwierzęta lgnęły do niej – a ona do
zwierząt – jakby była drugim wcieleniem św. Franciszka z Asyżu. Całkiem trafne porównanie, kiedy widziało się, z jakim zdumieniem i miłością patrzy na brzydką, ogrodową jaszczurkę trzymaną ostrożnie w małych łapkach. Głowy do dołu. Osłaniajcie twarze. W tych słowach kryła się nadzieja, założenie, że przeżyją i że najgorsze, co może im się przytrafić, to groźne dla ich twarzyczek spotkanie z fruwającym laptopem czy stłuczonym szkłem. Przerażająca turbulencja narastała. Kąt nachylenia samolotu zwiększał się. Joe wciskał się w siedzenie, nie mogąc zgiąć się i osłonić twarzy. Może maski tlenowe pospadały z górnych półek, a może uszkodzenia, jakim uległ samolot, sprawiły, że system ratunkowy nie zadziałał, a masek zabrakło. Nie wiedział, czy Michelle, Chrissie albo Nina były w stanie oddychać, czy też, dusząc się wyziewami, na próżno próbowały złapać haust świeżego powietrza. Przez kabinę pasażerską przepływały coraz gęstsze kłęby dymu. Zdawało się, że są gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi. W oślepiającej, tłustej czerni, niczym węże, zaczęły pełzać ukryte języki ognia. Nie można było dojrzeć ich źródła, nikt też nie wiedział, czy za moment nie wybuchną ze zdwojoną siłą co było równie przerażające jak niekontrolowany lot ku ziemi. Gdy napięcie wśród pasażerów doszło niemal do zenitu, przez kadłub przebiegły ogłuszające wibracje. Potężne skrzydła załomotały, jakby za chwilę miały się oderwać. Stalowy szkielet jęknął niczym żywa bestia w agonii – mniejsze złączenia pękały z hukiem broni palnej. Z przeraźliwym świstem oderwało się kilka nitów. Michelle, Chrissie i Nina pomyślały zapewne, że samolot rozpadnie się w powietrzu i że zostaną wyrzucone w czarne niebo, osobno, z dala od siebie, ciśnięte w objęcia trzech śmierci, straszliwie samotne w chwili wybuchu. Ogromny „747” był jednak cudem techniki, genialnie pomyślanym i dobrze wykonanym triumfem sztuki inżynierskiej. Pomimo tajemniczej awarii systemów hydraulicznych, która pozbawiła samolot stabilności, skrzydła nie zostały oderwane, a kadłub się nie rozpadł. Potężne silniki wyły, jakby opierając się sile przyciągania ziemskiego, a „747” w swym ostatnim lądowaniu wciąż stanowił jedność.
15
W którymś momencie Michelle uświadomiła sobie, że nie ma już żadnej nadziei, że to śmiertelny lot w dół. Z typową dla siebie odwagą i bezinteresownością pomyślała wówczas o dzieciach, skupiła się tylko na tym, by je pocieszyć i zagłuszyć w nich myśl o śmierci. Nachyliła się z pewnością do Niny, przyciągnęła ją do siebie i pomimo duszących wyziewów mówiła jej do ucha, tak by dziewczynka usłyszała: Wszystko OK, dziecinko, jesteśmy razem, kocham cię, przytul się do mamusi, kocham cię, jesteś najlepszą dziewczynką na świecie. Gdy tak spadali w rozkołysanym samolocie – wciąż niżej i niżej – przez niebo nad Colorado, z pewnością zwróciła się też do Chrissie, głosem pełnym miłości, bez cienia paniki: Wszystko w porządku, jestem z tobą, kochanie, trzymaj mnie za rękę, tak bardzo cię kocham, taka jestem z ciebie dumna, jesteśmy razem, wszystko w porządku, zawsze będziemy razem. Siedząc w hondzie na poboczu drogi, Joe słyszał głos Michelle, jakby był przy niej wtedy, gdy pocieszała dzieci. Rozpaczliwie pragnął wierzyć, że córki czerpały od tej wyjątkowej kobiety, która była ich matką, siłę. Musiał wiedzieć, że ostatnią rzeczą jaką dziewczynki na tym świecie usłyszały, były słowa Michelle o tym, jak bardzo są drogie, jak bardzo kochane. Samolot uderzył w łąkę z tak straszliwą siłą, że huk usłyszano na bezkresnych rolniczych terenach Colorado w promieniu ponad trzydziestu kilometrów. Przerażone jastrzębie, sowy i orły odfrunęły z drzew, wzbijając się w niebo, a zmęczeni farmerzy zerwali się z foteli i łóżek. Joe Carpenter wydał zduszony krzyk. Zgiął się wpół jak pod wpływem silnego ciosu w pierś. Uderzenie było potworne. Samolot eksplodował w zetknięciu z ziemią a potem przewalał się bezładnie po łące, rozpadając się na tysiące zwęglonych i poskręcanych kawałków, rzygając pomarańczowymi falami płonącego paliwa, od którego zapalały się krzewy na skraju pola. Trzystu trzydziestu ludzi, pasażerowie i cała załoga, zginęli na miejscu. Michelle, która nauczyła Joego Carpentera wszystkiego, co wiedział o miłości i współczuciu, zniknęła w tym bezlitosnym momencie. Chrissie, siedmioletnia baletnica i baseballistka, nigdy więcej nie miała już wykonać piruetu czy dobiec do bazy. I jeśli zwierzęta czuły tę samą psychiczną więź z Niną, jaką ona czuła z nimi, to w tę chłodną noc małe stworzenia żyjące na łąkach i zadrzewionych wzgórzach Colorado musiały kulić się żałośnie w swoich norach.
Z całej rodziny ocalał tylko Joe Carpenter. Nie był z nimi w samolocie. Każda dusza na pokładzie została zmiażdżona w zetknięciu z ziemskim kowadłem. Gdyby był z nimi, to i on zostałby zidentyfikowany tylko na podstawie uzębienia i jednego czy dwu palców, z których dałoby się pobrać czytelny odcisk. Reminiscencje z katastrofy nie były wspomnieniami, lecz męczącymi wybrykami wyobraźni, które nawiedzały go często podczas snu, a czasem przejawiały się właśnie takimi atakami lęku. Przepełniony poczuciem winy,
16
że nie zginął razem z żoną i córkami, Joe zadręczał się uczestnictwem w horrorze, którego one musiały doświadczyć. Jednakże jego wyimaginowane podróże skazanym na zagładę samolotem nie przyniosły mu tak upragnionego rozgrzeszenia. Wręcz przeciwnie, każdy koszmar senny i każdy przeżywany na jawie atak lęku czyniły ranę jeszcze boleśniejszą. Otworzył oczy i spojrzał na przejeżdżające obok samochody. Gdyby wybrał właściwy moment, mógłby otworzyć drzwi, wyjść z samochodu, wkroczyć na jezdnię i dać się zmiażdżyć jakiejś ciężarówce. Pozostał w hondzie nie dlatego, że bał się umrzeć, ale z jakichś powodów niejasnych nawet dla niego samego. Być może czuł, przynajmniej na razie, że musi ukarać samego siebie dalszym życiem. Bujne krzewy oleandra napierające na drzwi po drugiej stronie wozu kołysały się bezustannie w podmuchach wywoływanych pędem przejeżdżających samochodów. Zielone liście, ocierając się o szybę, szeptały upiornie niczym zagubione i smutne głosy.
Już nie drżał. Pot na twarzy w strumieniu zimnego powietrza zaczął wysychać. Uczucie spadania już go nie dręczyło. Osiągnął dno. Przejeżdżające samochody drgały w sierpniowym upale i cieniutkiej mgiełce smogu jak miraże, pędząc na zachód, ku czystszemu powietrzu i kojącemu morzu. Joe poczekał na przerwę w sznurze samochodów, a potem znów wyruszył w stronę krawędzi kontynentu.
17
3
iasek w blasku sierpniowego słońca był biały jak kość. Z dali napływało chłodne, zielone, pofalowane morze, rozrzucając po brzegu maleńkie skorupki martwych i umierających istot. Plaża w Santa Monica była zatłoczona ludźmi, którzy się opalali, pływali, surfowali, grali w piłkę albo jedli lunch na kocach i dużych ręcznikach. Choć dzień w głębi lądu wydawał się palący, tutaj, w powiewach bryzy wiejącej znad Pacyfiku, było niemal przyjemnie ciepło. Kilku amatorów kąpieli słonecznych spoglądało ciekawie na Joego, który zmierzał przez tłum ludzi nasmarowanych olejkiem kokosowym bez stroju odpowiedniego na plażę. Był ubrany w biały podkoszulek, brązowe bawełniane spodnie i sportowe buty do joggingu. Nie przybył tu, by się opalać albo pływać.
Ratownicy obserwowali ludzi w morzu, a spacerujące po plaży młode kobiety w bikini obserwowały ratowników. Ten rytuał odrywał ich uwagę od niezwykłych kształtów muszli, które spieniona woda wyrzucała na piasek. Przy brzegu bawiły się dzieci, ale Joe nie mógł znieść tego widoku. Ich śmiech, krzyki i radosne piski działały mu na nerwy i rozniecały w nim iskrę irracjonalnego gniewu. Z ręcznikiem w dłoni i podręczną lodówką podążał na północ, spoglądając na widoczne za łukiem zatoki wypalone wzgórza Malibu. W końcu znalazł mniej zatłoczony kawałek plaży. Rozwinął ręcznik, usiadł twarzą do morza i wyciągnął z lodówki butelkę piwa. Gdyby mógł sobie pozwolić na posiadanie domu z widokiem na ocean, dokończyłby żywota na jakimś brzegu. Nieustanny szmer morza, pozłacana słońcem i posrebrzana księżycem nieustępliwość fal, gładki, płynny łuk wybrzeża malujący się na dalekim horyzoncie nie przynosiły mu spokoju ani błogości, ale upragnioną nieczułość.
18
Rytm morza był wszystkim, co chciał wiedzieć o Bogu i wieczności. Gdyby wypił jeszcze parę piw i pozwolił uwieść się terapeutycznemu widokowi Pacyfiku, to może uspokoiłby się na tyle, by pójść na cmentarz. By stanąć na ziemi, która niczym całun kryła ciało jego żony i córek. By dotknąć kamienia z ich imionami. Szczególnie tego właśnie dnia miał wobec zmarłych dług. Dwaj kilkunastoletni chłopcy, nieprawdopodobnie chudzi, opaleni, ubrani w workowate kąpielówki, które zwieszały się nisko na ich wąskich biodrach, nadeszli plażą od północy i stanęli obok jego ręcznika. Jeden miał długie włosy związane w koński ogon, drugi był ogolony
na łyso. Odwrócili się w stronę oceanu, plecami do niego, zasłaniając mu widok. Gdy Joe miał już ich poprosić, żeby się odsunęli, chłopak z końskim ogonem odezwał się: –Masz jakiś towar, człowieku? Joe nie odpowiedział, gdyż sądził, że chłopak zwraca się do swojego towarzysza. –Masz towar? – znów spytał chłopak, wciąż wpatrując się w ocean. – Chcesz załapać okazję czy pozbyć się czegoś trefnego? –Nie mam nic oprócz piwa – odparł niecierpliwie Joe, poprawiając okulary przeciwsłoneczne, żeby lepiej ich widzieć. – Które nie jest na sprzedaż. –No cóż – stwierdził drugi chłopak. – Jak nie handlujesz wódą to muszę ci powiedzieć, że kręci się tu dwu facetów, którzy wyglądają, jakby podejrzewali, że coś masz. –Gdzie? –Nie patrz teraz – powiedział chłopiec z ogonem. – Poczekaj, aż odejdziemy kawałek. Widzieliśmy, jak cię obserwują. Śmierdzą na kilometr glinami, aż dziw, żeś się nie zorientował. –Ze dwadzieścia metrów stąd, na południe, obok wieżyczki ratownika -rzucił drugi. – Dwaj goście w hawajskich koszulach, wyglądają jak kaznodzieje na wakacjach.
–Jeden ma lornetkę. Drugi walkie-talkie. Joe, zaskoczony, opuścił okulary i powiedział: –Dzięki. –Hej – odparł chłopak z ogonem – to tylko przysługa, człowieku. Nie nawidzimy tych dupków. A drugi, z nihilistyczną goryczą która w ustach kogoś tak młodego wydawała się absurdalna, stwierdził: –Pieprzyć system. Pełni arogancji niczym dwa młode tygrysy, chłopcy ruszyli wzdłuż plaży, kierując się na południe i obserwując dziewczęta. Joe nie zdążył przyjrzeć im się dokładnie. Kilka minut później, kiedy skończył pierwsze piwo, odwrócił się, schował pustą puszkę i jakby mimochodem spojrzał wzdłuż brzegu. Dwaj mężczyźni w hawajskich koszulach stali w cieniu wieżyczki ratownika.
19
Wyższy, w zielonej koszuli i białych spodniach, przyglądał się Joemu przez lornetkę. Kiedy się zorientował, że być może został dostrzeżony, odwrócił się spokojnie i skupił uwagę na grupce dziewcząt w bikini. Niższy miał koszulę czerwono-pomarańczową Mankiety brązowych spodni były podwinięte. Stał bosymi stopami na piachu, trzymając w lewej ręce buty i skarpety. W prawej, przy boku, trzymał jakiś przedmiot, który mógł być małym radiem albo odtwarzaczem kompaktowym. Mogło to też być walkie-talkie. Wyższy był mocno opalony i miał płowe od słońca włosy, ale ten niższy był blady i nie ulegało wątpliwości, że rzadko zagląda na plażę. Otwierając następną puszkę piwa i wdychając wonną mgiełkę, która z niej trysnęła, Joe znów obrócił twarz ku morzu. Żaden z mężczyzn nie sprawiał wrażenia kogoś, kto wyszedł rano z domu, by udać się na plażę, ale też nie wyglądali bardziej niezwykle niż Joe. Chłopcy powiedzieli, że śmierdzą na kilometr glinami, ale Joe nie odniósł takiego wrażenia, choć przez czternaście lat był reporterem kryminalnym. W każdym razie nie widział żadnego powodu, by gliny miały się nim interesować. Biorąc pod uwagę fakt, że liczba dokonywanych morderstw stale rosła, że gwałt spowszedniał jak flirt, a włamań było tyle, że chyba połowa populacji okradała drugą połowę, policja traciłaby po prostu czas, ścigając go za spożywanie alkoholu na plaży publicznej. Wysoko, z rozpostartymi skrzydłami, połyskując biało, od strony odległego mola nadleciały trzy mewy, kierując się na północ. Z początku sunęły wzdłuż brzegu, potem wzniosły się nad połyskliwymi wodami zatoki i zatoczyły na niebie koło.
Joe znów zerknął ku wieżyczce. Mężczyzn już tam nie było. Odwrócił twarz w stronę morza. Nadciągająca fala załamała się, obryzgując piasek drobinkami piany. Obserwował morze z taką samą uwagą z jaką wpatrywałby się w wisiorek hipnotyzera kołyszący się na srebrnym łańcuszku. Jednakże widok fal nie pochłonął go bez reszty, nie umiał skupić myśli na spokojnych wodach. Jak księżyc przyciągany przez swą planetę, Joe powrócił na orbitę, krążąc wokół jednej daty: 15 sierpnia, 15 sierpnia, 15 sierpnia. Pierwsza rocznica katastrofy odznaczała się bezlitosną siłą oddziaływania, przywaliła go wspomnieniami tragedii. Po zakończeniu dochodzenia i starannym skatalogowaniu pozostałych po katastrofie resztek organicznych i nieorganicznych Joe otrzymał tylko fragmenty ciał żony i dzieci. Zapieczętowane trumny były niewielkie, odpowiednie dla noworodków. Przyjął je niczym relikwiarze z kośćmi świętych. Choć wiedział, że samolot uderzył o ziemię z potworną siłą i że przez jego wrak przetoczyła się fala niepowstrzymanego ognia, wydawało mu się dziwne, że doczesne szczątki Michelle i dziewczynek są tak niewielkie. One same zajmowały przecież w jego życiu tak ważne miejsce. Bez nich świat wydawał mu się obcy. Gdy się budził, nie czuł, że do niego należy. Zdarzały się nawet dni, gdy planeta obracała się wokół swej
20
osi, a Joe nie był w stanie powrócić do codziennego życia. Najwidoczniej był to właśnie jeden z
takich dni. Dopił drugie piwo i schował pustą puszkę do lodówki. Nie był jeszcze gotów pojechać na cmentarz, czuł natomiast potrzebę pójścia do toalety. Wstał, odwrócił się i dostrzegł wysokiego blondyna w zielonej hawajskiej koszuli. Mężczyzna akurat nie patrzył przez lornetkę, nie stał też już przy wieżyczce, ale siedział samotnie na piasku jakieś dwadzieścia metrów dalej. By ukryć się przed Joem, usadowił się za dwiema młodymi parami na kocach i za meksykańską rodziną, która ogrodziła swe terytorium składanymi krzesłami i wielkimi parasolami plażowymi w żółte pasy. Joe od niechcenia spenetrował wzrokiem najbliższy fragment wybrzeża. Niższy z dwu domniemanych policjantów, ten w czerwonej koszuli, zniknął z pola widzenia. Mężczyzna w zielonej koszuli starał się nie patrzeć wprost na Joego. Przystawił dłoń do prawego ucha, jakby nosił kiepsko działający aparat słuchowy i odgradzał się od muzyki płynącej z radioodbiorników na plaży, by skupić się na czymś, co chciał usłyszeć. Z tej odległości Joe nie mógł być pewien, ale wydawało mu się, że wargi mężczyzny poruszaj ą się. Odnosiło się wrażenie, że jest pogrążony w rozmowie z niewidocznym towarzyszem. Joe zostawił ręcznik i lodówkę i ruszył w kierunku toalet. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że facet w zielonej koszuli go obserwuje. Po namyśle zdecydował, że upicie się na plaży było prawdopodobnie -nawet w obecnych czasach – niezgodne z prawem. W końcu społeczeństwo, które toleruje korupcję i przemoc, musi z całą surowością reagować na drobniejsze wykroczenia, by przekonać samo siebie, że wciąż obowiązują w nim jakieś moralne zasady.
W pobliżu mola kręciło się teraz więcej ludzi. Od strony wesołego miasteczka dochodził stukot kolejki. Ludzie w wagonikach piszczeli z radości. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i wszedł do zapełnionej toalety. Część przeznaczona dla mężczyzn cuchnęła uryną i środkiem odkażającym. Na środku podłogi, między kabinami a umywalkami, straciwszy wszelkie poczucie kierunku i celu swej wędrówki, chodził w kółko wielki karaluch, na wpół zdeptany, ale wciąż żywy. Wszyscy omijali go z daleka – niektórzy z rozbawieniem, inni z obrzydzeniem czy obojętnością. Myjąc ręce, Joe przyglądał się w lustrze pozostałym mężczyznom, szukając wśród nich konspiratora. Zatrzymał wzrok na długowłosym czternastolatku w kąpielówkach i sandałach. Kiedy chłopak podszedł do automatu z papierowymi ręcznikami, Joe ruszył za nim, urwał kilka kawałków i powiedział:
21
–Na zewnątrz kręci się chyba dwóch gliniarzy, czekają na mnie. Chłopak napotkał jego wzrok, ale nie odezwał się, po prostu dalej wy cierał dłonie. Joe dodał: –Dam ci dwadzieścia dolców, jak się rozejrzysz, a potem wrócisz tu i powiesz mi, gdzie są Oczy chłopaka miały fioletową barwę świeżego siniaka, a spojrzenie bezpośrednie jak cios. –Trzydzieści. Joe nie przypominał sobie, by jako czternastolatek kiedykolwiek tak śmiało i wyzywająco patrzył w oczy dorosłemu. Gdyby ktoś zaproponował mu coś takiego, po prostu potrząsnąłby głową i szybko się oddalił. –Piętnaście teraz i piętnaście potem – dorzucił chłopak. Mnąc papierowe ręczniki i wrzucając je do kosza, Joe targował się: –Dziesięć teraz, dwadzieścia, jak wrócisz. –Stoi.
–Jeden ma około metra osiemdziesięciu wzrostu, jest opalony i ubrany w zieloną hawajską koszulę. Drugi ma jakiś metr siedemdziesiąt i kasztanowe włosy, jest trochę łysy i blady. Ubrany w czerwono-pomarańczową koszulę. Chłopak wziął dziesięciodolarowy banknot, nie przestając patrzeć Jo-emu w twarz. –Może to tylko taka gadanina, może tam nikogo nie ma, a jak wrócę, pan każe mi iść ze sobą do kabiny, żeby dać mi resztę. Joe był zakłopotany nie tyle podejrzeniem o pedofilię, ile faktem, że tak młody chłopak musi wykazać się ponurą wiedzą i ulicznym sprytem. –Żadna gadanina. –Bo ja nie lecę na takie numery. –Jasne. Co najmniej kilku z obecnych mężczyzn musiało słyszeć tę wymianę zdań, ale żaden nie zareagował. Był to wiek, w którym obowiązywała zasada: żyj i daj żyć innym. Kiedy chłopak zwrócił się do wyjścia, Joe powiedział: –Nie będą czekać zaraz za drzwiami. Stoją w pewnej odległości, żeby obserwować teren, nie rzucając się w oczy. Chłopak nie odpowiedział, tylko podszedł do drzwi, stukając sandałami o kafelki. –A spróbuj wziąć moje dziesięć dolców i nie wrócić – ostrzegł Joe. – Znajdę cię i skopię tyłek. –Tak, pewnie – stwierdził chłopak pogardliwie i zniknął. Joe podszedł do jednej z zardzewiałych umywalek i jeszcze raz umył ręce, żeby nie wyglądało, że szuka tu okazji. Trzej dwudziestoparoletni mężczyźni skupili się nad kalekim karaluchem, który wciąż gonił na niewielkim kawałku podłogi samego siebie. Podążał kolistym torem o średnicy dwudziestu pięciu centymetrów. Dreptał niezgrab-
22
nie z owadzią zawziętością, a mężczyźni z dłońmi pełnymi papierowych banknotów obstawiali, jak szybko pokona jedno okrążenie. Schylając się nad umywalką, Joe spryskał sobie twarz zimną wodą. Miała ostry smak i pachniała chlorem, ale poczucie czystości, jakie dawała, szybko znikało pod wpływem zastarzałego, słonego odoru dobywającego się z otwartego ścieku. Budynek nie miał dobrej klimatyzacji. Nieruchome powietrze było gorętsze niż na zewnątrz i cuchnęło uryną potem i środkami odkażającymi. Było tak obrzydliwie gęste, że oddychanie nim zaczęło przyprawiać Joego o mdłości. Wydawało się, że sprawa zabiera chłopakowi zbyt dużo czasu. Joe chlapnął sobie jeszcze trochę wody na twarz, po czym zaczął wpatrywać się w swoje pokryte kropelkami, ociekające oblicze w brudnym lustrze. Pomimo opalenizny i zaróżowienia wywołanego przebywaniem przez kilka ostatnich godzin na słońcu, nie wyglądał dobrze. Oczy miał szare, lecz już nie błyszczące, jak niegdyś, niczym żelazo; teraz jego źrenice nabrały miękkiej, martwej szarości popiołów, zaś białka podbiegły krwią. Do hazardzistów przyłączył się czwarty mężczyzna. Miał ponad pięćdziesiątkę, był więc o dobrych trzydzieści lat starszy od pozostałych, ale starał się im dorównać w entuzjazmie wobec bezmyślnego okrucieństwa. Gracze przeszkadzali pozostałym użytkownikom toalety. Zachowywali się hałaśliwie, śmiejąc się ze spazmatycznej wędrówki insekta i ponaglając go jak konia wyścigowego, który pędzi w kierunku mety. „Jazda, jazda, jazda, jazda!” Kłócili się głośno, czy para drgających czułek na głowie służy mu do poruszania się czy też jest instrumentem, dzięki któremu wyczuwa jedzenie i inne karaluchy, chętne do kopulacji. Staraj ąc się za wszelką cenę odgrodzić od hałaśliwej grupki, Joe badał w lustrze swe popielate oczy, zastanawiając się, co nim kierowało, kiedy wysyłał chłopaka w poszukiwaniu mężczyzn w hawajskich koszulach. Jeśli prowadzili jakąś obserwację, to musieli go z kimś pomylić. Wkrótce uświadomią sobie swój błąd, a on nigdy więcej ich nie zobaczy. Nie było powodu doprowadzać do konfrontacji czy też zbierać na ich temat jakichś informacji.
Musiał przyjść na plażę, by przygotować się do wizyty na cmentarzu. Czuł potrzebę poddania się prastaremu rytmowi wiecznego morza, które obmywało go jak skałę, wygładzając ostre krawędzie niepokoju, który gnieździł się w jego umyśle, i drzazgi, które kryły się w jego sercu. Morze niosło ze sobą przesłanie, że życie nie jest niczym więcej jak tylko pozbawioną sensu mechaniką i zimnymi siłami – ponure przesłanie beznadziejności, które koiło ból właśnie dlatego, że było brutalnie bezpośrednie, przemawiało wprost. Potrzebował też jeszcze jednego czy dwu piw, by lekcja udzielona przez morze wciąż w nim trwała, gdy będzie szedł przez miasto, zmierzając na cmentarz. Nie potrzebował natomiast niczego, co zajęłoby jego myśli. Nie potrzebował działania. Nie potrzebował żadnej tajemnicy. Życie straciło dla niego
23
wszelką tajemnicę tej samej nocy, gdy straciło swój sens, gdy cichą łąką w Colorado wstrząsnął nagły grzmot i wybuch ognia. Posłyszał tupot sandałów. Chłopak wrócił po swoje dwadzieścia dolarów. –Nie widziałem żadnego wysokiego faceta w zielonej koszuli, ale ten drugi tam jest i opala sobie łysinę. Jeden z graczy za plecami Joego krzyknął triumfalnie. Inni jęknęli, gdy umierający karaluch pokonał kolejne okrążenie kilka sekund szybciej albo wolniej niż poprzednie. Chłopak, zaciekawiony, wyciągnął szyję, żeby popatrzeć, co się dzieje. –Gdzie? – spytał Joe, otwierając portfel.
Wciąż próbując dostrzec coś między graczami, którzy utworzyli wokół insekta szczelny krąg, chłopak odparł: –Przy palmie, tam, gdzie stoją dwa składane stoliki. Kilku Koreańców gra tam w szachy, może dwadzieścia, może trzydzieści metrów stąd. Choć wysoko umieszczone okna o matowych szybach przepuszczały twarde słoneczne światło, a przybrudzone neonówki na suficie rzucały siny blask, powietrze wydawało się żółte jak mgła unosząca się nad jakimś kwasem. –Spójrz na mnie – powiedział Joe. Chłopak, zajęty karaluchem, nie zrozumiał. –Hę? –Spójrz na mnie. Zaskoczony cichą furią w głosie Joego, chłopak spojrzał mu przelotnie w twarz. Po chwili niespokojne oczy o barwie siniaka skupiły się na dwu-dziestodolarowym banknocie. –Ten gość, którego widziałeś, miał na sobie czerwoną hawajską koszulę? – spytał Joe. –Była kolorowa, ale głównie czerwona i pomarańczowa, no tak. –Jakie spodnie nosił? –Spodnie? –Nie mówiłem, w co jeszcze jest ubrany, bo chciałem cię sprawdzić. Więc jeśli go widziałeś, to mi powiedz. –O rany, człowieku, nie wiem. Nosił szorty czy długie spodnie, skąd mam wiedzieć? –Powiedz mi. –Białe? Brązowe? Nie jestem pewien. Nie wiedziałem, że mam zwracać uwagę na cholerną modę. Stał tam po prostu, rozumie pan, i wyglądał dziwacznie, trzymając w łapie buty ze zwiniętymi skarpetkami. Był to ten sam człowiek z walkie-talkie, którego Joe widział obok wieżyczki ratownika. Od strony hazardzistów dobiegły głośne krzyki dopingujące karalucha, a także śmiech, przekleństwa, propozycje stawek, przybijanie zakładów. Mężczyźni zachowywali się tak hałaśliwie, że ich głosy odbijały się od betonowych ścian i wprawiały w drżenie lustra. Joe był niemal pewien, że srebrzyste powierzchnie lada moment popękają.
24
–Naprawdę obserwował tych Koreańczyków, którzy grali w szachy, czy tylko udawał? –Patrzył tam i gadał z dwiema kremówkami. –Kremówkami? –Sukami w bikini. Człowieku, szkoda że nie widziałeś tej rudej w zielonym kostiumie. Na skali od jednego do dziesięciu ona ma dwanaście. Musisz się na nią gapić, nie ma siły, człowieku. –Miał na nie ochotę? –Nie wiem, co on sobie myśli – stwierdził chłopak. – Kiepski jest, żadna z tych suk nie poleci z nim na numer. –Nie nazywaj ich sukami. –Co? –To są kobiety. W gniewnych oczach chłopaka coś błysnęło, jak odbicie stalowych ostrzy. –Hej, a kto pan jesteś, papież? Żółte powietrze zdawało się gęstnieć. Joe niemal czuł, jak go oblepia. Odgłos spuszczanej wody wywołał w jego żołądku sensacje. Zwalczył nagły atak mdłości. –Opisz te kobiety – zwrócił się do chłopca.
Ten, patrząc bardziej wyzywająco niż przedtem, powiedział: –Cycate jak diabli. Zwłaszcza ta ruda. Ale brunetka też niezła. Prze-czołgałbym się po tłuczonym szkle, żeby się do niej dobrać, nawet jak jest głucha. –Głucha? –Musi być głucha czy coś takiego – odparł chłopak. – Wkładała sobie coś do uszu, chyba aparat słuchowy, a potem wyciągała, jakby nie mogła go dopasować. Naprawdę niezła suka. Choć był od chłopaka wyższy o dobre piętnaście centymetrów i cięższy o dwadzieścia kilo, Joe chciał chwycić go za gardło i zacząć dusić. Dusić, aż chłopak przyrzeknie, że nie będzie więcej używał tego słowa bez zastanowienia. Aż zrozumie, jak jest obrzydliwe i jak brudzi człowieka. Joe był przestraszony gwałtownością swej ledwie tłumionej reakcji: obnażone zęby, pulsujące żyły na szyi i skroniach, krew uderzająca do głowy i ograniczająca pole widzenia. Mdłości nasiliły się, wziął więc głęboki oddech, potem jeszcze jeden, by się uspokoić. Chłopak najwidoczniej dostrzegł w oczach Joego coś, co kazało mu zamilknąć. Nie był już taki napastliwy i znów skierował spojrzenie na krzykliwych hazardzistów. –Daj pan dwadzieścia dolców. Zarobiłem je. Joe nie wypuszczał banknotu z dłoni. –Gdzie twoi starzy? – Że niby co? –Gdzie twoja matka? –A co to pana obchodzi?
25
–Gdzie oni są? –Żyjąpo swojemu. Gniew Joego zamienił się w smutek. –Jak masz na imię, dzieciaku? –A co to pana obchodzi? Myśli pan sobie, że jestem niemowlak, że nie mogę sam chodzić na plażę? Pieprz się pan, chodzę, gdzie mi się podoba. –Chodzisz, gdzie ci się podoba, ale nigdzie cię nie ma. Chłopak znów spojrzał mu w oczy. W jego wzroku mignęło tyle bólu i samotności, że Joego ogarnęło przerażenie. Nie mógł pojąć, jak to możliwe, by życie doświadczyło tak głęboko kogoś, kto jeszcze nie skończył czternastu lat. –Nigdzie mnie nie ma? A co to niby znaczy? Joe wyczuł, że udało mu się nawiązać z chłopcem kontakt na jakimś głębszym poziomie, że niespodziewanie otworzyły się dla niego i dla tego zagubionego dzieciaka jakieś drzwi, i że przyszłość ich obu może zmienić się na lepsze, gdyby tylko zrozumiał, dokąd mogą pój ść, przekroczywszy ten próg. Ale jego własne życie i zasób mądrości życiowej były równie puste jak wyrzucona na brzeg muszla. Nie miał wiary, którą mógłby się z kimś podzielić, mądrości, którą mógłby przekazać, nadziei, którą mógłby ofiarować, nie miał dość siły dla samego siebie, a cóż dopiero dla kogoś innego. Był stracony, a straceni ludzie nie mogą pełnić roli przewodników. Chwila przeminęła, chłopak wyciągnął mu z dłoni banknot dwudziesto-dolarowy Na jego twarzy widniał raczej szyderczy grymas niż uśmiech, kiedy przedrzeźniał Joego: –To są kobiety. – A na odchodnym dodał: – Jak je rozgrzejesz, to wszystkie zmieniają są w suki. –A my jesteśmy tylko psy? – rzucił za nim Joe, ale chłopak wymknął się z toalety, nim zdążył usłyszeć pytanie. Choć Joe umył dłonie już dwa razy, wciąż czuł się brudny. Znów obrócił się w stronę umywalek, ale nie było łatwo się do nich dostać. Teraz nad karaluchem pochylało się już sześciu mężczyzn, a kilku innych przyglądało się z boku. W zatłoczonej toalecie zrobiło się tak duszno, że Joe ociekał potem. Żółte powietrze piekło go w nozdrzach, z każdym oddechem paliło płuca, drażniło oczy. Osiadało na lustrach, zamazując odbicie podnieconych mężczyzn, aż w końcu przestali być istotami z krwi i kości, a zaczęli
przypominać udręczone duchy oglądane przez mały, zaparowany siarczanymi wyziewami wizjer gdzieś w najgłębszych czeluściach królestwa potępionych. Rozgorączkowani gracze wrzeszczeli na karalucha, wymachując garściami dolarów. Ich głosy zlały się w jeden przeraźliwy lament, pozbawiony sensu, obłąkańczy bełkot, który nasilał się i nabierał coraz wyższego tonu, aż w końcu zabrzmiał w uszach Joego jak pisk na granicy ludzkiej wytrzymałości, wwiercając się w samo centrum jego mózgu i wzbudzając w ciele niebezpieczne wibracje. Przepchnął się między dwoma mężczyznami i rozgniótł stopą karalucha.
26
W pełnej zaskoczenia ciszy, jaka nastąpiła, Joe odwrócił się od graczy, drżąc niepowstrzymanie, wciąż mając w pamięci suchy trzask pod butem, wciąż czując, jak przebiega mu przez kości. Skierował się do wyjścia, chcąc za wszelką cenę wydostać się z tego miejsca, nim wybuchnie. Gracze, jak na zawołanie, wyrwali się z paraliżujących objęć zaskoczenia. Krzyczeli gniewnie, oburzeni jak parafianie w kościele na widok brudnego i pijanego włóczęgi, który wszedłby do ich przybytku w czasie mszy, oparł się o balustradę przed ołtarzem i zwymiotował na podłogę. Jeden z mężczyzn, o twarzy czerwonej jak kawał tłustej szynki i spierzchniętych od słońca wargach, które odsłaniały teraz poplamione nikotyną zęby, złapał Joego za ramię i szarpnął gwałtownie. –Co ty, sobie, kurwa, myślisz, facet? –Puść mnie.
–Wygrywałem forsę, facet. Joe czuł na ramieniu wilgotną dłoń mężczyzny, brudne, choć tępe paznokcie wpijały mu się w skórę. –Puść. –Wygrywałem forsę – powtórzył mężczyzna. Jego usta wykrzywił tak gniewny grymas, że spierzchnięte wargi rozciągnęły się, a w małych pęknięciach pokazała się krew. Joe chwycił rozzłoszczonego gracza za rękę i wygiął mu jeden z brudnych palców do tyłu. Oczy mężczyzny roszerzyły się ze zdumienia i strachu, a gdy otwierał usta, by krzyknąć, Joe wykręcił mu rękę na plecy, obrócił nim gwałtownie i pchnął na zamknięte drzwi kabiny. Joe sądził, że jego dziwna wściekłość znalazła ujście już wcześniej, w czasie rozmowy z chłopcem, pozostawiając w nim jedynie rozpacz, ale teraz znów się ujawniła, nieproporcjonalna do przyczyny, która ją wywołała, gorąca jak przedtem. Nie bardzo wiedział, dlaczego to robi, dlaczego gruboskórność tych mężczyzn go irytuje, ale nim uświadomił sobie, jak przesadna była jego reakcja, uderzył mężczyzną o drzwi kabiny – raz, potem drugi i trzeci. Wściekłość nie ulotniła się, wręcz przeciwnie, pulsująca dziko krew przysłoniła mu wzrok, a ciało przepełniało prymitywne szaleństwo. Joe wiedział, że traci panowanie nad sobą. Puścił hazardzistę, a wtedy mężczyzna osunął się na podłogę. Trzęsąc się z gniewu, a zarazem ze strachu, jaki wywołał w nim własny napad wściekłości, Joe zaczął się cofać, aż natrafił na pisuary. Pozostali mężczyźni w toalecie odsunęli się od niego. Nikt się nie odzywał. Pobity hazardzista leżał na plecach pośród jedno- i pięciodolarowych banknotów, które wygrał. Na brodzie miał krew z rozciętych warg. Przyciskał dłoń do lewej strony twarzy, którą uderzył o drzwi. –To był tylko karaluch, na litość boską tylko paskudny karaluch. Joe próbował powiedzieć, że jest mu przykro. Nie mógł jednak mówić.
27
–O mało nie złamałeś mi nosa. Z powodu karalucha? Chciałeś mi złamać nos z powodu karalucha? Żałując nie tego, co zrobił z mężczyzną, który bez wątpienia wyrządzał innym jeszcze gorsze krzywdy, ale samego siebie, żałując, że stał się chodzącym wrakiem, że jego niewybaczalne zachowanie obrażało pamięć żony i córek, Joe nie był jednak zdolny do jakichkolwiek przeprosin. Dławiąc się odrazą do samego siebie, tak jak dławił się obrzydliwym powietrzem toalety, wyszedł z cuchnącego budynku na plażę owiewaną oceaniczną bryzą która wcale nie odświeżała, na świat równie brudny co pomieszczenie za jego plecami. Pomimo słońca wstrząsały nim dreszcze, w piersi wzbierała zimna fala wyrzutów sumienia. Idąc w stronę ręcznika i lodówki z piwem, nie dostrzegając tłumu plażowiczów, przez który się przeciskał, przypomniał sobie bladego mężczyznę w czerwono-pomarańczowej koszuli. Nie przystanął, nawet sienie obejrzał, ale brnął dalej po piasku. Nie obchodziło go już, kto go obserwuje – nawet jeśli rzeczywiście tak było. Nie pojmował, dlaczego miałby tych ludzi intrygować. Jeśli byli z policji, to działali kiepsko, biorąc go za kogoś innego. Nie odgrywali w jego życiu żadnej roli. Gdyby chłopak z końskim ogonem nie zwrócił na nich jego uwagi, nawet by ich nie zauważył. Wkrótce uświadomią sobie swój błąd i znajdą właściwą osobę. A tymczasem do diabła z nimi. W miejscu, gdzie siedział Joe, robiło się coraz tłoczniej. Rozważał, czy się nie spakować i wynieść stamtąd, ale nie był jeszcze gotów iść na cmentarz. Incydent w toalecie uwolnił zapasy adrenaliny, która zniszczyła efekt wywołany usypiającym odgłosem morza i dwoma piwami. Znów położył się na ręczniku i wsunął dłoń do lodówki, po czym wyciągnął z niej nie butelkę, ale kawałek lodu w kształcie półksiężyca, który przycisnął sobie do czoła. Spoglądał na morze. Szarozielony bezmiar wydawał się nieskończonym szeregiem przekładni jakiegoś ogromnego mechanizmu, a jasnosrebrne słoneczne refleksy na jego powierzchni przypominały wyładowania elektryczne. Fale napływały i cofały się monotonnie jak korbowody poruszające się tam i z powrotem. Morze było maszyną w wiecznym ruchu, maszyną która nie miała innego celu jak tylko ciągłość własnego istnienia, maszyną otoczoną romantycznym kultem i uwielbianą przez niezliczonych poetów, niezdolną jednak do poznania ludzkiej pasji, bólu i nadziei. Wierzył, że musi zaakceptować zimną mechanikę Stworzenia, gdyż nie ma sensu sprzeciwiać się bezdusznej maszynie. W końcu trudno winić zegar za zbyt szybki upływ czasu. Trudno
obarczać krosna odpowiedzialnością za to, że z materiału, który na nich utkano, miał być uszyty kaptur katowski. Żywił nadzieję, że gdy pogodzi się z mechanistyczną obojętnością wszechświata, z pozbawioną celu naturą życia i śmierci, znajdzie w końcu spokój.
28
Taka akceptacja przyniosłaby tylko chłodną pociechę, obumieranie serca. Ale teraz pragnął tylko jedego – by skończył się jego żal i noce pełne koszmarów. By nie trzeba się już było czymkolwiek przejmować. Zjawiły się nowe plażowiczki i rozłożyły białe prześcieradło kąpielowe jakieś siedem metrów od niego. Jedna była olśniewającą rudowłosą dziewczyną w zielonym bikini, tak skąpym, że wprawiłaby w zakłopotanie nawet striptizerkę. Druga była brunetką, niemal równie atrakcyjną jak jej towarzyszka. Ta ruda była obcięta na krótko. Włosy brunetki były długie, by lepiej ukryć aparat, który nosiła w uchu. Jak na kobiety po dwudziestce były zbyt rozchichotane i dziewczęce. Tryskały dobrym humorem, co samo w sobie zwracało na nie powszechną uwagę. Smarowały się powoli olejkiem do opalania, natłuszczały sobie nawzajem plecy i dotykały się z leniwą przyjemnością jak na pierwszej scenie filmu dla dorosłych, przyciągając uwagę każdego heteroseksualnego mężczyzny na plaży. Ich taktyka była przejrzysta. Nikt nie mógł podejrzewać, że jest obserwowany przez kogoś, kto nie tylko się nie osłania, ale wręcz robi wszystko, by rzucić się w oczy innym. Chciały być równie niezwykłe jak mężczyźni w hawajskich koszulach. W przypadku napalonego chłopaka, który za trzydzieści dolarów przeprowadzał rekonesans, mogło się to okazać skuteczne. Opalone i długonogie, odsłaniając rowek między piersiami i sprężyste, okrągłe pośladki,
zamierzały wzbudzić zainteresowanie Joego i nakłonić go do rozmowy. Jeśli takie miały zadanie, to zawiodły. Ich wdzięki nie działały na niego. W ciągu minionego roku jakiekolwiek erotyczne skojarzenie czy też myśli były zdolne rozbudzić go tylko na chwilę. Niemal natychmiast pojawiały się bolesne wspomnienia Michelle, jej cudownego ciała i zdrowego głodu rozkoszy fizycznej. W takich chwilach niemal jednocześnie przypominał sobie straszne, długie spadanie z gwiazd wprost na ziemię Colorado, dym, ogień, w końcu śmierć. Pożądanie niknęło w bezkresie straty. Te dwie kobiety zwracały jego uwagę tylko dlatego, że irytowało go, jak nieumiejętnie biorą się do rzeczy. Zastanawiał się, czy nie podejść do nich i nie powiedzieć o pomyłce, żeby się ich pozbyć. Jednakże po starciu w toalecie perspektywa kolejnej konfrontacji nie była zachęcająca. Gniew się w nim wypalił, ale nie ufał już samemu sobie. Upłynął rok, co do dnia. Wspomnienia i groby. Wiedział, że musi przez to przejść. Kolejna fala załamała się, pozbierała swe spienione resztki i cofnęła się, by znów rzucić je na brzeg. Patrząc cierpliwie na ten odwieczny rytuał, Joe stopniowo się uspokajał. Pół godziny później, już bez pomocy piwa, był gotów udać się na cmentarz. Strzepnął z ręcznika piach, złożył go na pół, i starannie zwinął, podniósł lodówkę.
29
Gładkie jak morska bryza, leniwe jak blask słoneczny, młode, gibkie kobiety w skąpych bikini udawały, że są bez reszty pogrążone w monosyla-bicznym dialogu, jaki prowadziły z dwoma podrywaczami prezentującymi napakowane sterydami ciała. Kryjąc spojrzenie za ciemnymi szkłami, dostrzegł jednak, że zainteresowanie kobiet tymi mięśniakami było udawane. Nie nosiły przeciwsłonecznych okularów i gdy tak gawędziły, śmiały się i zachęcały swych wielbicieli, można było zauważyć, że ukradkiem zerkają na Joego. Oddalił się, nie patrząc za siebie. Chciał zachować obojętność oceanu. Mimo wszystko zastanawiał się, jaka agencja może pochwalić się tak olśniewająco pięknymi kobietami w swych szeregach. Znał kilka policjantek, które były równie urocze i sexy co gwiazdy filmowe, ale ta ruda i jej przyjaciółka przewyższały nawet celuloidowy standard. Kiedy dotarł na parking, był niemal pewien, że mężczyźni w hawajskich koszulach będą obserwować jego hondę. Jeśli to robili, ich stanowisko było doskonale zamaskowane. Joe wyjechał z parkingu i skręcił w prawo, w Pacific Coast Highway Nikt za nim nie jechał. Być może uświadomili sobie swój błąd i teraz szukali gorączkowo właściwego człowieka. Zjechał z Wilshire Boulevard na San Diego Freeway, następnie skierował się na północ, ku Ventura Freeway, i na wschód. Wydostał się spod chłodnych powiewów morskiej bryzy i zagłębił w żar San Francisco Valley W blasku sierpniowego słońca przedmieścia przypominały ceramikę wypalaną w piecu, gorącą i twardą. Cmentarz obejmował trzysta akrów łagodnych pagórków, płytkich dolinek i rozległych trawników – miasto umarłych, Los Angeles nieżywych. Był podzielony na kwatery ścieżkami, które wiły się z wdziękiem. Tuż obok siebie, w intymnej równości, jaką zapewnia tylko śmierć, spoczywali tu sławni aktorzy i zwykli sprzedawcy, gwiazdy rocka i rodziny dziennikarzy. Joe minął po drodze dwa pogrzeby: samochody zaparkowane przy krawężniku, rzędy rozkładanych krzeseł na trawie, wzgórki wykopanej ziemi przykryte miękkim, zielonym brezentem. Przy grobach siedzieli przygarbieni żałobnicy, sztywni w swoich czarnych sukienkach i czarnych garniturach, osaczeni upałem, ale też przybici żalem i poczuciem własnej śmiertelności. Na cmentarzu można było znaleźć kilka dużych, rozbudowanych grobowców i otoczonych niskim murkiem rodzinnych poletek z mogiłami, ale nie było tu granitowych lasów posągów czy nagrobków. Niektórzy chowali swych bliskich w niszach wykutych w ścianie mauzoleum. Inni woleli łono ziemi – zaznaczali groby jedynie mosiężnymi tabliczkami na płaskich ka-
30
miernych płytach, równo z gruntem, by nic nie zakłócało otoczenia przypominającego park miejski. Joe złożył szczątki Michelle i dziewczynek na łagodnym zboczu pagórka, ocienionym przez pinie i indiańskie wawrzyny. W pogodne dni po trawie skakały wiewiórki, zaś o zmroku zjawiały się tu dzikie króliki. Wierzył, że drogie mu kobiety na pewno wolałyby to miejsce od kamiennego chłodu mauzoleum, gdzie nawet w wietrzne noce nie docierał szum drzew. Zaparkował przy krawężniku, z dala od drugiego pogrzebu, zgasił silnik i wysiadł z hondy. Stał przy wozie w zniewalającym upale, zbierając całą odwagę. Ruszył pod górę, nie patrząc w stronę grobów. Gdyby ujrzał to miejsce z daleka, nie miałby już ochoty tam iść i może by zawrócił. Nawet po upływie roku każda wizyta na cmentarzu kosztowała go wiele, jakby widział tu nie groby, ale zmasakrowane ciała w kostnicy. Zastanawiając się, ile lat upłynie, zanim ból złagodnieje, wspinał się po zboczu ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię, przygarbiony, zmęczony upałem, jak stary koń pociągowy, który wraca do domu wciąż tą samą drogą. Właśnie dlatego nie dostrzegł wcześniej stojącej przy grobach kobiety. Zobaczył ją dopiero, gdy zbliżył się do niej na jakieś trzy czy cztery metry. Zatrzymał się zaskoczony. Stała poza zasięgiem słonecznego blasku, w cieniu pinii. Odwrócona do niego plecami. Trzymała w dłoniach polaroid i robiła zdjęcia płyt nagrobnych. –Kim pani jest? Nie usłyszała go, może dlatego, że mówił cicho, a może dlatego, że była zajęta fotografowaniem. Podchodząc bliżej, spytał: –Co pani robi?
Przestraszona, odwróciła się do niego. Była drobna, około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, ale sprawiała wrażenie wysportowanej, robiła o wiele większe wrażenie, niż mógłby to tłumaczyć jej wygląd czy sylwetka, jakby jej ciała nie zakrywało ubranie -dżinsy i żółta, bawełniana bluzka – ale jakieś potężne pole magnetyczne, które natychmiast podporządkowywało świat jej woli. Skóra o barwie mlecznej czekolady. Ogromne oczy – ciemne jak osad na dnie filiżanki z mocną kawą, bardziej nieprzeniknione niż wyrocznia – miały kształt migdałów, co sugerowało domieszkę krwi azjatyckiej. Włosy nie poskręcane na afro ani uplecione w cienkie warkoczyki, tylko równo przycięte, gęste, naturalnie proste i tak lśniąco czarne, że prawie z odciniem granatu, co również wskazywało na azjatyckie pochodzenie. Jednak budowa kośćca była afrykańska: gładkie, szerokie czoło, wydatne kości policzkowe, bezbłędnie zarysowane, mocne, dumne, lecz piękne. Była może o pięć lat starsza od Joego, po czterdziestce, ale cień niewinności widoczny w jej mądrych oczach i leciutki ślad dziecięcej wrażliwości na twarzy, która skądinąd wyrażała siłę, sprawiały, że wydawała się młodsza.
31
–Kim pani jest, co pani tu robi? – spytał ponownie. Z rozchylonymi ustami, jakby chciała coś powiedzieć, lecz zaskoczenie odebrało jej mowę, wpatrywała się w niego, jakby był duchem. Uniosła dłoń do jego twarzy i dotknęła policzka, a Joe się nie cofnął. Z początku zdawało mu się, że dostrzega w jej oczach zdumienie. Jednak niezwykła delikatność jej dotyku sprawiła, że przyjrzał się dokładniej i wtedy uświadomił sobie, że to, co ujrzał w jej wzroku, nie było zdumieniem, tylko smutkiem i żalem. –Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiać. Miała melodyjny głos.
–Dlaczego robi pani zdjęcia… zdjęcia ich grobów? Ściskając aparat obiema dłońmi, powiedziała: –Niebawem. Wrócę, gdy nadejdzie czas. Proszę nie rozpaczać. Ujrzy pan, tak jak inni. Chwila wydawała się nierealna i Joe prawie wierzył, że ta kobieta jest duchem, a jej dotyk jest tak boleśnie delikatny właśnie przez swąnierzeczywistość. Jednakże obecność jego rozmówczyni narzucała się tak mocno, wyraźnie, że kobieta w żaden sposób nie mogłaby uchodzić za zjawę czy rezultat udaru słonecznego. Niewielka, ale pełna jakiejś siły. Bardziej realna niż cokolwiek w tym dniu. Bardziej realna niż niebo, drzewa i sierpniowe słońce, niż granit i mosiądz płyt nagrobnych. Jej obecność była tak przemożna, że kobieta zdawała się kroczyć ku niemu, choć stała nieruchomo, zdawała się majaczyć nad nim groźnie, choć była od niego o dwadzieścia centymetrów niższa. Mimo iż schowana w cieniu pinii, wydawała się dokładniej oświetlona niż on w blasku słońca. –Jak pan sobie radzi? – spytała. Zdezorientowany, zdołał jedynie odpowiedzieć przeczącym ruchem głowy. –Nie najlepiej – wyszeptała. Joe powiódł spojrzeniem obok niej, ku granitowym i mosiężnym płytom. Usłyszał własny głos, jakby dochodzący gdzieś z oddali. –Straceni na zawsze – odnosiło się to zarówno do niego, jak i do żony i córek. Kiedy znowu spojrzał na kobietę, zorientował się, że patrzy gdzieś w dal, skąd dobiegał hałas wyjącego silnika. W kącikach jej oczu i na czole pojawiła się troska. Joe odwrócił się, by zobaczyć, co jązaniepokoiło. Drogą którąi on przyjechał, nadjeżdżał z dużą szybkością biały ford, furgonetka. –Dranie – mruknęła. Kiedy Joe znów się obrócił w stronę kobiety, ona już uciekała w górę zbocza, ku jego krawędzi. –Hej, niech pani zaczeka – zawołał. Nie przystanęła ani się nie obejrzała. Ruszył za nią, ale był w gorszej kondycji. Świetnie biegała. Joe po kilku krokach przystanął.
Pokonany przez duszący żar, nie potrafił jej dogonić.
32
Słońce odbijało się w szybie i migało w szkłach reflektorów, gdy biała furgonetka minęła go na pełnym gazie. Zrównała się z kobietą, gdy ta biegła wzdłuż nagrobków. Joe ruszył w dół wzgórza, w stronę swojego samochodu, ale nie bardzo wiedział, co robić. Może powinien włączyć się do pościgu? Co tu się działo? Furgonetka zatrzymała się z piskiem hamulców, pozostawiając na asfalcie dwa bliźniacze ślady opon, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów za hondą. Drzwi po jednej i po drugiej stronie kabiny otworzyły się gwałtownie i ze środka wyskoczyli mężczyźni w hawajskich koszulach. Rzucili się w pościg za kobietą. Joe zatrzymał się zaskoczony. Przecież od Santa Monica nikt za nim nie jechał. Był tego pewien. A jednak wiedzieli, że przyjedzie na cmentarz. Mężczyźni nie okazali najmniejszego zainteresowania Joem, tylko jak dwa gończe psy rzucili się w pościg za kobietą. Przypuszczał, że na plaży nie chodziło im o niego. Liczyli prawdopodobnie, że w jakimś momencie doprowadzi ich do tej kobiety. Chodziło im tylko o nią. Do diabła, musieli też obserwować jego mieszkanie, musieli iść za nim na plażę. Zapewne śledzili go od wielu dni. Może nawet tygodni. Tak długo tkwił w swojej mgle
osamotnienia, podążając przez życie jak lunatyk we śnie, że nie zauważył tych ludzi, którzy skradali się gdzieś z boku. Kim oni są, kim ona jest, dlaczego fotografowała groby? Znalazłszy się niedaleko szczytu pagórka, co najmniej sto metrów dalej, kobieta schroniła się pod bujnymi konarami pinii, które porastały teren cmentarza. Biegła teraz po zacienionej trawie, tylko gdzieniegdzie nakrapianej słonecznym światłem. Jej ciemna skóra zlewała się z mrokiem panującym pod drzewami, lecz zdradzała ją żółta bluzka. Kierowała się w stronę jakiegoś punktu na grzbiecie wzniesienia, jakby była obeznana z terenem. A ponieważ na tym odcinku cmentarnej drogi nie parkowały żadne samochody z wyjątkiem hondy Joego i białej furgonetki, można było założyć, że nadeszła na piechotę właśnie od tej strony. Mężczyźni z białego forda, jeśli chcieli ją złapać, mieli spory kawałek do pokonania. Ten wysoki w zielonej koszuli zdawał się być w lepszej formie niż jego partner, poza tym był znacznie wyższy niż kobieta, miał długie nogi, więc zaczął ją doganiać. Ale i niższy nie zwolnił ani na chwilę, choć zostawał w tyle. Biegnąc szaleńczo w górę długiego, zalanego słonecznym blaskiem wzniesienia, potykając się o tablice nagrobne, odzyskując jednak równowagę, parł do przodu niczym uparte zwierzę, jakby pragnął za wszelką cenę znaleźć się tam, gdzie kobieta zostanie powalona na ziemię. Za przystrzyżonymi i zadbanymi pagórkami cmentarza ciągnęły się wzgórza bardziej dziewicze: blada, piaszczysta gleba, połacie spłowiałej trawy, chwasty, różnorodne krzewy, gdzieniegdzie niskie i poskręcane karłowate dęby. Wypalone dolinki prowadziły na pełne grzechotników bezludzie, które
33
wznosiło się nad obserwatorium astronomicznym Griffitha i ogrodem zoologicznym – zarośnięte nieużytki w samym sercu wielkiego miasta. Gdyby kobiecie udało się tam dotrzeć i gdyby znała drogę, mogłaby zgubić pościg, klucząc między pagórkami. Joe ruszył w stronę pustej furgonetki. Miał nadzieję, że czegoś się dowie. Kobieta mogła mieć na sumieniu jakieś zbrodnie. Nie wyglądała co prawda na kryminalistkę, jej sposób wyrażania się też na to nie wskazywał. To było jednak Los Angeles, gdzie elegancko przystrzyżeni młodzi ludzie zabijali brutalnie swoich rodziców, a potem, już jako sieroty, ze łzami w oczach błagali przysięgłych o litość i łaskę. Nikt nie był tu taki, jaki się na pierwszy rzut oka wydawał. A jednak… delikatny dotyk jej palców na policzku Joego, smutek w oczach, łagodność w głosie, wszystko to dowodziło, że – bez względu na to, czy uciekała przed prawem czy też nie – jest kobietą zdolną do współczucia. Życzył jej jak najlepiej. Jakiś okrutny dźwięk, twardy i płaski, odbił się głośnym echem na cmentarzu, pozostawiając w rozgrzanym bezruchu pulsującą ranę. Po nim rozległ się następny. Kobieta niemal dotarła na szczyt wzgórza. Mignęła między dwoma ostatnimi drzewami. Niebieskie dżinsy. Żółta bluzka. Długie kroki. Brązowe ramiona pracujące rytmicznie przy bokach. Niższy mężczyzna, ten w czerwono-pomarańczowej koszuli, który wciąż pozostawał w tyle, biegł nieco w bok od swego kompana, by nic mu nie zasłaniało pola widzenia. Zatrzymał się i podniósł obie ręce, w których coś trzymał. Broń. Ten sukinsyn strzelał do uciekającej kobiety. Policjanci nie strzelali bezbronnym przestępcom w plecy. W każdym razie nie uczciwi policjanci. Joe chciał jej pomóc. Nic mu jednak nie przychodziło do głowy. Jeśli byli gliniarzami, nie miał prawa ich oceniać. Jeśli zaś nie mieli nic wspólnego z policją a on by ich dogonił, raczej by go zastrzelili, niż pozwolili się wtrącać. Trzask. Kobieta dotarła do grzbietu wzgórza. –Biegnij – ponaglał ją Joe chrapliwym szeptem. – Biegnij. Nie miał w samochodzie telefonu komórkowego, nie mógł więc zadzwonić na policję. Będąc
jeszcze reporterem, woził aparat ze sobą ale ostatnio nawet z domu rzadko do kogoś dzwonił. Ostry trzask kolejnego strzału przeszył ołowiany żar powietrza. Jeśli ci ludzie nie byli funkcjonariuszami policji, to musieli być zdesperowani albo szaleni, by zdecydować się na strzelaninę w miejscu publicznym chociażby w opustoszałej części cmentarza. Odgłos strzałów niósł się daleko i mógł przyciągnąć uwagę pracowników, którzy bez trudu odcięliby strzelcowi drogę ucieczki, zamykając potężną żelazną bramę. Kobieta, najwidoczniej nie draśnięta, zniknęła w zaroślach za grzbietem wzgórza. Obaj mężczyźni w hawajskich koszulach ruszyli w ślad za nią.
34
4
oe Carpenter pobiegł w stronę białej furgonetki. Czuł, jak z każdym mocnym uderzeniem serca oczy zachodzą mu mgłą. Ford był zakrytą platformą, z rodzaju tych, jakimi jeżdżą różni dostawcy. Ani tył, ani boki samochodu nie nosiły nazwy czy znaku jakiejkolwiek firmy Silnik pracował. Drzwi kabiny po obu stronach były otwarte. Joe zbliżył się do wozu od strony pasażera, ślizgając się na grząskim trawniku zalanym wodą z popsutego spryskiwacza, po czym zajrzał do kabiny, mając nadzieję, że znajdzie telefon komórkowy. Jeśli był w samochodzie, to nie na wierzchu. Może w schowku. Otworzył go.
Ktoś siedzący w części bagażowej za przednim siedzeniem, wziąwszy omyłkowo Joego za jednego z mężczyzn w hawajskich koszulach, spytał: –Macie Rosę? Cholera. W schowku było kilka paczek z chusteczkami higienicznymi, które rozsypały się na podłodze, a między nimi koperta z Wydziału Komunikacji. Wedle prawa, każdy pojazd poruszający się po drogach Kalifornii, musiał być zaopatrzony w ważny dowód rejestracyjny i ubezpieczenie. –Hej, a ty kto jesteś, do diabła? – spytał mężczyzna w części bagażowej. Joe chwycił kopertę i odwrócił się. Nie było sensu uciekać. Ten człowiek zapewne strzelał ludziom w plecy z taką samą ochotą jak tamci dwaj. Drzwi z tyłu otworzyły się z trzaskiem i zgrzytem zawiasów i Joe ruszył ku nim. Zza samochodu ukazał się osobnik o grubo ciosanej twarzy, ramionach marynarza i karku tak masywnym, że mógłby oprzeć na nim mały sa-
35
mochód. Joe postanowił działać przez zaskoczenie, zaatakować bez dania racji, i z całej siły
wpakował mężczyźnie kolano w krocze. Dławiąc się i chwytając ze świstem powietrze, facet zaczął się pochylać, a wtedy Joe walnął go głową w twarz. Mężczyzna runął nieprzytomny na ziemię, oddychając głośno przez otwarte usta, gdyż ze złamanego nosa ciekła krew. Joe w dzieciństwie często się bił i sprawiał kłopoty. Jednak od czasu, gdy poznał Michelle i ożenił się z nią, nie podniósł na nikogo ręki. Aż do tego dnia. W ciągu ostatnich kilku godzin już dwukrotnie uciekł się do przemocy, zaskakując tym samego siebie. Jednak od zaskoczenia silniejszy był niesmak wywołany własną prymitywną wściekłością. Nigdy przedtem, nawet w czasie swej trudnej młodości nie wpadał w taki gniew, a jednak znów musiał się z nim zmagać, tak jak w toalecie na plaży. Katastrofa samolotu wywołała w nim nieopisane przygnębienie i żal, ale stopniowo zaczynał sobie uświadamiać, że te uczucia, jak warstwy ziemi, skrywały inne, głębsze emocje, do istnienia których nie chciał się przyznać; jego serce wypełniał po brzegi gniew. Jeśli wszechświat był tylko zimnym mechanizmem, jeśli życie było tylko podróżą z jednej pustej otchłani do drugiej, to w żaden sposób nie mógł mieć pretensji do Boga. Byłoby to równie bezsensowne jak wzywanie pomocy w próżni, która nie przenosi dźwięku, albo jak zaczerpnięcie oddechu pod wodą. Dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja, by wyładować wściekłość na innych ludziach, wykorzystał ją z niepokojącym entuzjazmem. Pocierając czoło, które bolało go od zadanego ciosu, patrząc na nieprzytomnego człowieka z rozkrwawionym nosem, Joe odczuwał satysfakcję, której się wstydził. Ta dzika radość podniecała go i jednocześnie napawała obrzydzeniem. Leżący na ziemi człowiek, ubrany w podkoszulek reklamujący jakąś grę komputerową obszerne czarne spodnie i czerwone adidasy, mógł mieć pod trzydziestkę, był więc co najmniej o dziesięć lat młodszy od swoich wspólników. Miał ręce dostatecznie umięśnione, by żonglować melonami, a na palcach obu dłoni, z wyjątkiem kciuków, wytatuowane litery. Wszystkie razem układały się w napis „ANABOLIC”. Przemoc nie była obca temu człowiekowi. Jednakże choć samoobrona usprawiedliwiała szybkie i bezwzględne działanie, Joe był zaniepokojony prymitywnąprzyjemnością, jaką czerpał ze swej brutalności. Mężczyzna z pewnością nie wyglądał na przedstawiciela prawa, ale mimo to mógł być policjantem, a w takim przypadku napaść na niego oznaczała poważne konsekwencje. A przecież ku zaskoczeniu Joego, nawet perspektywa więzienia nie umniejszyła tej dziwacznej satysfakcji, jaką czerpał ze swej dzikości. Czuł mdłości i jednocześnie euforię, ożywienie większe niż kiedykolwiek w ciągu minionego roku. Podniecony, choć zaniepokojony rozmiarami swego ożywczego gniewu, rozejrzał się po cmentarnej alei. Ani z jednej, ani z drugiej strony nie nadjeżdżał żaden samochód. Joe uklęknął koło swojej ofiary.
36
Z gardła mężczyzny dobywał się świszczący wilgotny oddech. Westchnął cicho jak dziecko. Zadrgały mu powieki, ale nie odzyskał przytomności, gdy Joe przeszukiwał mu kieszenie. Nie było w nich niczego prócz kilku monet, obcinacza do paznokci, kompletu kluczy i portfela ze zwykłymi dokumentami i kartami kredytowymi. Mężczyzna nazywał się Wallace Morton Blick. Nie miał przy sobie odznaki policyjnej ani żadnej legitymacji. Joe zatrzymał tylko prawo jazdy, a portfel wsadził mu z powrotem do kieszeni. Dwaj strzelcy nie wyłonili się jeszcze zza cmentarnego wzgórza. Zniknęli za jego grzbietem, wciąż w pogoni za kobietą, jakąś minutę wcześniej: nawet jeśli szybko się od nich oddalała, nie wydawało się, by mieli zrezygnować z pościgu i po krótkiej penetracji terenu wrócić do samochodu. Zdumiony własną odwagą Joe odciągnął szybko Wallace’a Blicka od tyłu furgonetki. Ułożył go przy bocznej ścianie wozu, niewidocznej od strony alei. Przekręcił mężczyznę na bok, by nie udławił się krwią ściekającą do gardła. Potem podszedł do tylnych drzwi i wspiął się do środka. Podłoga wibrowała cichym pomrukiem silnika pracującego na niskich obrotach. Ciasne wnętrze części bagażowej było wypełnione elektronicznymi urządzeniami służącymi do komunikacji, podsłuchu i obserwacji. Do podłogi przymocowano dwa obrotowe fotele. Joe przecisnął się obok pierwszego z krzeseł i usadowił się w drugim, przed włączonym ekranem komputera. Wnętrze furgonetki było klimatyzowane, ale siedzenie pozostało jeszcze
ciepłe, gdyż Blick opuścił je przed niespełna minutą. Na ekranie widniała mapa. Ulice nosiły nazwy, które miały wywoływać poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Joe rozpoznał w nich alejki przecinające cmentarz. Jego uwagę przyciągnęło małe, migoczące światełko. Było zielone i tkwiło w miejscu, które w przybliżeniu pokrywało się z tym, gdzie zaparkowano ciężarówkę. Drugie migające światełko, tym razem czerwone, ale także nieruchome, znajdowało się na tej samej uliczce, ale w pewnej odległości przed fordem. Był pewien, że to jego honda. System obserwacji obejmował bez wątpienia CD-ROM ze szczegółową mapą okolic Los Angeles, może nawet całej Kalifornii, albo i całego kraju, od wybrzeża do wybrzeża. Pojedynczy dysk miał dostatecznie dużą pojemność, by pomieścić dokładne plany wszystkich sąsiednich stanów i Kanady. Ktoś przymocował do wozu Joego niezwykle silny nadajnik. Emitował on sygnał mikrofalowy, który można było wyłapać ze znacznej odległości. Komputer wykorzystywał łącza satelitarne, by przetworzyć ten sygnał, a następnie zaznaczał na mapie położenie hondy w stosunku do furgonetki, mogli więc go śledzić nawet z dużej odległości. Opuszczając Santa Monica, a potem jadąc San Francisco Valley Joe nie zauważył w lusterku wstecznym żadnego podejrzanego wozu. Ludzie w fur-
37
gonetce mogli go jednak bez trudu wytropić, choć znajdowali się całe ulice, a może nawet
kilometry dalej, całkowicie dla niego niewidoczni. Jako reporter towarzyszył raz w takiej obserwacji agentom federalnym, napalonym chłopakom z Biura Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, którzy posługiwali się podobnym, choć mniej wyrafinowanym sprzętem. Zdając sobie sprawę, że jeśli pozostanie tu zbyt długo, Blick albo któryś z dwu pozostałych mężczyzn może go dopaść, Joe obrócił się na swoim fotelu, by spenetrować wnętrze samochodu i poszukać jakiejś wskazówki, która pozwoliłaby mu zidentyfikować agencję zaangażowaną w tę operację. Działali jednak umiejętnie. Nie znalazł niczego. Obok komputera, przy którym pracował Blick, leżały dwa magazyny: wydanie „Wired” z kolejnym artykułem o wizjonerskim geniuszu Billa Gate-sa i jakieś pismo dla byłych żołnierzy sił specjalnych, którzy zamierzali wyjść z wojska i zasilić szeregi płatnych najemników. To drugie było otwarte na artykule o nożach dostatecznie ostrych, by wypatroszyć przeciwnika albo przeciąć kość. Najwidoczniej Blick lekturą uprzyjemniał sobie przerwy w obserwacji, na przykład wtedy, gdy czekał, aż Joe zmęczy się kontemplacją morza z plaży w Santa Monica. Pan Wallace Blick, z wytatuowanym na palcach słowem „ANABOLIC”, był specjalistą od elektroniki i odznaczał się zdrową krzepą.
Kiedy Joe wygramolił się z furgonetki, Blick jęczał, choć wciąż był nieprzytomny. Poruszył gwałtownie nogami, jak pies śniący pogoń za królikiem, a jego niesamowicie czerwone adidasy wyrwały kilka grudek darni. Od strony nieużytków za cmentarnym wzgórzem nie pojawił się jeszcze żaden z mężczyzn w hawajskich koszulach. Joe nie słyszał już strzałów, choć nierówności terenu mogły przytłumić ich odgłos. Ruszył pędem do swojego samochodu. Klamka drzwi parzyła i Joe syknął z bólu, gdy jej dotknął. Wnętrze wozu było nagrzane do granic wytrzymałości, wydawało się, że samochód się zapali. Joe czym prędzej opuścił szybę. Uruchamiając silnik, zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył ciężarówkę z odsłoniętą skrzynią która zbliżała się od wschodniej strony cmentarza. Należała prawdopodobnie do właściciela terenu, którego przyciągnął tu odgłos strzelaniny albo po prostu zwykłe obowiązki. Joe mógł podążyć w stronę zachodniego krańca cmentarza, a potem zatoczyć łuk i dotrzeć do wschodniej bramy, ale spieszył się i pragnął wrócić dokładnie tam, skąd przybył. Nie mogąc opędzić się od myśli, że nadużywa swojego szczęścia, słyszał niemal tykanie, jak w bombie zegarowej. Ruszył, próbując zawrócić za jednym zamachem, ale mu się to nie udało.
38
Wrzucił wsteczny bieg i wcisnął pedał gazu tak mocno, że opony zapiszczały na rozgrzanym asfalcie. Honda wystrzeliła do tyłu. Zahamował i wrzucił bieg do przodu. Cyk, cyk, cyk. Okazało się, że postąpił słusznie, ufając instynktowi. Gdy zbliżał się do ciężarówki, szyba przy tylnych drzwiach, po jego stronie, pękła z hukiem, a siedzenie zasypały odłamki szkła. Nie słyszał strzału, ale wiedział, co się stało. Spojrzał w lewo i zauważył mężczyznę w czerwonej koszuli, który zatrzymał się w połowie zbocza, w pozycji strzeleckiej. Facet był blady jak wskrzeszony trup, który wybiera się na upiorny koktajl. Ktoś klął gardłowo i bełkotliwie. Blick. Oddalał się na czworakach od furgonetki, potrząsając półprzytomnie głową jak ranny w walce bulterier i tocząc z ust krwawą pianę. Następny pocisk uderzył w karoserię wozu z głośnym łomotem, któremu towarzyszył krótki gwizd. Z gwałtownym pędem gorącego, gadającego przy stłuczonych szybach wiatru, honda wywiozła Joego poza zasięg broni palnej. Śmignął obok ciężarówki z taką prędkością, że skręciła gwałtownie, by się z nim nie zderzyć, choć do kolizji sporo jeszcze brakowało. Minął jeden pogrzeb – ubrani na czarno żałobnicy oddalali się, niczym niepocieszone duchy, od otwartego grobu – potem drugi, którego uczestnicy garbili się na krzesłach, jakby szykując się do pozostania na zawsze ze zmarłym, potem jeszcze jakąś azjatycką rodzinę, która kładła na świeżym grobie tackę z owocami i ciastem. Cały czas pędził na złamanie karku. Przejechał obok nienaturalnie białego, rzucającego w słońcu wczesnego popołudnia karłowaty cień kościoła – strzelista wieżyczka z kopułą wspartą na kolumnach, a te z kolei na niższej wieżyczce z
zegarem. Minął dom pogrzebowy w stylu południowokolonialnym, który choć płonął w kalifornijskim powietrzu niczym alabaster, to jednak tęsknił za bagnistymi stanami południa. Joe jechał szaleńczo, spodziewając się bezlitosnego pościgu, choć nikt go jeszcze nie gonił. Był pewien, że rój wozów policyjnych zablokuje mu drogę. Kiedy przejeżdżał na pełnym gazie przez otwartą bramę cmentarza, nie dostrzegł jednak nikogo. Wjechał pod Ventura Freeway, uciekając w labirynt przedmieść San Francisco Valley. Na skrzyżowaniu, drżąc z napięcia, obserwował kawalkadę starych samochodów prowadzonych przez członków klubu automobilowego na niedzielnej przejażdżce: Buick Roadmaster, model 1941, czarny Ford Sportsman Woodie z 1947 o bokach w kolorze miodu, Ford Roadster z 1937 w stylu art deco, z chromowanymi elementami. Każdy z dwunastu pojazdów był hoł-
39
dem złożonym samochodowi jako dziełu sztuki: rozebrane na kawałki i ponownie złożone, ozdobione listwami, wzbogacone dodatkami, niektóre nisko osadzone, sunące tuż nad asfaltem, ze specjalnie wykonanymi atrapami chłodnic, przerobionymi maskami, o zmienionym kształcie reflektorów, błyszczących deklach, ręcznie formowanych krawędziach błotników. Pomalowane, pokryte paskami, wypolerowane – przedmiot czyjejś pasji. Obserwując te wozy, poczuł w piersi coś dziwnego, jakby pierwszy od roku swobodniejszy oddech i jednocześnie napięcie, bolesne, ale i podniecające. Przecznicę dalej był park, w którym jakaś młoda para z trojgiem roześmianych dzieci bawiła się pomimo upału ze złotym retrieverem, rzucając mu plastikowy krążek. Czuł, jak wali mu serce, i zwolnił. Niemal podjechał do krawężnika, żeby popatrzeć.
Na rogu, czekając na przejście przez ulicę, stały jakieś dwie urocze blondynki z college’u, najwidoczniej bliźniaczki, ubrane w białe szorty i czyste białe bluzki. Trzymały się za ręce i były orzeźwiające niczym woda w straszliwym upale. Dziewczyny jak miraż. Nieziemskie w tym zasnutym smogiem miejskim krajobrazie. Czyste, gładkie i promieniste jak anioły. Za ich plecami, wzdłuż budynku mieszkalnego w stylu hiszpańskim rósł ogromny krzew uginający się pod ciężarem cylindrycznych kwiatów o szkarłatnej barwie. Michelle kochała te krzewy. Posadziła takie same na podwórzu ich domu w Studio City. Dzień się zmienił. W jakiś nieokreślony sposób, ale jednak się zmienił. Nie. Nie dzień, nie miasto. To Joe się zmienił, zmieniał się cały czas, wręcz czuł, jak dotyka go i ogarnia coś nowego, niepowstrzymanie niczym fala oceanu. Teraz, w blasku słońca, żal był równie wielki jak w strasznej samotności nocy, rozpacz tak głęboka jak zwykle. Lecz choć Joe zaczął ten dzień pogrążony w melancholii, tęskniąc za śmiercią nagle zapragnął za wszelką cenę żyć. Musiał żyć. Nie miało to nic wspólnego z bliskością śmierci. To nie fakt, że do niego strzelano i omal go nie zabito, otworzył mu oczy na piękno i niezwykłość życia. To nie było takie proste. Motorem zmiany, jaka się w nim dokonywała, był gniew. Czuł pełną goryczy złość, że Michelle nie może oglądać razem z nim kawalkady wspaniałych samochodów albo masy czerwonych kwiatów na krzewach, albo -teraz i tutaj – tej wielobarwnej mnogości liliowych i czerwonych bugenwilli opadających kaskadą z dachu jakiegoś domu. Był wściekle, nieprzytomnie zły, że Chrissie i Nina nigdy nie będą bawić się z psem, nigdy nie dorosną, by oczarować swym pięknem świat, nigdy nie zaznają dreszczu zadowolenia, jaki daje sukces, ani radości z udanego małżeństwa, ani miłości dzieci, które by urodziły. To wściekłość go zmieniła, wgryzła się w niego dostatecznie głęboko, by wyrwać go z rozpaczy i użalania się nad sobą.
40
Jak pan sobie radzi? – spytała kobieta fotografująca groby. Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiać - powiedziała. Niebawem. Wrócę, gdy nadejdzie czas – obiecała, jakby miała jakieś rewelacje do przekazania, jakieś prawdy do ujawnienia. Mężczyźni w hawajskich koszulach. Obeznany z komputerami drań w podkoszulku. Ruda i brunetka w skąpym bikini. Zespoły funkcjonariuszy prowadzących obserwację Joego i najwidoczniej czekających, aż ta kobieta się z nim skontaktuje. Furgonetka nafaszerowana sprzętem obserwacyjnym wspomaganym przez łączność satelitarną, mikrofonami kierunkowymi, komputerami, kamerami o wysokiej rozdzielczości. Zabójcy gotowi zastrzelić go z zimną krwią, ponieważ… Dlaczego? Ponieważ sądzą, że czarna kobieta przy grobach powiedziała mu coś, czego nie powinien wiedzieć? Ponieważ już to, że wie o jej istnieniu, czyni go dla nich niebezpiecznym? Ponieważ uważają że przeszukanie furgonetki pomoże mu ich zidentyfikować i poznać zamiary? Oczywiście nie wiedział prawie nic – ani kim byli, ani czego chcieli od tej kobiety. Ale nasuwał mu się jeden nieodparty wniosek: to, co, jak sądził, wiedział o śmierci swojej żony i córek, było albo błędne, albo niekompletne. Historia katastrofy wydawała się teraz niejasna. Nie potrzebował nawet dziennikarskiego instynktu, by zrozumieć tę mrożącą krew w żyłach prawdę. Pojął ją w chwili, gdy ujrzał kobietę przy grobach. Obserwował, jak robi zdjęcia mogiły, patrzył jej w oczy, słyszał w jej cichym głosie współczucie, poruszyła go tajemnica kryjąca się w jej słowach – Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiać - i zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że coś jest nie tak. A teraz, jadąc przez spokojną okolicę Burbank, czuł, jak wzbiera w nim poczucie niesprawiedliwości, zdrady. Gdzieś poza obojętnym, mechaniczym okrucieństwem świata czaiło się nienawistne zło. Oszustwo. Podstęp. Kłamstwo. Spisek. Jeszcze niedawno przekonywał samego siebie, że odczuwanie gniewu wobec Stworzenia jest bezsensowne, że tylko rezygnacja i obojętność mogą przynieść mu ulgę, złagodzić smutek. I miał rację. Miotanie przekleństw na jakąś wyimaginowaną istotę zasiadającą na niebiańskim tronie było daremnym wysiłkiem, podobnie jak ciskanie kamieniami w gwiazdy, by zgasły. Lecz żywi ludzie stanowili dobry cel dla jego gniewu. Ludzie, którzy ukryli albo przeinaczyli fakty związane z katastrofą samolotu.
Michelle, Chrissie i Nina nigdy nie powrócą. Jego życie nigdy nie będzie takie jak przedtem. Rany w sercu już się nie zagoją. Bez względu na to, jaka prawda czekała na ujawnienie, poznanie jej nie zapewni mu spokojnej przyszłości. Jego życie dobiegło końca i nic nie mogło tego zmienić, nic, ale miał prawo wiedzieć, jak i dlaczego Michelle, Chrissie i Nina umarły. Miał wobec nich święty dług do spłacenia – dowiedzieć się, co się naprawdę stało z nieszczęsnym „747”.
41
Jego gorycz była punktem oparcia, a gniew dźwignią, która pomoże mu poruszyć świat, cały cholerny świat, by dowiedzieć się prawdy – i to bez względu na to, jakie mógłby po drodze wyrządzić szkody i kogo mógłby zniszczyć. Podjechał do krawężnika trzypasmowej ulicy, która prowadziła przez osiedle domów jednorodzinnych. Zgasił silnik i wysiadł z samochodu. Być może pozostało mu już niewiele czasu, nim Blick i inni go dopadną. W nieruchomym, gorącym powietrzu bezwładnie i cicho zwieszały się gałęzie królewskich palm. Zdawało się, że lejący się z nieba żar jest obdarzony mocą balsamowania, jak kawałek bursztynu z zatopionym w środku owadem. Joe zajrzał wpierw pod maskę, ale nie znalazł tam nadajnika. Kucnął przed samochodem i pomacał pod zderzakiem. Nic. Gdzieś z oddali dobiegał warkot helikoptera, z każdą chwilą coraz głośniejszy. Macając na ślepo wewnątrz błotnika po stronie pasażera, a potem przy wahaczu, Joe znalazł tylko brud i smar. W kole też niczego nie było. Helikopter wystrzelił jak pocisk od północy, przelatując niezwykle nisko, nie więcej niż
dwadzieścia metrów nad domami. Długie, smukłe liście palm zadrżały i zaczęły smagać wokół siebie powietrze, poruszone gwałtownym powiewem. Joe spojrzał przestraszony w górę, zastanawiając się, czy załoga helikoptera szuka właśnie jego, ale ten lęk był czystą, niczym nie usprawiedliwioną paranoj ą. Helikopter, kieruj ąc się na południe, poleciał z hukiem śmigieł dalej. Joe nie dostrzegł na nim policyjnych znaków, żadnych liter ani insygniów. Palmy zadrżały, otrząsnęły się i znów znieruchomiały. Joe kontynuował poszukiwania nadajnika. Znalazł go w końcu, urządzenie było przymocowane do amortyzatora, za tylnym zderzakiem hondy. Cały pakunek, razem z bateriami, miał rozmiary pudełka papierosów. Sygnał, który wysyłał, był niesłyszalny. Wyglądał nieszkodliwie. Położył urządzenie na jezdni, zamierzając roztrzaskać je na kawałki łyżką do opon. Kiedy jednak nadjechał wóz zieleni miejskiej, ciągnący przyczepę z pachnącym ładunkiem świeżych ścinek i trawiastej darni, Joe postanowił wrzucić wciąż działający nadajnik na stos zielonych gałązek. Może dranie stracą trochę czasu i energii, podążając za tym wozem na wysypisko śmieci. Już w samochodzie, kilka kilometrów przed sobą zauważył helikopter. Zataczał niewielkie kółka. Potem zawisł w powietrzu i znów zaczął krążyć. A więc jego obawy nie były bezpodstawne. Helikopter był teraz albo nad cmentarzem, albo, co bardziej prawdopodobne, nad nieużytkami na północ od obserwatorium Griffitha, a jego załoga wypatrywała zbiegłej kobiety. Sprzęt, jakim dysponowali, budził respekt.
42 CZĘŚĆ DRUGA
SYNDROM POSZUKIWANIA
5
L os Ang el e s Tim es ” zam iesz c zał w ięcej r ek lam i ogłos zeń n iż jakako lwie k g a zeta w S ta nach, p rzy n osząc je go właśc ici e lom fo rtunę na wet w c z asac h, g dy więk sz ość prasy z n ajd owała się w d ołk u. Jego siedzib a – w ielk i w ieżowiec w c e ntrum – zaj m owała cały kw adrat ulic. Natomiast redakcja „Los Angeles Post”, mówiąc ściśle, nie mieściła się nawet w Los Angeles, lecz w starym, czterokondygnacyjnym budynku w Sun Valley, niedaleko lotniska Burbank, już poza granicami miasta. Zamiast wielopoziomowego parkingu podziemnego, „Post” oferował miejsca na terenie ogrodzonym siatką zwieńczoną drutem kolczastym. Wjazdu nie pilnował uśmiechnięty strażnik w mundurze i z plastikowym identyfikatorem, tylko ponury młody człowiek, mniej więcej dziewiętnastoletni. Siedział na składanym krzesełku pod brudnym parasolem kawiarnianym z wymalowanym znakiem firmowym Cinzano. Słuchał radia, z którego dobiegały dźwięki rapu. Z ogoloną głową złotym kolczykiem w lewym nozdrzu i pomalowanymi na czarno paznokciami, ubrany w workowate, czarne dżinsy, starannie przecięte i postrzępione na kolanie, i luźny, czarny podkoszulek z czerwonym napisem „NIE MA STRACHU”, wyglądał, jakby oceniał wartość każdego samochodu i zastanawiał się, ile by za niego dostał na giełdzie. W rzeczywistości sprawdzał nalepki identyfikacyjne na przedniej szybie, by kierować gości na parking przy ulicy. Nalepki wymieniano co dwa lata, więc ta na szybie hondy była wciąż ważna. W dwa miesiące po katastrofie Joe zawiadomił redakcję, że rezygnuje z pracy, ale jego wydawca, Caesar Santos, nie przyjął prośby o zwolnienie i posłał go na urlop bezpłatny, gwarantując mu powrót do pracy, gdy będzie gotów.
45
Nie był jeszcze gotów. Nigdy nie będzie gotów. Ale teraz musiał skorzystać z redakcyjnych komputerów i znajomości. Przy urządzaniu holu dla interesantów nie szastano pieniędzmi: obowiązkowy beż na ścianach, stalowe krzesła wyściełane niebieskim winylem, stolik do kawy na metalowych nóżkach, z blatem ze sztucznego marmuru, wreszcie dwa egzemplarze najświeższego wydania gazety. Na ścianach wisiały proste, oprawione w ramki czarno-białe zdjęcia wykonane przez Billa Hannetta, legendarnego fotografa. Obrazy zamieszek, miasto w płomieniach, uśmiechnięci szabrownicy biegający po ulicach. Aleje o popękanej na skutek trzęsienia ziemi nawierzchni, domy w gruzach. Młoda Latynoska wyskakująca z szóstego piętra płonącego budynku, wprost w objęcia śmierci. Ciężkie, ołowiane niebo i nadmorska rezydencja na granicy ruiny, stojąca na podmytym przez deszcze, osuwającym się zboczu. Żadne dziennikarskie medium, czy to elektroniczne, czy prasowe, nie zbudowało swej potęgi i reputacji na przekazywaniu dobrych wiadomości. Za biurkiem stał Dewey Beemis, pełniący rolę zarówno recepcjonisty, jak i strażnika; pracował w gazecie od dwudziestu lat, od chwili, gdy jakiś obłąkańczo egoistyczny milioner, wiedziony naiwnym i beznadziejnym zamiarem pozbawienia „Timesa” jego potęgi i prestiżu, założył nowe pismo o zbliżonym profilu politycznym. Początkowo redakcja mieściła się w nowym budynku w Century City, urządzonym przez superprojektanta Stevena Cha-se’a, a Dewey był tylko jednym z wielu strażników. Lecz nawet megalomań-ski milioner, dla którego duma jest wszystkim, zaczyna się w końcu martwić odpływem gotówki. Tak więc personel został zredukowany, a Dewey ostał się dzięki temu, że był jedynym strażnikiem o wzroście stu dziewięćdziesięciu centymetrów, byczym karku i szerokich barach, który potrafił pisać na maszynie z prędkością osiemdziesięciu słów na minutę i odznaczał się niezwykłymi umiejętnościami komputerowca. Z upływem czasu „Post” zaczął wychodzić na swoje. Geniusz i wizjoner, pan Chase, zaprojektował kilka niezwykłych wnętrz, które zyskały bardzo pochlebne recenzje w „Architectural Digest” i innych pismach, a potem pomimo swego geniuszu i talentu umarł, tak jak pewnego dnia umrze milioner, pomimo swego majątku, i jak umrze Dewey Beemis, pomimo różnorakich uzdolnień i zaraźliwego uśmiechu. –Joe! – zawołał Dewey, szczerząc radośnie zęby i podnosząc się z
krzesła. Joe uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń. –Jak leci, Dewey? –Carver i Martin ukończyli w czerwcu college summa cum laude, jeden idzie na prawo, drugi na medycynę – wypalił Dewey, jakby ta wiadomość była znana dopiero od paru godzin i miała właśnie trafić na pierwszą stronę jutrzejszego wydania. W przeciwieństwie do milionera, który go zatrudniał, Dewey czerpał dumę nie z własnych osiągnięć, ale z dokonań swoich dzieci. – A Julie ukończyła drugi rok w Yale. Dostaje stypendium, ma wysoką
46
średnią i na jesieni zostanie redaktorem literackiego magazynu studenckiego. Chce być pisarką, jak ta Annie Proulx, którą w kółko czyta… W oczach Deweya, niczym ciemna chmura zakrywająca jasny księżyc, pojawiło się nagłe wspomnienie lotu 353. Umilkł zawstydzony, że chwali się osiągnięciami swoich pociech przed człowiekiem, który stracił dzieci na zawsze. –Jak tam Lena? – spytał Joe. Lena to była żona Deweya. –Dobrze… OK, tak, OK. Dewey uśmiechnął się i przytaknął, by ukryć zakłopotanie, ale po chwili znów promieniał wrodzonym entuzjazmem dla rodziny. Joe nienawidził w swoich przyjaciołach tego zażenowania, tej litości. Nawet po roku można było ją wyczuć. Dlatego między innymi unikał dawnych znajomych. To, co dostrzegał w ich
oczach, było niekłamanym współczuciem, ale Joemu zdawało się – niesprawiedliwie, wiedział o tym – że patrzą na niego ze smutkiem jak na kogoś, kto nie potrafi ułożyć sobie na nowo życia. –Muszę iść na górę, Dewey, spędzić tam trochę czasu, pogrzebać w materiałach, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Oblicze Deweya rozjaśniło się. –Wracasz, Joe? –Może – skłamał. –Znów w zespole? –Myślę o tym. –Pan Santos się ucieszy. –Jest dzisiaj? –Nie. Wyjechał na wakacje, a mówiąc dokładniej jest na rybach w Van-couver. Ciesząc się, że nie będzie musiał okłamywać Caesara, by ukryć swe prawdziwe motywy, Joe powiedział: –Chodzi mi po głowie taka niezwykła historia o ludziach, coś, czym się rzadko zajmowałem. Pomyślałem, że przyjdę tu i przejrzę sobie materiały. –Pan Santos na pewno chciałby, żebyś czuł się jak u siebie w domu. Wal na górę. –Dzięki, Dewey. Joe pchnął drzwi wahadłowe i znalazł się w długim holu. Na podłodze leżał zielony, wytarty dywan, ściany wypłowiały ze starości, a sufit był wyłożony bezbarwnymi płytkami dźwiękoszczelnymi. Luksus typowy dla lat w Century City zniknął i teraz obowiązywał styl dziennikarstwa partyzanckiego: przaśnego, lecz uczciwego. Na lewo znajdowały się dwie windy. Ich drzwi były podrapane i powyginane. Parter – w większości przeznaczony na kartoteki, dział reklamy i kolportażu – wypełniała sobotnia cisza. Joe czuł się w tej martwocie jak intruz. Wyobrażał sobie, że każdy, kto go tu spotka, od razu się zorientuje, że powrót do pracy to tylko pretekst, by się tu zjawić.
47
Gdy czekał na windę, przybiegł z recepcji Dewey, by dać mu białą, zaklejoną kopertę. –Właśnie sobie przypomniałem. Kilka dni temu przyszła jakaś kobieta i powiedziała, że ma dla ciebie informacje dotyczące pewnej historii. –Jakiej historii? –Nie powiedziała. Dodała tylko, że będziesz wiedział, o co chodzi. Joe wziął kopertę, gdy drzwi windy się rozsunęły. –Mówiłem jej, że nie pracujesz tu już od dziesięciu miesięcy, a ona chciała twój numer telefonu – ciągnął Dewey. – Powiedziałem oczywiście, że nie wolno mi go podawać. Ani twojego adresu. –Dzięki, Dewey – odparł Joe, wchodząc do windy. –Obiecałem, że prześlę ci ten list albo zadzwonię do ciebie. Potem dowiedziałem się, że się przeprowadziłeś i że masz nowy telefon. Nikt go nie znał. –To nie może być nic ważnego – zapewnił go Joe, pokazując kopertę. W końcu nie zamierzał wracać do dziennikarstwa. Kiedy drzwi windy zaczęły się zamykać, Dewey je zablokował. Marszcząc brwi powiedział: –Widzisz, nie chodzi tylko o to, że brakowało informacji w twoich dokumentach. Nikt tutaj, żaden z twoich przyjaciół, nie miał pojęcia, gdzie się podziewasz. –Wiem. Dewey zawahał się, potem spytał:
–Byłeś na dnie, prawda? –Niewiele brakowało – przyznał Joe. – Ale powoli się odbijam.
–Przyjaciele mogą przytrzymać drabinę, będzie ci łatwiej się wspinać. Joe, wzruszony, przytaknął. –Po prostu pamiętaj – powiedział Dewey. –Dzięki. Dewey cofnął się, a wtedy drzwi się zamknęły. Winda ruszyła w górę.
Prawie całe drugie piętro zajmował newsroom, który dzielił się na labirynt ciasnych, mogących przyprawić o klaustrofobię klitek, które zasłaniały widok na całe pomieszczenie. Każde stanowisko wyposażono w komputer, telefon, krzesło o ergonomicznym kształcie i inne nieodłączne składniki dziennikarskiego fachu. Pomieszczenie przypominało znacznie większy newsroom w „Timesie”. Różnica polegała tylko na tym, że meble i przesuwane ścianki były tam nowsze i ładniejsze niż tutaj, a wyposażenie pozbawione domieszek azbestu i formaldehydu, które rozsiewały w powietrzu ostrą woń. Poza tym w „Timesie” nawet w sobotnie popołudnie panowałby znacznie większy ruch.
48
Joemu dwukrotnie proponowano pracę w „Timesie”, ale za każdym razem odmawiał. Choć Szara Dama, jak w niektórych kręgach nazywano konkurencję, była dużą gazetą, uchodziła również za gruby od reklam głos w obronie status quo. Joe wierzył, że w „Post” miał szansę uprawiać lepsze i bardziej agresywne dziennikarstwo. Jego gazeta wydawała się czasem istną oazą spokoju, ale zawsze skłaniała się ku nieprzejednanej postawie i ostremu, nieszablonowemu stylowi. Cieszyła się też reputacją dziennika, który nigdy nie wierzył do końca wypowiedziom polityków i z góry zakładał, że każdy urzędnik państwowy jest skorumpowany albo niekompetentny, zwariowany na punkcie seksu albo władzy. Kilka lat wcześniej, po trzęsieniu ziemi, sejsmolodzy odkryli związek między uskokiem przebiegającym pod samym sercem Los Angeles i tym, który znajdował się pod trasami przecinającymi dolinę San Fernando. Redakcję obiegł wtedy dowcip mówiący o tym, jakie straty poniosłoby miasto, gdyby wstrząs zniszczył w tej samej chwili „Timesa” w centrum miasta i „Post” w Sun Valley Mieszkańcy Los Angeles, pozbawieni tej drugiej gazety, nie wiedzieliby, którzy politycy i urzędnicy państwowi ich oszukują przyj-mują łapówki od znanych handlarzy narkotyków i uprawiają seks ze zwierzętami. Jednakże znacznie większą tragedią byłaby strata trzykilogramowego wydania niedzielnego „Timesa”, bez którego nikt nie miałby pojęcia, które sklepy są otwarte. Nawet jeśli „Post” był równie uparty i zawzięty jak przyuczony do łapania szczurów terier, którego zapach gryzoni doprowadza do szału – a w gruncie rzeczy był czymś takim – to w oczach Joego usprawiedliwiał go bezinteresowny charakter takiej dziennikarskiej wściekłości. Poza tym wiele spośród opisywanych osób było rzeczywiście tak skorumpowanych, jak chciała o tym przekonać czytelników gazeta. Liczyło się też to, że Michelle była felietonistką w „Post”. Tutaj ją poznał, zalecał się do niej, tutaj razem pracowali. Przez tyle dni przychodziła tu, nosząc w sobie ich dzieci. Teraz ten budynek był przepełniony jej obecnością. Nawet gdyby Joe zdołał odzyskać równowagę i wmówić sobie, że życie ma cel, dla którego warto się poświęcić, zawsze by ją tu widział. Nigdy nie mógłby już tu pracować. Podszedł wprost do swego stanowiska, ciesząc się, że nie zauważył go żaden z dawnych przyjaciół. Na jego miejscu posadzono Randy’ego Col-waya, porządnego faceta, który z pewnością nie miałby pretensji, gdyby zastał Joego na swoim krześle. Na korkowej tablicy wisiały zdjęcia żony Randy’ego, ich dziewięcioletniego syna Bena i sześcioletniej Lisbeth. Joe przyglądał im się przez dłuższą chwilę – potem już na nie nie spojrzał. Włączył komputer i wyciągnął z kieszeni kopertę, którą znalazł w skrytce białej furgonetki na cmentarzu. Zawierała ważny dowód rejestracyjny. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że jego właściciel nie ma nic wspólnego z rządem czy policją okazała się nim instytucja o nazwie Medsped, Inc.
49
Na litość boską, nie spodziewał się, że to wszystko jest działaniem jakiejś korporacji! Wallace Blick i jego porywczy kompani w hawajskich koszulach nie wyglądali może na policjantów ani agentów federalnych, ale na pewno wyczuwało się w nich bardziej gliniarzy niż szefów wielkich firm, z jakimi Joe kiedykolwiek miał do czynienia. Następnie wszedł w wykaz poprzednich wydań gazety. Miał dostęp do każdego słowa wszystkich egzemplarzy „Post” od czasu jego powstania – z wyjątkiem rysunków, horoskopów, krzyżówek i temu podobnych. Fotografie też tam były. Dał polecenie wyszukania hasła „Medsped” i znalazł sześć wzmianek. Drobne rzeczy ze szpalt poświęconych biznesowi. Przeczytał wszystko do końca. Medsped, korporacja z New Jersey, zaczynała od medycznych usług lotniczych w większych miastach. Potem rozszerzyła zakres działalności o ekspresowe dostawy medyczne, na przykład krwi i tkanek, jak również drogiego i delikatnego sprzętu naukowego. Firma podejmowała się nawet przewożenia próbek wysoce zakaźnych bakterii i wirusów między współpracującymi ze sobą laboratoriami, zarówno cywilnymi, jak i wojskowymi. W tym celu utrzymywała skromną eskadrę samolotów i helikopterów. Helikoptery. Nie oznakowane białe furgonetki?
Osiem lat temu Medsped został zakupiony przez Teknologik, Ina, korporację z Delaware posiadającą na własność mnóstwo firm w przemyśle medycznym i komputerowym. Holdingi komputerowe zajmowały się opracowywaniem produktów, głównie oprogramowania, dla różnych ośrodków medycznych i medyczno-badawczych. Kiedy Joe zabrał się za Teknologik, komputer podsunął mu w nagrodę czterdzieści jeden artykułów, głównie ze stron poświęconych biznesowi. Dwa pierwsze były jednak tak suche, tak naszpikowane żargonem dotyczącym inwestowania i księgowości, że nagroda szybko zaczęła przypominać karę. Polecił komputerowi wydrukować kopie czterech najdłuższych artykułów. Zamierzał przejrzeć je później. Kiedy z drukarki zaczęły wychodzić pierwsze stronice, poprosił o wszystko, co „Post” opublikował na temat katastrofy samolotu. Na ekranie ukazała się lista nagłówków wraz z datami. Joe musiał się wpierw przygotować na przejrzenie zawartości tego pliku. Siedział przez minutę czy dwie z zamkniętymi oczami, oddychając głęboko i starając się przywołać w myślach obraz załamującej się fali na plaży w Santa Monica. Wreszcie, zaciskając zęby tak mocno, że drgały mu szczęki, wywoływał po kolei materiał, przeglądając jego zawartość. Chciał znaleźć komunikat zawierający pełną listę pasażerów. Przeleciał szybko zdjęcia z miejsca katastrofy, które ukazywały szczątki maszyny, tak małe i surrealistycznie powyginane, że oko nie potrafiłoby zre-
50
konstruować z tej ruiny samolotu. Na fotografiach w ponurym brzasku zza zasłony deszczu, który zaczął padać w dwie godziny po katastrofie, wyłaniali się pracownicy Komisji Bezpieczeństwa Transportu krążący po miejscu zagłady w strojach ochronnych i kapturach z maskami. W tle majaczyły popalone drzewa, ich sękate, czarne konary rozcapierzały się ku niebu. Odszukał nazwisko szefa zespołu Komisji – Barbara Christman – i czternastu specjalistów pracujących pod jej kierownictwem. Kilka artykułów uzupełniono zdjęciami członków załogi i pasażerów. Nie wszyscy z trzystu trzydziestu ludzi na pokładzie samolotu zostali pokazani. Uwagę skupiono na ofiarach, które pochodziły z południowej Kalifornii i wracały właśnie do domu, mieszkańcy wschodnich stanów zostali pominięci. Michelle i dziewczynki, należące do dziennikarskiej rodziny, jaką stanowił „Post”, były szczególnie wyeksponowane. Osiem miesięcy wcześniej, w czasie przeprowadzki do nowego mieszkania, walcząc z chorobliwą i obsesyjną troską o rodzinne albumy i zdjęcia, Joe schował je do wielkiego kartonu, uważał bowiem, że rozdzieranie ran nie sprzyja ich gojeniu. Zakleił pudło taśmą i umieścił w kącie garderoby. Teraz, podczas przeglądania materiału, kiedy na ekranie ukazały się ich twarze, prawie nie mógł oddychać, choć początkowo sądził, że przygotował się na tę chwilę dostatecznie dobrze. Zdjęcie Michelle, zrobione przez fotoreportera „Post”, uchwyciło jej piękno, ale nie delikatność, nie inteligencję, nie urok, nie śmiech. Wydawało się boleśnie zubożone, ale mimo wszystko to była Michelle. Chrissie została uwieczniona podczas bożonarodzeniowego przyjęcia w redakcji zorganizowanego dla dzieci pracowników gazety. Uśmiechała się szeroko, oczy jej błyszczały. Tak bardzo błyszczały. I mała Nina, która czasem chciała, by jej imię wymawiano „Nina”, a czasem „Naj-na”, uśmiechała się lekko swym tajemniczym półuśmiechem, który zdawał się mówić, że dziewczynka zna magiczne sekrety. Uśmiech dziecka na zdjęciu przypomniał Joemu piosenkę, którą czasem śpiewał, kiedy kładł córeczkę do łóżka. Nim zdążył się zorientować, co robi, usłyszał własny szept: „Naj-na, Ni-na, czyś ją widział? Ni-na, Naj-na, taka fajna”. Coś się w nim załamało. Bał się, że straci panowanie nad sobą. Kliknął myszą, by usunąć obraz z ekranu. Ale nie zdołał wymazać z myśli tych ukochanych twarzy, tkwiły tam teraz jeszcze wyraźniejsze niż na zdjęciach, które chował do pudła. Wychylając się na krześle, zakrywając twarz dłońmi, drżąc, powtarzał stłumionym głosem: „Do diabła, do diabła”. Fala rozbijająca się na piasku, teraz tak jak przedtem, jutro jak dzisiaj. Zegary i krosna. Zachody i wschody słońca, fazy księżyca. Maszyny, które terkoczą i tykają. Wieczny rytm, bezsensowny ruch. Jedyną normalną reakcją jest obojętność.
Opuścił dłonie. Znów się wyprostował. Próbował skupić się na ekranie komputera.
51
Bał się, że zwróci na siebie czyjąś uwagę. Gdyby jakiś dawny znajomy zajrzał do jego osłoniętego trzema ściankami stanowiska, by sprawdzić, co się stało, Joe musiałby wyjaśniać, co tu robi, albo nawet silić się na grzeczność. Znalazł wykaz pasażerów, którego szukał. „Post” oszczędził mu czasu i wysiłku, sporządzając osobną listę ofiar z południowej Kalifornii. Wydrukował ich nazwiska i adresy. Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiać, powiedziała kobieta fotografująca groby, z czego wywnioskował, że przekaże mu pewne rzeczy później. Proszę nie rozpaczać. Ujrzy pan, tak jak inni. Co ujrzy? Nie miał pojęcia. Cóż mogła mu powiedzieć, by złagodzić jego rozpacz? Nic. Nic. …jak inni. Ujrzy pan, tak jak inni. Jacy inni? Narzucała mu się tylko jedna odpowiedź: inni ludzie, którzy utracili swych bliskich w katastrofie, którzy byli tak samotni jak on, ludzie, z którymi ta kobieta już rozmawiała. Nie zamierzał czekać bezczynnie, aż znów się z nim skontaktuje. Mając na karku Wallace’a Blicka i jego kompanów, mogłaby już nie zdążyć. Nigdy nie złożyć mu wizyty i nie zaspokoić
jego ciekawości. Kiedy skończył porządkować i spinać wydruki, zauważył białą kopertę, którą oddał mu Dewey Beemis. Przedtem oparł ją o pudełko z chusteczkami higienicznymi, które stało obok komputera, i zapomniał o niej. Jako reporter kryminalny, którego nazwisko często widniało w gazecie, dostawał od czasu do czasu informacje od czytelników, mających, mówiąc łagodnie, nie po kolei w głowie. Twierdzili, że są prześladowani przez tajemną sektę satanistów, która działa w miejskich parkach, albo że wiedzą o złych bossach przemysłu tytoniowego planujących zatrucie odżywki dla niemowląt nikotyną, albo że mieszkają naprzeciwko gniazda pająkowatych przybyszy z kosmosu, którzy próbują uchodzić za miłą rodzinę koreańskich imigrantów. Raz, gdy już nie mógł w żaden sposób odczepić się od pewnego oryginała o dzikich oczach, który utrzymywał, że burmistrz Los Angeles nie jest człowiekiem, tylko robotem kontrolowanym przez audioanimatroniczny wydział w Disneylandzie, Joe zniżył głos i powiedział z lękliwą szczerością: „Tak, wiemy o tym od lat. Ale jeśli wydrukujemy na ten temat choć słowo, ludzie w Disneylandzie zabiją nas wszystkich”. Mówił z takim przekonaniem, że wariat odskoczył od niego jak oparzony i zwiał. Teraz też spodziewał się nabazgranej kredkami informacji o złych, obłąkanych Marsjanach udaj ących mormonów – czy czegoś w tym rodzaju. Otworzył kopertę. Zawierała jedną potrójnie złożoną kartkę białego papieru.
52
Trzy równo napisane na maszynie zdania zrobiły na nim wrażenie wyjątkowo okrutnego wytworu mózgu jakiegoś wariata, paranoidalnego krzyku: „Próbowałam się z tobą
skontaktować, Joe. Moje życie zależy od twojej dyskrecji. Byłam na pokładzie «747», lot 353”. Wszyscy na pokładzie samolotu zginęli, a Joe nie wierzył w możliwość przesyłki z Tamtego Świata, co prawdopodobnie wyróżniało go spośród mieszkańców miasta aniołów epoki New Age. U dołu kartki widniało imię: Rosę Tucker. Poniżej numer telefonu z kodem Los Angeles. Nie było żadnego adresu. W przypływie gniewu, który już trochę przygasł, ale bez trudu mógł znów przerodzić się w wielki ogień, Joe niemal złapał za słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić do pani Tucker. Chciał jej powiedzieć, że jest niebezpieczną wariatką która żyje w świecie schizofrenicznych fantazji, psychicznym wampirem żywiącym się nieszczęściem innych ludzi, pragnącym zaspokoić jakieś swoje chore potrzeby… I wtedy w pamięci zabrzmiały mu słowa Wallace’a Blicka na cmentarzu. Nie wiedząc, że ktoś jest w furgonie, Joe nachylił się przez otwarte drzwi po stronie pasażera i w poszukiwaniu telefonu komórkowego otworzył skrytkę. Blick, biorąc go za jednego z mężczyzn w hawajskich koszulach, spytał: „Macie Rosę?”. Rosę. Ponieważ Joe wystraszył się uzbrojonych mężczyzn, ponieważ lękał się o kobietę, którą ścigali i ponieważ był zaskoczony czyjąś obecnością w furgonetce, słowa Blicka jakoś mu umknęły. Wszystko działo się tak szybko. Dopiero teraz przypomniał sobie, co tamten powiedział. Rosę Tucker musiała być kobietą z polaroidem, tą która robiła zdjęcia grobów. Gdyby była tylko wariatką żyjącą w jakimś schizofrenicznym świecie, Medsped czy Teknologik – czy co to u diabła było – nie angażowałyby tylu ludzi i środków, by ją złapać. Przypomniał sobie niezwykłą osobowość kobiety na cmentarzu. Jej bezpośredniość. Opanowanie i nadzwyczajny spokój. Siłę spojrzenia. Nie wyglądała na wariatkę. Wręcz przeciwnie. Próbowałam się z tobą skontaktować, Joe. Moje życie zależy od twojej dyskrecji. Byłam na pokładzie „ 747”, lot 353. Joe, nie wiedząc, co robi, zerwał się z krzesła i tkwił przez chwilę nieruchomo w miejscu. Serce waliło mu jak młotem, a kartka drżała w dłoniach. Wyszedł zza biurka i stanął w przejściu między stanowiskami, rozglądając się po newsroomie i szukając wzrokiem kogoś, z kim mógłby podzielić się tą rewelacją. Spójrz tutaj. Czytaj, czytaj. To coś strasznego, Jezu, coś strasznego, zupełnie inaczej, niż nam mówili. Ktoś oddalił się z miejsca katastrofy, ktoś ją przeżył. Musimy coś z tym zrobić,
dowiedzieć się prawdy. Nikt nie przeżył, powiedzieli, nikt, apokaliptyczna kraksa, katastrofa absolutna. W czym jesz-
53
cze nas okłamali? Jak ci ludzie w samolocie umarli? Dlaczego umarli? Dlaczego umarli? Nim ktokolwiek zdążył zobaczyć go w tym stanie, pełnego wściekłości i zdumienia, nim Joe poszukał wzrokiem jakiejś znanej mu twarzy, by podzielić się z kimś tą rewelacją zawahał się. Rosę Tucker pisała wyraźnie, że jej życie zależy od jego dyskrecji. Poza tym prześladowało go wariackie przeczucie, tym silniejsze przez swoją absurdalność, że gdyby pokazał tę kartkę innym, okazałaby się czysta i nie zapisana, że gdyby wcisnął im do rąk prawo jazdy Blicka, zamieniłoby się w jego własne, że gdyby zabrał kogoś ze sobą na cmentarz, nie znalazłby łusek po nabojach w trawie ani śladów opon białego forda na asfalcie, i stwierdzono by, że nikt nie widział furgonetki ani nie słyszał strzałów. To była tajemnica, która została przekazana tylko jemu, nikomu więcej, tylko jemu, i nagle pojął, że szukanie odpowiedzi nie jest zwykłym obowiązkiem, ale świętą powinnością. Rozwiązanie tajemnicy stanowiło jego misję, jego cel i być może nie znane jeszcze odkupienie. Nie wiedział nawet dokładnie, co to wszystko może znaczyć. Czuł po prostu do głębi, że kryje się w tym jakaś prawda. Drżąc usiadł z powrotem na krześle. Zastanawiał się, czy nie traci rozumu.
54
6
oe zadzwonił na dół, do recepcji, i spytał Deweya Beemisa o kobietę, która zostawiła kopertę. – Taka niewielka babeczka – odparł Dewey. Jednak strażnik był olbrzymem i nawet licząca metr osiemdziesiąt Amazonka mogła mu się wydawać mała. –Powiedzmy, sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, czy niższa? –Może ze sto pięćdziesiąt trzy, sto pięćdziesiąt pięć. Ale silna. Jedna z tych panienek, co to wyglądają przez całe życie jak dziewczynki, ale gdy tylko trochę podrosną potrafią przesuwać góry. –Czarna? – spytał Joe. –Tak, zgadza się. –Ile miała lat? –Może ze czterdzieści. Ładna. Włosy jak krucze skrzydła. Coś cię niepokoi, Joe? –Nie, nie. Wszystko w porządku. –Masz dziwny głos. Czy z tą kobietą wiążą się jakieś kłopoty?
–Nie, jest OK. Dzięki, Dewey. Joe odłożył słuchawkę. Czuł na karku gęsią skórkę. Rozmasował sobie szyję. Dłonie miał mokre od potu. Wytarł je o dżinsy. Podenerwowany, wziął do ręki wydruk z listą pasażerów lotu 353. Posługując się linijką zmierzał w dół kartki, nazwisko za nazwiskiem, aż doszedł do doktor Rosę Marii Tucker. Doktor. Mogła być doktorem medycyny albo literatury, biologiem albo socjologiem, muzykologiem albo dentystą, ale w przekonaniu Joego fakt, że zapra-
55
cowała sobie na tytuł naukowy, potwierdzał jej wiarygodność. Nieszczęśliwi ludzie, którzy wierzyli, że burmistrz jest robotem, nadawali się na pacjentów szpitali psychiatrycznych bardziej niż doktorzy jakichkolwiek nauk. Według listy Rosę Tucker miała czterdzieści trzy lata i mieszkała w Ma-nassas, w Wirginii. Joe nigdy nie był w Manassas, ale kilka razy przejeżdżał obok tego miasta, które stanowiło dalekie peryferie Waszyngtonu i leżało niedaleko od miejsca, gdzie żyli rodzice Michelle. Obrócił się w stronę komputera i zaczął jeszcze raz przeglądać relacje z katastrofy, szukając trzydziestu czy czterdziestu zdjęć przedstawiających pasażerów. Liczył, że fotografia Rosę Tucker też tam będzie. Nie było.
Sądząc po opisie Deweya, kobieta, która zostawiła dla niego kartkę i ta na cmentarzu – którą Blick nazwał „Rosę" – to jedna i ta sama osoba. Jeśli owa Rosę była naprawdę doktor Rosę Marie Tucker z Manassas, w stanie Wirginia – czego nie można by potwierdzić bez fotografii – to w takim razie naprawdę znajdowała się na pokładzie samolotu. I przeżyła. Joe powrócił z niechęcią do dwóch największych fotografii z miejsca katastrofy. Pierwsza – niesamowite ujęcie – przedstawiała burzowe niebo, spalone na węgiel drzewa, zmiażdżone i powykręcane jak surrealistyczne rzeźby szczątki samolotu, a także ludzi z komisji, którzy, w kombinezonach chroniących przed skażeniem biologicznym i kapturach, wydawali się pozbawieni twarzy, przypominali zatopionych w modlitwie mnichów albo złowieszcze duchy w zimnej i wygasłej komnacie zapomnianych głębi piekła. Druga fotografia została wykonana z lotu ptaka i ukazywała szczątki samolotu, roztrzaskane i porozrzucane w tak wielkim promieniu, że określenie „katastrofa” wydawało się żałośnie nieadekwatne do rozmiarów zniszczenia. Nikt nie mógł przeżyć tego kataklizmu. A jednak Rosę Tucker, jeśli była tą samą Rosę Tucker, która tamtej nocy weszła na pokład samolotu, nie tylko przeżyła, ale też oddaliła się z miejsca katastrofy o własnych siłach. Bez poważniejszych obrażeń. Nie była przecież zeszpecona bliznami ani kaleka. Niemożliwe. Spadając przez ponad sześć długich kilometrów, pędząc coraz szybciej ku twardej ziemi i skale, „747” nie tyle się rozbił, ile rozpłaszczył jak kawałek plasteliny, którym rzucono o kamienny mur, a potem eksplodował, i jeszcze przewalał się bezwładnie w straszliwym szaleństwie płomieni. Uciec ze zniszczonej przez Boga Sodomy, wyjść z ognistego pieca Nabuchodonozora jak Szadrak, wstać po czterech dniach z martwych jak Łazarz – wszystko byłoby cudem o wiele mniejszym niż ocalenie z katastrofy tego samolotu. Gdyby jednak naprawdę wierzył, że to niemożliwe, jego umysłu nie ogarnęłyby gniew i niepokój, dziwna groza, nieopanowana ciekawość. Czuł w sobie szaloną potrzebę zrozumienia czegoś niepojętego, oswojenia cudu.
56
Zadzwonił do informacji w Manassas, by zdobyć telefon doktor Rosę Tucker. Spodziewał się usłyszeć, że nie ma takiego numeru albo że został odłączony. W końcu, przynajmniej oficjalnie, Rosę Tucker była martwa. Podano mu jednak numer. Nie mogła przecież oddalić się z miejsca katastrofy, wrócić do domu i żyć sobie dalej, nie wzbudzając sensacji. Poza tym ścigali ją niebezpieczni ludzie. Gdyby powróciła do Manassas, na pewno by ją znaleźli. Może jej rodzina wciąż mieszkała pod tym samym adresem. Niewykluczone, że z jakichś powodów zachowali numer telefonu pod jej nazwiskiem. Joe wystukał cyfry. Podniesiono słuchawkę po drugim sygnale. –Tak? –Czy to mieszkanie państwa Tucker? – spytał Joe. –Tak, zgadza się – odpowiedział mu męski głos, rześki i pozbawiony lokalnego akcentu. –Czy mogę mówić z doktor Tucker? –A kto prosi? Intuicja nakazała Joemu zataić nazwisko. –Wally Blick. –Przepraszam, kto? –Wallace Blick. Mężczyzna po drugiej stronie milczał. Po chwili spytał: –A o co chodzi? Jego głos ledwie się zmienił, ale wyczuwało się w nim lekki niepokój, cień ostrożności.
Joe pomyślał, że chce być za sprytny, i odłożył słuchawkę. Znów otarł dłonie o dżinsy. Jakiś reporter, przechodząc obok stanowiska Joego i przeglądając notatki nabazgrane na kartce, przywitał go nie podnosząc głowy: –Hej, Randy. Joe obejrzał napisaną na maszynie wiadomość od Rosę i zadzwonił na numer w Los Angeles, który podała. Po piątym sygnale odezwała się jakaś kobieta: –Halo? –Czy mogę mówić z Rosę Tucker? –Nie ma tu nikogo o takim nazwisku – odparła. Miała akcent głębokiego południa. – Dzwoni pan pod zły numer. Nie odłożyła jednak słuchawki. –Sama mi dała ten numer – nie ustępował Joe. –Niech zgadnę, złotko. To była dama, którą poznałeś na przyjęciu. Udawała miłą żeby cię spławić.
57
–Nie sądzę, by chciała to zrobić. –Och, nie chcę przez to powiedzieć, że jesteś brzydki, kochanie – powiedziała głosem, który przywodził na myśl kwiaty magnolii, miętówkę i wilgotne, ciężkie od woni jaśminu noce. – Po prostu nie byłeś w jej typie. Zdarza się najlepszym. –Nazywam się Joe Carpenter. –Ładnie. Dobre, przyzwoite nazwisko. –A jak ty się nazywasz? –A jak ci się wydaje? – spytała, drażniąc się z nim. –Jak mi się wydaje? –Może Oktawia albo Juliette? –Bardziej Demi. –Jak Demi Moore, gwiazda filmowa? – spytała niedowierzająco. –Masz w głosie coś sexy, coś ognistego. –Kochanie, mój głos to zgrzyt piachu i ostre igły.
–Pod piachem i igłami kryje się ogień. Miała wspaniały, optymistyczny śmiech. –Pan Joe Carpenter, przydomek „Gładki”. OK, podoba mi się Demi. –Posłuchaj, naprawdę chciałbym rozmawiać z Rosę. –Zapomnij o tej Rosę. Nie tęsknij za nią dała ci fałszywy numer. Morze jest wielkie, ryb w nim dużo. Joe był pewien, że ta kobieta zna Rosę i że spodziewała się jego telefonu. Biorąc jednak pod uwagę determinację ludzi ścigających enigmatyczną doktor Tucker, ostrożność Demi wydawała się zrozumiała. –A jak wyglądasz, kochanie? –Sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, kasztanowe włosy, szare oczy. –Przystojny? –W miarę.
–A ile masz lat, Przystojniaku Joe? –Więcej od ciebie. Trzydzieści siedem.
–Masz słodki głos. Chodzisz na randki w ciemno? Demi mimo wszystko zamierzała się umówić. –Randki w ciemno? – spytał. – Nie mam nic przeciwko.
–No to co powiesz na spotkanie z sexy-ognistą małą kobietką? – zaproponowała ze śmiechem. –Pewnie. Kiedy? –Jesteś wolny jutro wieczór? –Liczyłem na wcześniej. –Nie spiesz się tak, Przystojniaku Joe. W tych sprawach potrzeba czasu, wtedy jest szansa, że wszystko zadziała jak należy, że nikt nie poczuje się skrzywdzony i że nie będzie złamanych serc. Według Joego Demi dawała do zrozumienia, że chce dobrze przygotować spotkanie, że teren musi być należycie zbadany i zabezpieczony, tak by
58
Rosę nic się nie stało. Niewykluczone też, że nie mogła skontaktować się z nią w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. –Poza tym, kochanie, jeśli będziesz nalegał, dziewczyna zacznie się zastanawiać, dlaczego tak się napalasz, skoro jesteś taki atrakcyjny. –W porządku. Gdzie się jutro spotkamy? –Dam ci adres pewnego lokalu w Westwood. Spotkamy się pod nim o szóstej, wejdziemy i napijemy się kawy. Przy okazji będziemy mogli się przekonać, czy sobie odpowiadamy. Jeśli uważasz, że naprawdę jesteś atrakcyjny i że ja jestem sexy-ognista jak mój głos, to… no cóż, zanosi się na wieczór pełen złotych wspomnień. Masz coś do pisania? –Tak – odparł i zapisał nazwę i adres kawiarni. –A teraz wyświadcz mi przysługę, złotko. Masz tam kartkę z numerem telefonu. Podrzyj ją na kawałeczki i wrzuć do kibelka. – A kiedy się nie odzywał, dodała: – Numer i tak już nie będzie aktualny. Odłożyła słuchawkę. Trzy napisane na maszynie zdania nie stanowiły dowodu, że doktor Rosę Tucker przeżyła lot 353 albo że istniały jakieś wątpliwości co do przyczyn katastrofy. Mógł sam to napisać. Nazwisko doktor Tucker też było wystukane na maszynie, nie dysponował więc jej autentycznym podpisem. Mimo to nie chciał pozbywać się kartki. Choć nie stanowiłaby dla nikogo żadnego dowodu, wszystkie te fantastyczne wydarzenia wydawały mu się dzięki niej bardziej realne. Zadzwonił jeszcze raz pod numer Demi, by sprawdzić, czy pomimo swoich zapewnień podniesie słuchawkę. Ku swemu zaskoczeniu usłyszał nagrany na taśmę komunikat agencji telefonicznej, że numer jest już nieaktualny. A także radę, by się upewnił, że prawidłowo wykręcił cyfry, a potem skontaktował się z informacją. Spróbował jeszcze raz, z identycznym rezultatem. Sprytne. Zastanawiał się, jak to zostało zrobione. Demi najwidoczniej była bardziej wyrafinowana niż jej chrapliwy głos. Gdy Joe odłożył słuchawkę, telefon zadzwonił. Tak się wystraszył, że cofnął dłoń jak oparzony. Zakłopotany własną nerwowością odebrał po trzecim sygnale. –Halo? –„Los Angeles Post”? – spytał jakiś mężczyzna. –Tak.
–Czy to linia bezpośrednia do Randy’ego Colwaya? –Zgadza się. –Czy to pan Colway? Zdenerwowanie i rozmowa z Demi sprawiły, że był rozkojarzony Dopiero teraz rozpoznał bezbarwny głos mężczyzny, który odebrał telefon w domu Rosę Marie Tucker w Manassas, w Wirginii. –Czy to pan Colway? – spytał ponownie tamten. –Jestem Wallace Blick – odparł Joe.
59
–Pan Carpenter? Joe poczuł, jak po kręgosłupie, kręg za kręgiem, pełznie mu lodowaty dreszcz. Odłożył z trzaskiem słuchawkę. Wiedzieli, gdzie jest. Niezliczone stanowiska pracy w newsroomie przestały przypominać szereg anonimowych dziupli. Zmieniły się w labirynt o niezliczonych ślepych korytarzach. Szybko zebrał wydruki i kartkę, którą pozostawiła dla niego Rosę Tuc-ker. Kiedy wstawał z krzesła, telefon znów zadzwonił. Tym razem Joe nie podniósł słuchawki.
W drodze na dół spotkał Dana Shaversa, który wracał z działu fotokopii z plikiem papierów w lewej dłoni i ze zgaszoną fajką w prawej. Całkowicie łysy, z bujną brodą był ubrany w czarne spodnie od dresu, czerwono-czarne szelki, koszulę w białe i szare paski i żółtą muszkę. Na szyi nosił okulary do czytania, zawieszone na czarnej tasiemce. Shavers, reporter i felietonista zajmujący się sprawami gospodarczymi, był podczas zwykłej rozmowy równie pompatyczny i pozbawiony wyczucia co, jak mu się zdawało, czarujący; wydawał się jednak nieszkodliwy i wzruszający w swoim błędnym przekonaniu, że jest uroczym gawędziarzem. Powiedział bez żadnych wstępów: –Joseph, drogi chłopcze, posłuchaj, w zeszłym tygodniu otworzyłem skrzynkę Caberneta rocznik siedemdziesiąt cztery, jedną z dwudziestu. Kie dy ją kupowałem, to była inwestycja, akurat wyprodukowali to wino, co praw da przebywałem wówczas w Napa nie po to, by penetrować sklepy z winami, tylko nabyć zabytkowy zegar, i posłuchaj, to wino dojrzało tak znakomicie, że… – Przerwał, uświadamiając sobie, że Joe nie pracuje w gazecie już od dłuższego czasu. Próbował niezgrabnie przekazać swoje kondolencje doty czące tego „strasznego wydarzenia, tej tragedii, ci wszyscy biedni ludzie, twoja żona i dzieci…” Zdając sobie sprawę, że telefon Randy’ego Cowlaya znów dzwoni gdzieś w głębi sali, Joe przerwał Shaversowi. Początkowo zamierzał go spławić, ale w końcu spytał: –Posłuchaj, Dan, znasz firmę o nazwie Teknologik? –Czy ja ich znam? – Shavers uniósł do góry brwi. – Bardzo zabawne, Joe. –Znasz ich? Co to za historia, Dan? Czy to jakiś duży koncern? Chodzi mi o to, czy się liczy na rynku. –Och, przynosi ogromne zyski, Joseph, oni są absolutnie niesamowici, potrafią wywąchać firmy, które mają niezłe osiągnięcia, a potem je przejmują. Wspomagają też ludzi, którzy potrzebują gotówki, żeby realizować swoje pomysły. Chodzi głównie o technologie związane z medycyną ale nie za-
60
wsze. Szefowie Teknologik to niepoprawni autoreklamianie, uważają się za coś w rodzaju arystokracji biznesu, a wcale nie są lepsi od nas. Oni też są odpowiedzialni przed Tym, Którego Należy Słuchać. Joe, nie rozumiejąc, spytał: –Ten, Którego Należy Słuchać? –Jak my wszyscy, jak my wszyscy – powiedział Shavers, uśmiechając się i kiwając głową po czym podniósł do ust fajkę. Telefon Colwaya zamilkł. Cisza denerwowała Joego bardziej niż uparty dzwonek. Wiedzieli, gdzie jest. –Muszę iść – powiedział odchodząc, podczas gdy Shavers zaczął go przekonywać o korzyściach płynących z posiadania akcji Teknologik. Udał się wprost do najbliższej męskiej toalety. Na szczęście nie było tam nikogo, żadnego znajomego z dawnych czasów. W jednej z kabin Joe podarł kartkę od Rosę. Wrzucił strzępki do muszli klozetowej i spuścił wodę, jak prosiła go Demi. Zaczekał, aż zniknie ostatni kawałek i ponownie spuścił wodę, by się upwenić, że nic nie utknęło w spłuczce. Medsped. Teknologik. Wielkie firmy prowadzące iście policyjną akcję. Długie ręce, wyciągające się od Los Angeles do Manassas, i budząca grozę wszechwiedza tych, co prowadzili operację, sugerowały, że są to korporacje o potężnych powiązaniach wykraczających poza świat biznesu, sięgających być może armii. Niemniej jednak, bez względu na stawkę, wydawało się bezsensowne, by jakaś korporacja chroniła swe interesy przy pomocy siepaczy zdecydowanych strzelać do ludzi w miejscach publicznych czy gdziekolwiek indziej. Niezależnie od tego, jakie zyski przynosił Teknologik,
wielkie czarne cyfry w wykazie dochodów nie zwalniały jego szefów od przestrzegania prawa, nawet w Los Angeles, gdzie właśnie brak pieniędzy był uważany za korzenie wszelkiego zła. Biorąc pod uwagę to, jak bardzo byli przekonani o swej bezkarności i jak chętnie sięgali po broń, ludzie, których spotkał na cmentarzu, musieli być wojskowymi albo agentami federalnymi. Joe dysponował zbyt skąpymi informacjami, by chociażby domyślać się roli, jaką w tej operacji odgrywały Medsped i Teknologik. Cały czas, zmierzając korytarzem drugiego piętra w stronę wind, spodziewał się, że ktoś go zawoła albo każe mu się zatrzymać. Być może jeden z mężczyzn w hawajskich koszulach. Albo Wallace Blick. Albo jakiś funkcjonariusz policji. Jeśli ludzie ścigający Rosę Tucker byli agentami federalnymi, to mogli liczyć na pomoc lokalnej policji. Joe zrozumiał, że przez jakiś czas musi uważać każdego człowieka w mundurze za potencjalnego wroga. Kiedy drzwi windy się rozsunęły, zesztywniał, spodziewając się nagłego ataku. Wnętrze kabiny było jednak puste.
61
Zjeżdżając na dół, zastanawiał się, kiedy zostanie odcięty dopływ prądu. Gdy winda w końcu zatrzymała się na niższej kondygnacji, stwierdził ze zdumieniem, że nikogo tam nie ma. W ciągu całego życia nigdy nie doświadczył czegoś równie absurdalnego, obłąkanego. Wydarzenia wczesnego przedpołudnia i to, czego się dowiedział w redakcji, sprawiły, że zrobił się nerwowy. Zastanawiał się, czy jego przesadne reakcje – napady skrajnej złości, narastająca spirala strachu – nie były czasem odpowiedzią na załamanie, jakie przeżył w minionym roku. Ani na
chwilę nie tracił straszliwej świadomości niepojętej straty, nie pozwalał sobie jednak na żadne uczucia z wyjątkiem żalu i litości nad samym sobą. W gruncie rzeczy robił wszystko, by nawet tego nie odczuwać. Próbował otrząsnąć się z bólu, podnieść się z popiołów niczym Feniks, pozbawiony jakiejkolwiek nadziei z wyjątkiem zimnego spokoju, jaki daje obój ętność. A teraz, gdy pod wpływem tych wszystkich wydarzeń ponownie otworzył się na świat, poczuł ozdrowieńczą siłę emocji, tak jak początkujący surfista cieszy się z każdej spienionej fali, która go wynosi w górę. Kiedy Joe wszedł do recepcji, Dewey Beemis rozmawiał przez telefon. Słuchał tak uważnie, że jego zazwyczaj gładka twarz pokryła się bruzdami. Mamrotał: „Tak, uhm, uhm, tak”. Zmierzając w stronę wyjścia, Joe pomachał mu na pożegnanie. Dewey zawołał: –Joe, poczekaj, poczekaj chwilę. Joe przystanął i odwrócił się. Choć Dewey znów słuchał swojego rozmówcy, jego wzrok spoczywał na Joem. By pokazać, że się spieszy, Joe postukał palcem o tarczę zegarka. –Proszę poczekać – rzucił Dewey w słuchawkę, a zwracając się do Joego powiedział: – Dzwoni jakiś człowiek w twojej sprawie. Joe potrząsnął z niechęcią głową. –Chce z tobą mówić – wyjaśnił Dewey. Joe znów ruszył w stronę wyjścia. –Joe, poczekaj, on mówi, że jest z FBI. Już przy drzwiach Joe zawahał się i popatrzył na Deweya. FBI nie mogło mieć nic wspólnego z ludźmi w hawajskich koszulach, nie z osobnikami, którzy bez zadawania pytań strzelali do niewinnych ludzi, nie z takimi jak Wallace Blick. A może jednak? Czy znów ulegał strachowi, poddawał się halucynacjom? Przecież ze strony FBI mógł oczekiwać wyjaśnień i ochrony. Mężczyzna, który chciał z nim rozmawiać, mógł oczywiście kłamać. Wcale nie musiał być z Biura. Prawdopodobnie liczył na to, że uda mu się zatrzymać Joego do czasu, aż Blick i jego kumple – czy jacyś inni – zdążą do niego dotrzeć. Potrząsając przecząco głową, Joe odwrócił się od Deweya. Przecisnął się przez drzwi i wyszedł na sierpniowy upał.
62
–Joe? – zawołał za jego plecami Dewey. Joe ruszył w stronę wozu. Zwalczył pokusę, by pobiec. Po drugiej stronie parkingu, przy otwartej bramie, młody strażnik o ogolonej głowie i ze złotym kolczykiem w nosie obserwował go bacznie. W tym mieście, gdzie czasem pieniądze znaczyły więcej niż lojalność, honor czy zasługi, styl znaczył więcej niż pieniądze; mody pojawiały się i przemijały jeszcze szybciej niż zasady i przekonania, niezmienione pozostawały jedynie barwy młodocianych gangów, wieczna odzieżowa tradycja. Wygląd nastolatka, ów styl, punk-grungeneopunk, czy cokolwiek innego, był już tak nieaktualny jak krój butów, przez co chłopak wyglądał mniej groźnie, niż mu się wydawało, i żałośniej, niż kiedykolwiek mu przyszło do głowy. Jednak w tych okolicznościach jego zainteresowanie Joem było złowieszcze. Twarde rytmy rapu, nawet przyciszone, pulsowały w nabrzmiałym od upału powietrzu. Wnętrze hondy było gorące, ale można było w nim wytrzymać. Boczna szyba, rozbita pociskiem wystrzelonym na cmentarzu, zapewniała wentylację. Strażnik zauważył uszkodzenie, gdy Joe wjechał na parking. Może go to zastanowiło. I co z tego? To tylko stłuczona szyba. Był przekonany, że silnik nie zapali, ale zapalił. Kiedy Joe wyjeżdżał ze swojej zatoczki, Dewey Beemis otworzył drzwi od holu recepcji i wyszedł na niewielki, betonowy podest pod daszkiem ozdobionym logo „Post”. Wielki mężczyzna nie wyglądał na poruszonego, był tylko lekko zdziwiony. Dewey na pewno nie próbowałby go zatrzymać. Byli w końcu przyjaciółmi, albo przynajmniej byli nimi niegdyś, a mężczyzna dzwoniący do redakcji to tylko anonimowy głos. Joe wrzucił bieg.
Dewey, zstępując ze schodów, coś wołał. W jego głosie nie było niczego niepokojącego. Raczej zmieszanie, troska. Ignorując go mimo wszystko, Joe zmierzał w stronę bramy. Strażnik siedzący pod brudnym parasolem ze znakiem Cinzano podniósł się ze składanego krzesła. Znajdował się zaledwie dwa kroki od przesuwanej bramy. Zwoje drutu kolczastego na ogrodzeniu z siatki połyskiwały srebrnymi refleksami popołudniowego słońca. Joe zerknął w lusterko wsteczne. Dewey stał z rękami na biodrach. Kiedy Joe przejeżdżał obok parasola, strażnik nie wyszedł nawet spod cienia. Spoglądając leniwie, oczami równie pozbawionymi wyrazu co ślepia iguany, otarł pot z czoła. Czarne paznokcie lśniły w słońcu. Joe zbyt szybko minął bramę i skręcił w ulicę. Opony piszczały i mlaskały na rozmiękczonym przez upał asfalcie, ale nie zwolnił. Zmierzał na zachód wzdłuż Strathern Street i nim zdążył skręcić na południe, w Lankershim Boulevard, usłyszał syreny policyjne. Należały do muzyki tego miasta, w dzień i w nocy; wcale nie musiało chodzić o niego. Mimo to, jadąc w stronę Yentura Freeway, potem pod wiaduktem, a w końcu skręcając na zachód w
63
Moopark, raz po raz zerkał w lusterko, szukając wzrokiem ścigających go wozów, oznakowanych i nie oznakowanych. Nie był przestępcą. Powinien bezzwłocznie poinformować władze o ludziach na cmentarzu, opowiedzieć im o Rosę Tucker i zgłosić swoje wątpliwości co do przyczyn katastrofy. Z drugiej jednak strony, pomimo zagrożenia życia Rosę najwyraźniej nie szukała pomocy u policji, może dlatego, że nie było na to szans. Moje życie zależy od twojej dyskrecji.
Pracował długi czas jako reporter kryminalny i znał co najmniej kilka przypadków, kiedy to ofiary poniosły śmierć nie dlatego, że coś zrobiły, nie z powodu pieniędzy czy fortuny, którą pragnął zdobyć zabójca, ale ponieważ za dużo wiedziały. Człowiek, który wiedział za dużo, mógł być niebezpieczniejszy od człowieka z bronią w ręku. Jednakże informacje Joego na temat lotu 353 były żałośnie ubogie. Jeśli stanowił cel ataków tylko dlatego, że wiedział o istnieniu Rosę Tucker i o tym, że rzekomo przeżyła katastrofę, to sekrety, jakie posiadła, musiały mieć straszliwą siłę. Gdy jechał na zachód, w stronę Studio City, pomyślał o czerwonych literach na podkoszulku dozorcy parkingu: „NIE MA STRACHU”. Była to filozofia, której Joe nigdy nie mógłby wyznawać. Tak bardzo się lękał! Ponad wszystko dręczyła go myśl, że katastrofa nie była nieszczęśliwym wypadkiem, że Michelle, Chrissie i Nina nie zginęły przez kaprys losu, lecz z ręki człowieka. Choć komisji nie udało się ustalić prawdopodobnej przyczyny katastrofy, brano pod uwagę awarię hydraulicznych systemów sterowania, której skutki spotęgował ludzki błąd – i Joe mógł to zaakceptować, gdyż orzeczenie to było tak bezosobowe, mechaniczne i zimne jak sam wszechświat. Nie zniósłby jednak faktu, że umarły w rezultacie tchórzliwego aktu terroryzmu albo jednostkowej zbrodni, że poświęcono ich życie dla czyjejś chciwości, zazdrości czy nienawiści. Lękał się, że takie odkrycie będzie miało dla niego straszne skutki. Lękał się tego, czym mógłby się stać, swej zdolności do przemocy, przerażającej łatwości, z jaką dokonałby zemsty i nazwał ją sprawiedliwością.
64
7
rzy panującej w tych czasach konkurencji kalifornijscy bankierzy pracowali także w sobotę, niektórzy nawet do piątej po południu. Joe zjawił się w filii swego banku w Studio City dwadzieścia minut przed zamknięciem. Kiedy sprzedał tu swój dom, nie zawracał sobie głowy przenoszeniem konta do oddziału znajdującego się bliżej jego jednopokojowego mieszkania w Laurel Canyon. Wygoda nie miała dla niego żadnego znaczenia, gdy czas przestał się liczyć. Podszedł do okienka, w którym kobieta o imieniu Heather, czekając na ostatniego klienta, zajmowała się papierkową robotą. Pracowała w tym banku od dziesięciu lat, to znaczy od chwili, kiedy Joe otworzył tu konto. –Muszę wycofać gotówkę – wyjaśnił po krótkiej pogawędce. – Ale nie mam przy sobie książeczki czekowej. –Żaden problem – zapewniła go. Kiedy jednak Joe poprosił o dwadzieścia tysięcy dolarów w banknotach studolarowych, pojawił się niewielki problem. Heather poszła na drugi koniec sali i wdała się w dyskusję z głównym kasjerem, który z kolei skonsultował się z zastępcą kierownika. Był to młody człowiek, nie mniej przystojny niż naj-modniejszy amant filmowy; być może zaliczał się do legiona niedoszłych gwiazd i pracował w realnym świecie, by przetrwać, dopóki nie pojawi się sława. Wszyscy zerkali na Joego, jakby jego tożsamość budziła teraz wątpliwości. Jeśli chodziło o pobieranie pieniędzy, banki przypominały odkurzacze. W przypadku wydawania tychże pieniędzy, zamieniały się w zapchane krany. Heather wróciła z miną królewny i informacją, że bank z radością spełni jego prośbę, ale obowiązują oczywiście pewne procedury, których nie można ominąć.
65
Na drugim końcu sali zastępca kierownika rozmawiał przez telefon. Joe podejrzewał, że to jego osoba jest tematem konwersacji. Zdawał sobie sprawę, że znów ulega paranoi, ale w ustach mu zaschło, a serce zabiło szybciej. Pieniądze należały do niego. Potrzebował ich. To, że Heather znała Joego od lat – prawdę mówiąc uczęszczała do tego samego luterańskiego kościoła, do którego Michelle zabierała dziewczynki na lekcje szkółki niedzielnej i nabożeństwa – nie zwolniło jej z obowiązku przyjrzenia się jego prawu jazdy. Dni, kiedy ludzie powszechnie sobie ufali i odznaczali się zdrowym rozsądkiem, należały do tak odległej przeszłości, że wydawały się zamierzchłą historią i to historią obcego kraju. Nie okazywał zniecierpliwienia. Wszystko, co posiadał, włącznie z sześcioma tysiącami dolarów w akcjach ze sprzedaży domu, leżało w depozycie, nie mogli więc odmówić mu wydania pieniędzy, których potrzebował na pokrycie codziennych potrzeb. Jeśli ścigali go ci sami ludzie, którzy ścigali też Rosę Tucker, to nie mógł wrócić do swojego mieszkania. Wiedział, że przez jakiś czas będzie musiał ukrywać się w motelach. Zastępca kierownika skończył rozmawiać. Stukając ołówkiem, wpatrywał się teraz w bloczek na swoim biurku. Początkowo Joe zastanawiał się, czy nie korzystać przy zakupach z kart kredytowych, uzupełnianych drobnymi sumami z automatów. Ale władze, idąc tym tropem, mogły go znaleźć – i siedzieć mu bezustannie na karku. Niewykluczone, że jakiś sprzedawca zostałby zmuszony do zatrzymania jego karty w momencie zakupów. Na biurku zastępcy kierownika zadzwonił telefon. Mężczyzna podniósł słuchawkę, zerknął na Joego i obrócił się w swoim kręconym fotelu, jakby w obawie, że będzie można czytać z ruchu jego warg. Gdy cała rzecz odbyła się wreszcie zgodnie z procedurą i wszyscy byli zadowoleni, że Joe nie okazał się ani własnym złym bratem bliźniakiem, ani bezczelnym oszustem w gumowej masce, zastępca kierownika, po skończonej rozmowie, pobrał z kas przy kilku stanowiskach i z sejfu studolarowe banknoty. Przyniósł żądaną sumę Heather, a potem ze sztucznym i niespokojnym uśmiechem przyglądał się, jak kobieta przelicza całą gotówkę. Być może działała tylko jego wyobraźnia, ale Joe wyczuwał dezaprobatę tych ludzi. Nie
chodziło im o to, że noszenie przy sobie dużej sumy pieniędzy jest niebezpieczne. Problem w tym, że ludzie z większą gotówką byli jak napiętnowani. Rząd, pod pretekstem walki z procederem prania brudnych pieniędzy, domagał się, by banki informowały władze o transakcjach przekraczających pięć tysięcy dolarów. Prawo to nie utrudniło życia handlarzom narkotyków, natomiast operacje finansowe dokonywane przez zwykłych obywateli były teraz znacznie skuteczniej kontrolowane. Gotówka czy też jej odpowiednik – diamenty lub złoto – stanowiły od wieków gwarancję wolności i swobody podróżowania. I tak też traktował je Joe. Jednakże podejmuj ąc własne pieniądze, narażał się na bezustanną ukradkową obserwację Heather i jej szefów, jakby podejrzewali go o udział w
66
jakimś przestępstwie albo, w najlepszym razie, o zamiar spędzenia kilku szalonych dni w Las Vegas. Kiedy Heather wsunęła banknoty do szarej koperty, na biurku zastępcy kierownika zadzwonił telefon. Mężczyzna, mrucząc coś w słuchawkę, wciąż okazywał zainteresowanie osobą Joego. Kiedy Joe, jako ostatni klient, opuszczał bank pięć minut przed zamknięciem, ze zdenerwowania uginały się pod nim nogi. Upał jeszcze nie zelżał, a popołudniowe niebo było wciąż bezchmurne i niebieskie, choć jego błękit wydawał się już mniej intensywny, jakby nie miał głębi. Wywołało to przelotne skojarzenie. Dopiero gdy wsiadł do samochodu i zapalił silnik, przypomniał sobie martwoniebieskie oczy trupa, którego widział kiedyś na stole w kostnicy. Tamtej nocy skończył na zawsze z zawodem reportera kryminalnego.
Wyjeżdżając z parkingu, zauważył, że zastępca kierownika stoi za szklanymi drzwiami banku, prawie niewidoczny w miedzianym blasku zachodzącego słońca. Może chciał przyjrzeć się hondzie, by zapamiętać numer rejestracyjny i przekazać policji jak najwięcej szczegółów. Albo po prostu zamykał drzwi. Wielkie miasto połyskiwało światłami pod ślepym niebieskim okiem martwego nieba.
Przejeżdżając obok niewielkiego centrum handlowego, po drugiej stronie trzypasmowej jezdni Joe dostrzegł kobietę o długich, kasztanowych włosach, która wysiadała z forda explorera. Wóz stał przed sklepem garmażeryjnym. Drzwi po stronie pasażera też się otworzyły i na chodnik wyskoczyła mała dziewczynka z grzywą zmierzwionych, jasnych włosów. Joe nie widział jej twarzy. Skręcił gwałtownie i przeciął bez zastanowienia jezdnię. Zderzył się niemal z szarym mercedesem, prowadzonym przez starszego mężczyznę. Na skrzyżowaniu, gdy światła zmieniły się z żółtych na czerwone, zawrócił wbrew zakazowi. Już żałował tego, co zamierzał zrobić. Ale nie mógł się powstrzymać, tak jak nie mógłby przyspieszyć nadejścia zmroku, rozkazując słońcu, by zaszło. Znalazł się w kleszczach dziwacznego przymusu. Poruszony własnym brakiem samokontroli, zaparkował obok forda. Wysiadł z samochodu. Nogi miał jak z waty. Stał i patrzył na witrynę sklepu. Kobieta z dzieckiem była w środku, ale nie mógł ich widzieć. Zasłaniały je plakaty na szybie i towary na wystawie. Odwrócił się i oparł o hondę, starając się nad sobą zapanować. Po katastrofie Beth McKay skontaktowała go z ogólnokrajową organizacją zrzeszającą ludzi, którzy stracili dzieci. Organizacja nazywała się Po-
67
ciecha Przyjaciół. Beth, dzięki sesjom terapeutycznym, w których uczestniczyła, powoli godziła się ze śmiercią córki, więc Joe poszedł na kilka spotkań lokalnej grupy, szybko jednak dał sobie spokój. Pod tym względem nie różnił się od innych mężczyzn w podobnej sytuacji; matki chodziły regularnie na spotkania i znajdowały pociechę w rozmowie z kobietami, którym los zabrał dzieci, ale niemal wszyscy ojcowie zamykali się w sobie i skrywali swój ból. Joe pragnął się otworzyć i znaleźć w tym ratunek, ale męska biologia czy psychika – albo może zwykły upór czy litość nad samym sobą -skazywały go na wyniosłą samotność. Ze spotkań terapeutycznych pamiętał, że ten dziwny przymus, który go teraz ogarnął, nie był niczym wyjątkowym. Wręcz przeciwnie, był tak powszechny, że nadano mu nazwę: syndrom poszukiwania. Każdy, kto stracił ukochaną osobę, w mniejszym lub większym stopniu odczuwał ów przymus, a najbardziej ci, którzy stracili dzieci. Joe odczuwał go wyjątkowo silnie. Potrafił zaakceptować intelektualnie fakt, że martwi odeszli na zawsze. Emocjonalnie, na bardziej pierwotnym poziomie, wciąż był przekonany, że znów ich ujrzy. Czasem spodziewał się, że jego żona i córki pojawią się w drzwiach albo zadzwonią do niego. Czasem, gdy jechał samochodem, ogarniała go pewność, że Chrissie i Nina siedzą z tyłu, i odwracał się wstrzymując oddech. Gdyby stwierdził, że dziewczynki naprawdę żyją i jadą z nim samochodem, byłby mniej zaskoczony niż widząc pustkę na tylnym siedzeniu. Czasem dostrzegał je na ulicy. Na placu zabaw. W parku. Na plaży. Zawsze znajdowały się w pewnej odległości i oddalały się od niego. Niekiedy pozwalał im odejść, ale zdarzało się, że coś kazało mu podążać za nimi, spojrzeć na ich twarze, mówić: „Poczekajcie na mnie, idę z wami”. Podszedł do drzwi sklepu. Zawahał się. Czuł, jak bardzo się zadręcza. Wiedział, że jeśli ta kobieta nie jest Michelle, a dziecko to nie Nina, dozna wstrząsu, który będzie jak uderzenie w samo serce. Wydarzenia dnia – spotkanie z Rosę Tucker na cmentarzu, jej słowa, szokująca wiadomość, która czekała na niego w redakcji – były tak niezwykłe, że zaczął przejawiać głęboką wiarę w to, co dotąd uważał za niemożliwe. Jeśli Rosę mogła spaść z wysokości siedmiu kilometrów, uderzyć w skalistą glebę Colorado, i wyjść z tego bez szwanku… Bezsens wziął górę nad faktami i logiką. Krótkotrwały, słodki obłęd zdarł z niego pancerz obojętności, jakim się otaczał z taką determinacją, a serce wypełniła nadzieja. Wszedł do sklepu.
Lada znajdowała się z lewej strony. Ładna Koreanka po trzydziestce układała na stojaku paczki parówek. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Koreańczyk, być może jej mąż, stał przy kasie. Przywitał Joego jakąś uwagą na temat upału. Ignorując ich, Joe minął pierwszy szereg półek, potem drugi. Przy końcu trzeciego dostrzegł kobietę o kasztanowych włosach i dziecko. Stały przy lodówce z napojami, plecami do niego. Czekał przez chwilę, aż się odwrócą.
68
Kobieta miała na sobie białe, wiązane na kostce sandały, białe bawełniane spodnie i zieloną bluzkę. Michelle też miała podobne sandały i podobne spodnie. Ale nie bluzkę. W każdym razie nie przypominał sobie u niej takiej bluzki. Mała dziewczynka w wieku Niny, o wzroście Niny, miała na nogach białe sandały, tak jak matka, różowe szorty i biały podkoszulek. Stała z przekrzywioną głową, machaj ąc szczupłymi rączkami, jak czasem robiła to Nina. Naj-na, Ni-na, czyś ją widział? Joe, nim się zorientował, już był w połowie tego rzędu półek. Posłyszał, jak dziewczynka mówi: „Piwo korzenne, dobrze?” Potem posłyszał samego siebie: „Nina?”, ponieważ piwo korzenne było ulubionym napojem Niny. –Nina? Michelle? Kobieta i dziecko odwróciły się w jego stronę. To nie była Michelle i Nina.
Od początku wiedział, że to nie ta kobieta i nie ta dziewczynka, które kochał. Kierował się nie rozsądkiem, lecz szalonym impulsem serca. Wiedział o tym, wiedział bardzo dobrze. Mimo to kiedy zobaczył, że to nieznajome, miał wrażenie, że ktoś uderzył go w pierś. Ogłupiały, wykrztusił: –Pani… Myślałem… Jak pani stała… –Tak? – spytała kobieta, zaintrygowana i zaniepokojona. –Proszę… nie pozwolić jej odejść – jąkał się, zdziwiony chrapliwością własnego głosu. – Niech pani nie pozwoli jej odejść, niech pani nie spuszcza jej z oka, one znikają, odchodzą, jeśli nie trzyma się ich przy sobie. Po twarzy kobiety przemknął cień przerażenia. Z niewinną szczerością czterolatki, przybierając zatroskany ton, dziewczynka powiedziała: –Proszę pana, musi pan kupić sobie mydło. Brzydko pan pachnie. My dło jest tam, pokażę panu. Matka szybko ujęła dłoń dziecka i przyciągnęła córkę do siebie. Joe uświadomił sobie, że naprawdę musi cuchnąć. Siedział przez kilka godzin na plaży, w pełnym słońcu, później był na cmentarzu, nie mówiąc już o tym, że kilkakrotnie tego dnia oblał się ze strachu potem. Nie jadł od rana, więc jego oddech musiał zajeżdżać piwem, które wypił nad morzem. –Dziękuję, kochanie – powiedział. – Masz rację. Brzydko pachnę. Lepiej kupię sobie mydło. –Czy wszystko w porządku? – odezwał się z tyłu jakiś głos. Joe odwrócił się i zobaczył Koreańczyka. Pogodna dotąd twarz mężczyzny była teraz zatroskana. –Wydawało mi się, że to ktoś znajomy – wyjaśnił Joe. – Ludzie, których znałem… kiedyś. Uświadomił sobie, że wyszedł rano z domu nie ogolony. Z zarostem, lśniący od zastarzałego potu, w pogniecionym ubraniu, o nieświeżym i cuch-
69
nącym piwem oddechu, musiał stanowić nieciekawy widok. Teraz już lepiej rozumiał ludzi w banku. –Wszystko w porządku? – zwrócił się właściciel do kobiety. Nie była pewna. –Chyba tak. –Już wychodzę – uspokoił ich Joe. Miał wrażenie, że żołądek podjeżdża mu do gardła, a serce gdzieś się zapada. – OK, OK, to tylko pomyłka, już wychodzę. Minął właściciela i ruszył szybko w stronę wyjścia. Kiedy przechodził obok lady, Koreanka spytała zaniepokojona: –Wszystko w porządku? –Nic, nic – odparł Joe i wyszedł pospiesznie, pogrążając się w upale dnia, który dobiegał już końca. Kiedy wsiadł do hondy, zobaczył na siedzeniu pasażera szarą kopertę. Zostawił w otwartym samochodzie dwadzieścia tysięcy dolarów. Choć w sklepie nie dokonał się cud, cudem było to, że pieniądze wciąż leżały na swoim miejscu. Dręczony mdłościami, czując w piersiach ucisk, który przeszkadzał mu oddychać, Joe nie był pewien, czy zdoła z należytą uwagą poprowadzić wóz. Nie chciał jednak, by kobieta pomyślała sobie, że czeka na nią, że się na nią zaczaił. Uruchomił silnik i odjechał spod centrum handlowego. Włączył klimatyzację i skierował wyloty nawiewu ku twarzy, starając się złapać oddech. Miał
wrażenie, że płuca przestały mu funkcjonować i że oddycha tylko siłą woli. Powietrze, które wciągał, dusiło jak gęstniejący płyn. To była jeszcze jedna rzecz, o jakiej dowiedział się na spotkaniach terapeutycznych: ci, którzy stracili swe dzieci, nie tylko on, odczuwali czasem wręcz ogłuszający ból fizyczny. Prowadził zgięty wpół nad kierownicą jak ciężko ranny człowiek, dysząc astmatycznie. Pomyślał o gniewnym ślubowaniu, jakie złożył – że zniszczy ludzi odpowiedzialnych za katastrofę – i roześmiał się gorzko z głupoty, która kazała mu widzieć siebie w roli bezlitosnego mściciela. Był chodzącym wrakiem. Nie mógł nikomu zagrozić. Gdyby nawet dowiedział się, co naprawdę zaszło na pokładzie „747”, gdyby istotnie w grę wchodziło oszustwo i gdyby odkrył, kto jest odpowiedzialny za katastrofę, sprawcy zabiliby go, nim zdążyłby podnieść na nich rękę. Byli potężni i dysponowali niewątpliwie ogromnym potencjałem. Nie miał szans, by wymierzyć im sprawiedliwość. Mimo wszystko postanowił próbować. Nie mógł zrezygnować z polowania, wybór nie należał już do niego. Kierował nim przymus. Syndrom poszukiwania.
70
W domu towarowym kupił maszynkę elektryczną i butelkę wody po goleniu. A także szczoteczkę do zębów, pastę i przybory toaletowe. Blask lamp fluorescencyjnych kłuł go w oczy. Jedno z kółek przy wózku na zakupy klekotało hałaśliwie, a ból głowy jeszcze potęgował ten hałas. Kupił także walizkę, dwie pary dżinsów, szarą sportową marynarkę – ze sztruksu, gdyż już w
sierpniu można było kupić jesienne rzeczy – bieliznę, podkoszulki, skarpetki i parę adidasów. Dobierał wszystko na oko, niczego nie przymierzając. Po wyjściu z supermarketu znalazł skromny, czysty motel w Malibu, nad samym oceanem, gdzie mógłby zasypiać przy szumie fal. Ogolił się, wziął prysznic i założył świeże ubranie. Przed siódmą trzydzieści, gdy do zmroku pozostała jeszcze godzina, ruszył na wschód, do Culvar City, gdzie mieszkała wdowa po Thomasie Lee Vadance. Thomas znajdował się na liście pasażerów lotu 353, a jego żona, Nora, udzieliła wywiadu „Post”. W McDonald’sie kupił dwa cheeseburgery i colę. Przy telefonie leżała zabezpieczona łańcuchem książka telefoniczna. Odszukał w niej numer i adres Nory Vadance. Z czasów, gdy był jeszcze reporterem, pozostał mu Thomas Brothers Guide, nieoceniona książka zawierająca wykaz ulic okręgu Los Angeles, wydawało mu się jednak, że dostatecznie zna okolicę, w której mieszkała pani Vadance. Po drodze zjadł oba hamburgery i popił colą. Był zdziwiony głodem, jaki nagle zaczął odczuwać. Jednopoziomowy dom miał dach kryty cedrowymi płytkami, podobne ściany, biały gzyms i białe okiennice. Stanowił dziwne połączenie kalifornijskiego ranczo i nadmorskiej chaty z okolic Nowej Anglii, ale ze swoją kamienną ścieżką i starannie utrzymanymi grządkami niecierpków był uroczy. Dzień wciąż promieniował ciepłem. Od kamiennych płyt bił żar. Kiedy zachód jaśniał coraz intensywniej pomarańczoworóżowym blaskiem, a wschód chował się powoli za zasłoną liliowego zmierzchu, Joe wszedł po dwóch stopniach na ganek i nacisnął dzwonek. Kobieta, która otworzyła drzwi, miała około trzydziestki. Ładna, świeża twarz. Choć była brunetką, odznaczała się jasną cerą osoby rudowłosej. Była piegowata i zielonooka. Miała na sobie szorty w kolorze khaki i wytartą męską koszulę z podwiniętymi rękawami. Włosy w nieładzie i wilgotne od potu, na lewym policzku smuga brudu. Wyglądała, jakby właśnie zajmowała się porządkami. I płakała. –Pani Vadance? – spytał Joe. –Tak. Choć jako reporter nigdy nie miał problemu z uzyskaniem wywiadu, teraz czuł się nieswojo. Nie był odpowiednio ubrany jak na poważne pytania,
71
które zamierzał zadać. Dżinsy, za luźne, ściągnął w talii paskiem, a ponieważ było gorąco, zostawił marynarkę w samochodzie. Żałował, że zamiast T-shirta nie kupił sobie koszuli. –Pani Vadance, chciałbym z panią porozmawiać… –Jestem w tej chwili bardzo zajęta… –Nazywam się Joe Carpenter. Moja żona zginęła w katastrofie samolotu. I moje dwie córeczki. Zabrakło jej tchu. Po chwili powiedziała: –Rok temu. –Tak. Dziś wieczór przypada rocznica. Cofnęła się. –Proszę wejść. Wszedł za nią do jasnego, pomalowanego na biało i żółto salonu z per-kalowymi zasłonami i poduszkami na kanapie. W kącie stała szklana komoda z porcelaną. Poprosiła, żeby usiadł. Kiedy sadowił się w fotelu, podeszła do drzwi i zawołała: –Bob? Bob, mamy gościa. –Przepraszam, że niepokoję państwa w sobotni wieczór – zaczął tłuma czyć się Joe. Wracając od drzwi i siadając na sofie, kobieta odparła:
–Nic nie szkodzi. Ale obawiam się, że to nie ze mną chciał się pan spotkać. Nie jestem Nora. Mam na imię Clarise. To moja teściowa straciła męża w tym… wypadku. Z głębi domu nadszedł mężczyzna, którego Clarise przedstawiła jako swojego męża. Był może ze dwa lata starszy od niej, wysoki, chudy, krótko ostrzyżony, o przyjemnym, pewnym siebie sposobie bycia. Uścisk dłoni miał mocny, a uśmiech niewymuszony, choć pod opalenizną można było dostrzec bladość, a w niebieskich oczach smutek. Kiedy Bob Vadance siadał na sofie obok żony, Clarise wyjaśniła mu, że rodzina Joego zginęła w katastrofie. Zwracając się zaś do gościa, dodała: –To właśnie ojciec Boba zginął przed rokiem. Wracał z podróży w inte resach. Nawiązali nić porozumienia w bardzo prosty sposób, mówiąc o tym, jak dotarły do nich straszliwe wieści z Colorado. Clarise i Bob, pilot wojskowy służący w bazie w Miramar leżącej na północ od San Diego, byli akurat na kolacji z dwoma innymi pilotami i ich żonami. Siedzieli sobie w przytulnej włoskiej restauracji. Później przenieśli się do baru, gdzie znajdował się telewizor. Przerwano mecz baseballa, by podać komunikat o katastrofie samolotu linii Nationwide, numer lotu 353. Bob wiedział, że jego ojciec leci tej nocy z Nowego Jorku do L.A. i że często korzystał z tej właśnie linii, ale nie pamiętał numeru lotu. Zadzwonił z baru do filii Nationwide na lotnisku w Los Angeles. Połączono go szybko z pracownikiem informacji lotniska, który potwierdził, że Thomas Lee Yadance
72
znajduje się na liście pasażerów. Bob i Clarise pokonali trasę z Miramar do Culver City w rekordowym czasie, przybywając na miejsce krótko po jedenastej. Nie zadzwonili do Nory matki Boba, gdyż nie wiedzieli, czy słyszała komunikat. Jeśli wciąż była nieświadoma tragedii, woleli jej powiedzieć o wszystkim osobiście niż przez telefon. Kiedy zjawili się u niej po północy, w całym domu paliło się światło, drzwi wejściowe były otwarte. Nora siedziała w kuchni i przyrządzała dużą porcję potrawki z kukurydzy, a także piekła czekoladowe pierniki, gdyż Tom je uwielbiał. Wiedziała już o katastrofie, wiedziała, że jej mąż leży martwy na wschód od Gór Skalistych, ale musiała coś dla niego zrobić. Pobrali się, kiedy Nora miała osiemnaście lat, a Tom dwadzieścia, byli małżeństwem przez trzydzieści pięć lat, więc musiała coś dla niego zrobić. –Jeśli o mnie chodzi, nic nie wiedziałem, dopóki nie dotarłem po żonę i córki na lotnisko – opowiadał Joe. – Pojechały do Wirginii odwiedzić rodzi ców Michelle, a potem spędziły trzy dni w Nowym Jorku, żeby dziewczynki mogły poznać ciocię Delię. Oczywiście zjawiłem się na lotnisku wcześniej, i kiedy wszedłem do terminalu, spojrzałem na monitory, żeby się zorientować, czy lot się nie opóźnia. Wciąż pokazywali, że samolot wyląduje o czasie, ale kiedy skierowałem się do właściwego wyjścia, zobaczyłem, że pracownicy lotniska podchodzą do ludzi, którzy się tam zbliżali, i mówią coś do nich cicho, a potem prowadzą do osobnego pomieszczenia. Do mnie też podszedł jakiś młody człowiek, ale zanim zdążył otworzyć usta, już wiedziałem, co zamierza mi zakomunikować. Nie dopuściłem go do głosu. Powiedziałem: „Nie, niech pan tego nie mówi, niech się pan nie waży tego mówić". Kiedy mimo wszystko próbował się do mnie odezwać, odwróciłem się od niego, a gdy położył mi dłoń na ramieniu, strąciłem ją. Chyba bym go uderzył, by nie dopuścić go do głosu, ale wtedy było ich już troje, on i dwie kobiety, stali blisko mnie, otaczali mnie ze wszystkich stron. Nie chciałem, żeby to powie dzieli, rozumiecie, wydawało mi się, że jak wypowiedzą te słowa, to wszyst
ko się urzeczywistni. Wierzyłem, że dopóki nic nie mówią wszystko jest w porządku. Milczeli, wsłuchani w zapamiętane z minionego roku głosy, głosy nieznajomych przekazujących straszliwe wieści. –Mama przez długi czas strasznie to przeżywała – odezwała się w końcu Clarise, mówiąc o swojej teściowej tak ciepło, jakby Nora była jej matką. – Miała tylko pięćdziesiąt trzy lata, ale nie chciała żyć bez Toma. Byli… –…tak blisko – dokończył Bob. – Ale w zeszłym tygodniu, kiedy pojechaliśmy ją odwiedzić, czuła się o niebo lepiej, wręcz doskonale. Przedtem była taka zgorzkniała, przybita i zgorzkniała, a teraz znów wydała nam się pełna życia. Przed katastrofą zawsze była pogodna, prawdziwie… –…towarzyska, taka otwarta – ciągnęła za niego Clarise, jakby ich myśli biegły zawsze tym samym torem. – I nagle, w zeszłym tygodniu, znów ujrzeliśmy przed sobą tę samą kobietę, którą zawsze znaliśmy… i za którą tęskniliśmy przez miniony rok.
73
Joe z przerażeniem uświadomił sobie, że mówią o Norze jak o zmarłej osobie. –Co się stało? Clarise wyciągnęła z kieszeni szortów chusteczki higieniczne. Otarła oczy. –W zeszłym tygodniu powiedziała, że Tom nie odszedł na zawsze, że nikt nie odchodzi na zawsze, i że ona o tym wie. Wydawała się taka szczęśliwa. Była…
–…rozpromieniona – powiedział Bob, ujmując dłoń żony. – Posłuchaj, Joe, naprawdę nie wiemy, dlaczego to zrobiła, przecież depresja ustąpiła, a mama po raz pierwszy od roku zaczęła snuć plany… ale cztery dni temu… popełniła samobójstwo.
Pogrzeb odbył się poprzedniego dnia. Bob i Clarise nie mieszkali w tym domu. Zamierzali pozostać tylko do wtorku, pakując rzeczy i osobiste drobiazgi Nory, by przekazać je krewnym i sklepom Armii Zbawienia. –To takie trudne – powiedziała Clarise, mechanicznie spuszczając i podwijając prawy rękaw białej koszuli. – Była taka urocza. –Nie powinienem dziś was nachodzić – rzekł przepraszająco Joe, podnosząc się z fotela. – To nie jest dobry czas. Wstając czym prędzej i wyciągając dłoń niemal błagalnym gestem, Bob Vadance zatrzymał go; –Nie, proszę, usiądź. Proszę. Musimy się na chwilę oderwać od tego… pakowania. A rozmowa z tobą… no… – Wzruszył ramionami. Miał długie ręce i nogi. Musiał być kiedyś zgrabny. – Wiemy wszyscy, jak to jest. Wydaje się to łatwiejsze, ponieważ… –…ponieważ wszyscy wiemy, jak to jest – dokończyła Clarise. Joe po krótkiej chwili wahania usiadł z powrotem w fotelu. –Miałem tylko kilka pytań… a wasza matka była chyba jedyną osobą, która mogłaby na nie odpowiedzieć. Gdy Clarise podciągnęła już jak należy prawy rękaw, zajęła się lewym. Musiała coś robić, kiedy mówiła. Może obawiała się, że jej ręce, niczym nie zajęte, sprowokują ją do wyrażenia smutku, nad którym starała się zapanować – może ukryłaby w dłoniach twarz albo zaczęła sobie szarpać włosy, albo uderzyła w coś pięścią. –Joe… ten upał… chciałbyś coś zimnego do picia? –Nie, dzięki. Niedługo sobie pójdę. Chciałem tylko spytać waszą matkę, czy ktoś jej ostatnio nie odwiedził. Kobieta, która przedstawia się jako Rosę. Bob i Clarise wymienili spojrzenia. Mężczyzna upewnił się:
–Czarna? Joe poczuł dreszcz.
74
–Tak. Niewysoka, jakieś sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, ale… silna osobowość. –Mama niewiele o niej mówiła – odparła Clarise – ale ta Rosę przyszła kiedyś i potem rozmawiały, i wydawało się, że właśnie pod wpływem tego, co ta kobieta mamie powiedziała, zaszła w niej ta ogromna zmiana. Pomyśleliśmy, że była czymś w rodzaju… –…duchowego doradcy – dokończył Bob. – Z początku niezbyt nam się to podobało, myśleliśmy, że po prostu wykorzystuje mamę, kiedy jest taka przybita i bezbronna. Myśleliśmy, że może to jakaś zwariowana wyznawczy-ni New Age albo… –…naciągaczka – mówiła dalej Clarise, wychylając się teraz na sofie, by poprawić jedwabne kwiaty leżące na stoliku. – Że próbuje ją oskubać albo namieszać jej w głowie. –Ale kiedy mama mówiła o tej Rosę, była taka… –…pełna spokoju. Więc w końcu pomyśleliśmy, że to nic złego, chociażby dlatego, że mama poczuła się o wiele lepiej. Jednak… –…powiedziała, że ta kobieta nie wróci – wpadł jej w słowo Bob. – Mama dodała, że dzięki Rosę wie, iż tata przebywa gdzieś bezpiecznie. Że po prostu nie umarł. Że nic mu nie grozi i czuje się świetnie. –Nie powiedziała nam, skąd czerpie tę wiarę. Nigdy przedtem nie chodziła nawet do kościoła –
dorzuciła Clarise. – Nie powiedziała też, kim ta Rosę jest ani z czym konkretnie do niej przyszła. –W ogóle niewiele nam o tej kobiecie opowiadała – potwierdził Bob. – Tyle że przez jakiś czas wszystko musi pozostać w tajemnicy, aż w końcu… –…wszyscy się dowiedzą. –W końcu wszyscy dowiedzą się czego? – spytał Joe. –Że tata przebywa gdzieś bezpiecznie, jak sądzę, i że jest mu dobrze. –Nie – zaprzeczyła Clarise, przestając się zajmować jedwabnymi kwiatami i siadając z powrotem na sofie z dłońmi na udach. – Myślę, że chodziło jej o coś więcej. O to, że nikt tak naprawdę nie umiera, że wszyscy… dokądś się udajemy. Bob westchnął. –Będę z tobą szczery, Joe. Trochę nas to niepokoiło, te nadprzyrodzone historie w ustach naszej matki, która zawsze stąpała twardo po ziemi. Ale czuła się szczęśliwa, a po tej tragedii zeszłego roku… –…nie widzieliśmy w tym nic złego. Joe spodziewał się czegoś więcej niż historyjek o duchach. Był zaskoczony, jeśli nie rozczarowany. Sądził, że doktor Rosę Tucker wie, co naprawdę wydarzyło się podczas lotu 353, i jest gotowa wskazać winnych. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że ma do zaoferowania tylko jakiś mistycyzm, duchową poradę. –Czy myślicie, że wasza matka miała adres tej Rosę, może telefon? –Nie – odparła Clarise. – Nie sądzę. Mama zachowywała się dość… tajemniczo. – Zwróciła się do męża: – Pokaż mu zdjęcie.
75
–Jest wciąż w sypialni – powiedział Bob, podnosząc się z sofy. – Przyniosę je. –Jakie zdjęcie? – spytał Joe, kiedy Bob wyszedł z pokoju. –Dziwne. Rosę przyniosła je Norze. Jest takie niesamowite, ale mama czerpała z niego pociechę. Przedstawia grób Toma.
Fotografia była standardową, barwną odbitką polaroida. Ukazywała nagrobek nad mogiłą Thomasa Lee Vadance’a: jego imię i nazwisko, data urodzin i śmierci, słowa: „Kochany mąż i drogi ojciec”. Joe znów ujrzał Rosę Tucker na cmentarzu: Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiać. –Mama wyszła z domu i kupiła ramkę – powiedziała Clarise. – Chciała trzymać to zdjęcie za szkłem. Bała się, że się zniszczy. –Jak byliśmy tu w zeszłym tygodniu, całe trzy dni, nosiła je wszędzie ze sobą – dodał Bob. – W kuchni, w pokoju przy telewizji, na patio, kiedy piekliśmy kurczaka w grillu. Ani na chwilę się z nim nie rozstawała. –Nawet jak poszliśmy na kolację – powiedziała Clarise. – Schowała je wtedy do torebki. –To tylko zdjęcie – zauważył zdziwiony Joe. –Tylko zdjęcie – zgodził się Bob Vadance. – Mogła sama je zrobić -ale z jakichś powodów znaczyło dla niej więcej, gdyż dostała je właśnie od Rosę. Joe przesuwał palcem po gładkiej, posrebrzanej ramce i szkle, jakby był wróżbitą i mógł odczytać znaczenie fotografii, wchłaniając zaklętą w niej energię. –Kiedy po raz pierwszy nam je pokazała – powiedziała Clarise – patrzy ła na nas z takim… oczekiwaniem. Jakby myślała… –…że zareagujemy na to w jakiś szczególny sposób – dokończył Bob. Odkładając zdjęcie na stolik, Joe zmarszczył brwi.
–Szczególny sposób? Na przykład?
–Nie mogliśmy tego zrozumieć – odparła ze smutkiem Clarise. Podniosła fotografię i zaczęła pocierać ramkę i szkło. – Kiedy nie zareagowaliśmy tak, jak na to liczyła, spytała nas, co widzimy patrząc na to zdjęcie. –Nagrobek – stwierdził Joe.
–Grób taty – zgodził się Bob. Clarise potrząsnęła głową. –Zdawało się, że mama widzi coś więcej. –Więcej? Co na przykład? –Nie chciała zdradzić, ale… –…powiedziała nam, że nadejdzie dzień, kiedy spojrzymy na tę fotogra fię inaczej – dokończył Bob.
76
Joe znów przypomniał sobie Rosę. Stała na cmentarzu, ściskała obiema dłońmi aparat i patrzyła na niego: Ujrzy pan, tak jak inni. –Czy wiesz, kim jest ta Rosę? Dlaczego nas o nią pytałeś? – zaintereso wała się Clarise. Joe opowiedział im o spotkaniu na cmentarzu, ale nie wspomniał nawet słowem o mężczyznach w furgonetce. W jego okrojonej wersji Rosę odjechała samochodem, a on nie mógł jej zatrzymać. –Ale z tego, co mi mówiła… wywnioskowałem, że być może odwiedziła rodziny innych ofiar katastrofy. Powiedziała mi, bym nie rozpaczał, że zobaczę, tak jak zobaczyli inni, ale że jeszcze nie jest gotowa mówić. Kłopot w tym, że nie mogłem się doczekać, kiedy będzie gotowa. Jeśli rozmawiała z innymi, chcę wiedzieć, co im przekazała, co chciała im pokazać. –Cokolwiek to było – powtórzyła Clarise – mama czuła się dzięki temu lepiej. –Ale czy naprawdę? – zastanawiał się Bob. –Przez tydzień, na pewno – upierała się Clarise. – Przez tydzień była szczęśliwa. –Ale to doprowadziło do tragedii – zauważył jej mąż. Gdyby Joe nie był reporterem i nie miał za sobą długoletniego doświadczenia w zadawaniu pytań ofiarom i ich rodzinom, mógłby uznać, że posuwa się za daleko, zmuszając Boba i Clarise do roztrząsania kolejnej tragedii i narażając ich znów na rozpacz. Ale ponieważ pamiętał o wydarzeniach tego dnia, musiał zadać to pytanie. –Jesteście absolutnie pewni, że to było samobójstwo? Bob zaczął mówić, zająknął się, a potem odwrócił głowę, by ukryć łzy. Ujmując męża za rękę, Clarise zwróciła się do Joego: –Nie ma wątpliwości. Nora odebrała sobie życie. –Czy zostawiła jakąś kartkę? –Nie – odparła Clarise. – Nic, co pomogłoby nam zrozumieć. –Mówiliście, że była taka szczęśliwa. Promienna. Jeśli…
–Pozostawiła taśmę wideo – przerwała mu Clarise. –To znaczy taką z nagranym pożegnaniem? –Nie. Tam jest ten… straszny… – Potrząsnęła głową jej twarz, gdy szukała odpowiednich słów, wykrzywił grymas wstrętu. – Tam jest to nagrane. Bob puścił dłoń swojej żony i wstał. –Rzadko piję, Joe, ale teraz muszę sobie nalać. Zaskoczony, Joe tłumaczył się: –Nie chcę przysparzać wam nowych… –Nie, wszystko w porządku – zapewnił go Bob. – My, których dotknęła ta katastrofa, ci, którzy ocaleli, jesteśmy jak rodzina, a przed rodziną nie powinno się niczego ukrywać. Chcesz się napić?
77
–Pewnie. –Clarise, nie opowiadaj mu o taśmie, dopóki nie wrócę. Wiem, że według ciebie byłoby mi łatwiej, gdybyście rozmawiali o tym podczas mojej nieobecności, ale nie róbcie tego. Bob Vadance spojrzał na swoją żonę z czułością, a gdy odpowiedziała mu: „Poczekam”, jej miłość do niego była tak oczywista, że Joe musiał odwrócić wzrok. Zbyt brutalnie przypomniano mu, co stracił. Kiedy Bob wyszedł z pokoju, Clarise znów zaczęła układać kwiaty na stoliku. Potem usiadła,
opierając łokcie na kolanach i kryjąc twarz w dłoniach. Kiedy w końcu znów popatrzyła na Joego, powiedziała: –To dobry człowiek. –Lubię go. –Dobry mąż, dobry ojciec. Ludzie go nie znają – widzą tylko pilota wojskowego, weterana wojny w Zatoce, twardego faceta. Ale w gruncie rzeczy jest delikatny. Ma w sobie dużo sentymentalizmu. Jego tata był taki sam. Joe czekał na to, co naprawdę zamierzała mu powiedzieć. –Długo nie mogliśmy zdecydować się na dzieci. Ja mam trzydzieści lat, Bob trzydzieści dwa. Wydawało nam się, że jest jeszcze tyle czasu, tyle rzeczy, które trzeba wpierw zrobić. Teraz dzieciaki dorosną, nie znając w ogóle rodziców Boba, a oni byli takimi dobrymi ludźmi. –To nie twoja wina – próbował ją pocieszyć Joe. – Nie mamy na to wpływu. Jesteśmy tylko pasażerami w tym pociągu, nie kierujemy nim, choć czasem mocno w to wierzymy. –Osiągnąłeś już ten stopień akceptacji? –Staram się. –Zbliżyłeś się choć trochę? –Nie, do cholery. Roześmiała się cicho. Joe już od roku nikogo nie rozśmieszył – z wyjątkiem przyjaciółki Rosę, z którą rozmawiał przez telefon. Choć krótki śmiech Clarise zabarwiały ból i ironia, słychać w nim też było ulgę. Joe na nowo poczuł związek z życiem, który tak długo mu umykał. Po chwili milczenia Clarise spytała: –Słuchaj Joe, czy uważasz, że ta Rosę to ktoś zły, niebezpieczny? –Nie. Wręcz przeciwnie. Po jej piegowatej twarzy, z natury tak otwartej i ufnej, przesunął się cień. –Wydaje się, że jesteś tego pewien. –Też byś była pewna, gdybyś ją spotkała.
Bob Vadance wrócił z trzema szklankami, miseczkąpełnąkawałków lodu, litrową butelką 7UP i Seagram’s 7 Crown. –Niestety, nie mam wiele do zaproponowania – tłumaczył się. – Nikt w tej rodzinie dużo nie pije, a kiedy już sięgamy po kieliszek, lubimy prostotę. –W porządku – Joe wziął szklankę z drinkiem.
78
Napili się – Bob przyrządził mocne trunki – i przez chwilę słychać było tylko brzęk lodu. – Wiemy że to samobójstwo, ponieważ nagrała to na taśmie – powie działa Clarise. Joe, pewien że niewłaściwie zrozumiał, spytał: –Kto to nagrał? –Nora, matka Boba – wyjaśniła Clarise. – Nagrała na taśmie swojąwła-sną śmierć. Zmierzch umykał wraz ze strumieniem karmazynowego i liliowego światła, z neonowej mgły wyłaniała się noc, napierając na okna żółto-białego pokoju. Clarise szybko i zwięźle, nie tracąc panowania nad sobą, poinformowała Joego o wszystkim, co wiedziała na temat strasznej śmierci swej teściowej. Mówiła przyciszonym głosem, a jednak każde słowo brzmiało wyraźnie i zdawało się pulsować w jego myślach. W końcu zaczął drżeć. Bob Vadance nie kończył już zdań wypowiadanych przez żonę. Milczał, kiedy mówiła, nie
patrząc ani na Clarise, ani na Joego. Wpatrywał się w swoją szklankę, z której co chwila pociągał. Niewielka kamera wideo Sony 8 mm, która zarejestrowała tę śmierć, należała do Toma Vadance’a. Od czasu katastrofy była schowana w jego gabinecie. Kamera była łatwa w obsłudze. Prędkość przesłony i poziom bieli dostrajały się automatycznie. Choć Nora nie miała doświadczenia z tego rodzaju sprzętem, w ciągu paru minut nauczyła się nim posługiwać. Po roku nieużywania akumulator był słaby. Dlatego Nora Vadance naładowała go, wykazując przy tym mrożący krew w żyłach spokój. Policja znalazła regulator prądu zmiennego i prostownik akumulatora na blacie szafki kuchennej, podłączone do gniazdka. W miniony wtorek Nora wyszła na tyły domu i ustawiła kamerę na stoliku patio. Użyła jako podpórek dwóch książek w miękkich okładkach, potem ją włączyła. Gdy taśma już się przesuwała, w odległości trzech metrów od obiektywu kamery ustawiła plastikowe krzesło. Podeszła od drugiej strony, by zajrzeć w wizjer i upewnić się, że krzesło znajduje się we właściwym miejscu, nieznacznie poprawiła jego ustawienie, po czym rozebrała się przed obiektywem do naga. Nie przypominało to striptizu, raczej przygotowanie do kąpieli. Złożyła starannie bluzkę, spodnie i bieliznę, a następnie umieściła je na kamiennej podłodze patio. Naga, wyszła na chwilę poza pole widzenia obiektywu, przypuszczalnie do domu, do kuchni. Wróciła po czterdziestu sekundach z nożem rzeźnickim w dłoni. Usiadła na krześle, twarzą do kamery.
79
Według raportu lekarza medycyny sądowej, mniej więcej dziesięć minut po ósmej, we wtorek rano, Nora Vadance, która cieszyła się dobrym zdrowiem i, jak uprzednio sądzono, nie cierpiała na żadne zaburzenia psychiczne, co więcej ostatnio otrząsnęła się z depresji po stracie męża, odebrała sobie życie. Ściskając rękojeść rzeźnickiego noża w obu rękach, wepchnęła sobie ostrze z ogromną siłą w brzuch. Wyciągnęła je i znów się ugodziła. Za trzecim razem pociągnęła ostrzem od lewej do prawej strony, rozpruwając sobie ciało. Upuściła nóż i osunęła się bezwładnie na krześle, gdzie wykrwawiła się na śmierć w czasie krótszym niż jedna minuta. Kamera rejestrowała obraz martwej kobiety do końca dwudziestominu-towej kasety. Dwie godziny później, o dziesiątej trzydzieści, Takashi Mishima, sześć-dziesięciosześcioletni ogrodnik, odkrył ciało i bezzwłocznie powiadomił policję. Kiedy Clarise skończyła, Joe zdołał tylko powiedzieć: „Jezu”. Bob dolał im whiskey Dłonie mu drżały, a butelka stukała o brzegi szklanek. –Przypuszczam, że taśmę ma policja – odezwał się w końcu Joe. –Tak – odparł Bob. – Do chwili zakończenia śledztwa czy ustalenia przyczyn zgonu. Albo czegoś tam jeszcze. –Mam więc nadziej ę, że o tym, co jest na kasecie, dowiedzieliście się od kogoś. Że nie musieliście jej oglądać. –Ja jej nie oglądałem – powiedział Bob. – Ale Clarise tak. Wpatrywała się w swojego drinka. –Powiedzieli nam, co na niej jest… ale ani ja, ani Bob nie mogliśmy w to uwierzyć, choć ci ludzie byli z policji i nie mieli żadnego powodu, by nas okłamywać. W piątek rano, przed pogrzebem, poszłam na posterunek i obej rzałam ten film. Musieliśmy wiedzieć. I teraz wiemy. Kiedy nam oddadzą tę taśmę, zniszczeją Bob nigdy nie powinien jej oglądać. Nigdy. Choć Joe zdążył już nabrać do tej kobiety ogromnego szacunku, teraz jeszcze bardziej urosła w jego oczach. –Jest kilka spraw, które mnie zastanawiają- podjął po chwili. – Jeśli nie macie nic przeciwko temu, zadam wam kilka pytań. –Wal – zgodził się Bob. – My też mamy w tej sprawie mnóstwo pytań, tysiąc cholernych pytań.
–Przede wszystkim… nie wydaje się, by działał tu jakikolwiek przymus? Clarise potrząsnęła głową. –Nie można człowieka zmusić do czegoś takiego, prawda? Na pewno nie naciskiem psychologicznym albo groźbami. Poza tym w polu widzenia kamery nie było nikogo, nawet cienia drugiej osoby. Wzrok Nory ani na moment nie spoczął na nikim, kto mógłby stać gdzieś dalej. Była sama.
80
–Kiedy opowiadałaś, co było na taśmie, Clarise, odniosłem wrażenie, że Nora robiła wszystko jak automat. –Tak właśnie przez większość czasu się zachowywała. Twarz pozbawiona wyrazu, po prostu… obojętna. –Powiedziałaś: „przez większość czasu”? A więc była chwila, gdy okazała choć cień emocji? –Dwukrotnie. Jak już była prawie całkiem rozebrana, zawahała się przed zdjęciem… majtek. Była skromną kobietą, Joe. To jeszcze jedna dziwna rzecz w tym wszystkim. Siedząc z zamkniętymi oczami i przyciśniętą do czoła szklanką, Bob wtrącił: –Nawet jeśli… nawet jeśli przyjmiemy, że była na tyle niezrównoważona umysłowo, by zrobić coś takiego, to i tak nie mieści się w głowie, by mogła filmować się nago… albo żeby chciała, by ktoś później znalazł ją w takim stanie.
–Dom od tyłu zasłania wysokie ogrodzenie, porośnięte gęstą bugenwil-lą Sąsiedzi nie mogliby nic zobaczyć. Ale Bob ma rację… nigdy by nie chciała, żeby tak j ą znaleziono. W każdym razie, kiedy miała zdj ąć majtki, zawahała się. Obojętny, martwy wyraz twarzy zniknął. Pojawił się na niej straszny grymas, ale trwało to zaledwie chwilę. –Co rozumiesz przez „straszny”? – spytał Joe. Krzywiąc się na wspomnienie makabrycznej sceny, Clarise opisała to tak, jakby znów oglądała taśmę: –Jej oczy są pozbawione wyrazu, puste, powieki wydają się ciężkie… nagle otwieraj ą się szeroko i pojawia się w nich głębia, jak w oczach normalnego człowieka. Przez jej twarz przebiega skurcz. Najpierw tak obojętna, teraz jest wykrzywiona emocją. Szokiem. Nora sprawia wrażenie przerażonej. Na jej obliczu maluje się takie zagubienie, że serce pęka z żalu. Ale to trwa tylko sekundę czy dwie, może trzy, po chwili się otrząsa, a wtedy ten wyraz twarzy znika, po prostu znika, i kobieta znów jest spokojna jak maszyna. Zdejmuje majtki, zwija starannie i odkłada na bok. –Czy zażywała leki? – spytał Joe. – Czy mogła przedawkować jakiś środek, który wywołał stan otępienia albo poważne zaburzenia osobowości? –Jej lekarz powiedział nam, że nie przepisywał matce żadnych leków -wyjaśniła Clarise. – Ale policja podejrzewa narkotyki. Sądówka przeprowadza testy toksykologiczne. –To po prostu śmieszne – stwierdził stanowczo Bob. – Moja matka nigdy by nie zażyła nielegalnych środków. Nie lubiła brać nawet aspiryny. Była tak niewinna, Joe, jakby nie uświadamiała sobie tych wszystkich zmian na gorsze, jakie zaszły w ciągu ostatnich trzydziestu lat na świecie, jakby żyła dziesiątki lat wcześniej i była z tego zadowolona. –Dokonano sekcji zwłok – powiedziała Clarise. – Nie stwierdzono guza ani żadnych innych zmian w mózgu, żadnego schorzenia, które pomogłoby wyjaśnić to, co zrobiła.
81
–Wspomniałaś, że okazała jakieś uczucia dwa razy. Jak to było za drugim razem? –To nastąpiło chwilę przed… przed tym, jak się zadźgała. Trwało mgnienie oka, jeszcze krócej niż poprzednio. Jak spazm. Wykrzywiła twarz, wydawało się, że zaraz krzyknie. Potem to minęło i do końca pozostała już obojętna. Joe, wstrząśnięty, uświadomił sobie pewien fakt, na który nie zwrócił uwagi, gdy Clarise po raz pierwszy opowiadała o taśmie. Spytał: –Chcesz powiedzieć, że ani razu nie krzyknęła, nie zawołała głośno? –Nie. Ani razu. –To niemożliwe. –Pod sam koniec, kiedy upuszcza nóż… słychać cichy dźwięk, który być może wydarł jej się z ust, niewiele głośniejszy od westchnienia. –Ból… – Joe nie był w stanie wydusić z siebie, że ból Nory Vadance musiał być rozdzierający. –Ani razu nie krzyknęła – upierała się Clarise. –Nawet nieświadoma reakcja… –Milczała. Cały czas milczała. –Mikrofon działał? –Tak. Jest wbudowany na stałe, wielokierunkowy – wyjaśnił Bob. –Słychać na taśmie inne odgłosy. Szuranie krzesła o betonową posadzkę patio, kiedy je przesuwała. Śpiew ptaków. Smutne szczekanie jakiegoś psa w oddali. Ale ani słowa z jej ust. Wychodząc z domu, Joe zbadał wzrokiem nocny mrok, niemal pewien, że ujrzy przed posesją Vadance’ów białą furgonetkę albo inny podejrzanie wyglądający samochód. Z sąsiedniego domu dobiegały słabe takty Beetho-vena. Powietrze było ciepłe, ale z zachodu napływała cicha bryza, niosąc ze sobą zapach kwitnącego nocą jaśminu. Nie dostrzegł niczego groźnego w tej
wspaniałej nocy. Kiedy Clarise i Bob wyszli z nim na ganek, Joe spytał: –Czy Nora miała przy sobie zdjęcie grobu Toma, kiedy ją znaleźli? –Nie – odparł Bob. – Leżało na stole kuchennym. Nie wzięła go ze sobą w tym ostatecznym momencie. –Kiedy przyjechaliśmy z San Diego, znaleźliśmy je na stole – przypomniała sobie Clarise. – Obok talerza ze śniadaniem. Joe był zdumiony. –Zjadła wcześniej śniadanie? –Wiem, o czym myślisz – powiedziała Clarise. – Jeśli zamierzała się zabić, to po co zawracała sobie głowę śniadaniem? Ale to jeszcze nie wszystko, Joe. Zrobiła sobie omlet z cheddarem, posiekaną cebulką i szynką. Do tego szklankę soku z pomarańczy. Była w trakcie jedzenia, kiedy wstała i wzięła kamerę.
82
–Kobieta na taśmie, sądząc po tym, jak nam ją opisałeś, znajdowała się w głębokiej depresji albo miała zachwianą równowagę psychiczną. Żeby przy rządzić takie śniadanie, trzeba odznaczać się jasnością umysłu i cierpliwością. –1 wyobraź sobie, obok talerza leżał rozłożony „Los Angeles Times”…
–…czytała komiks – dokończył Bob. Milczeli przez chwilę, zastanawiając się nad tym wszystkim. W końcu Bob odezwał się: –Rozumiesz teraz, co miałem na myśli, kiedy mówiłem o tysiącu pytań. Clarise objęła Joego i uściskała jak starego przyjaciela. –Mam nadzieję, że ta Rosę to ktoś dobry, tak jak myślisz. Wierzę, że ją znajdziesz. Oby jej słowa przyniosły ci ukojenie, Joe. Wzruszony, odwzajemnił jej uścisk. –Dziękuję, Clarise. Bob zapisał na kartce ich adres w Miramar i numer telefonu. –Na wypadek, gdybyś miał jeszcze jakieś pytania… albo dowiedział się czegoś, co pozwoliłoby nam to wszystko zrozumieć. Uścisnęli sobie dłonie. Potem objęli się po bratersku. –Co teraz zrobisz, Joe? – spytała Clarise. Spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka. –Jest dopiero pięć po dziewiątej. Spróbuję spotkać się z jeszcze jedną rodziną. –Bądź ostrożny – powiedziała. –Będę. –W tym wszystkim jest coś złego, Joe. Coś naprawdę złego. –Wiem. Bob i Clarise stali obok siebie na ganku i patrzyli, jak Joe odjeżdża sprzed ich domu. Choć sporo wypił, nie czuł efektów działania alkoholu. Nigdy nie widział zdjęcia Nory Vadance; a jednak obraz kobiety bez twarzy, usadowionej na krześle z nożem rzeźnickim w dłoni, mógł otrzeźwić każdego. Miasto jarzyło się blaskiem, jak świetlisty grzyb, który ropieje nad brzegiem morza. Pod niebo, niczym chmura zarodników, unosiła się chorobliwie żółta jasność. Widać było tylko nieliczne gwiazdy: lodowate, dalekie światło.
Jeszcze przed minutą noc wydawała mu się przyjazna i Joe nie dostrzegał nic, co mogłoby wzbudzać lęk. Teraz majaczyła wokół groźnie. Co chwila zerkał w lusterko wsteczne.
83
8
harles i Georgine Delmann mieszkali w ogromnym domu z cegły na liczącej pół akra posesji w Hancock Park. Wejścia strzegły dwie magnolie, a po obu stronach ścieżki biegł żywopłot, przystrzyżony tak starannie, jakby dbał o niego legion ogrodników posługujących się cążkami do paznokci. Precyzyjna geometria domu i przyległego doń terenu zdradzała zamiłowanie do porządku, wiarę w wyższość ludzkiego działania nad chaosem natury. Delmannowie byli lekarzami. On specjalizował się w kardiologii, ona w oftalmologii. Szanowano ich powszechnie, gdyż oprócz zawodowej praktyki prowadzili bezpłatną klinikę dla dzieci w Los Angeles, a drugą w So-uth Central. Kiedy „747” runął na ziemię, Delmannowie stracili osiemnastoletnią córkę, Angelę, która powracała z sześciotygodniowych warsztatów malarskich. Została na nie zaproszona przez uniwersytet nowojorski w ramach przygotowań do pierwszego roku szkoły artystycznej w San Francisco. Zapowiadała się na utalentowaną malarkę o obiecującej przyszłości. Georgine Delmann otworzyła drzwi osobiście. Joe rozpoznał ją z fotografii zamieszczonej w „Post” przy okazji artykułu o katastrofie. Była dobrze po czterdziestce, wysoka i szczupła, o głęboko połyskliwej, śniadej skórze, bujnych, kręconych, ciemnych włosach i żywych oczach, tak ciemnofioleto-wych jak śliwki. Prezentowała sobą nieposkromione piękno, które pracowicie
starała się ujarzmić, nosząc szare spodnie, męską w kroju białą koszulę i okulary w stalowej oprawce zamiast szkieł kontaktowych. Nie miała żadnego makijażu. Joe przedstawił się, ale nim zdążył powiedzieć, że jego rodzina zginęła na pokładzie samolotu, Georgine, ku jego zdumieniu wykrzyknęła:
84
–Mój Boże, właśnie o panu rozmawialiśmy! –O mnie? Chwyciła go za rękę i pociągnęła przez próg do wyłożonego marmurem holu, a potem zatrzasnęła biodrem drzwi. Cały czas nie spuszczała z niego zdumionego spojrzenia. –Lisa opowiadała nam o pana żonie i córkach, o tym, jak pan odszedł, przestał spotykać się z przyjaciółmi. I oto pan jest. –Lisa? – spytał osłupiały. Przynajmniej tej nocy Georgine Delmann nie mogła ukryć wrodzonej żywiołowości za zasłoną nijakiego ubioru i okularów w stalowych oprawkach. Zarzuciła Joemu ręce na szyję i pocałowała go w policzek tak mocno, że się zachwiał. Potem, stojąc przed nim i szukając w jego oczach potwierdzenia, spytała podniecona: –Ona odwiedziła również pana, prawda? –Lisa?
–Nie, nie, nie Lisa. Rosę. Poczuł muśnięcie niezrozumiałej nadziei, jakby po lustrzanej powierzchni wody skakał kamyczek. –Tak. Ale… –Proszę, proszę ze mną. – Znów chwytając go za rękę i ciągnąc w głąb domu, wyjaśniła: – Siedzimy w kuchni, przy stole. Ja, Charlie i Lisa. Podczas zajęć grupy terapeutycznej Joe nie spotkał ani jednego rodzica zdolnego do takiej żywiołowości. Nigdy też o nikim takim nie słyszał. Rodzice, którzy stracili małe dzieci, przez pięć, sześć, dziesięć lat starali się -nieraz na próżno – pozbyć przekonania, że to oni powinni umrzeć, że przeżycie własnych dzieci jest czymś grzesznym i egoistycznym – albo nawet niebywale podłym. Nie inaczej było też w przypadku Delmannów, którzy stracili osiemnastolatkę. Prawdę mówiąc tak samo było, gdy czyjś syn lub córka mieli trzydzieści lat. Wiek nie miał tu nic do rzeczy. Śmierć dziecka – nieważne w jakim wieku – jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym, że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia. Nawet gdy zaakceptuje się ten fakt i osiągnie w jakimś stopniu równowagę, radość na zawsze pozostaje niedostępna, jak wspomnienie wody w wyschniętej studni, niegdyś pełnej po brzegi, ale teraz skrywającej jedynie głęboki, wilgotny zapach dawnej obfitości. I oto Joe miał przed sobą Georgine Delmann, zarumienioną i ożywioną, po dziewczęcemu podnieconą. Pociągnęła go na koniec holu, a potem przez wahadłowe drzwi. Wydawało się, że w ciągu roku nie tylko otrząsnęła się po stracie córki, ale wręcz przezwyciężyła ból. Poczuł, jak jego słabiutka nadzieja gdzieś ulatuje, gdyż wydało mu się, że Georgine Delmann musi być albo niespełna rozumu, albo dziwnie płytka. Jej niekłamana radość wprawiła go w osłupienie. Pomimo przyćmionego światła mógł dostrzec, że kuchnia, choć sporych rozmiarów, jest przytulna – klonowa podłoga, klonowe szafki i blaty z brązo-
85
wego granitu. Wysoko, na hakach, niczym dzwony kościelne czekające na godzinę nieszporów, wisiały lśniące miedziane garnki, patelnie i różne naczynia. Prowadząc Joego w stronę stołu, który znajdował się w aneksie jadalnym z dużym oknem, Georgine Delmann zawołała: –Charlie, Lisa, spójrzcie, kto przyszedł! Prawda, że to niemal cud? Za szybą widać było podwórko i basen, który w świetle latarni palących się na zewnątrz przypominał bajkową scenę pełną iskierek i błysków. Na owalnym stole stały trzy ozdobne lampy naftowe, w których tańczyły płomienie. Obok stołu Joe zobaczył wysokiego, przystojnego mężczyznę o gęstych, posrebrzanych włosach. Był to doktor Charles Delmann. Georgine, wciąż ciągnąc za sobą Joego, podeszła bliżej i powiedziała: –Charlie, to jest Joe Carpenter. Ten Joe Carpenter. Przyglądając się Joemu z niejakim zdumieniem, Charlie Delmann postą pił do przodu i uścisnął mu energicznie dłoń. –Co się tu dzieje, synu? –Sam chciałbym wiedzieć – stwierdził Joe. –Coś dziwnego i wspaniałego – odpowiedział za niego Delmann, równie podniecony jak jego żona. Zza stołu podniosła się Lisa, o której mówiła Georgine. Jej blond włosy złocił migotliwy blask lamp naftowych. Miała ponad czterdzieści lat, gładką twarz dziewczyny z college’u i oczy w kolorze wypłowiałego błękitu, które widziały w życiu już niejedno. Joe znał ją dobrze. Lisa Peccatone. Pracowała dla „Post”. Dawna koleżanka z pracy. Reporterka specjalizująca się w historiach o szczególnie odrażających przestępcach – seryjnych mordercach, pedofilach, gwałcicielach masakrujących swoje ofiary. Wiedziona obsesją, której Joe nigdy w pełni nie pojął, skradała się po najciemniejszych komnatach ludzkiego serca i zanurzała się w opowieściach o krwi i szaleństwie, szukając sensu w najbardziej bezsensownych aktach ludzkiego barbarzyństwa. Domyślał się, że dawno temu musiała doznać niewypowiedzianych krzywd, że wyniosła z dzieciństwa – niczym bestię uczepioną jej pleców – jakiś straszliwy uraz, i że nie mogła uwolnić się od demona pamięci
inaczej, jak tylko próbując za wszelką cenę zrozumieć to, czego zrozumieć się nie dało. Była jedną z najmilszych osób, jakie kiedykolwiek znał, ale też jedną z najbardziej gniewnych, genialnych i jednocześnie głęboko skrzywdzonych, kobietą nieustraszoną, choć prześladowaną przez lęki, a przy tym piszącą tak doskonale, że jej proza mogłaby porwać serce anioła albo wzbudzić przerażenie w piersi diabła. Joe ją podziwiał. Była jednym z jego najlepszych przyjaciół, a jednak porzucił j ą tak jak innych, kiedy odprowadził swą zmarłą rodzinę na cmentarzysko serca. –Joey – przywitała go – ty sukinsynu, wracasz do pracy czy też zjawiłeś się tu, bo odgrywasz jakąś rolę w tej historii?
86
–Wracam do pracy, bo odgrywam rolę w tej historii. Ale już nie piszę. Nie wierzę zbytnio w potęgę słów. –Ja nie wierzę w nic. –A co tu robisz? – spytał. –Zadzwoniliśmy po nią przed paru godzinami – wyjaśniła Georgine. – Poprosiliśmy żeby przyszła. –Bez obrazy – wtrącił Charlie, kładąc dłoń na ramieniu Joego – ale Lisa jest jedynym znanym nam reporterem, którego szanujemy. –Prawie od dziesięciu lat – dorzuciła Georgine – przez osiem godzin tygodniowo pracuje dobrowolnie w jednej z naszych klinik dla biednych dzieci.
Joe nie wiedział o tym i nigdy by nie podejrzewał Lisy o coś podobnego. Nie potrafiła ukryć ironicznego uśmiechu zakłopotania. –Tak, Joey, jestem drugą Matką Teresą. Ale żebyś mi się nie ważył, draniu, niszczyć mojej reputacji, mówiąc o tym ludziom w „Post”. –Chcę wina. Kto jeszcze chce wina? Dobry Chardonnay, może Cake-bred albo Grgich Hills – promieniał Charlie. Zaraził się niestosownym humorem swojej żony, jakby zebrali się w tę najsmutniejszą z wszystkich nocy roku, by uczcić katastrofę samolotu. –Ja dziękuję – potrząsnął głową Joe, coraz bardziej zdezorientowany. –A ja się napiję – stwierdziła Lisa. –I ja – dodała Georgine. – Przyniosę kieliszki. –Siedź, kochanie, zostań tu z Joem i Lisa- zatrzymał ją Charlie. – Ja się wszystkim zajmę. Joe usiadł z kobietami przy stole, a Charlie poszedł po drinki. Twarz Georgine jaśniała w blasku lamp naftowych. –To niewiarygodne, po prostu niewiarygodne. Słuchaj, Liso, do niego Rosę też przyszła. Twarz Lisy była częściowo skryta w cieniu. –Kiedy, Joe? –Dziś na cmentarzu. Robiła zdjęcia grobów Michelle i dziewczynek. Powiedziała, że nie jest jeszcze gotowa, by ze mną rozmawiać… i odeszła. Joe postanowił zachować resztę w tajemnicy, dopóki nie usłyszy, co mają mu do przekazania. Chciał jak najprędzej usłyszeć ich rewelacje, poza tym obawiał się, że nie będą obiektywni, kiedy usłyszą jego historię. –To nie może być ona – nie dowierzała Lisa. – Zginęła w katastrofie. –To oficjalna wersja. –Opisz tę kobietę – poprosiła Lisa. Joe wyliczył charakterystyczne cechy jej wyglądu fizycznego, starając się również przekazać niezwykłą osobowość tej czarnoskórej kobiety, jej magnetyzm, który, jak mu się zdawało, niemal naginał otoczenie do jej woli.
Jedno oko Lisy było w półmroku niewidoczne, ale drugie, to na które padało światło lampy, zdradzało podniecenie. –Rosie zawsze była charyzmatyczna, nawet w college’u.
87
–Znasz ją? – spytał zaskoczony Joe. –Ze wspólnych lat na uniwersytecie kalifornijskim. Było to tak dawno temu, że trudno w to uwierzyć. Mieszkałyśmy w tym samym pokoju i przyjaźniłyśmy się ze sobą. –Dlatego Charlie i ja postanowiliśmy przed chwilą zadzwonić do Lisy -wyjaśniła Georgine. – Wiedzieliśmy że straciła jakąś przyjaciółkę w tej katastrofie. Ale dopiero w środku nocy kilka godzin po wyjściu Rosę, Charlie przypomniał sobie, że przyjaciółka Lisy miała tak samo na imię. Doszliśmy do wniosku, że to jedna i ta sama osoba. Cały dzień się zastanawialiśmy, czy zawiadomić Lisę, czy nie. –Kiedy Rosę tu była? – spytał Joe. –Wczoraj wieczorem – odparła Georgine. – Zjawiła się, kiedy wychodziliśmy na kolację. Kazała nam obiecać, że nie powiemy nikomu o tym, co ma nam do przekazania… w każdym razie dopóki nie będzie miała okazji spotkać się jeszcze z paroma rodzinami ofiar, tu, w Los Angeles. Ale Lisa była w zeszłym roku tak przybita wiadomością o katastrofie, poza tym chodziło o jej przyjaciółkę, uznaliśmy więc, że możemy jej powiedzieć. –Nie jestem tu w charakterze reporterki – wtrąciła Lisa, zwracając się do Joego. –Zawsze jesteś reporterką.
–Rosę nam to dała – Georgine wyciągnęła z kieszeni koszuli fotografię i położyła ją na stole. Było to zdjęcie grobu Angeli Delmann. –Co tu widzisz, Joe? – spytała z błyskiem oczekiwania w oku. –Myślę, że chodzi o to, co ty tu widzisz. W głębi kuchni Charlie Delmann otwierał szuflady i grzebał w nich, pobrzękując sztućcami. Najwidoczniej szukał korkociąga. –Już mówliśmy o tym Lisie. – Georgine spojrzała na męża. – Poczekamy chwilę. Niech Charlie ci powie, Joe. –To cholernie dziwne, Joey, i nie jestem pewna, jak mam to wszystko rozumieć – stwierdziła Lisa. – Wiem tylko, że jestem śmiertelnie wystraszona. –Wystraszona? – Georgine nie kryła zdumienia. – Liso, kochanie, jak na Boga możesz tak mówić? –Sam zobaczysz – Lisa nadal zwracała się do Joego. Ta kobieta, która zwykle odznaczała się żelazną wolą teraz drżała jak trzcina. – Ale daję ci słowo, że Charlie i Georgine to najbardziej zrównoważeni ludzie, jakich znam. Miej to na uwadze, kiedy będziesz ich słuchał. Georgine podniosła do oczu odbitkę polaroida i wpatrywała się w nią zamyślona, jakby chciała nie tylko odcisnąć ten obraz w swojej pamięci, ale wręcz go pochłonąć, wessać, pozostawiając na fotografii pustkę. Lisa westchnęła: –Mogę coś dorzucić do tej zagadki, Joey. Rok temu byłam na lotnisku i czekałam na samolot, którym leciała Rosę. Georgine podniosła wzrok znad fotografii.
88
–Nie mówiłaś nam o tym. –Miałam to właśnie zrobić, kiedy zadzwonił Joe – wyjaśniła Lisa. W drugim końcu kuchni rozległo się ciche „pyk”, gdy uparty korek wysunął się wreszcie z butelki. Charlie Delmann mruknął z zadowoleniem. –Nie widziałem cię na lotnisku tamtej nocy, Liso – powiedział Joe. –Nie chciałam rzucać się w oczy. Byłam wstrząśnięta z powodu Rosę, ale i śmiertelnie wystraszona. –Pojechałaś tam, żeby ją odwieźć do domu? –Rosie zadzwoniła do mnie z Nowego Jorku i poprosiła, żebym była na lotnisku z Billem Hannettem. To jego zdjęcia wisiały w recepcji „Post”. Bladobłękitne oczy Lisy przygasił smutek. –Rosie pragnęła za wszelką cenę pomówić z jakimś reporterem, a ja byłam jedyną osobą z prasy, którą znała i której mogła zaufać. –Charlie – zawołała Georgine do męża – chodź tu i posłuchaj. –Słyszę, słyszę – zapewnił ją Charlie. – Właśnie nalewam. Minutkę. –Rosie dała mi listę z nazwiskami sześciu ludzi, których również chciała widzieć na lotnisku – ciągnęła Lisa. – Byli to przyjaciele z dawnych lat. Udało mi się odszukać w krótkim czasie pięć osób. Tamtej nocy zabrałam ich wszystkich ze sobą na lotnisko. Mieli być świadkami. –Świadkami czego? – spytał podekscytowany Joe. –Nie wiem. Rosę była taka tajemnicza. Powiedziała, że przywiezie ze sobą coś, co zmieni nas na zawsze, zmieni cały świat. –Zmieni świat? – spytał Joe. – W dzisiejszych czasach byle polityk, który ma jakiś program, albo aktor uważa, że może to zrobić. –Ale Rosę mówiła prawdę – Georgine nie dawała się zbić z tropu. W jej oczach, gdy znów pokazała zdjęcie nagrobka, lśniły ledwie skrywane łzy podniecenia albo radości. – To wspaniałe.
Joe miał wrażenie, że wpadł do jamy Białego Królika z Alicji w Krainie Czarów. Nie odczuł co prawda skutków upadku, ale wydawało mu się, że wylądował na jakimś surrealistycznym terytorium. Płomienie lamp, dotychczas nieruchome, teraz jaśniały i wiły się w długich szklanych kloszach, ożywione podmuchem powietrza, którego Joe nie wyczuwał. Dojrzał na twarzy Lisy salamandry żółtego światła. Kiedy patrzyła na lampy, jej oczy były żółte jak księżyc zwieszaj ący się nisko nad horyzontem. Płomienie po chwili przygasły, a Lisa mówiła dalej: –Przyznaję, że brzmiało to dość melodramatycznie. Ale Rosie nie była jakąś postrzeloną artystką. Przez sześć czy siedem lat pracowała nad czymś niezwykle ważnym. Uwierzyłam jej. Wahadłowe drzwi między kuchnią a holem poruszyły się z charakterystycznym dźwiękiem. Charlie Delmann wyszedł bez słowa wyjaśnienia. –Charlie? – Georgine podniosła się z krzesła. – Gdzie on polazł? Nie mogę uwierzyć, że nie chce słuchać.
89
–Kiedy rozmawiałam z nią przez telefon na kilka godzin przed startem samolotu, Rosie powiedziała, że jej szukają – kontynuowała Lisa. – Nie sądziła, by spodziewali się jej w Los Angeles. Ale na wypadek, gdyby się zorientowali, którym samolotem leci, i gdyby już na nią
czekali, mieliśmy być na lotnisku i zaraz po wyjściu z samolotu otoczyć ją chroniąc przed ludźmi, którzy chcieli ją uciszyć. Zamierzała opowiedzieć o wszystkim już tam na miejscu, przy wejściu do sali przylotów. –Oni? – spytał Joe. Georgine ruszyła za Charliem, żeby sprawdzić, dokąd poszedł, ale ciekawość wzięła górę, więc wróciła na swoje miejsce. –Rosie mówiła o ludziach, dla których pracowała – wyjaśniła Lisa. –Teknologik. –Widzę, że nie próżnowałeś, Joey –Po prostu próbowałem zrozumieć – odparł, podczas gdy jego umysł błądził pośród przerażających teorii. –Ty, ja i Rosie, wszyscy powiązani ze sobą. Świat jest mały, co? Joe poczuł mdłości na myśl, że istnieją ludzie zdolni zabić trzysta dwadzieścia dziewięć niewinnych osób, by się upewnić, że zlikwidowano właściwego człowieka. –Lisa, na Boga, nie wmawiaj mi, że samolot runął na ziemię dlatego, że na jego pokładzie znajdowała się Rosę Tucker – wciąż nie chciał w to uwie rzyć. Lisa wpatrywała się w migotliwy, niebieski prostokąt basenu, zastanawiając się nad odpowiedzią. –Tamtej nocy byłam tego pewna. Ale potem… śledztwo nie wykazało nawet śladu podłożonej bomby. Niczego nie stwierdzono. Najwyżej jakąś drobną usterkę techniczną i błąd ze strony pilotów. –Tak nam przynajmniej powiedziano. –Przyglądałam się przez jakiś czas Komisji Bezpieczeństwa Transportu, nie jej działaniom dotyczącym tej katastrofy, ale tak w ogóle. Jej członkowie są bez skazy, Joey. To dobrzy ludzie. Żadnej korupcji. Poza układami politycznymi. –Ale odnoszę wrażenie, że Rosę obarcza się odpowiedzialnością za to, co się stało – zauważyła Georgine. – Jest przekonana, że to jej obecność na pokładzie samolotu była przyczyną tragedii. –Jeśli jest winna śmierci twojej córki, choćby tylko pośrednio – wtrącił Joe – to co w tym takiego wspaniałego?
Twarz Georgine znów rozjaśnił uśmiech, jakim go przywitała i oczarowała przy drzwiach wejściowych. Jednakże Joemu, który odczuwał coraz większą dezorientacj ę, wydawał się on równie dziwny i niepokój ący jak grymas na obliczu klowna spotkanego w zamglonej alejce po północy, tak bardzo był nie na miejscu. Odpowiedziała mu, nie przestając się uśmiechać: –Chcesz wiedzieć, Joe? Ponieważ jest to koniec świata, jaki znamy. Joe, zdesperowany, chciał dowiedzieć się czegoś więcej od Lisy:
90
–Kim jest Rosę Tucker i co robi dla Teknologik? –Jest genetykiem, i to genialnym. –Specjalizuje się w badaniach nad rekombinacją DNA. Georgine znów wzięła do ręki zdjęcie, jakby chciała, by Joe od razu uchwycił związek między obrazem nagrobka a inżynierią genetyczną. –Co dokładnie robiła dla Teknologik, tego nie wiem – podjęła przerwa ny wątek Lisa. – Nigdy nie wiedziałam. Właśnie to chciała mi powiedzieć na lotnisku w Los Angeles rok temu. Gdyby doleciała. Ale teraz, dzięki temu, o czym rozmawiała wczoraj z Georgine i Charliem… sama mogę sporo wy wnioskować. Nie wiem tylko, jak w to uwierzyć. Joe zastanawiał się nad tym dziwnym stwierdzeniem: nie chodziło jej o to, czy uwierzyć, tylko
jak uwierzyć. –Czym jest Teknologik, prócz tego, czym się wydaje na pierwszy rzut oka? – spytał. Lisa uśmiechnęła się leciutko. –Masz dobrego nosa, Joe. Rok na bocznym torze nie stępił twojego węchu. Sądząc po tym, co Rosę zdradziła, z tych wszystkch jej półsłówek można wywnioskować, że to istny wyjątek w kapitalistycznym świecie – firma, która nie może zbankrutować. –Nie może zbankrutować? – zdziwiła się Georgine. –Ponieważ stoi za nią hojny partner, który pokrywa wszystkie straty. –Armia? – zastanawiał się Joe. –Albo jakaś agenda rządowa. Organizacja bogatsza od najbogatszego człowieka na świecie. Rosie dała mi do zrozumienia, że na ten tajemniczy projekt przeznaczono więcej niż setki milionów dolarów. Niewyobrażalnie duży kapitał. Miliardy. Z góry dobiegł huk strzału. Dźwięk, choć przytłumiony przez ściany i przestrzeń, nie budził wątpliwości. Wszyscy troje zerwali się na równe nogi. Georgine zawołała: –Charlie? Być może dlatego, że tak niedawno siedział z Bobem i Clarise w miłym, żółtym pokoju w Culver City, Joe od razu pomyślał o Norze Vadance – nagiej kobiecie na patio, która ściskała w dłoniach nóż rzeźniczy i kierowała ostrze ku brzuchowi. Cisza rozlewająca się po domu, kiedy już przebrzmiało echo strzału, wydawała się równie groźna jak niewidzialny i pozbawiony ciężaru deszcz radioaktywny spadający w grobowym milczeniu po nuklearnym grzmocie. Georgine, coraz bardziej przerażona, krzyknęła: –Charlie! Kiedy chciała pobiec na górę, Joe ją powstrzymał. –Nie, zaczekaj. Zadzwoń po policję, ja tam pójdę.
–Joe…- zaczęła Lisa. –Wiem, co się stało – powiedział ostro, ucinając jakąkolwiek dyskusję.
91
Miał nadzieję, że się myli, że wcale nie wie, co się tu dzieje, że nie ma to nic wspólnego z tym, co zrobiła z sobą Nora Vadance. Ale jeśli jego podejrzenia były słuszne, nie mógł dopuścić, by Georgine jako pierwsza pojawiła się na miejscu tragedii. Wiedział doskonale, że nie powinna niczego oglądać, ani teraz, ani potem. –Wiem, co się stało. Dzwoń po policję – powtarzał Joe, przemierzając kuchnię i przeciskając się przez wahadłowe drzwi prowadzące do holu. Żyrandol przygasał i rozbłyskiwał, przygasał i rozbłyskiwał, jak światło na jednym z tych starych filmów więziennych, kiedy to gubernator dzwoni za późno, by uratować skazańca, który smaży się już na krześle elektrycznym. Joe podbiegł do podnóża schodów, ale pod wpływem strachu zwolnił. Wspinał się na pierwsze piętro, myśląc z przerażeniem, że znajdzie to, czego się spodziewał. Plaga samobójstw była równie irracjonalna jak rojenia ludzi, którzy uważali, że burmistrz jest robotem lub że obserwująich źli kosmici. Joe nie potrafił zrozumieć, jak Charlie Delmann w ciągu zaledwie dwu minut mógł przejść od niemal euforii do rozpaczy – tak jak Nora, która wstała od smakowitego śniadania i komiksu w gazecie, a w chwilę później rozpruła sobie brzuch, nie zadając sobie nawet trudu, by pozostawić kartkę z wyjaśnieniami. Jeśli jednak nawet Joe się nie mylił, jeśli doktor naprawdę chciał popełnić samobójstwo, to być może istniała jakaś słaba szansa, że jeszcze żyje. Może nie zdołał się zabić jednym strzałem. Może wciąż dałoby się go uratować.
Możliwość ocalenia kogoś – po tylu innych, którzy przesunęli się obok niego niczym woda, przeciekając przez palce – pchała Joego do przodu pomimo strachu, jaki odczuwał. Pokonywał po dwa stopnie naraz. Dotarł na pierwsze piętro, po czym minął nie oświetlone pokoje i zamknięte drzwi, ledwie rzucając na nie okiem. Przy końcu korytarza zza uchylonych drzwi docierało czerwonawe światło. Niewielki przedpokój prowadził do głównej sypialni wyłożonej tapetą w kolorze kości słoniowej. Na szklanych półkach stała chińska porcelana o krągłych, bladozielonych płaszczyznach, która nadawała pomieszczeniu przytulny, miły wygląd. Doktor Charles Delmann leżał rozciągnięty na łóżku. Na jego piersi spoczywał mossberg – strzelba o uchwycie pistoletowym. Dzięki krótkiej lufie mógł wsunąć jej koniec między zęby i bez trudu pociągnąć za spust. Nawet w półmroku Joe widział wyraźnie, że nie ma sensu badać pulsu. Jedynym źródłem światła w pokoju była seledynowa lampa na jednym z dwu nocnych stolików. Jej blask miał rdzawy odcień, ponieważ klosz był zachlapany krwią. Pewnej soboty, dziesięć miesięcy wcześniej, pracując nad jakimś artykułem, Joe odwiedził kostnicę miejską Leżały w niej ciała, zapakowane w worki albo nagie, w oczekiwaniu na sekcję. Nagle opanowało go irracjonalne przekonanie, że te otaczające go zewsząd zwłoki to jego żona i córki: wszystkie
92
były Michelle i dziewczynkami, jakby Joe wkroczył nagle w scenę filmu sf o klonach. Z wnętrza
szuflad stalowych chłodni, gdzie też spoczywały zwłoki w drodze ku swemu przeznaczeniu, docierały przytłumione głosy Michelle, Chrissie i małej Niny, które błagały go, by je wpuścił z powrotem do świata żywych. Tuż obok asystent koronera rozpiął zamek błyskawiczny jakiegoś worka. Joe spojrzał na białą niczym zima twarz martwej kobiety, na jej pomalowane usta przypominające zwinięty na śniegu kwiat poinsecji, i ujrzał Michelle, Chrissie, Ninę. Niewidzące, niebieskie oczy martwej kobiety były lustrami jego obłędu, który narastał z każdą chwilą. Wyszedł z kostnicy i przedłożył Caesare Santosowi, swemu szefowi, prośbę o zwolnienie. Teraz szybko odwrócił się od łóżka, nim w obliczu martwego lekarza zmaterializowała się ukochana twarz. Jego uwagę zwrócił dziwny, niesamowity świst. Przez moment sądził, że to Delmann próbuje wciągnąć powietrze przez rozerwane usta. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że słyszy swój własny, urywany oddech. Podświetlane, zielone cyfry elektornicznego zegarka na stoliku pulsowały rytmicznie. Zmiana czasu dokonywała się w iście szaleńczym tempie: z każdą sekundą dziesięć minut – godziny cofały się przez wczesny wieczór z powrotem do popołudnia. Joemu przyszła do głowy absurdalna myśl, że zepsuty zegar, w który musiały trafić odłamki pocisku, może w magiczny sposób odwrócić to, co się stało, że Delmann wstanie z martwych, kawałki śrutu wpadną z grzechotem do lufy, a rozszarpane ciało zrośnie się, że za chwilę on sam, Joe, znów znajdzie się na słonecznej plaży w Santa Monica, a potem w jednopokojowym mieszkaniu, znów będzie rozmawiał przez telefon z Beth. Czas będzie się cofał i cofał aż do chwili, zanim samolot runął na ziemię Colorado. Z dołu dobiegł krzyk, który zniszczył jego fantazję. Potem jeszcze jeden. Przypuszczał, że to Lisa. Była twarda i pewnie nigdy w życiu tak nie krzyczała, lecz teraz słychać było głos najwyższego przerażenia. Nie było go w kuchni najwyżej przez minutę. Co mogło się wydarzyć w tak krótkim czasie? Sięgnął po strzelbę, zamierzając ściągnąć ją z trupa. Magazynek mógł jeszcze zawierać pociski. Nie. Teraz to jest scena samobójstwa. Jeśli przesunie broń, zmieni się w scenę morderstwa. A on będzie głównym podejrzanym. Pozostawił strzelbę na miejscu. Wybiegł z kręgu niewyraźnego, przefiltrowanego krwią światła na korytarz, gdzie straż trzymały śmiertelnie nieruchome cienie. Nad schodami w bezustannym, kryształowym deszczu zwisał ogromny żyrandol. Strzelba była bezużyteczna. Nie mógłby do nikogo strzelić. Poza tym czy w domu był ktoś
jeszcze prócz Georgine i Lisy? Nie było nikogo. Nikogo. Rzucił się na dół, po dwa, trzy stopnie naraz, pod kryształową kaskadą w kształcie łez, trzymając się poręczy, by nie stracić równowagi. Jego dłoń, mokra od zimnego potu, ślizgała się po mahoniowym drewnie.
93
Biegnąc z tupotem przez dolny korytarz, posłyszał dziką muzykę i gdy wtargnął przez wahadłowe drzwi do kuchni, zobaczył, że zawieszone na ścianie miedziane patelnie i garnki uderzają o siebie. Pomieszczenie było pogrążone w półmroku, tak jak poprzednio. Halogenowe reflektorki na suficie paliły się słabiutko, niemal wcale nie dając światła. Na drugim końcu kuchni, na tle drgających płomieni lamp naftowych stała Lisa i przyciskała do skroni pięści, jakby próbowała nie dopuścić, by ciśnienie rozsadziło jej czaszkę. Nie krzyczała już, tylko łkała, jęczała, wyrzucała z siebie stłumione słowa, które mogły znaczyć: „O Boże, o Boże”. Georgine zniknęła. Gdy dźwięk miedzianych dzwonów zamierał powoli niczym odległa, cicha muzyka z koszmarnego snu, Joe podbiegł do Lisy, dostrzegając kątem oka otwartą butelkę, którą Charlie Delmann pozostawił na blacie szafki. Obok niej stały kieliszki z Chardonnay Drgająca powierzchnia wina połyskiwała jak drogocenne kamienie i Joemu w ułamku sekundy przemknęło przez myśl, czy trunek nie zawierał jakiejś trucizny, chemikaliów czy narkotyku. Ujrzawszy Joego, Lisa opuściła i rozwarła pięści. Były mokre i czerwone. Palce wyglądały jakby ociekały rosą. Z jej ust wydarł się boleśnie przenikliwy, zwierzęcy dźwięk – bardziej
przepełniony smutkiem i bardziej rozpalony przerażeniem niż jakiekolwiek słowa. Na środku kuchni, u stóp Lisy, Joe dostrzegł Georgine Delmann. Leżała na boku, w pozycji embrionalnej, skulona już nie w oczekiwaniu na narodziny, lecz w objęciach śmierci; obie dłonie zaciskała na rękojeści noża, który był teraz jej zimną pępowiną. Usta wykrzywiał jej krzyk, który nigdy się nie rozległ. Oczy miała szeroko otwarte, pełne łez agonii, ale puste. Joe poczuł silny odór rozpłatanych trzewi. Znów znalazł się na krawędzi swego lęku: pojawiło się znajome uczucie spadania, jakby z ogromnej wysokości. Wiedział, że jeśli mu ulegnie, nie będzie umiał nikomu pomóc, ani Lisie ani sobie. Zmusił się, by oderwać wzrok od tej makabry. Znacznie trudniej było mu uciec znad krawędzi emocjonalnego załamania. Obrócił się w stronę Lisy, by ją objąć, pocieszyć, oderwać od widoku martwej przyjaciółki, ale stała teraz do niego plecami. Joe drgnął na dźwięk tłuczonego szkła. Pomyślał w panice, że ktoś wdarł się przez okno do kuchni. Ale to nie był odgłos pękającej szyby, tylko dźwięk tłuczonych lamp naftowych, które Lisa trzymała za wysokie klosze, jak butelki. Uderzyła pękatymi naczyniami o siebie, a wtedy wytrysnął z nich lepki strumień nafty. Po stole rozbiegły się jasne kwiaty płomieni, by po chwili zmienić się w oślepiające rozlewiska ognia. Joe chwycił Lisę i próbował odciągnąć ją od rozprzestrzeniającego się pożaru, ale wyrwała mu się bez słowa i chwyciła trzecią lampę. –Lisa! Granit i brąz na zdjęciu grobu Angeli Delmann zapłonęły, fotografia i uwieczniony przez nią obraz zwinęły się niczym czarny, spalony liść. Lisa
94
przewróciła trzecią lampę, rozpryskując naftę z płonącym knotem na swoim ubraniu. Przez chwilę Joe był sparaliżowany szokiem. Nafta oblała ją spływając w dół, ale mimo to wijący się ognik jakimś cudem zsunął się po piersiach i talii Lisy, po czym zgasł na spódnicy. Płonące rozlewiska na stole zaczęły łączyć się ze sobą, ogniste strumyki rozpływały się ku krawędziom blatu. Na podłogę zaczął skapywać z sykiem promienisty deszcz. Joe znów wyciągnął do niej ręce, ale ona, jakby pochylając się nad miską zaczerpnęła dłońmi płonącą ciecz ze stołu i chlapnęła sobie na piersi. Gdy jej przesiąknięte naftą ubranie buchnęło ogniem, Joe cofnął się i zawołał: „Nie!”. Bez krzyku, który jej się wyrwał, gdy widziała samobójstwo Georgine, bez jęku czy chociażby cichego westchnienia, wzniosła do góry ręce, w których wirowały kule ognia. Stała przez chwilę niczym bogini Diana, ważąc w dłoniach ogniste księżyce, po czym przysunęła je sobie do twarzy i włosów. Joe odskoczył od płonącej kobiety, od tego widoku, który rozdzierał mu serce, od straszliwego swądu, który go skręcał, od nieodgadnionej tajemnicy, która pozbawiała go wszelkiej nadziei. Wpadł z rozpędu na szafkę. Lisa jeszcze utrzymywała się na nogach, spokojna niczym w strugach chłodnego deszczu. Odwróciła się, jakby chciała popatrzeć na Joego przez swój płomienisty welon. Na szczęście nie widział jej twarzy, odbijającej się w szybie wielkiego okna. Sparaliżowany przerażeniem, pomyślał, że teraz on umrze, nie od płomieni liżących już drewnianą podłogę wokół jego butów, ale z własnej ręki, że zada sobie jakąś straszną śmierć – zastrzeli się, rozpłata sobie brzuch albo dokona samospalenia. Jeszcze nie uległ tej zaraźliwej pladze samobójstw, ale wiedział, że to zrobi, gdy Lisa, martwa, runie bezwładnie na podłogę. Wciąż nie był zdolny się poruszyć. Ogarnięta wirem piekielnych płomieni rzucała wokół fantomy światła i cienia, które pełzły po ścianach i tłoczyły się na suficie – niektóre były rzeczywiście cieniami, inne rozwijającymi się wstęgami sadzy. Przeraźliwe wycie instalacji przeciwpożarowej przełamało lód ścinający kończyny Joego i wyrwało go z transu. Ruszył biegiem z tego piekła, ścigany przez zjawy i duchy, obok miedzianych garnków na ścianach, które w świetle ognia przypominały jasne, obojętne twarze, obok trzech kieliszków z winem w kolorze krwi, połyskującym refleksami płomieni. Wypadł przez drzwi i pobiegł holem do przedpokoju. Przez cały czas czuł, że ściga go nie tylko zawodzenie instalacji alarmowej – jakby w ciemnym kącie kuchni, stojąc bez ruchu,
niezauważalny, krył się morderca. Kiedy Joe dopadł drzwi wejściowych i złapał za gałkę, niemal się spodziewał, że lada moment poczuje na ramieniu czyjąś dłoń, że zostanie brutalnie odwrócony i spotka się twarzą w twarz z uśmiechniętym zabójcą. Nikt go jednak nie złapał, nie poczuł też podmuchu gorąca, ale syczące zimno, które zakłuło go w kark, a potem przeniknęło podstawę czaszki aż do
95
szczytu kręgosłupa. Ogarnęła go taka panika, że nie zdawał sobie sprawy, kiedy otworzył drzwi i wyrwał się na zewnątrz. Stwierdził nagle, że biegnie przez ganek, że uwolnił się od straszliwego chłodu. Pędził po kamiennej ścieżce między idealnie przystrzyżonymi ścianami żywopłotu. Kiedy dotarł do magnolii o srebrzystych liściach, spomiędzy których, niczym białe pyski małp, wyzierały kwiaty, odwrócił się. Nikt go nie ścigał. Na ulicy panowała cisza, słychać było tylko stłumione wycie alarmu w domu Delmannów. Nie przejeżdżał akurat żaden samochód, nikt też nie wybrał się na wieczorną przechadzkę w tę ciepłą sierpniową noc. Na gankach i trawnikach okolicznych domów nie pojawili się jeszcze zwabieni hałasem ich mieszkańcy. Posesje były tak wielkie, a okazałe domy miały tak grube ściany, że nawet huk strzału na ulicy brzmiał w nich jak trzaśniecie drzwiami samochodowymi albo warkot ciężarówki. Zastanawiał się, czy nie zaczekać na straż pożarną i policję, ale nie miał pojęcia, jak mógłby przekonująco opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w tym domu w ciągu trzech czy czterech piekielnych minut. Wydawało się to owocem halucynacji, począwszy od samobójczego strzału aż do chwili, gdy Lisa pogrążyła się w płomieniach; teraz przypominało fragmenty jakiegoś koszmaru.
Ogień zniszczył zapewne większość dowodów świadczących o samobójstwie Delmannów i Lisy, a policja zechciałaby go przesłuchać, a potem zatrzymać jako podejrzanego o zabójstwo. Funkcjonariusze prowadzący śledztwo zobaczyliby w nim przygnębionego mężczyznę, który zagubił się po stracie rodziny, który nie miał pracy, żył w jednopokojowym mieszkaniu nad garażem, stracił na wadze, wygadał na nawiedzonego, a w dodatku przechowywał dwadzieścia tysięcy dolarów w zapasowym kole w bagażniku swojego samochodu. Okoliczności i portret psychologiczny nie uwiarygodniłyby jego zeznań, nawet gdyby już sama ta historia nie wykraczała poza granice rozumu. Nim Joe odzyskałby wolność, ci z Teknologik dawno by go znaleźli. Już próbowali go zastrzelić tylko dlatego, że Rosę mogła mu powiedzieć coś, co chcieli utrzymać w tajemnicy – a przecież teraz wiedział więcej niż przedtem, nawet jeśli nie miał zielonego pojęcia, jak ma to rozumieć. Biorąc pod uwagę domniemane powiązania Teknologik z politykami i wojskowymi, Joe najprawdopodobniej zostałby zamordowany w więzieniu podczas starannie zaplanowanej bójki z opłaconymi zabójcami. Gdyby mimo wszystko udało mu się przeżyć, wykończyliby go na wolności przy pierwszej okazji. Starał się opanować. Zwalczył pokusę, by pobiec, czym mógłby zwrócić na siebie czyjąś uwagę, po czym ruszył spokojnym krokiem w stronę hondy zaparkowanej po drugiej stronie ulicy. Okna kuchni w domu Delmannów wyleciały w powietrze. Rozległ się krótki brzęk pękającego szkła, a potem alarm czujników reagujących na dym, teraz znacznie donośniejszy. Joe obejrzał się i zobaczył ogień dobywający
96
się z wnętrza domu. Nafta z lamp robiła swoje: tuż za drzwiami wejściowymi, których nie zamknął za sobą, języki ognia już lizały ściany korytarza. Wsiadł do samochodu. Zatrzasnął
drzwi. Na prawym ręku miał krew. Czyjąś krew. Drżąc otworzył skrytkę między siedzeniami i wyszarpnął z pudełka kilka chusteczek higienicznych. Otarł sobie dłoń. Wepchnął papierowy zwitek do torby z burgerami, które kupił u McDonald’sa. Dowody, pomyślał, choć nie popełnił żadnej zbrodni. Świat wywrócił się na opak. Kłamstwa były prawdą prawda kłamstwem, fakty fikcją niemożliwe stało się możliwe, a niewinność – winą. Poszukał w kieszeni kluczyków. Uruchomił silnik. Przez wybitą tylną szybę słyszał teraz nie tylko dźwięk alarmu, i to nie-jednego, ale i głosy nawołujących się sąsiadów, krzyki strachu. Miał nadzieję, że uwaga skupia się na domu Delmannów i że nikt nie zauważy jego odjazdu. Włączył światła i ruszył. Uroczy, stary dom z cegły był teraz królestwem smoków – po jego pokojach krążyły świetliste istoty o ognistym oddechu. Gdy martwi leżeli w całunach płomieni, z dali dobiegł dźwięk niezliczonych syren. Joe odjechał w noc zbyt niezwykłą by można było j ą poj ąć, w świat inny niż ten, w którym żył dotychczas.
97
98
CZĘŚĆ TRZECIA
PUNKT ZERO
9
promieniach dziwnego światła, równie pomarańczowego jak blask dyniowych lamp w święto Haloween, tyle że dobywającego się z dołów wykopanych w piasku, nawet niewinni ludzie wyglądali jak obarczeni grzechem poganie. Na plaży, tam gdzie wolno było rozpalać ogniska, płonęło ich dziesięć. Siedziały przy nich duże rodziny, grupki nastolatków i uczniów college’u. Joe krążył między nimi. Lubił przychodzić na plażę nocą w poszukiwaniu oceanicznej terapii, choć zwykle trzymał się z dala od ognisk. Rozmowy były głośne, a bosonogie pary tańczyły w takt starych przebojów Beach Boysów, kołysząc się w miejscu. Tuż obok siedziało kilkunastu zauroczonych słuchaczy, a krępy mężczyzna z grzywą białych włosów opowiadał wibrującym głosem jakąś historię o duchach. Wydarzenia ostatniego dnia sprawiły, że percepcja Joego uległa całkowitej zmianie. Wydawało mu się, że patrzy na świat przez niezwykłe okulary, które wygrał na loterii w jakimś dziwnym, wędrownym wesołym miasteczku przenoszącym się z miejsca na miejsce w czarnych, milczących wozach, okulary obdarzone przedziwną mocą ujawniania tego, co niewidoczne, zimne i budzące lęk. Tancerze w kostiumach kąpielowych – płomienie ognisk nadawały ich skórze barwę roztopionego brązu – potrząsali ramionami i zataczali biodrami koła, kucali i kołysali się, machali gibkimi rękami jak skrzydłami albo chwytali palcami rozświetlone powietrze. Joemu
zdawało się, że każdy z bawiących się jest jednocześnie realną postacią i marionetką poruszaną przez niewidzialnego mistrza. Dzięki ukrytym sznurkom marionetki wyrażały radość, mrugały szklanymi oczami, uśmiechały się drewnianymi ustami, wybuchały śmiechem niewidocznych brzuchomówców, a wszystko po to, by
101
oszukać Joego, by zwiedziony uwierzył, że to dobry przyjazny świat, który wzbudza zachwyt. Minął grupę dziesięciu czy dwunastu młodych ludzi w spodenkach kąpielowych. Ich leżące bezładnie kombinezony połyskiwały niczym stos foczych skór albo wypatroszonych węgorzy czy innych morskich stworów. Wbite w piasek deski surfingowe rzucały cień, jak kamienny krąg Stonehen-ge. Ciała młodzieńców wydawały się wypełnione testosteronem. Nie byli nawet zdolni zachowywać się hałaśliwie, funkcjonowali na zwolnionych obrotach – mrukliwi, niemal uśpieni męskimi fantazjami. Tancerze, gawędziarz i jego słuchacze, surfiści i wszyscy inni, których Joe mijał, przypatrywali mu się z uwagą. To nie była tylko jego wyobraźnia. Czuł na sobie rzucane ukradkiem spojrzenia. Nie zdziwiłoby go, gdyby wszyscy pracowali dla Teknologik, czy też dla tego, kto nim rządził. Z drugiej strony, choć – zdawałoby się – pogrążony w szaleństwie, był na tyle przytomny, by zdawać sobie sprawę, że straszliwe wydarzenia, których świadkiem był u Delmannów, odcisnęły na nim swe piętno. Horror, który wciąż przeżywał na nowo, uwidaczniał się w bruzdach na twarzy, nadawał oczom matową barwę osamotnienia, przytłaczał barki, napełniał go gniewem i przerażeniem. Kiedy tak szedł po plaży, mijani ludzie widzieli w nim udręczonego człowieka, a będąc mieszkańcami wielkiego miasta, doskonale zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowi udręczony człowiek.
Natknął się na ognisko, wokół którego siedziała spora grupa pogrążonych w milczeniu młodych mężczyzn i kobiet o ogolonych głowach. Mieli na sobie szafirowoniebieskie szaty i białe tenisówki, w lewym albo prawym uchu złoty kolczyk. Mężczyźni byli bez zarostu. Kobiety nie umalowane. Niektórzy, bez względu na płeć, wydawali się tak uderzająco atrakcyjni i tak doskonale prezentowali się w swoich odzieniach, że Joe od razu ujrzał w myślach sektę Dzieci z Beverly Hills. Przyglądał im się przez kilka minut, podczas gdy oni, pogrążeni w medytacyjnym milczeniu, wpatrywali się w ogień. Kiedy w końcu zwrócili na niego uwagę, przestraszyli się tego, co w nim dostrzegli. Ich oczy przypominały spokojne rozlewiska, w których dojrzał – niczym blask księżyca na wodzie – pokorną głębię akceptacji, być może dlatego, że właśnie to pragnął zobaczyć. Trzymał w ręku torebkę od MacDonald’sa, która kryła papierowe opakowania po cheeseburgerach, pusty kubek po coli i chusteczki higieniczne, którymi starł sobie z dłoni krew. Dowody. Cisnął torebkę w ogień, a potem jeszcze przez chwilę przyglądał się ludziom z sekty, którzy patrzyli, jak papier gwałtownie się zajmuje, czernieje i znika. Odchodząc zastanawiał się, co według nich stanowi sens bytu. Wyobraził sobie, że w szalonej spirali i bezustannym pędzie w dół, jakim jest życie, ci wyznawcy w błękitnych szatach znaleźli prawdę i osiągnęli stan oświecenia, który nadawał ich egzystencji jakiś sens. Nie pytał ich o to, gdyż bał się,
102
że usłyszy jeszcze jedną wersję tego samego, przepełnionego smutkiem pobożnego myślenia, na którym tylu innych opierało swą nadzieję. Gdy znalazł się z dala od ognisk, tam, gdzie rządziła noc, przykucnął na krawędzi szemrzącej fali i obmył ręce w płytkiej, słonej wodzie.
Nabrał trochę mokrego piachu i tarł nim dłonie, usuwając z wgłębień między kłykciami i spod paznokci ślady krwi. Kiedy już skończył, nie zdejmując adidasów i nie podwijając nogawek dżinsów, wszedł w morze. Zatrzymał się w miejscu, gdzie woda sięgała mu kolan. Łagodne fale przykrywał jedynie cienki i postrzępiony kołnierz fosforyzującej piany. Choć noc była jasna i prześwietlona księżycowymi promieniami, sto metrów dalej morze grzmiało nagie, czarne, niewidzialne. Pozbawiony uspokajaj ącego widoku, który przyciągnął go na sam brzeg, Joe znalazł pociechę w falach napierających na jego nogi i w głuchym, tępym pomruku wodnej maszyny. Odwieczny rytm, bezsensowny ruch, spokój obojętności. Starał się nie myśleć o tym, co wydarzyło się w domu Delmannów. Nie rozumiał tego. Myślenie nie mogło podsunąć rozwiązania. Stwierdził zaskoczony, że nie czuje żalu z powodu śmierci Delmannów i Lisy, lecz tylko nieznaczny smutek. Podczas zajęć grupy terapeutycznej dowiedział się, że wielu rodziców po stracie dziecka odczuwa dziwną obojętność wobec cierpienia innych. Siedzieli przed telewizorami, nieporuszeni i bez emocji, oglądając sceny katastrof, pożary, odrażające zbrodnie. Muzyka, która niegdyś chwytała za serce, sztuka, która niegdyś dotykała samej duszy, teraz nie robiły na nich żadnego wrażenia. Niektórzy przezwyciężali ten stan braku wrażliwości po roku czy dwu, inni po pięciu czy dziesięciu latach, a jeszcze inni nie wychodzili z niego nigdy. Delmannowie wydawali się wspaniałymi ludźmi, ale tak naprawdę wcale ich nie znał. Lisa była jego przyjacielem. A teraz leżała martwa. I co z tego? Każdy prędzej czy później umiera. Twoje dzieci. Kobieta, która była miłością twojego życia. Każdy. Chłód własnego serca przeraził go. Poczuł wstręt do samego siebie, ale nie mógł zmusić się do odczuwania bólu innych. Czuł tylko własny ból. W morzu szukał tej obojętności wobec straty bliskich, jaką odczuwał wobec straty obcych, choć równocześnie zastanawiał się, czy gdyby śmierć Michelle, Chrissie i Niny nic już dla niego nie znaczyły, nie zmieniłby się w bestię. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że całkowita obojętność może przynieść nie wewnętrzny spokój, lecz niepowstrzymane pragnienie zła. Stacja benzynowa ze sklepem czynnym przez całą dobę znajdowała się zaledwie trzy przecznice od jego motelu. Na zewnątrz, obok toalet, zainstalowano dwa automaty telefoniczne.
103
Tłuste ćmy, białe jak płatki śniegu, krążyły pod okapem dachu wokół stożkowatych lamp. Powiększone i zniekształcone cienie ich skrzydeł migotały na jasnym tynku ściany. Joe nie zadał sobie trudu, by zwrócić kartę kredytową swojej agencji telefonicznej. Posługując się nią odbył teraz kilka zamiejscowych rozmów, których nie ośmielił się przeprowadzać z pokoju hotelowego. Miał nadzieję, że pomieszka tam jakiś czas bezpiecznie. Chciał rozmawiać z Barbarą Christman, głównym inspektorem nadzorującym śledztwo w sprawie katastrofy samolotu. Tutaj, na Zachodnim Wybrzeżu, była jedenasta wieczorem, a w Waszyngtonie już niedziela, druga nad ranem. Nie zastałby jej w biurze i choć nawet o tej porze mógł skontaktować się z dyżurnym Rady Bezpieczeństwa Transportu, nie udałoby mu się zdobyć prywatnego numeru tej kobiety. Mimo wszystko uzyskał w informacji numer Rady i zadzwonił. Za pośrednictwem nowego, automatycznego systemu mógł przekazać ustną wiadomość jakiemukolwiek członkowi Rady, starszemu inspektorowi od katastrof czy też urzędnikowi szczebla kierowniczego. Wystarczyło podać inicjał imienia i cztery pierwsze litery nazwiska osoby, z którą chciał się skontaktować. Choć wystukał uważnie B-C-H-R-I, uzyskał tylko nagraną na taśmę informację, że takie połączenie nie istnieje. Spróbował ponownie, z identycznym rezultatem. Albo Barbara Christman nie była już pracownikiem Rady, albo głosowa poczta nie działała prawidłowo. Choć każde śledztwo nadzorował zawsze starszy Rady w Waszyngtonie, pozostali członkowie komisji mogli być wybierani spośród specjalistów w biurach terenowych: Anchorage, Atlanta, Chicago, Denver, Forth Worth, Los Angeles, Miami, Kansas City, New York City i Seattle. Joe otrzymał z komputera w „Post” listę niemal wszystkich członków Rady, ale nie wiedział, gdzie który z nich mieszka. Ponieważ miejsce katastrofy znajdowało się nieco ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na
południe od Denver, doszedł do wniosku, że kilku członków komisji zajmującej się katastrofą musiało pracować w tamtejszym biurze. Posługując się listą z jedenastoma nazwiskami zaczął wyszukiwać numery telefonów w informacji w Denver. Dostał trzy numery. Pozostała ósemka albo miała zastrzeżone telefony, albo mieszkała poza rejonem Denver. Niezmiennie migotliwy cień ćmy na białej ścianie stacji benzynowej drażnił jego pamięć. Coś mu przypominał, i wspomnienie to coraz silniej narzucało się Joemu, wydawało się równie istotne jak nieuchwytne. Wpatrywał się przez chwilę z uwagą w roztańczone, bezkształtne jak płynna lawa cienie, ale nie mógł niczego skojarzyć. Choć w Denver było już po północy, Joe zadzwonił do trzech specjalistów, których numery udało mu się zdobyć. Pierwszym był meteorolog badający warunki pogodowe w czasie katastrofy. Odezwała się automatyczna sekretarka, ale Joe nie pozostawił żadnej wiadomości. Drugim był człowiek
104
nadzorujący selekcję szczątków samolotu przeznaczonych do badań metalurgicznych. Wyrwany najwidoczniej ze snu, zachowywał się gburowato i nie przejawiał zbytniej chęci do współpracy. Ale dzięki trzeciemu Joe zdobył ogniwo, którego tak bardzo potrzebował. Nazywał się Mario 01iveri. Zajmował się w komisji ustalaniem możliwych błędów popełnionych przez załogę samolotu albo obsługę naziemną. Pomimo późnej godziny 01iveri był nastawiony raczej przyjaźnie. Stwierdził, że jest nocnym markiem i że nigdy nie kładzie się przed pierwszą. –Ale oczywiście rozumie pan, panie Carpenter, że nie rozmawiam z reporterami o wewnętrznych sprawach Rady ani o szczegółach jakiegokolwiek śledztwa. To sprawy poufne.
–Nie o to mi chodzi, panie 01iveri. Nie mogę skontaktować się z jednym z waszych starszych inspektorów, a muszę z nim niezwłocznie pomówić. Mam nadzieję, że mi pan to umożliwi. Nie mogę uzyskać połączenia z nią w Waszyngtonie. –Z nią? Nie ma obecnie starszych inspektorów-kobiet. Cała szóstka to mężczyźni. –Barbara Christman. –Zgadza się – powiedział 01iveri. – Ale kilka miesięcy temu przeszła na wcześniejszą emeryturę. –Ma pan jej numer telefonu? 01iveri zawahał się. Po chwili zaprzeczył: –Obawiam się, że nie. –A może orientuje się pan, czy mieszka w samym Waszyngtonie czy też na przedmieściach? Gdybym znał jej adres, może udałoby mi się zdobyć numer telefonu… –Słyszałem, że wróciła do siebie, do Colorado – odparł 01iveri. – Wiele lat temu zaczynała pracę w biurze terenowym w Denver, potem została przeniesiona do Waszyngtonu, gdzie osiągnęła stanowisko starszego inspektora. –A więc jest teraz w Denver? 01iveri znów milczał, jakby sama wzmianka o Barbarze Christman wprawiła go w zakłopotanie. W końcu się zdecydował: –Wydaje mi się, że mieszka obecnie w Colorado Springs. To jakieś sto kilometrów na południe od Denver. I mniej niż sześćdziesiąt od łąki, na którą runął z hukiem skazany na zagładę „747”. –Jest pan tego pewien? – spytał Joe. –Nie. –Jeśli jest zamężna, numer telefonu może być na nazwisko męża. –Jest rozwiedziona od wielu lat. Panie Carpenter… zastanawiam się, czy… Po kilku długich sekundach, kiedy 01iveri nie zdołał dokończyć myśli, Joe ponaglił go łagodnie: –Panie 01iveri?
105
–Czy ma to związek z lotem 353 linii Nationwide? –Tak. Dziś wieczór minął okrągły rok. 01iveri znów milczał. –Czy w tej historii z samolotem zauważył pan coś… coś niezwykłego? –Śledztwo jest objęte tajemnicą, mówiłem już panu. –Nie o to mi chodzi. Po drugiej stronie linii trwała tak głęboka cisza, że Joe miał wrażenie, jakby był połączony nie z Denver, ale z odległą stroną księżyca. –Panie 01iveri? –Nie mam panu wiele do powiedzenia, panie Carpenter. Ale jeśli przyj dzie mi coś do głowy… poda mi pan jakiś numer, pod którym mógłbym pana złapać? Zamiast wdawać się w wyjaśnienia, Joe powiedział: –Jeśli jest pan uczciwym człowiekiem, to dzwoniąc do mnie narazi się pan na niebezpieczeństwo. Znam niezbyt sympatycznych ludzi, którzy zainte resowaliby się panem, gdyby się dowiedzieli o naszych kontaktach.
–Jakich ludzi? Ignorując pytanie, ciągnął: –Jeśli coś nie daje panu spokoju albo dręczy pana sumienie, proszę to spokojnie przemyśleć. Zgłoszę się za dzień lub dwa. Joe odłożył słuchawkę. Ćmy znów przyfrunęły. Przyfrunęły. Uderzały w lampy pod dachem. Jakaś klisza, coś, co już widział: jak ćmy do ognia. Nieuchwytne skojarzenie znów mu umknęło. Zadzwonił do informacji w Colorado Springs. Telefonistka podała mu numer Barbary Christman. Odebrała po drugim sygnale. Nie sprawiała wrażenia osoby wyrwanej ze snu. Być może ludzie, którzy napatrzyli się w życiu na niewyobrażalne masakry, mieli kłopoty z zaśnięciem. Joe przedstawił się i powiedział, gdzie przed rokiem znajdowała się jego rodzina, dając przy okazji do zrozumienia, że wciąż jest czynnym reporterem. Jej początkowe milczenie było równie lodowate i wyniosłe jak milczenie 01iveriego. Potem spytała: –Jest pan tutaj? –Przepraszam? –Skąd pan dzwoni? Stąd, z Colorado Springs? –Nie. Z Los Angeles. –Och – westchęła tylko, a Joemu zdawało się, że dosłyszał w tym mruknięciu ledwie wyczuwalne tchnienie smutku. –Pani Christman, mam kilka pytań dotyczących lotu 353, które… -zaczął. –Przykro mi – przerwała mu. – Wiem, że strasznie pan cierpi, panie Carpenter. Nie jestem nawet w stanie pojąć głębi pańskiego żalu, wiem też,
106
że rodzinom ofiar trudno nieraz zaakceptować utratę bliskich w tych strasznych katastrofach, nie przychodzi mi jednak do głowy nic, co pomogłoby panu pogodzićsięz… –Nie próbuję się z niczym pogodzić, pani Christman. Chcę tylko ustalić, co naprawdę stało się z tym samolotem. –Nie ma niczego niezwykłego w tym, że ludzie pańskiego fachu szukają pociechy w teoriach spiskowych, panie Carpenter, tym bardziej że ta tragedia wydaje się taka bezsensowna, taka przypadkowa i niewytłumaczalna. Niektórzy ludzie sądzą, że tuszujemy niekompetencję linii lotniczych albo że zostaliśmy przekupieni przez związek pilotów i ukryliśmy dowody świadczące o winie załogi. Nie, panie Carpenter, załoga nie była pijana ani pod wpływem narkotyków. To był po prostu wypadek. Nawet gdybym starała się za wszelką cenę wyperswadować panu inną ocenę faktów, to i tak nie przekonałabym pana, wręcz przeciwnie, utwierdziłabym pana tylko w pańskim fantastycznym przypuszczeniu. Głęboko panu współczuję, naprawdę, ale musi pan porozmawiać z terapeutą, nie ze mną. Nim Joe zdołał odpowiedzieć, odłożyła słuchawkę. Zadzwonił ponownie. Choć odczekał czterdzieści sygnałów, nie odezwała się. Zdawał sobie sprawę, że przez telefon nie zdoła się dowiedzieć niczego więcej. Idąc w stronę hondy, przystanął. Odwrócił się i znów zaczął patrzeć na ścianę stacji, gdzie powiększone i niesamowicie zniekształcone cienie owadów przesuwały się po białym tynku niczym koszmarne fantomy krążące w bladej mgle snu. Cmy przyciągane do ognia. Trzy punkciki ognia w trzech lampach naftowych. Wysokie, szklane klosze. Ujrzał w pamięci trzy płomienie podskakujące w cylindrycznych osłonach. Na posępnej twarzy Lisy zamigotało światło lamp, a po ścianach kuchni Delmannów zaczęły skakać cienie. Joe pomyślał wtedy, że to jakiś zbłąkany podmuch ożywił płomienie lamp, choć powietrze w pomieszczeniu było nieruchome. Teraz, gdy wracał do tego momentu pamięcią, wężowaty ogień promieniujący ku górze, kilkanaście centymetrów nad knotami, wydawał mu się czymś znacznie
ważniejszym, niż początkowo sądził. Ten szczegół musiał mieć jakieś znaczenie. Obserwował ćmy, ale myślał o nasączonych naftą knotach. Stał obok stacji, ale widział wokół siebie kuchnię z drewnianymi szafkami i granitowymi, brązowymi blatami. Nie doznał jednak olśnienia, gdy widział w myślach płomienie, które na krótką chwilę się rozjaśniły. Choć starał się, wytężał pamięć, nie potrafił odkryć znaczenia, które intuicyjnie wyczuwał. Był znużony, wyczerpany, przybity wydarzeniami dnia. Wiedział, że dopóki nie wypocznie, nie może ufać swoim zmysłom czy przeczuciom.
107
Leżąc na łóżku z głową wspartą o poduszkę, myślami i sercem wciąż obecny w przeszłości, która zamykała przed nim swój sens, niedostępna jak skała, Joe zjadł czekoladowego batona, którego kupił na stacji. Dopóki go nie skończył, nic nie czuł. Wraz z ostatnim kęsem usta wypełnił mu smak krwi, jakby ugryzł się w język. Wcale się nie skaleczył. Po prostu nawiedziło go znajome poczucie winy. Skończył się kolejny dzień, a on wciąż żył, choć nie umiał tego usprawiedliwić, nadać temu wszystkiemu jakiegoś znaczenia. Prócz blasku księżyca w otwartych drzwiach balkonowych i zielonych cyferek na budziku elektronicznym, w pokoju było ciemno. Wpatrywał się w lampę pod sufitem – widział ją tylko dzięki temu, że wypukły dysk klosza srebrzyło światło księżyca. Tkwiła nad nim niczym upiorny gość.
Pomyślał o połyskliwym winie w trzech kieliszkach stojących na blacie szafki w kuchni u Delmannów. Tu też nie znalazł wyjaśnienia. Choć Charlie mógł przed rozlaniem skosztować Chardonnaya, Georgine i Lisa ani razu nie tknęły trunku. Przez głowę przelatywały mu myśli, jak niespokojne ćmy szukające w ciemności światła. Żałował, że nie może porozmawiać z Beth w Wirginii. Bał się, że założyli jej podsłuch, by go wytropić, a poza tym nie chciał narażać teściów na niebezpieczeństwo, opowiadając im o wszystkim, co działo się na plaży i później. Ukołysany macierzyńskim rytmem fal, przygnieciony zmęczeniem, zastanawiał się, dlaczego uniknął plagi samobójstw w domu Delmannów, dopóki nie pogrążył się w pełnym koszmarów śnie. Później ocknął się w ciemności. Leżał na boku, twarzą do budzika na nocnym stoliku. Świecące cyfry przypomniały mu o zegarze w zakrwawionej sypialni Charlesa Delmanna: czas pędzący do tyłu w dziesięciominuto-wych skokach. Joe w pierwszej chwili podejrzewał, że to odłamki pocisku uszkodziły zegar. Teraz, na wpół przytomny, pojął, że wyjaśnienie było inne – o wiele bardziej tajemnicze i znaczące. Zegar i lampy naftowe. Migające cyfry, skaczące płomienie. Powiązania. Ukryty sens. Wkrótce znów pogrążył się w snach, jednak budzik zadzwonił jeszcze przed świtem. Spał niecałe trzy i pół godziny, ale po roku niespokojnych nocy nawet tak krótki odpoczynek sprawił mu ulgę. Wziął prysznic, a potem się ubrał, ciągle obserwując elektroniczny budzik. Nie doznał jednak olśnienia – ani wcześniej, gdy był nieprzytomny od snu, ani teraz.
108
Joe jechał na lotnisko, gdy wybrzeże wciąż czekało na świt. Kupił bilet w obie strony – powrót tego samego dnia – do Denver. Dzięki temu mógł przylecieć do Los Angeles dostatecznie wcześnie, by zdążyć na spotkanie z Demi, kobietą o chrapliwym, podniecającym głosie, przed kawiarnią w Westwood o szóstej. Gdy zbliżał się do wyjścia, za którym już podstawiano jego samolot, dostrzegł dwóch młodych mężczyzn w niebieskich szatach, stojących przy stanowisku lotu do Houston. Mieli ogolone głowy, złote kolczyki w lewym uchu i białe tenisówki. Rozpoznał w nich ludzi z tej samej sekty, którą zaledwie przed paroma godzinami napotkał przy ogniskach na plaży. Jeden z mężczyzn był czarny, drugi biały. Obaj trzymali laptopy. Czarny spojrzał na zegarek – rolexa. Bez względu na religijne wierzenia, z pewnością nie składali ślubów ubóstwa ani też nie mieli wiele wspólnego z Hare Kriszną Choć Joe znalazł się na pokładzie samolotu po raz pierwszy od chwili, kiedy dowiedział się o śmierci Michelle i dziewczynek, a więc od roku, nie denerwował się podczas lotu do Denver. Początkowo obawiał się, że może mu się przytrafić atak lęku i że znów zacznie przeżywać w wyobraźni spadanie „747”, ale po paru minutach już wiedział, że wszystko będzie dobrze. Nie bał się śmierci w katastrofie lotniczej. Ogarnęła go przewrotna myśl, że gdyby miał zginąć w ten sam sposób co jego żona i córki, to zniósłby długi lot ku ziemi ze spokojem i bez strachu, ponieważ taki los wydawał się długo oczekiwanym powrotem do równowagi we wszechświecie, zamknięciem otwartego kręgu, naprawieniem błędu. Większą troską napawało go to, czego może się dowiedzieć u kresu swej podróży od Barbary Christman. Był przekonany, że nie bardzo wierzyła w prywatność rozmowy telefonicznej, ale że z pewnością pomówi z nim w cztery oczy. Naprawdę dosłyszał nutę rozczarowania w jej głosie, gdy się dowiedziała, że nie dzwoni do niej z Colorado Springs. Odniósł też wrażenie, że jej przemowa o teorii spiskowej i potrzebie terapii, choć pełna współczucia i szczera, brzmiała tak, jakby była przeznaczona bardziej dla uszu kogoś podsłuchującego niż dla niego. Jeśli Barbara Christman dźwigała jakiś ciężar, który pragnęła z siebie zrzucić, to rozwiązanie tajemnicy związanej z lotem 353 było coraz bliżej. Joe chciał znać całą prawdę, musiał ją znać, ale jednocześnie się jej obawiał. Gdyby dowiedział
się, że to ludzie, nie los, byli odpowiedzialni za śmierć jego rodziny, spokój obojętności stałby się dla niego już na zawsze nieosiągalny. Poznając tę prawdę nie wzniósłby się ku wspaniałemu światłu, lecz runął w otchłań mroku, chaosu, wiecznej burzy. Wziął ze sobą kopie czterech artykułów o Teknologik, które wydrukował z komputera Randy’ego Colwaya. Jednakże styl kolumn poświęconych
109
biznesowi był tak suchy, a jego uwaga po trzech godzinach snu tak rozkoja-rzona, że nie potrafił się skoncentrować. W czasie lotu nad pustynią Mohave i Górami Skalistymi drzemał niespokojnie: dwie i pół godziny enigmatycznych koszmarów, pełnych blasku lamp naftowych i elektronicznych zegarów, nie przyniosły mu zrozumienia. Wciąż budził się, spragniony odpowiedzi. Wilgotność w Denver była niezwykle wysoka, a niebo zachmurzone. Na zachodzie wznosiły się góry, przykryte powolnymi lawinami rannej mgły. By wypożyczyć samochód, musiał, prócz prawa jazdy, posłużyć się kartą kredytową jako dowodem tożsamości. Dlatego zdecydował się na kaucję w gotówce, by uniknąć pozostawiania za sobą widocznego śladu. Choć Joe nie zauważył w samolocie czy w terminalu nikogo, kto byłby nim w widoczny sposób zainteresowany, zaparkował samochód w centrum handlowym niedaleko lotniska i przeszukał go wewnątrz i na zewnątrz, pod maską i w bagażniku, chcąc znaleźć nadajnik podobny do tego, jaki poprzedniego dnia odkrył w hondzie. Wypożyczony ford był jednak czysty. Oddalił się od centrum handlowego krętą trasą, sprawdzając w lusterku, czy nikt za nim nie
jedzie. Przekonany, że nikogo nie zauważył, wjechał w końcu na trasę międzystanową numer 25 i ruszył na południe. Z każdą przejechaną milą Joe, ignorując ograniczenie szybkości, coraz mocniej wciskał pedał gazu, ponieważ ogarniało go coraz silniejsze przekonanie, że jeśli nie dotrze do domu Barbary Christman na czas, znajdzie ją martwą. Z rozpłatanym brzuchem. Zwęgloną. Albo z głową roztrzaskaną strzałem z pistoletu.
110
10
XT iedy dotarł do Colorado Springs, poszukał adresu Barbary Christman [C w książce telefonicznej. Mieszkała w maleńkim, przypominającym JJVskarbonkę domku z czerwonej cegły i z mnóstwem ozdóbek. Otworzyła drzwi i nim Joe zdążył się przedstawić, powiedziała: – Zjawił się pan wcześniej, niż się spodziewałam. –Pani Barbara Christman? –Nie rozmawiajmy tutaj. –Nie jestem pewien, czy wie pani, kim… –Tak, wiem. Ale nie tutaj.
–Gdzie? –Czy to pański samochód? – spytała. –Ten ford? Tak. –Niech pan zaparkuje przy następnej ulicy. Albo dwie ulice dalej. Proszę czekać, podjadę po pana. Zamknęła drzwi. Joe stał jeszcze chwilę na ganku, zastanawiając się, czy nie nacisnąć znów dzwonka. Doszedł jednak do wniosku, że jest mało prawdopodobne, by chciała mu umknąć. Zaparkował dwie przecznice dalej, na południe od domu Barbary Christman, obok szkolnego boiska. Huśtawki, karuzele i drabinki świeciły w ten niedzielny poranek pustką. Gdyby dzieci się tutaj bawiły, zatrzymałby się gdzie indziej, by nie słyszeć ich perlistego śmiechu. Wysiadł z samochodu i spojrzał na północ. Barbary Christman nie było jeszcze widać. Joe spojrzał na zegarek. Dziewiąta pięćdziesiąt czasu Wschodniego Wybrzeża, tutaj godzina później.
111
Za osiem godzin powinien być z powrotem w Westwood, by spotkać się z Demi – i z Rosę. Śpiącą ulicę omiótł bezgłośny niczym stąpanie kota powiew ciepłego wiatru, szukającego w gałęziach drzew ukrytych ptaków. Zaszeleścił liśćmi pobliskich brzóz o pniach tak jaskrawo białych jak komże chłopców z kościelnego chóru. Dzień, przytłoczony szarobiałym, zamglonym niebem, które na wschodzie było jeszcze bardziej ponure, zdawał się dźwigać ciężar nadchodzących wydarzeń. Joe poczuł dreszcz na karku. Miał wrażenie, że jest odsłonięty jak tarcza strzelnicza. Od południa nadjechał chevrolet, w którym Joe dostrzegł trzech mężczyzn. Obszedł swój samochód i na wszelki wypadek stanął po stronie pasażera, kryj ąc się w ten sposób przed spodziewanym ogniem broni palnej. Minęli go, nie spojrzawszy nawet w jego stronę. W minutę później szmaragdowozielonym fordem explorerem podjechała Barbara Christman. Pachniała lekko proszkiem do prania i mydłem. Zapewne kiedy zadzwonił do jej drzwi, właśnie robiła pranie. Kiedy odjechali sprzed szkoły, kierując się na południe, Joe spytał: –Zastanawiam się, pani Christman, gdzie pani widziała moje zdjęcie. –Nigdy nie widziałam – odparła. – 1 proszę mi mówić po imieniu. –A więc, Barbaro… skąd wiedziałaś, kim jestem, kiedy otworzyłaś drzwi? –Już dawno nie odwiedził mnie żaden nieznajomy. Przecież zeszłej nocy, kiedy zadzwoniłeś ponownie, a ja nie podniosłam słuchawki, odczekałeś ze trzydzieści sygnałów. –Czterdzieści. –Nawet wyjątkowo uparty człowiek dałby sobie spokój po dwudziestu. Kiedy telefon dzwonił i dzwonił, zrozumiałam, że jesteś nie tylko uparty, ale wręcz opętany. Byłam pewna, że wkrótce się zjawisz. Miała około pięćdziesiątki i była ubrana w wypłowiałe dżinsy i błękitną koszulę. Na nogach sportowe buty. Gęste, jasne włosy wyglądały, jakby zajmował się nimi dobry fryzjer, ale nie stylista. Opalona, o szerokiej, otwartej twarzy niczym złote pole pszenicy i szczerym spojrzeniu, wydawała się osobą uczciwą i godną zaufania. Joe polubił ją za profesjonalizm, jaki się w niej wyczuwało, i za pewność siebie pobrzmiewającą w jej głosie.
–Kogo się boisz, Barbaro? –Nie wiem, kim są –1 tak zamierzam znaleźć odpowiedź – ostrzegł ją –Mówię ci prawdę, Joe. Nigdy nie wiedziałam, kim są Ale pociągająza sznurki, choć wcześniej wydawało mi się to niemożliwe. –Żeby manipulować wynikami śledztwa? –Sądzę, że Rada jest wciąż godna zaufania. Ale ci ludzie sprawili, że… zniknęły niektóre dowody. –Jakie dowody? Zatrzymując się na czerwonym świetle, odpowiedziała pytaniem:
112
–Dlaczego po tak długim czasie zacząłeś coś podejrzewać, Joe? Co w tej historii wydało ci się nieprawdziwe? –Wszystko wydawało się prawdziwe, dopóki nie spotkałem osoby, która przeżyła. Wpatrywała się w niego tępo, jakby przemawiał w obcym języku. –Rosę Tucker – wyjaśnił. W jej piwnych oczach nie było śladu fałszu, a głos przepełniało najczystsze zdumienie, gdy
spytała: –Kto to jest? –Była na pokładzie samolotu. Wczoraj odwiedziła grób mojej żony i córek, kiedy pojechałem na cmentarz. –Niemożliwe. Nikt nie przeżył. Nikt nie zdołałby przeżyć. –Była na liście pasażerów. Wpatrywała się w niego, oniemiała. –Polują na nią a teraz i na mnie, jacyś niebezpieczni ludzie – mówił dalej. – Może ci sami, którzy ukryli dowody. Z tyłu rozdarł się klakson. Światła zmieniły się na zielone. Barbara sięgnęła do deski rozdzielczej i zredukowała nawiew chłodnego powietrza, jakby zrobiło jej się nagle zimno. –Nikt nie przeżył – upierała się. – To nie była zwykła katastrofa, kiedy samolot przez jakiś czas sunie po ziemi. Na ogół istnieje większa lub mniejsza szansa, że ktoś przeżyje, choć zależy to od kąta uderzenia i mnóstwa innych czynników. Ale ta maszyna runęła w dół, nosem ku ziemi, prawdziwa apokalipsa. –Nosem ku ziemi? Zawsze myślałem, że się najpierw przewróciła, a dopiero później rozpadła na kawałki.
–Nie czytałeś gazet? Potrząsnął głową. –Nie mogłem. Wyobrażałem sobie…
–Maszyna nie sunęła po ziemi, jak dzieje się zwykle w takich wypadkach – powtórzyła. – Spadła niemal pionowo w dół. Podobnie było w Hop-well we wrześniu dziewięćdziesiątego czwartego. Samolot linii USAir spadł w Hopwell Township podczas rejsu do Pittsburga i został po prostu… skasowany. Znaleźć się na pokładzie tamtego „747” to było tak jak… przykro mi, Joe, ale to tak jak stać w samym centrum wybuchu bomby. Wielkiej bomby. –Niektórych szczątków nigdy nie udało się zidentyfikować. –Nie było co identyfikować. W takich wypadkach pozostaje tylko… to coś gorszego, niż możesz sobie wyobrazić, Joe. Coś gorszego, niż chciałbyś wiedzieć, uwierz mi.
Przypomniał sobie małe trumny, w których przekazano mu szczątki rodziny, a siła tego wspomnienia sprawiła, że serce w nim zamarło i skurczyło się. Został mu w piersi tylko niewielki kamyczek. –Chodzi mi o to, że w przypadku pewnej liczby pasażerów nie znalezio no nawet szczątków. Ludzie w jednej chwili… przestali istnieć. Zniknęli.
8 – Jedyna ocalona
113
–Nie znaleziono szczątków większości pasażerów – skorygowała, skręcając w drogę stanową 115 i kierując się ciągle na południe. Niebo nad ich głowami było twarde jak stal. –Może tej Rosę Tucker nie… nie rozerwało w momencie uderzenia, jak innych. Może po prostu oddaliła się z miejsca katastrofy. –Oddaliła się? –Kobieta, którą spotkałem, nie miała żadnych widocznych uszkodzeń ciała czy blizn, nie była też kaleka. Wyglądała tak, jakby wyszła z tego bez szwanku. Kiwając przecząco głową Barbara upierała się: –Ona cię okłamuje, Joe. Po prostu okłamuje. Nie było jej w samolocie. Prowadzi jakąś obłąkaną grę.
–Ja jej wierzę. –Dlaczego? –Bo widziałem pewne rzeczy. –Jakie rzeczy? –Sądzę, że nie powinienem ci tego mówić. W przeciwnym razie… znajdziesz się w tarapatach. Tak jak ja. Nie chcę narażać cię bardziej, niż to jest konieczne. Już tylko przez to, że tu przyjechałem, narobiłem ci być może kłopotów. Po chwili milczenia przyznała: –Musiałeś widzieć coś niezwykłego, skoro wierzysz w to, że ktoś ocalał. –To było dziwniejsze, niż możesz sobie wyobrazić. –Mimo to… ja nie wierzę – stwierdziła. –To dobrze. Tak jest bezpieczniej. Wyjechali z Colorado Springs. Minęli przedmieścia i znaleźli się w wiejskiej okolicy. Wszędzie widać było rancza. Na wschodzie wysokie równiny przechodziły w jałową płaszczyznę. Na zachodzie pola i lasy podnosiły się stopniowo ku podnóżom przysłoniętych szarą mgłą wzgórz. –Jedziemy dokądś, prawda? – spytał. –Jeśli chcesz w pełni zrozumieć to, co zamierzam ci powiedzieć, musisz coś zobaczyć. – Oderwała wzrok od drogi, by na niego spojrzeć. W jej oczach można było dostrzec niekłamaną troskę. – Sądzisz, że dasz radę, Joe? –Jedziemy… tam. –Tak. Jeśli dasz radę. Joe zamknął oczy, starając się stłumić narastający lęk. Słyszał w wyobraźni wycie samolotowych silników. Miejsce katastrofy znajdowało się sześćdziesiąt kilometrów na południe i nieco na wschód od Colorado Springs. Barbara Christman wiozła go na łąkę, gdzie „747” rozbił się niczym szklane naczynie. –Jeśli dasz radę – powtórzyła łagodnie.
Miał wrażenie, że w jego piersi otwiera się czarna dziura. Samochód zwolnił. Zamierzała zjechać na pobocze.
114
Joe otworzył oczy. Światło, nawet przefiltrowane przez burzowe chmury wciąż jeszcze go oślepiało. Siłą woli ogłuchł na ryk silników, który rozsadzał mu czaszkę. –Nie – poprosił. – Nie zatrzymuj się. Jedźmy. Nic mi nie będzie. Nie mam już nic do stracenia. Skręcili z trasy stanowej i wjechali na żwirową drogę, a zaraz potem na polny trakt, który wiódł ku zachodowi między wysokimi topolami o gałęziach wystrzelających pionowo w niebo niczym zielony ogień. Topole ustąpiły wkrótce miejsca modrzewiom i brzozom, a te z kolei białym sosnom. Trakt się zwężał, a las wkoło gęstniał. Droga, pełna dziur i kolein, biegła między drzewami, jakby zmęczona i zagubiona, a w końcu przykryła się kobiercem chwastów i udała na spoczynek pod baldachimem wiecznie zielonych konarów. Zatrzymując wóz i gasząc silnik, Barbara powiedziała: –Pójdziemy dalej piechotą. To niecały kilometr, a zarośla nie są zbyt rozrośnięte. Choć las nie był tu tak gęsty i dziki jak rozległe skupiska sosen, świerków i modrzewi na otulonych mgłą wzgórzach, które majaczyły na zachodzie, cywilizacja została daleko. Posępna cisza przywodziła na myśl wnętrze katedry. Zakłócany jedynie trzaskiem gałązek i cichym chrzęstem suchych igieł pod stopami, ten modlitewny spokój wydawał się jednak Joemu równie nieznośny jak słyszany podczas ataków lęku w wyobraźni ryk silników odrzutowych. Był to bezruch pełen niesamowitego, niepokojącego wyczekiwania.
Joe podążał za Barbarą między kolumnami drzew, pod zielonym sklepieniem. Nawet o tak późnej godzinie poranka cienie były głębokie jak w klasztornych krużgankach. Powietrze wypełniał świeży aromat sosen, a także spleśniały zapach muchomorów i ściółki leśnej. Czuł, jak przy każdym kroku jego ciało – głowę, kark, grzbiet – przenika aż do kości lodowaty chłód. Dzień był ciepły, ale jemu było zimno. W końcu zauważył, że szeregi drzew zaczynają się przerzedzać, a dalej, za ostatnimi brzozami, wyłania się otwarta przestrzeń. Choć las działał na niego przytłaczająco, z niechęcią myślał o porzuceniu zielonej gęstwiny, by doznać objawienia, które na niego czekało. Roztrzęsiony, podążał za Barbarą mijając ostatnie drzewa i wychodząc na skraj łagodnie wznoszącej się łąki. Przesieka miała trzysta metrów z północy na południe – i dwa razy tyle ze wschodu na zachód, od miejsca, w którym wyszli z lasu, aż do zadrzewionego grzbietu wzgórza. Wrak samolotu już zniknął, ale miejsce wciąż było nawiedzone. Roztopiony śnieg minionej zimy i ulewne wiosenne deszcze rozpostarły na poszarpanym, spalonym gruncie opatrunek trawy. Zielone źdźbła i dzikie
115
żółte kwiaty nie mogły jednakże ukryć straszliwej rany w ziemi: owalnego zagłębienia o nierównej krawędzi, jakieś dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt metrów. Ten potężny krater znajdował się powyżej miejsca, w którym stali, w północnozachodniej części łąki. –Miejsce uderzenia – wskazała w tamtym kierunku Barbara Christman.
Ruszyli przed siebie, ramię w ramię, zmierzając ku miejscu, w którym niewyobrażalny ciężar runął ze straszliwym krzykiem z nocnego nieba wprost na ziemię, ale Joe szybko został w tyle, a po chwili przystanął. Jego dusza była tak zraniona i przeorana bólem jak ta łąka. Barbara zawróciła i bez słowa wzięła go za rękę. Przylgnął do niej mocno i znów wyruszyli razem. Gdy zbliżali się do miejsca katastrofy, zobaczył poczerniałe od ognia drzewa rosnące wzdłuż północnego krańca łąki, który widniał w tle zdjęć zamieszczonych w „Post”. Niektóre sosny zostały odarte przez płomienie z wszystkich igieł, ich gałęzie przypominały spalone kikuty. Osiki, kruche niczym węgiel drzewny, rysowały na posępnym niebie proste, surowe wzory. Zatrzymali się przy krawędzi krateru; nierówne dno było miejscami głębokie na dwa piętra. Ze stromych ścian sterczała kępami trawa; na samym dole spod cienkiej warstwy ziemi i brązowych liści naniesionych przez wiatr wyzierały kawałki potrzaskanego, szarego kamienia. –Uderzył z taką siłą że zdarł ziemię nagromadzoną przez tysiące lat i naruszył skałę pod spodem. Wstrząśnięty mocą tego upadku bardziej, niż się obawiał, Joe skierował wzrok na posępne niebo. Oddychał z wysiłkiem. Z mgły nad górami wynurzył się orzeł, lecąc na wschód po torze tak nieubłaganie prostym jak linia na mapie. Na tle szarobiałych chmur wydawał się czarny jak kruk z wiersza Poego, ale gdy przelatywał pod niebieskoczar-nym, burzowym niebem, był blady jak duch. Joe odwrócił się, by nie zgubić ptaka z oczu. Orzeł przelaciał nad ich głowami, a potem zniknął w dali. –Samolot – powiedziała Barbara – jeszcze kiedy mijał radiolatarnię w Goodland, mniej więcej sto siedemdziesiąt mil powietrznych na wschód od Colorado Springs, trzymał się kursu i nie miał żadnych problemów. Nim skoń czył w tym miejscu lot, zdążył zboczyć z kursu dwadzieścia osiem mil.
Barbara dodała Joemu odwagi, by towarzyszył jej w powolnym spacerze wokół krawędzi krateru, a potem przytaczała znane jej szczegóły katastrofy, począwszy od startu aż do przedwczesnego końca.
Po starcie z lotniska Johna F. Kennedy’ego w Nowym Jorku maszyna lecąca do Los Angeles – lot numer 353 – powinna trzymać się korytarza bardziej wysuniętego na południe niż ten, który obrała tamtej sierpniowej
116
nocy. Ze względu na burze z wyładowaniami nad Południem i ostrzeżenia przed tornado szalejącym nad południowym Środkowym Zachodem, ustalono jednak inną trasę. Co ważniejsze, wiatry czołowe w północnym korytarzu były znacznie łagodniejsze niż w południowym; wybór trasy o najmniejszym oporze powietrza oznaczał skrócenie czasu lotu i oszczędność paliwa. W konsekwencji pracownik nadzorujący planowanie tras lotów skierował „747” na Trasę 146. Opuściwszy lotnisko Kennedy’ego z zaledwie czterominutowym opóźnieniem, w czasie lotu do Los Angeles maszyna żeglowała wysoko nad północną Pensylwanią, Cleveland, południowym brzegiem jeziora Erie i południowym Michigan. Kierując się na południe od Chicago, przeleciała nad rzeką Missisipi, i nad Illinois, by pojawić się nad Iową na wysokości miasta Davenport. W Nebrasce, minąwszy radiolatarnię, samolot skierował się na południowy zachód, ku następnej, która znajdowała się w Goodland, w północnozachodnim zakątku Kansas. Pognieciona czarna skrzynka, ocalona z katastrofy, ujawniła, że między Goodland a Blue Mesa w Colorado, gdzie znajdowała się następna radiola-tarnia, pilot dokonał prawidłowej korekty lotu. Ale sto dziesięć mil za Goodland zaczęło dziać się coś niedobrego. Choć maszyna nie utraciła wysokości ani prędkości, zaczęła zbaczać z ustalonego kursu, lecąc teraz na zachódpołudniowy zachód przy siedemdziesięciopięciostopniowym odchyleniu od Trasy 146. Przez kolejne dwie minuty nic się nie wydarzyło, a potem samolot wykonał nagłą zmianę kursu o trzy stopnie w prawo, jakby pilot zaczął sobie uświadamiać, że zboczył z trasy. Ale w trzy sekundy później maszyna wykonała równie gwałtowny skręt o cztery stopnie, tym razem w
lewo. Analiza wszystkich trzydziestu parametrów rejestrowanych przez czarną skrzynkę zdawała się potwierdzać, że zmiany kursu były wywołane niestabilnością lotu. Ogonem zarzuciło najpierw w lewo, potem w prawo -samolot ślizgał się w powietrzu niemal jak samochód, który tańczy na oblodzonej nawierzchni. Analiza danych po katastrofie nasunęła też przypuszczenie, że pilot, zmieniając gwałtownie kurs, użył samego steru – co nie miało sensu. Wszystkie bez wyjątku prawidłowo wykonane skręty samolotu są rezultatem ruchu steru kierunku oraz lotek. Gwałtowny skręt bez użycia lotek wywołuje boczne przyspieszenie, które sprawia, że stojący akurat pasażerowie lecą na podłogę, ze stolików spada jedzenie, rozlewają się drinki, a wszystkich ogarnia panika. Kapitan Delroy Blane i drugi pilot, Victor Santorelli, byli weteranami o wieloletnim doświadczeniu w pilotażu cywilnym. W takim wypadku skorzystaliby raczej z lotek – ruchomych płaszczyzn na tylnej krawędzi skrzydeł -które umożliwiają łagodne skręty. Użyliby steru tylko w przypadku awarii silnika podczas startu albo podczas lądowania przy silnym wietrze. Czarna skrzynka ujawniła też, że w osiem sekund po pierwszym incydencie samolot znów wykonał gwałtowny skręt o trzy stopnie w lewo, a w
117
dwie sekundy później nastąpił jeszcze gwałtowniejszy skręt w tę samą stronę, tym razem o siedem stopni. Oba silniki działały bez zarzutu i nie spowodowały skrętów ani późniejszej katastrofy. Gdy dziobem samolotu szarpnęło ostro w prawo, pęd powietrza poderwał skrzydło po tej samej stronie w górę. W konsekwencji lewe skrzydło poszło w dół. Podczas kolejnych
złowieszczych dwudziestu dwu sekund samolot skręcił o czterdzieści sześć stopni w bok, podczas gdy nachylenie dziobu osiągnęło osiemdziesiąt cztery stopnie. W niewiarygodnie krótkim czasie „747” przeszedł od idealnie poziomego lotu do tragicznego, dosłownie pionowego pędu ku ziemi. Piloci o takim doświadczeniu jak Blane i Santorelli powinni byli bezzwłocznie skorygować skręty, nim zdążyły doprowadzić do śmiertelnego korkociągu. A nawet jeszcze wtedy powinni bez problemu wyprowadzić samolot z groźnego położenia, nim zamieniło się ono w nieunikniony pęd ku ziemi. W każdej nieprzewidzianej sytuacji, jaka tylko przychodziła do głowy psychologom, kapitan obróciłby sterem zdecydowanie w prawo i użyłby lotek, by wyrównać maszynę do poziomu. Jednakże – być może z powodu jakiejś szczególnej awarii systemów hydraulicznych – samolot runął lotem nurkującym w dół. Przy włączonych obu silnikach uderzył w łąkę niczym rakieta, wzbijając pod niebo niezliczone grudki ziemi, jakby to była woda, i wwiercił się w skałę z ogromną siłą i z hukiem, który sprawił, że z drzew porastających wzgórza odległego Pikes Peak zerwali się ze strachem skrzydlaci mieszkańcy konarów.
Kiedy Joe i Barbara dotarli do przeciwległego końca krateru, zatrzymali się, stojąc teraz twarzą do pierzastych chmur na wschodzie. Nie myśleli jednak o nadchodzącej burzy, lecz o krótkim grzmocie, który rozległ się w tym miejscu przed rokiem. W trzy godziny po katastrofie z lotniska w Waszyngtonie wylecieli członkowie komisji specjalnej. Odbyli podróż na pokładzie odrzutowca należącego do Federalnej Administracji Lotnictwa. Tej samej nocy strażacy i policjanci z Pueblo County upewnili się, że nikt nie ocalał, po czym zabezpieczywszy miejsce tragedii, wycofali się, by nie naruszyć niczego, co pomogłoby członkom komisji ustalić przyczynę katastrofy. Przed świtem komisja zjawiła się w Pueblo, które leżało bliżej miejsca katastrofy niż Colorado Springs. Jej członkowie spotkali się tam z przedstawicielami FAL, którzy byli już w posiadaniu czarnej skrzynki i magnetofonu z nagranymi głosami załogi. Oba urządzenia emitowały sygnał pozwalający je zlokalizować, dlatego pomimo panującej ciemności i znacznego obszaru katastrofy szybko je odnaleziono.
118
–Rejestratory zapakowano do odrzutowca i odesłano do laboratorium w Waszyngtonie – wyjaśniła Barbara. – Osłony stalowe były poważnie uszko dzone, nawet podziurawione, ale mieliśmy nadzieję, że uzyskamy jakieś in formacje. Członkowie komisji zostali przewiezieni wozami terenowymi na miejsce katastrofy w celu wstępnych oględzin. Zabezpieczony teren sięgał żwirowej drogi, która odchodziła od trasy stanowej 115. Niedaleko, po obu stronach asfaltowej drogi, stały wozy strażackie i policyjne, ambulanse, nie odznaczające się niczym szczególnym samochody agencji federalnych i stanowych, furgonetki koronerów, a także dziesiątki aut i pikapów należących do różnych ludzi – przejętych tragedią ciekawskich albo lubujących się w makabrze. –W takich sytuacjach zawsze panuje chaos – opowiadała Barbara. – Mnóstwo wozów telewizyjnych z antenami satelitarnymi. Prawie stu pięćdzisięciu dziennikarzy. Jak tylko nas zobaczyli, zaczęli się przepychać, żeby usłyszeć komunikat, ale nie mieliśmy jeszcze nic do powiedzenia i od razu podeszliśmy tutaj. Jej głos nagle ucichł. Wsunęła dłonie w kieszenie dżinsów. Nie odczuwało się nawet najlżejszych powiewów wiatru. Nad kwiatami polnymi nie unosiły się pszczoły. Otaczający polanę las był pełen nieruchomych drzew – mnichów, którzy ślubowali milczenie. Joe przeniósł wzrok z cichych, czarnych od tłumionego grzmotu chmur, na krater, gdzie eksplozja uderzającego w ziemię „747” była jedynie wspomnieniem przechowywanym w
głębiach pękniętej skały. –Nic mi nie jest – zapewnił Barbarę, choć głos miał chrapliwy. – Mów dalej. Muszę wiedzieć, jak to było. Milczała przez kilkadziesiąt sekund, zbierając myśli i zastanawiając się, ile mu zdradzić. W końcu powiedziała: –Kiedy zjawiasz się w takim miejscu, pierwsze wrażenie jest zawsze takie samo. Zawsze. To zapach. Nie można zapomnieć tego odoru. Paliwo odrzutowe. Tlący się winyl i plastik – nawet najnowsze mieszanki termopla styczne w pewnych ekstremalnych warunkach się palą. Czuć woń zwęglonej izolacji, roztopionej gumy i… spalonego ciała. Ekskrementy z rozbitych ubi kacji i zwłok. Joe, zmagając się z sobą spojrzał w dół krateru, ponieważ wiedział, że musi stąd odejść wzmocniony, by móc szukać sprawiedliwości wbrew wszystkiemu, bez względu na potęgę przeciwników. –Zwykle – mówiła dalej Barbara – nawet w największych katastrofach widzi się dostatecznie duże fragmenty samolotu, by móc na ich podstawie odtworzyć sobie jego wygląd. Skrzydło. Ogon. Długi fragment kadłuba. W zależności od kąta uderzenia spotyka się czasem nietknięty dziób samolotu i kabinę załogi. –A w tym przypadku? –Szczątki były tak drobne, tak poskręcane, tak zgniecione, że na pierwszy rzut oka nikt by nie uwierzył, iż kiedyś to był samolot. Wydawało nam
119
się, że sporej części wraku po prostu brakuje. Ale wszystko leżało na tej łące albo było porozrzucane w pewnej odległości, między drzewami na zboczu, po zachodniej i północnej stronie. Trudno jednak było znaleźć cokolwiek większego od drzwi samochodu. Wszystko, co zdołałam zidentyfikować na pierwszy rzut oka, to część silnika i trzyosobowy rząd foteli. –Czy to była najgorsza katastrofa, z jaką się zetknęłaś? – spytał Joe. –Nigdy nie widziałam gorszej. Tylko dwie mogłyby się z nią równać -w tym katastrofa w Pensylwanii w dziewięćdziesiątym czwartym, Hopwell, samolot linii USAir, lot 427 do Pittsburga. Ta, o której ci wspominałam. Nie byłam wtedy w komisji, ale widziałam to. –A ciała? Jak wyglądały, gdy się zjawiliście? –Joe… –Powiedziałaś, że nikt nie zdołałby przeżyć. Dlaczego jesteś taka pewna? –Wcale nie chcesz wiedzieć dlaczego. – Odwróciła wzrok, kiedy spojrzał jej w oczy. – Te obrazy nawiedzają cię we snach, Joe. Zżerają ci duszę. –Ciała – powtórzył nieustępliwie. Odsunęła jasne włosy z twarzy. Potrząsnęła głową. Znów wsunęła dłonie do kieszeni. Joe wciągnął głęboko w płuca powietrze, odetchnął niepewnie i powtórzył pytanie: –Ciała? Muszę wiedzieć wszystko, co tylko udało się ustalić. Każdy szczegół jest ważny. Nawet jeśli nic mi to nie da… będzie podsycać mój gniew. A ja, Barbaro, potrzebuję teraz gniewu, by żyć. –Nie znaleziono ciał, które byłyby nie uszkodzone. –Ani jednego? –Ani jednego, które można by określić choć w przybliżeniu jako nieuszkodzone. –Ilu pasażerów spośród trzystu trzydziestu można było zidentyfikować… znaleźć choćby parę zębów, części ciał, coś, co pozwoliłoby stwierdzić, kim są?
Mówiła ledwie słyszalnym szeptem, głosem bezbarwnym, celowo beznamiętnym. –Sądzę, że niewielu ponad stu. –Poprzetrącani, porozdzierani, poszarpani – torturował się tymi okrutnymi słowami. –Znacznie gorzej. Cała ta straszliwa energia uwolniona w jednej sekundzie… trudno było nawet uznać te szczątki za ludzkie. Istniało wysokie ryzyko zarażenia się jakąś chorobą od krwi i tkanki, musieliśmy więc się wycofać i powrócić na miejsce w odzieży ochronnej. Każdy fragment wraku musiał być oczywiście zabrany z miejsca katastrofy i sklasyfikowany przez specjalistów – więc aby ich ochronić przed infekcją zorganizowaliśmy przy tej żwirowej drodze cztery punkty odkażania. Fragmenty samolotu przed odesłaniem do Pueblo też musiały być poddane odkażaniu. Joe, jakby chcąc z całą brutalnością udowodnić sobie, że dopóki nie do-
120
wie się prawdy, jego gniew nie będzie dość silny, by wziąć górę nad żalem, powiedział: –Ci ludzie wyglądali jak przepuszczeni przez maszynki do mięsa. –Dosyć, Joe. Nie słuchaj dalszych szczegółów. To ci naprawdę nie pomoże. Na łące panowała absolutna cisza. Mogłoby się wydawać, że miejsce to stanowi początek wszelkiego Stworzenia, punkt, z którego Boża energia, dawno temu, popłynęła ku najdalszym zakątkom wszechświata, pozostawiając tu jedynie milczącą próżnię. Dorodne pszczoły, osłabione sierpniowym upałem, który nie łagodził chłodu, jaki odczuwał Joe,
krążyły leniwie nad łąką z kwiatu na kwiat, jakby pogrążone w zbiorowym śnie o zbieraniu nektaru. Nie słyszał bzyczenia towarzyszącego zwykle tym apatycznym teraz robotnicom. –A więc przyczyną katastrofy była awaria hydraulicznych systemów sterowania, ta historia ze sterem, skręt i korkociąg? –Naprawdę nie czytałeś o tym? –Nie mogłem. –Możliwość wybuchu bomby, anomalie pogodowe, wir wywołany przez jakiś samolot, a także inne czynniki zostały szybko wykluczone – powiedziała. – Dwudziestu dziewięciu specjalistów od budowy samolotów przez osiem miesięcy badało wrak w hangarze w Pueblo, nie mogąc ustalić prawdopodobnej przyczyny. Podejrzewali mnóstwo różnych rzeczy. Przede wszystkim awarię systemu komputerowego albo wadliwe zabezpieczenie drzwi. Przez jakiś czas skłaniali się ku awarii silnika lub odwracacza ciągu. Ale w końcu wyeliminowali wszystkie możliwości i nie podali prawdopodobnej przyczyny. –Czy to coś niezwykłego? –Tak. Ale czasem nie jesteśmy w stanie niczego ustalić. Jak w przypadku Hopwell w dziewięćdziesiątym czwartym. W dziewięćdziesiątym pierwszym, w Colorado Springs runął przy podchodzeniu do lądowania inny „737”. Zginęli wszyscy na pokładzie. Zdarza się, że nie potrafimy niczego dociec. Joe uświadomił sobie, że w tym, co powiedziała, jest coś niepokojącego: brak prawdopodobnej przyczyny. Po chwili uderzyła go druga myśl. –Zrezygnowałaś z pracy w Radzie siedem miesięcy temu. Tak mi powiedział Mario 01iveri. –Mario. Dobry człowiek. Nadzorował specjalistów zajmujących się zachowaniami ludzkimi. Ale minęło już prawie dziewięć miesięcy, jak zrezygnowałam. –Jeśli jeszcze osiem miesięcy po katastrofie dokumentowano fragmenty samolotu… to znaczy, że nie czekałaś na wyniki śledztwa, choć byłaś głównym inspektorem nadzorującym.
121
–Nie wytrzymałam, nie miałam dość siły – przyznała. – Kiedy wszystko zaczęło cuchnąć, kiedy poznikały dowody, a ja zaczęłam robić wokół tego trochę szumu… przycisnęli mnie. Z początku chciałam pozostać, ale nie mogłam uczestniczyć w oszustwie. Nie mogłam też zrobić tego, co należało, to znaczy podać wszystkiego do publicznej wiadomości, więc się wycofałam. Nie jestem z tego powodu specjalnie dumna. Ale muszę o kimś myśleć, Joe. –O kimś myśleć? O dziecku? –O Dennym. Ma teraz dwadzieścia trzy lata, nie jest już mały, ale gdybym go kiedykolwiek straciła… Joe wiedział aż za dobrze, co chciała powiedzieć. –Grozili twojemu synowi? Choć Barbara wpatrywała się w krater, widziała tragedię, która mogłaby się wydarzyć, a nie tę, która się tu rzeczywiście dokonała, wyobrażała sobie swoją osobistą katastrofę, a nie tę, która zabrała trzysta trzydzieści istnień ludzkich. –To stało się dwa tygodnie po katastrofie – powiedziała. – Byłam w San Francisco, gdzie przed śmiercią mieszkał Delroy Blane, kapitan „747”. Nadzorowałam intensywne śledztwo dotyczące jego życia osobistego. Staraliśmy się ustalić, czy nie miał jakichś problemów ze sobą. –Znaleźliście coś? –Nie. Wyglądał na faceta twardego jak skała. Właśnie wtedy zaczęłam naciskać, żeby poinformować opinię publiczną o zniknięciu pewnych dowodów. Byłam w hotelu. Mam czujny sen. O drugiej trzydzieści nad ranem ktoś włączył lampkę nocną i przystawił mi do twarzy lufę rewolweru.
Po latach bezustannego czekania na wezwanie, Barbara już dawno się nauczyła, jak szybko otrząsnąć się ze snu. Obudziła się na pstryknięcie lampy i nagły strumień światła, tak jak obudziłaby się na dzwonek telefonu: od razu przytomna i czujna.
Mogła krzyknąć na widok intruza, ale szok odebrał jej mowę i stłumił oddech. Uzbrojony mężczyzna, około czterdziestki, miał wielkie smutne oczy psa gończego, czerwony od nałogowego picia nos i zmysłowe usta, zawsze półotwarte, jakby w oczekiwaniu na kolejną przyjemność, której nie umiały się oprzeć – papierosa, whiskey, ciastko albo kobiecą pierś. Mówił głosem cichym i pełnym współczucia – jak właściciel zakładu pogrzebowego – ale pozbawionym obłudy. Wyjaśnił, że do lufy pistoletu dokręcony jest tłumik, i zapewnił Barbarę, że jeśli zechce wezwać pomocy, on przestrzeli jej mózg bez obawy, że ktoś mógłby to usłyszeć. Próbowała spytać, kim jest, czego chce. Uciszył ją i przysiadł na brzegu łóżka.
122
Powiedział, że osobiście nic przeciwko niej nie ma i że byłoby dla niego przygnębiające, gdyby musiał ją zabić. Poza tym gdyby znaleziono martwego inspektora zajmującego się katastrofą „747”, od razu zaczęto by zadawać kłopotliwe pytania. A jego szefowie, kimkolwiek byli, nie życzyli sobie kłopotliwych pytań – nie teraz i nie w tej sprawie. Barbara uświadomiła sobie, że w pokoju znajduje się jeszcze jeden mężczyzna. Stał w kącie obok drzwi do łazienki, po drugiej stronie łóżka. Był o dziesięć lat młodszy od tego pierwszego. Gładka, różowa twarz i oczy ministranta sprawiały, że roztaczał wokół siebie aurę niewinności, jednak niepokojący uśmiech, który pojawiał się i niknął niczym drgający język węża, zadawał kłam pierwszemu wrażeniu. Starszy mężczyzna ściągnął z Barbary pościel i poprosił grzecznie, by wstała z łóżka.
Powiedział, że jest kilka spraw, które muszą jej wyjaśnić. Chcą być pewni, że jest dostatecznie czujna i uważna, gdyż od tego, czy ich zrozumie i uwierzy im, zależy ludzkie życie. Ubrana w piżamę, stała posłusznie, podczas gdy młodszy, uśmiechając się co chwila, podszedł do biurka, odsunął krzesło i postawił je przed łóżkiem. Usiadła, tak jak jej kazano. Zastanawiała się, jak dostali się do środka, ponieważ zamknęła się na zamek i łańcuch. Spostrzegła jednak, że drzwi między jej pokojem a sąsiednim – oba pomieszczenia w razie potrzeby można było połączyć w jeden apartament – są otwarte. Zagadka pozostała jednak nie rozwiązana, gdyż Barbara mogłaby przysiąc, że kiedy kładła się spać, drzwi od strony jej pokoju były zamknięte na zasuwkę. Starszy na skinienie młodszego wyciągnął rolkę taśmy klejącej i nożyczki. Przywiązał nadgarstki Barbary do poręczy fotela, omotując je kilkakrotnie. Choć unieruchomiona i bezradna bała się, jednak nie stawiała oporu, gdyż była przekonana, że jeśli spróbuje to uczynić, mężczyzna o smutnych oczach spełni swą groźbę i strzeli jej prosto w głowę. Smakował zmysłowymi ustami słowa: „przestrzelić mózg”, jak czekoladki z bombonierki. Kiedy młodszy zakleił jej usta taśmą którą dodatkowo obwinął dwukrotnie wokół głowy, czuła przez chwilę panikę, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą. Nie zamierzali zasłonić jej nosa, przez co mogłaby się udusić. Gdyby zjawili się tu po to, by ją zabić, już dawno by nie żyła. Z gasnącym co chwila uśmiechem na twarzy młodszy powrócił do swojego kąta, a starszy usiadł na łóżku naprzeciwko Barbary. Ich kolana dzieliło od siebie nie więcej niż kilka centymetrów. Odłożył na zmiętą pościel pistolet i wyjął z kieszeni nóż sprężynowy. Otworzył go. Znów czując strach, Barbara mogła tylko oddychać, oddychać płytko i szybko. Świst dobywający się z jej nosa rozbawił mężczyznę, który przy niej siedział. Z drugiej kieszeni wyciągnął okrągły kawałek goudy. Posługując się nożem, usunął celofanowe opakowanie, a następnie ściągnął czerwony wosk chroniący ser przed pleśnią. Biorąc ostrożnie ustami cienkie, żółte pla-
123
stry wprost z ostrej jak brzytwa stali, powiedział Barbarze, że wie, gdzie mieszka i pracuje jej syn, Denny. Podał adres. Wiedział też, że Denny jest od trzynastu miesięcy, dziewięciu dni i – tu spojrzał na zegarek, obliczając coś – piętnastu godzin żonaty z Rebeką. Wiedział, że Rebeka jest w szóstym miesiącu ciąży, swojej pierwszej ciąży, że ma się urodzić dziewczynka i że zamierzają dać jej na imię Felicja. By zapobiec nieszczęściom, jakie mogą przydarzyć się Denny’emu i Rebece, Barbara miała zaakceptować oficjalną wersję ustaleń komisji dotyczących taśmy z nagranymi głosami załogi – wersję, którą w dyskusjach z kolegami odrzuciła i którą zamierzała publicznie zdyskredytować. Miała też zapomnieć o tym, co usłyszała w tych nagraniach. Gdyby jednak nadal szukała prawdy albo próbowała przekazać swe wątpliwości prasie czy opinii publicznej, Denny i Rebeka by zniknęli. W jakimś głębokm schronie, dźwiękoszczelnym i wyposażonym we wszystko, co jest potrzebne do prowadzenia długich i żmudnych przesłuchań, ten starszy wraz ze swymi wspólnikami zakuliby Denny’ego w kajdanki i zmusili chłopaka do patrzenia, jak będą zabijać Rebekę i nie narodzone dziecko. Następnie obcinaliby mu po jednym palcu dziennie przez dziesięć dni -zapobiegając krwawieniu, szokowi i infekcji. Nie pozwoliliby mu stracić przytomności. Jedenastego i dwunastego dnia obcięliby mu uszy. Plan chirurgicznych zabiegów obejmował cały miesiąc. Każdego dnia, odejmując Denny’emu po kawałku ciała, przysięgaliby, że go uwolnią bez dalszej szkody, jeśli tylko jego matka zgodzi się dochować milczenia, które, jak by nie było, leży w interesie narodowym, chodzi bowiem o niezwykle ważne sprawy obronności. Wiedziała, że nie może im wierzyć bez zastrzeżeń. Uwaga o interesie narodowym była z pewnością prawdziwa, przynajmniej z ich punktu widzenia, choć oczywiście nie mogli jej wyjaśnić, w jakim stopniu wiedza, którą posiadała, może zagrozić państwu. Na pewno natomiast nie było prawdą, że jej współpraca doprowadziłaby do uwolnienia Denny’ego. Gdyby choć raz złamała ślub milczenia, nie dano by jej już drugiej szansy, i straciłaby syna na zawsze. Oszukiwaliby Denny’ego tylko po to, by spędził ostatni miesiąc życia zastanawiając się, dlaczego jego matka skazuje go na straszliwe cierpienia i przerażające kalectwo. Tuż przed końcem, na wpół obłąkany, przekląłby ją żarliwie i błagał Boga, by pozwolił zgnić jej w piekle. Starszy mężczyzna, wycinaj ąc nieprzerwanie z kawałka goudy małe krążki, a potem zjadając
je z niebezpiecznego ostrza, zapewnił ją że nikt – ani policja, ani mądre w powszechnej opinii FBI, ani nawet potężna Armia Stanów Zjednoczonych – nikt nie może bez końca ochraniać Denny’ego i Rebeki, nie może zapewnić im bezpieczeństwa. Zatrudniała go, jak utrzymywał, organizacja o nieprzebranych zasobach i rozległych powiązaniach, zdolna skompromitować i obalić jakąkolwiek instytucję czy agencję, federalną bądź stanową. Poprosił, by skinęła głową jeśli mu wierzy.
124
Wierzyła mu. Bez zastrzeżeń. Jego uwodzicielski głos, którym zdawał się wręcz smakować każdą z tych odrażających gróźb, był przepojony pewnością siebie i zarozumiałością megalomana noszącego odznakę jakiejś tajnej służby, otrzymującego wysoką pensję plus liczne dodatki i wiedzącego, że na starość będzie korzystał z dobrodziejstwa hojnej, państwowej emerytury. Spytał następnie, czy Barabara zamierza z nimi współpracować. Przepełniona poczuciem winy i poniżona, skinęła głową. Tak. Zamierza współpracować. Tak. Studiując uważnie blady i owalny kawałek sera, który przypominał maleńki filet rybny, stwierdził, że chce przekonać ją o swej determinacji, by dochowała przyrzeczenia, które właśnie złożyła. A zatem on i jego partner, wychodząc z hotelu, wybiorą na chybił trafił jakiegoś pracownika albo może gościa – kogoś, kto przypadkiem znajdzie się na ich drodze – i zabiją go na miejscu. Trzema strzałami – dwoma w pierś i jednym w głowę. Barbara, ogłuszona, zaprotestowała wykrzywiając twarz, by pozbyć się taśmy. Ale taśma była mocno zaciśnięta, a wargi kleiły się do samoprzylepnego materiału, mogła więc tylko wydać z siebie pełen udręki, zduszony, niezrozumiały jęk błagania. Nie chciała być winna niczyjej śmierci. Zamierzała współpracować. Nie ma potrzeby jej przekonywać. Nie ma potrzeby.
Wierzyła głęboko w ich słowa. Ani na chwilę nie spuszczając z niej oczu, mężczyzna kończył powoli i w milczeniu swój kawałek sera. Jego niewzruszone spojrzenie zdawało się posiadać moc przyciągania, która pozbawiała ją wszelkiej energii. Nie potrafiła odwrócić oczu. Kiedy zjadł ostatni kawałek, otarł ostrze noża o prześcieradło i złożył je, po czym wsadził broń z powrotem do kieszeni. Cmokając przez zęby i przesuwając powoli językiem po ustach, pozbierał dziurawe kawałki celofanu i resztki czerwonego wosku. Podniósł się z łóżka i wrzucił śmieci do kosza stojącego przy biurku. Młodszy mężczyzna wynurzył się z ciemnego kąta. Jego nieznaczny, lecz żywy uśmiech nie znikał już jak poprzednio; teraz gościł na jego wargach bezustannie. Barbara mimo zaklejonych ust znów próbowała zaprotestować przeciwko zamordowaniu niewinnego człowieka, gdy starszy podszedł do niej i uderzył ją kantem dłoni w szyję. Przed oczami rozlała jej się roziskrzona ciemność. Zaczęła pochylać się do przodu. Poczuła chybotanie fotela. Nim runęła na dywan, była już nieprzytomna. Przez jakieś dwadzieścia minut śniła o odciętych palcach zakonserwowanych w czerwonym wosku od sera. Twarze o barwie krewetek wykrzywiał słaby uśmiech, jasne jak perły zęby toczyły się i podskakiwały po podłodze, ale w czarnej, przypominającej sierp czeluści między wygiętymi wargami pojawiały się nowe perły, a oczy niewinnego chłopca-ministranta mrugały niebiesko. Były też oczy psów gończych, czarne i lśniące niczym pijawki, w
125
których ujrzała nie swoje własne odbicie, lecz wykrzywioną w krzyku twarz Denny’ego. Jej syn był pozbawiony uszu. Kiedy odzyskała przytomność, siedziała bezwładnie na fotelu, który znów stał prosto. Któryś z mężczyzn, młodszy albo starszy, ulitował się nad nią. Jej nadgarstki były przymocowane do poręczy w taki sposób, by mogła się wyswobodzić. Potrzebowała niespełna dziesięciu minut, by uwolnić prawą rękę, i znacznie mniej, by wysunąć spod więzów lewą. Nożyczkami do paznokci przecięła taśmę oklejającąjej głowę. Ściągnęła ją ostrożnie z ust. Bała się, że zerwie sobie skórę na wargach. Niepotrzebnie, jak się okazało. Uwolniona z więzów, mogąc swobodnie mówić, po chwili stała przy telefonie ze słuchawką w ręku. Ale nie bardzo wiedziała, do kogo mogłaby zadzwonić, więc dała sobie spokój. Nie było sensu powiadamiać szefa nocnej zmiany w hotelu, że jeden z jego podwładnych albo gości jest w niebezpieczeństwie. Jeśli tamten, chcąc postraszyć ją bezmyślnym, przypadkowym mordem, wprowadził groźbę w czyn, to zdążył już pociągnąć za spust i wraz ze swym kompanem opuścił hotel co najmniej pół godziny wcześniej. Krzywiąc się z powodu pulsującego bólu w szyi, podeszła do drzwi, które łączyły jej pokój z sąsiednim. Otworzyła je i obejrzała dokładnie. Specjalne urządzenie umożliwiało dostęp do mechanizmu zasuwki od zewnątrz. Lśniąca, miedziana blaszka wyglądała jak nowa. Barbara była pewna, że mężczyzna z pistoletem i jego kompan przymocowali j ą do drzwi krótko przed jej przybyciem do hotelu. Zrobili to sami albo przy pomocy pracownika hotelu. Recepcjonista na dole został zapewne przekupiony albo nakłoniony, by dać jej właśnie ten pokój. Barbara nigdy nie piła zbyt dużo, ale teraz znalazła w barku dwie miniaturowe buteleczki z wódką i butelkę soku pomarańczowego. Ręce drżały jej tak bardzo, że z trudem zdołała nalać alkohol i sok do szklanki. Wypiła mieszankę jednym haustem, otworzyła drugą buteleczkę, przyrządziła sobie jeszcze jednego drinka, łyknęła – po czym pobiegła do łazienki i zwymiotowała. Czuła się brudna. Do świtu pozostała niecała godzina, wzięła więc długi prysznic, nacierając się energicznie w strugach gorącej wody. W końcu skóra jej poczerwieniała i zaczęła piec nieznośnie. Choć wiedziała, że to bezsensowne zmieniać hotel, że jeśli tylko zechcą znajdą ją bardzo szybko, nie mogła zostać dłużej w tym miejscu. Spakowała się i w godzinę po pierwszych promieniach brzasku zeszła do recepcji, żeby zapłacić rachunek. Elegancki hol był pełen policjantów z San Francisco – funkcjonariuszy w mundurach i
detektywów po cywilnemu. Od zdumionego pracownika dowiedziała się, że kilka minut po trzeciej nad ranem w przejściu służbowym obok kuchni zastrzelono młodego kelnera. Dostał dwa razy w pierś i raz w głowę. Ciało znaleziono dopiero po pewnym czasie, gdyż, o dziwo, nikt nie słyszał strzałów.
126
Pod wpływem strachu, który popychał ją niczym brutalna dłoń, wymeldowała się. Wzięła taksówkę i pojechała do innego hotelu. Dzień był jasny, a niebo błękitne. Słynna, typowa dla tego miasta mgła cofała się znad zatoki w stronę mostu Golden Gate. Barbara widziała jego fragment z okna swego pokoju. Była inżynierem, specjalistą od aeronautyki, i pilotem. Uzyskała też dyplom z zarządzania na uniwersytecie Columbia. Pracowała ciężko, by zostać jedynąkobietą-inspektorem współpracującą z Radą Bezpieczeństwa. Odkąd przed siedemnastu laty porzucił ją mąż, sama wychowywała Denny’ego, i to wychowywała dobrze. A teraz zdawało się, że wszystko, co osiągnęła, tkwi w ręku mężczyzny o smutnych oczach, wepchnięte w celofan między kawałkami czerwonego wosku, by w końcu znaleźć się w koszu. Odwoławszy wszystkie spotkania tego dnia, Brabara powiesiła na klamce od drzwi tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać". Zaciągnęła zasłony i skuliła się na łóżku. Porażający strach przemienił się po chwili w smutek. Myśląc o zabitym kelnerze, którego imienia nie znała, o Dennym, Rebece i nie narodzonej Felicji, których życie wisiało na włosku, nie mogła powstrzymać płaczu. Płakała, myśląc o utraconej niewinności i szacunku wobec samej siebie, a także o trzystu trzydziestu ludziach na pokładzie „747”, o niespełnionej nadziei i o tym, że sprawiedliwości nie stanie się zadość.
Nad łąką zawył niespodziewanie wiatr, bawiąc się starymi, suchymi liśćmi osiki jak diabeł, który liczy dusze, by potem cisnąć je do piekła. –Nie mogę się na to zgodzić – powiedział Joe. – Nie mogę się zgodzić, byś mi zdradziła, co jest na taśmie z kabiny pilotów, jeśli istnieje choć cień ryzyka, że twój syn i jego rodzina wpadną w łapy tych ludzi. –Decyzja nie zależy od ciebie, Joe. –Właśnie że tak. –Kiedy zadzwoniłeś z Los Angeles, udawałam głupią ponieważ zakładałam, że mój telefon jest na podsłuchu, że nagrywa się każde słowo. Prawdę mówiąc jednak, nie bardzo w to wierzę. Nie sądzę, by uważali to za konieczne, skoro wiedzą że mnie już uciszyli. –Jeśli istnieje choćby cień ryzyka… –Wiem na pewno, że nie jestem śledzona. Mój dom nie znajduje się pod obserwacją. Dawno już bym zauważyła. Kiedy wycofałam się ze śledztwa, przeszłam na wcześniejszą emeryturę, sprzedałam dom w Bethesda i wróciłam do Colorado Springs, po prostu mnie skreślili, Joe. Byłam załamana i oni o tym wiedzieli. –Nie sprawiasz wrażenia załamanej. Poklepała go po ramieniu, wdzięczna za komplement.
127
–Jakoś się pozbierałam. W każdym razie, jeśli cię nie śledzili… –Nie śledzili. Zgubiłem ich wczoraj i dziś rano nikt się za mną nie przywlókł na lotnisko. –Więc nikt nie wie, że tu jesteśmy i że mówię ci to wszystko. Proszę tylko, żebyś nigdy się nie przyznawał, że usłyszałeś to ode mnie. –Nie zrobiłbym ci tego. Ale mimo wszystko podejmujesz ogromne ryzyko – martwił się. –Miałam dość czasu, żeby to sobie przemyśleć, żeby nauczyć się z tym żyć i wydaje mi się… Pewnie myślą, że powiedziałam coś Denny’emu, by zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i był ostrożny. –A powiedziałaś mu? –Ani słowa. Jakie byłoby ich życie, gdyby wiedzieli? –Nie mieliby ani chwili spokoju. –Ale i teraz dopóki wszystko pozostaje w tajemnicy, życie Denny’ego, Rebeki, Felicji i moje wisi na włosku. Nasza jedyna nadzieja w tym, że ktoś inny to rozdmucha, a wtedy to, że wiem cokolwiek, nie będzie już miało znaczenia. Chmury burzowe widać było teraz nie tylko na wschodzie. Niczym armada statków kosmicznych w filmie o futurystycznej wojnie, z białej mgły nad ich głowami wyłaniały się powoli złowieszcze czarne obłoki. –W przeciwnym razie – ciągnęła Barbara – za rok albo dwa, nawet jeśli zachowam milczenie, postanowią załatwić wszystko raz na zawsze. Szum wokół katastrofy ucichnie i nikt nie skojarzy z nią mojej śmierci. Albo śmierci Denny’ego czy paru innych. Nikt nie będzie niczego podej rzewał, jeśli coś się przytrafi tym, którzy dysponują jakimiś informacjami. Ci ludzie, kimkolwiek są… zabezpieczą się, pozorując wypadek samocho dowy albo pożar. Lipne włamanie, które będzie przykrywką dla morder stwa. Samobójstwo. Joemu mignęły przed oczami koszmarne obrazy Lisy w płomieniach, martwej Georgine na podłodze kuchni, Charliego w blasku krwawoczerwo-nego światła. Nie mógł się nie zgodzić z Barbarą. Prawdopodobnie miała rację.
Na zachmurzonym niebie, które lada chwila miało zagrzmieć, ukazywały się groźne oblicza: ślepe i rozdziawione, dławiące się gniewem. Barbara uczyniła pierwszy, nieuchronny krok ku prawdzie, gdy zaczęła mówić: –Czarna skrzynka i magnetofon z nagranymi głosami pilotów przetransportowano na pokładzie odrzutowca do Waszyngtonu i dostarczono do laboratorium przed trzecią czasu wschodniego następnego dnia po katastrofie. –A ty wciąż byłaś tutaj?
128
–Zgadza się. Minh Tran, inżynier elektronik, wraz z kilkoma kolegami otworzyli rejestrator. To urządzenie wielkości pudełka po butach jest schowane w obudowie z nierdzewnej stali o grubości centymetra. Przecięli ją ostrożnie za pomocą specjalnej piły. Pod wpływem uderzenia stal zgniotła się jak tektura, a jeden z rogów uległ zmiażdżeniu, co doprowadziło do przebicia osłony i uszkodzenia. –Ale wciąż działało? –Nie. Urządzenie zostało całkowicie uszkodzone. Ale wewnątrz większego pudełka znajduje się stalowy moduł pamięciowy, który zawiera taśmę. On także został przedziurawiony. Do środka przedostała się niewielka ilość wilgoci, ale taśma nie uległa całkowitemu zniszczeniu. Trzeba było ją wysuszyć, poddać obróbce. Nie trwało to długo i Minh wraz z kilkoma innymi zebrali się w dźwiękoszczelnym pokoju, żeby ją przesłuchać. Były tam nagrane trzy godziny rozmów załogi poprzedzających katastrofę…
–Czy w takich wypadkach nie przewija się taśmy do samego końca, żeby wysłuchać paru ostatnich minut? –Nie. Wszystko, co wydarzyło się wcześniej, nawet jeśli pilotom wydawało się bez znaczenia, może dostarczyć wskazówki, które pozwolą lepiej zrozumieć materiał nagrany bezpośrednio przed katastrofą samolotu. Wciąż nasilający się ciepły wiatr przeszkadzał sennym pszczołom w ich leniwej wędrówce po kwiatach. Oddały łąkę nieuchronnej burzy i ruszyły ku ukrytym w lesie gniazdom. –Czasem dostajemy taśmę, która jest prawie bezużyteczna – ciągnęła Barbara. – Jakość nagrania bywa z takiego czy innego powodu kiepska. Zdarza się też, że taśma jest stara albo pościerana. Trafiają się mikrofony starego typu, takie trzymane w ręku, które w warunkach zbyt silnych wibracji nie działają jak należy. Albo głowica magnetofonu jest starta i powoduje zniekształcenia. –Zawsze sądziłem, że dba się o te urządzenia na bieżąco, wymienia co tydzień. To dość ważne. –Pamiętaj, że samoloty spadają stosunkowo rzadko, jeśli wziąć pod uwagę częstotliwość lotów. W grę wchodzą opóźnienia startów i inne koszty. Pasażerski ruch lotniczy to rezultat ludzkiej działalności, Joe. A jaka ludzka działalność jest bliska ideałowi? –Rozumiem. –Tym razem było dobrze i źle – powiedziała. – Obaj, Delroy Blane i Santorelli, mieli tuż przy ustach naprawdę dobre mikrofony. Był jeszcze mikrofon stacjonarny zainstalowany w kabinie, nad głowami pilotów. Mieliśmy więc potrójny materiał do analizy. Po stronie minusów trzeba zapisać to, że taśma nie była nowa. Wielokrotnie nagrywana i bardziej zniszczona, niż się spodziewaliśmy. Co gorsza, wilgoć, która przedostała się do magnetofonu, spowodowała uszkodzenia. – Wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni złożoną kartkę, ale nie od razu dała ją Joemu. – Podczas przesłuchiwania taśmy Minh Tran i inni stwierdzili, że chwilami nagranie jest wyraźne, a chwilami
129
pełne szumów i zakłóceń, tak że dawało się zrozumieć zaledwie jedno na cztery czy pięć słów. – A ostatnia minuta? –To fragment z najsilniejszymi zakłóceniami. Postanowiono oczyścić i zrekonstruować taśmę. Nagranie miało być poddane obróbce elektronicznej, by wyciągnąć z niego, co się da. Bruce Laceroth, szef Wydziału Śledczego, też przesłuchał taśmę, a potem zadzwonił do mnie, do Pueblo, o siódmej piętnaście czasu wschodniego, żeby powiedzieć mi o jakości nagrania. Przerwali słuchanie wieczorem i odłożyli je do rana. To była zbyt przygnębiająca robota. Wysoko w górze, wracając od wschodu, znów pojawił się orzeł, blady na tle brzemiennych obłoków. Wciąż leciał prosto jak strzała, jego skrzydła przygniatał zwiastun nadciągającej burzy. –Cały ten dzień był oczywiście przygnębiający – mówiła Barbara. – Ściągnęliśmy z Denver furgonetki-chłodnie, by pozbierać z miejsca katastrofy wszystkie szczątki ludzkie, co należało zrobić przed przystąpieniem do badania samej maszyny. Odbyło się zwykłe w takich sytuacjach spotkanie organizacyjne, zawsze dość wyczerpujące, gdyż każdy z uczestników – przedstawiciele linii lotniczych, producenta samolotu, dostawcy jednostek napędowych, związku pilotów i mnóstwo innych osób – pragnie za wszelką cenę nagiąć procedurę do swoich potrzeb. Taka już jest natura ludzka, że w podobnych sytuacjach prezentuje się z nie najlepszej strony. Trzeba się więc wykazać odrobiną dyplomacji, ale i stanowczością, by wszystko odbyło się w możliwie bezstronny sposób. –Były też media – dodał, by nie musiała wyrażać się niepochlebnie o jego kolegach po fachu. –Wszędzie. W każdym razie poprzedniej nocy przespałam niecałe trzy godziny, kiedy zbudził mnie telefon z informacją o katastrofie, w czasie lotu do Pueblo też nie miałam okazji się zdrzemnąć. Czułam się kompletnie wypluta, kiedy krótko przed północą zwaliłam się na łóżko, ale Minh Tran, który był z powrotem w Waszyngtonie, wciąż pracował. –Ten inżynier, który zajmował się nagraniami? Wpatrując się w zwiniętą kartkę, którą wyciągnęła z kieszeni, i obracając ją w dłoniach, Barbara powiedziała:
–Powinieneś coś o nim wiedzieć. Jego rodzina to uciekinierzy z Wietnamu. Przeżyli rządy komunistów po upadku Sajgonu i atak piratów na morzu, nawet tajfun. Miał wtedy dziesięć lat, więc stosunkowo wcześnie zrozumiał, że życie to twarda walka. Że aby przetrwać i coś osiągnąć, trzeba dawać z siebie wszystko. –Mam przyjaciół… miałem przyjaciół, którzy pochodzili z Wietnamu -powiedział Joe. – Ich kultura budzi szacunek. Wielu z nich ma bardzo wysokie pojęcie o etyce pracy, harują tak, że wykończyliby konia pociągowego. –Zgadza się. Kiedy wszyscy inni po siódmej poszli do domu, mieli już za sobą bardzo długi dzień. Ludzie z Rady są oddani swojej pracy… ale daleko im do Minha. Nie przerwał roboty. Upichcił sobie jakąś kolację i za-
130
brał się za czyszczenie taśmy i analizę każdej nagranej minuty. Dokonał cyfrowej obróbki nagrania, wprowadził dane do komputera, a następnie starał się wyeliminować szumy i inne zakłócenia, by uzyskać zapis głosów pilotów i autentycznych dźwięków słyszanych na pokładzie samolotu. Okazało się, że komputer może szybko usunąć wszystko, co niepotrzebne. Ponieważ mikrofony przekazywały bardzo silny sygnał, Minh zdołał wyodrębnić z szumów głosy pilotów. To, co usłyszał, było niezwykłe. Niesamowite. Podała Joemu złożoną kartkę papieru. Wziął ją ale nie rozwinął. Bał się poznać jej treść. –O trzeciej pięćdziesiąt rano czasu waszyngtońskiego, czyli o pierwszej pięćdziesiąt w Pueblo, Minh zadzwonił do mnie – opowiadała Barabara. –
Uprzedziłam wcześniej telefonistkę z hotelu, żeby mnie z nikim nie łączyła, strasznie potrzebowałam snu, ale Minh zdołał ją jakoś przekonać. Odtworzył mi taśmę… i przedyskutowaliśmy jej zawartość. Zawsze mam przy sobie magnetofon, bo lubię nagrywać różne spotkania i potem wszystko spisywać. Przystawiłam więc mikrofon do słuchawki. Nie chciałam czekać, aż Minh przyśle mi taśmę przez kuriera. Kiedy Minh się wyłączył, usiadłam przy biurku i wysłuchałam ostatniej rozmowy między pilotami z dziesięć albo dwanaście razy. Potem zapisałam wszystko, gdyż pewne rzeczy wyglądają inaczej, kie dy sieje czyta, a inaczej, kiedy się ich słucha. Zdarza się, że oczy dostrzegają pewne niuanse, które umykają uszom. Joe już wiedział, co trzyma w ręku. Zapiski Barbary liczyły trzy kartki papieru. –Byłam pierwszą osobą do której Minh zadzwonił – powiedziała Barbara. – Zamierzał zatelefonować do Bruce’a Lacerotha, potem do przewodniczącego i wiceprzewodniczącego Rady, a może nawet do wszystkich pięciu jej członków, żeby każdy mógł wysłuchać taśmy osobiście. Nie było to zgodne ze standardową procedurą ale mieliśmy do czynienia z dziwną i bezprecedensową sytuacją. Jestem pewna, że Minh połączył się przynajmniej z jedna z tych osób, choć wszyscy zaprzeczali, jakoby się z nimi kontaktował. Nigdy się nie dowiemy, jak było, gdyż Minh Tran zginął w pożarze, jaki wybuchł w laboratoriach tuż przed szóstą rano, mniej więcej dwie godziny po tym, jak zadzwonił do mnie, do Pueblo. –Jezu. –To był wielki pożar. Nieprawdopodobnie duży.
Wodząc wzrokiem po drzewach otaczających łąkę, Joe spodziewał się dostrzec blade twarze obserwatorów ukrytych w głębokich cieniach lasu. Na początku, kiedy się tu zjawili, miejsce wydało mu się dziwnie samotne, ale teraz czuł się odsłonięty i bezbronny jak na środku skrzyżowania w Los Angeles.
131
–Niech zgadnę: oryginalna taśma z kabiny pilotów uległa w pożarze zniszczeniu? – domyślił się Joe. –Przypuszczalnie spaliła się na popiół, w każdym razie zniknęła bez śladu, nie ma jej, do widzenia – odparła Barbara. –A komputer, który przetwarzał wersję cyfrową? –Zwęglona masa. Nie dało się uratować nawet kawałka. –Ale wciąż masz swoją kopię. Potrząsnęła głową. –Zostawiłam kasetę w hotelu, kiedy poszłam na śniadanie z innymi członkami komisji. Treść taśmy z kabiny pilotów była tak zaskakująca… mogła przestawić śledztwo na nowe tory, nie chciałam więc od razu dzielić się nią z każdym. Trzeba było wszystko dokładnie przemyśleć. Musieliśmy być bardzo ostrożni i zastanowić się, kiedy i jak ją ujawnić. –Dlaczego? –Pilot zginął, ale zagrożona była jego reputacja. Rodzina byłaby zdruzgotana, gdyby obarczono go winą. Musieliśmy być absolutnie pewni naszych ustaleń. Gdyby katastrofę spowodował kapitan Blane, pociągnęłoby to za sobą rozprawę sądową o odszkodowanie warte setki milionów dolarów. Musieliśmy działać z rozwagą. Zamierzałam po śniadaniu sprowadzić do mojego pokoju Maria i wysłuchać nagrania tylko z nim. –Mario 01iveri – Joe przypomniał sobie człowieka w Denver, który poprzedniej nocy powiedział mu, że Barabara wycofała się i wróciła do Colorado Springs. –Tak. Ponieważ był szefem grupy badającej zachowania ludzkie, jego zdanie w tym momencie liczyło się dla mnie najbardziej. Ale gdy mieliśmy już wstawać od stołu, dotarła do nas
wiadomość o pożarze w laboratorium i o biednym Minhu. Zanim zdążyłam wrócić z Mariem do pokoju, kopia taśmy, którą nagrałam przez telefon, była czysta. –Skradziono ją i podłożoną inną kasetę. –Albo po prostu skasowano zapis. Myślę, że Minh powiedział jeszcze komuś o tym nagraniu.
–Musiałaś już wtedy zacząć coś podejrzewać. Skinęła głową. –Coś było nie tak. Coś śmierdziało. Grzywa jej włosów była biała jak pióra orła, który leciał nad nimi, ale mimo to Barbara wyglądała młodo. Teraz, nagle, wydała się znacznie starsza. –Coś nie tak – powtórzył. – Nie mogłaś jednak w to uwierzyć. –Rada Bezpieczeństwa stanowiła całe moje życie. Byłam dumna, że do niej należę. I wciąż jestem dumna, Joe. To cholernie dobrzy ludzie. –Powiedziałaś Mariowi, co było na taśmie? –Tak. –Jak zareagował? –Był zdumiony. Pełen niedowierzania, jak sądzę. –Pokazałaś mu kopię?
132
Milczała przez chwilę. Potem przyznała: –Nie. –Dlaczego? –Byłam wściekła. –Nie ufałaś nikomu. –Ten pożar, tak gwałtowny… ktoś wzniecił go celowo. –Podpalenie – Joe nazwał rzecz po imieniu. –Ale nikt nawet nie wspomniał o takiej możliwości. Oprócz mnie. Nie wierzę, by śledztwo w sprawie tego pożaru było prowadzone uczciwie. Ani trochę. –Co wykazała sekcja zwłok Minha? Jeśli został zamordowany, a ogień podłożono, by to zatuszować… –Nawet jeśli tak było, to i tak nie dałoby się niczego udowodnić. Niewiele z niego pozostało, niemal całkowicie się spalił. Rzecz w tym, Joe… że to był naprawdę miły facet. Uroczy. Kochał pracę, bo wierzył, że ratuje ludziom życie, że zapobiega kolejnym katastrofom. Nienawidzę tych drani, kimkolwiek są. Między białymi sosnami na skraju łąki, tam, gdzie Joe i Barbara wyszli z lasu, coś się poruszyło: cień przemykający między jeszcze głębszymi cieniami, brąz na tle fioletu. Joe wstrzymał oddech. Wytężył wzrok, ale nie potrafił niczego dostrzec. –To była chyba sarna – uspokoiła go Barbara. –A jeśli nie? –To jesteśmy martwi, bez względu na to, czy nasza rozmowa dobiegła końca – odparła rzeczowym tonem, co dowodziło, w jak ponurym i obłąkanym świecie żyła od czasu katastrofy. –Fakt, że twoja kaseta została skasowana, nie wzbudził niczyich podejrzeń? – spytał. –Wszyscy zgodnie twierdzili, że byłam przemęczona. Trzy godziny snu w noc katastrofy, po dniu ciężkiej pracy niewiele więcej, nim zadzwonił Minh i mnie zbudził. Biedna Barbara, ma podkrążone oczy. Siedziała pewnie do późna w nocy, słuchając taśmy wciąż od nowa, od nowa i
od nowa, w końcu musiała wcisnąć niewłaściwy guzik. Rozumiesz? Rzekomo sama niechcący wszystko skasowałam. – Jej twarz wykrzywił grymas sarkazmu. – Uważali, że tak właśnie było. –Mogło tak być. –Wykluczone. Joe, choć zdążył już rozwinąć trzy kartki papieru, nie zaczął jeszcze czytać. –Dlaczego ci nie uwierzyli, kiedy im powiedziałaś, co było na taśmie? To byli twoi koledzy. Znali cię jako osobę odpowiedzialną. –Może kilku z nich uwierzyło, a może nie chciało uwierzyć. Kilku przypisało wszystko zmęczeniu. Od paru tygodni leczyłam się na zapalenie ucha, dokuczało mi to jeszcze przed Pueblo. Może tym to tłumaczyli. Nie wiem.
133
Poza tym jedna czy dwie osoby po prostu mnie nie lubiły. Kto jest kochany przez wszystkich? Nie ja. Za bardzo się rozpycham, mam własne zdanie. W każdym razie było po wszystkim, bez taśmy nie ma dowodu, że między Bla-ne’em a Santorellim toczyła się jakaś wymiana zdań. – Powiedziałaś w końcu komuś, że sporządziłaś pisemną kopię nagrania, słowo po słowie? –Zwlekałam z tym. Czekałam na właściwy moment, na odpowiedni kontekst, w którym mogłabym o tym wspomnieć. Miałam nadzieję, że śledztwo ujawni dodatkowe szczegóły, potwierdzające to, co było na taśmie. –Sama kopia nie jest żadnym dowodem.
–Zgadza się. Oczywiście to lepsze niż nic, lepsze niż sama pamięć, ale potrzebowałam czegoś więcej, jakiegoś potwierdzenia. A potem zbudzili mnie w pokoju w San Franciso ci dwaj dranie… No cóż, nie bawiłam się już więcej w żadne samotne krucjaty. Z lasu po wschodniej stronie wyskoczyły na łąkę dwa jelenie, samiec i łania. Przebiegły niewielki odcinek i zniknęły między drzewami. Joe poczuł na karku nerwowe drganie mięśni. Podejrzewał, że właśnie te zwierzęta musiał wcześniej zauważyć. Pojawiły się tak niespodziewanie, jakby coś je spłoszyło. Coś albo ktoś. Zastanawiał się, czy istnieje na świecie miejsce, w którym czułby się teraz bezpiecznie. Znał odpowiedź, jeszcze nim to pytanie pojawiło się w jego myślach. Nie było takiego miejsca. Nigdzie. I wiedział, że nigdy nie będzie. –Kto spośród członków Rady wydaje ci się podejrzeny? – spytał. – Do kogo Minh zadzwonił po rozmowie z tobą? Ten ktoś najprawdopodobniej poradził mu, żeby nikomu nic już nie mówił, a potem kazał go zabić i spalić wszelkie dowody. –Podejrzany jest każdy, do kogo zamierzał zadzwonić. Byli jego zwierzchnikami, posłuchałby ich. Wolę nie myśleć, że to Bruce Laceroth, bo jest twardy jak głaz. Zaczynał od samego dołu, jak każdy z nas, zaszedł wysoko o własnych siłach. Z drugiej strony pięciu członków Rady jest mianowanych przez prezydenta i zaaprobowanych przez senat na pięcioletnią kadencję. –Polityczne marionetki. –Niezupełnie. Prawdę mówiąc, w Radzie zasiadali zazwyczaj ludzie pełni poświęcenia. Większość dobrze służy agencji, innych trzeba było po prostu przetrzymać. Czasem trafia się jakiś dureń w garniturze. –A co z obecnym przewodniczącym i wiceprzewodniczącym? Mówiłaś, że Minh Tran próbował się z nimi skontaktować, zakładając, że nie zdołał dotrzeć do Lacerotha.
134
–Nie uznałbyś ich za idealnych urzędników państwowych. Przewodniczącą jest Maxine Wulce. Młoda prawniczka o politycznych ambicjach, chce być numerem jeden, wyjątkowo antypatyczna. Nie dałabym za nią nawet dwóch centów. –Wice? –Hunter Parkman. Ma polityczne poparcie i pieniądze, nie potrzebuje więc tej roboty, ale lubi być nominowany przez prezydenta i popisywać się na przyjęciach gadką o katastrofach. Dałabym za niego piętnaście centów. Joe, choć nadal obserwował las na skraju łąki, nie dostrzegł już między drzewami żadnego ruchu. Daleko na wschodzie zajaśniała żyłka błyskawicy, pulsując na mrocznym ciele burzy. Liczył sekundy między srebrnym błyskiem a grzmotem, przekładając czas na miarę odległości, i ocenił, że od deszczu dzieli ich jakieś dziesięć kilometrów. –Dałam ci ksero tej kopii, którą sporządziłam tamtej nocy. Oryginał schowałam. Bóg jeden wie dlaczego, skoro nigdy go nie wykorzystam. Joe był rozdarty między chęcią poznania prawdy a strachem przed tym, czego się dowie. Wyczuwał, że rozmowa kapitana Blane’a i drugiego pilota Santorellego zawiera coś, co pozwoli odkryć nie znany mu wymiar horroru, jaki stał się udziałem jego żony i córek. W końcu skupił uwagę na pierwszej stronie. Barbara zaglądała mu przez ramię, a on wodził po tekście palcem, by pokazać jej, w którym miejscu akurat czyta. Odgłosy świadczące o tym, że pierwszy oficer Santorelli wraca z toalety na swoje miejsce. Początkowo jego słowa wyłapuje górny mikrofon, potem pilot nakłada słuchawki. SANTORELLI: Pojadę do L.A. (niezrozumiałe), tak się napcham hummusa, tabbouleh, lebne z serem, a do tego jeszcze kibby, że chyba pęknę. Jest tam taka ormiańska knajpa, najlepsza na świecie. Lubisz kuchnię środkowego wschodu? Trzy sekundy ciszy.
SANTORELLI: Roy? Coś nie tak? Trzy sekundy ciszy. SANTORELLI: Co to jest? Co my… Roy, wyłączyłeś autopilota? BLANE: Jeden z nich to doktor Louis Blom. SANTORELLI: Co? BLANE: Jeden z nich to doktor Keith Ramlock. SANTORELLI: (z wyraźnym niepokojem) Co jest na McDoo? Jesteś w FMC, Roy?
135
Barbara wyjaśniła: _ „747-40OS” korzystają z techniki cyfrowej. Tablica rozdzielcza składa się głównie z sześciu ekranów wyświetlających dane. A McDoo oznacza MCDU, czyli multifunction control and display unit. System ten sprawia, że obaj piloci mogą kontrolować parametry lotu – jeśli jeden z nich wprowadzi jakieś korekty, drugi obserwuje to na swoim monitorze. Honewell/Sperry FMC to komputer zawiadujący lotem. Piloci wprowadzają dane dotyczące trasy i planu lotu na klawiaturach MCDU. Wszelkie zmiany podczas lotu są sygnalizowane też przez McDoo. –A więc Santorelli wraca z ubikacji i widzi, że Blane wprowadził zmiany do planu lotu. Czy to się zdarza? –Zależy od pogody, turbulencji, innych lotów, problemów na lotnisku docelowym…
–Ale akurat w tym momencie, w połowie trasy, przy całkiem dobrej pogodzie, kiedy wszystko działa jak należy? Barbara skinęła głową. –Tak, Santorelli musiał się zdziwić, dlaczego w takich okolicznościach dokonuje się zmian w planie lotu. Ale wydaje mi się, że niepokój w jego głosie jest wywołany raczej brakiem kontaktu z Blane’em i tym, co dostrzegł na ekranie McDoo, jakimiś korektami, które nie miały sensu. –Na przykład? –Mówiłam ci już, zboczyli z kursu o siedem stopni. –Santorelli nie zorientowałby się, będąc jeszcze w toalecie? –Wszystko zaczęło się krótko po tym, jak wyszedł z kabiny, poza tym skręt był stopniowy, naprawdę łagodny. Mógł coś wyczuć, ale prawdopodobnie nie zorientował się, że zmiana kursu jest tak znaczna. –Kim są ci doktorzy, Blom i Ramlock? –Nie mam pojęcia. Ale czytaj dalej. To naprawdę niesamowite. BLANE: Robią mi złe rzeczy. SANTORELLI: Kapitanie, o co chodzi? BLANE: Są dla mnie niedobrzy. SANTORELLI: Hej, słyszy mnie pan? BLANE: Niech przestaną. –W tym miejscu głos Blane’a się zmienia – komentowała dalej Barba ra. – Przez cały czas jest jakiś dziwny, ale kiedy kapitan mówi: „Niech prze staną", słychać drżenie, słabość, jakby Blane doznawał nie tyle… fizycznego bólu, ile emocjonalnego załamania. SANTORELLI: Kapitanie… Roy, przejmuję stery. BLANE: Nagrywamy?
136
SANTORELLI: Co? BLANE: Niech przestaną mnie krzywdzić. SANTORELLI: (zaniepokojony) Wszystko będzie… BLANE: Czy nagrywamy? SANTORELLI: Wszystko będzie dobrze… Ciężki odgłos przypominający uderzenie. Jęk, najprawdopodobniej Santorellego. Jeszcze jedno uderzenie. Santorelli milknie. Gdy na wschodzie grzmot rozpoczął uwerturę burzy Joe spytał: –Walnął pięścią drugiego pilota? –Albo uderzył jakimś tępym narzędziem, które wyjął ze swojej torby lotniczej i schował za fotelem, kiedy Santorelli był w toalecie, w każdym razie czymś, co miał pod ręką. –Działał z premedytacją? O co u diabła tu chodzi? –Przypuszczalnie uderzył go w twarz, ponieważ Santorelli od razu zemdlał. Drugi pilot nie odzywa się przez następne dziesięć czy dwanaście sekund, a potem – wskazała zapis – słyszymy, jak jęczy. –Dobry Boże. –W głosie Blane’a nie słychać już drżenia ani słabości. Pojawia się w nim gorycz, która sprawia, że człowiekowi cierpnie skóra. BLANE: Niech przestaną, bo jak się trafi okazja… jak się trafi okazja, to wszystkich pozabijam. Wszystkich. Tak. Zrobię to. Zabiję wszystkich i będę miał ubaw. Kartka drżała w dłoni Joego. Pomyślał o pasażerach na pokładzie samolotu: niektórzy drzemali w fotelach, inni czytali książki, pracowali na laptopach, przeglądali magazyny, szydełkowali, oglądali film, pili, robili
plany na przyszłość, zadowoleni i nieświadomi horroru, jaki rozgrywał się w kabinie pilotów. Może Nina siedziała przy oknie, spoglądając na gwiazdy albo na chmurę w dole; lubiła siadać przy oknie. Michelle i Chrissie pewnie w coś grały; zawsze zabierały w podróż różne plansze. Zadręczał się. Zadręczał się z bolesną satysfakcją bo jakąś cząstką swojej istoty wierzył, że w pełni na to zasługuje. Stłumił te myśli i spytał: –Co się działo z Blane’em, na litość boską? Narkotyki? A może doznał obłędu? –Nie. Wykluczono to. –Jak? –Najpierw szuka się szczątków pilotów, by poddać je badaniom na obecność narkotyków i alkoholu. W tym wypadku zabrało to trochę czasu – zato-
137
czyła dłonią łuk, wskazując spalone sosny i osiki – ponieważ resztki organiczne były rozrzucone na przestrzeni kilkuset metrów na zachód i północ od miejsca upadku. Joe poczuł, że oczy przesłania mu ciemność, aż w końcu zdawało mu się, że spogląda na świat przez tunel. Zagryzł język niemal do krwi, oddychał powoli i głęboko i starał się nie okazywać, jak bardzo jest poruszony tymi szczegółami. Barbara wsunęła ręce do kieszeni. Kopnęła kamyk, który potoczył się w głąb krateru.
–Naprawdę chcesz tego słuchać, Joe? –Tak. Westchnęła.
–Znaleźliśmy fragment ręki należącej, jak podejrzewaliśmy, do Blane’a, gdyż do palca przywarła na wpół stopiona obrączka, dość nietypowa. Pobraliśmy też tkankę. Dzięki temu zidentyfikowaliśmy… –A odciski palców? –Nie, palce były zbyt spalone. Ale jego ojciec wciąż żyje, więc laboratorium Sił Powietrznych zajmujące się identyfikacją na podstawie DNA mogło stwierdzić, przez porównanie zebranego materiału z próbką krwi pobraną od ojca Blane’a, że tkanki należą do pierwszego pilota. –To wiarygodne badanie? –W stu procentach. Potem szczątki przekazano toksykologom. W ciałach obu pilotów stwierdzono śladowe ilości etanolu, ale było to rezultatem procesów gnilnych. Ręka Blane’a leżała w zaroślach ponad siedemdziesiąt dwie godziny, zanim ją znaleźliśmy. Szczątki Santorellego cztery dni. Można się było spodziewać pewnej ilości etanolu, co miało związek z rozkładem tkanki. Poza tym jednak zachowane szczątki były czyste jak łza. Joe próbował pogodzić jakoś słowa na kartce z wynikami badań. Nie udało mu się. –A inne możliwości? – spytał. – Wylew? –Nie, zapis na taśmie nie potwierdza niczego takiego – zaprzeczyła Barbara. – Blane mówi wyraźnie, ani przez chwilę nie bełkocze. I choć brzmi to dziwacznie, jest mimo wszystko spójne – składnia właściwa, dobór słów prawidłowy. –Więc co, u diabła? – zastanawiał się skonsternowany Joe. – Załamanie nerwowe, krótkotrwały atak obłędu? Barbara pokiwała z powątpiewniem głową. –Z jakiej przyczyny? Kapitan Delroy Michael Blane był najbardziej zrównoważonym człowiekiem, jakiego mógłbyś spotkać. Doskonale opanowanym. –Niezupełnie. –Doskonale opanowanym – upierała się. – Przeszedł wszystkie testy psychologiczne wymagane przez firmę. Lojalny ojciec rodziny. Wierny mąż. Mormon, aktywny w swoim kościele. Żadnego alkoholu, narkotyków, hazar-
138
du. Joe, nie znajdziesz nikogo, kto choć raz dostrzegłby u niego zachowanie odbiegające od normy. Według wszystkich relacji, był człowiekiem nie tylko dobrym i solidnym, ale również szczęśliwym. Zalśniła błyskawica. Gdzieś wysoko na wschodzie po stalowych szynach przetoczyły się koła grzmotu. Wskazując zapis rozmowy, Barbara pokazała Joemu, gdzie „747” po raz pierwszy wykonał nagły skręt o trzy stopnie, kierując dziób w prawo. –W tym momencie Santorelli jęczał, ale nie był jeszcze całkiem przy tomny. A tuż przed tym manewrem kapitan Blane powiedział: „Fajnie”. Sły chać jeszcze inne odgłosy – o, tutaj, brzęk i stukot niewielkich przedmiotów wprawionych w ruch przez siłę odśrodkową. Fajnie. Joe nie mógł oderwać wzroku od tych słów. Barbara obróciła za niego kartkę. –Trzy sekundy później samolot wykonał kolejny gwałtowny skręt, o cztery stopnie dziobem w lewo. Oprócz wcześniejszych odgłosów, teraz docierają z samolotu nowe dźwięki – uderzenie i niski, rozedrgany hałas. A kapitan Blane wybucha śmiechem. –Wybucha śmiechem – powtórzył Joe z niedowierzaniem. – Zamierzał runąć w dół, a mimo to
śmiał się? –Ale nie był to śmiech, jak mógłbyś sądzić, szalony. To był śmiech… radosny, jakby ten człowiek doskonale się bawił. Fajnie. W osiem sekund po pierwszym skręcie nastąpiła druga raptowna zmiana o trzy stopnie, tym razem w lewo, w dwie sekundy później ostry skręt o siedem stopni znów w prawo. Wykonując pierwszy manewr Blane śmiał się, przy drugim zawołał: „O rany!” –W tym właśnie momencie prawe skrzydło poszło w górę, co sprawiło, że lewe się opuściło – stwierdziła Barbara. – W ciągu dwudziestu dwu sekund samolot przechylił się o sto czterdzieści sześć stopni, nurkując dziobem nachylonym pod kątem osiemdziesięciu czterech stopni. –Byli załatwieni. –Sytuacja wyglądała poważnie, ale nie beznadziejnie. Wciąż istniała szansa, że z tego wyjdą. Pamiętaj, że znajdowali się na wysokości siedmiu tysięcy metrów. Mieli mnóstwo czasu i miejsca, by wyrównać lot. Ponieważ Joe nigdy nie czytał o tej katastrofie, ani też nie oglądał sprawozdań telewizyjnych, zawsze wyobrażał sobie ogień i dym wypełniające wnętrze samolotu. Kiedy uświadomił sobie, że zostało to pasażerom zaoszczędzone, przez chwilę zawładnęła nim nadzieja, że długa podróż ku ziemi była mniej przerażająca od tego wyimaginowanego spadania, jakie przeżywał podczas ataków lęku. Jednakże teraz zastanawiał się, co byłoby gorsze: nagły wybuch dymu i gwałtowna świadomość nadchodzącego końca – czy też czyste powietrze i straszliwa, fałszywa nadzieja na zmianę kursu, na zbawienie w ostatniej minucie.
139
Zapis mówił o odgłosach alarmu rozbrzmiewającego w kabinie pilotów i informuj ącego o utracie wysokości. Nagrany na taśmę głos powtarzał ostrzeżenie, gdyż opadali przez korytarze wyznaczone dla innych samolotów. –Co znaczy „stick-shaker”? –To głośne brzęczenie, przeraźliwy dźwięk, którego nie sposób nie usłyszeć, ostrzegający pilotów, że samolot traci pułap. W tym momencie zaczęli wpadać w korkociąg. Dotknięty dłonią przenaczenia, które pchało ich ku ziemi, pierwszy oficer Victor Santorelli przestał nagle mamrotać. Odzyskał przytomność. Być może ujrzał za szybąkabiny migające w szaleńczym pędzie chmury. Albo może „747” był już poniżej obłoków i pilot ujrzał widmową panoramę Colorado, lekko połyskującą i pogrążoną w szarości o różnym odcieniu, od perłowego do czarnego, ze złotym blaskiem na południu – migoczącymi światłami Pueblo. A może kakofonia alarmów i cyfry na sześciu ogromnych ekranach powiedziały mu w sekundzie wszystko, co musiał wiedzieć. Krzyknął: „O Jezu!” –Mówił przez nos – dodała Barbara. – Mogło to oznaczać, że Blane mu go złamał. Joe niemal słyszał przerażenie w głosie pilota i jego rozpaczliwe pragnienie życia. SANTORELLI: O, Jezu. Nie, Jezu, nie. BLANE: (śmiech) O rany. No to jazda, doktorze Ramlock. No to jazda, doktorze Blom. SANTORELLI: Ciągnij w górę! BLANE: (śmiech) O rany. (Śmiech) Nagrywamy? SANTORELLI: Ciągnij! Santorelli oddycha szybko, chrapliwie. Jęczy, zmaga się z czymś, może z Blane’em, ale sądząc po odgłosach chyba mocuje się z drążkiem sterowniczym. Jeśli oddech Blane’a jest przyspieszony, to na taśmie tego nie słychać. SANTORELLI: Cholera, cholera! BLANE: Nagrywamy? –Dlaczego wciąż się dopytuje, czy się nagrywa? – spytał zdumiony Joe. Barbara potrząsnęła głową. –Nie wiem.
–Jak długo był pilotem? –Ponad dwadzieścia lat.
–Wiedziałby, że magnetofon w kabinie pilotów jest zawsze włączony. Zgadza się? –Powinien wiedzieć. Owszem. Ale chyba nie jest przy zdrowych zmysłach, prawda?
140
Joe przeczytał ostatnie słowa obu mężczyzn. SANTORELLI: Ciągnij w górę! BLANE: O rany! SANTORELLI: Matko Boska… BLANE: O tak. SANTORELLI: Nie. BLANE: (z dziecięcym podnieceniem) O tak. SANTORELLI: Susan. BLANE: Teraz. Patrz. Santorelli zaczyna krzyczeć.
BLANE: Ekstra. Krzyk Santorellego trwa trzy i pól sekundy do końca nagrania, które przerywa uderzenie samolotu o ziemie. Trawiastą łąkę omiatał wiatr. Niebo było nabrzmiałe nadchodzącą ulewą. Natura szykowała się do obrzędu oczyszczenia. Joe złożył trzy kartki papieru. Wsunął je do kieszeni marynarki. Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Odległa błyskawica. Grzmot. Żeglujące chmury. Wreszcie, wpatrując się w głąb krateru, powiedział: –Ostatnim słowem Santorellego było imię. –Susan. –Kto to jest? –Jego żona. –Tak myślałem. A zatem u kresu nie ma już żadnych modlitw do Boga, żadnych błagań o Boskie miłosierdzie. Jest tylko posępna akceptacja. Imię wypowiedziane z miłością, ze smutkiem i straszliwą tęsknotą, ale być może i z odrobiną nadziei. A przed oczyma duszy nie okrutna ziemia, która zbliża się w pędzie, czy ciemność, która później nastąpi, lecz ukochana twarz. Znów nie mógł mówić.
141
11
arbara Christman poprowadziła Joego na północ, ku oddalonemu od krateru wzgórzu, w stronę miejsca odległego o zaledwie dwadzieścia metrów od zagajnika martwych, spalonych osik. –To chyba gdzieś tutaj, jeśli sobie dobrze przypominam – powiedzia ła. – Ale jakie to ma znaczenie? Kiedy Barbara po raz pierwszy zjawiła się na łące, tamtego ranka po katastrofie, potrzaskane i porozrzucane szczątki „747-400” nie przypominały w ogóle części samolotu. Tylko dwie rzeczy można było od razu rozpoznać: fragment silnika i trzyosobowy fotel. –Trzyosobowy, jedno miejsce przy drugim? – spytał. –Tak. –W pozycji pionowej? –Tak. A o co chodzi? –Czy zorientowałaś się, z której części samolotu pochodziły te siedzenia? –Joe… –Z której części samolotu? – powtórzył cierpliwie. –Nie z pierwszej klasy, ani też z klasy biznes na głównym czy górnym pokładzie, ponieważ tam instaluje się tylko dwuosobowe fotele. Środkowe rzędy w klasie ekonomicznej mają po cztery miejsca, a więc te, o których mówimy, musiały pochodzić z prawego lub lewego rzędu w tej części. –Zniszczone? –Oczywiście. –Bardzo? –Nie tak bardzo, jak można by się spodziewać. –Spalone?
142
–Nie całkiem. –W ogóle nie spalone? –O ile pamiętam… widać było tylko kilka czarnych plam, trochę sadzy. –Czyli, innymi słowy, tapicerka była nie naruszona. Jej szeroka, szczera twarz wyrażała teraz głęboki smutek. –Joe, nikt nie przeżył tej katastrofy. –Tapicerka była nie naruszona? – nalegał. –O ile pamiętam… była trochę rozdarta. Nic poważnego. –Krew? –Nie przypominam sobie. –Jakieś ciała na siedzeniach? –Nie. –Części ciał? –Nie. –Pasy wciąż się trzymały? –Nie pamiętam. Tak przypuszczam. –Jeśli pasy nie były zerwane… –Posłuchaj, to śmieszne sądzić… –Michelle i dziewczynki siedziały w klasie ekonomicznej – powiedział. Barbara zagryzła wargę, odwróciła wzrok i spojrzała w stronę nadciąga
jącej burzy. –Joe, twoja rodzina nie siedziała na tych fotelach. –Wiem – zapewnił ją. – Wiem. Ale jakże pragnął, by było inaczej. Znów spojrzała mu w oczy. –Nie żyją- powiedział. – Odeszły. Nie zaprzeczam temu, Barbaro. –Więc wracamy do Rosę Tucker.
–Jeśli zdołam ustalić, gdzie dokładnie siedziała, po lewej czy po prawej stronie w klasie ekonomicznej, zyskam przynajmniej potwierdzenie. –Czego? –Jej wersji. –Potwierdzenie – powtórzyła z niedowierzaniem Barbara. –Że przeżyła. Barbara potrząsnęła głową. –Nie spotkałaś Rosę – przekonywał ją – To nie jest wariatka. I nie sądzę, by kłamała. Ma taką… moc, osobowość. Wiatr przyniósł ze sobą ze wschodu, gdzie niebo rozerwała błyskawica, zapach ozonu – woń, która unosi się niczym kurtyna teatralna nad sceną poprzedzając deszcz. –Spadali przez prawie siedem kilometrów – w głosie Barbary brzmiało zniecierpliwienie. – Prosto jak strzała, dziobem w dół, nie sunęli po ziemi, cały cholerny samolot rozpadł się wokół Rosę Tucker w kawałki, niewyobrażalna siła eksplozji… –Rozumiem to.
143
–Bóg mi świadkiem, naprawdę nie chcę być okrutna, Joe – ale czy na prawdę rozumiesz? Po tym wszystkim, co tu usłyszałeś, czy rozumiesz? Po tworna siła wybuchu otaczająca Rosę Tucker z wszystkich stron. Moc uderzenia tak wielka, że starła na proch skałę. Inni pasażerowie i załoga… ciała zostały w większości dosłownie oddarte od kości, oddarte tak dokład nie, że nie został na nich nawet kawałeczek. Poszatkowane. Rozpuszczone. Pokawałkowane. A kości pękały i kruszyły się jak wykałaczki. Zaraz potem, gdy samolot wciąż wbijał się w łąkę, wybuchła fala paliwa lotniczego, roz drobniona jak mgiełka aerozolu. Ogień był wszędzie. Gejzery ognia, rzeki ognia, przewalające się bałwany ognia, przed którymi nie można uciec. Rosę Tucker nie pofrunęła na swoim fotelu jak drobinka dmuchawca, by w chwilę później przejść spacerkiem przez to straszliwe piekło. Joe spojrzał na niebo, potem na ziemię pod stopami, ziemię, która była jaśniejsza od nieba. –Widywałaś przecież zdjęcia, filmy pokazujące miasta, które nawiedziło tornado: wszystko zmiażdżone, zostały tylko szczątki tak małe, że można by je niemal przesiewać przez sito – a pośrodku tego zniszczenia stoi sobie dom, nietknięty albo prawie nietknięty. –Mówisz o fenomenie pogody, o kaprysie wiatru. Ale tutaj działa prosta fizyka, Joe. Obowiązują prawa materii i ruchu. Kaprys nie odgrywa w fizyce najmniejszej roli. Gdyby całe miasto runęło z wysokości siedmiu kilometrów, to ten jeden dom też zamieniłby się w kupę gruzu. –Niektóre rodziny tych z samolotu… Rosę pokazała im coś, co podniosło je na duchu. –Co?
–Nie wiem, Barbaro. Ale chcę to zobaczyć. Chcę, żeby i mnie to pokazała. Rzecz w tym… oni jej wierzą kiedy im mówi, że była na pokładzie tego samolotu. To coś więcej niż tylko wiara. – Przypomniał sobie błyszczące oczy Georgine Delmann. – To głębokie przekonanie. –Więc jest genialną oszustką, nie mającą sobie równych. Joe tylko wzruszył ramionami. Kilka kilometrów dalej na niebie zadrgał język błyskawicy, rozrywając chmury burzowe. Na wschodzie pojawiły się fale szarego deszczu. –Nie wiem dlaczego, ale nie wyglądasz na szczególnie religijnego człowieka – zauważyła Barbara. –Bo nim nie jestem. Michelle co tydzień zabierała dzieci do szkółki niedzielnej i na nabożeństwo, ale ja z nimi nie chodziłem. Była to jedyna rzecz, której z nimi nie dzieliłem. –Masz wrogi stosunek do religii? –Nie. Po prostu nie budzi we mnie żadnych uczuć, żadnego zainteresowania. Zawsze byłem wobec Boga obojętny, tak jak On wydawał się obojętny wobec mnie. Po tej katastrofie… zrobiłem ten jeden krok, jaki mi pozostał, krok od braku zainteresownia do zupełnej niewiary. Nie można pogodzić idei miłosiernego Boga z tym, co spotkało tych trzystu trzydziestu ludzi w
144
samolocie… i tych z nas, którzy muszą przeżyć resztę życia, tęskniąc za bliskimi. –Więc jeśli jesteś ateistą, to dlaczego z uporem wierzysz w cud?
–Nie mówię, że ocalenie Rosę Tucker było cudem. –Niech mnie diabli, jeśli uznałabym to za coś innego. Nikt z wyjątkiem Boga we własnej osobie i oddziału ratowniczego aniołów nie wydobyłby jej z tej katastrofy w jednym kawałku – upierała się Barbara z nutą sarkazmu w głosie. –Nie ma mowy o Boskiej interwencji. Na pewno istnieje inne wytłumaczenie, zdumiewające, ale logiczne. –Nieprawdopodobne – upierała się. –Nieprawdopodobne? Zgadza się, tylko że… nieprawdopodobne było też wszystko, co działo się z kapitanem Blane’em. Wytrzymała jego spojrzenie, szukając odpowiedzi. Nie znalazła jej. –Jeśli w nic nie wierzysz, to co spodziewasz się usłyszeć od Rosę Tucker? – spytała w końcu. – Mówisz, że jej słowa podnoszą ich na duchu. Nie sądzisz, że jest w tym coś metafizycznego? –Niekoniecznie. –A co innego? –Nie wiem. –Coś zdumiewającego, ale logicznego – powtórzyła z wyczuwalnym zniecierpliwieniem jego słowa. Spojrzał w stronę lasu porastającego północny skraj łąki i uświadomił sobie, że w zagajniku ogarniętych falą ognia osik zachowało się jedno nietknięte przez płomienie drzewo, teraz odziane w listowie. Zamiast charakterystycznego, gładkiego i bladego pnia miało nierówną czarną korę, która jesienią stanowiłaby oślepiający kontrast z jaskrawo żółtymi liśćmi. –Coś zdumiewającego, lecz logicznego – zgodził się. Po drabinie nieba, bliżej niż kiedykolwiek, zaczęła zstępować błyskawica. Towarzyszył jej grzmot. –Lepiej stąd chodźmy – powiedziała Barbara. – Niczego więcej tu nie znajdziemy. Joe ruszył za nią przez łąkę, ale nad krawędzią krateru przystanął. Na spotkaniach grupy terapeutycznej kilkakrotnie słyszał, jak pogrążeni w żalu rodzice mówili o Punkcie Zero. Punkt Zero to była chwila śmierci dziecka, od której miały się datować
wszystkie późniejsze wydarzenia, mgnienie oka, kiedy to przerażająca strata ustawia wewnętrzny licznik człowieka na cyfrze zero. W tym momencie podniszczone, stare pudło nadziei i pragnień – które niegdyś wydawało się tak wspaniałą skarbnicą jasnych snów – wywracało się do góry nogami, a jego zawartość lądowała w otchłani, sprawiając, że człowiek przestawał czegokolwiek oczekiwać. Przyszłość nie była już królestwem możliwości i cudowności, ale jarzmem obowiązku – i tylko niedostępna przeszłość oferowała przyjazne schronienie.
145
Tkwił w Punkcie Zero ponad rok. Czas płynął w obie strony, a on nie należał ani do dni, które miał przed sobą, ani do tych, które minęły. Miał wrażenie, że unosi się w jakimś zbiorniku z płynnym azotem, pogrążony w hibernacyjnym śnie. Teraz stał w innym Punkcie Zero, w punkcie fizycznym, gdzie zginęła jego żona i córki. Tak bardzo pragnął je odzyskać, że to pragnienie szarpało mu wnętrzności jak szpony orła. Ale w końcu zapragnął czegoś jeszcze: sprawiedliwości dla nich, sprawiedliwości, która nadałaby sens nie ich, lecz jego śmierci. Musiał podnieść się ze swego łoża, przerwać stan hibernacyjnego uśpienia, strząsnąć z kości i żył lód i nie kłaść się, dopóki nie wydobędzie prawdy z grobu, w którym ją zakopano. W imię swych utraconych kobiet zamierzał trawić ogniem pałace, obalać imperia, zniszczyć nawet cały świat, gdyby okazało się, że prawda tego wymaga. Teraz rozumiał już różnicę między sprawiedliwością i zwykłą zemstą: sprawiedliwość, w swej czystej postaci, nie uwolni go od bólu, nie natchnie poczuciem triumfu; pozwoli mu tylko wyjść z
Punktu Zero. A potem, po wykonaniu zadania, będzie mógł umrzeć spokojnie.
Z góry, przez sklepienie gałęzi, dotarło drgające światło burzy, potem znów i znów, jakby rozdarte niebo płonęło fosforyzującą jasnością. Grzmot i szum wiatru przypominały Joemu łopot skrzydeł: tysiące pierzastych cieni czaiło się między pniami drzew i skakało po leśnym poszyciu. Kiedy dotarli do samochodu stojącego na końcu porośniętej chwastami, wąskiej drogi, spomiędzy sosen spadł z szumem i hukiem rzęsisty deszcz. Wsiedli czym prędzej do jeepa. Ich twarze i włosy lśniły kropelkami wody, a niebieska bluzka Barbary była upstrzona mokrymi, ciemnymi jak śliwki plamkami. Nie napotkali niczego, co mogłoby wypłoszyć z kryjówek sarny, ale Joe był przekonany, że przestraszyło je jakieś zwierzę. Kiedy uciekał przed deszczem, wyczuwał obecność dzikich stworzeń, przycupniętych gdzieś w gęstwinie – ale nie śmiertelne zagrożenie, jakie stanowi człowiek. Mimo wszystko las stanowił idealne otoczenie dla zabójców. Sekretne altanki, prowadzące nie wiadomo dokąd ścieżki, kryjówki, ciemnozielone siedliska. Kiedy Barbara uruchomiła silnik i ruszyła w drogę powrotną Joe był spięty. Obserwował zarośla. Czekał na wystrzał. Gdy dotarli do drogi żwirowej, znów nawiązał rozmowę: –Ci dwaj ludzie, których nazwiska wymienił Blane… –Doktor Blom i doktor Ramlock. –Próbowałaś dowiedzieć się, kim są odnaleźć ich?
146
–Kiedy byłam w San Francisco, badałam środowisko Delroya Blane’a. Starałam się ustalić, czy trapiły go jakieś problemy natury osobistej, które mogły doprowadzić do tak niebezpiecznego zachowania. Pytałam członków jego rodziny i przyjaciół, czy coś im mówią te nazwiska. Nikt ich nie słyszał. –Sprawdziłaś dane osobowe Blane’a, notatniki z zaznaczonymi spotkaniami, książeczkę czekową? –Tak. I nic nie znalazłam. Lekarz rodzinny Blane’ów twierdzi, że nigdy nie kierował swojego pacjenta do specjalistów o takich nazwiskach. Tyle udało mi się ustalić, zanim ci dwaj dranie obudzili mnie w pokoju hotelowym i grożąc rewolwerem kazali się wycofać.
Aż do końca żwirowanej drogi, i później, gdy wjechali na szosę, po której tańczył spieniony deszcz, Barbara zachowywała pełne niepokoju milczenie. Marszczyła czoło, ale Joe wyczuwał, że nie było to tylko objawem koncentracji, jakiej wymagało w tych warunkach prowadzenie wozu. Błyskawice i grzmoty przeminęły. Teraz cała energia burzy skupiła się w wietrze i deszczu. Joe wsłuchiwał się w monotonny szum wycieraczek i w odgłos ciężkich kropel stukaj ących o szybę, co początkowo wydawało się pozbawionym znaczenia i harmonii dźwiękiem; stopniowo jednak, nawet w rytmie deszczu zaczął dostrzegać jakiś tajemniczy wzór. Barbara zaś znalazła może nie wzór, ale intrygujący fragment układanki, który wcześniej przeoczyła. –Przypominam sobie coś szczególnego, ale… Joe czekał. –…ale nie chcę robić ci nadziei i utwierdzać w tym twoim dziwacznym urojeniu. –Urojeniu? Zerknęła na niego. – Że ktoś przeżył. –Natchnij mnie nadzieją. Brakowało mi jej w zeszłym roku. Zawahała się, a potem westchnęła.
–Niedaleko stąd mieszka właściciel rancza. Kiedy samolot runął na ziemię, już spał. Ludzie w tych stronach kładą się do łóżek wcześnie. Obudziła go eksplozja. A potem ktoś zapukał do jego drzwi. –Kto? –Następnego dnia zadzwonił do szeryfa okręgu, a biuro szeryfa skontaktowało go z centrum dowodzenia akcją. Niewiele udało się ustalić. –Kto zjawił się na jego progu w środku nocy? –Świadek – odparła Barbara. –Świadek katastrofy?
147
–Przypuszczalnie. Spojrzała na niego, ale szybko skierowała uwagę na omiataną deszczem drogę. W świetle wszystkiego, co powiedział jej Joe, ten fakt, do którego dotąd nie przywiązywała szczególnej uwagi, z każdą chwilą wydawał się Barbarze coraz bardziej niepokojący. Zmrużyła oczy, jakby próbowała przebić wzrokiem nie ulewę, lecz zasłonę przeszłości, i zacisnęła wargi, zastanawiając się, czy powiedzieć coś więcej. –Świadek katastrofy – naciskał Joe. –Nie pamiętam, dlaczego poszła akurat na to ranczo ani czego tam szukała.
–Poszła? –Kobieta, która twierdziła, że widziała spadający samolot. –To nie wszystko – powiedział Joe. –Tak. O ile sobie przypominam… była czarnoskóra. Joe poczuł ucisk w piersiach, ale w końcu odetchnął i powiedział: –Czy podała właścicielowi rancza nazwisko? –Nie wiem. –Jeśli tak, to zastanawiam się, czy je zapamiętał.
Po obu stronach wjazdu na drogę prowadzącą do rancza stały dwa wysokie, białe słupy, które podtrzymywały tablicę ze zgrabnymi, zielonymi literami na białym tle: „LOOSE CHANGE RANCH”. Niżej, mniejszymi literami, napisano odręcznie: „Jeff i Mercy Ealing”. Brama była szeroko otwarta. Wysypana żwirem ścieżka biegła między białymi płotkami, które dzieliły pole na mniejsze pastwiska. Minęli dużą ujeżdżalnię, place ćwiczeń i niezliczone stajnie pomalowane na biało, z zielonym paskiem. –Nie byłam tutaj w zeszłym roku, ale jeden z moich ludzi dał mi raport -wyjaśniła Barbara. – Teraz sobie przypominam… Hodują tu i szkolą konie do biegów na ćwierć mili. Mają też hodowlę i sprzedają araby, jak mi się wydaje. Po trawiastch pastwiskach, na przemian mierzwionych przez wiatr i przygładzanych przez deszcz, nie stąpały jednak konie. Ujeżdżalnia i place ćwiczeń też były puste. Górne drzwi w kilku boksach były otwarte. Konie wychylały się z przytulnych kwater, patrząc na burzę. Niektóre były tak ciemne jak boksy, w których stały, ale inne miały maść bladą albo jabłkowitą W cieniu drzew stał duży i ładny dom kryty białymi deskami. Miał zielone okiennice i najgłębszy ganek, jaki Joe kiedykolwiek widział. Pod ciężką zasłoną chmur niektóre okna wypełniał żółty blask, ciepły jak ogień paleniska.
148
Barbara zaparkowała na podjeździe. Pobiegli przez deszcz – który z początku był ciepły jak woda do kąpieli, ale teraz wydawał się zimniejszy – i wpadli na kryty ganek. Drzwi otworzyły się z jękiem zawiasów i śpiewem starych sprężyn, a dźwięk ten miał dziwnie harmonijny i przyjemny ton; mówił o płynącym leniwie czasie, bardziej o zaniedbaniu niż o zniszczeniu. Na ganku stały wiklinowe meble wyłożone zielonymi poduszkami, a z żelaznych stojaków spływały kaskadami paprocie. Drzwi prowadzące do domu były otwarte, a przed nimi, nieco z boku, czekał jakiś mężczyzna około sześćdziesiątki, w czarnym, plastikowym płaszczu przeciwdeszczowym. Ogorzała od słońca twarz była pobrużdżona i pokryta patyną czasu jak skóra starego siodła. Niebieskie oczy płonęły żywo i były przyjazne jak jego uśmiech. Podniósł głos, żeby nie zagłuszał go deszcz uderzający o dach. –Dzień dobry. Niezła pora na kaczki. –Czy pan Ealing? – spytała Barbara. –To ja – powiedział inny mężczyzna w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, stając w otwartych drzwiach. Był o piętnaście centymetrów wyższy i dwadzieścia lat młodszy od tego, który wygłosił uwagę o pogodzie. Lecz życie w siodle, w blasku gorącego słońca, w powiewach suchego wiatru i na zimowym mrozie już zaczęło ścierać rysy młodzieńczości i znaczyć jego twarz śladami miłej i sympatycznej starości świadczącej o wielkim doświadczeniu i wiejskiej mądrości. Barbara przedstawiła ich oboje, dając do zrozumienia, że wciąż pracuje dla Rady Bezpieczeństwa i że Joe jest jej współpracownikiem. –Jeszcze się w tym grzebiecie, choć minął cały rok? – spytał Ealing.
–Nie możemy ustalić przyczyny katastrofy – wyjaśniła Barbara. – Nigdy nie zamykamy śledztwa, dopóki nie wiemy, co się stało. A przyjechaliśmy tu, żeby spytać o kobietę, która zapukała tamtej nocy do waszych drzwi. –Pewnie, pamiętam. –Czy mógłby pan ją opisać? – poprosił Joe. –Niewysoka. Około czterdziestki czy coś takiego. Ładna. –Czarna? –Owszem, zgadza się. Ale miała i odrobinę innej krwi. Może meksykańskiej. Albo bardziej chińskiej. A może wietnamskiej. Joe przypomniał sobie skośne oczy Rosę Tucker. –Czy powiedziała panu, jak się nazywa? –Pewnie tak – odparł Ealing. – Ale nie pamiętam. –Jak szybko po katastrofie zjawiła się tutaj? – spytała Barbara. –Niedługo. – Ealing trzymał w ręku skórzaną torbę, podobną do lekarskiej. Przełożył ją z prawej dłoni do lewej. – Obudziło nas wycie spadającego samolotu, jeszcze zanim maszyna rąbnęła o ziemię. Nic takiego przedtem tu nie słyszeliśmy, ale od razu było wiadomo, co się stało. Wstałem z łóżka, a Mercy zapaliła światło. Powiedziałem: „O, Panie”, i potem to usłyszeliśmy, jak jakiś potężny, odległy huk w kamieniołomach. Cały dom się zatrząsł.
149
Starszy mężczyzna przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. –Jak ona się miewa, Ned? – Ealing przerwał opowiadanie. –Nie najlepiej – odparł Ned. – Bardzo niedobrze. Spoglądając w stronę długiego podjazdu, który niknął gdzieś w strugach deszczu, Jeff Ealing mruczał do siebie: –Gdzie u licha jest Doc Sheely? Przesunął dłonią po pociągłej twarzy, przez co wydała się jeszcze dłuższa. –Jeśli zjawiliśmy się nie w porę… – zaczęła Barbara. –Mamy tu chorą kobyłę, ale chwilę mogę wam poświęcić – powiedział Ealing. Wrócił do tamtej nocy. – Mercy zadzwoniła do okręgowej stacji ratownictwa, a ja się szybko ubrałem, wyprowadziłem pikapa na główną drogę i ruszyłem na południe. Próbowałem się zorientować, gdzie ten samolot spadł i czy będę mógł coś pomóc. Na niebie było widać ogień, ale nie płomienie, tylko blask. Zanim się zorientowałem, gdzie to jest, i podjechałem bliżej, zjazd z drogi stanowej był już zablokowany przez samochód szeryfa. Po chwili zjawił się jeszcze jeden radiowóz. Odgradzali teren i czekali na ekipy ratunkowe. Powiedzieli, że to nie jest robota dla ochotników-amato-rów. Wróciłem więc do domu. –Jak długo pana nie było? – spytał Joe. –Nie dłużej niż czterdzieści pięć minut. Potem jakieś pół godziny siedziałem razem z Mercy w kuchni i piłem kawę bezkofeinową z odrobiną likieru. Nie chciało mi się spać, więc słuchałem wiadomości przez radio. Właśnie się zastanawiałem, czy warto się jeszcze kłaść, kiedy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. –Więc pojawiła się w godzinę i piętnaście minut po katastrofie? – spytał Joe. –Mniej więcej. Nie zauważyli nadjeżdżającego samochodu – odgłos silnika zagłuszała ulewa i niesamowity chór wstrząsanych wiatrem drzew – dopóki nie pojawił się tuż przed nimi. Jeep Cherokee. Kiedy skręcił pod gankiem, jego światła, niczym srebrne miecze, przecięły strugi deszczu. –Dzięki Bogu! – zawołał Ned, zakładając na głowę kaptur. Drzwi zaśpiewały, gdy pchnął je i wyszedł na deszcz. –Doc Sheely – wyjaśnił Jeff Ealing. – Muszę mu pomóc przy koniu. Ale Mercy i tak wie o tej kobiecie więcej niż ja. Wejdźcie do środka i pogadajcie z nią.
Siwiejące włosy Mercy Ealing były zaczesane do góry i spięte z tyłu głowy trzema spinkami w kształcie motyli. Kobieta zajmowała się akurat wypiekami. Przy zaczerwienionych policzkach kołysało się kilka niesfornych, przypominających spiralki loków.
150
Wycierając dłonie najpierw w fartuch, a potem, już staranniej, w ścierkę do naczyń, nalegała, by Barbara i Joe usiedli przy stole. Nalała kawy i postawiła przed nimi kopiasty talerz świeżo upieczonych ciasteczek. Drzwi były uchylone. W głębi widać było ganek. Rytmiczny odgłos deszczu wydawał się tu przytłumiony niczym werble żałobne słyszane gdzieś z oddali. Powietrze było ciepłe i pachniało ciastem z mąki owsianej, czekoladą i palonymi orzechami. Kawa smakowała wybornie, ciasteczka też. Na ścianie wisiał kalendarz z religijną sceną. Obrazek na sierpień przedstawiał Jezusa na brzegu morza, przemawiającego do dwu braci-rybaków, Szymona i Andrzeja, którzy zamierzali porzucić swe sieci i podążyć za Nim, by stać się rybakami ludzi. Joe poczuł się tak, jakby znalazł się nagle w zupełnie innej rzeczywistości niż ta, w której żył od roku, jakby wydostał się z obcego, zimnego miejsca i wkroczył do normalnego świata ze zwykłymi małymi, codziennymi kłopotami, kojąco powszednimi obowiązkami i prostą wiarą w słuszność wszelkich rzeczy. Mercy, zaglądając do piekarników, wspominała noc katastrofy. –Nie, nie Rosę. Nazywała się Rachel Thomas.
Te same inicjały, uświadomił sobie Joe. Może Rosę, oddalając się od miejsca tragedii, podejrzewała, że samolot runął na ziemię, bo ona znajdowała się na jego pokładzie. Może chciała, by jej wrogowie uważali ją za martwą. A dzięki identycznym inicjałom pewnie łatwiej jej było zapamiętać fałszywe imię i nazwisko, które podała tym ludziom. –Jechała samochodem z Colorado Springs do Pueblo, kiedy zobaczyła tuż nad głową spadający samolot – opowiadała Mercy. – Biedaczka tak się wystraszyła, że zahamowała gwałtownie, a wtedy samochód wpadł w poślizg. Dzięki Bogu miała pasy. Zjechała z drogi do rowu i samochód przewrócił się. –Była ranna? – wypytywała Barbara. Nakładając bryłki ciasta na natłuszczone blachy do pieczenia, Mercy odparła: –Nie, były całe i zdrowe, tylko trochę roztrzęsione. Ten rów nie był głęboki. Rachel miała brudne ubranie, przyczepiło się do niej trochę trawy i chwastów, ale poza tym była OK. Rozdygotana jak liść na wietrze, ale OK. Urocze stworzonko, tak mi jej było żal. –A więc już wtedy twierdziła, że jest świadkiem katastrofy – Barbara zwróciła się znacząco do Joego. –Och, nie sądzę, żeby to sobie zmyśliła – stwierdziła Mercy. – Na pewno wszystko widziała. Była tym wstrząśnięta. Rozległ się dźwięk minutnika. Mercy, odwrócona, wsunęła dłoń w rękawicę kucharską. Wyciągnęła z piekarnika blachę pełną pachnących, brązowych pierników. –Ta kobieta zjawiła się tutaj po pomoc? Odstawiwszy blachę, żeby wystygła, Mercy wyjaśniła:
151
–Chciała zadzwonić po taksówkę z Pueblo, ale powiedziałam jej, że żadna taksówka tu nie przyjedzie. –Nie chciała wezwać wozu holowniczego do swojego samochodu? – wtrącił pytanie Joe. –Nie wierzyła, że uda jej się coś załatwić o tej porze, i to w dodatku tak daleko od Pueblo. Chciała wrócić następnego dnia z kierowcą. –Co zrobiła, kiedy jej pani powiedziała, że nie da się wezwać taksówki? – Barbara znów kierowała rozmową. –Och, sama odwiozłam je do Pueblo – odparła Mercy, wsuwając do piekarnika blachę ze świeżym ciastem. –Aż do samego Pueblo? –No cóż, Jeff musiał wstać wcześniej ode mnie. Rachel nie chciała tu pozostać, a ja dając gazu mogłam dowieźć ją na miejsce w godzinę – wyjaśniła Mercy, zamykając drzwiczki piekarnika. –To było bardzo miłe z pani strony – zauważył Joe. –Naprawdę? To chyba nic takiego. Nasz Pan oczekuje, że będziemy zachowywać sięjak Samarytanie. Po to jesteśmy na tej ziemi. Kiedy się widzi, że ludzie mają kłopoty, trzeba im pomóc. A ta pani była bardzo miła. Przez całą drogę do Pueblo mówiła o tych biednych ludziach z samolotu. Była taka poruszona. Prawie jakby to była jej wina, to, co się z nimi stało, tylko dlatego, że widziała, jak maszyna spadła na ziemię. W każdym razie nie zrobiłam nic wielkiego, odwożąc ją do Pueblo… Choć z powrotem było okropnie, tyle samochodów jechało na miejsce katastrofy. Radiowozy, karetki, wozy strażackie. I mnóstwo gapiów. Stali wzdłuż drogi przy swoich samochodach i pikapach. Chcieli chyba zobaczyć krew. Ciarki mi chodziły po plecach. Takie tragedie wyzwalają w ludziach najlepsze, ale i najgorsze cechy. –A w drodze do Pueblo, czy pokazała pani, gdzie dokładnie jej wóz zjechał z szosy? – dopytywał się Joe. –Była zbyt roztrzęsiona, żeby rozpoznać to miejsce po ciemku. A nie mogłyśmy zatrzymywać się co pół mili, żeby sprawdzić, czy to akurat tutaj wylądował jej samochód, bo nigdy nie dowiozłybyśmy biednej dziewczynki do domu. Znowu zabrzęczał minutnik. Ponownie nakładając rękawice i otwierając piekarnik, Mercy powiedziała:
–Była taka zmęczona, oczy jej się kleiły. Nie myślała o żadnym holowa niu, tylko o tym żeby wrócić do domu i pójść do łóżka. Joe mógłby przysiąc, że nie było żadnego samochodu. Rosę oddaliła się od płonącej łąki i zniknęła w lesie, niemal ślepa w tej ciemności od blasku płomieni, ale zdecydowana uciec, nim ktoś odkryje, że przeżyła. Była pewna, że „747” runął na ziemię z jej powodu. Przerażona, w stanie szoku, wstrząśnięta masakrą, zagubiona w leśnej dziczy, wolała narazić się na śmierć z wyczerpania i głodu niż zostać znaleziona przez ekipę ratunkową i wpaść w ręce wszechpotężnych wrogów. Wkrótce jednak, dzięki wielkiemu szczęściu, dotarła do krawędzi wzniesienia, skąd dojrzała między drzewami odległe światła Loose Change Ranch.
152
–Proszę posłuchać, Mercy, dokąd zawiozła pani tę kobietę, jak już dotarłyście do Pueblo? Pamięta pani adres? – zainteresowała się Barbara, odsuwając pusty kubek po kawie. –Nie podała adresu, tylko pokazywała mi drogę, ulica po ulicy, aż zajechaliśmy pod sam dom – Mercy wysunęła blachę, żeby sprawdzić, czy pierniki są wystarczająco wyrośnięte i rumiane. Rosę bez wątpienia wybrała dom na chybił trafił, gdyż wydawało się mało prawdopodobne, by znała kogokolwiek w Pueblo. –Widziała pani, jak weszła do środka? – nie ustępował Joe. –Chciałam zaczekać, aż otworzy drzwi i przejdzie przez próg. Ale mi podziękowała i powiedziała: „Niech cię Bóg błogosławi”, a ja już musiałam wracać. –Czy potrafiłaby pani odszukać to miejsce? – spytała Barbara.
Mercy zdecydowała, że pierniki nie są jeszcze gotowe, wsunęła więc blachę z powrotem do piekarnika, ściągnęła z dłoni rękawicę i powiedziała: –Pewnie. Ładny, duży dom, miła okolica. Ale nie należał do Racheli, tylko do drugiego lekarza, z którym prowadziła praktykę. Mówiłam wam, że ona pracuje jako doktor w Pueblo? –Ale tak naprawdę nie widziała pani, żeby Rachel tam wchodziła? – upewnił się Joe. Zakładał, że Rosę poczekała, aż Mercy odjedzie, a następnie oddaliła się stamtąd i znalazła jakiś środek lokomocji, którym wydostała się z Pueblo. Twarz Mercy była czerwona i spocona od żaru piekarnika. Oderwała dwa kawałki z rolki papierowego ręcznika i wytarła sobie czoło. –Nie. Jak wam mówiłam, wysadziłam je przed domem, a one poszły ścieżką do drzwi. –One? –To biedne, zaspane maleństwo. Takie kochane. Córeczka tego wspólnika Racheli. Barbara, poruszona, spojrzała na Joego, a potem pochyliła się do przodu. –Było tam dziecko? –Taki mały aniołek. Chciało jej się spać, a wcale nie kaprysiła. Joe przypomniał sobie, że Mercy używała czasem liczby mnogiej i mówiła jeszcze inne rzeczy, na które powinien zwrócić baczniejszą uwagę. –Chce pani powiedzieć, że Rosę… że Rachel miała ze sobą dziecko? –No, mówiłam przecież, prawda? – Mercy sprawiała wrażenie zaskoczonej. Wrzuciła papierowe ręczniki do śmieci. –Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że było tam dziecko – przyznała Barbara. –Mówiłam wam – zapewniła Mercy, zdumiona ich konsternacją. – Rok temu, jak zjawił się tutaj facet z tej waszej Rady, opowiedziałam mu o Racheli i tej małej dziewczynce, o tym, że Rachela była świadkiem katastrofy. –Nie przypominam sobie, by coś o tym było w raporcie – przyznała Barbara, patrząc na Joego.
153
Joe poczuł ukłucie, serce drgnęło w nim na podobieństwo koła, które od wieków tkwiło nieruchomo na zardzewiałej osi, a teraz z wolna rusza. Nieświadoma wstrząsającego wrażenia, jakie jej słowa wywarły na rozmówcy, Mercy znów otworzyła drzwiczki piekarnika. –Ile lat miała ta dziewczynka? – spytał. –Och, jakieś cztery czy pięć – odparła Mercy. Joe niemal bał się odetchnąć, by nie spłoszyć przeczucia, jakie nagle go nawiedziło. Zamknął oczy i ujrzał ciemność pełną możliwości, które lękał się rozważać. –Czy może… czy może pani ją opisać? –Takie maleńkie stworzonko. Wdzięczne jak aniołek, ale w końcu dziewczynki w tym wieku zawsze są wdzięczne, prawda? – uśmiechnęła się Mercy. Kiedy Joe znów spojrzał przed siebie, Barbara przyglądała mu się, a jej oczy przepełniało współczucie. –Ostrożnie, Joe. Nie doszukuj się w tym nadziei – ostrzegła go. Mercy odstawiła gorącą blachę z piernikami na suszarkę. –Jakiego koloru miała włosy? – Joe z trudem wydobył z siebie głos. –Była blondyneczką Zdążył okrążyć stół, zanim sobie uświadomił, że w ogóle wstał z krzesła. Mercy, z łopatką w dłoni, zdejmowała z blachy pierniczki i kładła je na dużym półmisku. Joe stanął z boku. –Proszę mi powiedzieć, Mercy, jakiego koloru ta dziewczynka miała oczy?
–Nie powiem, żebym pamiętała. –Proszę sobie przypomnieć. –Chyba niebieskie – odrzekła niepewnie, wsuwając łopatkę pod piernik. –Chyba? –No, miała blond włoski. Zaskoczył ją wyjmując jej z dłoni łopatkę i odkładając na blat szafki. –Spójrz na mnie, Mercy. To bardzo ważne. –Spokojnie, Joe, spokojnie – ponownie ostrzegła go siedząca przy stole Barbara. Wiedział, że powinien jej posłuchać. Obojętność była jego jedyną bronią. Obojętność była jego przyjaciółką i pocieszycielką Nadzieja to ptak, który zawsze odfruwa, światło, które zawsze umiera, kamień, który rozpada się w pył, gdy nie sposób już dźwigać go dalej. A jednak, z przerażającą nawet dla niego samego oczywistością czuł ciężar tego kamienia na swych barkach, czuł blask tego światła, bliskość skrzydeł. –Posłuchaj, Mercy – cierpliwie ją przekonywał – nie wszystkie blon dynki mają niebieskie oczy, prawda? Patrząc mu prosto w twarz, przejęta jego napięciem, Mercy Ealing przyznała:
154
–No… chyba nie. –Niektóre mają oczy zielone, prawda? –Tak. –Jeśli się zastanowisz, to, jestem tego pewien, przyznasz, że widziałaś nawet blondynki z piwnymi oczami. –Niezbyt wiele. –Ale kilka na pewno – nalegał. Znów narastało w nim przeczucie. Serce waliło mu o żebra jak oszalały koń bijący żelaznymi podkowami o ściany stajni. –Ta mała dziewczynka – upierał się. – Jesteś pewna, że miała niebieskie oczy? –Nie. Wcale nie jestem pewna. –Czy mogła mieć szare oczy? –Nie wiem. –Pomyśl. Spróbuj sobie przypomnieć. Oczy Mercy patrzyły gdzieś nad nim, gdy wróciła wyobraźnią do przeszłości, ale po chwili potrząsnęła przecząco głową. –Nie mogłabym też powiedzieć, że były szare. –Spójrz na moje oczy, Mercy. Przyjrzała mu się z uwagą. –Są szare – powiedział. –Tak. –Mają niespotykany odcień szarości. –Tak. –Z leciutkim muśnięciem fioletu. –Widzę – przyznała. –Czy ta dziewczynka mogła… Mercy, czy to dziecko mogło mieć takie oczy jak moje?
Zdawało się, że Mercy wie, jaką odpowiedź Joe pragnie usłyszeć, choć nie miała pojęcia dlaczego. Była kobietą o dobrym sercu i pragnęła sprawić mu przyjemność. Jednakże w końcu odparła: –Naprawdę nie wiem. Nie umiem powiedzieć z całą pewnością. Joe miał wrażenie, że tonie, ale serce wciąż waliło mu jak oszalałe. Starając się panować nad głosem, prosił: –Wyobraź sobie twarz tej dziewczynki. – Położył dłonie na ramionach Mercy. – Zamknij oczy i spróbuj znów ją zobaczyć. Zamknęła oczy. –Na lewym policzku – ciągnął Joe. – Obok ucha. Tylko dwa centymetry od ucha. Mały pieprzyk. Źrenice Mercy poruszyły się pod gładkimi powiekami, gdy próbowała wejrzeć w swą pamięć. –To było bardziej znamię niż pieprzyk – nie ustępował Joe. – Bez czub ka, płaskie. W kształcie półksiężyca. Po długiej chwili wahania powiedziała:
155
–Mogła mieć taki znak, ale nie pamiętam dokładnie. –Jej uśmiech. Trochę skrzywiony, trochę nieregularny, lewy kącik ust podniesiony. –Nie przypominam sobie, żeby się uśmiechała. Była taka senna… i trochę oszołomiona. Słodka, ale zamknięta w sobie. Joemu nie przychodziło już do głowy nic, co mogłoby poruszyć pamięć Mercy Mógłby raczyć ją bez końca opowieściami o wdzięku córki, jej uroku, radosnym usposobieniu i melodyjnym śmiechu. Mógłby mówić godzinami o jej pięknie: gładkiej płaszczyźnie czoła, miedzianozłotych brwiach i rzęsach, zabawanym nosku, uszkach jak muszelki, o twarzyczce, na której malowała się kruchość i jednocześnie uparta siła, co sprawiało, że gdy dziewczynka spała, patrzył na nią ze ściśniętym sercem; mógłby zachwycać się ciekawością i niezaprzeczalną inteligencją towarzyszącymi każdemu spojrzeniu. Były to jednak tylko jego subiektywne spostrzeżenia i bez względu na to, jak szczegółowo by o nich opowiadał, to i tak nie uzyskałby od Mercy odpowiedzi, której z taką nadzieją oczekiwał. Zdjął dłonie z jej ramion. Mercy otworzyła oczy. Joe wziął do ręki łopatkę, którą jej odebrał. Po chwili odłożył ją na bok. Nie zdawał sobie sprawy, co robi. –Przykro mi – powiedziała. –W porządku. Miałem nadzieję… myślałem… nie wiem. Nie jestem właściwie pewien, o czym myślałem. Nie potrafił oszukiwać samego siebie, ten strój do niego nie pasował. Okłamując Mercy Ealing czuł się nagi i boleśnie świadomy swych płonnych nadziei i oczekiwań. Znów ogarnął go syndrom poszukiwania, i choć tym razem nie ścigał nikogo w sklepie, nie skradał się za urojoną Michelle przez centrum handlowe, nie podbiegał do siatki okalającej szkolny dziedziniec, by zerknąć z bliska na Chrissie, która była kimś zupełnie obcym – jeszcze raz oddał się całym sercem beznadziejnym poszukiwaniom. Wystarczyła zbieżność wieku i barwy oczu u tajemniczego dziecka i jego utraconej córki, by znów, nie bacząc na nic, zaczął rozpaczliwie ścigać fałszywą nadzieję. –Przykro mi – powtórzyła Mercy, najwyraźniej wyczuwając jego zała manie. – Jej oczy, ten pieprzyk, uśmiech… nie przypominam sobie. Ale pa miętam jej imię. Rachela nazywała ją Niną. Barbara, która wciąż siedziała przy stole, za plecami Joego, zerwała się tak gwałtownie, że przewróciła krzesło.
156
12
oda spływająca rynną w kącie ganku szemrała niesamowitymi głosami – były pełne życia i kłótliwe, gardłowe i szepczące – i zadawała pytania w nieznanym języku. Joe miał nogi jak z waty. Oparł się obiema dłońmi o mokrą poręcz. Pod okapem daszku szalał deszcz, chłoszcząc go po twarzy. Barbara wskazała niskie wzgórza i lasy na południowym zachodzie. –Właśnie tam spadł samolot. –Jak to daleko? W otwartych drzwiach kuchni stanęła Mercy –Może z kilometr w linii prostej. Może trochę dalej. Uciekając z rozdartej łąki do lasu, gdzie ogień szybko zamarł, gdyż lato tamtego roku było wilgotne, wchodząc głębiej w ciemność między drzewami, przedzierając się przez rzadkie poszycie, z trudem przyzwyczajając oczy do mroku, wkraczając być może na szlak jeleni, który ułatwiał wędrówkę, może przechodząc przez jeszcze jedną łąkę, aż do wzniesienia, z którego widać było światła rancza – Rosę mogła prowadzić, czy też nieść, dziewczynkę. Jakiś kilometr w linii prostej, ale dwa czy nawet trzy razy więcej, kiedy napotykało się nierówności terenu i podążało jelenim szlakiem. –Około dwóch kilometrów na piechotę – stwierdził Joe. –Niemożliwe – odparła Barbara.
–Bardzo możliwe. Mogła tego dokonać. –Ale nie mówimy tu o spacerku dla przyjemności. – Zwróciła się do Mercy: – Pani Ealing, okazała nam pani ogromną pomoc, ale musimy przedyskutować pewną poufną sprawę. Czy możemy przeprosić panią na chwilę?
157
–Ależ oczywiście. Rozmawiajcie, jak tylko długo chcecie – powiedziała Mercy zaintrygowana. Nie chciała jednak przeszkadzać, więc wycofała się za próg, zamykając za sobą drzwi kuchni. – Tylko kilometr – powtórzył Joe. –W linii prostej – skorygowała Barbara, przysuwając się bliżej i kładąc mu dłoń na ramieniu. – Tylko kilometr w poziomie, ale w pionie siedem kilometrów, prosto w dół, z nieba na ziemię. Właśnie tego nie mogę zaakceptować, Joe. Zmagał się z samym sobą. Przekonanie, że ktoś to przeżył, wymagało głębokiej wiary, a on jej nie miał – nie mógł i nie chciał mieć. Pokładanie wiary w Bogu byłoby równoznaczne z uznaniem, że w cierpieniu, które stanowi istotę ludzkiego doświadczenia, zawiera się sens, a on nie dostrzegał takiego sensu. Z drugiej jednak strony przekonanie, że ten cud przetrwania był wynikiem badań naukowych, w które zaangażowała się Rosę, że ludzkość sięgnęła z powodzeniem po Boską moc – Szadrak ratujący sam siebie z ognistego pieca, Łazarz wskrzeszający z grobu Łazarza – wymagało od niego wiary w nadprzyrodzone właściwości ludzkiego ducha. W jego dobro. W dobroczynny geniusz. Po czternastu latach pracy w charakterze reportera kryminalnego znał ludzi zbyt dobrze, by klęknąć przed ołtarzem Pierwszego Kościoła pod wezwaniem Ludzkiej Boskości. Ludzie odznaczali się geniuszem
samozniszczenia, ale tylko nieliczni, jeśli w ogóle tacy istnieli, byli zdolni zapewnić sobie ocalenie. Barbara, wciąż trzymaj ąc mu dłoń na ramieniu, powiedziała twardo, choć tonem siostrzanej troski: –Najpierw chcesz, bym uwierzyła, że ktoś jeden przeżył tę straszliwą katastrofę. Teraz mamy już dwie osoby. Stałam pośrodku tych dymiących szczątków, pośrodku tej masakry, i wiem, że szanse, by ktoś wyszedł z tego cało na własnych nogach, są jak jeden do miliarda. –Zgadzam się. –Nie, nie jak jeden do miliarda. Jak jeden do niewyobrażalnej, astronomicznej liczby. –W porządku. –A zatem nie ma w ogóle szans, by przeżyły to aż dwie osoby, szans nawet nieskończenie małych. –Nie powiedziałem ci jeszcze wielu rzeczy – stwierdził Joe. – I nadal nie zamierzam ich mówić dla twego własnego dobra. Ale jedno mogę ci zdradzić… Ta Rosę Tucker jest naukowcem i przez ostatnie lata pracowała nad czymś ważnym, finansowanym przez wojsko albo rząd, nad czymś tajnym i diabelnie dużym. –Nad czym? –Nie wiem. Ale zanim weszła na pokład samolotu w Nowym Jorku, zadzwoniła do reporterki w LA., swojej starej przyjaciółki, i umówiła się z nią na wywiad w obecności zaufanych świadków zaraz przy zejściu z płyty lotniska. Powiedziała, że przywiezie ze sobą coś, co na zawsze odmieni świat.
158
Barbara patrzyła mu uważnie w oczy, jak gdyby szukając potwierdzenia, że nie mówi poważnie. Była kobietą, która wierzy w potęgę logiki i rozumu, kimś, do kogo przemawiają jedynie fakty i szczegóły, i kto z doświadczenia wie, że do prawdy dochodzi się bardzo powoli, krok po kroku. Jako inspektor całe lata zajmowała się zagadkami składającymi się dosłownie z milionów elementów, zagadkami, które były o wiele bardziej złożone niż najbardziej niezwykły przypadek zbrodni, z jakim miał do czynienia policyjny detektyw – z tajemnicami ludzkiego działania i awarii mechanizmów, które należało rozwikłać, nie odwołując się do cudu, lecz na drodze mozolnych badań. Joe rozumiał jej spojrzenie, gdyż zawód reportera nie różnił się tak bardzo od jej pracy. –Więc co chcesz mi wmówić? – atakowała go Barbara. – Że kiedy sa molot walił się w dół, Rosę wyciągnęła z torebki butelkę zawierającą jakiś fantastyczny środek, który zapewnia chwilową nieśmiertelność, coś w rodza ju emulsji przeciwsłonecznej, i czym prędzej się nim spryskała? Joe niemal wybuchnął śmiechem. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miał ochotę na śmiech. –Nie, oczywiście, że nie. –Więc co? –Nie wiem. Coś. –Brzmi to jak wielkie nic. –Coś – upierał się. Gdy zniknęły poszarpane błyskawice i umilkł trzask piorunów, skłębione chmury miały w sobie posępne piękno. Widoczne w oddali niskie, zadrzewione wzgórza – te same, którymi wędrowała cudem ocalona z ognia i zniszczenia Rosę Tucker – przykrywała teraz mgła. Zawodzący wiatr zmuszał osiki i topole do tańca. Nad polami, niczym spódnice, wirowały fale deszczu. Znów przepełniała go nadzieja. Było mu dobrze. I wesoło. Dlatego nadzieja była niebezpieczna. Ten cudowny lot w górę, słodkie poczucie uniesienia, zawsze zbyt krótkie, niosły ze sobą
straszny upadek, tak druzgocący, jak cudowna była wysokość, z jakiej następował. Ale może brak nadziei był czymś jeszcze gorszym? Wypełniało go poczucie niezwykłości i oczekiwania. Ale i lęku. –Coś – powtórzył. Zdjął dłoń z poręczy. Znów stał twardo na nogach. Otarł ręce o dżinsy. Osuszył mokrą od deszczu twarz rękawem marynarki. –Jakimś cudem wylądowała na łące cała i zdrowa, potem pokonała dwa kilometry dzielące j ą od rancza. Dwa kilometry w godzinę i piętnaście minut,
159
nic niezwykłego, w ciemności i z małym dzieckiem, które trzeba nieść albo prowadzić. –Bardzo nie lubię ściągać cię na ziemię… –Więc nie ściągaj. –…ale jest coś, co musisz wziąć pod uwagę. –Słucham. Barbara zawahała się. Po chwili powiedziała:
–Załóżmy teoretycznie, że ktoś się uratował. Że ta kobieta rzeczywiście leciała samolotem. Nazywa się Rosę Tucker… ale mówi Mercy i Jeffowi, że nazywa się Rachel Thomas. –Więc? –Jeśli nie podaje im prawdziwego nazwiska, to dlaczego zdradza prawdziwe imię dziecka? –Ci ludzie, którzy ścigają Rosę… im nie chodzi o Ninę, Nina ich nie interesuje. –Jeśli dowiedzieli się, że Rosę zdołała jakoś ocalić dziecko, i jeśli ocaliła je ze względu na tę rewelację, z którą zamierzała wystąpić na konferencji prasowej w Los Angeles, to może i dziewczynka stanowi dla nich równie duże zagrożenie jak sama Rosę. –Może. Nie wiem. Nie myślę o tym w tej chwili. –Widzisz, chodzi mi o to, że posłużyłaby się zmyślonym imieniem. –Niekoniecznie. –Zrobiłaby to – nie ustępowała Barbara. –Więc w czym rzecz? –Może to „Nina” jest fałszywym imieniem. Poczuł się tak, jakby ktoś go spoliczkował. Milczał. –Może dziecko, które zjawiło się tamtej nocy na ranczo, nazywało się naprawdę Sara albo Mary, czy też Jennifer… –Nie – stwierdził twardo Joe. –Rachel Thomas to przecież także fałszywe imię i nazwisko. –Jeśli dziecko nie było Niną, to cóż to za niesamowity zbieg okoliczności, że Rosę wybrała na chybił trafił akurat imię mojej córki. Szansa jedna na miliard! –Tym samolotem mogło lecieć dwoje dzieci w wieku około pięciu lat. –Dwie dziewczynki o imieniu Nina? Barbaro, na litość boską! –Jeśli ktokolwiek przeżył, jeśli przeżyła to mała dziewczynka o jasnych włosach – Barbara rozważała i taką możliwość – powinieneś mimo wszystko przygotować się na rozczarowanie. To nie musiała być twoja Nina. –Wiem – odparł, choć był zły, że zmusiła go do tego wyznania. – Wiem.
–Naprawdę? –Oczywiście. –Martwię się o ciebie, Joe. –Dziękuję – odparł sarkastycznie.
160
–Masz złamane serce. –Nic mi nie jest. –Mógłbyś tak łatwo się pogrążyć. Wzruszył ramionami. –Nie – powiedziała. – Spójrz na siebie. –Czuję się lepiej niż przedtem. –To nie musi być Nina. –To nie musi być Nina – przyznał, czując do Barbary nienawiść za tę bezwzględną nieustępliwość, choć wiedział, że kieruje się tylko troską o nie go, że daje mu tę gorzką pigułkę, by uczynić go silniejszym, ochronić przed całkowitym załamaniem, gdyby jego nadzieje okazały się w końcu płonne. – Jestem gotów przyjąć do wiadomości, że ta dziewczynka może okazać się
kimś innym. OK? Czujesz się teraz lepiej? Poradzę sobie, jeśli się okaże, że miałaś rację. –Mówisz tak, ale to nieprawda. Spojrzał na nią ze złością. –To prawda. –Może jakaś cząstka świadomości mówi ci, że to nie musi być Nina, ale serce bije ci jak oszalałe, dosłownie pulsuje przekonaniem, że to właśnie ona. Czuł niemal, jak oczekiwanie cudownego spotkania sprawia, że jego oczy błyszczą i pieką. Jednak oczy Barbary były pełne smutku, który doprowadzał go do takiej wściekłości, że był prawie gotów ją uderzyć.
Mercy zabrała się teraz do pieczenia pączków. W jej spojrzeniu pojawiła się ciekawość – ale i troska. Widziała przez okno, z jakim ożywieniem rozmawia tych dwoje na ganku. Może usłyszała nawet kilka słów, zupełnie niechcący, gdyż nie zamierzała podsłuchiwać. Była jednak urodzoną Samarytanką a obrazek na sierpniowej stronie kalendarza, przedstawiający Jezusa, Andrzeja i Szymona Piotra, przypominał jej o obowiązkach chrześcijanina, starała się więc za wszelką cenę pomóc. –Nie, nie słyszałam, żeby dziewczynka choć raz wymówiła swoje imię. To Rachel powiedziała, jak się nazywa. Biedne dziecko w ogóle się nie odzywało. Wiecie, była taka zmęczona, taka śpiąca. I chyba trochę zszokowana po tym, jak samochód wjechał do rowu. Co prawda nic jej się nie stało. Ale buzię miała bladą i błyszczącą jak wosk. Opadały jej powieki i była lekko nieprzytomna. Jakby w transie. Niepokoiłam się o nią ale Rachel powiedziała, że nic jej nie jest, a to przecież lekarka, więc już się więcej nie martwiłam. Maleństwo całą drogę do Pueblo spało.
161
Mercy formowała w dłoniach pączka. Położyła bladą kulkę na blasze i spłaszczyła delikatnie kciukiem. –Rachel przyjechała do Colorado Springs na weekend, żeby odwie dzić rodzinę, i zabrała ze sobą Ninę, bo jej rodzice wybrali się w rocznicę ślubu w podróż. Tyle przynajmniej zrozumiałam. – Zaczęła pakować do papierowej torby pierniki, które już ostygły na półmisku. – To dość nie zwykłe w tych stronach, to znaczy czarny i biały doktor, którzy razem pro wadzą praktykę, tak samo jak czarna kobieta, która chodzi z białym dzieckiem. Ale to chyba znaczy, że świat idzie ku lepszemu, że jest więcej tolerancji i miłości. Zawinęła torbę i wręczyła ją Barbarze. –Dziękuję, Mercy – Barbara przyjęła podarunek. Mercy zwróciła się do Joego. –Przykro mi, że nie mogę w czymś jeszcze pomóc. –Bardzo nam pomogłaś – zapewnił ją i uśmiechnął się. – I dzięki za pierniki. Zerknęła w stronę okna, które wychodziło gdzieś na bok. Za zasłoną deszczu widać było stajnię. –Dobre pierniki podnoszą na duchu, prawda? Ale Bóg mi świadkiem, że chciałabym dziś zrobić dla Jeffa coś więcej. On tak kocha tę klacz – rzekła
ze smutkiem. Patrząc na kalendarz, Joe spytał: –Jak udaje ci się zachować wiarę, Mercy? Kiedy na świecie jest tyle śmierci, samoloty spadają na ziemię, a ukochane konie zdychają bez powodu? Nie wydawała się zaskoczona ani urażona tym pytaniem. –Nie wiem. Czasem jest ciężko, prawda? Kiedyś się gniewałam, że nie możemy mieć dzieci. Tyle razy roniłam, że pobiłam chyba rekord, a potem się poddałam. Są dni, kiedy chce się krzyczeć w niebo. I są noce, kiedy nie można spać. Ale myślę sobie, że… w życiu ma się też radości. I w końcu trzeba przejść przez to wszystko w drodze do jakiegoś lepszego miejsca. Je śli czeka nas wieczność, to nie ma aż tak wielkiego znaczenia, co się z nami tu dzieje. Joe miał nadzieję usłyszeć bardziej interesującą odpowiedź. Wnikliwą. Dokładną. Zrodzoną z ludowej mądrości. Coś, w co mógłby uwierzyć. –Ale ta klacz znaczy dla Jeffa tak dużo! I dla ciebie też, bo jest ważna dla niego. Wzięła w dłonie następną bryłkę ciasta, utoczyła z niej blady księżyc, potem uśmiechnęła się i powiedziała: –Och, gdybym to rozumiała, Joe, to bym chyba nie była sobą. Byłabym Panem Bogiem. A tej posady wolałabym nie obejmować. –Jak to rozumiesz? –Stamtąd wszystko wygląda chyba jeszcze smutniej niż stąd, nie uważasz? On zna nasze możliwości, ale wciąż musi patrzeć, jak nam nic nie wychodzi, jak się nawzajem krzywdzimy, musi patrzeć na nienawiść i kłam-
162
stwa, zazdrość, chciwość i nieskończoną pożądliwość. My widzimy tylko to, co robią ludzie wokół nas, ale On widzi wszystko. Z tronu, na którym siedzi, roztacza się o wiele smutniejszy widok niż stąd, z ziemi. Położyła na blasze kulkę ciasta i naznaczyła ją kciukiem: chwila radości – pieczenie, jedzenie, coś, co podnosi na duchu.
Jeep weterynarza wciąż stał na podjeździe obok forda. Na tylnym siedzeniu leżał wyżeł weimarski. Kiedy Joe i Barbara wsiedli do swego wozu i zatrzasnęli drzwi, pies podniósł szlachetną szarosrebrną głowę i zaczął im się przyglądać przez szybę. Zanim Barbara zdążyła włożyć kluczyk do stacyjki i uruchomić silnik, wilgotne powietrze w samochodzie wypełnił aromat pierników i zapach mokrego dżinsu. Przednia szyba pokryła się szybko parą oddechów. –Jeśli to Nina, twoja Nina – mówiła Barbara, czekając, aż nawiew usunie mgłę z szyby – to gdzie była przez cały ten rok? –Gdzieś z Rosę Tucker. –A dlaczego Rosę miałaby przetrzymywać córkę z dala od ojca? Przecież to okrucieństwo. –Wcale nie. Poznałaś odpowiedź. Tam, na ganku. –Dlaczego wciąż odnoszę wrażenie, że słuchasz mnie tylko wtedy, kiedy wygaduję bzdury? –Nina przeżyła razem z Rosę, przeżyła dzięki Rosę. Dlatego wrogowie Rosę chcą też złapać moj ą córkę. Gdyby Nina wróciła do domu, groziłoby jej niebezpieczeństwo. Rosę ją chroni. Perlista para cofała się ku narożnikom szyby. Barbara włączyła wycieraczki.
Wyżeł wciąż obserwował ich ze swojego miejsca, nie podnosząc się. Jego oczy przypominały dwa lśniące bursztyny. –Rosę ją chroni – powtórzył. – Dlatego muszę dowiedzieć się wszystkiego o tym nieszczęsnym locie i utrzymać się przy życiu dostatecznie długo, żeby ujawnić tę historię. A kiedy już wszystko będzie wiadomo, kiedy ci dranie wylądują w więzieniu albo komorze gazowej, wówczas Rosę znów będzie bezpieczna, a Nina… powróci do mnie. –Jeśli ta Nina to twoja Nina – przypomniała mu Barbara. –Tak, jeśli to ona. Odprowadzani smutnym spojrzeniem żółtych oczu psa minęli samochód weterynarza i objechali owalną grządkę liliowych ostróżek na środku kolistego podjazdu. –Nie uważasz, że powinniśmy poprosić Mercy, żeby nam pomogła zna leźć ten dom w Pueblo, pod który zawiozła tamtej nocy Rosę i dziewczyn kę? – spytała Barbara.
163
–To bez sensu. Nic tam po nas. Nie weszły do środka. Jak tylko Mercy odjechała, ruszyły w dalszą drogę. Rosę skorzystała tylko z uczynności Mercy by dotrzeć do najbliższego miasta, gdzie mogła znaleźć jakiś środek lokomocji, może zadzwonić do zaufanych przyjaciół w Los Angeles czy gdzieś indziej. Jak duże jest Pueblo? –Około stu tysięcy mieszkańców. –Spore miasto. Można skorzystać z autobusu albo pociągu. Wypożyczyć samochód czy polecieć
samolotem. Kiedy jechali żwirową drogą w stronę szosy, Joe zobaczył trzech mężczyzn w płaszczach przeciwdeszczowych z kapturami, którzy wychodzili ze stajni za placem ćwiczeń. Jeff Ealing, Ned i weterynarz. Nie zamknęli za sobą drzwi od boksu. Nie wychylił się w ślad za nimi żaden koń. Kuląc się pod uderzeniami deszczu i pochylając głowy, niczym procesja zakonników ruszyli w stronę domu. Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, by się domyślić, że ramiona przygniatał im ciężar nie tylko burzy, ale i porażki. Teraz pozostawało tylko zadzwonić do rzeźni. Ukochana klacz zostanie zabrana i poćwiartowana. Jeszcze jedno letnie popołudnie na ranczo Loose Change – popołudnie, jakiego się nigdy nie zapomina. Joe miał nadzieję, że upływ lat, codzienny znój i poronienia nie rozdzieliły Jeffa i Mercy Ealingów. Miał nadzieję, że nocą wciąż trzymają się w objęciach. Szary blask burzowego nieba był tak przyćmiony, że Barbara włączyła światła. Kiedy dotarli do szosy, srebrzysty deszcz połyskiwał w bliźniaczych snopach reflektorów.
Na dziedzińcu szkoły podstawowej w Colorado Springs, obok której Joe zaparkował wypożyczony samochód, powstało rozlewisko płytkich jeziorek. W przesyconym szarością świetle drabinki i huśtawki nad pomarszczonymi kałużami wyglądały dziwnie. Przypominały Stonehenge ze stalowych rur, jeszcze bardziej tajemnicze niż ów starodawny krąg megalitycznych skał na angielskiej równinie Salisbury Gdziekolwiek kierował teraz wzrok, świat wydawał mu się inny od tego, w którym spędził całe życie. Wszystko zaczęło się poprzedniego dnia, kiedy udał się na cmentarz. Miał wrażenie, że od tamtej pory metamorfoza dokonu-je się coraz szybciej i z coraz większą siłą, jakby świat einsteinowskich praw połączył się z przestrzenią, w której obowiązują odmienne zasady energii i materii. Ta nowa rzeczywistość była w jakiś przejmujący sposób o wiele piękniejsza i bardziej przerażająca niż ta dawna. Wiedział, że zmiana jest subiek-
164
tywna i nieodwracalna, że nic już po tej stronie śmierci nie będzie mu się wydawało proste; najgładsze płaszczyzny kryły nieznane głębie i złożoności. Barbara zatrzymała się za jego wypożyczonym wozem, dwie przecznice od swojego domu. –No cóż. Tu chyba się kończy nasza podróż. –Dzięki, Barbaro. Podjęłaś takie ryzyko… –Nie chcę, byś się o mnie martwił. Słyszysz? To była moja własna decyzja. –Gdyby nie twoja serdeczność i odwaga, nigdy bym nie dotarł do sedna tej tragedii. Dziś otworzyłaś przede mną drzwi. –Ale dokąd one prowadzą? – zatroskała się. –Może do Niny. Barbara wyglądała na znużoną, wystraszoną i smutną. Przesunęła dłonią po twarzy. Znużenie zniknęło i była już tylko przestraszona i smutna. –Joe, zapamiętaj, co ci mówiłam. Gdziekolwiek pójdziesz, słuchaj mnie. Będę jak stara zrzęda, która stale powtarza, że nawet jeśli ktoś jakimś cudem wyszedł z tej katastrofy cało, to jest cholernie mało prawdopodobne, by to była twoja Nina. Nie zawieszaj sam nad sobą tego miecza, który może cię przeciąć na pół. Skinął głową. –Obiecaj mi – prosiła. –Obiecuję.
–Ona odeszła, Joe. –Może. –Uzbrój się, otocz serce pancerzem, bądź silny. –Zobaczymy.
–Lepiej już jedź – poradziła. Otworzył drzwi i wysiadł na deszcz. –Powodzenia – rzuciła na pożegnanie Barbara. –Dzięki. Zatrzasnął drzwi, a ona odjechała. Otwierając swój samochód, usłyszał pisk hamulców forda niecałą przecznicę dalej. Kiedy podniósł wzrok, jeep cofał się w jego stronę. Czerwone tylne światła połyskiwały na mokrym asfalcie. Wysiadła, podeszła do niego, otoczyła go ramionami i przytuliła mocno. –Jesteś kochanym człowiekiem, Joe Carpenter. On też ją uściskał, choć nie przychodziły mu do głowy żadne słowa. Przypomniał sobie, jak bardzo chciał ją uderzyć, kiedy nalegała, by wyrzekł się wiary, że Nina żyje. Wstydził się teraz nienawiści, jaką wówczas odczuwał, wstydził się i był zmieszany, ale też wzruszony jej przyjaźnią która w tej chwili znaczyła dla niego więcej, niż mógł sobie wyobrazić, kiedy dzwonił do jej drzwi. –Jak to się dzieje, że znam cię zaledwie parę godzin – zapytała – a mam wrażenie, jakbyś był moim synem?
165
Pozostawiła go po raz drugi. Wsiadł do samochodu, gdy odjeżdżała. Obserwował w lusterku wstecznym forda, dopóki nie skręcił pod jej domem, dwie przecznice dalej, znikając w garażu. Białe pnie brzóz po drugiej stronie ulicy lśniły jak świeżo pomalowane ramy, a głębokie, ponure cienie między nimi były jak otwarte drzwi prowadzące w przyszłość, której lepiej nie odwiedzać.
Wracał do Denver przemoczony, nie przejmując się ograniczeniem szybkości. Włączał na przemian ogrzewanie i klimatyzację, by wysuszyć na sobie ubranie. Był podekscytowany szansą odzyskania Niny. Wbrew temu, co mówił Barbarze, wbrew temu, co jej obiecał, wiedział, że Nina żyje. Tylko jedna rzecz wydawała się w tym dziwacznie odmienionym świecie absolutnie pewna i prawidłowa: żywa Nina, Nina, która gdzieś tam jest. Była jak promień ciepłego światła na jego skórze: choć nie mógł jej dostrzec, jak nie widzi się podczerwieni czy ultrafioletu, czuł przecież jej dotyk i blask. Nie miało to nic wspólnego z tamtym złowieszczym złudzeniem, które tak często kazało mu ulegać syndromowi poszukiwania i gonić za duchami. Nadzieja, jaką żywił teraz, była jak skała, nie jak ulotna mgiełka. Czuł się niemal tak szczęśliwy jak przed ponad rokiem, ale ilekroć podniecone serce zaczynało mu bić szybciej, nagle pojawiały się wyrzuty sumienia. Nawet gdyby znalazł Ninę – i kiedy by ją znalazł – nie odzyskałby jednocześnie Michelle i Chrissie. Odeszły na zawsze, a radość z powrotu tylko tej jednej, a nie całej trójki, wydawała mu się niestosowna. Jednakże pragnienie poznania prawdy, które kazało mu udać się do Colorado, wydawało się niczym w porównaniu z dręczącą potrzebą odnalezienia młodszej córeczki, potrzebą która była czymś więcej niż przymusem czy obsesją. Po przyjeździe na lotnisko zwrócił samochód i zapłacił gotówką. Pięćdziesiąt minut przed odlotem samolotu siedział już w poczekalni.
Był głodny. Oprócz dwóch pierniczków Mercy nie miał nic w ustach od poprzedniego wieczoru, kiedy to w drodze do domu Vadance’ów zjadł dwa cheeseburgery, a później czekoladowego batona. W najbliższej restauracji zamówił potrójnego sandwicha z frytkami i butelkę Heinekena. Bekon smakował mu jak nigdy. Oblizał palce z majonezu. Frytki były chrupiące jak należy, a marynaty z koperkiem soczyste. Po raz pierwszy od tamtego sierpnia nie tylko pochłaniał jedzenie, ale się nim delektował.
166
Kiedy zmierzał do właściwego wyjścia, mając wciąż w zapasie dwadzieścia minut, nagle skręcił do toalety. Czuł, że za chwilę zrobi mu się niedobrze. Nim wszedł do kabiny i zamknął się, atak mdłości minął. Zamiast wymiotować, oparł się plecami o drzwi i zapłakał. Nie zdarzyło mu się to od wielu miesięcy i teraz nie wiedział, dlaczego płacze. Może dlatego, że drżał ze szczęścia na myśl o ponownym spotkaniu z Niną. A może ze strachu, że jej nie znajdzie albo straci po raz drugi. Może odczuwał na nowo żal po stracie Michelle i Chrissie. A może poznał zbyt wiele przerażających szczegółów dotyczących samolotu i ludzi na jego pokładzie. A może wszystko to naraz. Niosła go niepowstrzymana fala emocji i dlatego musiał odzyskać panowanie nad sobą. Wiedział, że nie uda mu się znaleźć Rosę i Niny, jeśli będzie ulegał na przemian euforii i rozpaczy.
Już opanowany, choć z zaczerwienionymi oczami, wszedł na pokład samolotu lecącego do Los Angeles już po trzecim wezwaniu. Kiedy „737” startował, Joe, ku swemu zaskoczeniu, poczuł w uszach głuchy rytm pulsu niczym kroki człowieka zbiegającego po schodach. Przytrzymał się poręczy fotela, jakby w obawie, że może polecieć głową do przodu. Podczas lotu do Denver nie bał się, ale teraz ogarnęło go przerażenie. Gdyby wtedy, w drodze na wschód, napotkał śmierć, przyjąłby ją z radością gdyż ciążyła mu straszliwie myśl, że przeżył swoją rodzinę i że jest w tym coś złego – ale teraz, kiedy zmierzał z powrotem na zachód, miał powody, by żyć dalej. Nawet gdy osiągnęli odpowiednią wysokość i wyrównali lot, nie przestał się denerwować. Zbyt łatwo mógł sobie wyobrazić, że jeden z pilotów zwraca się do drugiego i pyta: Nagrywamy? Joe doszedł do wniosku, że nie przestanie myśleć o kapitanie Delroyu Blanie, wyciągnął więc z wewnętrznej kieszeni marynarki trzy złożone kartki z zapisem rozmowy pilotów. Sądził, że być może teraz uda mu się zauważyć coś, co wcześniej przeoczył, a poza tym musiał zająć czymś umysł -choćby i tym. W samolocie nie było kompletu pasażerów, jedna trzecia miejsc była wolna. Joe siedział przy oknie, fotel obok był pusty, co gwarantowało minimum spokoju. Na jego prośbę stewardessa przyniosła mu długopis i plik kartek. Przede wszystkim spisał po kolei to, co mówił Blane. Bez naznaczonych narastającą paniką wypowiedzi Victora Santorellego i bez komentarza Barbary dotyczącego odgłosów i pauz, słowa kapitana mogły ujawnić pewne niuanse, uprzednio niedostrzegalne.
167
Kiedy Joe skończył, złożył zapis Barbary i schował z powrotem do kieszeni. Następnie odczytał ze swojej kartki: Jeden z nich to doktor Louis Blom. Jeden z nich to doktor Keith Ramlock Robią mi złe rzeczy. Są dla mnie niedobrzy. Niech przestaną. Nagrywamy? Niech przestaną mnie krzywdzić. Czy nagrywamy? Czy nagrywamy? Niech przestaną, bo jak się trafi okazja… jak się trafi okazja, to wszystkich pozabijam. Wszystkich. Tak. Zrobię to. Zabiję wszystkich i będę miał ubaw. Fajnie. O rany. No to jazda, doktorze Ramlock. No to jazda, doktorze Blom. O rany. Nagrywamy? Nagrywamy? O rany. O tak. O tak. Teraz. Patrz. Ekstra.
168
Joe nie dostrzegł w tym zapisie niczego nowego. Jednak już wcześniej zauważył pewną rzecz, która teraz, kiedy czytało się te słowa wyodrębnione, rzucała się w oczy. Choć kapitan przemawiał głosem dorosłego, sprawiał chwilami wrażenie dziecka. Robią mi złe rzeczy. Są dla mnie niedobrzy. Niech przestaną. Niech przestaną mnie krzywdzić. Nie były to słowa czy zwroty, jakich użyłaby większość dorosłych, by oskarżyć swych prześladowców czy prosić o pomoc. Najdłuższa wypowiedź, groźba pozabijania wszystkich (…/ będę miał ubaw), też brzmiała jak słowa rozkapryszonego dziecka – zwłaszcza że zaraz pojawiało się określenie: fajnie. O rany. No to jazda… O rany. O tak. Reakcja Blane’a na przechył i spadanie „747” przypominała reakcję chłopca siedzącego w wagoniku kolejki w wesołym miasteczku, która właśnie podjeżdża na szczyt pierwszego odcinka toru, by po chwili runąć w dół. Według Barbary kapitan nie sprawiał wrażenia kogoś, kto się boi; w jego słowach, tak jak w tonie głosu, nie wyczuwało się przerażenia. Teraz. Patrz. Te słowa zostały wypowiedziane trzy i pół sekundy przed uderzeniem, kiedy Blane wpatrywał się w nocny krajobraz rozkwitający za szybą samolotu. Wydawało się, że ogarnął go nie strach, ale jakieś zdumienie. Ekstra. Joe wpatrywał się w to ostatnie słowo dłuższy czas, czekając aż minie wywołany przez nie dreszcz, aż będzie w stanie zanalizować je z pewnym dystansem. Ekstra.
Blane do samego końca reagował jak chłopiec w wesołym miasteczku. Traktował pasażerów i załogę jak insekty, które bezmyślny i zarozumiały dzieciak dręczy zapałkami. Ekstra. Lecz nawet bezmyślne dziecko, tak egoistyczne, jak potrafią być tylko bardzo młodzi i beznadziejnie niedojrzali ludzie, okazałoby jednak odrobinę lęku o siebie. Nawet samobójca, rzuciwszy się z wysoka, spadając na chodnik, krzyknąłby jeśli nie z żalu, to ze śmiertelnego strachu. A mimo to kapitan obserwował zbliżający się koniec bez widocznej troski, a nawet z zadowoleniem, jakby nie uświadamiał sobie, co mu grozi. Ekstra. Delroy Blane. Głowa rodziny. Lojalny mąż. Pobożny mormon. Stateczny, kochający, miły, zdolny do współczucia. Zadowolony z pracy, szczęśliwy, zdrowy. Wszystko, czego można pragnąć. Toksykologiczne testy negatywne. Gdzie jest rysa na tym idealnym obrazie? Ekstra. Joe czuł, jak rodzi się w nim bezzasadny gniew. Nie był on wymierzony w Blane’a, również ofiarę, choć z początku wydawało się inaczej. To był
169
kipiący gniew z czasów jego dzieciństwa i wczesnej młodości – nieukierun-kowany, a zatem narastający niczym ciśnienie pary w kotle bez ujścia. Wepchnął kartkę do kieszeni.
Zacisnął pięści. Z trudem rozprostował palce. Chciał w coś uderzyć. W cokolwiek. Walić tak długo, aż by pękło. Aż w końcu rozkrwawiłby sobie kłykcie. Ten ślepy gniew zawsze przypominał mu ojca.
Frank Carpenter nie należał do osób, które często wpadały w gniew. Wręcz przeciwnie. Nigdy nie podnosił głosu, chyba że w chwili rozbawienia, zdziwienia albo szczęścia. Był dobrym człowiekiem – niepojęcie dobrym i zdumiewająco pogodnym, jeśli pamiętać o cierpieniu, które zgotował mu los. Joe odczuwał jednak gniew za niego, i to bezustannie. Nie pamiętał ojca w pełni sprawnego, bez kul. Frank stracił lewą nogę, kiedy w jego wóz uderzył samochód prowadzony przez pijanego dziewiętnastolatka z lipnym ubezpieczeniem. Joe nie miał wtedy nawet trzech lat. Frank i Donna, matka Joego, pobrali się, mając niewiele więcej niż dwie pensje i robocze ubrania. By zaoszczędzić pieniądze, opłacili tylko składkę od odpowiedzialności cywilnej. Pijany kierowca nie miał pieniędzy, nie otrzymali więc od towarzystwa ubezpieczeniowego żadnego odszkodowania za kalectwo Franka. Nogę amputowano między kolanem a biodrem. W owych czasach nie było jeszcze dobrych protez. Te, które były, kosztowały bardzo drogo, zwłaszcza jeśli zginały się w kolanie. Frank jednak doszedł do wielkiej wprawy w chodzeniu o kulach i żartował, że zgłosi się do maratonu. Joe nigdy nie odczuwał wstydu z powodu inności ojca. Znał go nie jako jednonogiego człowieka poruszającego się o kulach, ale gawędziarza opowiadającego do poduszki różne historie, niezmordowanego partnera w różnych zabawach i cierpliwego trenera baseballa. Pierwszą poważną bójkę stoczył w wieku sześciu lat, w pierwszej klasie. Pewien dzieciak, Les Olner, nazwał Franka „głupim kaleką". Choć Olner uchodził za rozrabiakę i był większy od Joego, przewaga wzrostu okazała się niewystarczająca w starciu z dziką, zwierzęcą furią. Joe stłukł go na kwaśne jabłko. Zamierzał wybić Olnerowi prawe oko, by ten poznał na własnej skórze, jak to jest, kiedy się żyje tylko z jednym, ale nauczyciel odciągnął go od pokonanego przeciwnika, nim zdołał go na wpół oślepić. Nie miał później żadnych wyrzutów sumienia. I teraz też ich nie miał. Nie był jednak z tego powodu dumny. Tak po prostu musiał zareagować. Donna wiedziała, że jej mężowi pęknie serce, jeśli się dowie, że to z jego powodu chłopak napytał sobie biedy. Sama obmyśliła i wyegzekwowała karę, obydwoje jednak – ani ona, ani syn – niczego Frankowi nie powiedzieli.
170
Tak się zaczęło sekretne życie Joego, wypełnione milczącą wściekłością i sporadycznymi aktami przemocy. Dorastał, szukając okazji do bójki, i zazwyczaj ją znajdował, ale tak dobierał moment i miejsce konfrontacji, by ojciec o niczym się nie dowiedział. Frank był kiedyś dekarzem, ale w owym czasie nie produkowano specjalnych drabin ani sprzętu pozwalającego na wspinaczkę z jedną nogą. Przez jakiś czas niechętnie pobierał państwową rentę, dopóki nie uczynił z talentu stolarskiego źródła utrzymania. Robił szkatułki, podstawki lamp i różne przedmioty z inkrustacją Znalazł sklepy, które sprzedawały jego wyroby. Zdobywał w ten sposób parę dolarów więcej, niż dawała mu renta, z której zrezygnował. Donna, zatrudniona w zakładzie świadczącym usługi krawieckie i pralnicze, wracała każdego dnia do domu z włosami pozlepianymi od pary, przesiąknięta zapachem benzenu i innych rozpuszczalników. Joe jeszcze teraz, ilekroć wchodził do zakładu pralniczego, wraz z pierwszym oddechem przypominał sobie włosy matki i jej miodowobrązowe oczy, które wówczas, w dzieciństwie, wydawały mu się wypłowiałe od pary i chemikaliów. Trzy lata po stracie nogi Frank zaczął odczuwać bóle w kłykciach, a potem nadgarstkach. Diagnoza brzmiała: artretyzm. Straszna rzecz, taka choroba. W przypadku Franka postępowała niespotykanie szybko, istny ogień, który rozprzestrzeniał się po całym ciele, po wszystkich stawach: kręgi szyjne, biodra, jedyne kolano. Zamknął swój stolarski interes. Utrzymywał się dzięki programom pomocy społecznej, choć niezbyt skutecznym i narażającym człowieka na poniżenie, które urzędnicy dawkowali z przerażającą- częstokroć nieświadomą – hojnością. Kościół też pomagał. Wsparcie lokalnej parafii było udzielane dyskretnie, łatwiej więc było je
zaakceptować. Frank i Donna byli katolikami. Joe uczęszczał z nimi na mszę regularnie, choć bez przekonania. Frank, już i tak dotknięty kalectwem, po dwóch latach wylądował na wózku inwalidzkim. Wiedza medyczna poczyniła w ostatnich trzydziestu latach ogromne postępy, ale w owych czasach metody leczenia były znacznie mniej skuteczne, zwłaszcza w przypadkach tak ciężkich jak Franka. Niesterydowe leki przeciwzapalne, zastrzyki z płynnego złota, a znacznie później penicylamina. Mimo to osteoporoza pogłębiała się. Przewlekłe zapalenie doprowadzało do ubytków chrząstki i tkanek ścięgna. Mięśnie zanikały. Stawy bolały i puchły. Dostępne wówczas kortykosterydy zahamowały w jakimś stopniu, ale nie zatrzymały deformacji stawów i przerażającej utraty sprawności fizycznej. Nim Joe skończył trzynaście lat, do jego codziennych obowiązków należała, pod nieobecność matki, pomoc ojcu przy ubieraniu się i kąpieli. Od samego początku wziął to wszystko na siebie bez najmniejszego sprzeciwu, a nawet, ku swemu zdumieniu, znalazł w sobie jakąś czułość, stanowiącą być może równowagę dla bezustannego gniewu, który kierował ku Bogu, ale który
171
wyładowywał bezsensownie na swych nieszczęsnych rywalach. Przez długi czas Frank odczuwał głęboki wstyd, że przy tak osobistych czynnościach jest uzależniony od syna, ale w końcu wspólny trud, jakim była kąpiel, czesanie i toaleta, zbliżył ich do siebie i pogłębił wzajemne uczucia. Nim Joe ukończył szesnaście lat, jego ojciec zaczął cierpieć na zwłóknienie chrząstek stawowych. Na stawach zaczęły formować się ogromne reumatoidalne guzki, czasem wielkości niemal piłki golfowej. Prawy nadgarstek i lewy łokieć zostały zdeformowane przez guzki prawie tak duże jak piłka, którą Frank tyle razy rzucał na podwórku za domem, kiedy Joe mając sześć lat zaczynał grać w lidze młodzieżowej.
Teraz ojciec żył tylko osiągnięciami syna, więc Joe kontynuował naukę i jendocześnie pracował na pół etatu u McDonald’sa. Był też zawodnikiem w drużynie szkoły średniej. Frank nigdy nie żądał od niego nadzwyczajnych wyników. To synowska miłość motywowała Joego. Pewnego roku, latem, przystąpił do młodzieżowego programu sportowego organizowanego przez YMCA. Wybrał boks. Szybko robił postępy, a terener go lubił i mówił, że ma talent. Jednak podczas dwu pierwszych sparingów Joe walił przeciwników bez końca, choć pokonani i bezbronni opierali się już o liny. Trzeba go było odciągać. Dla nich boks był rozrywką i metodą samoobrony, dla niego wyładowaniem wściekłości, swoistą terapią. Nie chciał nikogo skrzywdzić, nikogo konkretnego, ale jednak krzywdził przeciwników; w rezultacie zakazano mu występów w lidze. Chroniczne zapalenie osierdzia wynikające z artretyzmu doprowadziło do ostrej infekcji. W końcu Frank zmarł na zawał serca. Było to dwa dni przed osiemnastymi urodzinami Joego. W tydzień po nabożeństwie żałobnym Joe udał się do kościoła po północy, kiedy nikogo już tam nie było. Wypił za dużo piwa. Spryskał czarnym sprayem wszystkie stacje drogi krzyżowej. Przewrócił kamienny posąg Matki Boskiej i strącił kilka szklanych zniczy z ołtarza wotywnego. Dokonałby znacznie większych spustoszeń, gdyby szybko nie opanowało go poczucie daremności. Nie mógł przecież zmusić Boga do wyrzutów sumienia. Nie mógł wyrazić swego bólu na tyle mocno, by przeniknąć stalową zasłonę oddzielającą ten świat od innego – jeśli ten drugi w ogóle istniał. Usiadł w pierwszej ławce i zapłakał. Trwało to niecałą minutę, gdyż nagle poczuł, że płacz w kościele to przyznanie się do bezsilności. Śmieszne, ale zależało mu na tym, by jego łzy nie zostały wzięte za dowód akceptacji okrutnych zasad, jakie rządziły światem. Wyszedł z kościoła i wrócił do domu. Nigdy nie został oskarżony o wyrządzenie zniszczeń. Nie czuł się winny z powodu tego, co zrobił, ale i nie był dumny, jak zwykle. Przez jakiś czas zachowywał się nieobliczalnie, a potem poszedł do col-lege’u, gdzie czuł się jak ryba w wodzie, gdyż połowa studentów i wykładowców też była stuknięta.
172
Matka zmarła trzy lata później, w wieku czterdziestu siedmiu lat. Rak płuc atakujący system limfatyczny Nigdy nie paliła, podobnie jak jego ojciec. Może chorobę wywołały opary benzenu i innych rozpuszczalników używanych w pralni. A może wyczerpanie, samotność albo po prostu chęć ucieczki. Tej nocy, kiedy umarła, Joe siedział przy jej szpitalnym łóżku i trzymał ją za rękę, przykładał do czoła kompresy albo wsuwał wąskie kawałki lodu w spękane usta, kiedy o to prosiła. Odzywała się rzadko, była na wpół przytomna. Wspominała bal, na który Frank zabrał ją rok przed wypadkiem i amputacją nogi, kiedy Joe miał tylko dwa lata. Duża, osiemnastoosobowa orkiestra grała nie tylko rock and rolla, ale i zwykłą muzykę taneczną. Frank i Donna byli samoukami, ale w fokstrocie, swingu albo cza-czy szło im nieźle. Znali nawzajem swoje ruchy. Boże, jak się wtedy śmiali. Były też baloniki, setki baloników w sieci zawieszonej pod sufitem. Na środku każdego stołu stał biały, plastikowy łabędź z grubą świecą otoczoną czerwonymi chryzantemami. Na deser podano lody w cukrowych łabędziach. Prawdziwa łabędzia noc. Balony były czerwone i białe, całe setki. Tuląc żonę w tańcu, szeptał jej na ucho, że jest najpiękniejszą kobietą na sali -och, jak bardzo ją kochał. Obracający się żyrandol rzucał wkoło ostrza kolorowego światła, czerwone i białe baloniki zjeżdżały z góry, a cukrowy łabędź smakował migdałami, kiedy się go chrupało. Miała tamtej nocy dwadzieścia dziewięć lat, i teraz, w ostatniej godzinie swego życia, radowała się tylko tym wspomnieniem, żadnym innym, jakby to była jedyna szczęśliwa chwila, jaką zdołała sobie przypomnieć. Joe pochował ją przy tym samym kościele, który dwa lata wcześniej zdemolował. Naprawiono już stacje drogi krzyżowej. Na wotywne znicze spoglądała nowa figura Matki Boskiej. Nie uspokoił się, dopóki nie spotkał Michelle. Na pierwszej randce, kiedy odprowadził ją do domu, powiedziała, że dostrzega w nim ukryte szaleństwo. Kiedy wziął to za komplement, zauważyła, że tylko osioł, małpa w zoo albo rozsadzany hormonami chłopak w okresie dojrzewania są tak bezrozumne, by czerpać z tego faktu dumę. Nauczyła go wszystkiego, co miało ukształtować jego przyszłość. Że miłość jest warta ryzyka. Że gniew dotyka najbardziej tego, kto go odczuwa. Że zarówno gorycz, jak i prawdziwe szczęście stają się naszym udziałem za sprawą wolnego wyboru, że nie są zsyłane przez los. Że spokój ducha odnajduje się w akceptacji tego, czego nie sposób zmienić. Że przyjaciele i rodzina są krwią życia i że sensem istnienia jest troska o innych i poświęcenie.
Sześć dni przed swoim ślubem, wieczorem, Joe poszedł do kościoła, w którym pochował rodziców. Wcześniej obliczył koszt zniszczeń, jakich dokonał, po czym wetknął do skarbonki plik studolarowych banknotów. Nie zrobił tego ani z poczucia winy, ani za sprawą odzyskanej wiary. Zrobił to dla Michelle, choć nigdy nie miała się dowiedzieć ani o tym, co kiedyś zrobił, ani o tym akcie skruchy.
173
Potem jego życie zaczęło się od nowa. A przed rokiem dobiegło końca. Teraz Nina znów była na świecie i czekała, aż ją znajdzie i zabierze do domu. Joe, dla którego nadzieja odszukania dziecka była jak balsam, potrafił ostudzić swój gniew. Wiedział, że aby odzyskać Ninę, musi nad sobą w pełni panować. Gniew dotyka najbardziej tego, kto go odczuwa. Napawało go wstydem, że tak szybko zapomniał o wszystkim, czego nauczyła go Michelle. Runął wraz z samolotem, spadł z nieba, do którego zabrała go na skrzydłach swojej miłości, i wylądował w błocie, które zwie się goryczą. Swym upadkiem obrażał jej pamięć i teraz dręczyło go poczucie winy, tak silne, jakby zdradził ją z inną kobietą. Nina, lustrzane odbicie matki, dawała mu powód i szansę odrodzenia, stania się na powrót człowiekiem, jakim był przed katastrofą. Mógłby znów stać się kimś godnym, by być jej ojcem. Najna, Nina, czyś ją widział? Przeglądał w myślach skarbiec wspomnień o dziewczynce i odczuwał ukojenie. Jego zaciśnięte
dłonie stopniowo się rozluźniały. Ostatnią godzinę lotu spędził na lekturze dwu z czterech artykułów o Teknologik, które poprzedniego popołudnia wydrukował w redakcji. W jednym z nich natknął się na informację, która wprawiła go w osłupienie. Trzydzieści dziewięć procent akcji Teknologik należało do Nellor et Fils, szwajcarskiej firmy zajmującej się na wielką skalę badaniami farmaceutycznymi i medycznymi, publikacją różnych materiałów, a także filmem i mediami. Za pośrednictwem Nellor et Fils Horton Nellor i jego syn Andrew inwestowali rodzinną fortunę, ocenianą na cztery miliardy dolarów. Nellor oczywiście nie był Szwajcarem, tylko Amerykaninem. Już dawno przeniósł główną siedzibę firmy za granicę. Co więcej, przed dwudziestu laty założył „Los Angeles Post”. Wciąż był jego właścicielem. Przez chwilę Joe nie bardzo wiedział, co zrobić z tym niespodziewanym odkryciem, jak rzeźbiarz, który obracaj ąc w dłoniach kawałek drewna, zastanawia się, co z niego wyrzeźbić. Musiał posłużyć się swoimi narzędziami -umysłem i instynktem dziennikarskim. Inwestycje Hortona Nellora dotyczyły wielu dziedzin, a zatem to, że miał udziały zarówno w Teknologik, jak i w „Post”, nie mogło być uznane za żadną rewelację. Prawdopodobnie było to najzwyklejszym zbiegiem okoliczności. Jako właściciel gazety nie zaliczał się do tych, których interesuje jedynie zysk; poprzez swego syna sprawował kontrolę nad kierunkiem reprezento-
174
wanym przez dziennik i jego metodami. Jednakże w przypadku Teknologik wcale nie musiał być aż tak zaangażowany. Jego udziały w tej korporacji były duże, ale nie zapewniały całkowitej kontroli, więc może nie wpływał w tak dużym stopniu na codzienne operacje, traktując organizację tylko jako źródło inwestycji. Wcale nie musiał wiedzieć o supertajnych badaniach prowadzonych przez Rosę Tucker i jej współpracowników. A co za tym idzie, niekoniecznie ponosił odpowiedzialność za katastrofę samolotu. Joe przypomniał sobie spotkanie z Danem Shaversem, który w „Post” zajmował się kolumną poświęconą biznesowi. Shavers bezlitośnie scharakteryzował szefów Teknologik: Niepoprawni autoreklamiarze, uważająsięza coś w rodzaju arystokracji biznesu, ale nie są lepsi od nas. Oni też odpowiadają przed Tym, Którego Należy Słuchać. Ten, Którego Należy Słuchać. Horton Nellor. Wracając myślą do tej krótkiej rozmowy uświadomił sobie, że Shavers zakładał, iż on, Joe, wie o zainteresowaniu Nellora korporacją Teknologik. Ponadto ich redakcyjny komentator, specjalista od ekonomii zdawał się sugerować, że Nellor ma do powiedzenia w sprawach Teknologik równie dużo co w sprawach gazety. Joe przypomniał też sobie coś, co powiedziała Lisa Peccatone, kiedy u Delmannów wspomniano o związku między Rosę Tucker i Teknologik: Ty, ja i Rosę, wszyscy powiązani ze sobą. Świat jest maty, co? Pomyślał wtedy, że chodzi jej o to, iż katastrofa samolotu okazała się punktem zwrotnym w ich życiu. Może tak naprawdę chciała powiedzieć, że wszyscy pracowali dla jednego człowieka. Joe nigdy nie spotkał Hortona Nellora, który w ciągu ostatnich lat stał się odludkiem. Widział go oczywiście na zdjęciach. Miliarder, już po sześćdziesiątce, miał przyprószone srebrem włosy i okrągłą twarz, przyjemne, choć trochę nieokreślone rysy. Wyglądał jak pulchna bułeczka, na której piekarz wymalował lukrem poczciwe oblicze pradziadka. Nie wyglądał na zbrodniarza. Był powszechnie znany jako szczodry filantrop. Nie miał reputacji człowieka, który mógłby wynająć zabójców albo uknuć morderstwo, by zachować lub poszerzyć swe imperium. Ludzie różnią się jednak od owoców: po zapachu skórki nie zawsze można poznać kryjący się wewnątrz miąższ. Pozostawało faktem, że zarówno Joe, jak i Michelle pracowali dla człowieka tego samego pokroju co ci, którzy chcieli zabić Rosę Tucker i w jakiś, jak dotąd niepojęty sposób doprowadzili do katastrofy samolotu. Z tych samych pieniędzy, które od dawien dawna służyły rodzinie Joego, opłacono jej morderców. Jego reakcja na to, czego się właśnie dowiedział, była tak złożona, że nie umiał sobie z nią poradzić, tak mroczna, że nie potrafił określić jej charakteru. Poczuł w trzewiach oleiste macki mdłości.
Choć przez ostatnie pół godziny patrzył w okno, nie dostrzegł nawet, że pustynię pochłonęły przedmieścia, a one same zostały wchłonięte przez miasto. Ze zdziwieniem stwierdził, że samolot podchodzi do lądowania.
175
Już na ziemi, gdy pasażerowie zmierzali ku wyznaczonemu wyjściu, do którego przystawiano właśnie przenośny rękaw łączący, niczym pępowina, kadłub samolotu z terminalem, Joe spojrzał na zegarek i obliczył, że przybędzie do Westwood dobre pół godziny przed umówionym terminem. Doskonale. Potrzebował czasu, by dokładnie spenetrować miejsce spotkania. Demi wydawała się godna zaufania. Była przyjaciółką Rosę. Jej numer telefonu widniał na karteczce, którą Rosę zostawiła dla niego w redakcji. Ale nie ufał nikomu. W końcu nawet jeśli motywy Rosę Tucker były czyste, nawet jeśli trzymała przy sobie Ninę, by chronić ją przed śmiercią czy porwaniem, to nie zmieniało to faktu, że przez cały rok separowała od niego córkę. Co gorsza, pozwoliła, by myślał, że Nina nie żyje, tak jak Michelle i Chrissie. Z nie znanych mu jeszcze powodów nie mógł wykluczyć, że Rosę nigdy nie zechce zwrócić mu jego małej dziewczynki. Nie ufaj nikomu. Kiedy Joe wstał i ruszył ku wyjściu, zauważył mężczyznę w białych spodniach, białej koszuli i takiego samego koloru panamie, który podniósł się ze swojego fotela na przedzie samolotu i zerknął na niego. Miał około pięćdziesiątki i był dobrze zbudowany. Gęsta grzywa białych włosów nadawała mu wygląd starzejącej się gwiazdy rocka, co podkreślał jeszcze kapelusz. Mężczyzna wydał mu się znajomy.
Joe myślał przez moment, że to muzyk popularnego zespołu albo aktor telewizyjny. Po chwili jednak był pewny, że widział go nie na ekranie czy na scenie, ale gdzieś indziej, niedawno, w jakichś szczególnych okolicznościach. Mister Panama przez ułamek sekundy patrzył mu w oczy, a potem odwrócił wzrok, stanął w przejściu między fotelami i ruszył do przodu. Podobnie jak Joe, nie miał większego bagażu, jakby wybrał się w jednodniową podróż. Rozdzielało ich ośmiu czy dziesięciu pasażerów. Joe bał się, że zgubi mężczyznę, nim zdoła sobie przypomnieć, gdzie już go widział. Nie mógł jednakże przepychać się do wyjścia, nie wywołując zamieszania. Wolał, żeby Panama niczego się nie domyślił. Kiedy Joe próbował skupić się w myślach na charakterystycznym kapeluszu, natrafił na czarną ścianę, ale gdy odmalował sobie tego człowieka bez nakrycia głowy, od razu przypomniał sobie ogolonych na łyso członków sekty, odzianych w niebieskie szaty. Jednak związek między tymi obrazami nadal mu umykał, wydawał się absurdalny. Potem pomyślał o ognisku na plaży, wokół którego stali minionej nocy członkowie sekty. Właśnie tam wyrzucił torbę od McDonald’sa z chusteczkami higienicznymi przesiąkniętymi krwią Charliego Delmanna. Wokół innego ogniska tańczyły zgrabne dziewczyny w kostiumach kąpielowych. Było jeszcze trzecie, przy którym siedzieli surfmgowcy, otoczeni totemicznym kręgiem wbitych w piach desek. I jeszcze jedno ognisko, obok którego skupili się zauroczeni słuchacze, kiedy postawny człowiek o szerokiej, charyzma-
176
tycznej twarzy i białej grzywie włosów opowiadał dźwięcznym głosem historię o duchach. To był ten człowiek. Gawędziarz.
Joe nie miał wątpliwości, że to on. Wiedział też, że nie przypadkiem ich drogi przecięły się dwukrotnie: na plaży i tutaj, w samolocie. Wszystko było ze sobątajemnie powiązane na tym świecie, gdzie najpowszechniejszą formą działania jest konspiracja. Kiedy w sobotę rano uświadomił sobie ich obecność na plaży w Santa Monica, musieli obserwować go już od tygodni czy nawet miesięcy, czekając, aż Rosę się z nim skontaktuje. W tym czasie poznali dokładnie te nieliczne miejsca, w jakich bywał: mieszkanie, kilka kawiarni, cmentarz i parę ulubionych plaż, na których uczył się od morza obojętności. Gdy obezwładnił Wallace’a Blicka, spenetrował ich furgonetkę, a potem uciekł z cmentarza, zgubili jego ślad. Znalazł w swym wozie elektroniczny nadajnik i rzucił go na przejeżdżający wóz ogrodnika, co zapewne sprawiło, że znów stracili go z oczu. Niemal dopadli go w redakcji, ale zdołał im się wymknąć. A zatem obstawili jego mieszkanie, kawiarnie i plaże, czekając aż się gdzieś pojawi. Ludzie słuchający opowiadań o duchach byli przypadkowi, ale gawędziarz, który przyłączył się podstępnie do ich grupy, był na służbie. Wytropili go zatem jeszcze raz minionej nocy. Znał żargon prowadzących obserwację: „odzyskali” go na plaży. Podążyli za nim do sklepu, z którego zatelefonował do Maria 01iveriego w Denver i do Barbary w Colorado Springs. Potem udali się za nim do hotelu. Mogli go tam zabić. Po cichu. Kiedy spał albo zaraz po obudzeniu, przystawiając mu do głowy lufę pistoletu. Mogli upozorować przedawkowanie narkotyków albo samobójstwo. W krytycznym momencie, na cmentarzu, byli gotowi go zabić, ale teraz już nie chcieli tego zrobić. Może po prostu dlatego, że liczyli, iż znów zaprowadzi ich do Rosę Marie Tucker. Najwidoczniej nie wiedzieli, że w ciągu tych godzin, kiedy stracili z nim kontakt, był w domu Delmannów, i nie tylko tam. Gdyby zorientowali się, że widział, co stało się z Delamannami i Lisa- choć tego nie pojmował – prawdopodobnie by go wykończyli. Nie ryzykowaliby. Wykończyliby go z „całkowitą skutecznością", jak to łagodnie określali. W nocy umieścili w jego samochodzie kolejne urządzenie. We wczesnych godzinach rannych, jeszcze przed świtem, zachowując bezpieczny dystans, jechali za nim na lotnisko w Los Angeles. Potem do Denver i być może jeszcze dalej. Jezu. Co wystraszyło sarny w lesie? Joe czuł się głupi i nieodpowiedzialny, choć wiedział, że wcale taki nie jest. Nie mógł oczekiwać, że będzie w tej grze równie dobry jak tamci; nigdy
177
przedtem nie uczestniczył w czymś takim, za to oni grali w te klocki od dawna. Szło mu jednak coraz lepiej. Coraz lepiej. Gawędziarz z plaży zdążył już dotrzeć do wyjścia i zniknąć w rękawie prowadzącym do terminalu. Joe bał się, że go zgubi, ale musiał utwierdzać ich w przekonaniu, że nie zdaje sobie z niczego sprawy. Barbara Christman znajdowała się w straszliwym niebezpieczeństwie. Pierwsza rzecz, jaką powinien zrobić, to zadzwonić, by ją ostrzec. Udając znudzenie i cierpliwość, posuwał się wraz z innymi pasażerami do przodu. W rękawie, który był znacznie szerszy od przejścia między fotelami, zdołał wyprzedzić kilka osób, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Nie uświadamiał sobie, że wstrzymuje oddech, dopóki nie odetchnął z ulgą widząc przed sobą faceta w panamie. W ogromnym terminalu było mnóstwo ludzi. Rzędy krzeseł przy furtkach do poszczególnych wyjść były zapełnione pasażerami czekającymi w tych ostatnich godzinach weekendu na popołudniowe loty w różnych kierunkach. Rozgadani, roześmiani, pogrążeni w dyskusjach albo milczący pasażerowie wylewali się strugami z wyjść i korytarzy, powłócząc nogami, krocząc pewnie, spacerując, kulejąc, posuwając się z wolna. Samotnicy, pary, całe rodziny, czarni i biali, Azjaci i Latynosi, czterech wysokich mężczyzn z wysp Samoa w czarnych filcowych kapeluszach, piękne kobiety o ciemnobrązowych oczach, w turkusowych, rubinowych czy szafirowych sari podkreślających ich zgrabne figury, inne w chodarach, jeszcze inne w dżinsach; mężczyźni w eleganckich garniturach, mężczyźni w szortach i jasnych koszulkach
polo, czterech chasydzkich Żydów, spierających się (przyjaźnie) nad najbardziej mistycznym dokumentem (mapą Los Angeles), umundurowani żołnierze, chichoczące dzieci, dwoje pogodnych staruszków na wózkach. Dwóch arabskich dostojników w tradycyjnych strojach poprzedzali, krocząc groźnie, ochroniarze, a z tyłu podążała świta turystów: czerwonych jak bekon, powracaj ących do domu w oparach olejku do opalania, a także bladych, wydzielających wilgotną woń deszczowych okolic. Wreszcie, jak biała łódź w odmętach tajfunu, żeglował wyniośle po tym człowieczym morzu mężczyzna w panamie. Wszyscy oni mogli być przebierańcami, agentami Teknologik czy innej, bliżej nieznanej instytucji, którzy obserwowali Joego ukradkiem, robili mu zdjęcia ukrytymi w torbach, walizkach i plecakach aparatami i porozumiewali się ze sobą przez niewidoczne mikrofony, ustalając, czy należy zostawić go w spokoju czy też zastrzelić na miejscu. Nigdy nie czuł się równie samotny w tłumie ludzi. Bojąc się tego, co może się stać, co być może już się stało z Barbarą starał się nie tracić gawędziarza z oczu, szukając jednocześnie telefonu.
178
CZĘŚĆ CZWARTA
BLADY OGIEŃ
179
180
13
ztery telefony nie były zainstalowane w budkach, tylko w plastiko- wych osłonach, które nie zapewniały stuprocentowej dyskrecji. Wystukując numer Barbary w Colorado Springs, zacisnął z całej siły zęby, jakby chciał zmiażdżyć hałas zatłoczonego terminalu, by móc się skoncentrować. Musiał się skupić, a nie miał dość czasu ani odpowiednich warunków, by porozmawiać spokojnie. Bał się, że popełni jakiś błąd, który narazi ją na kłopoty. Nawet jeśli jej telefon poprzedniej nocy nie był na podsłuchu, to z pewnością od chwili jego wizyty to się
zmieniło. Joe miał za zadanie ostrzec ją o niebezpieczeństwie, przekonując jednocześnie podsłuchujących, że Barbara ani razu nie złamała przysięgi milczenia, która zapewniała jej i Denny’emu nietykalność. Kiedy telefon w Colorado zaczął dzwonić, Joe zerknął na gawędziarza, który zatrzymał się nieco dalej, po przeciwnej stronie poczekalni. Stał przed wejściem do sklepu z gazetami i upominkami, poprawiając nerwowo kapelusz i rozmawiając z jakimś Latynosem w brązowych spodniach, zielonej koszuli i czapce baseballowej. Ukryty za zasłoną przechodzących ludzi, Joe udawał, że nie obserwuje obu mężczyzn, podczas gdy oni udawali, bez specjalnego powodzenia, że nie obserwują jego. Byli zbyt nieostrożni, zbyt pewni siebie. Uważali go za nerwowego amatora, którym oczywiście był, choć miał nadzieję, że jest też kimś więcej: człowiekiem nieustępliwym i sprytnym, którym w dodatku kierowała ojcowska miłość – a zatem kimś niebezpiecznym. Człowiekiem odznaczającym się umiłowaniem sprawiedliwości, nieznanej w ich świecie koniunkturalnej etyki, w świecie kierującym się wyłącznie zasadami pragmatyzmu.
181
Barbara podniosła słuchawkę po piątym sygnale, gdy Joe zaczął się już poważnie niepokoić. –To ja, Joe Carpenter – powiedział. –Właśnie… Zanim Barbara zdążyła powiedzieć coś, co mogłoby zdradzić ich zażyłość i fakt, że ujawniła mu pewne rzeczy, Joe przerwał jej:
–Posłuchaj, chcę ci jeszcze raz podziękować za to, że zawiozłaś mnie na miejsce katastrofy. Nie było to łatwe, ale jeśli mam kiedykolwiek odzyskać spokój, musiałem to zrobić, musiałem zobaczyć na własne oczy. Przepraszam, jeśli zamęczałem cię pytaniami o to, co naprawdę się stało z tym samolotem. Chyba trochę mi odbiło. Ostatnio wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy, a ja po prostu puściłem wodze fantazji. Miałaś rację mówiąc, że na ogół wszystko jest takie, jak się wydaje. Po prostu trudno pogodzić się z faktem, że można stracić rodzinę przez coś równie głupiego jak katastrofa, awaria mechaniczna, ludzki błąd, cokolwiek. Chce się wierzyć, że to musiało być coś o wiele ważniejszego niż wypadek, gdyż… gdyż bliscy tyle znaczą. Rozumiesz? Człowiek sądzi, że stoją za tym jacyś dranie, że to nie mógł być jedynie los, ponieważ Bóg nie zgodziłby się na coś takiego. Ale kiedy powiedziałaś, że dranie są tylko w filmach, dało mi to dużo do myślenia. Jeśli pogodzę się z tym wszystkim, to będę musiał zaakceptować fakt, że takie rzeczy się zdarzają że nie ma kogo winić. Życie to ryzyko, prawda? Bóg mimo wszystko pozwala, by umierali niewinni ludzie, także by umierały dzieci. I tyle. Joe czekał w napięciu na to, co mu odpowie, zastanawiając się, czy zrozumiała tę pilną wiadomość, którą starał się jej w tak zaszyfrowany sposób przekazać. Po krótkiej chwili wahania Barbara odezwała się: –Mam nadzieję, że odzyskasz spokój, Joe, naprawdę w to wierzę. Tyle cię kosztowało, żeby tam pójść. I niełatwo przyjąć do wiadomości fakt, że w końcu nie ma kogo winić. Dopóki upierasz się, że istnieje ktoś, kto ponosi za coś odpowiedzialność, ktoś, kogo powinno się postawić przed sądem… to myślisz tylko o zemście i jest z tobą coraz gorzej.
Zrozumiała. Joe zamknął oczy, starając się zapanować nad nerwami. –Chodzi o to, że… żyjemy w takich dziwnych czasach – powiedział. – Łatwo uwierzyć w jakiś spisek. –Łatwiej niż spojrzeć prawdzie w oczy. Nie toczysz sporu z pilotami, technikami, kontrolerami ruchu powietrznego czy z ludźmi, którzy zbudowali samolot. Toczysz spór z Bogiem, Joe. –Z którym nie mogę wygrać – odparł otwierając oczy. Gawędziarz i kibic baseballa, stojący przed sklepem z gazetami, skoń czyli już rozmawiać. Gawędziarz odszedł. –Nie naszą sprawą jest zrozumieć dlaczego – dodała jeszcze Barbara. – Musimy po prostu wierzyć, że istnieje jakiś powód. Jeśli nauczysz się to akceptować, to może naprawdę uda ci się odzyskać spokój. Jesteś bardzo
182
miłym człowiekiem, Joe. Nie zasłużyłeś na to, by tak się męczyć. Będę się za ciebie modlić. – Dziękuję, Barbaro. Dziękuję za wszystko. –Powodzenia, Joe.
Niewiele brakowało, by i on życzył jej powodzenia, ale mogło to stanowić dla podsłuchującego jakiś znak. –Do widzenia – pożegnał ją tylko. Wciąż napięty do ostatnich granic, odwiesił słuchawkę. Już samo to, że pojechał do Colorado i zapukał do drzwi Barbary, naraziło ją, a także jej syna i całą jego rodzinę, na straszne niebezpieczeństwo, choć wówczas nie wiedział jeszcze, jak poważne konsekwencje może mieć ta wizyta. Od tej chwili mogło jej się przytrafić wszystko – albo nic – i Joe czuł, jak w serce lodowatym chłodem wkrada się poczucie winy. Z drugiej jednak strony dzięki podróży do Colorado dowiedział się, że Nina w cudowny sposób przeżyła. Byłby gotów przyjąć na siebie moralną odpowiedzialność nawet za sto śmierci, gdyby miało to oznaczać chociażby nikłą nadzieję ujrzenia córki jeszcze jeden raz. Zdawał sobie sprawę, że uznanie życia jego Niny za cenniejsze od życia stu, dwustu, tysiąca ludzi jest czymś strasznym. Nie dbał jednak o to. Gdyby wymagała tego sytuacja, zabiłby każdego, kto stanąłby mu na drodze. Zabiłby nie jednego, lecz wielu ludzi, żeby jąocalić. To był odwieczny dylemat człowieka, który marzy o życiu w społeczności, lecz w obliczu śmierci kieruje się zawsze przede wszystkim instynktem obrony samego siebie i własnej rodziny. A przecież on, Joe Carpenter, był tylko człowiekiem. Odwrócił się od telefonów i ruszył w stronę wyjścia. Kiedy dotarł do szczytu ruchomych schodów, zerknął dyskretnie za siebie. Kibic baseballa podążał za nim, w bezpiecznej odległości, dobrze zamaskowany dzięki zwykłemu ubraniu i zachowaniu. Tak zwinnie wplątał się w tłum, że nie rzucał się w oczy bardziej niż pojedyncza nitka w kolorowej tkaninie. Zjeżdżając ruchomymi schodami, i później, w niższym terminalu, Joe już się nie oglądał. Albo kibic szedł za nim, albo jak przedtem zrobił to gawędziarz, przekazał go innemu agentowi. Biorąc pod uwagę ogromne środki, jakimi dysponowali, należało przypuszczać, że mają na lotnisku znaczną grupę funkcjonariuszy. Nigdy nie zdołałby im umknąć. Pozostała mu dokładnie godzina do spotkania z Demi, która, jak miał nadzieję, zaprowadzi go do Rosę Tucker. Gdyby nie udało mu się spotkać z nią o umówionej porze, straciłby możliwość ponownego nawiązania kontaktu. Wydawało się, że zegarek na jego ręku tyka głośno jak stary budzik.
183
Na ścianach betonowego parkingu dziwne zarysy udręczonych twarzy roztapiały się w zmutowane kształty fantastycznych zwierząt i krajobrazy z koszmarnych snów. Po tych wydrążonych przez człowieka grotach niosło się, niczym ryk smoka, echo warkotu samochodów z innych pięter. Honda Joego stała tam, gdzie ją pozostawił. Choć w garażu znajdowały się przeważnie samochody osobowe, w pobliżu zaparkowano trzy furgonetki – ani jednej białej – a także stary volksva-gen-minibus z zasłoniętymi oknami i pikap kempingowy, które mogły służyć za punkty obserwacyjne. Nie przyglądał im się dokładnie. Otworzył bagażnik i zasłaniając go sobą szybko sprawdził, czy w zapasowym kole są pieniądze. Wziął ze sobą do Colorado dwa tysiące, lwią część gotówki zostawiwszy w hondzie. Bał się, że szara koperta spięta mosiężnym spinaczem zniknęła, ale leżała tam, gdzie ją zostawił. Wsunął ją za pasek od spodni. Zastanawiał się, czy nie wziąć ze sobą także małej walizki, ale gdyby przeniósł ją na przednie siedzenie, ludzie, którzy go śledzili, nie daliby się złapać na małe przedstawienie, które im szykował. Już siedząc za kierownicą, wyciągnął zza spodni kopertę, otworzył ją i powsuwał paczki studolarowych banknotów do różnych kieszeni sztruksowej marynarki. Następnie złożył kopertę i schował do skrytki między siedzeniami. Kiedy wyjeżdżał tyłem ze swego miejsca, żaden z podejrzanych samochodów nie ruszył za nim. Nie musieli się spieszyć. Kolejny, ukryty gdzieś w hondzie nadajnik przesyłał zespołowi obserwacyjnemu sygnał, dzięki czemu wiedzieli, gdzie się akurat znajduje. Zjechał przez trzy kondygnacje na sam dół. Opuszczające garaż wozy czekały w kolejce do okienek, gdzie pobierano opłatę. Posuwając się powolutku do przodu, zerkał co pewien czas w lusterko. Kiedy podjechał do kasy, w pewnej odległości za sobą zobaczył pikapa.
W drodze z lotniska nie przekraczał dozwolonej szybkości i nie próbował przejeżdżać skrzyżowań na żółtym świetle. Nie chciał, by stracili z nim kontakt. Celowo wybierając zwykłe ulice, a nie trasy szybkiego ruchu, zmierzał szybko ku zachodniej części miasta. Mijał kolejne przecznice obskurnej dzielnicy w poszukiwaniu miejsca, które by odpowiadało jego zamierzeniom. Letni dzień był ciepły i bezchmurny, a słoneczne światło załamywało się na brudnej szybie wozu łukami tęczy. Spryskiwacze i wycieraczki niewiele pomagały.
184
Mrużąc od blasku oczy, Joe omal nie przegapił komisu z samochodami. „Sprzedaż wozów – Gem Fittich”. Nawet w niedzielę tu handlowano i parking był otwarty, choć zapewne nie na długo. Joe uświadomił sobie, że szukał właśnie tego. Podjechał do krawężnika i zatrzymał się w pewnej odległości od komisu. Stał teraz przed warsztatem samochodowym, który mieścił się w odrapanym budynku krytym falistą blachą i wyglądał tak, jakby składał się z fragmentów innych domów, zdmuchniętych z powierzchni ziemi przez tornado. Warsztat był na szczęście zamknięty; Joe nie życzył sobie obecności uczynnego mechanika. Zgasił silnik i wysiadł z wozu. Pikapa nie było jeszcze widać. Obszedł szybko samochód i podniósł maskę. Nie potrzebował już hondy. Przypuszczał, że tym razem dobrze ukryli nadajnik i że musiałby go szukać całymi godzinami. Nie mógł pojechać tym wozem do Westwood i zaprowadzić ich do
Rosę, ale nie mógł też go po prostu porzucić, gdyż od razu nabraliby podejrzeń. Musiał tak unieszkodliwić hondę, by wyglądało to na zwykłą awarię, a nie celowe uszkodzenie. Ludzie, którzy go śledzili, na pewno, podniosą maskę wozu. Nie mógł po prostu wykręcić świecy albo odłączyć kopułki aparatu zapłonowego, gdyż od razu by się zorientowali, że ich oszukał. Naraziłby tym Barbarę Christman na ogromne niebezpieczeństwo. Jego przeciwnicy zdaliby sobie sprawę, że Joe rozpoznał w samolocie gawędziarza i wiedział, że śledzili go w Colorado – a zatem również, że wszystko, co powiedział Barbarze przez telefon, miało na celu ostrzec ją, a ich przekonać, że nie przekazała mu żadnych ważnych informacji. Odłączył ostrożnie stacyjkę, ale nie wyjął jej z obudowy. Pobieżna kontrola niczego nie wykryje. Nawet gdyby zaczęli później szukać i znaleźli przyczynę awarii, byliby raczej skłonni przypuszczać, że stacyjka sama się obluzowała. W każdym razie mieliby wątpliwości, co uchroniłoby Barbarę od kłopotów. Obok przejechał pikap. Joe obserwował go kątem oka. Przez minutę czy dwie udawał, że grzebie w silniku. Puknął w coś, czymś innym poruszył. Podrapał się w głowę. Nie opuszczając maski usiadł za kierownicą i próbował uruchomić silnik, ale oczywiście mu się nie udało. Wysiadł z samochodu i znów zajął się silnikiem. Dostrzegł kątem oka, że pikap zjechał przed następnym skrzyżowaniem z ulicy i zatrzymał się na niewielkim parkingu przed jakimś pustym budynkiem fabrycznym z ogromną tablicą „NA SPRZEDAŻ”. Przez następną minutę Joe manipulował przy silniku, przeklinając go siarczyście – na wypadek, gdyby dysponowali mikrofonami kierunkowymi. W końcu zatrzasnął maskę i z niepokojem popatrzył na zegarek. Stał przez chwilę niezdecydowany. Znów sprawdził godzinę. Mruknął: „Cholera”.
185
Zaczął iść w kierunku, z którego przyjechał. Kiedy dotarł do komisu, dla większego efektu zawahał się, po czym skierował kroki do biura. Teren komisu był obwieszony wypłowiałymi od słońca plastikowymi proporczykami w kolorze żółtym, białym i czerwonym. Poruszane wiatrem, łopotały jak skrzydła krążących w górze myszołowów nad kilkudziesięcioma samochodami, od całkiem jeszcze dobrych do stalowych wraków. Biuro mieściło się w małym baraku pomalowanym na żółto z czerwonym paskiem. Joe dojrzał przez ogromne okno mężczynę, rozwalonego na fotelu z odchylanym siedzeniem. Oglądał coś na przenośnym telewizorku, opierając nogi w mokasynach o biurko. Wszedł po schodkach i otworzył drzwi. Do jego uszu dotarł kwiecisty komentarz sprawozdawcy relacjonującego mecz baseballa. Pomieszczenie składało się z pojedynczego, dużego pokoju i widocznej w rogu, za uchylonymi drzwiami, toalety. Dwa biurka, cztery krzesła i metalowa szafka z szufladami na dokumenty były raczej tanie, ale wszędzie panowała czystość i porządek. Joe sądził, że znajdzie tu kurz, bałagan i atmosferę cichej rezygnacji. Sprzedawca – około czterdziestki, o jowialnym wyglądzie – miał żółta-wokasztanowe włosy i był ubrany w brązowe spodnie i żółtą koszulkę polo. Zdjął nogi z biurka, wstał z fotela i wyciągnął dłoń. –Miło mi! Nie słyszałem, jak pan podjechał. Jestem Gem Fittich. –Joe Carpenter. Potrzebuję wozu. – Joe uścisnął sprzedawcy rękę. –Nie mógł pan lepiej trafić – ucieszył się Fittich i wyciągnął dłoń w stronę telewizora. –Nie, nie, proszę nie wyłączać, niech sobie gra – powiedział Joe. –Jak pan im kibicuje, to nie radzę oglądać. Dostają w tyłek. W tej chwili zasłaniał ich sąsiedni warsztat. Gdyby jednak pikap pojawił się naprzeciwko, czego Joe niemal się spodziewał, i gdyby na wielkie okno biura nastawiono mikrofony kierunkowe, głos dobiegający z telewizora stanowiłby niezłą osłonę.
Ustawiając się tak, by móc rozmawiać z Fittehem i jednocześnie patrzeć na parking i ulicę, Joe spytał: –Interesuje mnie najtańszy, w miarę sprawny wóz. –Kiedy zapozna się pan z cenami w moim komisie, zorientuje się pan, że można mnóstwo zaoszczędzić, nie ograniczając się do najtań… –Dogadajmy się – przerwał mu Joe, wyciągając z kieszeni paczki studo-larowych banknotów. – Jeśli jazda próbna wypadnie zadowalająco, kupię najatańszy wóz na placu od razu, za gotówkę, nie żądając gwarancji. Fittich lubił widok pieniędzy. –No cóż, Joe, mam takie subaru, nieco wiekowe, ale jeszcze całkiem niezłe. Bez klimatyzacji, ale jest radio i… –Ile? –No cóż, trochę w nie włożyłem, więc wyceniam je na jakieś dwa tysią-
186
ce sto pięćdziesiąt, ale panu sprzedam za tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt pięć. Ten wóz… Joe zastanawiał się, czy nie spróbować zbić ceny, ale liczyła się każda minuta. Poza tym uznał, że ze względu na to, o co zamierzał poprosić Fitti-cha, nie wolno mu się targować. Przerwał sprzedawcy, mówiąc: –Biorę.
Po tak kiepskim dniu Gem Fittich był wyraźnie rozdarty. Z jednej strony kusiła go perspektywa sprzedaży wozu, z drugiej zaś niepokoiły warunki umowy. Zrobił się podejrzliwy. –Nie chce się pan przejechać na próbę? –To właśnie chcę zrobić. Sam – odparł Joe, kładąc na biurku dwa tysiące gotówką. Po drugiej stronie ulicy ukazał się wysoki mężczyzna, który nadchodził od strony pikapa. Zatrzymał się w cieniu przystanku autobusowego. Usiadł na ławce, choć biuro zasłaniały mu stojące na placu samochody. –Sam? – spytał zdziwiony Fittich. –Na biurku leży cała suma – Joe postukał znacząco w blat stołu. Wyciągnął z portfela prawo jazdy i podał sprzedawcy. – Widzę, że ma pan ksero. Niech pan sobie zrobi kopię mojego prawa jazdy. Facet na przystanku był ubrany w koszulę z krótkimi rękawami i luźne spodnie. Nie miał niczego w ręku. A więc nie dysponował silnym urządzeniem podsłuchowym o dużym zasięgu; po prostu obserwował. Fittich podążył za spojrzeniem Joego i spytał: –W co się pakuję? Joe spojrzał sprzedawcy w oczy. –W nic. Pan jest czysty. Pan tylko robi interes. –Dlaczego ten gość na przystanku tak pana interesuje? –Nie intersuje mnie. To tylko jakiś facet. Fittich nie dał się oszukać. –Jeśli chodzi o kupno, nie o próbną jazdę, to musimy wypełnić odpowiednie dokumenty, zapłacić podatek, postępować zgodnie z przepisami. –Ale to tylko jazda próbna – powiedział Joe. Spojrzał na zegarek. Nie udawał, że mu się spieszy; naprawdę zaczynał się niepokoić. – No dobra, niech pan posłucha, panie Fittich, dość już tych bzdur. Nie mam czasu. Wyjdzie pan na tym jeszcze lepiej niż na sprzedaży. A rzecz wygląda tak. Weźmie pan pieniądze i schowa na samym dnie szuflady. Nikt nie musi wiedzieć, że je panu dałem. Pojadę pańskim subaru tam, gdzie muszę, to znaczy niedaleko, do West Side. Wziąłbym własny samochód, ale umieścili w nim nadajnik, a ja nie chcę, by mnie śledzili. Zostawię subaru w bezpiecznym miejscu, a najpóźniej jutro zadzwonię do pana i powiem, gdzie stoi. Przyprowadzi je pan sobie z powrotem – a będzie to znaczyło, że wypożyczył pan swój
najtańszy wóz na dzień albo trochę dłużej za dwa tysiące dolarów wolne od podatku. Najgorsze, co może się panu przytrafić, to to, że nie zadzwonię. Ale wciąż będzie miał pan pieniądze – plus odszkodowanie za kradzież.
187
Fittich obracał w dłoniach prawo jazdy Joego. –A jak mnie ktoś spyta, dlaczego pozwoliłem panu wypróbować samochód w pojedynkę, nawet jeśli zrobiłem sobie ksero pańskiego prawa jazdy? –Wtedy powie pan tak: „Facet wyglądał na uczciwego, miałem jego zdjęcie w prawie jazdy, a nie mogłem wyjść z biura, bo czekałem na telefon od pewnego gościa, który był już wcześniej i zamierzał kupić najlepszą brykę na placu. Nie chciałem stracić takiej okazji”. –Wszystko pan sobie wcześniej obmyślił – stwierdził Fittich. Jego zachowanie uległo zmianie. Zniknął swobodny, uśmiechnięty sprzedawca, a pojawił się podejrzliwy, twardy Gem Fittich. Podszedł do kserokopiarki i włączył ją Joe jednak wyczuwał, że nie do końca go przekonał. –Prawdę mówiąc, panie Fittich, nawet jeśli przyjdą tu i spytają o kilka rzeczy, to i tak nie mogą nic panu zrobić, nic, czym chcieliby sobie zawracać głowę. –Handluje pan narkotykami? – spytał bez ogródek Fittich. –Nie. –Bo nienawidzę ludzi, którzy to sprzedają.
–Ja też. –Niszczą nasze dzieci, niszczą to, co pozostało z naszego kraju. –Zgadzam się z panem całkowicie. –Co nie znaczy, że dużo z niego pozostało – Fittich zerknął przez okno na mężczyznę siedzącego na przystanku. – To gliny? –Niezupełnie. –Bo ja popieram gliniarzy. To ciężka robota w dzisiejszych czasach, bronić prawa, kiedy najwięksi przestępcy są wśród tych, których sami wybraliśmy. Joe potrząsnął głową. –To nie funkcjonariusze jakichkolwiek znanych panu służb. Fittich zastanawiał się przez chwilę, po czym przyznał: –To była szczera odpowiedź. –Jestem z panem szczery, jak tylko mogę. Ale spieszy mi się. Prawdo podobnie uważają, że chcę stąd zadzwonić po mechanika albo wóz holowni czy. Więc jeśli mam wziąć to subaru, muszę zrobić to teraz, zanim się zorientują, o co mi naprawdę chodzi. Rzuciwszy okiem na przystanek po drugiej stronie ulicy, Fittich spytał: –Pracują dla rządu? –Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi – owszem. –Wie pan, skąd ten problem z narkotykami? – rozgadał się Fittich. – Bo co najmniej połowa obecnych polityków dostała forsę za przymykanie oczu, cholera, dranie sami je zażywają, więc mają to gdzieś. Joe milczał, nie chcąc powiedzieć czegoś niewłaściwego. Nie wiedział, dlaczego Fittich jest tak wściekły na władze. Obawiał się, że niechcący coś palnie i ze sprzymierzeńca stanie się nagle jego wrogiem.
188
Marszcząc brwi, Gem Fittich odbił na ksero prawo jazdy. Zwrócił laminowany dokument Joemu, który schował go do portfela. Sprzedawca znów podszedł do biurka i zaczął przyglądać się gotówce. Wyglądał, jakby się wahał – nie dlatego, by obawiał się jakichś kłopotów, ale z przyczyn natury moralnej. W końcu westchnął, wysunął szufladę i schował do niej dwa tysiące dolarów. Z innej szuflady wyciągnął kluczyki i podał je Joemu. Joe odetchnął z ulgą i spytał: –Gdzie stoi to subaru? Fittich pokazał mu wóz przez okno. –Za jakieś pół godziny zadzwonię pewnie na policję i zgłoszę kradzież. Muszę chronić własny tyłek. –Rozumiem. Przy odrobinie szczęścia będę już na miejscu. –Niech się pan nie martwi, nie będą go nawet szukać. Mógłby pan nim jeździć tydzień, a i tak by pana nie przydybali. –Mimo to zadzwonię, panie Fittich, i powiem, gdzie go zostawiłem. –Spodziewam się. – A gdy Joe zbliżył się do drzwi, Fittich zatrzymał go niespodziewanym pytaniem: – Panie Carpenter, czy wierzy pan w kres wszelkich rzeczy? Joe przystanął na progu. –Słucham?
Ten nowy Gem Fittich, który wyłonił się z beztroskiego sprzedawcy, był nie tylko poważny i twardy; miał też szczególny wyraz oczu – pełnych nie gniewu, lecz smutnej melancholii. –Kres czasu w naszym życiu, kres tego śmietniska, jakie zrobiliśmy ze świata. Zdaje mi się, że ktoś nagle zwinął to wszystko i wyrzucił jak starą szmatę. –Przypuszczam, że kiedyś nastąpi koniec – przyznał Joe. –Nie kiedyś. Wkrótce. Czy nie wydaje się panu, że dobro i zło tak się przemieszało, że już nie dostrzegamy między nimi żadnej różnicy? –Tak. –Czy budzi się pan czasem w środku nocy i czuje, że to już nadchodzi? Jak wielka fala, wysoka na tysiąc kilometrów, która wisi nad nami, ciemniejsza niż noc i lodowata. Że w końcu runie w dół i zmyje nas z powierzchni ziemi? –Tak – odparł Joe cicho, zamyślony. – Tak, czasem zdarza mi się to w środku nocy. Ta ogromna fala, która w ciemności wisiała mu nad głową, miała swe źródło w czymś całkowicie osobistym – w utracie rodziny. Wznosiła się tak wysoko, że przysłaniała gwiazdy i nie pozwalała mu wejrzeć w przyszłość. Nieraz pragnął, by go porwała ze sobą. Wyczuwał, że Fittich, pogrążony w jakimś moralnym niepokoju, też tęskni za wyzwolicielską apokalipsą. Joe stwierdził ze zdumieniem, że sprzedawca samochodów czuje to samo co on.
189
To odkrycie wstrząsnęło nim, gdyż oczekiwanie nadciągającego końca było głęboko
destrukcyjne. Było chorobą z której sam wydobywał się z największym trudem. Lękał się o społeczeństwo, w którym panują tak katastroficzne nastroje. –Dziwne czasy – ciągnął Fittich. Określenie podobne do tego, jakiego wcześniej, w rozmowie z Barbarą użył sam Joe: „Niesamowite czasy”. – Boję się ich. – Usiadł w swoim fotelu, oparł stopy o biurko i wrócił do oglądania meczu w telewizji. – Lepiej niech pan już idzie. Czując na karku dreszcz, Joe wyszedł na parking i ruszył w stronę żółtego subaru. Mężczyzna na przystanku spoglądał niecierpliwie to w lewo, to w prawo, jakby nie mógł się doczekać autobusu. Silnik subaru zaskoczył od razu, ale trochę grzechotał. Koło kierownicy obracało się zbyt luźno. Tapicerka była wytarta, a pachnące sosną pochłaniacze woni nie mogły stłumić kwaśnego zapachu dymu papierosowego, który przez lata wsiąkał w plastik i dywaniki. Nie patrząc w stronę człowieka na przystanku, Joe wyjechał z parkingu. Skręcił w prawo i ruszył w górę ulicy, mijając po drodze swoją hondę. Pikap wciąż parkował przed nieczynną fabryką. Pierwsze skrzyżowanie było puste. Joe zwolnił, nie na tyle jednak, by się zatrzymać, i w końcu wcisnął pedał gazu niemal do oporu. Zobaczył w lusterku wstecznym, że mężczyzna z przystanku pędzi w stronę pikapa, który właśnie wyjeżdżał tyłem na ulicę. Bez pomocy nadajnika musieli jechać tuż za subaru, ryzykując zdemaskowanie, które, jak sądzili, jeszcze nie nastąpiło. Ujechawszy kilka kilometrów, Joe zgubił ich, przejeżdżając skrzyżowanie na żółtym świetle, które właśnie zmieniało się na czerwone. Kiedy pikap próbował ruszyć za nim, drogę zagrodziły mu wozy wyjeżdżające z przecznicy. Nawet jęk i grzechot silnika subaru nie mógł zagłuszyć ostrego pisku hamulców, gdy pikap o centymetry uniknął kolizji z innym samochodem.
Dwadzieścia minut później Joe pozostawił subaru na Hilgarde Street, przy campusie uniwersyteckim, daleko od miejsca, w którym miał się spotkać z Demi. Ruszył szybko w stronę Westwood Boulevard, starając się panować nad sobą i nie biec, czym zwróciłby powszechną uwagę. Westwood Village jeszcze niedawno było uroczą wyspą pośród niespokojnego morza, które ją otaczało, mekką kupujących i teatromanów. Pośród najciekawszej architektury Los Angeles, wzdłuż zadrzewionych ulic, prosperowały modne sklepy odzieżowe, galerie, restauracje, dochodowe teatry wystawiające najnowsze dramaty i komedie, a także popularne kina. Przychodziło się tu, by się zabawić, popatrzeć na ludzi albo się pokazać.
190
Później, kiedy rządząca miastem elita uznała socjopatyczne zachowania za legalny protest, rozpanoszyło się tu włóczęgostwo, zaczęli się kręcić członkowie gangów i rozkwitł jawny handel narkotykami. Spory o strefy wpływów zaowocowały kilkoma strzelaninami. Ludzie złaknieni rozrywki i klienci sklepów uznali, że okolica zrobiła się już zbyt egzotyczna – można tu było oberwać. Teraz Westwood starało się wrócić do dawnej świetności. Ulice były znów bezpieczniejsze. Jednak wiele sklepów i galerii nadal nie działało, a do pustych lokali nie wprowadzili się nowi właściciele. Atmosfera przygnębienia mogła towarzyszyć temu miejscu jeszcze latami. Cywilizacja, budowana w żółwim tempie rafy koralowej, ulegała zwykle upadkowi z przerażającą szybkością ale jej odrodzenie dokonywało się z największym trudem. W kawiarni panował gwar. Z otwartych drzwi płynęły aromaty egzotycznych potraw i muzyka samotnego gitarzysty, spokojna i odprężająca, choć o dość nużącym rytmie. Joe zamierzał przyjrzeć się miejscu spotkania i jego okolicom z drugiej strony ulicy, ale zjawił się zbyt późno. Dwie minuty po szóstej stał przed kawiarnią na prawo od wejścia, tak jak mu polecono, i czekał. Zza zasłony ulicznych hałasów i dźwięków gitary docierał do niego cichy, pozbawiony melodii odgłos – metaliczny brzęk. Od razu wzbudził jego czujność, choć nie bardzo wiedział, dlaczego. Rozglądał się nerwowo w poszukiwaniu jego źródła. Nad drzwiami kawiarni zawieszono kuranty wietrzne wykonane z co najmniej dwudziestu łyżeczek różnych rozmiarów i rodzajów. Pobrzękiwały w powiewach leciutkiej bryzy. Niczym figlarny towarzysz dziecięcych zabaw, jego pamięć wiodła go przez gęsty ogród ostatnich wydarzeń, pełen cieni i światła. Nagle przypomniał sobie wieszak z mosiężnymi
garnkami i patelniami w kuchni Delman-nów. Kiedy na krzyk Lisy wybiegł z sypialni Charliego Delmanna i popędził korytarzem, posłyszał ich brzęk i stukot. Wpadł do kuchni i zobaczył, że naczynia kołyszą się na hakach niczym wahadła. Nim podbiegł do Lisy i ujrzał ciało Georgine na podłodze, znieruchomiały. Ale co wprawiło je w ruch? Lisa i Georgine znajdowały się na drugim końcu długiej kuchni, z dala od pobrzękujących garnków. Podobnie jak migaj ące cyfry na elektronicznym zegarku przy łóżku Charliego Delmanna, jak ożywione płomienie trzech lamp naftowych na kuchennym stole, ta miedziana muzyka musiała mieć jakieś znaczenie. Czuł się tak, jakby lada chwila miał doznać nagłego olśnienia, które jak ostrze przebije skorupę niewiedzy. Wstrzymał oddech, szukając w myślach ulotnych powiązań, które nadałyby temu wszystkiemu jakiś sens. Po chwili uświadomił sobie, że przeczucie olśnienia powoli się cofa. Starał się przywołać je z powrotem, ale zniknęło. Być może żadna z tych rzeczy nic nie znaczyła: ani lampy naftowe, ani zegar elektroniczny, ani pobrzękujące garnki. W świecie oglądanym przez
191
okulary paranoi – dwie zniekształcające soczewki, które nosił przez ostatnie półtora dnia – każdy spadający liść, każdy szept wiatru czy gra cienia były skażone jakimś złowieszczym znaczeniem, które w rzeczywistości nie istniało. Nie był po prostu neutralnym obserwatorem ani reporterem, lecz główną ofiarą w swej własnej historii. Pomyślał, że być może nie powinien ufać swemu dziennikarskiemu instynktowi, skoro w tak drobnych, choć niezwykłych szczegółach dopatruje się ukrytego sensu. Sunąc na deskorolce, podjechał do niego wysoki
czarnoskóry chłopak w wieku około osiemnastu lat, ubrany w szorty i podkoszulek z inicjałami uniwersytetu kalifornijskiego. Joe, cały czas zatopiony w myślach, nie zwracał na niego uwagi, dopóki chłopak nie zatrzymał się przed nim i nie podał mu telefonu komórkowego. –Przyda się panu – stwierdził basowym głosem. Nim Joe zdążył odpowiedzieć, deskorolkowiec odjechał, odpychając się muskularnymi nogami od chodnika. Telefon w dłoni Joego zaczął dzwonić. Joe rozejrzał się po ulicy, szukając wzrokiem czegoś podejrzanego, ale nic nie zauważył. Telefon zadzwonił ponownie. –Tak? – spytał Joe. –Jak się pan nazywa? –Joe Carpenter. –Na kogo pan czeka? –Nie znam jej nazwiska. –Jak się pan do niej zwraca? –Demi. –Proszę udać się na południe, przejść skrzyżowanie i przy następnej przecznicy skręcić w prawo. Pójdzie pan prosto, aż do księgarni. Jest jeszcze otwarta. Wejdzie pan do środka i poszuka działu biografii. Przerwano połączenie. Joe pomyślał, że nie czeka go miła pogawędka przy kawie.
Według informacji na szklanych drzwiach, księgarnię w niedziele zamykano o szóstej. Było piętnaście po szóstej. Joe widział przez wielką witrynę, że lampy przy wejściu są zgaszone; paliło się tylko światło na tyłach sklepu, ale kiedy pchnął drzwi, okazało się, że nie są zamknięte. Przy ladzie stał samotny sprzedawca. Czarnoskóry, dobrze po trzydziestce, niski i chudy jak dżokej, miał wąsy i kozią bródkę. Oczy za grubymi szkłami w kościanej oprawce były wielkie
jak u inkwizytora z koszmarnego snu. –Biografie? – spytał Joe.
192
Sprzedawca wyszedł zza lady i wskazał prawy kąt sklepu, gdzie za rzędami pogrążonych w cieniu półek paliły się lampy. Zagłębiając się w labirynt książek, Joe słyszał, jak ktoś za jego plecami zamyka drzwi wejściowe. W dziale biograficznym czekał na niego jeszcze jeden czarnoskóry mężczyzna. Był jak potężny słup hebanu – wydawał się uosobieniem niepowstrzymanej siły albo nieruchomą skałą. Twarz miał równie pogodną jak Budda. –Rewizja – zakomunikował. Joe zorientował się, że ma do czynienia z byłym policjantem. Odwrócił się posłusznie twarzą do książek, rozsunął nogi, oparł się dłońmi o półki i wlepił wzrok w grzbiety tomów. Jeden z nich przyciągnął jego uwagę: opasła biografia Henry Jamesa, pisarza. Henry James. Z jakichś powodów to imię również wydawało się znaczące. Wszystko wydawało się znaczące, ale nic nie miało znaczenia. A już na pewno nie nazwisko dawno zmarłego pisarza. Gliniarz zrewidował go szybko i profesjonalnie, szukając broni albo nadajnika. Kiedy nie znalazł niczego, powiedział: –Niech mi pan pokaże jakiś dokument.
Joe odwrócił się od półek i wyciągnął z portfela prawo jazdy. Policjant popatrzył na zdjęcie, potem na Joego, zapoznał się ze szczegółami rysopisu i skonfrontował je z oryginałem, po czym zwrócił dokument. –Niech pan idzie do kasjera. –Co? –Do faceta za ladą. Chudy mężczyzna z kozią bródką czekał przy drzwiach wejściowych. Na widok Joego przekręcił klucz w zamku. –Ma pan telefon? Joe chciał go zwrócić. –Nie, niech go pan zatrzyma – polecił sprzedawca. – Przy krawężniku stoi czarny mustang. Pojedzie nim pan do Wilshire, a potem skręci na wschód. Ktoś się z panem skontaktuje. Kiedy otworzył drzwi, Joe popatrzył na samochód i spytał: –Czyj on jest? Powiększone przez grube soczewki oczy obserwowały go bacznie. Joe poczuł się jak bakteria pod mikroskopem. –A jakie to ma znaczenie? –Chyba żadne. Joe wyszedł na ulicę i wsiadł do mustanga. W stacyjce były kluczyki. Dotarł do Wilshire Bouleward i skręcił na wschód. Samochód był niemal tak stary jak subaru, które nabył od Gema Fitticha. Silnik pracował jednak pewniej, wnętrze było czystsze, a zamiast pochłaniacza zapachów w powietrzu wyczuwało się lekką woń mentolowej wody po goleniu.
193
Gdy przejechał pod wiaduktem przy San Diego Freeway zadzwonił telefon. –Tak? Mężczyzna, który wysłał go do księgarni, teraz polecił mu: –Dojedzie pan do oceanu w Santa Monica. Kiedy znajdzie się pan na miejscu, przekażę panu dalsze instrukcje. –W porządku. –Proszę się nie zatrzymywać po drodze. Rozumie pan? –Tak. –Zorientujemy się, jeśli pan to zrobi. Byli w jednym z jadących obok samochodów, z przodu albo z tyłu – albo i tu, i tu. Nie zadał sobie trudu, by ich poszukać wzrokiem. Jego rozmówca ciągnął: –Niech pan nie próbuje kontaktować się z kimkolwiek przez telefon. O tym też się dowiemy. –Rozumiem. –Jedno pytanie. Chodzi o ten samochód, którym pan jedzie, dlaczego chciał pan wiedzieć, do kogo należy? –Szukają mnie naprawdę nieprzyjemni dranie – odparł Joe. – Jeśli mnie znajdą, to nie chcę, żeby jacyś niewinni ludzie mieli kłopoty tylko dlatego, że skorzystałem z ich wozu.
–Cały świat ma już wielki kłopot, człowieku. Nie zauważyłeś tego? – Rozmówca przerwał połączenie. Z wyjątkiem gliniarza w księgarni – czy też byłego gliniarza – ludzie, którzy ukrywali i chronili Rosę Tucker, byli w porównaniu z draniami pracującymi dla Teknologik amatorami o ograniczonych możliwościach. Ale amatorami mądrymi i sprytnymi, o niezaprzeczalnym talencie do takiej rozgrywki.
Gdy był już w Santa Monica, ale od oceanu dzielił go jeszcze kawał drogi, myśl Joego powróciła do grzbietu książki z nazwiskiem Henry’ego Jamesa. Henry James. I co z tego? Po chwili przypomniał sobie tytuł jednego z najbardziej znanych utworów pisarza, W kleszczach lęku. Utwór ten królował na każdej liście najsłynniejszych opowiadań o duchach, jakie kiedykolwiek napisano. Duch. Niewytłumaczalne ożywienie płomieni lamp, migotanie cyfr na zegarze, stuk garnków i patelni, wszystko to wydawało się w jakiś sposób ze sobą powiązane. Gdy przypominał sobie te obrazy, z łatwością dostrzegał w nich coś nadprzyrodzonego, choć zdawał sobie sprawę, że być może wyobraźnia płata mu figla.
194
Pamiętał też, jak pędził po schodach, usłyszawszy strzał, który zabił Charliego Delmanna, a żyrandol na korytarzu na przemian przygasał i rozbłyskiwał. W straszliwym zamieszaniu, jakie potem nastąpiło, zapomniał o tym dziwnym szczególe. Teraz przychodziły mu na myśl niezliczone sceny ze starych filmów, w których otwarcie drzwi między światem rzeczywistym a królestwem duchów było nieodmiennie poprzedzane pulsowaniem lamp elektrycznych albo przygasaniem świec, choć w pomieszczeniu nie było przeciągu. Duch. Myśl ta wydawała się absurdalna. A nawet gorzej, obłąkana. Duchy nie istnieją. Mimo to przypomniał sobie teraz kolejny niepokojący szczegół, swoje dziwne odczucie podczas ucieczki z domu Delmannów. Wypada z kuchni, słysząc za plecami wycie czujników dymnych, biegnie korytarzem, mija przedpokój i dociera do drzwi. Dłoń na gałce. Kłujący chłód dotyka jego karku, przewierca podstawę czaszki. Potem Joe pokonuje ganek, nie pamiętając, że w ogóle otwierał drzwi. Kiedy wytężał umysł, wydawało się, że to również ma jakieś znaczenie, ale gdy tylko powracały wątpliwości, przeczucie znikało. Owszem, zamiast przejmującego chłodu powinien czuć na karku żar ognia. Zgadza się, to zimno było inne od wszystkiego, czego dotychczas doświadczył: nie rozlewało się szeroko, przypominało raczej czubek sopla – wydawało się nawet ostrzejsze, niczym stalowy sztylet wyjęty z zamrażarki albo drut czy igła. Igła, którą wprowadzono mu do kręgosłupa. Lecz było to tylko subiektywne odczucie, a nie obiektywna, dziennikarska obserwacja konkretnego zjawiska. Uległ wtedy panice i doznawał mnóstwa dziwnych wrażeń; nie były one niczym innym jak tylko reakcją na skrajny stres. A jeśli chodzi o czarną dziurę w pamięci między momentem, w którym położył dłoń na gałce u drzwi, a chwilą, gdy znalazł się na ganku… No cóż, dało się to bez trudu wyjaśnić właśnie paniką, stresem i oślepiającą siłą zwierzęcego instynktu przetrwania. Nie było żadnego ducha. Odpoczywaj w pokoju, Henry Jamesie. Gdy przejeżdżał przez Santa Monica, zmierzając w stronę oceanu, jego krótkotrwała wiara w istnienie czegoś nadprzyrodzonego osłabła, straciła na sile. Powrócił rozsądek. A jednak myśl o duchu nie dawała mu spokoju. Odnosił niejasne wrażenie, że w końcu znajdzie racjonalne wyjaśnienie ostatnich wydarzeń, wychodząc od teorii czegoś nadprzyrodzonego, teorii, którą można udowodnić i która byłaby równie logiczna jak precyzyjnie skonstruowana proza Henry’ego Jamesa. Lodowa igła, sięgająca samego szpiku kostnego. Zastrzyk, szybka, przejmująco zimna strużka… czegoś.
Czy Nora Vadance poczuła ukłucie tej nierealnej igły, nim wstała od stołu, by nastawić kamerę?
195
Czy Delmannowie też to czuli? I Lisa? Czy kapitan Delroy Blane to czuł, zanim wyłączył automatycznego pilota, uderzył pierwszego oficera w głowę i najspokojniej w świecie skierował maszynę prosto w dół? Może nie duch, ale coś równie przerażającego i złego jak zjawa z otchłani potępionych… coś pokrewnego duchowi. Kiedy Joe znajdował się dwie przecznice od Pacyfiku, telefon komórkowy zadzwonił po raz trzeci. –OK, niech pan skręci w prawo, w Coast Highway, i jedzie tak długo, aż się z panem skontaktujemy – odezwał się ten sam głos. Po lewej stronie Joe widział nad oceanem zamierający blask słońca o coraz głębszym odcieniu żółci. Kiedy dotarł do Malibu, telefon znów zadzwonił. Skierowano go do Santa-Fe-by-the-Sea, nadmorskiej restauracji. –Niech pan zostawi telefon na siedzeniu pasażera i przekaże samochód pracownikowi restauracji. Będzie wiedział, kim pan jest. Zarezerwowano tu
stolik na pańskie nazwisko – informował mężczyzna i wyłączył się na dobre. Wielka restauracja przypominała budowlę z suszonej na słońcu cegły, przeniesioną wprost z Nowego Meksyku. Miała okna z turkusową obwódką turkusowe drzwi i ścieżki wyłożone płytkami z czerwonej gliny. Na grządkach wysypanych białymi kamykami rosły kaktusy i dwa wrzosowce o ciemnozielonych liściach, z mnóstwem białych kwiatów. Latynos, który odbierał od niego kluczyki do wozu, był przystojniejszy niż jakikolwiek współczesny czy dawny gwiazdor filmowy. Wodził wkoło powłóczystym, niemal palącym spojrzeniem, które z pewnością ćwiczył przed lustrem z myślą o przyszłej karierze filmowej. Tak jak uprzedzono Joego, Latynos czekał na niego i nie dał mu kwitu na samochód. Wnętrze restauracji pyszniło się masywnymi belkami sosnowymi na suficie, ścianami w kolorze wanilii i podłogą z czerwonych płytek. Krzesła, stoły i pozostałe umeblowanie, na szczęście niezbyt południowozachodnie w charakterze, były dość luksusowe, zaś dekorator ograniczył swoją paletę do klasycznych motywów nawajskich. Bywalcy wydali tu już zapewne fortunę; Joe był całkowicie świadomy, że na tle tego wnętrza prezentuje się dość marnie. Nie golił się od chwili wyjazdu z Colorado, to jest od ponad dwunastu godzin. Ponieważ większość współczesnych gwiazdorów filmowych i reżyserów hołdowała stylowi młodzieżowemu, niebieskie dżinsy akceptowano nawet w najelegantszych lokalach Los Angeles, ale jego sztruksowa marynarka była wymięta i obwisła od deszczu, a on sam wyglądał jak zmęczony podróżny albo pijak po alkoholowym maratonie.
196
Młoda hostessa, piękna jak gwiazda filmowa i bez wątpienia czekająca na rolę, która przyniosłaby jej Oskara, zdawała się nie dostrzegać w jego stroju niczego niewłaściwego.
Zaprowadziła go do dwuosobowego stolika przy oknie. Zachodnia ściana budynku była cała ze szkła. Plastikowe żaluzje łagodziły blask zachodzącego słońca. Widok wybrzeża był niezwykły – jego linia wyginała się ku północy i południu. Morze zaś było po prostu morzem. –Pańska towarzyszka się spóźni – powiedziała hostessa, mając widocz nie na myśli Demi. – Prosiła, żeby zaczynał pan bez niej. Joemu nie odpowiadał taki rozwój wypadków. Był z niego bardzo niezadowolony. Pragnął jak najszybciej nawiązać kontakt z Rosę, pragnął dowiedzieć się, co ma mu do powiedzenia – pragnął znaleźć Ninę. Musiał jednak grać według ich reguł. –W porządku. Dziękuję. Gdyby Tom Cruise przeszedł operację plastyczną, by poprawić swój wygląd, może stałby się równie przystojny jak kelner, który obsługiwał Jo-ego. Na imię miał Gene. Odnosiło się wrażenie, że w błękitne źrenice wszczepiono mu chirurgicznie błysk. Joe zamówił piwo i poszedł do toalety. Skrzywił się na widok swego odbicia w lustrze. Przypominał zarośniętego bandziora z komiksów. Umył ręce i twarz, potem wygładził marynarkę. Wciąż jednak wyglądał jak osobnik, który powinien siedzieć w kontenerze na śmieci, a nie przy oknie eleganckiej restauracji. Wrócił na salę i popijając zimne piwo, obserwował pozostałych gości. Dostrzegł kilka sław. Siedzący trzy stoliki dalej bohater filmów akcji odznaczał się jeszcze większym zarostem niż Joe, a włosy miał zmierzwione jak mały chłopak, który dopiero co się obudził. Ubrany był w postrzępione czarne dżinsy i plisowaną koszulę od fraka. Bliżej siedział aktor nominowany ostatnio do Oskara. Było tajemnicą poliszynela, że zażywa heroinę. Miał na sobie ekscentryczny strój wyciągnięty z dna garderoby: czarne mokasyny bez skarpetek, zielone spodnie, sportową marynarkę w brązową kratę i bladoniebieską dżinsową koszulę. Pomimo tej pstrokacizny najmocniejszą barwę wydawały się mieć jego pod-biegłe krwią oczy i spuchnięte, rozpalone powieki. Joe rozluźnił się i skupił na jedzeniu. Kukurydza puree i zupa z czarnej fasoli znalazły się na tym samym talerzu, tworząc żółto-czarny deseń. Łosoś z grilla spoczywał na sałatce z mango i czerwonej papryki. Wszystko było wyśmienite. Jadł, obserwując morze i gości. Nawet ci, którzy nie cieszyli się sławą grali taką czy inną rolę. Los Angeles było najbardziej olśniewającym, najbardziej odrażającym, najelegantszym, najbrudniejszym, najmądrzejszym, najgłupszym, najpiękniejszym, najbrzydszym,
najnowocześniejszym, najbardziej konserwatywnym,
197
altruistycznym, egoistycznym, pojętnym, ignoranckim, artystycznym, lubującym się w przestępczości, opętanym na swym punkcie, chciwym, rozleniwionym, szalonym miastem na tej planecie. Dwa jakiekolwiek jego fragmenty, tak różne jak na przykład Bel Air i Watts, były w jakiś tajemniczy sposób identyczne w swej istocie: tętniły szalonym głodem, nadzieją i rozpaczą. Nim zakończył kolację deserem z mango i lodów, stwierdził ze zdumieniem, że patrzenie na ludzi sprawia mu przyjemność. Często spędzał z Mi-chelle popołudnia, spacerując po tak różnych miejscach jak Rodeo Drive i City Walk i obserwując przechodniów. Przez miniony rok jednak, zajęty sobą i własnym bólem, nie interesował się ludźmi. Świadomość, że Nina żyje i że być może ją odnajdzie, wyrwała go z tej skorupy, w jakiej się zamknął, i przywróciła do życia. Hostessę zastąpiła teraz rosła Murzynka w czerwono-złotej szacie, przybrana co najmniej kilogramem biżuterii. Przyprowadziła do sąsiedniego stolika dwu mężczyzn. Obaj goście byli ubrani w czarne spodnie, białe jedwabne koszule i czarne skórzane kurtki, delikatne jak jedwab. Starszy, około czterdziestki, miał wielkie smutne oczy i usta tak zmysłowe, że bez trudu podpisałby kontrakt na występowanie w reklamach szminek. Był dość przystojny, by dostać posadę kelnera – tyle że jego nos, czerwony i zniekształcony, świadczył o nałogu picia. Nie zamykał też do końca ust, co nadawało twarzy bezmyślny wyraz. Jego niebieskooki towarzysz, o dziesięć lat młodszy, miał policzki różowe jak pupa noworodka i nie mógł zapanować nad nerwowym uśmiechem. Wyglądał na człowieka, którego trapi bezustanny brak pewności siebie.
Szczupła brunetka siedząca przy stole z aktorem-narkomanem zaczęła przejawiać zainteresowanie mężczyzną o ustach Micka Jaggera i pijackim nosie. Przypatrywała mu się tak intensywnie i uparcie, że zareagował równie szybko jak pstrąg na widok tłustego robaka – choć trudno było ocenić, kto tu jest pstrągiem, a kto przynętą. Aktor-narkoman uświadomił sobie zauroczenie swej towarzyszki i sam również zaczął przypatrywać się mężczyźnie o melancholijnych oczach, lecz w jego wzroku malowała się złość. Nagle wstał od stołu, niemal przewracając krzesło, i ruszył niepewnie przez salę, jakby chciał uderzyć swego rywala albo na niego zwymiotować. Skręcił jednak przed jego stolikiem i zniknął w holu prowadzącym do męskiej toalety. Mężczyzna o smutnych oczach zaczął już jeść krewetki ułożone na po-lencie. Nadziewał każdego skorupiaka na czubek widelca i przyglądał mu się z aprobatą, po czym wysysał go z lubieżną przyjemnością. Rozkoszując się leniwie każdym kęsem, spoglądał na brunetkę, jakby chciał dać do zrozumienia, że gdyby miał okazję pójść z nią do łóżka, to z pewnością wyłuskałby ją ze skorupy i pochłonął jak krewetki. Brunetka czuła podniecenie albo obrzydzenie. Trudno było powiedzieć. W przypadku niektórych mieszkańców Los Angeles te dwa uczucia były równie nierozdzielne jak bliźnięta syjamskie. W każdym razie opuściła stół akto-
198
ra-narkomana i przysunęła sobie krzesło, by usiąść z dwoma mężczyznami w skórzanych kurtkach. Joe zastanawiał się, jaki obrót przyjmą sprawy, gdy odtrącony aktor powróci z toalety, bez wątpienia ze śladami białego proszku wokół nozdrzy, gdyż w obecnych czasach heroina była dostatecznie czysta, by można było ją wąchać. Zanim cokolwiek się wydarzyło, zjawił się kelner, ów cud o błyszczących oczach, i poinformował Joego, że rachunek za kolację
został już uiszczony i że w kuchni czeka na niego Demi. Zaskoczony, zostawił napiwek i ruszył do holu, z którego wchodziło się do toalet i kuchni. Wreszcie zapadł zmierzch późnego lata. Na prostym jak rożen horyzoncie widać był słońce podobne do krwawego żółtka, które przybiera już ciemniejszy odcień. Kiedy Joe przemierzał salę, w której wszystkie stoliki były już zajęte, ta trójka ludzi – brunetka i dwaj mężczyźni w skórzanych kurtkach – coś mu przypomniała. Nim dotarł do holu, poczuł ze zdziwieniem, że doznaje dejŕ vu. Odwrócił się przed progiem sali. Zobaczył uwodziciela z podniesionym widelcem, pochłaniającego swym smutnym wzrokiem krewetkę, podczas gdy kobieta mówiła coś cicho. Nerwus o różowej twarzy patrzył na nią uważnie. Joe poczuł, jak jego zdumienie przeobraża się w strach. Nie mógł przez chwilę pojąć, dlaczego zaschło mu w ustach, a serce wali jak szalone. Potem ujrzał w wyobraźni, jak widelec zmienia się w nóż sprężynowy, a krewetka w plaster goudy. Dwaj mężczyźni i kobieta. Nie w restauracji, tylko w pokoju hotelowym. Zamiast brunetki Barbara Christman. Jeśli to nie byli ci dwaj, to ktoś zdumiewająco do nich podobny. Joe nigdy ich oczywiście nie widział, wysłuchał jedynie krótkiego, choć wyrazistego opisu Barbary. Oczy psa myśliwskiego, nos zaczerwieniony od trwającego latami nałogu picia, grube wargi. Młodszy z nich, o różowej twarzy, na której bezustannie błąkał się uśmiech. Joe już od ponad dwudziestu czterech godzin nie wierzył w zbiegi okoliczności. Wydawało się to niemożliwe, ale ci z Teknologik już tu byli.
Ruszył czym prędzej do holu, po czym wszedł przez drzwi wahadłowe do rozległego pomieszczenia, gdzie przygotowywano sałatki. Dwaj mężczyźni w białych fartuchach, którzy szybko i z wprawą dekorowali półmiski warzywami, nawet na niego nie spojrzeli. Za drzwiami, w głównej kuchni czekała na niego potężna Murzynka w obszernej szacie. Nawet jasna suknia i kaskady połyskującej biżuterii nie
199
mogły skryć jej niepokoju. Matczyna twarz śpiewaczki jazzowej była ładna, pełna życia i jakby stworzona do okazywania radości, ale w tej chwili kobieta nie przejawiała chęci do śpiewu czy śmiechu. –Nazywam się Mahalia. Naprawdę mi przykro, że nie mogłam zjeść z tobą kolacji, przystojniaku Joe. Byłoby wspaniale. – Jej zachrypnięty, seksowny głos zdradził jąjako Demi. – Ale nastąpiła zmiana planów. Chodź za mną, złotko. Z niezaprzeczalnym majestatem wielkiego statku opuszczającego nabrzeże, Mahalia ruszyła przez gwarną i nieskazitelnie czystą kuchnię pełną szefów i ich pomocników, obok pieców, palenisk i grillów, przedzierała się przez parę, dym znad pieczonego mięsa i gryzący oczy aromat podsmażanej cebuli. Podążając za nią, Joe spytał: –A więc wiesz o nich? –Pewnie, że wiem. Mówili o nich w wiadomościach. Pokazują rzeczy, od których stają włosy na głowie, a potem próbują ci wcisnąć chrupki. Ten przeklęty pieniądz zmienia wszystko. Położył jej dłoń na ramieniu i zatrzymał ją. –W wiadomościach telewizyjnych? –Zabito kilku ludzi, z którymi rozmawiała. Choć zewsząd otaczali ich zapracowani kucharze w białych fartuchach, mogli spokojnie rozmawiać, gdyż ich słowa tłumił brzęk garnków, stukot brytfann, jazgot mikserów, świst trzepaczek, szczęk półmisków, szum, klekot, trzask, tarcie i skwierczenie. –Określili to inaczej – powiedziała Mahalia. – Ale to morderstwo, jak
dwa razy dwa cztery. –Nie o to mi chodzi – odparł. – Mówię o ludziach w restauracji. Zmarszczyła brwi. –Jakich ludziach?
–O dwóch mężczyznach. Czarne spodnie, białe jedwabne koszule, czarne skórzane kurtki… –Zaprowadziłam ich do stolika. –Tak, zgadza się. Właśnie ich rozpoznałem. –Dranie?
–Nie ma gorszych. Zaskoczona, pokręciła głową. –Ale, kochanie, wiemy na pewno, że nikt za tobą nie jechał. –Za mną nie, ale może za tobą. Albo za kimś, kto pilnował Rosę.
–Sam diabeł nie mógłby jej znaleźć, gdyby próbował iść naszym tropem. –Ale jakoś się zorientowali, kto ją od roku ukrywa, i teraz zaciskają pętlę. Patrząc gniewnie, okryta stalowym płaszczem pewności siebie, Mahalia rzekła z naciskiem: –Nikt nie tknie Rosę nawet palcem. –Czy ona jest tutaj?
200
–Czeka na ciebie. Poczuł, jak serce zalewa mu lodowata fala. –Nie rozumiesz. Ci dwaj w restauracji nie są sami. Musi być ich więcej na zewnątrz. Może nawet cała armia. –Tak, może, ale oni nie wiedzą z czym maj ą do czynienia, złotko. – Na jej twarzy dojrzewało jakieś postanowienie. – Jesteśmy baptystami. Pewien, że się przesłyszał, Joe ruszył czym prędzej za kobietą, która kontynuowała swój niepowstrzymany marsz przez kuchnię. Dotarli do otwartych drzwi i przeszli do pomieszczenia, w którym czyszczono i obierano warzywa. O tak późnej porze nie było tu żywego ducha. Dalej znajdował się magazyn o betonowej podłodze, pachnący świeżym selerem i papryką wilgotnym drewnem i mokrymi kartonami. Na półkach wzdłuż prawej ściany, aż do niskiego sufitu, piętrzyły się stosy skrzynek po owocach i jarzynach, pudła, a także opakowania pełne pustych butelek po piwie. Na wprost, pod czerwonym napisem „WYJŚCIE” Joe dostrzegł stalowe drzwi, teraz zamknięte, za którymi najwidoczniej parkowały wozy dostawców. Po lewej była winda. –Rosę jest na dole. Mahalia wcisnęła guzik i drzwi od windy zaczęły się rozsuwać. –Co jest pod nami? –No cóż, kiedyś była tam sala bankietowa i taras, można było urządzać duże przyjęcia przy samej plaży. Potem weszły inne przepisy… Teraz to tylko magazyn. Jak już zjedziesz na dół, każę kilku chłopakom poprzesuwać półki i puste skrzynki. Zamaskujemy drzwi od windy. Nikt się niczego nie domyśli. Joe, zaniepokojony perspektywą znalezienia się w pułapce bez wyjścia, spytał: –No dobrze, a jak przyjdą tu i jednak znajdą windę? –Chyba przestanę cię nazywać Joe Przystojniak. Lepiej do ciebie pasuje Joe Zrzęda. –W końcu na pewno tu przyjdą, żeby się rozejrzeć. Myślisz, że zaczeka-ją do zamknięcia
restauracji, a potem pójdą sobie do domu? Jest tam na dole jakieś wyjście awaryjne? – nie ustępował. –Nie rozebraliśmy frontowych schodów, po których goście schodzili na dół. Zakryliśmy je tylko, tak że nic nie widać. Ale jak zechcesz tamtędy wiać, to wejdziesz prosto do restauracji. Będziesz widoczny jak na dłoni. –Kiepsko. –Więc jeśli coś pójdzie nie tak, uciekaj przez drzwi na taras. Dalej jest plaża i wybrzeże. –To wyjście też mogli obstawić. –Jest pod samym urwiskiem. Z góry nic nie widać. Powinieneś się odprężyć, kochanie. Słuszność jest po naszej stronie, a to coś znaczy. –Niewiele. –Joe Zrzęda.
201
Wszedł do windy, ale zablokował drzwi stopą. –Co cię łączy z tym lokalem, Mahalia? –Jestem współwłaścicielką. –Jedzenie jest doskonałe. –Myślisz, że tego nie wiem? – spytała dobrodusznie.
–Kim jesteś dla Rosę? –Niedługo będę cię nazywała Joe Ciekawski. Rosie jakieś dwadzieścia dwa lata temu wyszła za mojego brata. Spotkali się w college’u. Nie zdziwiłam się specjalnie, kiedy Louis okazał się dość pojętny, żeby pójść do szkoły, ale na pewno się zdziwiłam, kiedy miał dość rozumu, żeby zakochać się w kimś takim jak Rosie. W końcu oczywiście okazało się, że jest jednak czystej wody głupcem, bo cztery lata później się z nią rozwiódł. Rosie nie mogła mieć dzieci, a dzieci były dla Louisa bardzo ważne, choć facet, który miałby odrobinę mózgu i zdrowego rozsądku, pojąłby, że Rosie to większy skarb niż dom pełen bachorów. –Nie jest twój ą bratową już od osiemnastu lat, a ty wciąż chcesz dla niej ryzykować? –A czemu nie? Myślisz, że Rosie stała się wampirem, kiedy ten dureń Louis się z niąrozwiódł? Nie zmieniła się od czasu, gdy ją poznałam, zawsze pozostała słodką istotą. Kocham ją jak siostrę. A teraz czeka na ciebie, Joe Ciekawski. –Jeszcze jedno. Wcześniej, kiedy mówiłaś, że ci ludzie nie wiedzą z kim mają do czynienia… czy nie powiedziałaś: „Jesteśmy babtystami”? –Tak właśnie powiedziałam. Nie chce ci się pomieścić w głowie, że możemy być twardzi, prawda? –No… –Mama i tata walczyli w Missisipi z Ku-Klux-Klanem, kiedy miał ostrzejsze zęby niż teraz, tak jak wcześniej robili to babcia i dziadek, i nigdy się nie przestraszyli. Kiedy byłam małą dziewczynką przeżyliśmy huragany szalej ące nad Zatoką Meksykańską powodzie i epidemie zapalenia mózgu. To były ciężkie czasy, nie było wiadomo, czy nazajutrz będzie co włożyć do ust, ale trzymaliśmy się twardo, śpiewając chórem każdej niedzieli. Amerykańscy marines nie są o wiele twardsi od zwykłego czarnego baptysty z południa. –Rosę powinna dziękować Bogu za taką przyjaciółkę jak ty. –To ja mam szczęście – odparła Mahalia. – Podnosi mnie na duchu, teraz chyba najbardziej. No dalej, Joe, ruszaj. I zostań tam z nią na dole, dopóki nie zamkniemy lokalu i nie wykombinujemy czegoś, żeby was wyciągnąć. Przyjdę, kiedy będzie czas. –Przygotuj się zawczasu na kłopoty – ostrzegł ją –Idź. Joe cofnął stopę. Drzwi się zamknęły. Winda ruszyła w dół.
202
14
nalazł ją wreszcie. Doktor Rosę Marie Tucker. Była teraz i tutaj – zupełnie sama na końcu długiego pomieszczenia, siedziała na jednym z czterech składanych krzeseł przy porysowanym stole roboczym, pochylona, z rękami na blacie i złączonymi dłońmi, czekającą w milczeniu, o oczach poważnych i pełnych czułości – znalazł więc tę małą kobietę, jedyną ocalałą z katastrofy, strażniczkę tajemnic, które Joe pragnął za wszelką cenę poznać, ale których zaczął się nagle lękać. Nie wszystkie żarówki pod kloszami zamontowanymi na suficie się paliły, tak iż podłoga tonęła w jasnych i ciemnych plamach, niczym w jakimś podwodnym królestwie. Podążający przed nim cień został z tyłu, po chwili znów się wysunął do przodu, rozpłynął w kałuży mroku i zniknął jak zapomniana dusza, by trzy kroki dalej wyłonić się w pełnej okazałości. Joe czuł się jak skazaniec przemierzaj ący w drodze na egzekucj ę betonowe lochy więzienia, z którego nie można uciec, a jednak przepełniony głęboką wiarą w możliwość łaski i odrodzenia. Gdy tak zbliżał się do prawdy, która podźwi-gnęła Georgine i Charliego Delmannów z dna rozpaczy i uniosła ich na wyżyny euforii, do prawdy o Ninie, jego myśli kłębiły się jak przeciwne nurty rzeki, w której, niczym ławice fosforyzujących ryb, przemykała nadzieja. Z lewej strony piętrzyły się pudła z ręcznikami papierowymi i świecami na stoły. Na prawo, w ścianie, która wychodziła na plażę i ocean, znajdowała się para drzwi i rząd dużych okien, ale widok wybrzeża był zasłonięty przez metalowe żaluzje. Sala bankietowa przypominała bunkier. Odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko Rosę. Podobnie jak poprzedniego dnia na cmentarzu, teraz również kobieta emanowała tak charyzmatyczną energią, że jej drobna postać musiała budzić nieustanne zdumienie. Choć miała
nadgarstki cienkie jak dziewczynka, choć
203
delikatne rysy, szczupła szyja i drobne ramiona nadawały jej wygląd bezbronnego dziecka, wydawało się, że góruje nad Joem. Jej magnetyczne oczy przykuwały go do miejsca i przenikały, a kryjąca się w nich wiedza zmuszała do pokory, mimo że Joe nie uległby łatwo nawet człowiekowi dwukrotnie większemu od niego. Wyciągnął do niej rękę, a ona ujęła jego dłoń. Strach i nadzieja odebrały mu mowę. Targany tymi sprzecznymi uczuciami nie potrafił spytać o Ninę. Równie poważna jak na cmentarzu, Rosę stwierdziła: –Wszystko przybiera zły obrót. Zabijają każdego, z kim rozmawiałam. Nic ich nie powstrzyma. Moment, kiedy będzie musiał zapytać o swą młodszą córkę, na razie się odsunął i Joe zdołał wydobyć z siebie głos. –Byłem wtedy w domu w Hannock Park, razem z Delmannami… i Lisa Otworzyła oczy z przerażenia. –Nie chcesz chyba powiedzieć, że wtedy… kiedy to się stało? –Tak.
Jej drobna dłoń zacisnęła się na jego ręku. –Widziałeś? Skinął głową. –Popełnili samobójstwo. Taki straszny… czyn, istne szaleństwo.
–Nie szaleństwo. Nie samobójstwo. Morderstwo. Ale jak, na Boga, zdołałeś się uratować? –Uciekłem. –Kiedy ich zabijano? –Charlie i Georgine już nie żyli. Lisa nadal płonęła. –Więc nie była jeszcze martwa, kiedy uciekałeś? –Nie. Wciąż stała i paliła się, choć nie krzyczała, po prostu cicho… cicho płonęła. –Więc uciekłeś w samą porę. Prawdziwy cud.
–W jaki sposób, Rosę? Jak to z nimi zrobiono? Spuściła wzrok i nie odpowiadając na pytanie wpatrywała się w ich splecione dłonie. Po chwili wyszeptała, bardziej do siebie niż do niego: –Sądziłam, że od tego powinnam zacząć, od przekazania nowin rodzi nom, które straciły w tej katastrofie bliskich. Ale to przeze mnie… ten roz lew krwi. –Naprawdę byłaś na pokładzie samolotu? – spytał. Znów spojrzała mu w oczy. –W klasie ekonomicznej. Rząd szesnasty, miejsce B, nie przy samym oknie. W jej głosie była prawda, tak jak w źdźbłach trawy jest blask słońca i deszcz. –Naprawdę oddaliłaś się z miejsca katastrofy cała i zdrowa – raczej stwierdził niż zapytał.
204
–Cała i zdrowa – powtórzyła cicho, tym bardziej jednak podkreślając cudowność swego
ocalenia. –1 nie sama. –Kto ci powiedział? –Nie Delmannowie. Ani inni, z którymi rozmawiałaś. Wszyscy ci wierzyli i nie chcieli zdradzać sekretów, jakie im powierzyłaś. Żeby zrozumieć, jak się o tym dowiedziałem, musiałabyś cofnąć się do tamtej nocy. Pamiętasz Jeffa i Mercy Ealingów? Przez jej usta przemknął blady uśmiech, gdy odparła: –Loose Change Ranch. –Byłem tam dzisiaj wczesnym popołudniem – wyjaśnił. –To mili ludzie. –Prowadzą spokojne, cudowne życie. –A ty jesteś dobrym reporterem. –Kiedy temat dużo dla mnie znaczy. Jej oczy przypominały czarne, lecz świetliste jeziora. Joe nie wiedział, czy to, co się w nich kryje, pogrąży go czy też wyniesie na powierzchnię. –Przykro mi z powodu tych wszystkich ludzi w samolocie – pochyliła głowę. – Przykro mi, że odeszli, nim dopełnił się ich czas. Przykro z powodu ich rodzin… z powodu ciebie. –Nie wiedziałaś, że narażasz ich na niebezpieczeństwo, prawda? –Nie, na Boga. –Więc nie jesteś winna. –Ale czuję się odpowiedzialna. –Powiedz mi, Rosę. Proszę. Przebyłem długą bardzo długą drogę, by to usłyszeć. Powiedz mi to co innym. –Ale oni zabijają każdego, komu to mówię. Zabili nie tylko Delman-nów, ale i innych, sześcioro innych. –Nie przejmuję się niebezpieczeństwem.
–Ale ja się przejmuję. Wiem, na co cię narażam, i muszę to brać pod uwagę. –Na nic mnie nie narażasz. Absolutnie na nic. I tak już jestem martwy -przekonywał ją. – Chyba że to, co zamierzasz mi zdradzić, przywróci mnie do życia. –Jesteś dobrym człowiekiem. Przez te lata, które ci jeszcze pozostały, możesz coś zrobić dla tego spapranego świata. –Nie w moim stanie. Jej oczy przepełniał teraz smutek. Nagle przeraziły go tak głęboko, że chciał odwrócić od nich wzrok – ale nie mógł. Ta rozmowa dała mu czas, by dojść do pytania, przed którym się początkowo wzdragał. Wiedział już, że musi je zadać, nim znów opuści go odwaga. –Rosę… Gdzie jest Nina, gdzie moja córka? Rosę Tucker zawahała się. Sięgnęła wreszcie do wewnętrznej kieszeni granatowej marynarki i wyciągnęła z niej fotografię zrobioną polaroidem.
205
Joe dostrzegł, że jest to zdjęcie płyt nagrobnych z mosiężnymi tabliczkami noszącymi imiona jego żony i córek – jedno z tych, które zrobiła poprzedniego dnia. Dodając mu odwagi uściskiem, włożyła mu w dłoń fotografię. Zaczął wpatrywać się w zdjęcie. Po chwili zauważył:
–Jej tu nie ma. Nie w ziemi. Są Michelle i Chrissie, zgadza się. Ale nie Nina. –Otwórz swe serce, Joe – niemal szeptała. – Otwórz swe serce i umysł, co teraz widzisz? Oto w końcu ofiarowywała mu dar odrodzenia, który wcześniej otrzymali od niej Nora Vadance, Delmannowie i inni. Wpatrywał się w fotografię. –Co widzisz, Joe? –Grób. –Otwórz swój umysł. Z nadzieją, której nie umiał wyrazić słowami, ale która przyprawiała jego serce o szalone bicie, Joe badał wzrokiem trzymany w dłoniach kawałek kliszy. –Granit, brąz… wokół trawa. –Otwórz swe serce – wyszeptała. –Ich imiona… daty…
–Wpatruj się. – …blask słońca… cienie… –Otwórz swe serce. Choć nie wątpił w szczerość Rosę, ta jej litania – „Otwórz swój umysł, otwórz swe serce” – zaczęła brzmieć głupio, jakby kobieta była nie naukowcem, tylko guru New Age. –Otwórz swój umysł – nalegała łagodnie. Granit. Brąz. Wokół trawa. –Nie patrz tylko oczami. Spróbuj widzieć. Słodycz oczekiwania zaczęła gorzknieć i Joe czuł, że wyraz jego twarzy się zmienia. –Czy ta fotografia nie wydaje ci się dziwna? Nie znajdujesz czegoś nie zwykłego nie w samym obrazku, któremu się przyglądasz… ale w dotyku? Czy nie nie czujesz czegoś szczególnego na skórze, gdy trzymasz ją w dło niach? Już miał zaprzeczyć: po prostu polaroid, śliski i zimny, gdy nagle poczuł coś dziwnego.
Najpierw uświadomił sobie skomplikowaną fakturę własnej skóry. Nigdy dotąd nawet nie potrafiłby sobie czegoś podobnego wyobrazić. Gdy ściskał zdjęcie palcami, czuł każde wygięcie linii papilarnych, każdą pętelkę i okółek, najdrobniejsze zgrubienie i równie maleńki rowek na skórze opuszków zdawały się mieć swój własny niezwykle wrażliwy system zakończeń nerwowych.
206
Nie umiał pojąć czy przetworzyć wszystkich danych, które płynęły do niego z fotografii. Był poruszony jej gładkością, ale również tysiącami mikroskopijnych, niewidocznych dla gołego oka zagłębień na powierzchni papieru, dotknięciem barwników, utrwalaczy i innych chemikaliów, z których był skomponowany obraz cmentarza. Po chwili, w dotyku, choć nie dla oka, obraz zyskał na głębi, jakby nie była to po prostu dwuwymiarowa fotografia, lecz okno z widokiem na cmentarz, okno, przez które mógł sięgnąć ręką. Czuł na palcach ciepło letniego słońca, czuł dotyk granitu, brązu i ukłucia trawy. Stało się coś jeszcze dziwniejszego: poczuł teraz kolor, jakby w jego mózgu skrzyżowały się przewody i poplątały zmysły. Powiedział: „Niebieski”, i uderzył go nagle oślepiający wybuch światła, a po chwili, jakby z oddali, usłyszał własny głos: „Jasny”. Wrażenie błękitu i światła stało się szybko realnym, wizualnym doznaniem: sala bankietowa zaczęła blednąc i pogrążać się w jasnoniebieskiej mgiełce. Dysząc ciężko, upuścił fotografię, jakby ożyła w jego dłoniach. Błękitna jasność skurczyła się do rozmiarów małego punkcika w centrum jego pola widzenia, jak obraz na ekranie telewizora po wyłączeniu odbiornika. Ten punkcik zmniejszał się coraz bardziej, w końcu trwał jeszcze przez chwilę – podobna do gwiazdki kropeczka światła – ale po
chwili błysnął w absolutnej ciszy i zniknął. Rosę Tucker nachyliła się ku niemu. Joe wpatrywał się w jej władcze oczy – i dostrzegł coś nowego. Tak, smutek i żal pozostały. Współczucie i inteligencja również. Ale zauważył coś jeszcze – czy też wydawało mu się, że zauważył. Jakąś częścią swej istoty ta kobieta pędziła ku stromemu urwisku, jakby niesiona na grzbiecie oszalałego rumaka-obsesji, i chciała pociągnąć go za sobą. Zdawało się, że czyta w jego myślach. –To, czego się boisz, Joe, nie ma nic wspólnego ze mną. Boisz się otworzyć swój umysł na coś, w co przez całe życie nie chciałeś uwierzyć. –Twój głos – zauważył – ten szept, powtarzające się zwroty: „Otwórz swe serce, otwórz swój umysł", działają jak hipnoza. –Wcale w to nie wierzysz – zaprzeczyła z typowym dla siebie spokojem. –Coś jest na tym zdjęciu – posłyszał w swym głosie nutkę rozpaczy. –Co masz na myśli? –Substancję chemiczną. –Nie. –Halucynogenny narkotyk, wchłaniany przez skórę. –Nie. –Coś, co wchłonąłem przez skórę – upierał się – wprawiło mnie w odmieniony stan świadomości. Otarł dłonie o sztruksową marynarkę.
207
–Żadna substancja nie mogłaby przeniknąć do twojego krwiobiegu tak szybko. Ani wpłynąć na twój umysł w ciągu zaledwie kilku sekund. –Tego nie wiem. –Ale ja wiem. –Nie jestem farmakologiem. –Więc skonsultuj się z jakimś specjalistą – zaproponowała bez cienia złośliwości. –Cholera. Gniewała go, choć nie wiedział dlaczego, tak jak poprzednio nie umiał powiedzieć, dlaczego złości go Barbara Christman. Im bardziej się irytował, tym ona była spokojniejsza. –Doznałeś synestezji. –Czego? Rosę Tucker, w której obudził się naukowiec, wyjaśniła: –Synestezji. Występowanie różnych wrażeń zmysłowych przy bodźcu działającym tylko na jeden zmysł. –Bełkot. –Wcale nie. Rozlega się na przykład kilka taktów znanej ci melodii, ale zamiast je słyszeć, widzisz jakiś kolor albo czujesz związany z muzyką zapach. Jest to dość rzadkie zjawisko, ale większość ludzi na widok tych fotografii doznaje czegoś takiego, jest to też powszechne wśród mistyków. –Mistycy! – niemal splunął na podłogę. – Nie jestem mistykiem, doktor Tucker. Jestem, albo byłem, reporterem kryminalnym. Dla mnie liczą się tylko fakty. –Synestezja nie jest tylko rezultatem manii religijnej, jeśli to masz na myśli, Joe. To naukowo udokumentowane doznanie, występujące nawet wśród ateistów. Trzeźwo myślący ludzie też niejednokrotnie uważają że to przejaw wyższego stanu świadomości.
Jej oczy, przedtem jak chłodne jeziora, teraz wydawały się rozpalone. Odwrócił wzrok, bojąc się, że dosięgnie go jej wewnętrzny ogień. Nie był pewien, czy dostrzegał w niej zło, czy też tylko chciał je dostrzec. Czuł się całkowicie zdezorientowany. –Gdyby to naprawdę był jakiś środek przenikający przez skórę – tłuma czyła z iście diabelskim spokojem – efekt nie ustąpiłby tak nagle. Nie odezwał się, pogrążony w wewnętrznym chaosie. –Ale gdy upuściłeś zdjęcie, efekt zniknął. Ponieważ to, z czym się zetknąłeś, nie ma nic wspólnego z iluzją. –Gdzie jest Nina? – dopytywał się. Rosę wskazała na zdjęcie, które teraz leżało między nimi na stole. –Popatrz. Zobacz. –Nie. –Nie bój się. Wzbierał w nim dziki gniew. Ten sam, który tak niedawno go przestraszył. Teraz też wzbudzał w nim lęk, ale Joe nie potrafił nad nim zapanować.
208
–Gdzie jest Nina, do diabła? –Otwórz swe serce – powiedziała cicho.
–Bzdura. –Otwórz swój umysł. –Jak bardzo? Aż będę miał pustkę w głowie? Czy tego chcesz? Dała mu czas, by się uspokoił. Potem odparła: –Niczego nie chcę, Joe. Spytałeś mnie, gdzie jest Nina. Chcesz się do wiedzieć czegoś o swojej rodzinie. Dałam ci fotografię, żebyś mógł zoba czyć. Więc mogłeś zobaczyć. Jej wola była silniejsza niż jego opór. Po chwili znów sięgnął po zdjęcie. –Przypomnij sobie to uczucie – zachęcała go. – Pozwól, by znów cię ogarnęło. Nie powróciło jednak, choć obracał fotografię na wszystkie strony. Wodził po gładkim obrazie opuszkami palców, ale nie mógł wyczuć granitu, brązu, trawy. Przywoływał błękit i jasność, ale już nie powróciły. Odrzucił fotografię z niechęcią. –Nie wiem, po co w ogóle to robiłem. Irytująco spokojna, uśmiechnęła się ze współczuciem i wyciągnęła do niego dłoń. Nie odpowiedział jej podobnym gestem. Złościło go jej zachowanie, zatrącające według niego o filozofię New Age, ale jednocześnie czuł, że w jakiś sposób zawiódł Michelle, Chrissie i Ninę, gdyż nie umiał po raz drugi pogrążyć się w tej widmowej, błękitnej jasności. Z drugiej strony jeśli to doznanie było tylko halucynacją wywołaną środkami chemicznymi albo hipnozą to było pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, a powtórne pogrążenie się w tym śnie na jawie nie mogłoby przywrócić do życia tych, których nieodwracalnie utracił. W jego umyśle królował chaos. –Wszystko w porządku – powiedziała Rosę. – Nasycona fotografia zazwyczaj wystarcza. Ale nie zawsze. –Nasycona?
–W porządku, Joe. W porządku. Czasem trafia się ktoś… ktoś taki jak ty… a wówczas jedynym przekonującym dowodem staje się kontakt galwaniczny. –Nie wiem, o czym mówisz. –O dotyku. –Jakim dotyku? Zamiast odpowiedzieć, Rosę podniosła zdjęcie i zaczęła mu się przyglądać, jakby umiała bez trudu dostrzec coś, czego Joe w ogóle nie był zdolny zauważyć. Jeśli w jej sercu i myślach pojawił się zamęt, to dobrze go skrywała, gdyż wydawała się cicha niczym wiejski staw o bezwietrznym zmroku. Jej spokój tylko rozpalił gniew Joego. –Gdzie jest Nina, do diabła? Gdzie jest moja mała córeczka?
209
Wsunęła spokojnie fotografię z powrotem do kieszeni. –Przypuśćmy, Joe, że należałam do zespołu naukowców przeprowadzających serię rewolucyjnych eksperymentów medycznych i że niespodziewanie odkryliśmy coś, co mogłoby dowodzić, że istnieje pewna forma życia po śmierci.
–Mnie trzeba by przekonywać trochę dłużej niż ciebie. Jej delikatność stanowiła irytującą przeciwwagę dla jego opryskliwości. –Nie jest to taki szalony pomysł, jak się wydaje. Odkrycia biologii molekularnej i niektórych dziedzin fizyki dokonane w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci zdawały się wyraźnie wskazywać na istnienie stworzonego wszechświata. –Unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Gdzie trzymacie Ninę? Dlaczego kazaliście mi sądzić, że nie żyje? Jej twarz zachowała niemal nieziemski spokój, a głos był kojący. –Gdybyśmy dzięki nauce mogli poznać prawdę o życiu pozagrobowym, to czy naprawdę byś tego chciał? Większość ludzi bez wahania odparłaby „tak”, nie zastanawiając się, jak nieodwracalnie odmieniłaby ich ta wiedza, odmieniła wszystko, co do tej pory uważali za ważne, odmieniła ich przyszłość. I wówczas… A jeśli to objawienie miałoby w sobie coś niepokojącego? Chciałbyś poznać prawdę, nawet gdyby była w takim samym stopniu straszna co podnosząca na duchu, budząca grozę i radosna, głęboko niepojęta i oświecająca? –To dla mnie bełkot, pani doktor, wielkie nic, jak leczenie kryształami, kanały duchowe i małe stworki, które porywają ludzi do latających spodków. –Nie patrz powierzchownie. Staraj się zobaczyć. Jej spokój, przefiltrowany przez czerwone soczewki jego gniewu, wydawał się narzędziem manipulacji. Joe podniósł się z krzesła i zacisnął pięści. –Co wiozłaś ze sobą do Los Angeles i dlaczego Teknologik zabił trzystu trzydziestu ludzi, by cię powstrzymać? –Próbuję ci to powiedzieć. –Więc mi powiedz! Zamknęła oczy i skrzyżowała drobne, brązowe ręce, jakby czekając, aż ta rozszalała w nim burza przeminie, lecz jej łagodność tylko wzmagała wicher jego gniewu. –Horton Nellor. Niegdyś twój, a także i mój szef. Jaką on w tym gra rolę? – dopytywał się Joe. Milczała. –Dlaczego Delmannowie, Lisa, Nora Vadance i kapitan Blane popełnili
samobójstwo? I jakim cudem można uznać je za morderstwa, jak twierdzisz? Kim są ci ludzie na górze? O co tu u diabła chodzi? – Cały się trząsł. – Gdzie jest Nina? Rosę otworzyła oczy i spojrzała na niego z niespodziewaną troską. Jej spokój wreszcie się zachwiał. –Jacy ludzie na górze?
210
–Dwaj dranie, którzy pracują dla Teknologik albo jakiejś cholernej taj nej służby, czy czegoś tam jeszcze. Skierowała spojrzenie ku restauracji nad ich głowami. –Jesteś pewien? –Rozpoznałem ich, kiedy jadłem kolację. Rosę zerwała się z miejsca, wpatrując się w niski sufit, jakby była w tonącej łodzi podwodnej i w oczekiwaniu na pierwsze oznaki pękającego kadłuba rozpaczliwie obliczała wielkość mającego ją zgnieść straszliwego ciśnienia. –Jeśli dwóch jest w środku, to można założyć, że na zewnątrz są inni -dodał Joe. –Dobry Boże – wyszeptała.
–Mahalia spróbuje nas stąd wyciągnąć po zamknięciu restauracji. –Ona nie rozumie. Musimy wydostać się już teraz. –Zakryła drzwi do windy skrzynkami… –Nie obchodzą mnie ci ludzie ani ich cholerna broń – powiedziała Rosę, obchodząc stół. – Jeśli zejdą tu po nas, to trudno. Nieważne, że umrę w taki sposób, Joe. Ale wcale nie będą musieli tu schodzić. Jeśli wiedzą, że jesteśmy w tej chwili gdzieś na terenie budynku, mogą nas dopaść na odległość i zawładnąć nami. –Co? –Zawładnąć – powtórzyła ze strachem i ruszyła ku drzwiom, którymi wychodziło się na plażę. Podążając za nią zdesperowany, Joe dopytywał się: –Co to znaczy „zawładnąć”? Drzwi były zamknięte na dwie zasuwy. Rosę odsunęła górną. Położył dłoń na niższym zamku. –Gdzie jest Nina? –Zejdź mi z drogi. –Gdzie jest Nina? –Na litość boską, Joe… Po raz pierwszy Rosę wydawała się bezbronna i Joe zamierzał wykorzystać tę przewagę, by wydobyć z niej prawdę. –Gdzie jest Nina? –Później. Przyrzekam. –Teraz. Z góry dobiegł głośny łomot. Rosę westchnęła, odwróciła się od drzwi i ponownie wlepiła wzrok w sufit, jakby miał na nich w każdej chwili runąć. Joe usłyszał niosące się szybem dźwigu podniesione głosy Mahalii i dwóch czy trzech mężczyzn. Był pewien, że dobiegaj ący z góry hałas to dźwięk odsuwanych i odrzucanych pustych skrzynek i pojemników, które zasłaniały drzwi windy.
Wiedział, że gdy mężczyźni w skórzanych kurtkach zorientują się, że w budynku znajduje się niższa kondygnacja, domyśla się, że istnieje wyjście na
211
plażę. Może inni schodzili już z wysokiego urwiska, by odciąć Joemu i Rosę drogę ucieczki. Nie zważał na to. Patrząc jej prosto w twarz, zdecydowany za wszelką cenę uzyskać odpowiedź, straszliwie uparty, Joe nie ustępował. –Gdzie jest Nina? –Nie żyje – odparła. Zdawało się, że wypowiedziała te słowa z trudem. –Akurat. –Proszę, Joe… Był na nią wściekły, że go okłamuje, tak jak inni w ciągu minionego roku. –Akurat. Nic z tego. Za cholerę. Rozmawiałem z Mercy Ealing. Nina żyła tamtej nocy i teraz też żyje. –Jeśli wiedzą, że jesteśmy w budynku – powtórzyła Rosę głosem drżącym z niecierpliwości – to mogą nami zawładnąć. Jak Delmannami. Jak Lisa Jak kapitanem Blane’em! –Gdzie jest Nina? Znów rozległ się hałas – winda ożyła nagle i ruszyła z szumem maszynerii w górę.
–Gdzie jest Nina? Żarówki pod sufitem przygasły, prawdopodobnie winda pochłaniała zbyt dużo energii. Gdy światło utraciło moc, Rosę krzyknęła z przerażenia i rzuciła się na Joego, próbując zwalić go z nóg, po czym chwyciła go wściekle za rękę, by otworzyć dolną zasuwę przy drzwiach, którą cały czas przytrzymywał. Rozorała mu paznokciami skórę. Syknął z bólu i puścił zamek, a wtedy ona jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Owionęła ich pachnąca oceanem bryza. Rosę wybiegła w nocną ciemność. Joe popędził za nią szerokim i długim pomostem z drewna, nad którym górowała restauracja. Przy każdym kroku deski łomotały jak bęben. Szkarłatne słońce gdzieś nad Japonią zstępowało w krwawej poświacie do grobu. Niebo i morze na zachodzie przypominało dwa czarne ptaki, które stykają się w locie, ptaki o gładkich piórach i zmysłowych, pociągających jak śmierć kształtach. Rosę była już u podnóża schodów. Ruszając za nią Joe zobaczył dwa tarasy, którymi schodziło się do samej plaży. Rosę, ciemnoskóra i ubrana na czarno, niemal zniknęła w mrocznej geometrii schodów. Kiedy zeskoczyła na blady piasek, znów stała się widoczna. Pas wybrzeża rozciągał się w tym miejscu na jakieś trzydzieści metrów, a fosforyzujące, spienione fale szumiały wokół upiornie. Nikt się nie kąpał ani nie surfował na tej niesamowitej plaży, nie widać też było nigdzie ognisk ani lamp. Niebo na wschodzie przypominało chorobliwą żółć rozlaną na czarnej powierzchni, nieco wyżej unosiła się poświata nocnego miasta, nieruchoma i
212
pozbawiona sensu. Z okien restauracji padały na plażę bladożółte prostokąty okien, pokrywając piach pstrokacizną blasku. Joe nie próbował zatrzymać Rosę ani zmusić jej do wolniejszego biegu. Gdy się z nią zrównał, zwolnił kroku, by jej nie wyprzedzić. Stanowiła jedyne ogniwo łączące go z Niną. Irytował go jej jawny mistycyzm, nagłe przejście od spokoju do zabobonnego przerażenia; był wściekły, że teraz go okłamywała, choć wcześniej, na cmentarzu, kazała mu wierzyć, że w końcu powie całą prawdę. Jednak ich losy były ze sobą nierozerwalnie splecione, gdyż tylko ona mogła go zaprowadzić do córeczki. Gdy biegnąc po mokrym piachu na północ mijali narożnik restauracji, z prawej strony, spod urwiska ktoś ruszył naprzeciwko nich: cień w nocnej czerni, szybki i duży niczym pozbawiona rysów bestia, która ściga ludzi w koszmarach – prześladowca w korytarzach snu. –Uważaj! – Joe ostrzegł Rosę, ale i ona zobaczyła nadbiegającego wroga i już zdążyła zrobić unik. Joe starał się interweniować, kiedy rozpędzony ciemny kształt zastąpił Rosę drogę, ale zaskoczył go drugi mężczyzna, który rzucił się na niego od strony morza. Facet był wielki jak futbolista, więc obaj runęli na ziemię z takim impetem, że Joe niemal stracił oddech, dysząc chrapliwie. Szczęśliwie upadli z dala od linni wody, na głęboki i miękki piach. Joe wierzgał nogami, machał rękami, walił bezlitośnie kolanami, łokciami i stopami, aż wyturlał się spod swego prześladowcy i stanął na równe nogi. W tym momencie usłyszał, jak ktoś znajdujący się nieco dalej krzyczy do Rosę: „Nie ruszaj się, ty suko!”, a zaraz potem do jego uszu dotarł odgłos strzału, twardy i płaski. Nie chciał myśleć o wizgu, który przemknął po plaży w stronę pomrukującego morza, o Rosę z kulą w głowie i o tym, że na zawsze utracił Ninę, ale nie mógł obronić się przed tą myślą, która niczym piętno tkwiła mu w mózgu. Jego przeciwnik klął, podnosząc się z piasku. Joe odwrócił się gwałtownie w jego stronę, gotów zmierzyć się z niebezpieczeństwem, pełen nienawiści i szaleństwa, które przed dwudziestu laty wykluczyły go z ligi bokserskiej, pełen kipiącej wściekłości, która kazała mu dokonywać aktów zniszczenia w kościele – był teraz zwierzęciem, pozbawionym serca, szybkim jak kot i dzikim drapieżcą, reagował tak, jakby ten obcy był osobiście odpowiedzialny za kalectwo biednego, zreumatyzowanego Franka, jakby ten sukinsyn rzucił jakiś czar, by stawy ojca puchły i ulegały deformacji, jakby to on sączył kapitanowi Blane’owi do ucha eliksir szaleństwa. Joe kopnął faceta w krocze, a kiedy ten jęknął i zgiął się wpół, chwycił drania za głowę i jednocześnie walnął z całej siły kolanem w twarz, jak w balecie okrucieństwa. Posłyszał, jak nos tamtego pęka z chrzęstem, i poczuł ugryzienie. Mężczyzna runął do tyłu na piasek, dławiąc się, plując krwią chwytając oddech i płacząc jak małe dziecko, ale to nie wystarczało Joemu. Był teraz
dzikszy od zwierzęcia, dziki jak żywioły, był cyklonem gniewu, żalu i niezadowolenia. Kopnął tam, gdzie powinny być żebra, co zabolało go niemal tak samo jak człowieka leżącego na ziemi, gdyż Joe miał na nogach tylko adida-
213
sy, a nie buty o twardym czubku. Próbował stanąć przeciwnikowi na gardle i zmiażdżyć mu tchawicę, ale w ciemności stanął mu na piersiach. Nie bardzo sobie zdając sprawę z tego, co robi, ponowił próbę, by zabić tamtego, ale wtedy zaatakował go od tyłu trzeci napastnik. Joe runął twarzą na ziemię, przygnieciony ciężarem nowego wroga -czuł na sobie niemal sto kilo. Z wykręconą w bok głową plując piaskiem, próbował zrzucić z siebie mężczyznę, ale tym razem na dobre stracił oddech, a wraz z nim całą swą siłę, leżał więc bezradnie. Gdy rozpaczliwie starał się złapać powietrze, poczuł, jak jego napastnik przystawia mu do policzka coś zimnego i tępego; wiedział, co to jest, jeszcze nim usłyszał groźbę. –Jeśli chcesz, żebym rozwalił ci głowę, zrobię to – powiedział obcy, a w jego głosie słychać było zbrodniczą nutę. – Zrobię to, ty dupku. Joe przestał się opierać. Walczył tylko o oddech, lecz mężczyzny, który go przygniatał, nie zadowalała milcząca kapitulacja. –Odpowiedz mi, draniu. Czy chcesz, żebym rozwalił ci łeb? Chcesz? –Nie. –Naprawdę?
–Nie. –Będziesz grzeczny? –Tak. –Tracę cierpliwość. –W porządku. –Sukinsyn – powiedział obcy wściekle. Joe już się nie odezwał, tylko wypluł piasek i odetchnął głębiej, usiłując odzyskać siły i zapanować nad atakiem krótkotrwałego szaleństwa, które go ogarnęło. Gdzie jest Rosę? Mężczyzna, który siedział Joemu na plecach, też oddychał ciężko, zionąc czosnkiem. Dawał Joemu czas na odzyskanie spokoju, ale i sam zbierał siły. Pachniał wodąkolońską i dymem z papierosów. Co się stało z Rosę? –Teraz wstaniemy – powiedział mężczyzna. – Ja pierwszy. I cały czas będę do ciebie celował. Leż płasko, tak jak teraz, dokładnie tak jak teraz, dopóki nie stanę z boku i nie powiem ci, żebyś się podniósł. – Dla podkreślenia swych słów jeszcze mocniej przycisnął lufę do twarzy Joego, wiercąc nią niemal dziurę; Joe poczuł, jak wewnętrzna strona policzka wgniata mu się boleśnie w zęby. – Rozumiesz, Joe Carpenter? –Tak. –Mogę cię wykończyć i odejść, jak gdyby nigdy nic. –Jestem spokojny. –Nikt nie śmie mnie tknąć. –Ja na pewno nie. –Chodziło mi o to, że mam odznakę.
214
–Jasne. –Chcesz ją zobaczyć? Przypnę ją do twojej cholernej wargi. Joe nie powiedział nic więcej. Nie wołali „policja”, co wcale nie dowodziło, że są fałszywymi gliniarzami, tylko że nie życzą sobie rozgłosu. Mieli nadziej ę wykonać robotę szybko i czysto – i wynieść się, zanim musieliby wyjaśniać swoją obecność lokalnym władzom, co wplątałoby ich w machinę prawniczej biurokracji i mogło się skończyć kłopotliwymi pytaniami na temat uprawnień. Jeśli nie byli w ścisłym tego słowa znaczeniu pracownikami Teknologik, to na pewno stała za nimi jakaś władza federalna, ale wynurzając się z mroku nocy nie wrzeszczeli „FBI!” ani nie wykrzykiwali nazw żadnych innych służb, więc byli zapewne funkcjonariuszami jakiejś tajnej organizacji opłacanej przez rząd, który przeznaczał na te cele miliardy dolarów z niesławnego Tajnego Budżetu. W końcu nieznajomy puścił Joego, uniósł się na jedno kolano, a potem wstał i cofnął się o kilka kroków. –Na nogi. Podnosząc się z piasku, Joe stwierdził z ulgą, że jego wzrok szybko przyzwyczaja się do ciemności. Kiedy ledwie przed dwiema minutami wybiegł z sali bankietowej i ruszył plażą na północ, mrok wydawał mu się głębszy niż teraz. Im dłużej pozostawałby ślepy, tym trudniej by mu było dostrzec i wykorzystać szansę ucieczki. Choć przeciwnik nie miał już na głowie zawadiackiej panamy i choć wokół panowała ciemność, można go było bez trudu rozpoznać: gawędziarz. W białych spodniach i koszuli, z długimi siwymi włosami, zdawał się skupiać na sobie odrobinę światła, co nadawało mu wygląd zjawy na seansie spirytystycznym. Joe zerknął przez ramię na restaurację. Dostrzegł niewyraźne sylwetki gości przy stołach, ale oni chyba nie wiedzieli tego, co działo się na ciemnej plaży. Kopnięty w krocze, uderzony w twarz, unieszkodliwiony agent wciąż leżał rozciągnięty na piasku. Oddychał, ale krztusił się z bólu i wciąż pluł krwią. Próbował powstrzymać potok łez,
wykrzykując chrapliwym głosem przekleństwa. –Rosę! – zawołał Joe. –Zamknij gębę – nakazał ubrany na biało mężczyzna. –Rosę! –Zamknij gębę i odwróć się. Za plecami gawędziarza zamajaczył jeszcze jeden człowiek, którego kroki tłumił piasek, nie był to jednak wysłannik Teknologik, bo powiedział: –Trzymam magnum 0.44 desert eagle dwa centymetry od twojej głowy. Gawędziarz wydawał się równie zaskoczony jak Joe, który był wręcz ogłuszony takim obrotem spraw. –Wiesz, co to za broń? Wiesz, co pozostanie z twojej głowy? – mężczy zna kątem oka zerknął na magnum.
215
Wciąż fosforyzując jak duch, ale też równie jak zjawa bezsilny, gawędziarz, zaskoczony, nucił tylko jedno słowo: –Gówno.
–Jeden pocisk zetrze ją na proch, oderwie ci ten wielki łeb od szyi, ot co – groził mężczyzna. – Ta broń wywala drzwi razem z framugą. A teraz rzuć swoją spluwę Joemu pod nogi. Gawędziarz zawahał się. –Jazda. Udaj ąc arogancj ę, ten w białym ubraniu odrzucił broń, jakby nią gardził. Uderzyła głucho o piasek u stóp Joego. –Podnieś ją, Joe – powiedział wybawca z magnum. Schylając się, Joe zobaczył, że nieznajomy mężczyzna ogłuszył siwowłosego rewolwerem. Gawędziarz osunął się na kolana, potem oparł się jeszcze na dłoniach, ale runął na dobre dopiero po drugim uderzeniu i zarył twarzą w piach, chowając w niej nos jak bulwę. Nieznajomy z magnum – czarnoskóry mężczyzna ubrany od stóp do głów na czarno – pochylił się, by obrócić jego głowę i upewnić się, że nieprzytomny napastnik się nie udusi. Agent o zmasakrowanej kopniakiem Joego twarzy przestał kląć. Teraz, gdy nie mógł go już słyszeć żaden kompan, znów zaczął łkać bezradnie. –Chodźmy – powiedział czarnoskóry mężczyzna. Joe, na którym Mahalia i jej dziwaczna grupa amatorów robiły coraz większe wrażenie, spytał: –Gdzie jest Rosę? –Tędy. Mamy ją Odprowadzany łkaniem kontuzjowanego agenta, które rozchodziło się niesamowitym echem po plaży, Joe ruszył czym prędzej z czarnoskórym wybawcą na północ, tam, gdzie skierowała się Rosę, gdy ich zaatakowano. Niemal potknął się o jeszcze jednego nieprzytomnego mężczynę leżącego na piasku. Był to bez wątpienia ten pierwszy, który ich ścigał i który strzelił. Rosę wciąż była na plaży. Kryła się w czarnym jak atrament cieniu urwiska. Joe ledwie ją widział. Miał wrażenie, że kobieta skrzyżowała ręce na ramionach, jakby w tę łagodną, letnią noc drżała z zimna. Był zaskoczony falą ulgi, jaką poczuł na jej widok, nie tylko dlatego, że stanowiła jedyne ogniwo łączące go z Niną ale też po prostu dlatego, że była żywa i bezpieczna. Choć denerwowała go i gniewała, wciąż widział w niej kogoś wyjątkowego, gdyż pamiętał dobroć w jej oczach, jej delikatność i współczucie, kiedy ujrzał ją pierwszy raz na cmentarzu. Nawet w mroku i pomimo niskiego wzrostu można było w niej wyczuć niezwykłą, silną osobowość;
roztaczała wokół siebie aurę tajemniczości, ale także uporu i niezwykłej mądrości – dysponowała tą samą mocą, z jaką wodzowie i święci nakłaniali swych poddanych i wyznawców do niezwykłych czynów. I teraz, na brzegu nocnego morza, łatwo było uwierzyć, że wynurzyła się z oceanicznych głębin, oddychając równie łatwo powietrzem co wodą że wyszła na ląd, skrywając niezwykłe tajemnice innego królestwa.
216
Towarzyszył jej wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu. Jawił się w tym mroku jako ledwie niewyraźny kształt, tylko czupryna kręconych blond włosów świeciła nieznacznie jak pnącza fosforyzujących wodorostów. –W porządku, Rosę? – spytał Joe. –Trochę się… potłukłam – odparła głosem, w którym brzmiało napięcie i ból. –Słyszałem huk strzału. – Chciał jej dotknąć, ale nie był pewien, czy powinien to robić. Po chwili stwierdził, że trzyma ją w ramionach. Jęknęła z bólu. Joe chciał ją uwolnić ze swych objęć, ale poklepała go po plecach, by dać mu do zrozumienia, że pomimo swych obrażeń jest mu wdzięczna za okazaną troskę. –Czuję się świetnie, Joe. Nic mi nie będzie. W dali, na szczycie urwiska narastały krzyki. Od południa dobiegło wołanie pobitego agenta wzywającego słabym głosem pomocy. –Wynosimy się stąd – ponaglił ich blondyn. – Nadchodzą. –Kim jesteście? – spytała Rosę. Joe zdziwił się.
–Nie sąod Mahalii? –Nie – odparła Rosę. – Nigdy ich nie widziałam. –Ja jestem Mark – przedstawił się mężczyzna z jasnymi, kręconymi wło sami. – A to Joshua. Czarnoskóry – Joshua – powiedział coś, co brzmiało jak „Infmiface”. –Niech mnie diabli – wyrwało się Rosę. –Kto, co? Kim jesteście? – dopytywał się Joe. –W porządku, Joe – uspokoiła go Rosę. – Jestem zaskoczona, ale chyba niesłusznie. –Chyba walczymy po tej samej stronie, doktor Tucker – powiedział Joshua. – W każdym razie mamy tych samych wrogów. Gdzieś z oddali, wpierw cicho jak szmer serca, ale po chwili coraz wyraźniej, jak tętent kopyt pędzącego na oślep rumaka, dobiegło łup-łup-łup helikopterowego śmigła.
217
15
/^hoć nie ukradli niczego prócz swej wolności, pędzili jak złodzieje z I łupem wzdłuż urwiska,
które wznosiło się, opadało i znów wznosiło V^/pod niebo niczym wykres skaczącego poziomu adrenaliny w organizmie Joego. Kiedy uciekali, Mark na czele, a Rosę z tyłu, Joe słyszał, jak Joshua rozmawia z kimś podniesionym głosem. Zerknął przez ramię i zobaczył, że czarnoskóry mężczyzna trzyma w dłoni telefon komórkowy. Usłyszawszy słowo „samochód”, uświadomił sobie, że ich ucieczka jest przez kogoś planowana i kierowana. Kiedy już się wydawało, że umknęli, stukot helikopterowych łopat zamienił się w oślepiającą rzeczywistość, śmigłowiec wyłonił się od południa. Niczym promień rzucony przez diamentowe oko kamiennego boga rozgniewanego profanacją świętego miejsca, nocną ciemność przeszył strumień światła, który omiótł plażę. Palące spojrzenie zatoczyło łuk od piaszczystych zboczy aż do spienionej fali, i z powrotem, przesuwając się bezlitośnie w ich stronę. Ponieważ piasek u podnóża skał był miękki, zostawiali w nim bezkształtne odciski stóp. Jednak napowietrzni prześladowcy nie mogli wytropić ich po śladach. Plaża w tej okolicy nigdy nie była wygładzana, jak działo się to w miejscach bardziej uczęszczanych, więc wszędzie widniały wydeptane ścieżki. Gdyby natomiast szli bliżej linii wody, tam, gdzie morze wyrównywało i utwardzało piach, trasa ich ucieczki byłaby równie widoczna jak w blasku pochodni. Minęli kilka krętych i stromych podejść prowadzących do wielkich domów na szczycie urwiska, których murowane fasady przymocowano do zbocza stalowymi wspornikami, a części drewniane przykręcono wkrętami do
218
głębokich pylonów i poziomych, betonowych słupów. Joe raz zerknął przez ramię i zobaczył nad jakimiś schodami zastygły w górze helikopter, którego snop światła myszkował po stopniach i
poręczach. Przyszło mu do głowy, że od strony restauracji zdążyła już wyruszyć inna grupa pościgowa, która zapewne dotarła na piechotę do plaży, by metodycznie ją przeszukiwać. Jeśli Mark będzie prowadził ich nadal w tym samym kierunku, to w końcu znajdą się w pułapce, między helikopterem z przodu a pieszymi tropicielami z tyłu. Najwidoczniej ta sama myśl przyszła do głowy również Markowi, gdyż skierował ich niespodziewanie ku drewnianym schodom z sekwoi biegnącym przez wysoką konstrukcję, która przypominała rusztowanie wokół rakiet dawnego typu, z czasów, gdy Przylądek Kennedy’ego zwał się jeszcze Przylądkiem Canaveral. Wyglądało tak, jakby statek kosmiczny już odleciał, a pozostała jedynie obudowana ze wszystkich stron próżnia. Wspinając się pod górę, oddalali się od helikopetra, który jednak uparcie za nimi podążał. Dwa, cztery, sześć, osiem kondygnacji schodów zaprowadziło ich na podest, gdzie wydawali się straszliwie odsłonięci. W końcu helikopter zaczął krążyć niespełna trzydzieści metrów nad plażą – czyli jakieś dziesięć metrów nad ich głowami, gdyby stanęli na szczycie urwiska – i ledwie sto pięćdziesiąt metrów na południe od nich. Sąsiedni dom był pozbawiony zejścia na plażę, co sprawiało, że podest, na którym stali, był jeszcze bardziej wyeksponowany. Gdyby pilot, zamiast patrzeć w dół, na oświetlony reflektorem piasek plaży, spojrzał w prawo, w stronę szczytu urwiska, dojrzałby ich bez trudu. Wyższy podest był otoczony niemal dwumetrowym ogrodzeniem ze stalowych prętów, ostro zakrzywionych na zewnątrz, by uniemożliwić nieproszonym gościom wejście od strony plaży. Wzniesiono je dawno temu, gdy nie obowiązywały jeszcze lokalne przepisy. Helikopter znajdował się w tej chwili trochę ponad sto metrów na południe, i z wolna przesuwał się do przodu. Zdawało się, że tkwi w powietrzu niemal bez ruchu. Wycie silnika i klekotanie łopat śmigła było tak głośne, że Joe mógł porozumiewać się ze swymi towarzyszami tylko krzykiem. Trudno było pokonać ogrodzenie, z pewnościąnie przedostaliby się przez nie w ciągu minuty czy dwóch, jakie im jeszcze pozostały. Joshua wysunął się do przodu ze straszliwym magnum w dłoni, strzelił w zamek bramy, po czym otworzył ją kopnięciem. Ludzie w helikopterze nie mogli słyszeć huku broni, a domownicy musieli go uznać za hałas maszyny. W oknach panowała ciemność i wszystko było tak nieruchome, jakby dom świecił pustkami. Przeszli przez bramę i wkroczyli na rozległy, godny wielkiej posiadłości teren – niskie żywopłoty, rabaty róż, fontanny, w których akurat nie było wody, ścieżki wyłożone starymi płytami i oświetlone blaskiem miedzianych lamp ogrodowych w kształcie tulipanów, wielopoziomowe tarasy otoczone balustradami z piaskowca. Rosły tam też egipskie palmy i fikusy. Masywne
219
kalifornijskie dęby były podświetlone od dołu reflektorami punktowymi: z mroku wyłaniały się władcze, srebrzystoczarne rusztowania konarów o fantastycznych formach. Dzięki mistrzostwu iluminacji do żadnego zakątka nie docierał niepotrzebny odblask. Romantyczną posesję kryły splątane płachty cienia, zawiłe pasma jasności i nieprzeniknionego mroku, gdzie czwórka zbiegów była ukryta przed wzrokiem pilotów, choć helikopter zbliżał się już do szczytu urwiska, na którym wznosiła się posiadłość. Joe, który wszedł w ślad za Rosę i Markiem na najniższy taras, miał nadzieję, że na zewnątrz domu nie zainstalowano detektorów alarmowych reagujących na ruch. Gdyby swoją obecnością uaktywnili czujniki zawieszone wysoko na drzewach albo na szczycie ogrodzenia, nagły rozbłysk światła zwróciłby uwagę pilotów. Wiedział, jak trudno było nawet pojedynczemu człowiekowi umknąć przed spostrzegawczym okiem wprawnego i upartego pilota, zwłaszcza na stosunkowo otwartym terenie, takim jak ten, który nie oferował tylu kryjówek co miejski labirynt. Gdyby ich dostrzeżono, nie zdołaliby uciec. Już wcześniej niczym niesiona na skrzydłach mew, napływała od morza nadbrzeżna bryza; teraz wydawała się silniejsza. Był to jeden z tych gorących wiatrów zwanych Santa Anas, które rodziły się w górach na wschodzie, u progu pustyni Mojave. Był suchy, gwałtowny i przyprawiał ludzi o gniew. Wśród dębów narastał głośny szept, a liście wielkich palm posykiwały, grzechotały i trzaskały, jakby drzewa ostrzegały się nawzajem o szkwale, który mógł niebawem nadejść. Obawa Joego, że istnieje zewnętrzny system alarmowy, wydawała się nieuzasadniona – wspinali się pospiesznie po kolejnej kondygnacji kamiennych schodków prowadzących na wyższy taras. Teren wciąż był łagodnie oświetlony i przykryty płaszczem ochronnych cieni.
Daleko poza krawędzią urwiska widać był helikopter, który znajdował się teraz na tej samej wysokości co oni i podążał z wolna na północ. Uwaga pilotów wciąż skupiała się na plaży. Mark poprowadził ich obok wielkiego basenu. Oleiście czarna woda połyskiwała płynnymi arabeskami srebra, jakby pod powierzchnią przepływały ławice dziwnych ryb o fosforyzujących łuskach. Nagle Rosę potknęła się. Niemal upadła, ale odzyskała równowagę. Przystanęła chwiejąc się. –Wszystko w porządku? – spytał zaniepokojony Joe. –Tak, czuję się świetnie, nic mi nie będzie – zapewniła go, ale głos miała słaby i chwiały się pod nią nogi. –Jesteś ranna? – dopytywał się Joe, kiedy Mark i Joshua stanęli przy nich. –Lekkie draśnięcie – odparła. –Rosę… –Wszystko OK, Joe. To przez tę bieganinę i cholerne schody pod górę. Chyba nie jestem już w tak dobrej formie jak dawniej.
220
Joshua znów rozmawiał przyciszonym głosem przez telefon komórkowy. –Chodźmy – niecierpliwiła się. – Prędzej, prędzej, chodźmy. Poza urwiskiem, nad plażą, helikopter już prawie minął posiadłość.
Mark znów wysunął się na czoło, a Rosę ruszyła za nim energicznie. Przebiegli pod dachem loggii przylegającej do tylnej ściany domu, gdzie piloci helikoptera nie mogli już ich dojrzeć, po czym dotarli do narożnika domu. Zrobili ledwie jeden krok na ścieżce wijącej się przez niewielki zagajnik melaleukasów o włochatej korze, gdy znaleźli się nagle w oślepiająco jasnym strumieniu światła z dużej latarki. Wartownik, który zagradzał im drogę, zawołał: –Hej, kim u diabła… Działając bez wahania, Mark całym impetem ruszył na niego. Nieznajomy nie dokończył zdania i obaj mężczyźni aż jęknęli pod wpływem siły zderzenia. Latarka odbiła się od pnia, spadła na ścieżkę i zakręciła się na kamiennej płytce. Cienie zawirowały niczym wataha psów ścigających własny ogon. Mark obrócił gwałtownie wartownikiem, wykręcił mu rękę, zepchnął go brutalnie ze ścieżki i grządek, po czym walnął nim o ścianę domu tak mocno, że aż w najbliższym oknie zadrżała szyba. Joshua podniósł latarkę i skierował ją na mężczyzn. Joe zobaczył, że umundurowany wartownik to tęgi chłop, po pięćdziesiątce. Mark nie pozwalał mu podnieść się z kolan ani ruszyć głową, zmuszając do patrzenia w dół, na ziemię, by później nie mógł ich rozpoznać. –Nie jest uzbrojony – poinformował Joshuę. –Dranie – wypluł z nienawiścią w głosie wartownik. –Kabura przy kostce u nogi? – spytał Joshua. –Nie.
–Ci durni właściciele to cholerni pacyfiści czy coś w tym rodzaju. Nie chcą trzymać broni w domu, mnie też nie pozwalają. No i oto skutki – stwierdził wartownik. –Nie zrobimy ci krzywdy – zapewnił Mark, odciągając go od ściany i sadzając na ziemi, plecami do pnia drzewa. –Nie przestraszycie mnie – stawiał się wartownik, choć w jego głosie wyczuwało się lęk. –Psy? – dopytywał się Mark. –Wszędzie – odparł wartownik. – Dobermany.
–Kłamie – stwierdził z pewnością siebie Mark. Nawet Joe wyczuł blef. Joshua podał latarkę Joemu mówiąc: –Kieruj strumień światła w ziemię. Po chwili wyciągnął zza paska kajdanki. Mark nakazał wartownikowi wygiąć ręce do tyłu. Joshua spiął mu nadgarstki kajdankami, tak że mężczyzna został przykuty do niezbyt grubego pnia drzewa.
221
–Policja jest w drodze – mimo wszystko nie tracił rezonu wartownik. –Na pewno z dobermanami – rzucił Mark. –Dranie – powtórzył wartownik. Mark wyciągnął teraz rolkę bandaża. –Zagryź – nakazał. –Sam zagryź – jęknął mężczyzna w ostatnim beznadziejnym geście bra wury po czym zrobił to, co mu kazano. Joshua obwiązał głowę wartownika trzy razy taśmą samoprzylepną, mocując solidnie bandaż w jego ustach.
Mark odczepił od paska wartownika coś, co wyglądało jak pilot od telewizora. –Tym się otwiera bramę wjazdową? Wartownik warknął przez knebel coś nieprzyzwoitego. Zabrzmiało to jak bełkot. –Pewnie tak. Joshua uspokoił go: –Rozluźnij się. Nie ocieraj sobie nadgarstków. Nie zamierzamy obrabować domu. Naprawdę. Chcemy tylko tędy przejść. –Za pół godziny zadzwonimy na policj ę. Przyjadą i cię uwolnią – dorzucił Mark. –Na przyszłość spraw sobie psa – poradził Joshua. Oświetlając drogę latarką wartownika, Mark poprowadził ich ku frontowi domu. Kimkolwiek ci ludzie byli, Joe cieszył się, że sapo jego stronie. Posiadłość obejmowała co najmniej trzy akry. Ogromny dom stał w odległości siedemdziesięciu metrów od muru graniczącego z ulicą. Pośrodku kolistego podjazdu wznosiła się czteropoziomowa marmurowa fontanna: cztery szerokie muszle, każda podtrzymywana przez skaczące delfiny, duże u dołu, małe na górze. Muszle wypełniała woda, ale nie słychać było pompy ani szumu kaskady. –Poczekajmy tutaj – zaproponował Mark i poprowadził ich w stronę fontanny. Delfiny i muszle otaczał półmetrowy murek zwieńczony szerokim obramowaniem z wapienia. Rosę usiadła na brzegu – podobnie uczynili Joe i Mark. Joshua, zabrawszy ze sobą pilota, rozmawiając przez telefon komórkowy, ruszył w stronę głównej bramy. Ciepły wiatr Santa Ana, niczym ogar, gonił po ziemi liście i zwitki papierowej kory. –Jak się o mnie dowiedzieliście? – Rosę zwróciła się do Marka. –Gdy ktoś przystępuje do przedsięwzięcia z funduszem miliarda dolarów, podobnie jak my – odparł Mark – trudno to ukryć. Poza tym komputery i przetwarzanie danych to nasza specjalność. –Jakie to przedsięwzięcie? – spytał Joe.
222
Odpowiedzią było to samo tajemnicze słowo, które padło z ust Joshuy na plaży: „Infmiface”. – A co to znaczy? –Później, Joe – przyrzekła Rosę. – Mów dalej, Mark. –A zatem od samego początku naszego istnienia dysponujemy funduszami, które pozwalają śledzić obiecujące badania we wszystkich możliwych dyscyplinach nauki, i to na całym świecie, badania, które mogą doprowadzić do oczekiwanych przez nas odkryć. –Może tak – powiedziała Rosę – ale wy działacie dopiero od dwu lat, podczas gdy większa część moich badań przez ostatnie siedem lat była prowadzona w największej tajemnicy. –Pani doktor, przed ukończeniem trzydziestego siódmego roku życia zdążyła pani zajść tak daleko, że jej badania stanowiły obietnicę dla nauki, po czym nagle pani praca utknęła niemal w miejscu, od czasu do czasu ukazywały się tylko drobne publikacje. Była pani Niagarą inwencji, która wyczerpała się niemal w ciągu jednej nocy. –I czego to dowodzi? –To klasyczny przykład naukowca, który został zaangażowany przez Pentagon czy inną rządową organizację władną wprowadzić całkowitą blokadę informacji. Gdy dostrzegamy coś takiego, staramy się ustalić miejsce pracy naukowca, o którym słuch w ten sposób zaginął. W końcu zlokalizowaliśmy panią w Teknologik, jednak nie w którymś z jego powszechnie znanych i dostępnych instytutów. W głęboko ukrytym, biologicznie zabezpieczonym kompleksie niedaleko Manassas, w Wirginii. Zajmowała się pani czymś, co nosi kryptonim „Projekt 99”.
Joe, słuchając uważnie rozmowy, zobaczył, że na końcu długiego podjazdu otwiera się elektronicznie sterowana ozdobna brama. –Co wiecie o Projekcie 99? – spytała Rosę. –Zbyt mało – przyznał Mark. –Jakim cudem wiecie cokolwiek? –Kiedy powiedziałem, że śledzimy aktualne badania na całym świecie, nie chodziło mi o publikacje i dane, do których ma dostęp każda biblioteka naukowa. –Innymi słowy penetrujecie systemy komputerowe, włamujecie się do nich, niszcząc zabezpieczenia – stwierdziła bez nienawiści w głosie Rosę. –Jeśli trzeba. Nie robimy tego dla zysku. Nie wykorzystujemy finansowo informacji, które zdobywamy. To po prostu nasza misja, poszukiwania, dla których powołano nas do życia. Joe był zdumiony własną cierpliwością. Choć dowiadywał się różnych rzeczy, najważniejsza tajemnica pozostawała nadal głęboko ukryta. Mimo to był gotów czekać na odpowiedź. Niesamowite doświadczenie z polaroidem wstrząsnęło nim. Teraz, gdy miał czas zastanowić się nad tym, co się wydarzyło, synestezja wydała się zaledwie preludium jakiegoś objawienia, które miało się okazać o wiele bardziej wstrząsające i uczące pokory, niż sobie to
223
wyobrażał. Wciąż pragnął poznać prawdę, ale teraz instynkt ostrzegał go, by dawkował ją po trochu, zamiast poddać się jednej miażdżącej wszystko fali. Joshua przeszedł przez otwartą
bramę i stanął na poboczu Pacific Coast Highway. Nad wschodnimi wzgórzami widać było nabrzmiały, żółtopomarańczo-wy księżyc. Zdawało się, że ciepły wiatr napływa właśnie z tamtej strony. –Byłaś jednym z tysięcy naukowców, których pracę śledziliśmy, choć wzbudzałaś nasze szczególne zainteresowanie w związku z najwyższą tajno ścią Projektu 99 – ciągnął Mark. – Rok temu opuściłaś Manassas, zabierając ze sobą jakiś fragment badań i w ciągu nocy stałaś się najbardziej poszuki waną osobą w kraju. Nawet po domniemanej śmierci w katastrofie tego sa molotu w Colorado. Jeszcze wtedy… szukało cię mnóstwo ludzi, z użyciem znacznych środków. Próbowali odszukać martwą kobietę, co wydało nam się dość niezwykłe. Rosę milczała, nie zachęcając go do mówienia. Sprawiała wrażenie zmęczonej. Joe ujął jej dłoń. Drżała, ale uścisnęła go, jakby chciała zapewnić, że nic jej nie jest. –Później zaczęliśmy przechwytywać raporty pewnej tajnej służby… raporty mówiące o tym, że żyjesz i działasz w okolicy Los Angeles, i że kontaktujesz się z rodzinami, które straciły bliskich w katastrofie samolotu. Prowadziliśmy też własną obserwację. Mamy w tym doświadczenie. Niektórzy z nas to byli wojskowi. W każdym razie można powiedzieć, że obserwowaliśmy obserwatorów, którzy śledzili ludzi takich jak Joe. A teraz… postąpiliśmy chyba dobrze. –Tak. Dziękuję – odparła. – Ale nie wiecie, w co się wpakowaliście. Nie znajdziecie tu chwały… jest tylko straszne niebezpieczeństwo. –Doktor Tucker – nalegał Mark – jest nas teraz dziewięć tysięcy ludzi. Wszyscy całkowicie poświęciliśmy się temu, co robimy. Nie boimy się. Wydaje nam się, że mogłaś odkryć coś niezwykłego, i że jest to całkiem inne od tego, czego oczekiwaliśmy. Jeśli naprawdę dokonałaś tego przełomu… Jeśli ludzkość znalazła się w punkcie zwrotnym dziejów, kiedy wszystko radykalnie i nieodwołalnie się zmienia… to jesteśmy twymi sprzymierzeńcami. –Chyba tak – zgodziła się. Łagodnie, lecz uparcie przekonując ją o łączącej ich wspólnocie celów, Mark ciągnął: –Pani doktor, oboje sprzeciwiamy się siłom ignorancji, strachu i chciwości, które pragną by świat pozostał w mroku.
–Pamiętaj, że niegdyś dla nich pracowałam. –Ale przestałaś. Z Pacific Coast Highway skręcił samochód i zatrzymał się obok Joshuy, który do niego wsiadł. Z tyłu nadjechał jeszcze jeden wóz, który, podobnie jak ten pierwszy, przejechał przez bramę i ruszył w stronę domu. Rosę, Mark i Joe wstali, gdy oba samochody – ford, a za nim mercedes -objechały fontannę i zatrzymały się tuż przed nimi. Joshua otworzył w for-
224
dzie drzwi po stronie pasażera, a zza kierownicy wysiadła młoda brunetka. Mercedesa prowadził jakiś Azjata około trzydziestki. Wszyscy zebrali się wokół Rosę Tucker. Stali przez chwilę w milczeniu. Bezustannie narastający wiatr przemawiał nie tylko szelestem listowia, graniem świerszczy w gałęziach krzewów czy głuchą, podobną do dźwięków fletu muzyką dochodzącą spod okapów dachu. Radował się również własnym głosem: niesamowitym zawodzeniem, które mroziło słuchaczy, podobnym do przytłumionego, ale przerażającego wołania kojotów, ścigających swą ofiarę w jakimś kanionie nocy. W świetle reflektorów drżąca zieleń rzucała nerwowe cienie, a blednący coraz bardziej księżyc przeglądał się w lśniącej karoserii samochodów. Joe, obserwując tych ludzi, którzy z kolei przyglądali się Rosę, zdał sobie sprawę, że patrzą na nią nie tylko z ciekawością ale i z podziwem, a nawet zachwytem, jakby była kimś nadzwyczajnym. Kimś świętym.
–Jestem zaskoczona, widząc was wszystkich w cywilu – powiedziała Rosę. Uśmiechnęli się, a Joshua powiedział: –Dwa lata temu, gdy zapoczątkowaliśmy tę misję, staraliśmy się utrzymać to w tajemnicy. Nie chcieliśmy przyciągać uwagi mediów… gdyż uważaliśmy, że nie zostaniemy właściwie zrozumiani. Nie przewidzieliśmy jednak, że będziemy mieć wrogów. I to wrogów tak bezwzględnych. –Tak potężnych – dodał Mark. –Sądziliśmy, że wszyscy będą chcieli poznać odpowiedzi, których poszukujemy – gdybyśmy je kiedykolwiek znaleźli. Teraz już wiemy, że tak nie jest. –Niewiedza to szczęście, dla którego niektórzy ludzie potrafią zabijać -odparła kobieta. –A więc rok temu – opowiadał Joshua – zaczęliśmy ubierać się w specjalne szaty, by odwrócić od siebie uwagę. Ludzie widzą w nas sektę – albo tak im się wydaje. Łatwiej się nas akceptuje jako fanatyków. Można nas zaszufladkować i wtłoczyć w jakiś schemat. Jako sekta jesteśmy mniej denerwujący. Szaty. –Nosicie szaty, golicie głowy – stwierdził zaskoczony Joe. –Owszem, niektórzy z nas robią to od roku i tylko oni są widoczni. To właśnie miałem na myśli, gdy powiedziałem, że szaty służą odwróceniu uwagi: szaty, ogolone głowy, kolczyki w uszach, jawne enklawy w miastach. Pozostali zeszli do podziemia. Tam możemy realizować nasze dzieło bez obawy, że ktoś nas szpieguje, prześladuje czy infiltruje. –Chodź z nami – zwróciła się do Rosę młoda kobieta. – Wiemy, że być może znalazłaś drogę, i chcemy, byś bez przeszkód ujawniła ją światu. Rosę podeszła do niej i położyła jej dłoń na policzku, powtarzając gest, jaki na cmentarzu uczyniła wobec Joego. –Niewykluczone, że przyłączę się do was niebawem, ale nie dzisiaj. Potrzebuję więcej czasu, by pomyśleć, zaplanować. Poza tym chcę jak naj-
225
szybciej spotkać się z dziewczynką – dzieckiem, które stanowi centrum tego przełomu. Nina, pomyślał Joe, a serce zadrżało mu jak cienie poruszanych wiatrem drzew. Rosę zbliżyła się do Azjaty i jego też dotknęła. –Mogę powiedzieć wam tylko tyle… Stoimy na progu, którego istnienie przewidzieliście. Przejdziemy przez te wrota, może nie jutro ani pojutrze, ani też w przyszłym tygodniu, ale zapewne w najbliższych latach. Podeszła do Joshuy –Ujrzymy wspólnie, jak świat zmienia się na zawsze, zaniesiemy świa tło wiedzy tam, gdzie istnieje wielka, mroczna samotność ludzkiej egzysten cji. Gdy nadejdzie czas. W końcu zbliżyła się do Marka. –Przypuszczam, że sprowadziłeś dwa wozy, dla mnie i dla Joego. –Tak. Ale mieliśmy nadzieję… Położyła mu dłoń na ramieniu. –Niebawem, lecz nie dzisiejszej nocy. Mam pilne sprawy, Mark. Wszystko, co chcemy osiągnąć, jest poza naszym zasięgiem do chwili, gdy spotkam się z tą małą dziewczynką o której
wspomniałam. –Gdziekolwiek się znajduje, zabierzemy cię do niej. –Nie. Joe i ja musimy dotrzeć tam sami, i to szybko. –Możecie wziąć forda. –Dzięki. Mark wyciągnął z kieszeni jednodolarowy banknot i wręczył Rosę. –Numer serii składa się z ośmiu cyfr. Skreśl czwartą, a pozostałe siedem utworzy numer telefonu na obszarze oznaczonym kodem 310. Rosę schowała banknot do kieszeni dżinsów. –Kiedy będziesz gotowa przyłączyć się do nas albo jeśli znajdziesz się w kłopotach, zadzwoń pod ten numer i spytaj o mnie. Zjawimy się, bez wzglę du na to, gdzie będziesz. Pocałowała go w policzek. –Musimy jechać. – Zwróciła się do Joego. – Poprowadzisz? –Tak. –Mogę wziąć twój telefon komórkowy? – spytała Joshuę. Podał go jej. Gdy wsiadali do forda, wokół uderzały wściekle skrzydła wiatru. Kluczyki były w stacyjce. Rosę, zatrzaskując drzwi, westchnęła: „O Jezu” i pochyliła się do przodu, łapiąc oddech. –Jednak jesteś ranna. –Mówiłam ci. Trochę oberwałam. –Gdzie? –Musimy przejechać przez miasto – Rosę zignorowała jego pytanie. – Ale nie chcę zbliżać się do restauracji Mahalii.
226
–Możesz mieć złamane żebro. Usiadła prosto, a jej oddech trochę się wyrównał. –Dranie nie odważą się ustawić na drodze blokady bez porozumienia z lokalnymi władzami, a na to nie mają czasu. Ale mogę się założyć, że będą obserwować przejeżdżające wozy. –Jeśli masz złamane żebro, ryzykujesz przebicie płuca. –Joe, do diabła, nie mamy czasu. Musimy ruszać, jeśli chcemy uratować naszą dziewczynkę. Wlepił w nią wzrok. –Ninę? Napotkała jego spojrzenie. –Tak, Ninę – odparła, jednak na jej twarzy pojawił się strach. Odwróciła głowę. –Możemy skierować się na północ, jadąc Pacific Coast Highway – powiedział. – Potem ruszymy w głąb lądu wzdłuż Kanan-Dume Road. To lokalna trasa, która dochodzi do Augora Hills. Stamtąd możemy zjechać na 101 i ruszyć na wschód, w kierunku 210. –Niech będzie. Czwórka ludzi o przyprószonych księżycowym blaskiem twarzach i zmierzwionych wiatrem włosach stała na tle skaczących delfinów i rozedrganych drzew, patrząc na pasażerów forda. Joe dostrzegł w tej scenie coś podnoszącego na duchu, ale i złowieszczego, nie potrafił jednak
określić, jakie skojarzenia są źródłem tych wrażeń. Czuł tylko, że noc pulsuje tajemniczą siłą, która wymykała się jego zrozumieniu. Wszystko, na czym zatrzymywał wzrok, zdawało się mieć ogromne znaczenie, jakby znalazł się nagle w stanie wyższej świadomości. Nawet księżyc wyglądał inaczej niż zwykle. Kiedy Joe wrzucił bieg i ruszył sprzed fontanny, młoda kobieta przystawiła dłoń do szyby tuż przy twarzy Rosę Tucker. Rosę zrobiła to samo. Młoda kobieta płakała, jej miła twarz połyskiwała w blasku księżyca łzami. Szła obok samochodu, później, gdy nabierał szybkości, zaczęła biec, cały czas trzymając dłoń na szybie; dopiero, gdy minęli bramę, została w tyle. Joe poczuł się tak, jakby wcześniej, w którymś momencie tej nocy, stanął przed lustrem szaleństwa, zamknął oczy, przeniknął na drugą stronę i znalazł się w królestwie snu. Nie chciał jednak wracać przez srebrną powierzchnię zwierciadła do starego, szarego świata. Akceptował ten inny świat, być może dlatego, że oferował mu on coś, czego pragnął ponad wszystko i co mógł znaleźć tylko po tej stronie lustra – nadzieję. Rosę Tucker, niemal leżąc na fotelu obok, stwierdziła: –To chyba przekracza moje siły, Joe. Jestem taka zmęczona i tak bardzo się boję. Tylko ktoś wyjątkowy mógłby udźwignąć ten ciężar. –Mnie wydajesz się wyjątkowa – zauważył. –Zepsuję wszystko – odparła wystukując numer na słuchawce telefonu
227
komórkowego. – Boję się, że nie starczy mi sił, by otworzyć wrota i przeprowadzić nas na
drugą stronę. –Pokaż mi te wrota, zdradź, dokąd prowadzą, a ja ci pomogę – zapew nił. Pragnął, by przestała mówić metaforami i podała mu suche fakty. – Dla czego Nina gra tak istotną rolę w tej całej sprawie? Gdzie ona jest, Rosę? Rosę mówiła do słuchawki: –To ja. Zabierz Ninę. Zabierz ją natychmiast. Nina. Rosę słuchała przez chwilę, a potem powtórzyła z mocą: –Nie. Teraz, zabierz ją teraz, w ciągu najbliższych pięciu minut, nawet prędzej, jeśli ci się uda. Skojarzyli mnie z Mahalią… tak, i to pomimo wszel kich środków ostrożności. Teraz to tylko kwestia czasu, i to niezbyt długie go, kiedy dotrą i do ciebie. Nina. Joe zjechał z Pacific Coast Highway na lokalną drogę do Augora Hills, podążając przez nie zasłane łoże ciemnej okolicy, skąd porywisty wiatr Santa Ana gnał fale bladego kurzu. –Zabierz ją do Big Bear – nakazała Rosę swojemu rozmówcy. Big Bear. Od chwili, gdy Joe rozmawiał w Colorado z Mercy Ealing -czyżby to było niecałe dziewięć godzin wcześniej? – Nina pojawiła się z powrotem na świecie, cudownie przywrócona do życia, lecz ukryta w jakimś niedostępnym zakątku. Wkrótce jednak miała przybyć do miasta Big Bear leżącego nad brzegiem jeziora o tej samej nazwie, do znanego mu dobrze kurortu w pobliskich górach San Bernardino. Teraz, gdy usłyszał nazwę miejscowości, w której przebywała, jej powrót wydał mu się bardziej realny. Wypełniło go tak słodkie uczucie oczekiwania, że chciał krzyczeć. Milczał jednak, powtarzając w myślach nazwę miasta, jakby obracał na wszystkie strony błyszczącą monetę: Big Bear. Rosę mówiła do telefonu: – Jeśli będę mogła… dotrę tam za kilka godzin. Kocham cię. Jedź. Natychmiast. Przerwała połączenie, położyła telefon na siedzeniu, zamknęła oczy i oparła się o drzwi. Joe uświadomił sobie, że rzadko posługiwała się lewą ręką która spoczywała na jej udzie. Nawet w przyćmionym świetle tablicy rozdzielczej dostrzegał, że zaciśnięta dłoń lekko drży.
–Co z twoją ręką? –Daj już spokój Joe. To miło, że się o mnie troszczysz, ale zaczynasz mnie męczyć. Jak tylko dotrzemy do Niny, będę OK. Milczał przez jakiś kilometr. Potem poprosił: –Opowiedz mi wszystko. Zasłużyłem na to, by wiedzieć. –Tak, zasłużyłeś. To niezbyt długa historia… Od czego mam zacząć?
228
16
ielkie, kolczaste kule szarłatu obrabowane z zieleni przez bezlitosne słońce zachodniego wybrzeża, oderwane od swych korzeni przez niszczycielską suchość kalifornijskiego lata, wydarte z ziemnych siedlisk przez wyjący wiatr Santa Ana, wyskakiwały z głębokich kanionów i przelatywały przez wąską szosę, srebrnoszare w świetle reflektorów. Był to dziwnie melancholijny widok – rodziny ostowatych szkieletów niczym wygłodzeni i znękani uciekinierzy szukający schronienia przed okrutnym losem. –Zacznij od tamtych ludzi. Co to za sekta? – spytał Joe. Wymówiła jej nazwę: „Infmiface”. –To skrót od „Interface with the Infmite”, interfejs, połączenie z nieskończonością. Ale nie są sektą, nie w tym znaczeniu, jakie przypisujesz temu słowu.
–To kim są? Zamiast odpowiedzieć, poruszyła się na fotelu, starając się przyjąć wygodniejszą pozycję. Spojrzała na zegarek i spytała: –Możesz jechać szybciej? –Nie po tej drodze. A w ogóle, lepiej zapnij pas. –Boli mnie lewy bok. – Zmieniwszy pozycję spytała: – Czy mówi ci coś nazwisko Loren Pollack? –Geniusz komputerowy. Biedny facet, taki drugi Bill Gates. –Tak go czasem nazywa prasa, zgadza się. Ale nie sądzę, by słowo „biedny” pasowało do człowieka, który zaczął od niczego, a zanim skończył czterdziesty drugi rok życia, miał już siedem miliardów dolarów. –Może i tak. Zamknęła oczy i prawym bokiem oparła się o drzwi. Czoło zrosił jej pot, ale głos wciąż miała silny.
229
–Dwa lata temu Loren Pollack przeznaczył miliard dolarów na założenie fundacji, którą nazwał „Infmiface”. Wierzy, że wiele dziedzin nauki dzięki badaniom prowadzonym przy użyciu nowej
generacji superszybkich komputerów, zbliża się do odkryć, które pozwolą nam obcować z rzeczywistością Stwórcy. –Jednak wygląda mi to na sektę. –Och, mnóstwo ludzi uważa Pollacka za wariata. Ale ten człowiek odznacza się wyj ątkową umiej ętnością łączenia w jedną całość badań różnorodnych nauk – i ma wizję. Musisz wiedzieć, że istnieje cały odłam współczesnej fizyki, który dostrzega dowody na to, że wszechświat został stworzony. –A teoria chaosu? – spytał Joe marszcząc brwi. – Zawsze sądziłem, że to coś przełomowego. –Teoria chaosu wcale nie głosi, że wszechświat jest przypadkowy i bezładny. To nadzwyczaj rozbudowana koncepcja, która, między innymi, rejestruje zaskakująco złożone relacje w pozornie chaotycznych systemach, jak na przykład pogoda. Wejrzyj głęboko w jakikolwiek chaos, a dostrzeżesz w nim ukryte regularności. –Prawdę mówiąc, nie mam o tym zielonego pojęcia – przyznał. – Moja wiedza opiera się tylko na filmach. –Większość filmów to maszynki do produkowania głupoty, podobnie jak polityka. Więc… gdyby Pollack był tutaj, to by ci powiedział, że zaledwie osiem lat temu nauka szydziła z religijnej koncepcji stworzenia wszechświata ex nihilo, z niczego. Wszyscy wiedzieli, że nie da się stworzyć czegoś z niczego, byłoby to pogwałceniem praw fizyki. Dziś rozumiemy znacznie więcej ze struktury molekularnej, a fizycy zajmujący się cząsteczkami tworzą materię ex nihilo bezustannie. – Wciągnęła chrapliwie powietrze przez zaciśnięte zęby, pochyliła się do przodu, otworzyła schowek i zaczęła grzebać w jego zawartości. – Miałam nadzieję, że znajdę aspirynę czy coś takiego. Pochłonęłabym wszystko. –Możemy się gdzieś zatrzymać… –Nie. Jedź dalej. Po prostu jedź. Do Big Bear jest jeszcze kawał drogi… – Zamknęła schowek, ale wciąż była pochylona, jakby ta pozycja przynosiła jej ulgę. – W każdym razie fizyka i biologia to dwie dziedziny, które najbardziej fascynują Pollacka, zwłaszcza biologia molekularna. –Dlaczego akurat biologia molekularna? –Gdyż im lepiej poznajemy żywe istoty na poziomie molekularnym, tym jaśniej rozumiemy, że wszystko zostało inteligentnie zaprojektowane. Ty, ja, ssaki, ryby, owady, rośliny, wszystko. –Zaraz, zaraz. Czy w ten sposób nie zaprzeczasz ewolucji? –Nie całkiem. Bez względu na to, dokąd zawiedzie nas biologia molekularna, znajdzie się miejsce i na darwinowską teorię ewolucji, choć może inaczej rozumianą i zmodyfikowaną. –Nie należysz chyba do fundamentalistów, którzy wierzą że dokładnie pięć tysięcy lat temu
zostaliśmy stworzeni z gliny i umieszczeni w Raju.
230
–Z pewnością nie. Ale teoria Darwina została przedstawiona w 1859 roku, jeszcze nim dysponowaliśmy jakąkolwiek wiedzą na temat struktury atomu. Darwin sądził, że najmniejszą cząstką istoty żywej jest komórka, którą uważał za skupisko zorganizowanego białka. – Białka? Nie rozumiem. –Uważał, że powstanie tej podstawowej formy materii ożywionej zawdzięczamy najprawdopodobniej przypadkowemu procesowi chemicznemu, a pochodzenie gatunków może być wyjaśnione przez ewolucję. Dziś wiemy, że komórki są niezwykle złożonymi strukturami o tak precyzyjnych mechanizmach, że nie sposób uwierzyć w ich naturalną przypadkowość. –Wiemy? Chyba już dawno nie byłem w szkole. –Nawet w kwestii pochodzenia gatunków… No cóż, dwa aksjomaty teorii Darwina – ciągłość natury i zasada przystosowania się – w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat nigdy nie zostały potwierdzone przez choćby jedno empiryczne odkrycie. –Teraz już naprawdę cię nie rozumiem. –Pozwól, że ujmę to inaczej. – Wciąż siedziała pochylona, wpatruj ąc się ciemne wzgórza i coraz jaśniejszą poświatę nad rozległymi przedmieściami. – Wiesz, kto to jest Francis Crick? –Nie. –To biolog molekularny. W 1962 razem z Mauricem Wilkinsem i Jamesem Watsonem dostał
Nobla z medycyny za odkrycie struktury przestrzennej DNA – podwójnej spirali. Od tego czasu każdy postęp w genetyce, a także odkrycia niezliczonych rewolucyjnych metod leczenia, których będziemy świadkami w ciągu najbliższych dwudziestu lat, to wszystko ma swoje źródło w dokonaniach Cricka i jego współpracowników. Crick to naukowiec z krwi i kości, żaden spirytualista czy mistyk. Ale wiesz, co zasugerował kilka lat temu? Że życie na ziemi mogło zostać zaprojektowane przez pozaziemską inteligencję. –Nawet mądrale czytają popularnonaukowe pisma, co? –Chodzi o to, że Crick nie mógł pogodzić tego, co wiemy obecnie na temat złożoności struktury molekularnej organizmów żywych, z teorią doboru naturalnego, ale nie chciał sugerować istnienia Stwórcy w jakimkolwiek sensie duchowym. –A zatem… odwołajmy się do nieśmiertelnych kosmitów o Boskich atrybutach. –Ale to niczego nie wyjaśnia, rozumiesz? Nawet jeśli każda forma życia na tej planecie została zaprojektowana przez pozaziemskie istoty… kto z kolei zaprojektował te istoty? –Odwieczny problem kury i jajka. Roześmiała się cicho, ale jej śmiech przeszedł szybko w kaszel, który z trudem stłumiła. Przesunęła się do tyłu, znów opierając się o drzwi, lecz gdy zasugerował, że potrzebna jej pomoc medyczna, spojrzała na niego gniewnie.
231
Kiedy zapanowała nad oddechem, znów zaczęła mówić: –Loren Pollack wierzy, że celem ludzkiego wysiłku intelektualnego,
celem nauki, jest poszerzenie naszego pojmowania wszechświata, nie tylko po to, by zapewnić nam lepszą kontrolę nad środowiskiem czy zaspokoić ciekawość, lecz rozwiązać zagadkę istnienia, którą postawił przed nami Bóg. –A rozwiązując ją, sami staniemy się jak bogowie. Uśmiechnęła się, choć grymas bólu nie zniknął z jej twarzy. –Mówisz teraz jak Pollack. On uważa, że dożyjemy chwili, kiedy jakiś przełom w nauce dowiedzie istnienia Stwórcy. Coś, co będzie jak… interfejs z nieskończonością. Sprawi to, że zniknie rozłam między duchem a nauką wyzwoli nas z wątpliwości i strachu, uleczy z uprzedzeń i nienawiści, zjednoczy nasz gatunek w poszukiwaniu zarówno duchowej, jak i umysłowej doskonałości. –Jak w Star Trek. –Nie rozśmieszaj mnie, Joe. To zbyt bolesne. Joe pomyślał o Gemie Fittichu, sprzedawcy używanych samochodów. Obaj, zarówno Pollack, jak i Fittich wyczuli zbliżający się koniec świata – takiego świata, jaki znali – tyle że Fittich widział nadciągającą falę jako coś mrocznego, zimnego i niszczycielskiego, podczas gdy Pollack jako najczystsze światło. –A zatem Pollack – ciągnęła – założył „Infmiface”, by ułatwić owo poszukiwanie, by śledzić badania na całym świecie, zwracając szczególną uwagę na projekty o pewnym… no cóż, o matafizycznym aspekcie, którego sami naukowcy mogą nie dostrzegać. By mieć pewność, że ważne odkrycia sąudostępniane innym badaczom. By zachęcać do realizacji programów, które mogłyby prowadzić do przełomu, jaki od dawna przepowiadał.
–A więc „Infmiface” nie jest religią. –Nie. Pollack uważa, że religie liczą się o tyle, o ile uznają istnienie stworzonego wszechświata i Stwórcy, ale później grzęzną w zawiłych interpretacjach tego, czego oczekuje od nas Bóg. A Bóg w przekonaniu Pollacka, oczekuje od nas, byśmy pracowali wspólnie nad poznaniem, zrozumieniem i odkrywaniem kolejnych warstw wszechświata, byśmy Go szukali… aż staniemy się do Niego podobni. Minęli już ciemne wzgórza. Znów pojawiły się przedmieścia i wjazd na trasę, która miała ich zawieść na wschód. Skręcając i kierując się ku Glendale i Pasadenie, Joe powiedział: –Ja nie wierzę w nic. –Wiem. –Żaden miłosierny Bóg nie pozwoliłby na takie cierpienie. –Pollack powiedziałby, że błąd twojego rozumowania bierze się z zawężonego widzenia ludzkiej istoty. –Może Pollack ma głowę pełną bzdur. Joe nie umiał powiedzieć, czy Rosę znów zaczęła się śmiać, czy też złapał ją kolejny atak kaszlu, w każdym razie potrzebowała znacznie więcej czasu niż poprzednio, by odzyskać panowanie nad sobą.
232
–Musisz iść do lekarza – nalegał. Była uparta. –Jakakolwiek zwłoka… i Nina umrze. –Nie każ mi wybierać między… –Nie ma żadnego wyboru. W każdym razie nie z mojego punktu widze nia. Jeśli to mam być ja albo Nina… to ona jest ważniejsza. Bo ona jest przyszłością. Jest nadzieją.
Pomarańczowy księżyc stracił swój rumieniec, po czym włożył surową białą maskę rozbawionego mima. Ruch w ten niedzielny wieczór był spory gdyż mieszkańcy Los Angeles powracali z Vegas i innych rejonów pustyni, zaś mieszkańcy tamtych okolic zmierzali w przeciwnym kierunku, od strony miasta i jego plaż: bezustannie przemieszczające się rzesze ludzkie w ciągłym poszukiwaniu szczęścia, które trwało zazwyczaj bardzo krótko, weekend albo jedno popołudnie. Joe, zmieniając co chwila pas ruchu, jechał tak szybko i ostro, jak tylko pozwalały na to warunki. Starał się jednak pamiętać, że nie wolno mu ryzykować spotkania z drogówką. Samochód nie był zarejestrowany ani na jego nazwisko, ani na nazwisko Rosę. Nawet gdyby zdołali udowodnić, że to pożyczony wóz, straciliby mnóstwo cennego czasu. –Co to jest Projekt 99? – spytał. – Co oni do diabła robią w tym podziemnym kompleksie niedaleko Manassas? –Słyszałeś o Projekcie Ludzkiego Genomu? –Tak. Przypominam sobie okładkę „Newsweeka”. O ile dobrze zrozumiałem, naukowcy starają się ustalić, co kontroluje każdy z ludzkich genów. –Największe przedsięwzięcie naukowe naszych czasów – uzupełniła Rosę. – Opracowanie mapy ludzkich genów i wyszczególnienie sekwencji łańcuchów DNA dla każdego z nich. Czynią ogromne postępy. –Odkrywają nowe metody leczenia dystrofii mięśniowej, stwardnienia rozsianego… –Raka i w ogóle wszystkiego, to tylko kwestia czasu. –Uczestniczysz w tym?
–Nie. W każdym razie nie bezpośrednio. My, zatrudnieni przy Projekcie 99, mieliśmy bardziej niezwykłe zadanie. Szukaliśmy genów, które zdają się być związane z wyjątkowymi zdolnościami. –Mozart, Rembrandt albo Michael Jordan? –Nie. Nie chodzi o talent twórczy ani sportowy. Chodzi o zdolności paranormalne. Telepatia. Telekineza. Pyrokineza. To długa i dziwna lista. Jego reakcja była typowa dla reportera kryminalnego, a nie człowieka, który dopiero co był świadkiem jakiegoś niewytłumaczalnego zjawiska. –Nikt nie ma takich zdolności. To science fiction.
233
–Niektórzy ludzie osiągają bardzo dobre wyniki w przeróżnych testach ujawniających zdolności psychiczne. Przewidują, jaka karta zostanie wyciągnięta z talii. Na którą stronę upadnie moneta. Przesyłają na odległość obrazy. –Coś, czym się zajmują na Duke University –Znacznie więcej. Kiedy znajdujemy ludzi, którzy osiągają szczególnie dobre wyniki w tych testach, pobieramy im próbkę krwi. Studiujemy ich strukturę genetyczną. Zajmujemy się też dziećmi mającymi zdolność wywoływania niezwykłych zjawisk. –Na przykład? –Chodzi o fenomen poltergeista, wykluczając naturalnie oszustwa. Choć wydaje się dziwny, tak naprawdę nie ma żadnego związku z duchami. W niektórych domach, gdzie znajduje się jedno
lub więcej dzieci, można obserwować fruwanie przedmiotów dookoła pokoju i ektoplazmiczne zjawy. Sądzimy, że te zjawiska są wywoływane właśnie przez dzieci. One po prostu nieświadomie wykorzystują zdolności, o których same nie mają pojęcia. Jeśli udaje się nam dotrzeć do takich dzieci, pobieramy od nich próbki krwi. Gromadzimy bibliotekę niezwykłych typów genetycznych, poszukujemy wspólnych cech łączących ludzi, którzy wywołują wszelkiego typu zjawiska paranormalne. –1 co odkryliście? Milczała, być może czekając, aż przeminie kolejny atak bólu, choć jej twarz ujawniła więcej duchowego niż fizycznego cierpienia. –Całkiem sporo. Joe wiedział, że gdyby w wozie było dostatecznie dużo światła i gdyby mógł spojrzeć na swe odbicie w lusterku, zobaczyłby, jak jego opalenizna znika, a twarz powleka się księżycową bielą: nagle pojął, co kryje się za Projektem 99. –Zajmowaliście się nie tylko badaniem tego typu zjawisk. –Nie. Nie tylko. –Stosowaliście wyniki badań w praktyce. –Tak. –Ilu ludzi pracuje nad Projektem? –Ponad dwustu. –Tworzą potwory – stwierdził drewnianym głosem. –Ludzi – poprawiła. – Tworzą w laboratoriach ludzi. Przez jakiś czas milczała. Potem znów się odezwała: –Masz rację. – A po następnej pauzie dodała: – Choć prawdziwymi potworami są ci spośród nas, którzy je stworzyli.
Ogrodzony i strzeżony teren, znany jako Quartermass Institute, obejmuje tysiąc osiemset akrów wiejskich okolic Wirginii: pagórkowate łąki, gdzie
234
pasą się samy, ciche zagajniki brzóz i buków – ostoja drobnej zwierzyny żyjącej poza zasięgiem broni myśliwskiej, stawy, po których pływają kaczki, i trawiaste pola pełne wysiadujących jaja siewek. Choć ochrona wydaje się symboliczna, żadne zwierzę większe od królika nie umknie czujnikom rejestrującym ruch i zmiany temperatury, mikrofonom i kamerom, które wysyłają nieskończony strumień danych do komputera przeprowadzającego bezustanną analizę. Nieproszeni goście zdarzają się tu rzadko, myśliwi albo nastolatki szukające przygód są zatrzymywani, zanim odejdą sto metrów od miejsca, w którym wkroczyli na teren. Mniej więcej w geograficznym środku tego spokojnego obszaru wznosi się sierociniec, ponury dwupiętrowy budynek z cegły, który przypomina szpital. Przebywa w nim obecnie czterdzieścioro ośmioro dzieci, wszystkie poniżej szóstego roku życia, choć niektóre wydają się starsze. Wszystkie urodziły się bez udziału matek i ojców, narodziły się w sensie jedynie chemicznym. Żadne z nich nie zostało poczęte z miłości, żadne też nie wyszło na świat z kobiecego łona. Jako płody przebywały w sztucznych łonach, zanurzone w owodniowym płynie przygotowywanym w laboratorium. Jak szczury i małpy czy też psy, którym otwiera się czaszki i podczas eksperymentów związanych z centralnym systemem nerwowym eksponuje się mózg, jak wszelkie zwierzęta służące nauce, sieroty te nie mają imion. Opiekunowie – począwszy od członków ochrony, pełniących też rolę kucharzy, aż do naukowców, którzy sprowadzili je na świat – muszą pozostać emocjonalnie obojętni, by móc właściwie wykonać swąpracę. Dzieci sąoznaczone literami i zakodowanymi numerami, które wskazują określony indeks w bibliotece genetycznej Projektu 99, skąd wyselekcjonowano ich nadzwyczajne zdolności. Tutaj, na drugim piętrze, w południowozachodnim narożniku domu, w pojedynczym pokoju przebywa ATX-12-23. Ma cztery lata, jest osobnikiem katatonicznym i nie panuje nad
odruchami fizjologicznymi. Czeka w kołysce, ubrudzona własnymi ekskrementami, aż przewinie ją pielęgniarka. Nigdy się nie skarży. ATX-12-23 nie wypowiedziała nigdy ani jednego słowa, nie wydała też nawet najsłabszego dźwięku. Jako niemowlę nigdy nie zapłakała. Siedzi nieruchomo wpatrzona w przestrzeń, czasem się ślini. Jej mięśnie uległy częściowemu zanikowi, choć trzy razy w tygodniu jest poddawana ćwiczeniom ruchowym. Gdyby jej twarz ożywiła się choć na chwilę, byłaby piękna, ale niezmienna tępota rysów nadaje jej przerażający wygląd. Kamery obserwują każdy fragment pokoju i rejestrują obraz przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, co może wydać się marnowaniem taśmy – z wyj ątkiem tych zdarzających się od czasu do czasu chwil, kiedy martwe przedmioty otaczające ATX-12-23 ulegają ożywieniu. Gumowe kulki w różnych kolorach unoszą się albo wirują w powietrzu, przelatują od ściany do ściany lub przez dziesięć czy dwadzieścia minut krążą nad głową dziecka. Światło przygasa i rozbłyskuje, godziny na zegarze elektronicznym pędzą w oszalałym tempie, a pluszowy miś, którego dziewczynka nigdy nie dotknęła, maszeruje czasem
235
po pokoju na swoich klocowatych nogach, jakby był wyposażony w jakiś mechanizm umożliwiający poruszanie się. A teraz zejdźmy niżej, na pierwsze piętro, do trzeciego pokoju na wschód od windy, gdzie mieszka pięcioletni osobnik płci męskiej, KSB-22-09, który nie odznacza się żadnym ani umysłowym, ani fizycznym defektem. Wręcz przeciwnie, to pełen życia rudowłosy chłopiec o współczynniku inteligencji równym geniuszowi. Uwielbia się uczyć, codziennie uczestniczy w intensywnych zajęciach i już teraz osiąga poziom dziewiątoklasisty. Ma mnóstwo zabawek, książek i filmów na wideo, poza tym uczestniczy w kontrolowanych zabawach z innymi sierotami, gdyż twórcy projektu przywiązują dużą wagę do tego, by wszyscy osobnicy, których władze umysłowe i sprawność fizyczna są w normie, wychowywali się w możliwie zwyczajnym środowisku i atmosferze, biorąc oczywiście pod uwagę wszelkie ograniczenia Instytutu. Czasem, gdy bardzo się postara (a czasem bez żadnego wysiłku), KSB-
22-09 może sprawić, by małe przedmioty – ołówki, łożyska, spinacze, choć jak dotąd nic większego od szklanki – znikały. Po prostu znikały. Wysyła je gdzieś, w miejsce, które nazywa „Sama Ciemność”. Nie potrafi sprowadzić ich z powrotem ani wyjaśnić, co może oznaczać „Sama Ciemność", choć nie lubi tego miejsca. Często trzeba go usypiać, gdyż miewa wyraziste koszmary, w których wysyła bezwiednie siebie, kawałek po kawałku, do „Samej Ciemności” – najpierw kciuk, potem duży palec u nogi, następnie lewą stopę, ząb i jeszcze jeden ząb, oko z oczodołu, który robi się nagle pusty, w końcu ucho. Ostatnio KSB-22-29 doznaje zaników pamięci i napadów szaleństwa, które, jak się sądzi, są spowodowane długotrwałym zażywaniem środka nasennego. Z czterdziestu ośmiu sierot przebywających w Instytucie tylko siedmioro zdradza jakiekolwiek zdolności paranormalne. Jednakże pozostałych czterdziestu jeden twórcy programu nie uważają za porażki. Każdy z siedmiu wybrańców po raz pierwszy ujawnił swój talent w różnym wieku – między jedenastym miesiącem a piątym rokiem życia. Nie można zatem wykluczyć, że wielu spośród czterdziestu jeden pozostałych osobników rozwinie się dopiero w nadchodzących latach, być może nie wcześniej niż przed dramatyczną zmianą w chemicznym składzie ciała, jaka zachodzi w okresie dojrzewania. Naturalnie ci, którzy dorosną nie przejawiając żadnego wartościowego talentu, muszą zostać usunięci z programu, gdyż zasoby finansowe Projektu 99, choć ogromne, nie sąniewyczerpane. Jego twórcy nie określili jeszcze, w którym momencie to nastąpi. Choć Joe wyczuwał pod palcami twardy plastik mokrej od potu kierownicy, choć słyszał znajomy odgłos silnika, a koła trzymały się dobrze nawierzchni, czuł się tak, jakby przeszedł w inny wymiar, tak perfidnie amorficzny i wrogi rozsądkowi jak surrealistyczne krajobrazy Sahyadora Dali.
236
Gdy zaczęło w nim narastać przerażenie, przerwał Rosę. –To miejsce, które opisujesz, jest piekłem. Ty… nie mogłaś uczestniczyć w czymś takim. Nie jesteś do tego zdolna. –Czyżby? –Nie. Jej głos, w miarę mówienia, cichł coraz bardziej, jakby siłę tej kobiety stanowiły sekrety, które skrywała. Wraz z ich ujawnianiem opuszczała ją żywotność, tak jak Samsona z każdym uciętym puklem włosów opuszczały siły. W jej narastaj ącym zmęczeniu wyczuwało się słodką ulgę, jak przy konfesjonale, ale także słabość, którą zdawała się akceptować, i cień rozpaczy. –Jeśli nie jestem do tego zdolna teraz… to wówczas byłam. –Ale jak? I dlaczego? Jak mogłaś angażować się w te… te okropności? –Duma. Chciałam udowodnić, że jestem tak dobra, jak sądzili, dostatecznie dobra, by przyjąć to bezprecedensowe wyzwanie. Podniecenie. Dreszcz emocji wywołany świadomością że uczestniczę w programie, którego budżet przewyższa finanse Projektu Manhattan. Dlaczego ludzie, którzy zbudowali bombę atomową, pracowali nad nią… wiedząc, co robią? Ponieważ jeśli my tego nie zrobimy, zrobi to ktoś inny w innej części świata, nie mamy wyjścia, musimy być pierwsi, by ocalić się przed nimi. –Ocalić się, sprzedając własne dusze? – spytał. –Nie mam na swoją obronę nic, co mogłoby mnie usprawiedliwić -powiedziała Rosę. – Ale jest prawdą że kiedy zgodziłam się w tym uczestniczyć, nikt nie wiedział, że eksperymenty zajdą tak daleko, że zastosujemy wyniki naszych badań z takim… zapałem. Wchodziliśmy w to stopniowo, etapami… a potem wszystko potoczyło się siłą rozpędu. Zamierzaliśmy obserwować rozwój pierwszego osobnika w czasie drugiego trymestru życia płodu – ale nie uznawaliśmy go za prawdziwą istotę ludzką. Nie mieliśmy więc wrażenia, że eksperymentujemy na osobie. A kiedy doprowadziliśmy jedno z dzieci do całkowitego rozwoju płodowego… zauważyliśmy intrygujące anomalie w wykresie encefalografu, co mogło dowodzić istnienia uprzednio nie znanych funkcji umysłowych. Musieliśmy więc utrzymywać je przy życiu, żeby zobaczyć, co osiągnęliśmy, zobaczyć, czy udało nam się przyspieszyć ewolucję o jeden gigantyczny krok. –Jezu. Choć spotkał tę kobietę po raz pierwszy dopiero przed trzydziestoma sześcioma godzinami, budziła w nim uczucia niejednoznaczne i intensywne – od niekłamanego uwielbienia, poprzez strach, aż do odrazy, która jednak zrodziła także żal, gdyż dojrzał w niej teraz zalążki ludzkiej słabości, tak widocznej w nim samym. –Chciałam się wycofać już na dość wczesnym etapie – powiedziała –
ale zaproszono mnie na prywatną rozmowę z szefem programu, który dał mi do zrozumienia, że nie ma mowy o rezygnacji. Okazało się, że to dożywotnia posada. Już sama próba odejścia z Projektu 99 oznaczała samobójstwo i na rażenie życia bliskich.
237
–Nie mogłaś pójść z tym do prasy, ujawnić wszystkiego, doprowadzić do zamknięcia tego całego interesu? –Bez konkretnego dowodu nie mogłam, a wszystko, co miałam, kryło się w mojej głowie. Jednak dwaj moi koledzy mieli pomysł, jak to wszystko zakończyć. Jeden z nich doznał akurat wylewu. Drugi został trzykrotnie postrzelony w głowę przez przypadkowego przestępcę, którego nigdy nie schwytano. Byłam jakiś czas tak przygnębiona, że zastanawiałam się, czy nie popełnić samobójstwa i nie zaoszczędzić im kłopotu. Ale wówczas… pojawiła się CCY-21-21…
Najpierw, rok przed CCY-21-21, przychodzi na świat męski osobnik SSW-89-58. Wykazuje zdumiewające zdolności w każdej dziedzinie, a jego historia powinna mieć dla ciebie ogromne znaczenie ze względu na twoje ostatnie przeżycia i kontakty z ludźmi, którzy się zadźgali albo dokonali sa-mospalenia – i z powodu tragedii w Colorado. Przed ukończeniem czterdziestu dwu miesięcy SSW-89-58 wykazuje już zdolności językowe przeciętnego studenta pierwszego roku college’u i potrafi przeczytać trzystustronicową książkę w ciągu minimum jednej a maksimum trzech godzin, zależnie od stopnia trudności
tekstu. Wyższa matematyka przychodzi mu z taką samą łatwością jak zjedzenie porcji lodów, podobnie jak nauka obcych j ęzyków, począwszy od francuskiego, a skończywszy na japońskim. Jego fizyczny rozwój też przebiega w przyspieszonym tempie i przed ukończeniem czterech lat SSW-89-58 osiąga wzrost i proporcje siedmiolatka. Oczekuje się po nim zdolności paranormalnych, ale badacze sązaskoczeni skaląbardziej powszednich talentów – w tym na przykład umiejętnością odtworzenia każdego utworu na pianinie już po jednokrotnym wysłuchaniu – i szybkością rozwoju fizycznego, który nie został zaprogramowany genetycznie. Kiedy 89-58 zaczyna zdradzać zdolności paranormalne, okazuje się, że jest nimi obdarzony w sposób, który przekracza najśmielsze oczekiwania. Jego pierwszym niezwykłym osiągnięciem jest umiejętność widzenia na odległość. Dla zabawy opisuje badaczom pokoje w ich własnych domach, których nigdy nie odwiedził. Oprowadza ich po muzeach, w których nigdy nie był. Kiedy pokazuje mu się fotografię pewnej góry w stanie Wyoming, wewnątrz której znajduje się supertajne centrum dowództwa lotnictwa strategicznego, opisuje z najdrobniejszymi szczegółami tablice ze schematem rozmieszczenia pocisków, znajdujące się w pomieszczeniu operacyjnym. Uważa się go za materiał na szpiega o nieocenionej wręcz wartości – dopóki, na szczęście stopniowo, nie odkrywa, że z taką samą łatwością, z jaką wchodzi do odległych pokoi, może przeniknąć do wnętrza ludzkiego umysłu. Przejmuje władzę nad swoim głównym opiekunem, każe mu się rozebrać do naga, po czym, piejącego jak kogut, wysyła na korytarze sierocińca. Kiedy to, co
238
zrobił, wychodzi na jaw, zostaje surowo ukarany. Kara wzbudza jego sprzeciw, głęboki bunt i nienawiść. Tej nocy prowadzi obserwację domu opiekuna, po czym z odległości sześćdziesięciu kilometrów wchodzi w jego umysł. Posługując się ciałem tego człowieka morduje jego żonę i córkę, a potem jego samego zmusza do samobójstwa. Po tym incydencie SSW-89-58 zostaje
ujarzmiony potężną dawką środka usypiającego wystrzelonego ze specjalnego karabinu. Podczas tej akcji giną dwaj pracownicy Instytutu. Następnie przez osiem dni jest utrzymywany w stanie snu, podczas gdy zespół naukowców pospiesznie projektuje i nadzoruje budowę odpowiedniego pomieszczenia dla swego pupila – pomieszczenia, które umożliwi mu życie, a jednocześnie zagwarantuje odpowiednią nad nim kontrolę. Część personelu domaga się natychmiastowej likwidacji SSW-89-58, jednak po zastanowieniu propozycja ta zostaje odrzucona. Każde przedsięwzięcie ma swoich krytyków. Wejdźmy teraz do pomieszczenia ochrony znajdującego się w południowo-wschodnim narożniku na parterze. W tym miejscu – jako pracownik Instytutu – musisz poddać się kontroli trzech strażników, którzy przebywają tu zawsze, bez względu na porę. Komputer zidentyfikuje cię po odciskach palców i porówna twój wzór siatkówki z tym, który zakodowano, gdy po raz pierwszy zgłosiłeś się do pracy. Zjeżdżasz w dół windą, mijając po drodze pięć podziemnych kondygnacji, gdzie toczy się większość prac nad Projektem 99. Jednakże ciebie interesuje poziom szósty, a także niższe. Ruszasz długim korytarzem do samego końca i przechodzisz przez szare, stalowe drzwi. Znajdujesz się w zwykłym pokoju z prostymi meblami, gdzie przebywa trzech mężczyzn z ochrony, z których żaden nie zwraca na ciebie uwagi. Ludzie ci zmieniają się co sześć godzin, gdyż muszą reagować prawidłowo na wszystko, co się tu dzieje, a także na wszelkie niuanse w zachowaniu kolegów. Na jednej ze ścian dostrzegasz ogromne okno, które łączy to pomieszczenie z sąsiednim. Za szybą możesz często zobaczyć doktorów Louisa Błotna lub Keitha Ramlocka – albo obu naraz – przy pracy, gdyż to oni są twórcami SSW-89-58 i nadzorują badanie i wykorzystanie jego talentów. Gdy nie ma akurat żadnego z nich, w pogotowiu oczekuje co najmniej trzech ich najbliższych współpracowników. SSW-89-58 nigdy nie jest pozostawiany bez opieki.
Zjeżdżali właśnie z międzystanowej drogi numer 210 na międzysta-nową 10, gdy Rosę przerwała swą opowieść. –Słuchaj, Joe, możesz rozejrzeć się za stacją benzynową? Muszę skorzystać z toalety.
239
–Coś nie w porządku? –Nie. Po prostu… muszę iść do toalety. Nie lubię marnować czasu. Chcę jak najszybciej dotrzeć do Big Bear. Ale nie chcę też zmoczyć sobie majtek. Bez pośpiechu. Wytrzymam jakieś dziesięć kilometrów. –W porządku. I znów zaczęła oprowadzać go po siedzibie Instytutu pod Manassas, jakby widziała na odległość.
Proszę dalej, do ostatniego pomieszczenia, gdzie stoi skomplikowany pojemnik, w którym żyje obecnie 89-58 i w którym, jeśli nie zajdą żadne nieprzewidziane i fatalne w skutkach wydarzenia, spędzi resztę swego nienaturalnego życia. Jest to coś w rodzaju sarkofagu, przypominającego nieco stalowe płuca, w jakich trzymano niegdyś ofiary polio. Jak orzech w skorupie, 89-58 jest całkowicie zamknięty – tkwi między dwiema miękkimi niczym materac, dopasowanymi do kształtu ciała połówkami kapsuły, która wyklucza wszelki ruch, nawet jednym palcem, pozwalając jedynie na zmiany w wyrazie twarzy i drobne drgnienie – których i tak nikt nie widzi. Powietrze jest mu dostarczane przez rurkę w nosie bezpośrednio ze stojącej na zewnątrz butli tlenowej. Jest też naszpikowany licznymi przewodami od kroplówek, tkwiącymi w obu ramionach i lewym udzie, przez które otrzymuje jedzenie, odpowiednio zbilansowane płyny i różnorodne leki, które jego opiekunowie uznają za konieczne. Jest bezustannie cewnikowany, by zapewnić efektywne wydalanie nieczystości. Gdyby któraś z kroplówek czy innych przewodów zapewniających ciągłość życia obluzowała się lub przestała funkcjonować, natychmiastowy alarm powiadomi opiekunów, którzy przystąpią bezzwłocznie do naprawiania szkód. Gdy jest to konieczne, naukowcy i ich asystenci prowadzą z 89-58 rozmowy przez mikrofon. Kapsuła, w której leży, jest wyposażona w sprzęt audio – 89-58 ma słuchawki na uszach i mikrofon przy ustach. Personel może zredukować jego głos do szeptu, ale on nie ma możliwości uciszenia tych, którzy z nim rozmawiają. Przemyślny system wideo pozwala przekazywać obraz łączami z włókna szklanego bezpośrednio na dwie soczewki zainstalowane w oczodołach uwięzionego; można mu dzięki temu pokazywać fotografie – a jeśli to konieczne, także
współrzędne geograficzne – budynków i miejsc, do których ma zaglądać na odległość. Czasem pokazuje mu się fotografie ludzi, wobec których powinien podjąć takie czy inne działania. Podczas obserwacji na odległość 89-58 opisuje szczegółowo, co widzi w miejscach, do których go posłano, i posłusznie odpowiada na pytania opiekunów. Dzięki rejestracji rytmu serca, ciśnienia krwi, oddechu, fal mózgowych, drgania powiek i zmian w przewodnictwie skóry, można wykryć kłamstwo z dokładnością przewyższającą dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
240
Od czasu do czasu ów szpieg bywa poddawany testom: wysyła się go do odległych miejsc, na temat których zebrano wcześniej wyczerpujące, wiarygodne dane; jego odpowiedzi są bezzwłocznie porównywane z posiadanym materiałem. Dał się już poznać jako zły chłopiec. Opiekunowie mu nie ufają. Kiedy 89-58 otrzymuje polecenie wejścia w umysł określonej osoby, by ją zklikwidować lub sprawić, by zamordowała kogoś innego – najczęściej obcokrajowca – zadanie zostaje określone jako „czarna misja”. Nie tylko dlatego, że dochodzi do rozlewu krwi. Rzecz w tym, że 89-58, zamiast wkraczać do odległych pomieszczeń, zagłębia się w mroczne zakamarki ludzkiego umysłu. Wykonując czarną misję, 89-58 opisuje wszystkie jej szczegóły Blomowi albo Ramlockowi, z których przynajmniej jeden jest zawsze obecny. Po wielu takich wyprawach obaj naukowcy i ich współpracownicy potrafią bezbłędnie określić oszustwo, jeszcze zanim wykrywacze kłamstwa cokolwiek wykażą. Urządzenia rejestrujące aktywność mózgu odzwierciedlają dokładnie każdą czynność, w jaką 89-58 jest akurat zaangażowany. Kiedy zajmuje się jedynie patrzeniem na odległość, wykresy różnią się znacznie od tych w czasie czarnej misji. Jeśli ma za zadanie tylko obserwować jakieś odległe miejsce, a zachowa się nieposłusznie i wejdzie w umysł osoby tam przebywającej, co
robi często z przekory albo dla sportu, jego opiekunowie natychmiast o tym wiedzą. Jeśli SSW-89-58 odmawia wykonania instrukcji, przekracza granice zadania albo wykazuje jakiekolwiek oznaki buntu, może zostać ukarany w różny sposób. Przewody elektryczne powodują chwilowe porażenie czułych miejsc na całym ciele. Do uszu może dotrzeć przeraźliwy pisk o wysokiej głośności. Wraz z powietrzem do wnętrza pojemnika mogą przenikać odrażające wonie. Rozliczne środki wywołują bolesne, straszne reakcje i objawy- gwałtowny skurcz mięśni czy zapalenie nerwów – które jednak nie zagrażają życiu tego cennego osobnika. Indukcja paniki klaustrofobicznej poprzez odcięcie dopływu powietrza jest również prostym i efektywnym elementem wdrażania dyscypliny. Jeśli 89-58 jest posłuszny, może dostać jedną z pięciu nagród. Choć otrzymuje przez kroplówkę podstawowe składniki odżywcze – węglowodany, proteiny, witaminy, minerały – czasem do ust doprowadza mu się specjalny przewód, by mógł rozkoszować się smakowitymi płynami: colą sokiem jabłkowym, mlekiem czekoladowym. Po drugie, jako cudowne dziecko fortepianu czerpie wielką radość ze słuchania muzyki, można go więc uraczyć jakimś nagraniem, od Beatlesów do Beethovena. Po trzecie, soczewki na gałkach ocznych umożliwiają także oglądanie filmów – a dzięki swej pozycji 89-58 ma wrażenie, że znajduje się w samym centrum obrazu. Po czwarte, może otrzymać środki pobudzające, które jak każdemu chłopcu na świecie, sprawiają mu przyjemność. Wreszcie, a właśnie to lubi najbardziej, wolno mu czasem patrzeć na miejsca, które chciałby kiedyś odwiedzić. Podczas
241
tych wspaniałych wypraw, idąc jedynie za własnym głosem, doznaje poczucia całkowitej wolności – ograniczonej tylko wyobraźnią. Rutynową obserwację kapsuły i jej mieszkańca
prowadzi zawsze co najmniej trzech członków personelu, gdyż 89-58 może w określonym czasie kontrolować umysł tylko jednej osoby. Gdyby któryś z tej trójki nagle oszalał albo zaczął zdradzać niepokojące symptomy, dwóch pozostałych uruchomiłoby przyciśnięciem guzika kroplówkę, aplikując 89-58 odpowiednią dawkę środka nasennego i pogrążając go w natychmiastowym głębokim śnie, który czyni go bezbronnym. Gdyby z jakichś powodów okazało się to niemożliwe, co jest jednak mało prawdopodobne, wciśnięcie „guzika ostateczności” powoduje aplikację środka usypiającego ze śmiertelną dawką trucizny, która zabija błyskawicznie, w ciągu od trzech do pięciu sekund. Trzej strażnicy po drugiej stronie szyby mają do swej dyspozycji podobne guziki. SSW-89-58 nie potrafi czytać w myślach. Nie jest telepatą. Umie tylko stłumić osobowość człowieka, w którego przenika, i zawładnąć bezwolnym ciałem. Wśród badaczy Projektu 99 nie ma zgody co do tego, czy ten brak zdolności telepatycznych jest wadą czy błogosławieństwem. Co więcej, kiedy zostaje wysłany w czarnej misji, musi znać miejsce pobytu swej ofiary, nim wejdzie w jej umysł. Nie może szukać obiektu po całym świecie, lecz musi być kierowany przez swych opiekunów, którzy już wcześniej zlokalizowali ofiarę. Dopiero kiedy zobaczy zdjęcie budynku czy pojazdu, w którym znajduje się ów człowiek – i gdy jego miejsce pobytu jest już w jego umyśle geograficznie określone – może działać. Jak dotąd, jest również ograniczony do ścian danego pomieszczenia i nie może ścigać skutecznie umysłu ofiary poza ustalonym wcześniej obszarem. Nikt nie wie, czym to tłumaczyć, choć wysuwane są przeróżne teorie. Jest prawdopodobne, że niewidzialna jaźń psychiczna, będąc jedynie falą energii pewnego rodzaju, w otwartej przestrzeni wypromieniowuje na zewnątrz, rozchodzi się, rozprasza – jak ciepło rozgrzanego kamienia w zimnym pokoju -przez co nie może zachować swego natężenia, mocy. 89-58 potrafi prowadzić obserwację na odległość w otwartej przestrzeni, ale tylko przez krótki okres. To ograniczenie martwi jego opiekunów, ale wierzą i mają nadzieję, że z czasem jego zdolności w tym względzie jeszcze się rozwiną. Pojemnik jest otwierany dwa razy na tydzień, co pozwala opiekunom dokonać na swym pupilu zabiegów higienicznych. Trudno znieść ten widok. 89-58 usypia się i podłącza do guzika „ostateczności”, a następnie obmywa się go dokładnie gąbką opatruje podrażnienia skóry, usuwa z jelit resztki odchodów, czyści zęby, bada oczy, sprawdzając czy nie uległy infekcji, przemywa sieje środkiem zawierającym antybiotyk i dokonuje się wszelkich innych niezbędnych zabiegów. Choć mięśnie 89-58 sącodziennie stymulowane niskowoltowymi bodźcami elektrycznymi, by przeciwdziałać skutkom braku ruchu, przypomina on jedno z wygłodzonych dzieci Trzeciego Świata, prześladowanego suszą i niepokojami politycznymi. Jest blady jak nieboszczyk
242
na stole sekcyjnym, wysuszony o drobnym kośćcu. Nigdy nie miał szans na prawidłowy rozwój; czasem podświadomie zaciska drobne palce wokół dłoni krzątaj ących się przy nim pracowników i trzyma je mocno jak niemowlak, który chwyta za matczyny kciuk. Zdarza się w takich chwilach, że mruczy coś niezrozumiale, lecz tęsknie, popiskuje, nawet łka, jakby pogrążony w cichym, smutnym śnie.
Kiedy dotarli do stacji Shella, przy dystrybutorach stały tylko trzy pojazdy. Kierowcy nalewający benzynę mrużyli oczy i przekrzywiali głowy, zasłaniając się przed piaskiem gnanym przez wiatr. Stacja tonęła w blasku świateł niczym plan filmowy. Co prawda nie byli poszukiwani przez służby, które mogłyby dostarczyć ich zdjęcia lokalnej telewizji, ale woleli się nie pokazywać. Joe zaparkował przy ścianie budynku, gdzie kuliły się resztki cienia. Był niezwykle wzburzony, ugodzony w samo serce, gdyż znał już przyczynę katastrofy samolotu, tożsamość mordercy i wszystkie zawiłe szczegóły sprawy. Ta wiedza była jednak jak skalpel, który rozcina ledwie zabliźnioną osłonkę głębokiej rany. Żal zrodził się na nowo, a strata bolała jak na samym początku. Zgasił silnik i siedział bez ruchu. –Nie miałam pojęcia, skąd się dowiedzieli, że lecę tym samolotem -powiedziała Rosę. – Przy takich środkach ostrożności… Ale od razu się zorientowałam, że zaczął penetrować kabinę pasażerską i szukać nas, gdyż przygasły światła, a z moim zegarkiem zaczęło dziać się coś dziwnego. Miałam też niejasne poczucie czyjejś obecności – nauczyłam się już rozpoznawać te oznaki. –Spotkałem kobietę, inspektora z Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu, która
przesłuchała taśmę z kabiny pilotów, zanim ta uległa zniszczeniu w pożarze laboratorium. Ten chłopiec siedział w głowie kapitana, Rosę. Nie pojmuję… dlaczego nie wyłuskał tylko ciebie? –Musiał zlikwidować mnie i dziewczynkę, takie otrzymał zadanie, i choć ze mną nie miałby żadnych problemów, z nią poszłoby mu trudniej. –Ninę? – zdumiał się Joe. – Dlaczego mieliby się nią interesować? Była tylko zwykłym pasażerem, prawda? Sądziłem, że chcieli dopaść ją później, bo… no, bo była z tobą. Rosę nie patrzyła mu w oczy. –Możesz przynieść klucz do damskiej toalety, Joe? Daj mi minutę. Opo wiem ci wszystko w drodze do Big Bear. Wszedł do budynku stacji i wziął od pracownika klucz. Gdy wrócił, Rosę już wysiadła z forda. Opierała się o przedni zderzak, odwrócona plecami do wiatru, kuląc ramiona. Lewą rękę przyciskała do piersi, dłoń jej drżała. Pra-
243
wą ściskała klapy marynarki, jakby ciepły jesienny wiatr przyprawiał ją o dreszcz. –Możesz otworzyć drzwi? – spytała. Poszedł w stronę damskiej toalety. Ledwie zdążył ją otworzyć i zapalić światło, stała już przy nim. –Pospieszę się – obiecała i prześliznęła się obok niego.
Spojrzał przelotnie na jej twarz. Nie wyglądała dobrze. Zamiast wrócić do wozu, Joe oparł się o ścianę budynku i czekał na nią. Wiedział, że pacjenci w domach dla obłąkanych i szpitalach psychiatrycznych reagują na wiatr Santa Ana gorzej niż na księżyc w pełni, który widzą za zakratowanym oknem. Nie chodzi tylko o żałobny świst, który przypomina krzyk niesamowitego myśliwego w pościgu za równie fantastyczną bestią; o szaleństwo może też przyprawić alkaliczny, podskórny zapach pustyni i wyładowań elektrycznych, tak różny od woni, którymi nasycają powietrze inne, bardziej wilgotne wiatry. Joe pojmował, dlaczego Rosę otula się i kuli. Tej nocy księżyc i wiatr Santa Ana napawały człowieka dreszczem przerażenia, a ów dreszcz jeszcze wzmagało to, co usłyszał o bezimiennym, pozbawionym rodziców chłopcu, który mieszkał w stalowej trumnie i krążył niewidzialny po świecie pełnym ofiar nieświadomych jego obecności. Czy nagrywamy? Chłopiec wiedział o magnetofonie zainstalowanym w kabinie pilotów -i pozostawił na taśmie swój krzyk rozpaczy. Jeden z nich to doktor Louis Blom. Jeden z nich to doktor Keith Ram-lock Robią mi złe rzeczy. Są dla mnie niedobrzy Niech przestaną. Niech mnie nie krzywdzą. Kimkolwiek był – socjopatą psychopatą zbrodniarzem – był też dzieckiem. Bestią, istotą odrażającą, wcieleniem grozy, ale i dzieckiem. Nie prosił o to, by się narodzić, i jeśli stanowił zło, to dlatego, że nie wpojono mu żadnych ludzkich wartości, że traktowano go niemal jak przedmiot służący do zabijania, że nagradzano go za dokonywanie zbrodni. Tak, był bestią, ale bestią żałosną, zagubioną i samotną która wędruje przez labirynt bólu i nieszczęścia. Bestią żałosną lecz straszną. I wciąż niebezpieczną. Bestią, która tylko czeka, by jej powiedziano, gdzie może znaleźć Rosę Tucker. I Ninę. Ekstra. Chłopiec czerpał radość z zabijania. Joe podejrzewał, że jego opiekunowie nie kazali mu zabić wszystkich pasażerów na pokładzie samolotu. Mógł to zrobić w odruchu buntu albo dla przyjemności. Niech przestaną, bo jak się trafi okazja… jak się trafi okazja, to wszystkich pozabijam. Wszystkich. Tak. Zrobię to. Zabiję wszystkich i będę miał ubaw. Przypominając sobie te słowa, Joe wyczuwał, że chłopiec nie miał na myśli jedynie pasażerów samolotu. Już wcześniej postanowił ich zabić. Mó-
244
wił o jakiejś apokalipsie, znacznie większej niż zbiorowy mord trzystu trzydziestu ludzi. Cóż mógłby uczynić, gdyby dostarczono mu fotografie i współrzędne nie tylko stacji wczesnego ostrzegania, ale i wyrzutni pocisków nuklearnych? –Jezu – wyszeptał Joe. Gdzieś tam, w mroku nocy, czekała Nina. Pod opieką przyjaciół Rosę, ale jeszcze nie całkowicie bezpieczna. Bezbronna. Wydawało mu się, że Rosę siedzi w toalecie już bardzo długo. Stukając w drzwi, Joe zawołał ją głośno, ale nie odpowiedziała. Zawahał się, zapukał ponownie, a kiedy usłyszał jej słaby głos, pchnął drzwi. Siedziała na brzegu muszli klozetowej. Zdj ęła blezer, a biała bluzka, przesiąknięta krwią, leżała w umywalce. W samochodzie nie zdawał sobie sprawy, że Rosę krwawi. Ciemność i ubranie skryły to przed jego oczami. Wchodząc do toalety zauważył, że z kilku kawałków papierowego ręcznika sporządziła coś w rodzaju opatrunku. Przyciskała go do lewego ramienia. –To ten strzał na plaży – powiedział bezbarwnym głosem. – Trafili cię. –Kula przeszła na wylot – wyjaśniła. – Mam dziurę na plecach. Ładną i czystą. Nawet się tak bardzo nie wykrwawiłam, ból też jest do zniesienia, więc dlaczego słabnę coraz bardziej? –Wewnętrzny krwotok – zasugerował, krzywiąc się na widok jej rany.
–Znam anatomię – odparła. – Dostałam tam, gdzie nie ma żadnych narządów. Nie mogło być lepiej. Pocisk nie naruszył większych naczyń krwionośnych. –Mógł trafić w jakąś kość i rozprysnąć się. A odłamek nie wyleciał na zewnątrz, tylko gdzieś zboczył. –Tak mi się chciało pić. Próbowałam zaczerpnąć wody z kranu. Ale jak tylko się schyliłam, to prawie zemdlałam. –Nie ma innego wyjścia – zadecydował. Waliło mu serce. – Trzeba wezwać lekarza. –Zawieź mnie do Niny. –Rosę, do cholery… –Nina mnie uleczy – przerwała mu, odwracając pełen winy wzrok. –Uleczy cię? – spytał zdumiony. –Zaufaj mi. Nina może zrobić to, czego nie potrafi żaden lekarz, żaden człowiek na ziemi. W tym momencie – choć jeszcze nie całkiem, nie do końca – poznał przynajmniej jeden z sekretów Rosę Tucker, ale nie zdobył się na odwagę, by ująć ten czarny diament wiedzy w dłonie i przyjrzeć mu się z bliska. –Pomóż mi się ubrać, a potem ruszajmy. Przekaż mnie w ręce Niny. W jej uzdrowicielskie ręce. Był prawie chory z niepokoju, ale zrobił, o co go poprosiła. Ubierając ją przypomniał sobie, jak silne wrażenie wywarła na nim w sobotę, na cmentarzu. Teraz wydawała się taka mała.
245
Wsparta na nim, chwiejąc się w powiewach gorącego, nieustępliwego wiatru, który naśladował wycie stada wilków, dotarła do samochodu. Kiedy usadowił ją na siedzeniu pasażera, spytała, czy nie może przynieść jej czegoś do picia. Poszedł do automatu i kupił puszkę pepsi i soku pomarańczowego. Wolała sok, więc go dla niej otworzył. Wzięła puszkę do ręki, ale wcześniej dała mu dwie rzeczy: zdjęcie grobu jego rodziny i złożony banknot jednodolarowy, którego numer seryjny, po odjęciu czwartej cyfry, był identyczny z numerem telefonu Marka. –Zanim ruszymy, chcę ci wytłumaczyć, jak dojechać do chaty w Big Bear, na wypadek, gdybym nie dotrwała. –Nie opowiadaj bzdur. Dasz radę. –Słuchaj – powiedziała z naciskiem. Znów promieniowała charyzmą która zmuszała do posłuszeństwa. Rejestrował w pamięci opis drogi. –A jeśli chodzi o „Infmiface” – dodała – to im ufam, bo to moi, a także Niny, sprzymierzeńcy, jak powiedział Mark. Ale boję się, że mogą być infiltrowani. Dlatego nie pozwoliłam im jechać z nami. Ale jeśli nikt nas nie będzie śledził, to może ten wóz jest naprawdę czysty, a ich system ochrony szczelny. Jeżeli dojdzie do najgorszego, a ty nie będziesz wiedział, gdzie się zwrócić… mogą być twoją jedyną nadzieją. –Nie chcę tego więcej słuchać. Dowiozę cię do Niny na czas. – W gardle i w piersiach czuł ucisk. Zaczęła jej drżeć prawa ręka i Joe nie był pewien, czy zdoła utrzymać puszkę z sokiem. Ale dała radę, piła łapczywie. –Nigdy nie chciałam cię zranić, Joe – odezwała się znowu, gdy wjechał z powrotem na San Bernardino Freeway, kierując się na wschód. –Nie zraniłaś mnie. –Zrobiłam jednak straszną rzecz. Zerknął na nią. Nie miał odwagi pytać, co to było. Wolał, by ten czarny diament wiedzy pozostał skryty w zakamarkach umysłu.
–Nie chcę, byś mnie nienawidził. –Nie odczuwam wobec ciebie nienawiści. –Kierowałam się dobrymi motywami, choć nie zawsze można było je znaleźć. A już na pewno nie wtedy, gdy zgodziłam się pracować przy Projekcie 99. Ale tym razem moje motywy były uczciwe, Joe. Mijając oślepiający blask Los Angeles i jego przedmieść, a potem kierując się ku górskiej ciemności, w której mieszkała Nina, Joe czekał, aż Rosę mu wyjaśni, dlaczego powinien ją nienawidzić. –A więc… pozwól, że ci opowiem – zaczęła – o jedynym prawdziwym sukcesie, jaki odnieśliśmy.
246
Opuść teraz namiastkę piekła na dnie tych sześciu podziemnych poziomów i zostaw chłopca w jego pojemniku – wjedź windą na samą górę, do pomieszczenia ochrony skąd zaczęła się twója wędrówka w dół. Idź dalej, aż do południowo-wschodniego narożnika parteru, gdzie przebywa CCY-21-21. Została poczęta bez miłosnej pasji w rok po 89-58, ale nie była tworem Bloma i Ramlocka, tylko Rosę Tucker. Jest uroczym, delikatnym dzieckiem o jasnej twarzyczce, złotych włosach i ametystowych oczach. Choć większość żyj ących tu sierot odznacza się przeciętną inteligencj ą, CCY-21-21 ma bardzo wysoki IQ, wyższy może nawet od 89-58, i bardzo lubi się uczyć. Jest spokojną dziewczynką pełną wdzięku i wrodzonego czaru. Przez pierwsze trzy lata swego życia nie wykazuje żadnych paranormalnych zdolności.
Pewnego majowego i słonecznego popołudnia, uczestnicząc w nadzorowanej zabawie z innymi dziećmi, na trawniku sierocińca znajduje wróbla ze złamanym skrzydełkiem i wybitym oczkiem. Ptak leży pod drzewem, podrygując słabo, a gdy dziewczynka bierze go w swoje małe dłonie, nieruchomieje zalękniony. Dziewczynka podbiega z płaczem do najbliższego opiekuna i pyta go, czy można coś zrobić. Wróbel jest teraz tak słaby i sparaliżowany strachem, że porusza tylko dzióbkiem, nie wydając jednakże żadnego dźwięku. Ptaszek jest w agonii, opiekun nie widzi dla niego ratunku, ale dziewczynka nie chce przyjąć tego do wiadomości. Siedzi na ziemi, ściska delikatnie wróbla w lewej dłoni, a prawą głaszcze leciutko, śpiewając mu cicho piosenkę o rudziku – i po minucie ptak jest uleczony. Kostki w skrzydełku znów wydają się mocno powiązane, a zranione oko przekształca się w jasną czystą kulkę. Ptak śpiewa – i odtruwa. CCY-21-21 staje się centrum radosnego zainteresowania. Rosę Tucker, doprowadzona przez koszmar Projektu 99 do myśli o samobójstwie, odradza się jak ptak i cofa się znad otchłani, w którąjuż spoglądała. W ciągu następnych piętnastu miesięcy prowadzone są badania nad uzdrowicielską siłą 21-21. Z początku jest to nieokiełznany talent, z którego dziewczynka nie potrafi korzystać dowolnie, ale z upływem każdego miesiąca uczy się, jak wywoływać w sobie i kontrolować ów dar, aż w końcu umie go zastosować, ilekroć ktoś j ą o to poprosi. Pracownicy Projektu 99, trapieni dotąd przez różne dolegliwości, czują się lepiej, niż kiedykolwiek marzyli. Wybranych polityków i wojskowych – a także członków ich rodzin – cierpiących na nieuleczalne choroby przywozi się w tajemnicy do tego dziecka, by ich uzdrowiło. Niektórzy pracownicy Instytutu uważają że 21-21 to ich największe osiągnięcie, choć inni twierdzą że na dłuższą metę najbardziej interesującym i najcenniejszym tworem jest – pomimo rozlicznych problemów, jakie nastręcza – 89-58. A teraz przeskocz w czasie aż do pewnego deszczowego dnia w sierpniu, piętnaście miesięcy po przywróceniu do życia rannego wróbla. U jednego z genetyków o nazwisku Amos stwierdzono raka trzustki, jedną z najbardziej śmiertelnych odmian tej choroby. Dziewczynka, uzdrawiając
247
Amosa jedynie lekkim, przeciągłym dotknięciem, odkrywa w nim poza chorobą natury fizycznej jeszcze coś, co działa równie paraliżująco. Może z powodu tego, co widział podczas swej pracy przy Projekcie, a może z wielu przyczyn, które nagromadziły się w nim przez pięćdziesiąt lat, Amos doszedł do wniosku, że życie nie ma sensu, że po śmierci nie czeka nas żadne przeznaczenie prócz pustki, że jesteśmy jedynie pyłkiem na wietrze. Owa ciemność, która go wypełnia, jest czarniejsza od choroby, ale dziewczynka leczy go także z tej dolegliwości, ukazując mu po prostu blask Boga i dziwne, trójwymiarowe płaszczyzny światów istniejących poza naszym światem. Ujrzawszy to wszystko, Amos jest tak przepełniony radością i zdumieniem, że na przemian śmieje się i płacze, co w oczach obecnych w pokoju pracowników, Janice i Vincenta, jest oznakąniepokojącej histerii. Kiedy Amos nakłania dziewczynkę, by także Janice wprowadziła w obręb światła, które ukazała jemu, 21-21 ponownie wykorzystuje swój niezwykły dar. Janice jednakże reaguje inaczej niż Amos. Przepełniona pokorą i przestraszona, doznaje straszliwych wyrzutów sumienia. Dręczy ją smutek na myśl o życiu, jakie prowadziła, i żal wobec tych, których zdradziła i skrzywdziła, a jej przygnębienie jest przerażające. Zamieszanie. Kierownictwo wzywa Rosę. Janice i Amos zostają izolowani w celu obserwacji. Co zrobiła dziewczynka? Relacja Amosa wydaje się radosną paplaniną niezrównoważonego, choć nieszkodliwego osobnika, ale jednak tylko paplaniną płynącą z ust kogoś, kto jeszcze niedawno był naukowcem o poważnym, jeśli nie posępnym, usposobieniu. Zaskoczona i zaniepokojona uderzająco odmiennymi reakcjami Amosa i Janice, dziewczynka zamyka się w sobie, trudno nawiązać z nią jakikolwiek kontakt. Rosę, w odosobnieniu, przez ponad dwie godziny stara się nakłonić 21-21 do współpracy, i w końcu udaje jej się wydobyć z dziecka zaskakuj ące wyjaśnienie. Dziewczynka nie może zrozumieć, dlaczego to, co ujawniła Amosowi i Janice, wywarło na nich takie wrażenie, i dlaczego w reakcji Janice jest tyle euforii i samoudręki. Urodziwszy się ze świadomością swego miejsca i celu we wszechświecie, pojmując przeznaczenia, które staną się jej udziałem w wędrówce przez nieskończoność, wyposażona w wiedzę o wiecznym życiu zawartym w jej genach, nie może pojąć straszliwej siły tego objawienia, gdy przynosi je ludziom, którzy spędzili życie w odmętach wątpliwości i rozpaczy. Rosę też prosi o to objawienie, nie spodziewając się niczego więcej niż czegoś w rodzaju pokazu latarni magicznej, wędrówki po dziecięcych fantazjach o Bogu. I jest jej dane to objawienie. I zmienia ją na zawsze. Dotyk dziecięcej dłoni otwiera Rosę na pełnię ludzkiej egzystencji. To, co przeżywa, wykracza poza możliwość opisu. Przepływaj ą przez nią fale radości, które zmywają niezliczone smutki i niedole jej dotychczasowego życia, ale jednocześnie ogarnia ją przerażenie, bo nie tylko ma świadomość obietnicy jasnej wieczności, ale też zdaje sobie sprawę ze wszystkich oczekiwań, jakie
248
musi spełniać przez pozostałe dni życia na tym świecie i w innych światach, oczekiwań, które napawająją strachem, gdyż nie wie, czy im sprosta. Podobnie jak Janice, widzi wyraźnie każdąpodłość, nieżyczliwość, kłamstwa i zdrady, których się dopuściła, i wie, że ma w sobie jeszcze dużo egoizmu, małostkowości i okrucieństwa; pragnie za wszelką cenę przezwyciężyć swą przeszłość, drżąc na myśl o harcie ducha, jakiego to będzie wymagało. Kiedy wizje przemijają a ona znów znajduje się w pokoju dziewczynki, nie ma nawet najmniejszej wątpliwości, że to, co widziała, było rzeczywiste, że było najczystszą prawdą a nie dziecięcą iluzją przekazaną dzięki jakimś szczególnym psychicznym zdolnościom. Przez niemal pół godziny nie może wykrztusić z siebie słowa, tylko siedzi roztrzęsiona z twarzą ukrytą w dłoniach. Stopniowo zaczyna uświadamiać sobie konsekwencje tego, co się wydarzyło. Po pierwsze: jeśli to objawienie może być ukazane światu – lub nawet tylko tym ludziom, których dziewczynka dotknie – to wszystko, co jest teraz, odejdzie. Gdy już ktoś ujrzy – nie uwierzy, lecz ujrzy – że istnieje życie po śmierci, nawet jeśli natura owego życia pozostaje tajemnicą i jest równie przerażająca co wspaniała, to wszystko, co dotychczas było ważne, musi stracić znaczenie. Tam, gdzie przez ciemność wiodła pojedyncza alejka, teraz widnieją rozległe trakty cudownych możliwości. Świat taki, jaki znamy, kończy się. Po drugie: sątacy, którzy nie powitająkresu starego porządku z radością którzy nauczyli się czerpać korzyści z władzy, bólu i poniżenia innych. Świat jest pełen takich ludzi, a oni nie przyjmą daru dziewczynki. Będą się bali jej i wszystkiego, co obiecuje. I albo uśpią ją i odizolują w specjalnym pojemniku, albo zabiją. Jest obdarzona jak mesjasz – ale jest też istotą ludzką. Potrafi uleczyć złamane skrzydło ptaka i przywrócić wzrok jego ślepemu oku. Potrafi usunąć nowotwór z przeżartego chorobą organizmu człowieka. Ale nie jest aniołem okrytym szatą nietykalności. Jest z ciała i krwi. Jej
cenna siła kryje się w delikatnej tkance wyjątkowego mózgu. Jeśli ktoś wpakuje jej w głowę kilka kul, dziewczynka umrze jak każde dziecko; martwa, nie będzie mogła uleczyć samej siebie. Choć jej dusza przeniesie się w inne królestwa, ona sama będzie stracona dla tego niespokojnego świata, który tak bardzo jej potrzebuje. I świat nie zostanie odmieniony, nie nastąpi czas pokoju i nie będzie końca samotności i rozpaczy. Rosę szybko dochodzi do wniosku, że szefowie projektu będą optowali za likwidacją. Gdy tylko zrozumieją, czym jest ta dziewczynka, zabijają Zabijają nim zapadnie zmrok. Zabijają przed północą. Nie będą ryzykować, umieszczając ją w specjalnym pojemniku. Chłopiec ma moc niszczenia, ale 21-21 ma moc oświecenia, która jest nieporównywalnie groźniejsza. Zastrzelą ją ciało obleją benzyną, podpalą sczerniałe kości gdzieś rozrzucą.
249
Rosę musi działać – i to szybko. Dziewczynkę trzeba wykraść z sierocińca i ukryć, nim ją zniszczą. –Joe? Zdawało się, że czarne góry malujące się na tle gwiezdnego pola erupcja dopiero co wyniosła ze skorupy ziemskiej. Ich grzbiety znaczyły mroczny horyzont. –Joe, przykro mi. – Jej głos był słaby. – Przykro mi.
Pędzili na północ po drodze stanowej 30, na wschód od miasta San Ber-nardino. Od Big Bear dzieliło ich osiemdziesiąt kilometrów. –Joe, wszystko w porządku? Nie był w stanie odpowiedzieć. Na drodze, która wznosiła się ku lasom, panował niewielki ruch. Topole i sosny drżały, drżały, drżały na wietrze. Nie był w stanie odpowiedzieć. Mógł tylko prowadzić. –Kiedy uparcie wierzyłeś, że ta mała dziewczynka, która była ze mną, to twoja Nina, nie wyprowadzałam cię z błędu. Z jakiegoś powodu wciąż go oszukiwała. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego nadal ukrywa przed nim prawdę. –Kiedy znaleźli nas w restauracji, potrzebowałam twojej pomocy – po wiedziała. – Zwłaszcza jak mnie postrzelili. Ale nie otworzyłeś swego serca i umysłu na fotografię, którą ci dałam. Byłeś taki… kruchy. Bałam się, że jeśli się dowiesz, że to nie była twoja Nina… wycofasz się. Załamiesz. Niech Bóg mi wybaczy, Joe, ale potrzebowałam cię. A teraz potrzebuje cięta dziew czynka. Nina go potrzebowała. Nie jakaś tam dziewczynka wyhodowana w laboratorium i obdarzona mocą przekazywania swych dziwacznych fantazji i zatruwania umysłów naiwnym ludziom. Potrzebowała go Nina. Nina. Jeśli nie mógł ufać Rosę Tucker, to komu mógł ufać? –Mów dalej – był zdolny wydobyć z siebie tylko te dwa słowa.
Znowu Rosę. W pokoju 21-21. Gorączkowo rozważa, jak przemycić dziewczynkę przez system zabezpieczeń równie szczelny jak w więzieniu. Odpowiedź, kiedy już się pojawia, jest oczywista i zgrabna.
Z parteru sierocińca prowadzana zewnątrz trzy wyjścia. Rosę i dziewczynka, ręka w rękę, podchodzą do drzwi, które łączą główny budynek z sąsiednim dwukondygnacyjnym parkingiem. Uzbrojony wartownik przygląda się nadchodzącej dwójce raczej ze zdziwieniem niż z podejrzliwością.
250
Sierotom nie wolno wchodzić do garażu nawet pod opieką dorosłych. Kiedy 21-21 wyciąga małą rączkę i mówi „Uściśnij”, wartownik uśmiecha się, wyciąga do niej rękę – i otrzymuje dar. Przepełniony nagle niezmierzonym zdumieniem, siada drżąc bezwiednie i płacze z radości, ale i straszliwych wyrzutów sumienia, tak jak niedawno płakała i drżała Rosę. Nic prostszego niż wcisnąć guzik na konsolecie wartownika, by otworzyć elektroniczny zamek przy drzwiach i przejść na drugą stronę. W garażu czeka drugi wartownik. Jest zdumiony, zmieszany widokiem dziecka. Ono wyciąga do niego dłoń, i po chwili jego początkowe zaskoczenie zamienia się w uczucie, którego nie można z niczym porównać. Trzeci wartownik czuwa przy bramie wyjazdowej garażu. Zaalarmowany widokiem 21-21 w samochodzie Rosę, nachyla się do otwartego okna, by zażądać wyjaśnień – i dziewczynka dotyka jego twarzy. Jeszcze dwóch uzbrojonych wartowników strzeże bramy prowadzącej na szosę. Znikają ostatnie przeszkody, Wirginia stoi otworem. Ucieczka nie będzie już przebiegała tak łatwo. Jeżeli zostaną zatrzymane, odpowiedzią na dar dziewczynki będzie ogień broni palnej. Najważniejsze, by jak najszybciej opuścić teren Instytutu, zniknąć, zanim ochrona uświadomi sobie, co się stało z jej pięcioma ludźmi. Zacznie się pościg, być może wspierany przez lokalne,
stanowe i federalne władze. Rosę prowadzi szaleńczo, brawurowo, ze zrodzoną z desperacji wprawą, której nigdy przedtem nie zdradzała. Ledwie sięgając szyby wozu, 21-21 przygląda się zafascynowana przepływającemu za oknem krajobrazowi i w końcu mówi: „Ojej, ale to wszystko wielkie”. Rosę wybucha śmiechem i dodaje: „Poczekaj, kochanie, aż zobaczysz więcej”. Uświadamia sobie, że musi rozgłosić wszystko tak szybko, jak to tylko możliwe: wykorzystać media do ujawnienia uzdrowicielskich mocy 21-21 i zademonstrowania jeszcze większego daru dziewczynki. Tylko siłom niewiedzy i ciemności może zależeć na zachowaniu tajemnicy. Rosę wierzy, że 21-21 nie będzie bezpieczna, dopóki świat się o niej nie dowie, nie weźmie pod swoją opiekę, nie sprzeciwi się jej uwięzieniu. Eks-szefowie Rosę na pewno spodziewają się, że zechce ogłosić wszystko publicznie, i stworzyć wokół sprawy rozgłos. Ich wpływ na media jest powszechny, a mimo to niewidoczny niczym pajęczyna cieni rzucana na powierzchnię stawu przez chmury – i przez to jeszcze skuteczniejszy. Będą próbowali ją dopaść, gdy tylko się ujawni, by nie dopuścić do pokazania światu 21-21. Zna reporterkę, której może zaufać i która jej nie zdradzi: Lisa Peccatone, dawna przyjaciółka z college’u, pracuje w redakcji „Post” w Los Angeles. Będzie musiała polecieć z dziewczynką do południowej Kalifornii – im prędzej, tym lepiej. Projekt 99 to wspólne przedsięwzięcie prywatnych przemysłowców, kręgów związanych z obronnością i innych potężnych sił u szczytu władzy. Łatwiej zatrzymać lawinę niż tę zmasowaną potęgę, a przeciwnicy
251
Rosę zaczną niebawem korzystać z wszelkich dostępnych środków, by zlokalizować ją i dziecko. Próba ucieczki z lotniska Dullesa albo National w Waszyngtonie jest zbyt ryzykowna. Rosę zastanawia się nad Baltimore, Filadelfią Nowym Jorkiem i Bostonem. Decyduje się na Nowy Jork. Dochodzi do wniosku, że im więcej przekroczy granic okręgów i stanów, tym będzie bezpieczniejsza, jedzie więc do Hagerstown w Maryland, a stamtąd bez problemów dociera do Harrisburga w Pensylwanii. Jednak z każdym przejechanym kilometrem nabiera pewności, że jej wrogowie skontaktują się z policją, która nada komunikat o podejrzanym samochodzie, i że zostanie złapana bez względu na to, jak bardzo oddali się od Manassas. W Harrisburgu porzuca samochód i przesiada się z dziewczynką do autobusu. Gdy są już w powietrzu, na pokładzie startującej z Nowego Jorku maszyny Nationwide lot 353, Rosę czuje się bezpieczna. Zaraz po wylądowaniu w Los Angeles spotka się z Lisa i zebraną przez nią grupą ludzi, a potem w mediach zacznie się burza. Przy zakupie biletów Rosę wyjaśnia, że była zamężna z białym, a 21-21 przedstawia jako swoją pasierbicę, Mary Tucker. Postanowiła, że kiedy już spotka się z przedstawicielami mediów, początkowo będzie posługiwać się kryptonimem CCY-21-21, gdyż jego podobieństwo do numerów nadawanych więźniom obozów koncentracyjnych skuteczniej niż cokolwiek innego scharakteryzuje Projekt 99 i od razu wzbudzi sympatię wobec dzieci. Uświadamia sobie, że będzie musiała razem z 21-21 wybrać dla niej imię, które, biorąc pod uwagę historyczne znaczenie tego dziecka, powinno przywodzić na myśl coś ważnego. Po drugiej stronie wąskiego przejścia siedzi matka z dwiema córkami, które wracają do domu z Los Angeles. Michelle, Chrissie i Nina Carpenter. Nina, która jest mniej więcej tego samego wzrostu i w tym samym wieku co 21-21, bawi się grą elektroniczną dla przedszkolaków. 21-21 jest zafascynowana dźwiękami i obrazkami na małym ekraniku. Widząc to, Nina prosi „Mary”, by przesiadła się razem z nią na dwa sąsiednie, wolne fotele, gdzie będą mogły grać razem. Rosę waha się, ale wie, że 21-21 jest rozwinięta ponad swój wiek, poza tym zdaje sobie sprawę, że musi zachować dyskrecję, więc ustępuje. Jest to pierwsza nie zaplanowana zabawa w życiu 21-21, pierwsza czysta gra. Nigdy przedtem nie uczestniczyła w czymś takim. Nina to urocze dziecko, słodkie i towarzyskie. I choć 21-21 jest geniuszem o umiejętności czytania jak u studenta college’u, uzdrowicielem dysponującym cudownymi mocami i dosłownie nadzieją świata, bardzo szybko ulega czarowi Niny, chce być Niną tą wspaniałą Niną i zaczyna podświadomie naśladować gesty i sposób mówienia tamtej dziewczynki. Jest to bardzo późny lot, więc po kilku godzinach Ninę ogarnia senność. Obejmuje na pożegnanie 21-21 i za zgodą Michelle oddaje nowej przyjaciółce zabawkę. Potem wraca na swoje miejsce obok siostry i matki, gdzie zasypia.
252
21-21, w uniesieniu radości, wraca na swój fotel obok Rosę. Przyciska małą elektroniczną grę do piersi niczym bezcenny skarb. Nie będzie się nawet nią bawić, gdyż boi się, że ją niechcący zepsuje, a pragnie, by pozostała na zawsze taka, jaką dostała od Niny. Na zachód od miasta Running Lakę, wciąż wiele kilometrów od Big Bear Lakę, podążając wzdłuż linii gór obok kanionów, w których rodził się wiatr, w deszczu szyszek ciskanych przez sosny na asfalt, Joe nie myślał o tym, czy fakt podarowania dziecku gry elektronicznej ma jakiekolwiek znaczenie. Słuchając opowieści Rosę, z trudem panował nad wściekłością. Wiedział, że to bez sensu żywić tak wielki gniew wobec tej kobiety czy dziecka, jednak szalała w nim złość, może dlatego, że umiał postępować w gniewie -przyzwyczaił się do tego przez całą młodość – ale nie miał pojęcia, jak sobie radzić w smutku. Nie chcąc rozmawiać o wspólnej zabawie dziewczynek, zmienił temat: –Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa Horton Nellor, prócz tego, że posiada znaczną część Teknologik, a Teknologik siedzi po uszy w Projekcie 99? –Taką, że ci dranie go lubią… Do takich jak on należy przyszłość. – Trzymała między kolanami puszkę pepsi, starając się otworzyć ją prawą ręką. Miała za mało siły i nie panowała nad dłońmi. Z trudem sobie poradziła. – Przyszłość… jeśli Nina nie… jeśli nie zmieni wszystkiego. –Wielki biznes, wielki rząd i wielkie media, jedna wielka bestia, która chce nas wykorzystać. Czy o to chodzi? Gadanina radykałów. Stukała głośno zębami o aluminiową puszkę, a kropelka pepsi spływała jej po brodzie. –Dla nich liczy się tylko władza. Nie wierzą ani w dobro, ani w zło…
tylko w gołe fakty. – Choć wzięła spory łyk, gardło wciąż miała suche. Głos się jej łamał. – A znaczenie faktów… zależy od tego, czy przynoszą jakąś korzyść. Wciąż zaślepiał go gniew, gdyż pozwoliła mu uparcie wierzyć w istnienie Niny, ale nie mógł patrzeć, jak coraz bardziej słabnie. Wpatrywał się w drogę, na której ulewa sosnowych igieł mieszała się z tumanami kurzu. Wcisnął pedał gazu, jadąc tak szybko, jak tylko pozwalały na to warunki. Puszka wysunęła się jej z dłoni, upadła na podłogę i potoczyła się pod fotel. Pepsi rozlała się na dywanik. –Coraz gorzej, Joe. –Już niedługo. –Muszę ci powiedzieć, jak to było… kiedy samolot runął.
253
Siedem kilometrów w dół, z każdą chwilą coraz szybciej. Wycie silników, trzeszczenie skrzydeł, grzechot kadłuba. Przeciążenie wciska pasażerów w fotele tak, że wielu z ich nie jest w stanie unieść głów – niektórzy się modlą, inni wymiotują płaczą, przeklinają, wzywają Boga we wszystkich jego imionach, wołają swych bliskich, tych obecnych i dalekich. Wieczność spadania, to tylko siedem kilometrów, ale wydaje się, że runęli ku ziemi aż z księżyca… …i nagle Rosę pogrąża się w niebieskości, milczącej jasnej niebiesko-ści, jakby była ptakiem w locie, tyle że w
dole nie rozciąga się ciemna ziemia, a wokół widać jedynie błękit. Żadnego wrażenia ruchu. Ani zimno, ani gorąco. Nieskazitelna, błękitna jak hiacynt kula, a ona w jej wnętrzu. Zawieszona. W oczekiwaniu. Głęboki oddech wypełniający płuca. Próbuje tchnąć tym powietrzem, ale nie może, nie może, aż w końcu… …z oddechem głośnym jak krzyk, znajduje się nagle na łące, wciąż w swoim fotelu, znieruchomiała z przerażenia, z 21-21 przy swoim boku. Las wkoło płonie. Gdzie spojrzeć, płomienie liżą góry poskręcanych szczątków. Łąka jest niewyobrażalnym cmentarzyskiem. A „747” po prostu nie istnieje. W przedostatnim momencie olbrzymim wysiłkiem psychicznym, dzięki swemu darowi, dziewczynka przeniosła je obie ze skazanego na zagładę samolotu do innego miejsca, do wymiaru poza czasem i przestrzenią i utrzymała w tej tajemniczej, zbawczej otchłani przez jedną straszną minutę apokaliptycznego zniszczenia. Wysiłek sprawia jednak, że 21-21 jest wyziębiona, drżąca, oniemiała. Jej oczy, rozjaśnione refleksami ognia, patrzą gdzieś w dal jak oczy autystycznego dziecka. Początkowo nie może iść ani nawet stać, więc Rosę musi podnieść ją z fotela i wziąć na ręce. Płacząc z żalu za zmarłymi, których ciała rozproszyły się po nocy, drżąc z przerażenia na widok masakry, zdumiona swoim ocaleniem, miotana wieloma uczuciami naraz, Rosę stoi z dziewczynką w ramionach, ale nie jest w stanie zrobić nawet jednego kroku. Wtedy przypomina sobie migotanie światła w kabinie pasażerskiej i wirowanie wskazówek zegarka. Jest pewna, że pilot stał się ofiarą czarnej misji, dopadnięty przez chłopca, który żyje w stalowej kapsule głęboko pod ziemią wiejskich okolic Wirginii. Uświadomiwszy sobie ten fakt, oddala się czym prędzej z miejsca katastrofy, mija płonące drzewa, zagłębia się w otulony księżycowym blaskiem las, brnie przez rzadkie poszycie, później podąża jelenim szlakiem, który jest teraz przyprószony srebrem i nakrapiany cieniem, aż do następnej łąki, do grzbietu wzniesienia, skąd widać światła Loose Change Ranch. Nim docierają do zagrody, dziewczynka wygląda już nieco lepiej, choć wciąż nie jest sobą. Może chodzić, ale przypomina kogoś pogrążonego w letargu, zamkniętego w sobie, nieobecnego myślami. Kiedy zbliżają się do domu, Rosę każe jej zapamiętać, że nazywa się teraz Mary Tucker, ale 21-21 mówi: „Mam na imię Nina. Chcę być Niną".
254
Są to jej ostatnie słowa, potem zamilkła, być może na zawsze. Po katastrofie Rosę znajduje schronienie u przyjaciół w Kalifornii, gdzie dziewczynka śpi od dwunastu do czternastu godzin na dobę. Trwa to kilka miesięcy. Kiedy jest przytomna, nie przejawia zainteresowania czymkolwiek. Godzinami patrzy na krajobraz za oknem, na ilustrację w książce dla dzieci albo po prostu gdzieś w przestrzeń. Nie ma apetytu, traci na wadze. Jest blada i wiotka, nawet jej ametystowe oczy zdają się tracić kolor. Najwidoczniej wysiłek konieczny, by w momencie katasrofy przenieść siebie i Rosę w błękitną kulę i ocalić, doszczętnie ją wyczerpał, zostawił pustkę, o mało nie zabił. Nina nie wykazuje już paranormalnych zdolności, a Rosę dręczy przygnębienie. Nim jednak nadchodzi Gwiazdka, Nina zaczyna przejawiać zainteresowanie otaczającym ją światem. Ogląda telewizję. Znów czyta książki. Zima przemija, a dziewczynka śpi coraz mniej i je coraz więcej. Jej skóra odzyskuje dawny blask, a kolor oczu nabiera głębi. Wciąż milczy, ale wydaje się coraz bardziej reagować na to, co się wokół niej dzieje. Rosę zachęca ją do rezygnacji z tego dobrowolnego wygnania, opowiadając codziennie o dobru, które może czynić, i o nadziei, którą może nieść innym. W szufladzie biurka stojącego w ich wspólnej sypialni Rosę przechowuje kopię wydania „Los Angeles Post”, którego pierwszą stronę poświęcono katastrofie samolotu linii lotniczych Nationwide. Dzięki temu pamięta o budzącej grozę bezwzględności jej wrogów. Pewnego lipcowego dnia, jedenaście miesięcy po katastrofie, zastaje Ninę na brzegu łóżka z gazetą w dłoniach. Dziewczynka dotyka fotografii Niny Carpenter, która dała jej grę elektroniczną, i uśmiecha się. Rosę siada obok niej i pyta, czy jest jej smutno, kiedy wspomina utraconą przyjaciółkę. Dziewczynka potrząsa przecząco głową: „nie”, po czym naprowadza dłoń kobiety na zdjęcie. Kiedy Rosę dotyka go opuszkami palców, zaczyna pogrążać się w niebieskiej jasności, podobnej do tej, w którą została przeniesiona tuż przed katastrofą. Jednakże to nowe miejsce jest pełne ruchu, ciepła, wrażeń. Od dawna wiadomo, że zwykłe przedmioty zachowują resztkę energii psychicznej ludzi, którzy ich dotykali. Czasem jasnowidze pomagają policji w poszukiwaniu morderców, dotykając przedmiotów, które ofiary miały przy sobie w chwili zbrodni. Energia zawarta w zdjęciu jest podobna, ale inna -nie została pozostawiona przez odchodzącą Ninę, lecz przeniknęła w papier gazetowy. Rosę odnosi wrażenie, że zanurzyła się w morzu niebieskiego światła, morzu pełnym pływaków, których nie może dostrzec, ale których wyczuwa, gdy prześlizgują się i nurkują wokół niej. Po
chwili wydaje się, że jeden z nich przeniknął przez Rosę, zatrzymując się w niej na krótko, i kobieta już wie, że to mała Nina Carpenter, dziewczynka o krzywym uśmiechu, ofiarodawczyni gry elektronicznej – martwa i nieobecna, lecz bezpieczna, martwa i nieobecna, lecz nie utracona na zawsze, szczęśliwa i pełna życia gdzieś
255
poza tą rojną od pływaków i niebieską jasnością, która jest tylko punktem między różnymi etapami egzystencji. Poruszona do głębi, jak wówczas, gdy w jednym z pokoi sierocińca po raz pierwszy poznała prawdę o życiu po śmierci, Rosę cofa dłoń z fotografii Niny Carpenter i siedzi przez chwilę w milczeniu, pełna pokory. Potem bierze swoją własną Ninę w ramiona i kołysze ją, przyciskając mocno do piersi. Nie jest w stanie mówić, ale i nie odczuwa potrzeby słów. Teraz, kiedy ta wyjątkowa siła znów odrodziła się w dziewczynce, Rosę wie, co muszą zrobić, od czego muszą zacząć pracę. Nie chce ryzykować, udając się ponownie do Lisy Peccatone. Nie wierzy, by jej stara przyjaciółka świadomie ją zdradziła, ale podejrzewa, że to dzięki jej powiązaniu z „Post” -i z kolei dzięki powiązaniu gazety z Hortonem Nellorem – ludzie z Projektu 99 dowiedzieli się o obecności poszukiwanych przez siebie osób na pokładzie samolotu. Dopóki Rosę i Nina uchodzą za martwe, muszą wykorzystać swój status duchów, by działać tak długo, jak to tylko możliwe, nie zwracając na siebie uwagi swych wrogów. Po pierwsze, Rosę prosi dziewczynkę, by przekazała wielki dar nieśmiertelnej prawdy każdemu z przyjaciół, którzy po katastrofie, gdy obydwie przeżywały załamanie, udzielili im schronienia. Potem skontaktują się z mężami, żonami, rodzicami i dziećmi tych, którzy zginęli na pokładzie samolotu, przynosząc im zarówno wiedzę o nieśmiertelności, jak i wizję ich bliskich w błękitnej przestrzeni. Przy odrobinie szczęścia uda im się zanieść to przesłanie tylu ludziom, że gdy zostaną odkryte, dla ich wrogów będzie już za późno. Rosę zamierza zacząć od Joego Carpentera, ale nie potrafi ustalić miejsca jego pobytu.
Koledzy z redakcji stracili go z oczu. Sprzedał dom w Studio City. W książce telefonicznej nie ma jego numeru. Znajomi mówią że się załamał. Odszedł gdzieś, by umrzeć. Rosę musi więc zacząć pracę gdzie indziej. Ponieważ „Post” opublikował zdjęcia tylko nielicznych ofiar z południowej Kalifornii, a fotografie pozostałych byłyby trudne do zdobycia, Rosę postanawia nie posługiwać się wizerunkami zmarłych ludzi. Na podstawie nekrologów ustala natomiast miejsca pochówków i robi zdjęcia grobów. Wydaje się słuszne, by nasycony prawdą obraz, jaki przekaże rodzinom ofiar, przedstawiał nagrobki, by owe posępne pomniki z brązu i granitu stanowiły wrota, które pozwolą ujrzeć, że Śmierć wcale nie jest potężna i przerażająca, że za tym smutnym progiem sama Śmierć umiera. Wysoko w omiatanych wiatrem górach, gdzie fale posrebrzonych księżycowym blaskiem drzew rzucały na drogę garście igieł, wciąż ponad trzydzieści kilometrów od Big Bear, Rosę Tucker poprosiła tak cicho, że ledwie było ją słychać ponad wyciem silnika i szumem opon: –Potrzymaj mnie za rękę, Joe, dobrze?
256
Nie mógł, nie chciał na nią patrzeć, nie miał odwagi nawet zerknąć w jej stronę, gdyż żywił naiwne i zabobonne przekonanie, że dopóki nie zobaczy na własne oczy tej strasznej prawdy, którą już dosłyszał w głosie Rosę, nic jej nie będzie, absolutnie nic. Mimo to spojrzał. Leżała bezwładnie na fotelu, opierając się o drzwi, z głową na szybie – taka przy nim mała, jak przy niej samej musiała się wydawać dziewczynka, którą uprowadziła z sierocińca w Wirginii. Nawet w słabym świetle deski rozdzielczej ogromne, wyraziste oczy Rosę znów przykuwały uwagę jak wtedy na cmentarzu, gdy ujrzał japo raz pierwszy. Były pełne współczucia, dobroci i
dziwnej, migoczącej radości, która go niemal przestraszyła. –Już niedaleko – zapewnił ją Głos drżał mu bardziej niż jej. –Za daleko – wyszeptała. – Trzymaj mnie tylko za rękę. –O cholera. –Wszystko w porządku, Joe. Pobocze drogi rozszerzyło się nagle, przechodząc w malowniczy parking. Zatrzymał wóz przed bezkresem czerni: twarde nocne niebo, zimny dysk księżyca, który zdawał się promieniować lodem, a nie światłem, i rozległa ciemność drzew, skał i stromych kanionów. Odpiął swój pas, nachylił się do niej i ujął jej dłoń. Słabo odwzajemniła uścisk. –Ona cię potrzebuje, Joe. –Jestem nikim, Rosę. Jestem niczym. –Musisz j ą ukryć… ukryć daleko… –Rosę… –Daj jej czas… by jej siła mogła urosnąć. –Nie potrafię nikogo uratować. –Nie powinnam zaczynać tej pracy tak wcześnie. Nadejdzie dzień, gdy… gdy nie będzie taka bezbronna. Ukryj ją daleko… niech jej siła rośnie. Będzie wiedziała… kiedy nadejdzie czas. Uścisk jej palców zaczął słabnąć. Przykrył jej dłoń obiema rękami, przytrzymał mocno, nie pozwalał, by mu się wymknęła. Głos jej zanikał, zdawała się oddalać od niego, choć się nie poruszyła. –Otwórz… otwórz dla niej swe serce, Joe. Zamrugała powiekami. –Rosę, proszę, nie rób tego. –Wszystko w porządku. –Proszę. Nie rób tego. –Do zobaczenia, Joe. Później. –Proszę.
–Do zobaczenia. Potem był już zupełnie sam tej nocy. Trzymał jej dłoń, podczas gdy wiatr zawodził głuchą pieśń żałobną. W końcu, kiedy mógł się już na to zdobyć, nachylił się i ucałował jej czoło.
257
Dzięki wskazówkom, jakich udzieliła mu Rosę, droga była prosta. Chata nie stała ani w samym Big Bear Lakę, ani na brzegu jeziora, ale wyżej, na północnych zboczach, usadowiona głęboko wśród sosen i brzóz. Popękana i podziurawiona droga asfaltowa wiodła do polnego traktu, na końcu którego widać było biały, drewniany domek o dachu krytym gontem. Stał pod nim zielony jeep, za którym Joe zaparkował swego forda. Chata pyszniła się głębokim, podniesionym gankiem, na którym stały obok siebie trzy bujane fotele. O balustradę opierał się przystojny, czarnoskóry mężczyzna, wysoki i atletycznie zbudowany. Jego hebanowa skóra wchłaniała miedziany blask dwóch nagich żarówek zainstalowanych pod sufitem daszku. U szczytu czterech schodków prowadzących z podjazdu na ganek stała dziewczynka, blondynka. Miała około sześciu lat. Joe wyciągnął spod siedzenia broń, którą odebrał siwowłosemu gawędziarzowi po bójce na plaży. Wysiadając z samochodu, wetknął ją za pasek dżinsów.
Między iglastymi zębami sosen pokrzykiwał i poświstywał wiatr. Joe zbliżył się do podnóża schodków. Mała zeszła dwa stopnie niżej. Jej spojrzenie ominęło Joego i zatrzymało się na fordzie. Wiedziała, co się stało. Mężczyzna na ganku zaczął płakać. Dziewczynka odezwała się pierwszy raz od ponad roku, od chwili, gdy niedaleko domu Ealingów wyznała Rosę, że chce, by nazywano ją Niną. Wpatrując się w samochód, wymówiła cichym i cieniutkim głosem tylko jedno słowo: –Mama. Włosy miała w tym samym odcieniu co Nina. Była równie jak ona proporcjonalnie zbudowana. Ale w jej oczach nie było szarości i chociaż Joe ze wszystkich sił starał się ujrzeć przed sobą twarz Niny, nie potrafił przekonać samego siebie, że to jego córka. Znów wrócił syndrom poszukiwania, i Joe chciał znaleźć to, co zostało utracone na zawsze. Księżyc na niebie był złodziejem, gdyż świecił słabym odbiciem słońca, nie własnym blaskiem. I podobnie jak księżyc, ta dziewczynka również była złodziejem. Nie promieniowała olśniewającym światłem Niny, tylko jego bladym odbiciem. Bez względu na to, czy była zrodzonym w laboratorium mutantem o dziwnych właściwościach umysłowych, czy też naprawdę nadzieją świata, Joe w tej chwili nienawidził jej – i nienawidził samego siebie za tę nienawiść, ale mimo wszystko nie mógł czuć inaczej.
258
17
W oknach świstał gorący wiatr, a chata pachniała sosną, kurzem i czarnym osadem spalenizny, która została na ceglanych ścianach wielkiego kominka po wesołych płomieniach minionej zimy. Na zewnątrz kołysały się luźno zwisaj ące przewody elektryczne. Od czasu do czasu uderzały o ściany, a wtedy żarówki pulsowały i migotały. Przypominało to Joemu przygasające lampy w domu Delmannów. Poczuł na skórze dreszcz. Właścicielem chaty okazał się ów wysoki, czarnoskóry mężczyzna, który wybuchnął na ganku płaczem. Był to Louis Tucker, brat Mahalii, który przed osiemnastoma laty rozwiódł się z Rosę, kiedy okazało się, że nie może mieć dzieci. W swej najczarniejszej godzinie zwróciła się o pomoc właśnie do niego. Widać po tych wszystkich latach, mimo że kochał swą drugą żonę i dzieci, Louis wciąż darzył Rosę uczuciem. –Jeśli naprawdę wierzy pan, że nie umarła, że tylko przeniosła się gdzie indziej, to po co płakać? – spytał zimno Joe. –Płaczę nad sobą – odparł Louis. – Ponieważ odeszła stąd, a ja muszę czekać jeszcze tyle dni, by znów ją ujrzeć. W pokoju frontowym, tuż przy progu, Joe dostrzegł dwie walizki. Znajdowały się w nich rzeczy dziewczynki. Stała przy oknie, wpatrzona w forda i okryta smutkiem jak szatą pokutną. –Boję się – powiedział Louis. – Rosę miała zostać tu z Niną, ale teraz nie sądzę, by było tu bezpiecznie. Wolę wierzyć, że jest inaczej, ale mogli mnie namierzyć, zanim zdążyłem zabrać Ninę z poprzedniego miejsca. Wydaje mi się, że kilka razy jechał za nami ten sam samochód. Potem się zgubił. –Nie muszą za panem jeździć. Dzięki swoim zabawkom mogą pana śledzić z odległości wielu kilometrów.
259
–Chwilę przed pańskim przyjazdem wyszedłem na ganek, bo mi się zdawało, że słyszę helikopter. W górach, przy tym wietrze, to chyba niemożliwe? –Lepiej niech pan się stąd zabiera – doradził Joe. Gdy wiatr chłostał ściany domku elektrycznymi przewodami, Louis chodził tam i z powrotem, od kominka do drzwi, przyciskając dłoń do czoła, jakby chciał stłumić, zgnieść w sobie myśl o stracie Rosę, by zastanowić się spokojnie, co ma robić dalej. –Sądziłem, że pan i Rosę… no, że wy dwoje ją weźmiecie. Jeśli zaczynają się już do mnie dobierać, to czy nie będzie bezpieczniejsza z panem? –Jeśli dobierają się do pana – stwierdził Joe – to nikt z nas nie jest tu bezpieczny, tu i teraz, i nigdy więcej. Nie ma wyjścia. Przewody chłostały, chłostały chatę, światło znowu zamigotało. Louis podszedł do kominka i wziął do ręki długi palnik butanowy na baterię, który służył do rozpalania ognia. Dziewczynka odwróciła się od okna, otworzyła szeroko oczy i krzyknęła: „Nie”. Louis Tucker pstryknął włącznikiem, a wtedy z wylotu palnika dobył się niebieski płomień. Śmiejąc się, mężczyzna podpalił sobie włosy, a potem koszulę. –Nina! – zawołał Joe. Dziewczynka pobiegła do niego. Pokój wypełnił się odorem spalonych włosów. Płonący Louis zagrodził im drogę do drzwi. Joe wyciągnął zza paska spodni pistolet, wycelował, ale nie mógł pociągnąć za spust. Ten człowiek nie był teraz Luisem Tuckerem; był chłopcem-rze-czą, sztucznym tworem, który sięgał tu z oddalonej o pięć tysięcy kilometrów Wirginii. Nie było szansy, by Louis odzyskał władzę nad sobą i zdołał przeżyć tę noc. A jednak Joe wahał się, czy strzelić, gdyż z chwilą kiedy Louis byłby martwy, chłopiec dopadłby kogoś innego. Dziewczynka, dzięki swej sile, była prawdopodobnie nietykalna. A więc chłopiec użyłby Joego i broni w jego ręku, by przystawić lufę do jej głowy i nacisnąć cyngiel.
–Ale ubaw – powiedział chłopiec głosem Louisa, podczas gdy włosy męż czyzny skręcały się w płomieniach, uszy czerniały i skwierczały, a czoło i po liczki pokrywały się pęcherzami. – Ubaw – powtórzył, radując się tą wycieczką do wnętrza Louisa Tuckera, który nadal zagradzał wyjście na ganek. Może w chwili największego niebezpieczeństwa Nina mogłaby wysłać samą siebie do strefy jasnej niebieskości, tak jak zrobiła to, nim „747” wrył się w łąkę. Może pociski przeszyłyby tylko powietrze w miejscu, w którym stała. Należało jednak założyć, że jeszcze nie całkiem wyzdrowiała, że nie była jeszcze zdolna do takiego wysiłku albo że nawet gdyby udało jej się tego dokonać, tym razem osłabiłoby to ją śmiertelnie. –Drugim wyjściem! – krzyknął Joe. – Biegnij, biegnij! Nina popędziła do drzwi między pokojem frontowym a kuchnią, która znajdowała się na tyłach chaty.
260
Joe wycofywał się za nią, trzymając płonącego mężczyznę na muszce. Mogli liczyć tylko na to, że póki chłopiec będzie się „bawił", zdążą wydostać się z chaty na otwartą przestrzeń, gdzie jego zdolność widzenia na odległość i przejmowania kontroli nad czyimś umysłem była, jak wynikało ze słów Rosę, poważnie ograniczona. Gdyby tylko porzucił zabawkę, jaką był dla niego Louis Tucker, w jednej sekundzie wszedłby w umysł Joego. Odrzucając na bok palnik, objęty płomieniami pełznącymi po rękawach koszuli i nogawkach
spodni, chłopiec-rzecz w ciele Louisa Tuckera wymamrotał: „O tak, o rany”, i ruszył za nimi. Joe przypomniał sobie z całą wyrazistością dotyk lodowatej igły, która zdawała się przewiercać mu kark, kiedy uciekał poprzedniej nocy z domu Delmannów. Ta niepowstrzymana energia przerażała go bardziej niż uścisk płonących ramion chwiejącego się na nogach widma. Czym prędzej wycofał się do kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi, co nie miało sensu, gdyż żadne drzwi – ani ściana czy stalowe sklepienie – nie powstrzymałyby chłopca, gdyby porzucił ciało Louisa. Nina przez tylne wyjście wymknęła się na dwór. Natychmiast owionęła ją wilcza zgraja wiatru, który pofukując i popiskując wpadł po chwili do chaty. Joe, wybiegając za dziewczynką w nocną ciemność, posłyszał huk wyłamywanych drzwi między pokojem a kuchnią. Za chatą znajdowało się małe podwórko porośnięte kępami trawy. W powietrzu wirowały gnane wiatrem liście, igły sosnowe, drobinki kurzu. Wystarczyło minąć drewniany stół z czterema krzesłami, by znaleźć się w lesie. Nina biegła już w stronę drzew, jej krótkie nóżki pracowały miarowo, tenisówki klapały głośno o twardą ziemię. Przestraszony, że w leśnej głuszy zgubi dziewczynkę, ale i przerażony obecnością chłopca w ciele płonącego mężczyzny, Joe wbiegł między drzewa, wołając Ninę głośno po imieniu i zasłaniając uniesionym ramieniem oczy przed gałęziami sosen. Z nocnej ciemności za jego plecami dobiegł głos Louisa Tuckera, przytłumiony, bo wydobywający się ze spalonych ust, ale jednak zrozumiały -monotonny rytm dziecięcego wyzwania jak w zabawie w chowanego: „Szukam, szukam, szukam, kryj się, szukam, kryj się!” Z prawej strony, zaledwie sześć czy osiem metrów dalej, w wąskim, wypełnionym kaskadą księżycowych promieni przesmyku między drzewami Joe dojrzał chłostaną wiatrem grzywę jasnych włosów, które płonęły bladym ogniem – odbiciem już odbitego światła. Potknął się o spróchniały pień, pośliznął na czymś mokrym, zdołał jednak utrzymać równowagę, przedarł się przez kłujący, sięgający pasa krzew i w końcu zobaczył Ninę, która odkryła wydeptaną ścieżkę szlaku jeleni. Kiedy dogonił dziewczynkę, otaczająca ich ciemność nagle się rozproszyła. Po pniach drzew zaczęły pełznąć salamandry pomarańczowego światła, chłostając ogonami połyskliwe gałęzie sosen i świerków.
261
Joe odwrócił się i jakieś dziesięć metrów dalej zobaczył opętaną postać Louisa Tuckera – mężczyzna był zanurzony od stóp do głów w płomieniach, ale wciąż trzymał się na nogach, przedzierał się przez zarośla, obijając o drzewa, coraz bliżej; ledwie żywy, podpalał suche igły sosnowe, po których stąpał chwiejnie, zarośla i drzewa, obok których przechodził. Jeszcze tylko pięć metrów. Czuć było niesiony wiatrem odór płonącego ciała. Chłopiec-rzecz krzyczał radośnie, ale słowa były zniekształcone i niezrozumiałe. Pistolet, chociaż trzymany w obu dłoniach, drżał, ale Joe wystrzelił jeden, dwa, cztery, sześć pocisków, z których przynajmniej część dosięgła skwierczącego widma. Runęło do tyłu, upadło na ziemię i znieruchomiało, nawet nie drgnęło. Louis Tucker nie był istotą ludzką lecz płonącym trupem. Ciało nie kryło już umysłu, który chłopiec mógł okiełznać, a potem wykorzystać i dręczyć. Gdzie teraz? Joe odwrócił się w stronę Niny i nagle poczuł lodowaty ucisk na karku, uporczywe kłucie, choć nie tak ostre jak wówczas, gdy złapano go niemal na progu domu Delmannów – być może dlatego, że siła chłopca była na otwartej przestrzeni rzeczywiście mniejsza. Lecz igła tego psychicznego zastrzyku nie była jeszcze całkiem stępiona. Wciąż kłuła. Przenikała. Joe krzyknął. Dziewczynka wzięła go za rękę. Lodowaty chłód wyrwał z niego swe kły i odpłynął gdzieś jak nietoperz. Zataczając się, Joe przyłożył dłoń do karku, pewien, że ma rozdartą skórę i krwawi, ale nie był ranny. Umysłu też nikt mu nie zatruł. Dotyk Niny ocalił go przed opętaniem.
Nagle z wysokich gałęzi jakiegoś drzewa, drąc się upiornie, runął na dziewczynkę jastrząb. Zaatakował głowę Niny – uderzał z łopotem skrzydeł w czaszkę, stuk-stuk-stuk dziobem. Krzyknęła i zakryła twarz dłońmi, a Joe walnął napastnika ręką. Oszalały ptak odfrunął w górę, ale nie był to oczywiście zwykły jastrząb rozdrażniony przez wiatr i gęstniejący ogień, który narastał szybko za ich plecami. Nadleciał znowu z przeraźliwym „kriiik”! – kolejna ofiara, w którą wcielił się chłopiec z dalekiej Wirginii, napastnik o dziobie równie groźnym jak sztylet; ciął blask księżyca niczym strzała – zbyt szybki, by stanowić dobry cel dla broni palnej. Joe wypuścił z dłoni pistolet i osunął się na kolana, przyciągając dziewczynkę obronnym gestem do siebie. Tulił ją, chroniąc twarz. Wiedział, że ptak zaatakuje jej oczy. Ze chce wydziobać jej oczy. Puk-puk-puk przez czułe źrenice do cennego mózgu w głębi czaszki. Zniszczyć mózg, a wtedy dziewczynki już nie ocali żadna siła. Wydrzeć z szarej masy to, co wyjątkowe i pozostawić dziecko na ziemi, drgające spazmatycznie. Jastrząb uderzył i zatopił szpony w ramieniu Joego, przebijając materiał marynarki i przewiercając skórę. Jednocześnie zanurzył pazury w jasnych włosach Niny, bijąc skrzydłami i uderzając dziobem w jej czaszkę, wciąż
262
uderzając, zły, że nie może dosięgnąć zakrytej twarzy. Walił teraz w rękę Joego, by ją odepchnąć, wczepiony mocno w rękaw i włosy dziewczynki, zdecydowany nie dać się strącić. Dziobał, dziobał, tym razem jego twarz, szukając oczu. Boże, płomień bólu w rozdzieranym policzku. Złapać go. Powstrzymać. Zgnieść czym prędzej. Łup, głowa ptaka tuż przy twarzy Joego, zakrwawiony dziób, tym razem dosięgną! brwi nad prawym okiem, za drugim ciosem na pewno go oślepi. Joe zacisnął dłoń na szyi napastnika, a szpony ptaka rozdzierały mu teraz
mankiet, drapały nadgarstek, skrzydła uderzały po twarzy. Jastrząb odchylił głowę, straszliwy dziób spadł na Joego, ale mężczyzna zdołał odparować ten cios, zakrzywiony, żółty czubek minął o dwa centymetry krwawiącą ranę, paciorkowate oczy spoglądały okrutnie, szkarłatne od refleksów ognia. Zdusić go, zdusić w nim życie, zgnieść, zmiażdżyć walące dziko serce. Kości ptaka były cienkie i puste, dlatego mógł latać z lekkością- i dlatego można je było bez trudu złamać. Joe poczuł, że pierś jastrzębia pęka, i odrzucił go od dziewczynki, a potem patrzył, jak ptak trzepoce się na ziemi unieszkodliwiony, ale wciąż żywy, łopocząc skrzydłami, lecz niezdolny wznieść się w noc. Joe odsunął dziewczynce z czoła splątane włosy. Nic jej się nie stało. Oczy były nietknięte. Przepajała go duma, że zdołał ją obronić. Oko zalewała mu krew z rozciętej brwi. Nie widział wyraźnie. Krew ciekła też z rany na policzku, kapała z podziobanej i piekącej dłoni, a także z nadgarstka. Podniósł pistolet, zabezpieczył go i wetknął za pasek spodni. Gdzieś z otaczającej ich gęstwiny dobiegł krzyk zwierzęcego przerażenia, który urwał się nagle, a po chwili noc okrywającą zbocze góry przecięło, zagłuszając wycie wiatru, przenikliwe wycie. Coś się zbliżało. Może w ciągu tego roku, kiedy Rosę się ukrywała, chłopiec uzyskał większą kontrolę nad swoim talentem i teraz potrafił już skuteczniej zabijać na otwartej przestrzeni. A może skupiona siła psychicznego widma promieniowała niczym ciepło z kamienia, jak wyjaśniła to Rosę, ale rozpraszała się dość wolno, dzięki czemu atak mógł trwać dłużej. Wiał porywisty wiatr, a huk ognia przypominał pędzący ekspres, więc Joe nie był pewien, skąd dobiegał krzyk. Chłopiec, w ciele niewiadomego napastnika, zbliżał się w ciszy. Joe podniósł dziewczynkę i wziął ją w ramiona. Wiedział, że dopóki starczy mu sił, musi nieść ją na rękach. Gdyby szła obok niego, przedzieraliby się przez las o wiele wolniej. Była taka mała. Jej kruchość, przywodząca na myśl delikatny szkielet jastrzębia, napawała go troską. Przylgnęła do niego, a on próbował się uśmiechnąć. W blasku diabelskich płomieni jego rozgorączkowany wzrok i wymuszony uśmiech zamiast uspokajać, pewnie przerażały. Szalony chłopiec w swym nowym wcieleniu nie był jedynym niebezpieczeństwem, jakie im groziło. Wściekły wiatr Santa Ana pędził po zboczu
263
góry jasne fale – wielkie, łopocące żagle płomieni. Sosny, suche od gorącego, pozbawionego deszczu lata, o korze nasączonej terpentyną wybuchały ogniem jak polane benzyną szmaty. Drogę do chaty odcinał płonący wał o szerokości co najmniej stu metrów. Nie mogli obejść tej pożogi i schronić się za nią, gdyż rozprzestrzeniała się coraz bardziej. Nie zdołaliby przedrzeć się przez zarośla i pagórkowaty teren. Ogień zbliżał się do nich bardzo szybko. Coraz szybciej. Joe stał trzymając Ninę w ramionach, przykuty i przerażony widokiem strzelistej ściany płomieni. Uświadomił sobie, że nie ma innego wyjścia i że musi zostawić samochód. Że będą musieli wydostać się z gór na piechotę. Gnane wiatrem płomienie rzygnęły z głośnym „łuszszsz” na wierzchołki drzew nad ich głowami. Przypominało to śmiertelny wystrzał z futurystycznej broni wyrzucającej plazmę. Konary sosen eksplodowały, a przez gąszcz mniejszych gałęzi zaczęły spadać bezładnie płonące żagwie igieł i szyszek, zapalając wszystko na swej drodze. Nina i Joe znaleźli się nagle w tunelu ognia. Pędził z dziewczynką w ramionach, byle dalej od chaty, przedzierał się wąskim szlakiem jeleni, przypominając sobie opowieści o ludziach w pułapce kalifornijskich pożarów, przed którymi, póki szalał gwałtowny wiatr, nie sposób było uciec. Może jednak płomienie nie rozprzestrzeniały się przez gęstwinę drzew równie szybko jak przez suche zarośla. Albo też sosny wchłaniały żar w większym stopniu niż mimozy, krzewy i trawa. Gdy uciekali tunelem ognia, na niebie łopotały coraz to nowe płomienne flagi, a wierzchołki drzew wybuchały pożogą. W dół, niczym świetliste pszczoły, spadały roje rozżarzonych igieł. Joe bał się, że zapalą im się włosy i ubrania. W miarę jak biegli przed siebie, tunel wydłużał się coraz bardziej. Zaczął ich prześladować dym. Ogień, narastając, wytwarzał własny podmuch, który potęgował siłę wiatru Santa Ana i lada chwila mógł wywołać burzę ogniową. Gorące porywy zasnuwały jeleni szlak najpierw strzępami, potem duszącymi kłębami dymu.
Zamknięta z obu stron niczym klasztorny krużganek ścieżka prowadziła pod górę, i choć nie była zbyt stroma, Joe stracił dech szybciej, niż się spodziewał. Żar wyciskał z niego strugi potu. Łapiąc powietrze, wciągając w płuca gorzkie opary i tłustą sadzę, dławiąc się, krztusząc, wypluwając gęstą i kwaśną od ognia ślinę, tuląc rozpaczliwie Ninę, dotarł do grzbietu wzniesienia. Pistolet zatknięty za pasek spodni uwierał go boleśnie w brzuch. Gdyby mógł utrzymać Ninę tylko jedną ręką wyciągnąłby broń i wyrzucił. Bał się jednak, że upuści dziewczynkę, musiał więc znosić ucisk broni. Kiedy przekroczył wąski grzbiet wzgórza i ruszył ścieżką w dół, odkrył, że podmuchy wiatru po tej stronie nie są już tak wściekłe. Choć płomienie przelewały się przez szczyt wzniesienia, prędkość, z jaką posuwał się ogień, znacznie zmalała, i Joe zdołał opuścić niebezpieczną strefę i wyprzedzić na-
264
wałę dymu. Czyste powietrze było tak słodkie, że smakował jego chłód i czystość z prawdziwym jękiem ulgi. Joe trzymał się na nogach tylko dzięki wysokiemu poziomowi adrenaliny, znacznie przekraczając swój zwykły pułap wytrzymałości. Gdyby nie zbawcza panika, upadłby jeszcze przed szczytem wzniesienia. Bolały go mięśnie nóg. Ramiona pod ciężarem dziewczynki zamieniły się w ołów. Wciąż jednak nie byli bezpieczni, więc parł uparcie przed siebie, potykaj ąc się, chwie-jąc i mrugając załzawionymi od dymu oczami – aż nagle od tyłu zaatakował go warczący kojot. Próbował ugryźć Joego, ale na szczęście chwycił tylko wściekle zębami poły marynarki. Nagłe uderzenie czterdziestu czy pięćdziesięciu kilogramów psiej furii zachwiało Joem. Runąłby twarzą na ziemię, przygniatając sobą Ninę, ale na szczęście ciężar kojota, który się
uczepił jego ubrania, działał jak przeciwwaga, więc Joe zdołał utrzymać się na nogach. Marynarka rozdarła się, a kojot puścił go i poleciał do tyłu. Joe zatrzymał się gwałtownie, postawił Ninę na ziemi, odwrócił się do drapieżnika i wyciągnął zza paska spodni pistolet, dziękując Bogu, że go wcześniej nie wyrzucił. Kojot, widoczny na tle ognia obejmującego grzbiet wzniesienia, nie zamierzał ustąpić człowiekowi. Podobny do wilka, ale szczuplejszy i smukłej-szy, o dużych uszach i wąskim pysku, rozchylał czarne wargi i obnażał kły, być może bardziej przerażający od swego wilczego krewniaka, gdyż w jego czaszce, niczym wąż, wił się duch okrutnego chłopca. Połyskliwe, żółte oczy fosforyzowały. Joe pociągnął za spust, ale pistolet nie wypalił. Zapomniał go odbezpieczyć. Kojot ruszył chyłkiem w jego stronę; nisko pochylony, zwinny, lecz uważny, próbował chwycić go za kostki u nóg, więc Joe cofał się rozpaczliwie, by uniknąć ostrych kłów. Jednocześnie odbezpieczał broń. Zwierzę okrążyło go zwinnie jak wąż, warcząc, kłapiąc zębami i tocząc pianę z pyska. Zatopiło kły w jego prawej łydce. Joe krzyknął z bólu i odwrócił się, próbując strzelić do bestii, ale obracała się razem z nim, targając wściekle mięsień jego nogi, aż w końcu był pewien, że zemdleje z palącego bólu, który, niczym seria elektrycznych wstrząsów, sięgał aż do biodra. Nagle kojot puścił go i odskoczył do tyłu, jakby przestraszony i spłoszony. Joe odwrócił się w stronę zwierzęcia, przeklinając je i wodząc za nim lufą pistoletu. Bestia nie zamierzała już atakować. Zaskomlała i rozejrzała się po nocnej ciemności. Joe, z palcem na spuście, zawahał się. Odchylając do tyłu głowę i wpatrując się w migotliwy księżyc, kojot znów zaskomlał. Po chwili spojrzał w stronę grzbietu wzniesienia. Ogień znajdował się niecałe sto metrów dalej. Palący wiatr powiał nagle z nową siłą a płomienie skoczyły wysoko w noc.
265
Kojot podniósł uszy i nasłuchiwał. Kiedy napłynęła kolejna fala ognia, zwierzę przemknęło obok Joego i Niny niepomne ich obecności, i dało susa w pobliski kanion, znikając z pola widzenia. Pokonany wreszcie przez wyczerpujący bezkres otwartej przestrzeni, chłopiec stracił władzę nad zwierzęciem, a Joe wyczuł, że w lesie nie kryje się już żadne widmo. Burza ogniowa znów przetoczyła się nad ich głowami – oślepiająca fala płomieni, apokaliptyczny ogrom, który przewalił się po lesie. Z pogryzioną nogą, okulały, Joe nie był już w stanie nieść Niny. Dziewczynka wzięła go za rękę i czym prędzej ruszyli ku pierwotnej ciemności, która zdawała się wypływać z ziemi i zatapiać rzędy drzew na dnie kanionu. Miał nadzieję, że zdołają odnaleźć drogę. Jakąkolwiek: ubitą, żwirową czy polną byle wyprowadziła ich z tej leśnej matni, byle wiodła z dala od ognia i mogła ich zaprowadzić do przyszłości, w której Nina byłaby bezpieczna. Przeszli nie więcej niż dwieście metrów, kiedy za ich plecami zaczął narastać grzmot. Gdy Joe się odwrócił, lękając się kolejnego ataku, ujrzał tylko stado galopujących ku nim saren, które umykały przed płomieniami. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści zwierząt, zwinnych i szybkich, ominęło ich z obu stron; biegły z tętentem kopyt, z postawionymi uszami, rżąc i sapiąc. Czarne oczy lśniły niczym zwierciadła, nakrapiane boki drżały, kopyta wzbijały w górę chmury bladego kurzu. W końcu stado zniknęło. Z biciem serca, miotany emocjami, których nie potrafił określić, wciąż trzymając dłoń dziewczynki, Joe ruszył w dół po śladach sarnich kopyt. Zdążył przejść kilka kroków, gdy uświadomił sobie, że nie czuje bólu w pogryzionej łydce ani też w podziobanych przez jastrzębia dłoni i twarzy. I już nie krwawił. Przez drogę, a potem w tumulcie pędzących saren, Nina go uzdrowiła.
266
18
drugą rocznicę katastrofy samolotu linii lotniczych Nationwide Joe Carpenter siedział na cichej plaży na Florydzie w cieniu palmy i patrzył na morze. Fale przybijały do brzegu spokojniej niż w Kalifornii, liżąc piasek z tropikalną ociężałością a ocean nie przypominał już maszyny. Joe był innym człowiekiem niż tamten, który uciekał przed ogniem w górach San Bernardino. Miał teraz dłuższe włosy, po części sztucznie rozjaśnione, po części zbielałe od słońca. Zastosował prosty kamuflaż i zapuścił wąsy. Jego fizyczna świadomość własnego ciała była teraz znacznie większa niż przed rokiem, wiedział zatem, że porusza się także inaczej: z łatwością i pełną odprężenia swobodą bez napięcia i przyczajonego gniewu, jaki nie opuszczał go w przeszłości. Miał teraz dokumenty na nowe nazwisko. Specjaliści z „Infmiface” właściwie nie fałszowali dokumentów, raczej korzystali ze swej wiedzy komputerowej, by manipulować systemem, który sam dostarczał prawdziwe papiery ludziom tak naprawdę nie istniejącym. Przeszedł też wewnętrzną przemianę, którą przypisywał Ninie, choć wciąż odmawiał przyjęcia tego ostatecznego daru, jaki mogła mu ofiarować. Odmieniła go nie przez dotyk, lecz przez swoje zachowanie, słodycz i dobroć, przez ufność, jaką go darzyła, przez miłość życia i miłość do niego, przez spokojną wiarę w słuszność wszelkich rzeczy. Miała zaledwie sześć lat, ale w pewnym sensie była pradawna, gdyż pępowina światła łączyła ją z wiecznością. Przebywali wśród członków „Infmiface”, tych, którzy nie nosili długich szat i nie golili sobie głów. Wielki dom, którego tył wychodził na plażę, niemal o każdej godzinie dnia rozbrzmiewał cichym stukotem komputerowych klawiatur. Po tygodniu czy dwóch Joe i Nina mieli się przeprowadzić do innej
267
grupy, zanosząc jej dar, który mogło ujawnić tylko to dziecko. Podróżowali bezustannie, by po cichu głosić słowo. Po kilku latach, kiedy dziewczynka będzie już dostatecznie dojrzała, mieli przekazać to słowo całemu światu. Teraz, w rocznicę tragedii, przyszła do niego na plażę, tak jak tego oczekiwał. Usiadła przy nim, pod łagodnie rozkołysaną palmą. Włosy miała kasztanowe. Była ubrana w różowe szorty i białą koszulkę z Kaczorem Donaldem na piersi – i wyglądała tak zwyczajnie jak każda sześciolatka na tej planecie. Podciągnęła kolana i objęła je ramionami, pogrążona przez chwilę w milczeniu. Patrzyli, jak wielki, długonogi krab przemierza plażę, wybiera sobie odpowiednie miejsce i znika pod piaskiem. –Dlaczego nie chcesz otworzyć serca? – spytała w końcu. –Otworzę. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila. –A kiedy nadejdzie ta odpowiednia chwila? –Gdy nauczę się nie odczuwać nienawiści. –Kogo nienawidzisz? –Przez długi czas nienawidziłem ciebie. –Dlatego że nie jestem twoją Niną. –Ale nie czuję już do ciebie nienawiści. –Wiem. –Nienawidzę siebie.
–Dlaczego? –Bo tak się boję. –Nie boisz się niczego – powiedziała. Uśmiechnął się. –Boję się śmiertelnie tego, co możesz mi pokazać. –Dlaczego? –Świat jest taki okrutny. Taki bezlitosny. Jeśli istnieje Bóg, to znaczy, że torturował mojego ojca chorobą a potem zabrał go, gdy był jeszcze młody. Zabrał Michelle, Chrissie i Ninę. Pozwolił umrzeć Rosę. –Świat to tylko pewien etap. –Ale diabelnie okrutny. Milczała przez chwilę. Morze szeptało coś przy brzegu. Krab drgnął, wystawił czułkę z okiem, by spenetrować świat, i postanowił ruszyć przed siebie. Nina wstała i podeszła do skorupiaka. Zazwyczaj były płochliwe i czmychały, gdy ktoś się do nich zbliżał. Lecz ten nie uciekł do kryjówki, tylko obserwował dziewczynkę, gdy osunęła się na kolana, by mu się przyjrzeć. Pogłaskała go po pancerzu. Dotknęła jego szczypiec, a krab jej nie chwycił. Joe patrzył i zastanawiał się. Wreszcie dziewczynka podniosła się z kolan i znów usiadła obok niego, a wielki krab zniknął w piasku. –Jeśli świat jest okrutny… to możesz mi pomóc go naprawić – odezwała się znowu. – A jeśli Bóg tego pragnie, jeśli pragnie, by świat stał się lepszy, to w takim razie wcale nie jest okrutny.
268
Joe nie odpowiedział. Morze mieniło się błękitem, gdzieś na niewidocznej linii spotykając się z łukiem nieba. –Proszę – poprosiła. – Proszę, weź mnie za rękę, tatusiu. Nigdy przedtem nie nazywała go tatą. Joe na dźwięk tego słowa poczuł w piersi ucisk. Napotkał spojrzenie jej ametystowych oczu. Żałował, że nie są szare, jak jego. Uciekła wraz z nim przed wichrem i ogniem, przed ciemnością i przerażeniem, i Joe wierzył, że jest dla niej ojcem, jak Rosę Tucker była matką. Wziął ją za rękę. I wiedział. Przez jakiś czas nie przebywał na plaży gdzieś na Florydzie, lecz w jasnej niebieskości, z Michelle, Chrissie i Niną. Nie widział światów, które istniały poza tym obecnym, ale wiedział ponad wszelką wątpliwość, że istnieją, a ich niezwykłość przestraszyła go, ale i podniosła na duchu. Pojął, że wieczność życia nie jest jednym z artykułów wiary, lecz prawem wszechświata, równie prawdziwym jak każde prawo fizyki. Wszechświat jest stworzony jako nieprzerwany łańcuch istnienia: materia staje się energią; energia staje się materią; jedna postać energii przekształca się w inną; równowaga zmienia się bezustannie, lecz sam wszechświat pozostaje zamkniętym systemem, który nigdy nie traci nawet cząstki materii czy fali energii. Natura nie tylko jest niechętna wszelkiemu marnotrawstwu, ale wręcz mu przeciwdziała. Ludzki umysł i duch w najszlachetniejszych porywach mogą zmienić świat na lepsze; możemy zmieniać ludzką kondycję, dźwigając się ze stanu pierwotnego lęku, kiedy to zamieszkiwaliśmy jaskinie i drżeliśmy na widok księżyca, na szczyty, gdzie możemy kontemplować wieczność i mieć nadzieję, że pojmiemy dzieła Boga. Światło nie może zmienić się w kamień własnym aktem woli, kamień zaś nie może sam z siebie wznieść świątyni. Tylko duch ludzki może działać świadomie i konsekwentnie się zmieniać; jest to jedyny element stworzenia, który nie jest
zdany całkowicie na łaskę zewnętrznych sił, a tym samym stanowi najpotężniejszą i najcenniejszą postać energii. Na jakiś czas duch może stać się ciałem, lecz gdy ta faza jego istnienia dobiega kresu, ciało przekształca się z powrotem w ducha. Kiedy Joe powrócił z jasności, z tego błękitu w innym wymiarze, siedział przez chwilę drżąc, z zamkniętymi oczami, pogrążony w ujawnionej prawdzie jak krab zakopany w piasku. Później otworzył oczy. Jego córeczka uśmiechała się do niego. Jej oczy były ametystowe, nie szare. Nie miała rysów tej drugiej Niny, którą kochał tak głęboko. Ale nie była też, jak wydawało mu się wcześniej, jedynie bladym ogniem. Joe zastanawiał się teraz, jak mógł pozwolić, by gniew przysłonił mu prawdziwy obraz tego dziecka. Była cudownym światłem, niemal oślepiającym w swej jasności, takim samym jakim była niegdyś jego Nina – i jakim jesteśmy my wszyscy.
269
Podziękowania
Prawdziwa Barbara Christman została nagrodzona: jej imieniem posłużyłem się w tej książce. Była jedną ze stu osób, które pisząc brałem pod uwagę, dziwi mnie więc siła tej postaci w niniejszej opowieści. Początkowo zamierzałem ją sportretować jako psychopatyczną zabójczynię; w końcu jednakże musiała zadowolić się postacią spokojnej bohaterki. Wybacz, Barbaro.