Dla Deni Olmedo, która uratowała tę powieść (i mnie). Nasza epoka jest w istocie tragiczna i właśnie dlatego nie chcemy tragizować. Katastrofa już się...
127 downloads
19 Views
1MB Size
Dla Deni Olmedo, która uratowała tę powieść (i mnie).
Nasza epoka jest w istocie tragiczna i właśnie dlatego nie chcemy tragizować. Katastrofa już się wydarzyła, stoimy wśród ruin, zaczynamy budować nowe, skromne miejsca do życia, ponownie mamy niewielkie nadzieje. Niełatwe to zadanie. Nie rozciąga się przed nami gładka droga wiodąca ku przyszłości. Obchodzimy jednak lub pokonujemy przeszkody. Musimy żyć bez względu na to, jak wiele niebios na nas spadło. D.H. Lawrence, Kochanek Lady Chatterley W lipcu amerykański periodyk „Newsweek” opublikował krótki artykuł zatytułowany „Nowa niewierność”. Tak „Newsweek” ochrzcił wypadki zdrady wśród kobiet, które procentowo osiągają historyczne liczby, od niepamiętnych czasów przypisywane wybrykom mężczyzn; szacuje się bowiem, że od 30 do 40 procent kobiet nie dochowuje wierności, podczas gdy wśród mężczyzn utrzymuje się to na poziomie 50 procent. Badania wskazują, że dzisiaj kobiety mają więcej niż kiedykolwiek możliwości uczynienia niewłaściwego kroku; że są bardziej skłonne do zdradzania partnerów; że częściej opowiadają o tym przyjaciółkom i że same z kolei bardziej przyzwalająco wysłuchują historii tak o potajemnych, jak i niedopuszczalnych podstępach. Wiele się zmieniło, odkąd w XIX wieku Emma Bovary wolała uśmierzyć swą niewierność arszenikiem, niż żyć z własnym cudzołóstwem. Czy to możliwe, że dzisiaj dziewczęta chcą się tylko zabawić? Marina Artusa, „Od Emmy Bovary do współczesności”, dziennik „Clarín”, Buenos Aires
I. KTO JEST KIM PAULINA: INSTRUKCJA UŻYCIA ZMARŁEGO MĘŻCZYZNY Deszczowe dni są odpowiednie dla żałobnych konduktów i pochówków. Jego pogrzeb odbyłby się podczas ulewy, kiedy niebo rozwarłoby się nad głowami setki uczestników, a katastrofę zwiastowałyby wypełniające się błotem cmentarne ścieżki, przepełniające się kanały ściekowe, które natychmiast wpływałyby do większych, a woda zaczynałaby nieuchronnie coraz bardziej się podnosić, najpierw pozbawiając połysku szpilki pań – niektórych w pełnej żałobie – i moczyć kanty spodni wszystkich panów. Podczas gdy grabarze wykonywaliby swoją pracę, szast-prast, łopatami i cementem przed świeżo otwartą i świeżo zamkniętą raną grobu, wszyscy pozostali nadaremnie staraliby się schronić pod parasolami, rychło jednak zdając sobie sprawę, że problem nie znajduje się nad ich głowami, lecz pod stopami. Woda podeszłaby im już do kostek, gdy ktoś w końcu ośmieliłby się przerwać milczenie, żeby zapytać robotników, ile czasu to jeszcze zajmie. Wtedy jeden z nich, z twarzą zaczerwienioną z wysiłku, wykonałby półobrót i rozpatrzyłby sytuację: kwiaty, które jakiś obdarzony dobrą pamięcią krewniak złożył przed grobem na pierwszym poziomie, tym znajdującym się nad powierzchnią ziemi, dryfowałyby, niesione ledwie dostrzegalnym prądem. Tu i ówdzie zaczęłyby się pojawiać te potworne plastikowe wazony, jakie ludzie z uporem przynoszą na cmentarz, jakby nie obawiali się, że ich zmarli wstaną z grobów, by cisnąć im je w głowę, widząc, że tak ich znieważono. I wkrótce potem, zaledwie kilka minut później, kiedy jeden z grabarzy powiedziałby do drugiego: „Pospiesz się, bo robi się nieprzyjemnie”, już można by zobaczyć, jak ramki z pożółkłymi fotografiami płyną w stronę dalekiego morza, gdzie zmierzają wszystkie wzburzone wody ziemi, włącznie z tymi. Przybór sięgałby już do kolan obecnych, a ci bez zachowania jakiejkolwiek ostrożności
rzuciliby się do odwrotu, bojąc się, że nie dotrą do bramy strzeżonej przez archaniołów wyjścia. Po drodze kondukt żałobny napotkałby wszystko: otwarte groby i takie, co jeszcze opierałyby się zaproszeniom niespodzianych fal. Trumny, płynące mętną rzeką zakłopotanych zmarłych – podróżujących, lecz także przypatrujących się temu ze swych balkonów – trumny jak gondole, które pozwalają się kołysać temu nagle przerwanemu szczęściu wiecznego odpoczynku. Żaden z nich nie spodziewałby się teraz tego spaceru. Życie (lub śmierć) niejednokrotnie przybywa objuczone niespodziewanymi podarunkami, mogliby pomyśleć lokatorzy tych skrzyń, gdyby niektórych nie ciśnięto do wody, a teraz nie nurkowaliby w poszukiwaniu istotnych prawd, które nie mogą skrywać się pomiędzy kocimi łbami. Tak czy siak, cały cmentarz przedstawia teraz osobliwy widok, Ganges w pomniejszonej skali, którym przypływają i odpływają ramki z pomiętymi fotografiami, naturalne i plastikowe kwiaty, kapelusze, rękawiczki, pojedynczy but (nie sposób stwierdzić, czy części garderoby należą do żywych, czy do zmarłych), laska z rączką z kości słoniowej, zwiewna chustka w pomarańczowych odcieniach, a nawet paczka z czterema prezerwatywami, starannie zapakowanymi w plastikową koszulkę, które uciekły z zacisza czyjejś kieszeni, nie wiadomo pani czy pana, i pływają grupą, jakby wybór od nich zależał. Wreszcie setka żałobników zdoła dotrzeć do archaniołów i schronić się na ostatnich stopniach schodów parafialnego kościoła, skąd będą cieszyć się uprzywilejowanymi widokami na coraz większą powódź w mieście zmarłych. Pływające trumny można już będzie liczyć w setki, wszystkie stłoczone w pułapce tak dobrze pilnowanej przez niebiańskich strażników, wszystkie walczące, by jako pierwsze przybyć na spotkanie z tak jeszcze odległymi morskimi odmętami, po czym natychmiast oddalające się po zboczach, które ze wszystkich stron otaczają cmentarz. Tymczasem niebo nie ustaje w wysiłku uczynienia ziemi żeglowną. Pragnąc opuścić to miejsce, pogrzebowe skrzynie nie będą już musiały zderzać się z główną bramą, bez żadnego wysiłku mogąc pokonać mury miejsca wiecznego spoczynku. Zebrani na schodach kościoła będą mogli ujrzeć, jak właśnie przez jeden z tych murków ucieka Samuel, ich zmarły, tenże sam kolega, mąż, przyjaciel czy kochanek, którego pochować przyszli w ten paskudny dzień. Niektóre panie wybuchną płaczem, a nawet szlochem, widząc, jak nieuchronnie oddala się ulicą, włączając się w strumień podróżujących trumien. Inne będą wzdychać, patrząc z daleka na to, co uznają za
symbol dziwacznego, lecz sprawiedliwego losu. I nie zabraknie takiej, która sparaliżowana bólem i potrzebą odgrywania głównej roli, rzuci się do wody w ślad za zmarłym, chociaż nikt nie może zaręczyć, że jego ciało nadal znajduje się w trumnie model „Ostatnia wieczerza” (zbitej z desek grubości 45 milimetrów, w standardowym rozmiarze metr dziewięćdziesiąt trzy na czterdzieści osiem centymetrów, wyściełanej marszczonym atłasem ze sztucznego jedwabiu na watowanej podściółce i z ręcznie haftowanym całunem dla zmarłego), którą, jak wszyscy widzieli, dwóch grabarzy wkładało do wnęki, gdyż woda tworzy takie wiry na stromych ulicach, że wszystkie oddalające się nimi przedmioty materialne skazane są na ciosy i zanurzania. Kto wie, dokąd w takich okolicznościach popłynie jeszcze nie zgniłe, wyrzeźbione dzięki godzinom spędzonym na siłowni, opalone w solarium ciało owego Samuela Martíneza Feblesa, który za życia nie natknął się ani na jedną przeszkodę. Z wyjątkiem może tej, co kosztowała go życie: partii padla ze swoim największym
rywalem
i
najlepszym
przyjacielem,
Albertem.
Podczas
minut
poprzedzających osobliwą powódź na cmentarzu nie mówiono o niczym innym. Taki młody, biedaczek, a już w dębowej skrzyni. Nic takiego nie dzieje się jednak naprawdę owego dnia, kiedy Mónica uczestniczy w pogrzebie kogoś, kto do godziny 21.47 we wtorek 12 kwietnia był jej mężem. Niebo jest szare, lecz chmury przesłaniające słońce nie stanowią zagrożenia. Temperatura jest może nieco wyższa niż przeciętnie w kwietniu. A Samuel nie zmarł, grając z Albertem w padla, lecz pieprząc się z sekretarką Pauliną, tą ścichapęk, która także jest żałobnie ubrana, także ma ciemne okulary, żeby ukryć zapuchnięte oczy, i także odgrywa komedię w obecności uczestników pogrzebu. Mónica, prawowita żona, a przynajmniej ta, która będzie pobierać rentę i otrzyma polisę na życie zmarłego, zostanie uznana za jego jedyną spadkobierczynię i zapełni pojemniki na śmieci jego rzeczami, od początku ceremonii stara się nie patrzeć na Paulinę. To ciekawe: kiedy zobaczyła ją po raz pierwszy, zaledwie półtora dnia wcześniej, jej młodość i uroda wydały się jej obraźliwe. Jednak po tych ostatnich, nieszczęsnych godzinach, po rozważeniu tego ze spokojem i dystansem, jakie daje obojętność, wydaje się jej inną osobą. Ma nieproporcjonalny tyłek i być może obwisły (lepiej by to widziała, gdyby pod dopasowanymi spodniami nie domyślała się majtek ściągających), duży brzuch i niemal nieistniejące piersi. Fatalnie jej w tych fioletowych odcieniach i krzywi kostki, kiedy idzie na wysokich obcasach. Z drugiej strony musi w nich chodzić z uwagi na swój
mierny wzrost. Za zasłoną ciemnych szkieł Mónica rozkoszuje się słodyczą bezlitosnego oceniania bliźniej. Obok, jakby była ludzką tarczą broniącą ją przed smutkiem czy samotnością, jak zawsze stoi Nora, najlepsza przyjaciółka, powierniczka, od wielu lat osoba, która zna ją najlepiej na świecie. Jest wielce prawdopodobne, kontynuuje swe rozważania Mónica, że Samuel był pierwszym mężczyzną w życiu Pauliny. Przynajmniej pierwszym mężczyzną bez ikry. Pierwszym z pieniędzmi i z obrączką. Pierwszym wymyślającym dla prawowitej małżonki wymówki, by wygospodarować kilka godzin i przelecieć ją w jakimś podłym hoteliku. Może dostała nauczkę, chociaż są takie wywłoki, które robią to przez całe życie. Rozpacz Pauliny w obliczu utraty tego pierwszego podboju wydaje się teraz niezrównana. Nie odrzuca również możliwości, że Paulina straciła dużo więcej niż tylko kochanka. Mónica nie ma wątpliwości, że gdyby mogła, ta zdzira dałaby się żywcem pochować, jak robiły to pewne kobiety w starożytności, obok swego uwielbianego wodza, który poświęcił im ostatnią erekcję i wyzionął ducha podczas ostatniego orgazmu. Mónica ubolewa jednak, że takie szczęście nie jest możliwe. Słysząc teraz szepty obecnych i odgłos mieszanego cementu, odgaduje, że Paulina będzie stanowić niesłychany kłopot w jej nowym życiu młodej wdowy. Jako że jest kobietą przewidującą, starała się tego uniknąć, telefonując do Alberta z tego samego hotelu, w którym Samuel zmarł zaledwie kilka godzin wcześniej. – Alberto, tu Mónica. Wiem, że jest późno, nie dzwoniłabym do ciebie o takiej porze, gdybym nie miała ku temu ważnego powodu. Nie, nie denerwuj się. A raczej tak, denerwuj się. Twój najlepszy przyjaciel właśnie kopnął w kalendarz. Bzykał swoją sekretarkę i chyba wysiadło mu serce. Kutas nie, bo nadal jest sztywny. On, albo to, co z niego zostało, jest tutaj, na łóżku. Ma otwarte oczy i mocno trzyma się prześcieradeł, jak gdyby wiedział, że uchodzi z niego życie. Nie można go dotknąć, dopóki nie skończą wszystkich prawnych pierdół. Przyjedź, jeśli chcesz, ale tutaj nie ma nic do roboty. Jestem sama, gdyż dopiero co odesłałam Paulinę do domu. Tak, Paulinę, sekretarkę Samuela, jaka inna Paulina mogłaby tu być. Miała atak nerwowy i lekarz dał jej końską dawkę środka uspokajającego. Zabawiali się w najlepsze, kiedy zaczął wywracać oczami. Nawet teraz sądzę, że biedaczka pomyliła śmiertelne drgawki ze spazmami rozkoszy. Jak wyjaśniła, chciała zrobić mu oddychanie usta-usta i masaż serca, ale bez powodzenia. Mówi, że przeszła w
firmie kurs pierwszej pomocy, lecz nie na wiele się jej zdał. Samuel zmarł jej na rękach. Nieważne, wszystko to szczegóły bez znaczenia, pozwól, że przejdę do sedna. Dzwonię do ciebie tylko po to, żebyś potwierdził wersję, którą można będzie przedstawić podczas czuwania, pogrzebu i następnych dni. Pomyślałam, że jeśli ci to odpowiada, możemy powiedzieć, że Samuel zmarł, grając z tobą w padla. Kiedy graliście ostatni raz? Świetnie, więc powiemy, że prócz poniedziałku graliście tego popołudnia. Nikt nie musi znać innej wersji, a ta zdzira również nie jest zainteresowana tym, by poznano prawdę. Tak powiem rodzinie i reszcie ludzkości. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Nie wiesz, jak jestem ci wdzięczna. Och, posłuchaj, tylko żeby ktoś się nie dowiedział. Jesteś sam? Nie ma problemu z potwierdzeniem jej wersji, zrobi to z największą przyjemnością, jeśli tylko w ten sposób może jej pomóc, stwierdził Alberto. Nie trzeba również martwić się kwestią świadków: on także bzykał swoją sekretarkę, kiedy zadzwonił telefon. Lecz ona jest bardzo dyskretną dziewczyną, a także wspaniałą, dodał, nim odłożył słuchawkę i dalej robił swoje. Mężczyzna świeżo w separacji to zawsze dobre alibi, pomyślała Mónica, kiedy podczas następnej rozmowy telefonicznej zaczęła wykorzystywać oficjalną wersję. I nadal tak myśli, będąc teraz świadkiem doskonale przygotowanych wyjaśnień najlepszego przyjaciela zmarłego męża: – Usiłowałem zrobić mu sztuczne oddychanie i masaż serca, lecz był już nieprzytomny – wyjaśnia Alberto grupie przyjaciół, których miny przechodzą od powagi po przerażenie. – Zwróciliście uwagę na ranę na jego czole? Była trochę widoczna, chociaż balsamiści wykonali kawał dobrej roboty. Mónica zdumiewa się obfitością szczegółów, nadal słuchając i je potwierdzając. Obok niej Nora także słucha i potwierdza. Jak z kolei potwierdza to coraz liczniejsze audytorium, przed którym występuje Alberto. – Zrobił to sobie, kiedy uderzył w siatkę, w której są bardzo twarde metalowe wzmocnienia. Wtedy dość mocno krwawił. Tylko Paulina nie prosi o wyjaśnienia. Może dlatego, że przed niespełna dobą musiała udzielić ich Mónice w hotelowej kawiarni. – Wybacz, że do ciebie zadzwoniłam. Nie wiedziałam, co robić. Nie przyszedł mi do
głowy nikt inny, kto mógłby pomóc Samuelowi. – Kompletnie się pomyliłaś. Jeśli znajdę go jeszcze żywego, dobiję go. – Bardzo stężał i bardzo pobladł, a kiedy się uspokoił, miał oczy postawione w słup. Okropnie się pocił. Trochę trudno było mi zrzucić go z siebie i odwrócić twarzą do góry, lecz pomyślałam, że powinnam wezwać lekarza. Kłopot polegał na tym, że nie znalazłam telefonu, a on tak źle wyglądał… To wtedy zrobiłam mu masaż serca i sztuczne oddychanie usta-usta. Potem zadzwoniłam do ciebie. Sądzę, że umarł podczas naszej rozmowy. Znowu to ohydne chlipanie nastolatki. Paulina jeszcze nie umie płakać jak kobieta, myśli Mónica. Podczas rozmowy, jaką przed chwilą odbyła z policją, ani na sekundę nie przestawała szlochać. Jakiś kretyn policjant cały czas ją pocieszał i podawał papierowe chusteczki: Niech się panienka uspokoi, niech się uspokoi. Jest panienka bardzo młoda i bardzo ładna, i przetrwa tę złą chwilę. A ona zalewała go szczegółami, oczywiście, niepotrzebnie się tłumacząc. Nawet nie trzeba ją było pytać o ranę widniejącą na czole nieboszczyka. Ranę powstałą przed nagłym zatrzymaniem krążenia, jak później był w stanie sprecyzować lekarz sądowy. – Zrobiłam mu ją obcasem. To buty na szpilce o wysokości dziesięciu centymetrów, jakie się mu podobały. Lubił, jak zakładałam je do łóżka, a mnie to nie przeszkadzało, sprawiało, że czułam się sexy. Byliśmy w pełnej pozycji sześć na dziewięć i niechcący ześlizgnęła mi się stopa. Kiedy zamówiliśmy kolację do pokoju, poprosiliśmy o wodę utlenioną, a ja odkaziłam mu ranę. Wersja Pauliny była zgodna z ustaleniami policji. Ranę na czole zmarłego, zdezynfekowaną następnie wodą utlenioną, z powodzeniem mógł spowodować obcas szpilki. Resztki wacika nasączonego tą substancją znajdowały się obok pozostałości po kolacji na jednym z talerzy. Paulina może była młoda, głupia i lubiła pewne części anatomii swojego szefa, lecz przynajmniej nie kłamała. Teraz, gdy grabarze kończyli swoją robotę, jej łzy również wydawały się prawdziwe. Ponownie zaczęła chlipać, a uczestnicy murowania niszy odwracali się, żeby na nią spojrzeć. Nora i Mónica wymieniały pełne uczucia spojrzenia. Byli i tacy, którzy pytali się, kim może być ta zrozpaczona młoda dziewczyna, a widząc ją, nie mieli pojęcia, w jaki sposób pocieszała zmarłego Samuela po trudach pracy. W niewielkim kondukcie byli także
tacy, którzy jeszcze bardziej niż Mónica pragnęliby ujrzeć, jak Paulinę zamurowują żywcem obok szefa, chociaż coś takiego może się teraz wydać dziwne. I tacy, którzy z chęcią daliby się zamurować obok niej w zamian za względy, jakimi w pewnych sytuacjach już się cieszyli. Gromadząca ich tu operacja kończy się odsłonięciem błyszczącej tablicy z imitacji czarnego marmuru z inkrustacjami z nierdzewnej stali. Tu spoczywa Samuel, wielki skurwysyn, Martínez Febles. Wdowa i przyjaciele cię nie zapomną. Obok tablicy leżą wieńce. Oczywiście największy przysłała Grupa Empata, wielkie imperium wydawnicze, do którego tyle wniósł zmarły. Kwiaty przysłał także Edmundo de Blas, pisarz, gwiazda wydawnictwa, odkryty dzięki sokolemu oku zmarłego w dziedzinie interesów, postarawszy się, by jego nazwisko, wypisane wielkimi złotymi literami, było dobrze widoczne. Grupa krewnych i przyjaciół rozchodzi się jeszcze przed dotarciem do archaniołów. Nora całuje przyjaciółkę i żegna się do szóstej, na którą się umówiły, żeby coś zjeść. Alberto proponuje, że odprowadzi Mónikę do domu. Przygląda się jej wspaniałym kolanom obleczonym czarnymi pończochami. Oboje milczą, pogrążeni w myślach. Mónica myśli o jakże dziwnym dniu, jakim będzie jutrzejszy. Alberto myśli o niektórych osobach, o których nie wiedział, że będą chciały po raz ostatni pożegnać Samuela. Myśli konkretnie o trzech czy czterech kobietach. O tym, jak patrzyły na Mónikę. O ich spiętych twarzach, na jakie nie zdołały przywołać wyrazu obojętności. O tym, jak Paulina sprawiała wrażenie, że nie widzi nikogo poza sobą. Alberto podejrzewa, lecz nic nie mówi, że na tym pogrzebie było więcej wdów, niż ktoś mógłby sobie wyobrazić. Tymczasem udawanie mimowolnym ruchem, z czego on doskonale zdaje sobie sprawę, Mónica nieco wyżej podciąga spódnicę.
ÁNGELA: POZWÓLCIE, ŻEBY KOBIETY MÓWIŁY, AŻ SIĘ UDŁAWIĄ – Alberto jest moim najlepszym przyjacielem, nie tylko dyrektorem marketingu w tym wydawnictwie i bestią pod każdym względem; Ángela jest nową szefową działu zasobów ludzkich, o której tyle ci mówiłem. Ángeli wystarczyło tylko raz spojrzeć w oczy dyrektora marketingu, by doznać przeczucia: Alberto Bango będzie ważnym mężczyzną w jej życiu. Ma się rozumieć Ángela zupełnie nie miała pojęcia, w jaki sposób, aczkolwiek od tego dnia dokładała wszelkich starań, by to odkryć. Komfort sal konferencyjnych wyściełanych wykładziną, z lodóweczkami pełnymi napojów, czy niezliczone punkty porządku dnia z roboczymi lunchami, zawsze toczącymi się między bukietami jarzyn a krokietami z wątłuszem, sprzyjały pierwszym i ulotnym wymianom opinii. Wystarczających, by każde z nich wyrobiło sobie stereotypowy pogląd o drugim: dyrektor marketingu, myślała Ángela, jest jednym z tych zwycięzców, którzy nigdy w życiu nie zaznali rozczarowania, pewny siebie, stanowczy w swych postanowieniach i przekonaniach, godny zaufania, z pewnością nie bez powodu. Brak mu nieco poczucia humoru i ma o piętnaście kilogramów za dużo, żeby być mężczyzną doskonałym. Według Alberta dyrektorka zasobów ludzkich jest kobietą inteligentną, umiejącą prowadzić ciekawą rozmowę i dyskutować w agresywny sposób, jaki mu odpowiada. Jest także seksualną tygrysicą, o której od wielu tygodni mówi mu jego przyjaciel Samuel. Jakiż to miły i przyjazny gest z jego strony, że gotów jest podzielić się swoimi podbojami, kiedy przestają go interesować. – Zobaczysz, jak cię zaskoczy. Ta kobieta diametralnie różni się od wszystkich, jakie do tej pory znałeś. Ma nudnego męża, do którego biedaczka czuje nieprzeparty wstręt – powiedział mu, kiedy po raz ostatni rozmawiali o Ángeli. Ángela świetnie łączy umiejętność obcowania z ludźmi ze znajomością szczebli funkcyjnych w świecie firmy i z tym miłym podejściem, niemal macierzyńską czułością, którą tak u niej ceni. Zna niewiele osób, mężczyzn czy kobiet, posiadających tyle zalet odpowiednich dla zajmowanego stanowiska. Poza tym dekolt Ángeli, jej długie jasne
włosy i lekko prowokacyjny sposób, z jakim jej tyłek uwidacznia się pod ubraniem, są obiektami spojrzeń i komentarzy personelu biurowego, chociaż przesadą byłoby twierdzenie, że Ángela jest pięknością. Niemniej jednak kobieta, którą ocenia wiele osób, zawsze jest łakomym kąskiem. Z uwagi na swobodę, a nawet tupet, z jakimi porusza się w męskim świecie – wierchuszce firmy – i pewne wyświechtane banały na temat jej aparycji, Alberto przypuszcza – lub wyobraża sobie – że Ángela jest kobietą niezależną, jedną z tych rezygnujących z posiadania dzieci na rzecz kariery zawodowej, kobietą lubiącą podróże i seks. Zadaje sobie pytania, jaka będzie w łóżku i co ma na myśli Samuel, gdy mówi, że Ángela jest inna niż wszystkie. Coś, z czego odkryciem z pewnością nie będzie zbytnio zwlekał. Pierwszy atak miał miejsce w firmowej kantynie. Alberto nie był pewien, czy Ángela należy do tego rodzaju kobiet, które oczekują i pragną, by się do nich zalecano. Zapłacił za śniadanie obojga i natychmiast wyskoczył z zaproszeniem na kolację, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości co do granicy, jaką wytyczał między życiem zawodowym obojga a ich osobistymi relacjami. Ku jego zdziwieniu natychmiast przyjęła propozycję wdzięcznym i żartobliwym zwrotem, który dodatkowo potwierdzał jego teorie: – Wspaniale. Nienawidzę jeść samotnie kolacji. A mój mąż właśnie wyjechał na jakiś kongres. – Wybierz lokal – rzucił jej wyzwanie. Ángela wybrała japońską knajpę i ucieszyła się, zauważając, że jedną z wielu zdolności dyrektora marketingu jest umiejętność posługiwania się pałeczkami. Znał sposób, w jaki należy jeść sushi, nie robił obrzydliwych żartów na temat surowej ryby i nie usiłował skosztować wasabi, gdy tylko je zobaczył, sądząc, że to awokado. Posiłek w japońskiej restauracji jest swego rodzaju testem, czy dany mężczyzna nadaje się na kochanka. Alberto z wyróżnieniem zdał egzamin, od wilgotnego ręcznika na początku po filiżankę gorącej sake na końcu, nie dając niczego po sobie poznać ani nie wychodząc na kretyna. Rozmowa mogłaby posłużyć do wzajemnego wyjawienia sobie pewnych prawd i obalenia rusztowań truizmów, gdyby także tutaj Ángela nie trzymała mocno wodzy. Przy wstępie z gorącym ręczniczkiem, niczym przynętę, rzuciła pewne twierdzenie: – Muszę cię ostrzec, na wypadek gdybyś myślał o czymś po kolacji, że wyznaję seks
tantryczny, uprawiam go i nauczam. Alberto nic nie wiedział o seksie tantrycznym. Zaskoczyła go stanowczość tych słów. Przez chwilę wahał się, czy powinien wyznać rozmówczyni, że jest kompletnym ignorantem w tej dziedzinie. Przypomniał sobie również słowa Samuela i zastanawiał się, czy właśnie to miał na myśli, opisując Ángelę. – Próbowałeś tego kiedyś? – zapytała. Zaprzeczył ruchem głowy. Usta miał pełne tempury z owoców morza. – Jeśli jesteś zainteresowany, mogę cię wtajemniczyć. Już samo to słowo wywołało natychmiastowy żar w głębi spodni. Wtajemniczyć go. Tajemnica, wtajemniczyć. Pozwolić się wtajemniczyć. Pomyślał, że stosownie będzie okazać ostrożność, po czym odparł: – Nie wiem, czy temu sprostam. Ángela uśmiechnęła się, zadowolona z odpowiedzi. – Właśnie pokazałeś, że tak. Nie jedz dużo, to niedobre dla tantry. Zachowałby się jak uczniak, gdyby nie musiał odgrywać roli mężczyzny powściągliwego i rozsądnego. Odgadywał, że to właśnie jest jego przepustką do tego nieznanego lądu nagle się przed nim rozpościerającego. Ángela poprosiła o najdroższą w karcie butelkę czerwonego wina pod pretekstem, że jest to tantryczny napój, który przyczyni się do nawiązania przez nich kontaktu z matką naturą. On we wszystkim przyznawał jej rację, podniecony, zaślepiony złudzeniem, niedowierzający z pragnienia. Od jakichś ośmiu miesięcy trwał w przymusowej czystości i ta hipoteza, z tantrą czy bez niej, była darem, jakiego nie zamierzał odrzucać. Tymczasem Ángela kontynuowała pierwsze podstawowe nauki, przerywając lekcje kęsami sashimi: – Przede wszystkim trzeba przygotować umysł i ciało. Seks tantryczny to bardzo drobiazgowy rytuał mogący trwać nawet osiem godzin. Rozpoczniemy od niezbyt długiej sesji, chociaż z czasem i z praktyką każda osoba uprawiająca seks tantryczny zwykle się doskonali. Zdrowo jest praktykować tantrę raz dziennie. Alberto słuchał, szczęśliwy, w pełni się ze wszystkim zgadzając. Nagle następna niespodzianka:
– Najlepiej, żebyśmy dłużej nie zwlekali. Zapłać rachunek i chodźmy do mnie. Tam będzie lepiej, gdyż mam wszystko, co potrzebne. Mieszkam bardzo blisko. Szli chodnikiem, nie przestając mówić o sprawie, każde z rękami w kieszeniach, jakby wracali z jakiegoś firmowego spotkania, a pewne punkty obrad przeciągnęły się nawet po jego zakończeniu. – W tantrze ważne jest – nauczała Ángela – osiągnięcie zespolenia naszych siedmiu czakramów, czyli ośrodków, co niewielu kochankom udaje się osiągnąć choćby raz w życiu. Żeby tak się stało, trzeba być prawdziwym mistrzem. Aczkolwiek już zespolenie choćby jednego czy dwóch czakramów prowadzi cię bezpośrednio do takiej rozkoszy seksualnej, jakiej niewielu kiedykolwiek doświadcza. Ángela zamilkła, a Alberto poczuł, że powinien coś powiedzieć. Instynktownie poszukał w sobie mężczyzny zdolnego mówić niemal o wszystkim i zauważył: – Religie Wschodu przepełnione są mądrością. Co dało jego towarzyszce asumpt do wyjaśnienia, że tantrę, chociaż dąży do ostatecznego celu, jakim jest całkowite połączenie się z Bogiem, nie można uznać za osobną religię ani też praktykę mieszczącą się w obrębie którejkolwiek z najbardziej znanych religii monoteistycznych, a raczej za wierzenie, zbiór praktyk, drogę do mądrości – Ángela starannie dobierała słowa, nadając im górnolotny wydźwięk – które można uznać za nadrzędne w stosunku do religii, panreligijne, a nawet metareligijne. – Wiem jedno. Jest bardzo silna – podsumowała tytułem zakończenia dla neofitów. – No tak – zauważył on, ponownie nie wiedząc, co powiedzieć. – To ciekawe. Będę zachwycony. Ona mówiła dalej: – Miałam orgazmy trwające osiem godzin. Raz nawet osiągnęłam taki stopień podniecenia, że kiedy skończyłam, nie mogłam utrzymać się na nogach. To i lepiej, bo jak tylko lekko złączyłam uda, przeżyłam następny orgazm. Ta rozkoszna sytuacja trwała dwadzieścia cztery godziny. – To niewiarygodne – zdziwił się on, rzeczywiście zadziwiony. – Pragnę, byś mnie wtajemniczyła. Chociaż nie wiem, czy potrafię to znieść.
Dla Alberta ciekawość była bardziej namacalna niż kiedykolwiek pod zamkiem błyskawicznym spodni, i to od dobrej chwili. Starał się jednak to ukryć za skupionym spojrzeniem i lekkimi skinięciami głową, jakby brał udział w jakimś ważnym wykładzie. Mieszkanie Ángeli było niewielkie, pełne dywanów i poduszek, oświetlane jedynie ukrytym, subtelnym światłem. – Rozbierz się – powiedziała, gdy tylko pozbyła się płaszcza. – Przygotujemy się do aktu. Weszli do ciasnego pokoju, gdzie było jeszcze więcej dywanów, poduch, kilka lamp, których ostatecznym celem nie było chyba oświetlenie czegokolwiek, tuzin świec, para kadzielnic i materac nakryty jedwabnym prześcieradłem. – Lubię spać, mając kontakt z ziemią, dlatego zrezygnowałam z zachodnich łóżek. Alberto rozebrał się, kiedy ona zapalała kilka świec, rozniecała kadzidło z żywicy sandałowca i włączała niewielką wieżę. Rozbrzmiały zgaszone akordy, bardziej brzęczenie niż muzyka, które ona określiła jako „muzykę tantryczną, samą w sobie zdolną doprowadzić człowieka do ekstazy”. On nadal był bardzo czujny, lecz nie doświadczył niczego szczególnego. Ángela weszła do łazienki, by wyjść zaledwie po dwóch minutach osłonięta przejrzystą tuniką w złotym kolorze. Widać było jej nagość, jakby nie miała żadnego odzienia, lecz było to znacznie bardziej sugestywne. Alberto poczuł chęć podniesienia tej tuniki, rzucenia kobiety na materac i wejścia w nią bez żadnych ceregieli, może kiedy będzie ssała mu ucho; aczkolwiek szósty zmysł, tantryczny czy nie, ostrzegał go, że nie tego od niego oczekiwała właśnie w tej chwili. A był w takim wieku i miał na tyle doświadczenia, by wiedzieć, że znaczną część sukcesu w relacjach z płcią przeciwną stanowi próba odgadnięcia, czego kobiety oczekują, lecz nigdy nie mówią, z wyjątkiem okazji, gdy mogą to mężczyźnie zarzucić. Ángela usiadła już na ziemi przed płonącym świecznikiem. – Chodź do mnie – zachęciła go. – Rozpoczniemy od prostych ćwiczeń przygotowania mentalnego. Alberto usiadł przed nią na dywanie, krzyżując nogi. Będąc nagi, nie był w stanie ukryć podniecenia.
– Powinieneś skoncentrować się na unikaniu tego – oskarżycielskie źrenice Ángeli wskazywały na jego erekcję. Uśmiechnął się głupawo i obmyślił usprawiedliwienie udające galanterię: – To będzie trudne, kiedy jesteś przede mną i tak na mnie patrzysz. – Skup się na migocącym i zmysłowym płomieniu świecy – zadecydowała – i zapomnij, że tutaj jestem. Musisz czuć własny oddech, krew płynącą w twoich arteriach… – Cała moja krew skupiła się teraz w jednym punkcie, sądzę, że to widać – roześmiał się niechcący, gdy spojrzał na swój zaczerwieniony członek, odczuwając swoistą tęsknotę za tymi dobrymi czasami, w których takim go widywał. – Gdybyś wiedziała, od jak dawna nie miałem takiej erekcji. – Proszę, pozwól ulotnić się wszelkim pospolitym myślom. Nie werbalizuj ich. Jesteś o krok od wykroczenia poza siebie. Nie myśl o swoich genitaliach. Pomyśl o Bogu. Pomyśl o swoich czakramach, o swoich fluidach, o tym, co będziemy dzielić. Alberto zmarszczył brwi i z całych sił się skoncentrował. Nie uczynił tego jednak w odpowiedni sposób i Ángela musiała go skarcić. – Odpręż się. Musisz rozluźnić mięśnie, zaczynając od mięśni twarzy. Rozluźnić się. Odprężyć. Skupić się na płomieniu i na całej tej bzdurze z transcendentnymi fluidami: dla niego w tej chwili było to coś równie skomplikowane, jak przestać oddychać przez godzinę. Jednak nadzieja, jaką stwarzała mu ta kobieta, była tak wielka, że Alberto przemienił się w najpilniejszego ucznia na świecie, chociaż również najbardziej niezdarnego. Stopniowo udało mu się wykonać pewne zadania. Na przykład już nie robił głupiej miny, obserwując migotanie płomyka świecy. Nic jednak nie dało się zrobić z erekcją. Cholera, była uparta. I nie można się było dziwić: po tak długim czasie bezczynności jego penis rozkoszował się szczęściem okazji. Pół godziny później skutki atonalnej muzyki i tańczący płomień wywołały u niego senność. Erekcja jednak się nie zmniejszyła. – Twoja linga jest bardziej skupiona niż ty. – Moja co? – Linga – wskazała na jego zadowolony członek.
– Jak ładnie. Linga. Nigdy tego nie słyszałem. W końcu nadeszła chwila, żeby przejść do czegoś innego. Nie zniósłby następnych pięciu minut wpatrywania się w płomień, nie padając na dywan, zmożony snem. – Teraz musisz się wykąpać. Większość osób zajmuje obronne stanowisko, słysząc coś tak nieoczekiwanego. To naturalna reakcja. Alberto nie zachował się inaczej: – Wziąłem prysznic dziś rano. A niewiele się pocę. Niemniej ona także w tym względzie okazała się niewzruszona. – To część rytuału. Chodź ze mną. Ángela napełniła wannę ciepłą wodą i wrzuciła do niej pachnące wanilią sole do kąpieli. Po czym poprosiła Alberta, żeby powoli wszedł do wanny, stopniowo odczuwając tonizującą i relaksacyjną moc wody. On poczuł to wszystko i coś więcej: jakby kąpał się w puddingu. – Teraz połóż się i wyciągnij prawą rękę. – W zagłębienie dłoni wlała mu żółty kremowy żel o słodkawym zapachu. – Musisz wymasować sobie całe ciało. Lingę zostawisz na koniec, a przed wyjściem z wanny zrobisz jej dziesięciominutowy masaż. Najważniejsze jest poczuć ciało, poczuć świadomość świętości swoich genitaliów, które od tej chwili będziesz adorował, gdyż są źródłem życia. Zostawiam cię samego, żebyś lepiej mógł medytować. Zaciągnęła zasłonkę i nastawiła głośniej muzykę. Przez jakieś piętnaście czy dwadzieścia minut Alberto przebywał w małym zbiorniku sam na sam ze swoimi zadowoleniem i oszołomieniem. Rozważał, czy konieczne jest okazanie posłuszeństwa gospodyni, gdyż tym razem nie pilnowała go, i w końcu postanowił pomasować lingę, chociaż nie dokładnie w taki sposób, jaki poleciła mu Ángela. W owej chwili był nieszczęsnym mężczyzną zamkniętym w cuchnącej wannie, nie mającym innego celu w życiu, jak natychmiast ejakulować. Chociaż zaczął podejrzewać, że nie będzie to łatwe zadanie. Był bliski osiągnięcia celu, pośród fal wanilii, jakie tworzyły jego ruchy, kiedy zdradził go przyspieszony oddech. I mimo że starał się nie hałasować, tantryczne ucho
Ángeli było niczym wszystkowidzące oko. Szkoda: rozsunęła zasłonę i zbeształa go jak matka, która właśnie przyłapała syna na pierwszej polucji. – Czy robisz to, co wydaje mi się, że robisz? – zapytała. – Nie. Cóż, tak. Masaż, o którym mówiłaś – starał się ukryć winę Alberto. Ściągnęła usta w grymasie sprzeciwu i dobroduszności. Teraz przypominała matkę, która umie wybaczać naturalne popędy ukochanego syna. – Już możesz wyjść z wody – powiedziała. W pierwszej kolejności wyszła linga, tak gotowa do czynu i tak żądna przygód, jak nie była od wielu lat. Z tego powodu położenie się na brzuchu na jedwabnym prześcieradle okazało się zbyt skomplikowane, a nawet bolesne. Ułożenie lingi wymagało pewnych trudnych manewrów, zakończonych jednak szczęśliwie, co pozwoliło mu cieszyć się następnym etapem. Ángela pojawiła się w horyzontalnym polu jego widzenia, z wdziękiem chorążego niosąc długie pawie pióro. W drugiej ręce trzymała wąską i długą jedwabną szarfę, którą przewiązała mu oczy. Alberto poczuł następnie łaskotanie, raz po raz w górę i w dół, od stóp po kark. Poczuł je między łopatkami, po czym rozpoznał je na prawej kostce u nogi, na udzie i na karku. I tak, aż usłyszał następny rozkaz: odwróć się. Masaż piórem przedłużył przyjemność, będąc przeciwieństwem ohydnej wanilii, zatrzymując się na sutkach, grdyce, kolanach i jądrach. Pióro zignorowało lingę, może dlatego, że z kolei linga ignorowała reguły tantry i obstawała przy tym, by pozostać sztywną i dumną, o krok od wybuchu, gotową okazać nieposłuszeństwo. – Przepraszam – mruknął Alberto, wstydząc się zaczerwienienia żołędzia i napięcia jego skóry. Wówczas Ángela pozbyła się złocistej tuniki i zaczęła namaszczać się olejkiem migdałowym. Wcześniej zdjęła mu z oczu opaskę i usiadła okrakiem na jego nogach, zabawiając się każdą krzywizną swego ciała, obmacując swe krągłości bez żadnej litości dla niego, biednego obserwatora, na kilka sekund poprzedzających wybuch, gotowego odesłać do diabła wschodnie techniki i rzucić ją na materac w najbardziej, jak to możliwe, zachodni sposób. Zrobiłby to, gdyby Ángela nie uznała spektaklu za zakończony, by posunąć się nieco dalej w rytuale. Teraz okrężnym ruchem, wymiennie stosując prowokacje, już to lizała jego jądra, już patrzyła na żołądź. Zaczęła wspinać się od nasady
prącia, a Alberto poczuł się niczym dopiero co wstrząśnięta puszka piwa, którą ktoś zamierza otworzyć. W tej jakże wrażliwej chwili zadzwonił telefon. Nie jej, gdyż Ángela zadbała o to, by przed rozpoczęciem sesji wyłączyć wszystko, co mogłoby zakłócić spokój tantry. To był jego telefon, komórka, która tkwiła uśpiona w jednej z kieszeni jego marynarki powieszonej na oparciu krzesła w salonie. – Mój telefon – wykrzyknął, z trudem starając się otworzyć oczy. – Zostaw go, teraz nie pora na to – powiedziała Ángela. – To Mónica, nie mogę nie odebrać. Słowom tym towarzyszył ruch na trzy czwarte, który pozwolił mu się podnieść. Mimo senności, podniecenia i narkotycznego działania wanilii i kadzidła, nadal zachował zwinność. – Skąd wiesz, kto to? – Przez dzwonek. Mam zaprogramowane dzwonki dla każdego z przyjaciół. Dzwonek telefonu z doskonałą wiernością odtwarzał akordy „Pretty Woman”. Alberto zrobił trzy długie kroki i sięgnął po komórkę, odbierając połączenie. Głos Móniki brzmiał stanowczo i poważnie. Ani śladu słodyczy, która zawsze tak mu się podobała. Jak, skądinąd, niemal wszystko u niej. – Alberto, tu Mónica. Wiem, że jest późno, nie dzwoniłabym do ciebie o tej porze, gdybym nie miała ku temu poważnego powodu. Za plecami szelest złocistej tuniki Ángeli ostrzegł go o obecności świadków. Słowa Móniki spowodowały to, czego nie udało się mu dokonać przez całą noc: jego penis powrócił do stanu zwykłego zwiotczenia. Serce biło mu jak oszalałe. Każdy, kto widziałby te objawy, nie znając przyczyn, byłby pewien, że Alberto właśnie ukończył bieg. Gdy tylko się rozłączył, jeszcze oszołomiony wiadomością o śmierci Samuela, musiał skonfrontować się z oczami i inkwizytorskim tonem głosu Ángeli. – Powiedziałeś jej, że bzykałeś się ze swoją sekretarką? – Kobieto, to był sposób zmniejszenia dramatyzmu sytuacji. Chciałem tylko, żeby się
roześmiała. Potrzebowała tego. – I udało ci się? – Tak. – To dobrze. Alberto odetchnął głęboko, spojrzał na swoją towarzyszkę, a potem na swój penis, w takiej kolejności. – Żeby temu zaradzić, znowu będę potrzebował masażu i pióra – zażartował. – Dzisiaj to już niemożliwe – odparła. Mówiła poważnie: dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie rozbrzmiewa już muzyka, a kiedy wszedł do sypialni stwierdził, że świece już nie płoną ani nie pali się kadzidło, natomiast w powietrzu, niczym zapowiedź burzy, unosi się nisko mgiełka. – Nigdy nie wolno przerywać sesji, gdy już się ją rozpoczęło – wyjaśniła otwierając okno, by nieco przewietrzyć pokój. – To jedna ze złotych zasad seksu tantrycznego. Nic nie powinno przerywać rytuału. Odniósł wrażenie, że bez sensu jest pytać, czy, wziąwszy pod uwagę okoliczności, nie rozważyłaby możliwości konwencjonalnego pieprzenia się, bez zapachów, olejków czy piór egzotycznych ptaków, bez ścieżki ekstazy i siedmiu zjednoczonych czakramów. Pospolity i szybciutki numerek. Znał odpowiedź, a poza tym, po co czegoś próbować, kiedy jego naprężona linga jest już sprawą minioną. Nagle ujrzał, jak Ángela wychodzi z łazienki, otulona w wielki błękitny burnus, za duży na nią, w żaden sposób niepozwalający odgadnąć, co skrywa. Rzuca się na materac i pyta go o Mónikę. – Co się przydarzyło twojej przyjaciółce? – Jej mąż zmarł na zawał serca, kiedy dogadzał swojej sekretarce. Ángela zmarszczyła nos i zamknęła oczy. – Dogadzał, co za okropne wyrażenie. Nie możesz powiedzieć tego w mniej… męski sposób, mniej obraźliwy? Alberto zastanowił się przez dziesięć sekund nad obraźliwym charakterem czasownika przechodniego, nie dochodząc do żadnego wniosku. Głos Ángeli przerwał jego
rozmyślania. – Biedaczka, pewnie jest całkiem w rozsypce. Wiedziała, że mąż nie jest jej wierny? – Przypuszczam, że tak. Samuel był niewierny, odkąd tylko uświadomił sobie, że ma fiuta. – Samuel? Samuel, którego znam? Wydawca? – zapytała wystraszona Ángela. – Ten sam. – Biedaczka… – powtórzyła Ángela, którą nagle ogarnęło uczucie korporacyjnego bólu, tak autentycznie kobiecego. – Teraz, kiedy nie żyje, mogę ci powiedzieć, że nie rozumiem, jak mogłeś przyjaźnić się z kimś takim. Można przyjaźnić się z wszelkiego rodzaju osobami. Z pewnością Hitler miał przyjaciół, Francisco Franco też miał przyjaciół na pewnym etapie życia. Nawet potwór Frankensteina przyjaźnił się z kimś. Samuel był podobny do nich wszystkich. – Największą krzywdę, jaką jedna osoba może wyrządzić drugiej, to ją okłamać – powiedziała Ángela, błądząc wzrokiem tam, gdzie wcześniej migotał płomień świecy. Alberto czuł się zmęczony. Spojrzawszy szybko na zegarek, odkrył jedną z przyczyn swego godnego pożałowania stanu: minęła już czwarta rano. Czwarta rano, a on nie śpi, wcześniej nie popieprzywszy ani nie spuściwszy się, trzy okoliczności, które pozwalały mu znosić niedole egzystencji. – Nie mówię o niewierności. Wszyscy możemy, a nawet powinniśmy być niewierni. Wierzę w terapeutyczny skutek niewierności. Chodzi mi o to, że jeśli jest dobrze pojęta, zawsze obraca się na korzyść stabilnej pary. W takim znaczeniu dobroczynne jest – jakbyśmy to powiedzieli? – ja powiedziałabym: umiarkowanie rozwiązłe postępowanie. Czym innym jest ustawiczne przeskakiwanie z kwiatka na kwiatek, to niedopuszczalne. Należy przeplatać etapy oddania partnerowi z etapami poszukiwania nowych wrażeń mogących wzbogacić związek. W rzeczywistości robi się to wszystko dla tego samego mężczyzny, choćby miało się intymne relacje z innymi. Ja zawzięcie bronię osobistej wolności. Wolność jest drogą prowadzącą nas do wszystkich dobrych rzeczy, jakich możemy doświadczyć w życiu. Nie zgadzasz się? Nie wierzysz, że wolność jest ważna? – Tak, oczywiście.
– I nie tylko ważna – dodała z nowym ożywieniem, siadając na łóżku i unosząc palec niczym mówca w parlamencie – jest konieczna dla wszystkich naszych czynów, świadomych i nieświadomych. Weźmy przykład twojej przyjaciółki Móniki i jej zmarłego męża. Gdyby wiedziała o jego miłosnych przygodach, wstydziłabym się tego wszystkiego złego, co o nim myślałam. Gdyby nic nie wiedziała, a ponadto myślała, że jest jej wierny, wtedy utwierdziłabym się w przekonaniu, że taki mężczyzna nie zasługuje na choćby jednego przyjaciela, na odniesienie choćby jednego sukcesu w życiu. Co ona teraz zrobi? Jego uwagę zwraca fakt, że Ángela nie odwołuje się do ważnego szczegółu, iż nie tak dawno temu sama była jedną z miłostek Samuela. – Pochowa go, jak sądzę. – Mówię o tym, co zrobi ze swoim życiem od tej chwili. – Nie mam pojęcia. – Powinna znaleźć sobie kogoś. Po logicznym etapie żałoby, lecz najszybciej, jak to możliwe. Wiadomo coś o jej kochankach? – Nic nie wiem. – Koniecznie musi sobie jakiegoś znaleźć, zanim utraci poczucie własnej wartości. Zwłaszcza jeżeli była okłamywana. Niech w pierwszej kolejności, jeśli to możliwe, poszuka wśród przyjaciół często spotykających się z jej mężem. Twoja przyjaciółka Mónica przede wszystkim potrzebuje dobrego kochanka. Widzę to bardzo wyraźnie, gdyby chciała, mogłabym udzielić jej rad, które bardzo by jej pomogły. Nawet ty sam mógłbyś jej pomóc. Pociąga cię seksualnie? Bezpośredniość pytania wprawia go w zakłopotanie. Boi się wyjawić prawdę. – Nigdy o tym nie myślałem – kłamie. – Cóż, zamierzałam cię prosić, żebyś uczynił wysiłek, lecz jeśli cię nie pociąga, nic nie da się zrobić. – Nie mówię, że mnie nie pociąga – poprawia się. – Powinieneś jej nadskakiwać, zalecać się do niej. Odgadywać, co lubi, i natychmiast to spełniać. Tej nocy, jak sądzę, czegoś się nauczyłeś. Zastosuj to w praktyce, a oszaleje. Nie wolno tracić czasu ani okazji, bo może ona nie będzie miała później chęci na przygodę.
Wielu kobietom to mija. Właściwie to nie znam żadnej, która nie szaleje na myśl o przyprawieniu mężowi rogów. Doświadczenie dzieli je następnie na dwie grupy: te mające kiedyś ku temu okazję, i te, co nigdy nie zaznały takiego szczęścia. Może Mónica zawsze pragnęła przygody, może miała w życiu inne marzenie. W końcu słowa robią swoje i Alberto pada pokonany na jedwabne prześcieradła, przepełniony obrazami żony najlepszego przyjaciela, teraz wdowy, a także nieboszczyka, od którego, gdyby nie te nieprzyjemne okoliczności, rano zażądałby wyjaśnień za podrzucenie mu tego zgniłego jaja pod postacią osobliwej kochanki. Z pewnością zmęczył się już tym mistycznym bełkotem i postanowił uwolnić się od Ángeli, postarawszy się, by pieprzył ją ktoś inny, pięknie, a któż byłby lepszy od najlepszego przyjaciela w potrzebie, nieszczęśliwego w łóżku, porzuconego przez jedyną kobietę naprawdę przez niego w życiu kochaną. O tym wszystkim myśli Alberto, czując, jak zapada w słodki półsen, w końcu pogodzony ze swym penisem, dla którego zaczyna teraz wyobrażać sobie mające rychło nadejść chwile chwały.
MAIKA: LUDZIE ZMIENIAJĄ SIĘ TAK JAK ŻYCIE, LUB NA ODWRÓT Maika Espín zaczęła parać się dziennikarstwem w wieku dwudziestu lat, kiedy udało się jej doprowadzić do tego, że gazeta sportowa zleciła jej napisanie pierwszego artykułu w karierze: relacji z meczu futsalu żeńskiej drużyny. – Poświęcisz się sportowi kobiecemu i będziesz dostawać honorarium za każdy artykuł – powiedział redaktor naczelny, spełniając nagle wszystkie jej aspiracje i patrząc na jej piersi. Odkąd skończyła dwanaście lat, osiągając wiek, kiedy jej ciało przeszło godną kijanki metamorfozę, Maika Espín przywykła do tego, że wszyscy mężczyźni patrzą na jej piersi. Przezwyciężyła już właściwe dla początków rozwoju etapy oszołomienia oraz urazy i w wieku dwudziestu lat przeżywała ostatnie podrygi fazy kompleksów, które doprowadziły ją do oświadczenia w grupie przyjaciół, z całą stanowczością, z jaką zwykle wygłaszała stwierdzenia: – Za pierwsze pieniądze, jakie zarobię, zoperuję sobie piersi. Podobno mogą usunąć mi nawet pół kilograma z każdej. Wśród grupy zmieszanych słuchaczy znajdował się Samuel Martínez Febles, przyjaciel Maiki od dzieciństwa, niemal od niepamiętnych czasów, a w tamtych latach towarzysz manifestacji, miękkich narkotyków, seansów kina artystycznego i eksperymentalnego oraz rozważnych refleksji na temat pewnych swobód obywatelskich, takich jak na przykład prawo pieprzenia się z bliźnim (i pozwolenie, by w odpowiedzi bliźni pieprzył ciebie). Maikę i Samuela łączyło jednak także coś szczególnego, co czyniło ich wyjątkowymi: nigdy ze sobą nie spali. Nawet tego nie próbowali. Umieścili swą przyjaźń na piedestale i eksponowali ją niczym flagę. A może bali się, że jedno z nich odrzuci drugie, jeśli będą próbowali doprowadzić do zbliżenia. Oczywiście, gdyby ktoś go o to zapytał, Samuel zacząłby ględzić o piersiach Maiki w taki sam sposób, jak zrobiłby to każdy z jej kolegów. Może nawet odrobinę by się ślinił. Natychmiast jednak odzyskałby opanowanie, żeby powiedzieć, iż Maika to jego najlepsza przyjaciółka i nie interesuje go jej ciało, lecz umysł
i dusza. W tamtych czasach może lewicowcy nie byli jeszcze gotowi przyznać, że pewne rzeczy widzi się jednakowo ze wszystkich stron, a cycek zawsze będzie jedną z nich. Maika Espín i Samuel Martínez w tym czasie zapisali się do partii komunistycznej i czytali Marksa z oddaniem świeżych konwertytów. Podczas kilku lat, kiedy ich biografie rozwijały się bez zaburzeń, z żarem oddali się różnym ideologiom: feminizmowi, syndykalizmowi, ekologii, laicyzmowi, naturalizmowi, przechodząc nawet przez okres wegetarianizmu. Widywano ich wieczorami. Ona zawsze przychodziła z meczu młodzieżowej koszykówki, z regionalnego pokazu gimnastycznego lub treningu przed finałem jakiejś żeńskiej dyscypliny sportowej, uprawianej na całym świecie przez dwa tuziny osób. On dźwigał grube prawnicze tomy i jakąś jeszcze zakazaną powieść, którą pożyczył mu kolega z wydziału. Rozmawiali o polityce, o seksie, o kobietach i mężczyznach, o kinie, pili tanie wino i palili skręty. Byli w rozkoszny sposób typowi, utopijni, naiwni, będąc owocami swych czasów i swej szczerości. Tak to trwało do chwili pierwszych zmian. Jej zaproponowano posadę w gazecie. Już nie miała otrzymywać honorariów za artykuł, już nie będzie najemniczką trzecioligowego futbolu, bojowniczką niszowych dyscyplin sportowych: będzie miała stałą umowę i klucze do szuflad biurka. Była jedyną kobietą w męskim dziale, jedyną redaktorką w profesji, gdzie kobiety pracowały jedynie jako maszynistki, telefonistki czy sekretarki dyrektora. Oczywiście z powodu płci informowała o sportach kobiecych i, biedna naiwniaczka, nadal nie zdawała sobie z tego sprawy. Tymczasem Samuel stawił czoło czemuś znacznie gorszemu: narzeczonej, zwerbowanej spośród zastępów na wydziale prawa, największego skupiska maminsynków i światowych postępowców. Szósty zmysł szybko ostrzegł jednak Maikę, że ta dziewczyna różni się od wielu, które wyznaczały seksualne doświadczenie jej najlepszego przyjaciela. Samuel mówił o niej z szacunkiem, nie odnosił się publicznie do jej przymiotów, ani też nie obdarzał ich grubiańskimi określeniami. Nawet nie powiedział Maice, czy się z nią przespał. Niesłychana tajemniczość spowijała jego działania, którymi po raz pierwszy nie były ich wieczorne spotkania. Drugą oznaką, że wszystko się zmieniło, nie wiedzieć od jakiego czasu, był fakt, że od chwili pojawienia się tej nowej tajemniczej dziewczyny Samuel przestał mówić o innych. Zaniechał wszelkiej rozwiązłości. Stał się monogamistą. Ze zwykłą dla siebie przenikliwością Maika zrozumiała, jaką strategię musi od tej chwili
przyjąć: jeśli chce zachować przyjaciela, najpierw musi pozyskać jego narzeczoną. Nie było to trudne zadanie mimo licznych uprzedzeń, z jakimi Maika przyszła na pierwsze spotkanie, kolację we włoskiej restauracji, swojej ulubionej, znajdującej się w sercu śródmiejskiej dzielnicy, jednak na obrzeżu architektonicznej i ludzkiej ruiny. Nie znając Móniki, wyobrażała sobie, że jest drobnomieszczanką o długich czarnych włosach, doskonałych paznokciach, ubraną w markowe ciuchy, która spędzi kolację rozprawiając i pokazując rowek między piersiami. Niemal w niczym się nie pomyliła, jedynie w tym szczególe, że prócz tego wszystkiego Mónica emanowała urokiem, delikatnością i sympatią. Była urodzoną uwodzicielką i żadna żyjąca na świecie istota nie pozostałaby nieczuła na jej czar, będący czymś dużo więcej niż powierzchownością. Maika skonstatowała również, że całkiem pokonany Samuel, ogłupiały, śliniący się, leży u stóp Móniki, która mogłaby zrobić z nim, na co tylko miałaby ochotę, nawet rzeczy najokrutniejsze, gdyż był gotów zgodzić się na wszystko. I to właśnie była gotowa uczynić Mónica: postąpić bezlitośnie. Podczas kolacji, zawsze z ust Móniki, kilkakrotnie padło słowo „małżeństwo”. Maika z przerażeniem patrzyła na przyjaciela, który jak automat potakiwał, z ustami pełnymi pizzy „Cztery pory roku” i z głupkowatym uśmiechem na ustach, i zadawała sobie pytanie, co się stało z jego wojującym ateizmem, z jego poglądami na temat miłości bez papierka czy z doniczkami marihuany, którą hodował w pokoju. Brakowało jedynie, by usłyszała następujące zdanie, także wypowiedziane słodkim głosem przez Mónikę, żeby pojęła, iż jej przyjaciel stał się, pod wszelkimi względami, drobnomieszczaninem: – Bylibyśmy zachwyceni, gdybyś została jednym ze świadków ceremonii kościelnej. – W tej chwili schwyciła dłoń zmieszanej Maiki i zniżyła nieco głos, dodając: – Chciałabym również, żebyś już od teraz została moją najlepszą przyjaciółką. Maika chciałaby się dowiedzieć, gdzie, do diabła, prowadzono te kursy pozwalające stać się tak ohydnie zachwycającą. Jej by się to nie udało, nawet gdyby ćwiczyła przez całe życie. Od owej kolacji minęło dwadzieścia pięć lat. Pizzeria już nie istnieje. Dzielnica nie jest już skromna i zrujnowana; teraz jest modnym miejscem pełnym markowych butików i eleganckich barów. Z ideologiami stało się mniej więcej to samo: przestały być autentyczne, stając się wyrafinowane i powszechnie wyznawane. Tak samo jak oni, miałcy
w swych gustach i zwyczajach. Tylko piersi Maiki nadal są takie same, chociaż nieco bardziej obwisłe, i nadal są obiektem niemal wszystkich spojrzeń. Jak można się było spodziewać, nigdy ich nie zoperowała. Jej różni mężczyźni – przez ten czas miała ich ponad piętnastu – zawsze uważali, że mają zadowalające proporcje, dla niej zaś sprawa straciła na pilności, gdyż te tysiąc gramów anatomii jest z nią od bardzo dawna. Żyje w związkach, odkąd skończyła dwadzieścia dwa lata, lecz mężczyźni fluktuują i zmieniają się jak pory roku: najdłuższy związek, w jakim była, trwał trzy lata. Z Ramónem jest zaledwie od dwóch i już nudzi się jak mops. Mónica również nie jest taka jak wtedy: jest teraz kobietą w żałobie surowo przyglądającą się, jak dwóch grabarzy zamyka grób męża w obecności stada ciekawskich, którzy wydają się zbędni. Maika podchodzi, by ją objąć i szepcze jej na ucho kilka słów, jakie pozwala jej wypowiedzieć ucisk w gardle: – Wiesz, gdzie jestem, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować. Mónica przytakuje skinięciem głowy i mocno ściska jej dłoń, podobnie jak uczyniła to dwadzieścia pięć lat wcześniej, gdy dopiero co się poznały. – Bardzo ci dziękuję, że przyszłaś, będąc tak zabiegana. Następnie żałobnicy się rozchodzą, w tym młoda blondynka, która ustawicznie łkała, jakby to ona była wdową. Kiedy wszyscy odeszli, Maika jest wdzięczna za ciszę i brak spojrzeń. Odkąd pojawia się w telewizji, niełatwo jej od nich uciec, a przy takich okazjach wstrętne jest stwierdzenie empatii, jaką ludzie nawiązują z osobowościami telewizyjnymi, jakby sam fakt pojawienia się przed kamerami czynił z ciebie lepszą osobę albo jakby osiągnięcie popularności w kraju, gdzie popularność jest w zasięgu każdego tępaka, było zasługą. Grób pozostaje cichy, a ona siada przed chromowanymi literami, żeby raz po raz odczytywać imię zmarłego przyjaciela. Podczas drogi do domu zrobi to jeszcze kilka razy, teraz na zaproszeniu, które otrzymali uczestnicy katolickiego pogrzebu, na złożonym wpół prostokącie białego kartonika. Cztery płaszczyzny pełne symboli i słów niemających nic wspólnego ze wspomnieniem, jakie zachowuje o Samuelu, jeszcze mniej z nią samą. Na czymś w rodzaju okładki czarny krzyż. Modlitwa za wieczny odpoczynek jego duszy, kilka oszczędnych danych, które w żaden sposób nie mówią, kim był, oraz data, dzisiejsza. Podczas mszy ksiądz mówił o zmartwychwstaniu i wiecznym życiu, dwóch bzdurach nie do zaakceptowania, nawet gdyby były prawdziwe. Kto łaknąłby zmartwychwstania na
takim jak ten świecie po czymś tak męczącym jak umieranie. Nie można co rusz eksperymentować ze śmiercią, na przykład nie byłoby poważne takie twierdzenie: – Tak było, jak umarłem po raz pierwszy, podczas gdy za drugim razem… Nawet czasownik nieprzechodni nie brzmi dobrze. A w odniesieniu do życia wiecznego, znacznie gorzej. Czy rzeczywiście ktoś rozsądny może pragnąć czegoś takiego? Żyć sto lat, dwieście, tysiąc, uczestniczyć w programach telewizyjnych jako naoczny świadek krucjat, jako była kochanka walecznego Cyda, jako pierwsza chrześcijanka, która oddała się kalifowi Abd ar-Rahmanowi? Jednym z dramatów Kościoła katolickiego jest to, że mozoli się, oferując rzeczy, których nikt nie chce. Absolutne fiasko prawa podaży i popytu. A potem to całe gadanie księdza o bramach Jerozolimy, gdzie przybędzie co niemiara niebieskich zastępów, żeby przyjąć Samuela. Ktoś powinien mu powiedzieć, że Jerozolima nie jest teraz idealnym miejscem pobytu, nawet przelotnego i w towarzystwie niebiańskich hord. Ludzie czynili znak krzyża podczas ceremonii, powtarzali litanie mszy, współdziałali. Maika nie czuje, by owe ruchy, owe słowa były jej, niezdolna jest je powtórzyć, nawet z szacunku dla zmarłego przyjaciela, który pozostawił na piśmie, że taka jest jego ostatnia wola: pogrzeb pozwalający księdzu wygłosić te mało prawdopodobne słowa. Dzisiaj jest sama w domu. Ramón przebywa w podróży służbowej, a przynajmniej tak jej powiedział. Zamiast kolacji Maika oddaje się wieczorem przerzucaniu kanałów telewizyjnych, nie pamiętając, że dzisiaj, jak każdego tygodnia, nadawana jest debata, w której bierze udział. Dawno już minęły lata, kiedy była dziennikarką sportową. Teraz nie zajmuje się dziewczętami grającymi w hokeja, gimnastyką, siatkówką czy tenisem. Już jakiś czas temu zamieniła boiska na areny bardziej krwawych walk: areny walk parlamentarnych. Zachowała jednak kobiecą perspektywę. Teraz nie informuje o osiągnięciach kobiet na boiskach, lecz śledzi zbiorowe krucjaty przeciwko opozycji lubującej się w garniturach, procesjach Wielkiego Tygodnia i bratającej się z bankierami i biskupami. Nie oznacza to, że lewicowcy pozostali wierni swym dawnym dżinsom i łatom na łokciach. Nie: czasy są zbyt burzliwe dla takiego rodzaju wierności. Nadały jedynie pewien wdzięk ich najdawniejszym gustom i dzisiaj lewicowe dziewczyny są jedynymi ośmielającymi się, dajmy na to, pójść bez stanika na królewski ślub lub zawiesić sobie na szyi kamulec, który jakiś były prezydent zaprojektował dla nich podczas słodkich godzin
swej emerytury. Maika poświęca noc na oglądanie w telewizji własnych niedociągnięć. Mimo że pewna zaprzyjaźniona dziennikarka kiedyś poleciła jej, by nigdy nie oglądała się na szklanym ekranie, jeśli nie jest bardzo pewna siebie. Oczywiście nie zachodzi to w tym przypadku, a kiedy widzi siebie, gwałtownie perorującą na temat korzyści płynących z rozszerzenia prawa do aborcji, w obecności czterech innych dyskutantów, z których dwóch należy do sektorów kościelnych, czuje dziwne i kłopotliwe zdumienie: jakby to nie ona była na ekranie telewizora, jakby nagle wszystko, czego jeszcze kilka dni wcześniej broniła z takim zapałem podczas nagrywania programu, było teraz względne jak życie czy śmierć. Jakby nawet księżulkowie, którzy także zadają sobie trud zachowania przedpotopowej postawy, nie wydawali się jej nagle tak z innego świata. Teraz mówi przewodniczący Związku Rodzin Katolickich. To duży i tęgi mężczyzna. Maika zakłada, że tylko z wyglądu jest dobroduszny. Poglądy, jakie przedstawia z podejrzaną gwałtownością, wydają się Maice niemoralne: prezerwatywy są sprzeczne z boskimi prawami, a zatem ludzkimi, które dyktuje Kościół; aborcja jest moralnie niedopuszczalna, nikt nie ma prawa decydować o życiu czy śmierci żadnego stworzenia; jedyne, co mamy, by sprzeciwiać się pladze AIDS i niepożądanym ciążom, to czystość, cnotliwość duszy, łaska Boga, spoglądającego dobrymi i wszechwiedzącymi oczyma na znużenie prywacją. Prywacja w tej epoce dzikiego konsumizmu i propagowania dobrobytu? Ha! Maika nie może powstrzymać się od niegodziwego uśmiechu, takiego samego, jaki widać na ekranie, kiedy kamery ponownie się na niej skupiają. Przypomina sobie, jak zachował się ten duży i tęgi mężczyzna, gdy skończyli nagrywać program. Zniknęły dobroduszna mina i rozważne słowa. Kiedy spotkali się w charakteryzatorni, by nieco zmyć makijaż przed ponownym pojawieniem się w realnym świecie, ten kretyn nie odezwał się do niej ani słowem, chociaż ona miała na tyle przyzwoitości, żeby pożegnać się z nim i z pozostałymi gośćmi. Tylko przedstawiciel Rodzin Katolickich może być na tyle bezczelny, by dopuścić się takiej impertynencji, oczywiście z dala od kamer, daleko od spojrzeń tych, którzy, jak ona, byliby w domu skłonni zdystansować się od jednej z opinii z taką gwałtownością przedstawionych podczas debaty.
Maika przypomina sobie teraz wydarzenie mające miejsce przed czterema dniami, gdyż po prawdzie od pewnego czasu nie chce myśleć o tym, co ją naprawdę dręczy. Przypadkowe, lecz znamienne było, że to właśnie dzisiaj wyemitowano program, niczym bicz mściwego boga, który znajduje przyjemność, widząc, jak jego stworzenia cierpią, zwłaszcza te wyrzekające się jego i jego nauk. W czasie popołudniowego nagrywania programu miała spory dekolt. W przeciwieństwie do tego, co niektórzy sądzą, jej zamiarem nie było, jak innymi razy, skłonienie kogoś do żartów na temat obfitości jej biustu, nawet w którymś z ogólnokrajowych mediów. Jej celem nie było również zdezorientowanie przedstawicieli Kościoła obecnych w studiu, chociaż taki skutek najbardziej by ją rozbawił. Podczas trwania debaty zauważyła, jak przedstawiciel Rodzin Katolickich prowadzi zażartą walkę z samym sobą, by nie dać się ponieść magnetyzmowi jej piersi. Jednak dekolt z tamtego popołudnia miał innego adresata, znaczniej bardziej konkretnego, znacznie bardziej upragnionego: Samuela, który czekał na nią przy wyjściu, by zaprosić na kolację. Poczucie
winy
jest
wszystkim,
co
jej
pozostaje
po
całej
spuściźnie
judeochrześcijańskiej, jaką, jak wiele innych kobiet z jej pokolenia, wyssała z mlekiem matki. Tej tradycji, która sprawiła, że poczuła się zbrukana, kochając się po raz pierwszy z kolegą ze studiów. Tej samej, która teraz sprawia, że nie śpi, niezdolna do jakiegokolwiek świadomego działania, rozmyślając o ulotnym przemijaniu czasu i zdolności rzeczy do zmieniania się z ponaddźwiękową prędkością. W dniu debaty telewizyjnej po raz pierwszy założyła tę czarną bluzkę z największym dekoltem, jaki ostatnio nosiła, jedynie dlatego, że miał po nią przyjść Samuel. Dzisiaj natomiast owa czarna bluzka z tamtego dnia nadal wisi na suszarce, a ona wydobyła z szafy inną, także czarną, chociaż znacznie skromniejszą, by pójść na pogrzeb Samuela, podczas którego uścisnęła rękę Móniki i z całkowitą szczerością zaoferowała jej pomoc, gdy tylko ta będzie jej potrzebować. Nie może uwierzyć, że była tak cyniczna. Żal jej było Móniki, pragnęła ją pocieszyć, uścisnąć ją z siłą odkupienia, jakiego w rzeczywistości sama potrzebuje. Udawać dobrą przyjaciółkę, kiedy wie, że nią nie jest. Dzisiaj pojawiła się na oczach wszystkich jako ktoś, kim nigdy więcej już nie będzie mogła być. Także w oczach Móniki, która z taką powagą podziękowała jej za troskę. Maika skinęła głową, jakby przyznawała jej rację. A zaledwie cztery noce wcześniej bzykała się z jej mężem.
NORA: MĘSKI EGOIZM NIE POBUDZA LIBIDO Nora umieszcza okulary na czubku nosa i z naukowym zainteresowaniem przygląda się masie. Ma nieco jaśniejszy kolor, niż można by się spodziewać, lecz mieści się w akceptowalnych granicach. Cuchnie jak zwykle i z taką samą co zawsze intensywnością. Co się tyczy struktury – marszczy czoło, przymyka oczy – nie jest tego pewna. W tym celu próbuje zmienić perspektywę, ugniata nieco grudę, by przyjrzeć się niteczkom, które się utworzyły. Tak dogłębne badanie wcale jej nie uspokaja. Nie uważa, by było wystarczające. Dlatego też podchodzi do szafki z lekami i bierze patyczek do uszu, którym stara się przewrócić masę, by wykryć możliwe nieregularności. W tym celu kładzie pieluchę na przewijaku, poprawia okulary i zgina grzbiet, by zbliżyć się do kupy, do czego zmusza ją krótkowzroczność. W tej chwili pojawia się Valentín. – Co, do cholery, robisz? Okropnie śmierdzi. – Nie, zapach jest normalny. Kolor trochę zbija mnie z tropu. Ta struktura z pewnością nie jest właściwa. Mąż wzdycha z rezygnacją. Codziennie ten sam rytuał. Jego żona obstaje przy tym, żeby z naukową dokładnością dzień w dzień oglądać kupkę dziecka. Siedząc w łóżeczku, zachwycony wpadającym przez okno promieniem słońca, Luis czeka, aż matka skończy i jak każdego dnia zabierze go na spacer. Kiedy widzi ojca, czuje się uratowany i wyciąga ramionka tak daleko, jak może. Ona coś znalazła. – Spójrz na to, tutaj, jakby grudka. – Nie wiem, jak cię nie mdli, kiedy robisz coś takiego. Ponadto po wypiciu kawy. – Ja dla syna robię to, co jest konieczne. Powiedziała to z tym przekonaniem oddanej matki, jakie ostatnio przejawia. Valentín nie podtrzymuje tematu. Dwaj mężczyźni w domu zostawiają Norę zajętą badaniami koprologicznymi i opuszczają salon. Valentín włącza telewizor i siada na kanapie obok syna. Dziecko z zainteresowaniem ogląda reklamy i filmy rysunkowe nadawane w porannych godzinach, a
on ma dla siebie dziesięć minut przed rozpoczęciem codziennej porannej gorączkowej bieganiny. Nie potrafiłby powiedzieć, czy w tej chwili górę biorą chęci cieszenia się synem, którego ledwie widuje, czy uwolnienia go spod wpływów kontrolującej matki. Luis wesoło oklaskuje reklamy. Valentín nie wypoczął jednak dobrze tej nocy, a może jest to skutek nagromadzonego zmęczenia podróżami, spotkaniami, znoszeniem kretyńskich zwierzchników, nie wie dobrze, lecz od pewnego czasu potrzebuje wytchnienia. Dlatego zapada w drzemkę na kanapie, z której żona budzi go histerycznym skrzekiem. – Zasnąłeś, mając pod opieką dziecko? Na Boga, nie mogę uwierzyć, że jesteś tak nieodpowiedzialny! Porywa Luisa jak ktoś, kto odzyskuje skradziony przedmiot i ponownie zanosi go do jego pokoju. – Nie chcę, żeby dziecko oglądało tak dużo telewizji – mówi, oddalając się. – Musimy nauczyć je, że można bawić się bardziej kształcącymi rzeczami. Valentín nie zwraca na to zbytniej uwagi. Gdyby mógł, przydusiłby Luisa. Nie robiąc mu krzywdy. Właściwie już nawet nie słucha żony. Ponownie zapada w drzemkę. Tak, ścisnąłby go powolutku, delikatnie, żeby zmniejszyć jego rozmiar. Nawet nie to, tokolog cały czas mówił, że Nora ma dobre biodra, że nadaje się na matkę. Gdyby to wiedział, myśli teraz Valentín ze smutną miną, z grymasem smutku, z zamkniętymi oczyma, z opadającą na bok głową. Tak: ścisnąłby Luisa z największą troską, żeby osiągnął jedną trzecią swego rozmiaru, miał różowiutką i przezroczystą skórę noworodków. Taki był, kiedy zobaczył go po raz pierwszy, kiedy go zobaczyli, kiedy wzięli go w ramiona i podpisali wyrok śmierci na swoje małżeńskie życie. I gdyby był możliwy powrót do tego godnego pozazdroszczenia życia i gdyby nie było tego dnia, w którym postanowili postarać się o dziecko. Cofnąć się aż do matczynej macicy, przebyć powrotną drogę, jakiej nikt nie przebył. Wielkoduszny srom Nory pochłonąłby dziecko, kiedy położyłoby się je przed nim. A on, Valentín, oczywiście by mu w tym pomógł. Najpierw nóżki. Ten etap byłby najłatwiejszy. Może trzeba byłoby ścisnąć dziecko nieco za głowę, ale w końcu by weszło. Do licha, weszłoby. Ależby się cieszył, widząc, jak małe, miękkie kolanka, prosiaczkowate uda, niemal nieistniejący penis, biodra, wracają do swego początku. A potem pierś – wykrzywiona twarz i nieco nieobecna mina Nory podczas wydalania teraz powtórzyłyby się w odwrotnym porządku – ramiona, i w
końcu głowa. Pchaj, pchaj trochę mocniej, mówiłby lekarz do niego, do męża, który pociłby się z wysiłku i uśmiechał z nadzieją. Już prawie, oświadczyłaby położna, kiedy tylko byłby widoczny czubek główki, już tylko dostrzec byłoby można włoski. Potem nawet to by zniknęło. Dziecko zostałoby wymazane, połknięte. Wszystko by się zamknęło, nabyłoby swą zwykłą zwartą konsystencję, swą naturę wąskiego przesmyku, do jakiego tylko on ma dostęp. Wargi sromowe odzyskałyby swą równoległość, zakończyłoby się zaczopowanie spowodowane przez dziecko w pełni procesu przychodzenia na świat, i nadeszłaby chwila, kiedy mogliby pójść do domu i poczuć, jak skurcze maleją, a także ból i niepokój ostatnich nocy. Bez wątpienia warto byłoby poczekać dziewięć miesięcy, jeśli potem wszystko powróciłoby do poprzedniego stanu, myślał Valentín w swym słodkim marzeniu. Przez dziewięć miesięcy obserwować, jak te drobne i denerwujące rowki znikają z brzucha Nory, a wraz z nimi jej ciągły wstyd przed pokazywaniem się nago. Dziewięć miesięcy, podczas których skóra żony przestałaby być napięta, zniknęłyby te odrastające włoski, jakie ostatnio ją oszpecały, i powróciłaby do swego stanu niewielkiego wzgórka, kiedy dopiero zaczyna się odgadywać początek nowego życia, rozpuszczający się w macicznej jamie, podobnie jak kostka cukru w szklance gorącej wody. Mógłby bawić się jej piersiami bez tego jej grymasu bólu, tej niemal natychmiastowej odrazy, sprawiającej, że odnosił wrażenie, iż jego dłonie czy język przewodzą prąd elektryczny. Byłaby to chwila, żeby przypomnieć sobie poranne mdłości i wrócić do nocnej aktywności seksualnej, coraz intensywniejszej, gdyż po Luisie nie pozostał ani ślad. Aż doszliby do owej nocy, kiedy dwie komórki powodujące taką szkodę podzieliły się podczas niemal bezprecedensowego dnia miłości. Przyjemność, spokój i czas dla nich samych. Noce snu i orgazmów. Kolacje do późnych godzin. Teatr, kino, koncerty, dyskoteki. Ciało Nory takie, jakie było przed wszystkim. Nora chętna o każdej porze, intensywność, z jaką oddawała się seksualnej zabawie, jej sposób cieszenia się nim. Jak łatwo pozwolić ponieść się takim fantazjom. Nagle wyobraża sobie Norę w biurze, w piątek tego ostatniego lata bez Luisa, ledwie osłoniętą lekką sukienką ukazującą ramiona, część pleców, opalone i doskonałe nogi. Zaprosił ją na kolację i przyjeżdża po nią o dziewiątej. Ona rzuca teczkę na tylne siedzenie. Zawsze zabiera pracę do domu, lecz zawsze ma też czas dla niego. To superwoman, zdolna doprowadzić do szaleństwa mężczyznę, który niemal od pięciu lat z nią sypia. – Ależ upał – mówi Nora, ściągając włosy w koński ogon.
Szybkimi ruchami, nieomylnymi, zdejmuje majtki. Jedną z jej ulubionych zabaw jest stawianie go w trudnych sytuacjach. Kładzie maleńki fragment bielizny – czerwonej – na desce rozdzielczej. Stwierdza skutki przyczyn. Spodnie Valentína omal nie pękają. Po szybkim badaniu przez ubranie, wybucha wymuszonym śmieszkiem. Prawie dojeżdżają do restauracji. – Jak możesz chcieć, żebym tak poszedł? – pyta strapiony Valentín, patrząc na wybrzuszenie w spodniach. – Och, nie wiem. Nikt nie mógłby sobie wyobrazić, co byli w stanie robić przy stoliku w restauracji, i to nawet niemal nie tracąc opanowania. Ta sukienka wiele ułatwiała, dlatego tak często prosił, żeby ją zakładała. Jego dłonie nie przestawały szukać Nory przez cały wieczór. Czuły jej ciepło, jej wilgotność, badały jej waginę, dwa palce się w nią zagłębiały, a jeden bawił się jej łechtaczką. Nora potrafiła przeżyć orgazm, patrząc prosto w wołowe carpaccio z rukolą i parmezanem – lub, prawdę mówiąc, w jakiekolwiek inne danie – coś, czego inne kobiety nie były w stanie nawet sobie wyobrazić. Czasami w najlepszej chwili przerywał im kelner, żeby zapytać, czy wszystko im smakuje. Raz Nora rzuciła: – Tak, to przyjemne. A to był tylko wstęp. Zwykle przed wyjściem z lokalu rozkoszowali się seksualną przystawką w toalecie, gdzie ona unosiła spódnicę, a on brał ją od tyłu, opasując biodra, zamykając oczy, myśląc, że jest szczęściarzem, mając obok taką jak ona samicę, i równocześnie złorzecząc na wielkość swojego penisa, który w tej pozycji nie stawał na wysokości zadania (chociaż tylko on uporczywie o tym pamiętał). Potem zabawa przenosiła się do samochodu, na parking, do windy, na podest schodów, do korytarza prowadzącego do sypialni i w końcu do łóżka. Byli maszynami do pieprzenia się. Ona mawiała, że taki fizyczny wysiłek utrzymuje ją w formie i pozwala na pewne folgowanie sobie przy stole. On czuł się najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Jedynym w grupie przyjaciół, który nie skamlał, kiedy mówiło się o seksie. Każdego dnia przychodził do biura rozradowany, nie zważał na niemal żadną głupotę, jaką mogliby mu powiedzieć szefowie, czas, jaki musiał spędzić przy biurku ani zaległości w pracy. Jego bilanse doskonale się zgadzały, terminarz był lekki jak piórko, tygodnie następowały po sobie, nie pozostawiając śladu, i nawet sekretarki były sympatyczniejsze.
Wszystko to aż do dnia, kiedy Nora zadała brzemienne w skutki pytanie: – Co sądzisz o tym, żebyśmy mieli dziecko? To był punkt zwrotny. Moment, w którym przestał być zadowolonym i uśmiechniętym mężczyzną, a zaczął zmieniać się w nieszczęśliwego. Powieki ciążą mu, jakby były z ołowiu. – Słuchasz mnie, Valentín? Otwiera oczy. Nora trzyma coś cuchnącego i niewielkiego między palcem wskazującym a kciukiem. – To kulka! Kiedy, do cholery, dałeś małemu kulkę do zabawy? – beszta go. – Ja? Co ty opowiadasz? – patrzy na zegarek, rutynowy odruch, i gwałtownie się zrywa. – Cholera, spóźnię się. Przejawem odwagi było pozostawienie Nory wpół słowa lub bez odpowiedzi, której się domagała. W innych czasach nie ośmieliłby się tego zrobić. Teraz jednak jest zdolny niemal do wszystkiego. Wewnętrzna przemiana rozpoczęła się od tego pasa. Nora była już prawie w piątym miesiącu ciąży i postanowiła wymienić bieliznę. Skazała na banicję stringi, majteczki bikini i staniki balkonetki, zawsze przezroczyste lub w ciemnych kolorach, na przykład w bordowym, fioletowym czy czarnym, i zaczęła kupować sobie majtasy do pasa, biustonosze, w których miseczce mogłaby się zmieścić głowa, i specjalne pasy ciążowe, wszystko w praktycznym białym kolorze. Początkowo to rozumiał. A właściwie mógł jedynie z tym się pogodzić. Patrzył, jak Nora wychodzi spod prysznica, skupiona na właściwym wmasowywaniu swoich kremów zapobiegających rozstępom, i bał się chwili, gdy ujrzy ją wciśniętą w nową pancerną bieliznę. Dotarcie do sromu żony w takim odzieniu bez pomocy nożyczek czy jakiegoś innego tnącego narzędzia było całkowicie niemożliwe. Za dnia i nocą, gdyż nadszedł czas, kiedy Nora nawet do spania nie zdejmowała pasa, twierdząc, że odczuwa bóle mięśni i wszelkiego rodzaju dolegliwości. Wtedy jednak nie całkiem zapomniała o tym, czym jest seks, jaki lubiła jeszcze parę miesięcy wcześniej, i od czasu do czasu, widząc smutek męża, mówiła, usprawiedliwiając się: – To tylko kilka miesięcy, kochanie, do końca ciąży.
W tamtym czasie Valentín jeszcze jej wierzył. Nawet nie podejrzewał, co go czeka. Kiedy po raz ostatni uprawiali seks, Nora była na początku trzeciego miesiąca ciąży. Był to typowy szybki stosunek przed snem, kilka czułych słówek, parę pieszczot, wiele pocałunków i zaraz zabrali się do roboty. Przynajmniej on. Ona nie reagowała jak zwykle i chociaż nic nie mówiła, jej pełna rezygnacji bierność, swoista mina męczennicy małżeńskiego seksu, sprawiły, że poczuł się niezręcznie. Sprzeciwiła się tym pozycjom co zawsze, toteż po kilku usiłowaniach postanowili, że to on będzie na górze. – Ale nie przygniataj mi brzucha – poprosiła go żałosnym tonem. Przypominało to wykonywanie pompek, wyczerpujące ćwiczenie, które, jak sądził, mu się opłaci. Zdołał uspokoić się chwilę po tym, jak ona stwierdziła, że wszystko idzie dobrze i jest „dość” zadowolona, zasmucający przysłówek, zważywszy na okoliczności. Już miał szczytować, kiedy pisk Nory sprawił, że gwałtownie się wyprostował. Natychmiast pomyślał, iż wyrządził jej krzywdę, że powodowany euforią finiszu może nieświadomie ją przygniótł. – Wydaje mi się, że się rusza – powiedziała z szeroko otwartymi oczyma i ręką na brzuchu. – Nie wiem, czy powinnam już to zauważać. Może to jelito. Nie wiem. Valentín usiadł na łóżku, dysząc, nie znajdował słów dla tego biologicznego cudu, który właśnie spieprzył mu finał. – Na pewno to niedobrze, że się porusza, kiedy jest takie małe – zawyrokowała Nora. – Bardzo mi przykro, Valentín, ale uważam, że powinniśmy zgodzić się, że dopóki dziecko się nie urodzi, nie będziemy uprawiać seksu. Walczył jak mógł. Prowadził wojnę partyzancką, szukając w niej sojuszników. Wszystkie książki na temat ciąży – od których Nora się uzależniła – zalecały uprawianie seksu podczas ciąży, twierdząc, że orgazm stymuluje ukrwienie macicy, co jest dobre dla płodu. Podczas wizyt u ginekologa nieustannie poszukiwał u lekarza męskiego wsparcia, pytając go o taką kwestię: – „Doktorze, czy to dobrze, żeby utrzymywała relacje seksualne w jej stanie?” – i zawsze uzyskiwał odpowiedź twierdzącą i beztroską. Nawet w ostatnich dniach, kiedy brzuch był już ogromny, oszałamiający, a Nora spędzała czas na czystym użalaniu się i czystym pragnieniu, by raz na zawsze skończyć z tym wszystkim, natknął się na niosący nadzieję fragment w czasopiśmie „Być rodzicami”, które zaczęła
subskrybować: w artykule podpisanym przez znanego położnika twierdzono, że w kontakcie z macicą męskie hormony nasienia mogą sprowokować skurcze, a w konsekwencji przyspieszyć poród u kobiety, której ciąża przekroczyła już 35. tydzień. Właśnie kończył się 39. tydzień, toteż pomysł, by empirycznie sprawdzić prawdziwość takiego twierdzenia, wydawał mu się bardzo dogodny. Kiedy jednak powiedział to żonie, spotkał się z najbardziej zjadliwą i najmniej oczekiwaną reakcją z jej strony. – Jesteś zboczeńcem. Nie widzisz, jak się czuję? Przeleciałbyś cokolwiek, prawda? Z przyjemnością odpowiedziałby na to pytanie, lecz wolał milczeć, nie dlatego, by się obawiał, że z jego szczęściem Nora dostanie ataku wściekłości, z cieknącym z nosa śluzem i pianą na ustach, do czego miała ostatnio skłonność, co przyspieszy poród, tyle że ze znacznie mniej szczęśliwych przyczyn. Raz jeszcze pogodził się z masturbowaniem się pod prysznicem, wyobrażając sobie Norę, taką Norę jak kiedyś, jak zawsze, tę, która wszędzie zdejmowała dla niego majtki. W tamtych dniach jego żona tylko sprzątała w domu i układała maleńkie ubranka. Dziwiła go taka aktywność kogoś, kto ledwie mógł się poruszać. – To syndrom gniazda – wyjaśniała, zawsze tak doskonale zorientowana. – Oznacza, że nasze dziecko już nadchodzi. Mimo to Luis się nie decydował. Może podejrzewał, co go czeka na zewnątrz: zrozpaczony ojciec, obwiniający go za sześć miesięcy bez posmakowania żony, i chora na macierzyństwo matka. Trzeba było sprowokować poród. Popołudnie poprzedniego dnia Nora spędziła szalejąc ze szczęścia i telefonując do przyjaciółek. Przede wszystkim do Móniki, którą, z uwagi na wszystko, co znosiła na tym etapie, można by uznać za drugą matkę Luisa. Po porodzie nadal pokonywali etapy. Połóg był uszanowany z pełną przekonania rezygnacją. Valentín widział, jak Nora karmi Luisa piersią, i nie mógł pohamować się przed podłą myślą: „Woli, jak on ją ssie”. W dniu, kiedy uroczyście oznajmiła, że przestała krwawić, w mniej lub bardziej oficjalnej formie zamykając okres połogu, Valentín spróbował zbliżenia. – Nie mam ochoty. Poza tym jeszcze nie czuję się dobrze – tylko tyle usłyszał w
odpowiedzi. Zasnął w pozycji embrionalnej i z ogromną erekcją. Nie zostało mu nawet tyle siły, żeby się onanizować. Podczas następnych tygodni nie doczekał się poprawy. Luis nadal był karmiony piersią, a Nora znalazła nowe wymówki: – Prolaktyna hamuje pożądanie seksualne. Dopóki dziecko będzie ssało, moje libido się nie zwiększy. Kampania na rzecz sztucznego karmienia nie odniosłaby skutku u kobiety tak oddanej macierzyństwu jak Nora. Uznał, że lepiej tego nie próbować i zaatakował od innej strony: – A nie mogłabyś znowu zakładać dawnej bielizny zamiast tej brzydkiej? Jej odpowiedź, smutna wróżba, jak cała reszta: – Musisz przestać myśleć, że moje ciało należy wyłącznie do ciebie. Luis potrzebuje mnie bardziej i jest mniejszym egoistą. Pięć miesięcy później sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Nora nie odzyskiwała sylwetki sprzed porodu. Już nigdy nie stawała przed nim bez wysokich majtek, ściągającego pasa i biustonosza specjalnie zaprojektowanego do karmienia piersią (i niczego więcej, nawet patrzenia). Ubierała się w obszerne stroje i poniechała wszelkiego śladu kokieterii: obcięła nawet włosy i przestała się malować. Nie była już kobietą, lecz matroną. Już nie była jego dziewczyną, teraz była, wyłącznie i przez całą dobę, matką Luisa. Okazywała to bez przerwy. Kiedy skończył się jej urlop macierzyński, usiłowała postarać się o urlop bezpłatny. Jej szef się nie zgodził, argumentując, że z prawnego punktu widzenia nie byłoby to możliwe rozwiązanie. Nora nie zastanawiała się ani chwili: złożyła wymówienie. Odeszła, profesjonalistka jej klasy, kobieta walcząca jak lwica, by wspiąć się po szczeblach zawodowych w trudnym i wymagającym środowisku. Na szczęście była dobra i cieszyła się tak znakomitą opinią, że gdy szef, traktujący ją jak bystrą córkę, którą chciałby mieć, zobaczył, jak jest zdecydowana, znalazł rozwiązanie dla tej uparciuchy. Udzielono jej urlopu, dano dodatkowe wolne dni i kilka płatnych miesięcy, jeśli zgodzi się pracować w domu jako doradca. Było to przejściowe rozwiązanie, ale zadowalające wszystkich: firma postarała się o to, by konkurencja nie przechwyciła jednej z najlepszych
twórczych pracownic, a ona dostawała co nieco za odbieranie telefonu. Oczywiście Nora się zgodziła. Nie bała się telefonu: po Luisie to jemu poświęcała najwięcej godzin. Dzwoniły do niej przyjaciółki, żeby spytać, jak się ma, a ona nie szczędziła wyjaśnień: – To najpiękniejsze, co przydarzyło mi się w życiu. Zalecam ci nade wszystko to doświadczenie. Nie ma nic lepszego na świecie, jak być mamą. Niektóre nieostrożne rozmówczynie przypominały jej, że poświęca dla dziecka karierę. – Moja kariera nie jest taka ważna – odpowiadała. – Nie jest tym już nic, co nie jest moim dzieckiem. Niektóre z przyjaciółek także były świeżo upieczonymi matkami. Wszystkie dziwił stan jej ducha. Pytały ją, czy nie tęskni za życiem we dwoje z Valentínem. – Wolę życie rodzinne z Luisem. Czy nie brakuje jej wcześniejszego spokojnego seksu. – W życiu są priorytety… Czy nie tęskni za nieprzerywanym nocnym snem. – Nie przeszkadza mi wstawanie, więc cieszę się, że nie muszę czekać na nadejście poranka, by zobaczyć moje maleństwo. Czy nie jest nieco zmęczona zmienianiem pieluch i przygotowywaniem butelek. – Dla mnie to jak zabawa. Ty nie miałaś lalek, kiedy byłaś mała? Czy zajmowanie się Luisem przez cały dzień nie jest dla niej trochę nużące. – Wcale nie, nie poszłabym nigdzie, dokąd nie mógłby mi towarzyszyć. Prócz tego tonem znawczyni mówiła o maściach na pupę, syropach na przeziębienie, różnych markach pieluch, wszelkich wyobrażalnych konsystencjach kupek i roztrząsała inne żałosne tematy. Mogłaby prowadzić zajęcia, gdyby jej takowe zaproponowano. I zaczęła robić coś w tym stylu, gdyż znaczna część jej przyjaciółek w ciąży lub tych, które niedawno zostały matkami, zaczęła telefonować do niej o każdej porze z prośbą o radę. Niczym dziwnym nie było już zastać ją wygodnie siedzącą w fotelu, z dzieckiem spokojnie śpiącym w łóżeczku, z telefonem przy uchu, pełniącą rolę wykwalifikowanej doradczyni: – Próbowałaś dać mu mleko z czynnikiem bifidus, specjalne dla dzieci z obstrukcją?
Och, dziewczyno, obawiam się, że nie pozostaje ci nic innego, jak ręcznie wydobywać z niego kupkę. Wiesz, jak to zrobić, czy chcesz, żebym do ciebie wpadła? Od czasu do czasu pomiędzy te rozmowy wciskał się jakiś telefon z pracy. Można było go rozpoznać po rodzaju odpowiedzi: – Przypominam sobie tę kampanię, o której mówisz, tę biustonoszy. Nie miałam pojęcia, że znowu zatrudnili tego typa. Musisz mieć się na baczności, ma idiotyczne pomysły i jestem przekonana, że nas nienawidzi. Nie, nie agencji. Nienawidzi kobiet. Tak nas traktuje. To nikczemnik. Zawiadom mnie, jeśli coś się będzie działo, a tymczasem pomyślę o strategii. Czwartek po znalezieniu kulki, chociaż bez wyjaśnienia tajemnicy, jak ów przedmiot znalazł się w pielusze Luisa – a raczej w jego ustach, ponieważ reszta była całkiem jasna – był dniem, który lepiej zapomnieć. Dyskutowali od rana. Nora uważała za szkodliwe wychowanie, jakie Valentín zamierzał zapewnić Luisowi. Nie chciała dla niego ani telewizji, ani piłki nożnej, ani komentarzy mających coś wspólnego z jego płcią, ani zajęć pozaszkolnych, ani wycieczek, ani parków rozrywki podczas weekendów. Nie chciała, żeby w jego pożywieniu znajdował się cukier i nie pozwalała mu spać ze smoczkiem. Starała się, żeby w wieku sześciu miesięcy nauczył się pić ze szklanki i nie chciała pozwolić, by choć pół minuty spędził w kojcu, uważając, że samotna zabawa zmienia dzieci w osoby aspołeczne. Mając dość dyskusji z żoną, Valentín poszedł na siłownię i zostawił całą energię i sporą część złego nastroju, ćwicząc na przyrządach, wróciwszy do domu w porze obiadu. Luis już zjadł i razem z Norą spali na małżeńskim łóżku. Valentín podszedł do żony i syna i starał się zrobić sobie miejsce na prześcieradle. Na wpół śpiąc, co nie przeszkodziło jej być równie ostrą jak ostrze katany, Nora mruknęła: – Idź na kanapę. Nie chcę, żeby dziecko było o ciebie zazdrosne. Nora miała odsłoniętą pierś, może dlatego, że karmiła Luisa, a Valentín nie mógł pohamować oczarowania, kiedy na nią patrzył. Od tak dawna nie widział jej piersi, że zapomniał jej jędrność, jej doskonałość, jej krągłość, różowy kolor sutka i inne szczegóły. Doszedł do wniosku, że mimo spustoszenia, jakie ta pierś zaznała w ostatnich czasach, nadal była ładnym okazem, najlepszym, jaki znał.
– Na co patrzysz, Valentín? – zapytała Nora, zasłaniając pierś. – Znowu myślisz o tym samym, co zawsze? W bardzo złym humorze poszedł do salonu. W garderobie natknął się na pudło, którego Nora używała do przechowywania ubrań na pawlaczu. Przez szparę w niedomkniętym wieku dojrzał sztukę odzieży wydającą mu się znajomą. Nie mógł się powstrzymać, by nie zajrzeć do pudła. Znajdowały się w nim balkonikowe biustonosze, stringi, pasy do pończoch, majteczki bikini, pończochy, wszystkie w ujmujących przejrzystościach w bordowym, fioletowym, czarnym kolorze. Zareagował instynktownie. Ujął jedną sztukę, pierwszą, która przypadkowo wpadła mu do ręki, i przyłożył ją do nosa i warg. Z całych sił wdychał jej zapach. Poczuł w ustach woń płynu do płukania zmieszanego z tym słodkawym aromatem, jaki przed miesiącami wydzielało ciało Nory. Zapach jej pragnienia, jej odrodzonych chęci. Z poczuciem winy za erekcję, której nie sposób już było ukryć. Valentín pomyślał, że skoro nikt nie dba o jego potrzeby, sam powinien to zrobić. Toteż tam na miejscu, klęcząc przed kufrem ze skarbami, postanowił zrobić sobie przyjemność. W tej właśnie chwili pojawiła się Nora, z komórką w ręce i nieobecną miną. Przyłapany na gorącym uczynku Valentín przerwał zabawę, a ona przyłożyła dłonie do policzków, pojąwszy, co się dzieje w garderobie. Jednak tak samo, jak w dniu znalezienia kulki w kupie, słowa, jakie wydobyły się z jej ust, nie miały nic wspólnego z emocjami, których oboje doświadczali. Dla niepoznaki Valentín zadał pierwsze przychodzące mu do głowy pytanie: – Zostawiłaś małego samego? Nora uroniła łzę, mówiąc: – Dzwoniła Mónica. Samuel nie żyje. Natychmiast odwróciła się do niego plecami, żeby wrócić do dziecka. Valentín usłyszał, jak, odchodząc, mruczy przez zęby: – Cóż, zawsze jesteś taki sam.
MÓNICA: ŚWIEŻE WDOWIEŃSTWO ZASTOSOWANE W SZEŚCIU ATAKACH Wiele lat później, pośród rzeszy admiratorów i gapiów, adwokatka Mónica Oliveira mała przypomnieć sobie ów odległy dzień, kiedy jej zmarły i niewierny mąż sprawił, że poznała nowe życie. Nowe życie, do którego miała się wielce przyczynić, co nikogo nie zdziwiło, polisa, jaką zmarły Samuel zawarł na rzecz żony kilka lat przed tym, nim kopnął w kalendarz, a która uczyniła z niej beneficjentkę ni mniej, ni więcej jak miliona euro. Jak mieli się nie dziwić ludzie z firmy ubezpieczeniowej, że tak zdrowy mężczyzna, niepalący, uprawiający sport, o idealnej wadze ciała i bez historii chorobowej, umarł tak nagle w wieku czterdziestu pięciu lat? Ten kapitał, wraz z tym, co dostała ze sprzedaży mercedesa, drugiego mieszkania i kilku innych drobiazgów, stał się sumą nie do pogardzenia, pozwalającą Mónice skupić się na jedynej rzeczy, jaką w owej chwili pragnęła zrobić: przemienić się w doskonałą sukę.
Pierwszy atak: eksfoliacja Owa transformacja nie dokonała się z dnia na dzień. Pierwszego dnia swego wdowieństwa Mónica obudziła się z wieloletnim kacem, jednak myśląc jaśniej niż kiedykolwiek. Niewierności męża oczywiście nie wywołały żadnego zaskoczenia: ogólnie rzecz ujmując – i w tym przypadku w jedyny akceptowalny sposób – już o nich wiedziała. Jeśli nie wdawała się w szczegóły, to dlatego, że w najmniejszym stopniu jej nie interesowały. Ten żal nie był jednak za Samuelem. Już dawno zmarły mąż przestał ją obchodzić, stając się dla niej drażniącą osobą, która spała w jej własnym łóżku i zostawiała ubrania w jej własnej szafie. Kimś, z kim, z wyjątkiem spraw dotyczących rodzinnych finansów, nic jej nie łączyło. Za tę dziwną jasność myśli i drażniącą świadomość, z jakimi rozpoczynała nowy etap, tylko ona była odpowiedzialna. Po raz pierwszy w życiu miała całkowitą pewność, że była idiotką, pozwalając nadużywać swej uczciwości, a nawet cierpliwości, i odwracając wzrok, kiedy mąż i któraś z jego przyjaciółeczek bez najmniejszej żenady śmiali się jej prosto w nos. Pierwszym zewnętrznym objawem tak ogromnej powstrzymywanej wściekłości był
napad płaczu. Dawno już tak nie ryczała. Wybrała do tego swoje ulubione miejsce: prysznic, pod strumieniem bardzo ciepłej wody. Zrobiła to zaraz po powrocie z pogrzebu, by nie odwlekać ważnych spraw. Te oczyszczające rytuały odnosiły skutek, kiedy była nastolatką, a stwierdzenie, że nadal działają dwadzieścia pięć lat później, przyniosło zadowolenie. Jako że była kobietą praktyczną, skorzystała z okazji, żeby umyć sobie włosy specjalnym przeciwłupieżowym szamponem oraz zaaplikować na całe ciało sporą dawkę żelu złuszczającego. Wyszła po tej sesji higieny terapeutycznej jak nowa: ze skórą, włosami i duszą oczyszczoną z brudów. Prawdziwa przemiana rozpoczęła się, kiedy całkiem naga rozczesywała włosy przed lustrem. Mónica była dojrzałą kobietą, bogatą, wolną przez okrągłą dobę. Wiele piętnastolatek mogłoby pozazdrościć jej jędrności pupy i piersi. Nadal miała wspaniałą figurę. Szybko doszła do wniosku, że łzy nie są terapią, jakiej potrzebuje. Przez tak długi czas była grzeczną dziewczynką, żoną z godnością gotową nosić rogi, świetną pracownicą, nigdy nie popełniającą błędów i nigdy nie okazującą emocji – zwłaszcza, jeśli miałoby to obnażyć jej słabą pozycję – i, krótko i węzłowato, kobietą udającą, że jest wspaniała, a teraz ma chęć zagrać kogoś dokładnie przeciwnego, zmienić skórę i wejść w inną, która nie wiadomo jak dostosuje się do jej sylwetki. Naszła ją ochota zawiesić odgrywanie roli Doñi Perfecty. Właśnie to zrobiła owego ranka pod prysznicem: sprawiła, że Mónica, którą była dotychczas, spłynęła do ścieku. Nigdy żel złuszczający nie dał takiego rezultatu. Była jeszcze w szlafroku, myśląc o tym, jak powinno wyglądać jej następne posunięcie, kiedy dzwonek domofonu zakłócił zdumioną ciszę domu. W deszczu, przed bramą czekał Valentín. I tak pełen tajemnic, z którymi musiał się podzielić, prócz innych pokrętnych zamiarów, że Mónica uniknęła potrzeby myślenia o swej najbliższej przyszłości.
Drugi atak: gencjana Nora pojawiła się wczesnym popołudniem, pchając wózek z Luisem. – Przyniosłam ci wyciąg z gencjany. Dobrze ci zrobi. Kiedy tylko poczujesz się smutna i pozbawiona nadziei, wlej sobie kilka kropli pod język. Mónica sceptycznie przyglądała się buteleczce. Zawierała jakiś syrop w słomkowym kolorze. – Co daje?
– Nie martw się, nie tyje się od tego. Bazą jest pewien rodzaj alkoholu, nie pytaj mnie, jaki. Reszta jest naturalna. Kwiaty. – A nie lepiej, żebym wypiła parę szklaneczek whisky? – Daj spokój, Móniko, nie bądź niedowiarkiem. Krople Bacha pomogły wielu ludziom na całym świecie. Przynajmniej je wypróbuj. Nie mogą ci zaszkodzić. Mówi się: „Gdyby ktoś spisał wszystkie naturalne rzeczy, które wyrządziły szkodę”. – Nie potrzebuję kwiatów, Noro… – szepnęła w roztargnieniu, bawiąc się buteleczką. – No nie mów tak, potrzebujesz nowego życia, wiem to. Nie możesz wiecznie udawać twardej kobiety. Chociaż do dzisiejszego dnia nie zdawałaś sobie z tego sprawy, potrzebowałaś Samuela znacznie bardziej, niż sądzisz. To naturalne. W głębi duszy, chociaż nie chcemy tego zaakceptować, polegamy na mężczyznach. Biedacy, na niewiele się nam zdają, lecz kiedy ich nie ma, tęsknimy za nimi jak za domowymi zwierzątkami. Ty musisz teraz wziąć się w garść, poszukać czegoś innego, pomyśleć o sobie i spełnić jakiś swój kaprys, coś, czego od dawna pragniesz. Wiesz przecież, że pod każdym względem możesz na mnie liczyć. I nie zapomnij tego zażyć – powiedziała przyjaciółka, popychając małą buteleczkę i szybkim ruchem wyjmując z biustonosza prawą pierś. – No, Luisito, słoneczko, pora na jedzonko. – Dobrze – Mónica odkręciła korek buteleczki i powąchała jej zawartość. – Przychodzi ci coś do głowy, co mogłybyśmy zrobić, żebym odżyła? – Mmmm – Luisito ssał ostentacyjnie – nie wiem. Wiesz, na co od bardzo dawna mam ochotę? – Zaśmiała się głupkowato Nora. – Nie uwierzysz. – Mów. – Pójść na jeden z tych męskich striptizów. Znam lokal, gdzie można zjeść kolację i obejrzeć niezły spektakl – dodała przyjaciółka. – Jeśli chcesz, zarezerwuję stolik dla dwóch, nawet na dzisiejszy wieczór. – Zwariowałaś. – Mónica wybuchła śmiechem, po czym natychmiast wlała sobie pod język trzy krople wyciągu z gencjany. – Jeśli o mnie chodzi, zgoda. Ale niech to będzie dla trojga. Zaproszę jeszcze jedną osobę, jeśli nie masz nic przeciwko temu. W owej chwili Nora powinna odgadnąć, że ten gadzi błysk, jaki dostrzegła w
spojrzeniu Móniki, nie jest właściwy u kogoś, kto potrzebuje wyciągu z gencjany. Zbyt jednak była zajęta przyglądaniem się pucołowatym policzkom Luisa i obliczaniem czasu, jakiego brakowało do zmiany piersi.
Trzeci atak: informacja (1) Po co zanosi się do chemicznej pralni marynarkę zmarłego? Może po to, żeby mieć ostatnią wymówkę do przeszukania jej kieszeni. W jednej z nich, wraz z pękiem kluczy, jaki spodziewała się znaleźć, Mónica natknęła się na kartę pamięci, która równie dobrze mogła zostać wyjęta z małego laptopa, jak i z cyfrowego aparatu fotograficznego, doskonale mieszcząca się w jednym ze slotów jej stacjonarnego komputera, co miała zamiar sprawdzić, gdy tylko na pięć minut zostanie sama. Nie spodziewała się jednak, by karta zawierała ciekawe tajemnice, a raczej wyobrażała sobie, że pełna będzie firmowych dokumentów, nudnych notatek i arkuszy kalkulacyjnych z szeregiem cyfr nieprzedstawiających niczego interesującego. Tego wieczoru, poprzedzającego czuwanie przy zmarłym, zostawiła kartę na mikrofalówce i odsunęła niespodzianki na weselszą okazję, jaka bez wątpienia się nadarzy.
Czwarty atak: muszelka Z tego co wie, jest tylko jeden zestaw kluczy, a Samuel zawsze nosił je przy sobie. Do dzisiejszego dnia nigdy nie była w tym mieszkaniu, które jej mąż nazywał „inwestycją”, może dlatego, że nazwanie go „miłosnym gniazdkiem” byłoby zbyt prostackie u mężczyzny tak jak on lubiącego chełpić się wyrafinowanymi manierami. A jeśli jest tutaj dzisiaj, to dzięki pewnej interesującej informacji, jaka niespodzianie dotarła do niej od równie zainteresowanego informatora: Valentína. Kluczyk przekręca się w zamku i drzwi otwierają się na pachnący kurzem przedpokój. Mieszkanie znajduje się w nowej dzielnicy miasta, na jednej z tych peryferii szybko rozrastających się pod osłoną centrum handlowego. Z salonu rozciąga się przygnębiający widok na przepełniony parking, dźwigi przy jeszcze pnących się w górę budowlach i na boczne wejścia do kompleksu handlowego, przez które ustawicznie wchodzą i wychodzą całe rodziny, sprawiające wrażenie niemal obłędnie szczęśliwych. Oczywiście okna chronią grube zasłony oddzielające mieszkanie od wszystkiego, co dochodzi z zewnątrz. Nagie ściany korytarza prowadzą do salonu, wyposażonego jedynie w dywan i komplet
wypoczynkowy, oba w zieleni. Stamtąd do kuchni jest jeden krok. Dziwi się, że jest tak dobrze wyposażona: zmywarka, pralka, mikrofalówka i lodówka. W tej ostatniej marnieją opakowania wędzonego łososia i otwarta butelka francuskiego szampana. Wygląda na to, że większości półek nigdy nie używano. W miejscu, jakie każdy systematyczny umysł zachowałby na jajka, znajduje niewielką plastikową buteleczkę, na której etykietce czyta: „Naturalny lubrykant o zapachu róż”. W głównej sypialni znajduje się ogromne łóżko zasłane prześcieradłami z czarnego jedwabiu, bardzo w guście Samuela, tak lubującego się w przygotowywaniu odpowiedniej scenerii. Mónica zagląda do szafy. Rozpoznaje nieliczne ubrania wiszące na wieszakach niczym zjawy pozostawione własnemu losowi przez kogoś, kto już ich nie potrzebuje: dwie koszule i marynarka. Trochę niżej, w szufladach, znajduje skarpetki, pasek, paczkę prezerwatyw i cały arsenał akcesoriów pornograficznych. Jest tam czarny sztuczny członek długości trzydziestu centymetrów, dwa wibratory – jeden metalowy, o trzech prędkościach, drugi to niezwykle realistyczne odzwierciedlenie niesamowitego członka Nacha Vidala, aktora porno, zestaw do stymulacji analnej obejmujący urządzenia w pięciu rozmiarach, trzech fakturach i w czterech różnych kolorach, ustrojstwo w formie haczyka podłączone do baterii, które uruchamia się za pośrednictwem wyłącznika i służące do stymulacji łechtaczki, kilka prezerwatyw w różnych kolorach i smakach, para kajdanek obitych pluszem imitującym lamparcie futro, kilka damskich majtek z otwartym kroczem, jasnowłosa długa peruka, zestaw sztucznych paznokci. W ostatniej szufladzie znajduje się jeszcze jeden komplet pościeli, identyczny jak pierwszy, i dwa pokrowce z gumkami, jakie zakłada się na materace dzieci, kiedy jeszcze nie nauczyły się spać bez pieluchy. Nieco zawiedziona Mónica podchodzi do nocnych stolików. Miała nadzieję, że ten zmarły łotr Samuel dostarczy jej więcej niespodzianek. W jedynej szufladzie jednego z nich znajduje tylko papierowe pieluchy. Gdyby nie była tak systematyczna, może nie zainteresowałaby się teraz szufladami drugiego stolika. Robi to jednak. Otwiera jedną z nich z tą samą ciekawością, jaką okazywała przy wcześniejszych przeszukiwaniach. I w końcu jej gorliwość zostaje z nawiązką wynagrodzona. Teraz ta epoka wydaje się bardzo odległa, jednak nie tak wiele lat wcześniej Mónica i Nora często zajmowały ten sam hotelowy pokój. Był to czas ogromnej pracy, wielu obowiązków poza domem, uczenia się sztuki koordynowania zajęć, by móc się spotkać w
Madrycie, Sewilli, Bilbao, Walencji czy w jakimkolwiek innym miejscu. Wybierały dobrą restaurację, by zjeść kolację, po czym rozpoczynały rytuał śmiechów i zwierzeń. Nora, która niedawno wyszła za mąż, uwielbiała popisywać się swoim życiem seksualnym i czyniła z przyjaciółki wspólniczkę ostatnich wypadów, pragnąc zrobić wrażenie na Valentínie. Mónikę tak pochłaniała praca, że ledwie miała czas, by zdać sobie sprawę ze swego pozbawionego uniesień życia małżeńskiego, toteż jej udział w rozmowie sprowadzał się do przytaczania absurdalnych anegdot na temat prawnej kazuistyki, z procesów, w których uczestniczyła. Nim położyły się spać, po kolei brały prysznic. Z dziecięcą naturalnością stawały przed sobą nagie. Potem rozmowa toczyła się do późnych godzin przy zgaszonym świetle. W tym wszystkim było coś, co obu przypominało szkolne wycieczki, pierwsze sekrety przyjaźni nastolatek, dzielenie się odkryciami pierwszych naprawdę fundamentalnych lat życia. Zasypiały wyczerpane, a następnego dnia obie obwiniały się o zmęczenie, mając aż nadto powodów, by czuć się dumne. To w Kordobie, dwie godziny przed wyruszeniem do Madrytu, na jednej z wielu wystaw wielkiego centrum handlowego Mónica ujrzała niewielką srebrną muszelkę, cacko, jedno z tych, jakie lubiła dawać w prezencie przyjaciółce. Kupiła ją dla niej i tego samego wieczoru wręczyła podczas kolacji. Nora wyszła z restauracji, pyszniąc się nowym wisiorkiem na dekolcie, dowodem przyjaźni podsycanej drobnymi gestami. Żaden z mężczyzn w jej życiu ani razu nie zaskoczył jej czymś podobnym. Dlatego ceniła sobie ten podarek, którego nie zdejmowała przez długi czas. Teraz Mónica przytrzymuje na dłoni wisiorek w kształcie muszli. Nie ulega wątpliwości, że jest to ten sam, muszelka kupiona w Kordobie z myślą o najlepszej przyjaciółce, a teraz tenże wisiorek pojawił się w szufladzie drugiego stolika nocnego, stanowiąc dowód czegoś, czego zupełnie nie rozumie. Nie dlatego, że nikt jej nie ostrzegł, gdyż ostrzegł (zajął się tym Valentín). Po prostu dlatego, że wydaje się jej to niewybaczalną zdradą, której oczywiście nie zamierza wybaczyć.
Piąty atak: władza Bycie obiektem pożądania jest okazywaniem władzy. Kiedy jakaś kobieta wykonuje manewry zbliżenia do mężczyzny czułego na jej wdzięki, w rzeczywistości wytycza pierwsze ruchy określające jej dominującą pozycję, którą będzie zajmować, jak długo będzie chciała albo on na to pozwoli.
Mónica zna tę teorię, ma jednak ochotę sprawdzić ją doświadczalnie. W tym celu, kiedy Nora telefonuje, żeby powiadomić ją o miejscu i godzinie kolacji ze striptizem, wybiera numer komórki Alberta i proponuje mu, żeby im towarzyszył. – Męski striptiz? – dziwi się Alberto. – Całkiem nadzy faceci? – Tak sądzę – odpowiada Mónica. – To głupi pomysł Nory, która bardzo się o mnie martwi. Uważa, że to mnie ożywi. Chociaż, prawdę mówiąc, wolałabym nie iść sama do takiego miejsca. Oczywiście, jeśli tylko nie masz nic lepszego do roboty. Jak można się było spodziewać, Alberto z wielkim przekonaniem zapewnia ją, że nie ma nic ważniejszego do zrobienia, jak w towarzystwie dwóch przyjaciółek obejrzeć całkiem gołych facetów. Proponuje jednak, że przyjedzie po nią pół godziny wcześniej. Jest nawet tak miły, że oferuje przywiezienie Nory. – Nie trzeba – odpowiada Mónica, która wszystko przewidziała. – Nora pojedzie własnym samochodem, z Luisem. – Weźmie dziecko na pokaz striptizu? – dziwi się Alberto. – Nie mogę w to uwierzyć. Mónica uważa, iż fakt, że Nora pójdzie na spektakl w towarzystwie syna, sprzyja jej planom. Dzieci robią się nieznośnie, kiedy najmniej się tego człowiek spodziewa, i bardziej niż cokolwiek innego skłaniają matki do ucieczki. I tego właśnie najbardziej pragnie: uwolnić się od Nory. Może na zawsze. Nadejdzie chwila, żeby jej to powiedzieć, lecz jeszcze nie dzisiaj. Tego popołudnia niemal trzy godziny poświęca na przygotowanie się do spotkania. Rytuał, którego nie praktykowała od wczesnej młodości, obejmuje kąpiel z solami i ogólne wyszykowanie się. Każdy centymetr ciała zostaje przejrzany, gdyż podczas takiej nocy jak ta najbliższa, ani jeden nie pozostanie niezbadany. „Życie jest cykliczne”, myśli Mónica, podczas gdy jej ciało jest zanurzone w gorącej wodzie, a myśli krążą między przeszłością i przyszłością, „wcześniej czy później wszystko w końcu wraca”. Następne punkty programu zostają wypełnione bez zakłóceń. Alberto przyjeżdża ze zwykłą dla siebie punktualnością, a ona natychmiast dostrzega skutki, jakie jej elegancja wywiera na towarzyszu wieczoru. Nie spuszcza z niej oczu. Tuż przed wejściem do lokalu, gdzie czeka na nich Nora, po raz pierwszy mówi jej, jak ładnie wygląda. – Właściwie powinienem dodać, jak zawsze – rzuca po namyśle.
Mónica czuje, że nadeszła chwila, by wykorzystać swą najlepszą broń. – Dzisiaj jednak jest istotna różnica. – Ach, tak? A jaka? Możesz to wyznać? – pyta naiwnie Alberto. – Mogę, ale nie powinnam: dzisiaj ubrałam się dla ciebie. Zmieszany Alberto jest kimś niesłychanym, kimś, kto w owej chwili zaczyna roztrząsać w duchu, czy stosowne jest związanie się z wdową po najlepszym przyjacielu zaledwie dwadzieścia cztery godziny po jego pogrzebie. Jeśli istnieje coś na kształt zemsty zmarłych, którym przyprawiono rogi, nie ma najmniejszej wątpliwości, że Samuel będzie na niego czekał w drzwiach domu, żeby połamać mu nogi. Co samo w sobie nie jest wystarczającym powodem, by opierać się oczywistym, a z drugiej strony przez tak długi czas upragnionym, wdziękom Móniki. A w końcu Mónica zasługuje na kilka połamanych kości. Toteż po tych rozważaniach Alberto postanawia nie pozostać głuchym na to, co właśnie powiedziała. Chociaż, z braku czegoś lepszego, mamrocze: – Do licha, co za zaszczyt. Nora siedzi przy stole, popijając lemoniadę. Luis śpi w swoim wózeczku zaledwie pół metra od matki. Kiedy pojawia się Alberto, oczy wyłażą jej z orbit. Marszczy brwi i kiwa głową, ruchem przeznaczonym tylko dla Móniki, który oznacza: „Będziesz musiała mi to wyjaśnić”. Chociaż musiałaby być ślepa, żeby nie zauważyć, iż przyjaciółka jest ubrana tak, by dokonać podboju, a Alberto, jak można się było spodziewać, leży pokonany u jej stóp. Dochodzi do oczywistego wniosku: jak widać, Mónica jest znacznie gorsza, niż sobie to wyobrażała, a w pragnieniu jak najszybszego odnalezienia się w nowym życiu wybrała najłatwiejszą opcję: związać się z mężczyzną najbardziej podobnym do Samuela, spośród tych, którzy krążą po jej orbicie. Może to jedyny sposób, jaki biedaczce przyszedł do głowy, żeby nadal być blisko zmarłego. Pełne współczucia spojrzenie Nory towarzyszy ich przywitaniu. Siadają, Mónica i Alberto obok siebie, jak świeżo upieczona para, a Nora naprzeciwko nich, bacząc na wózek, w którym śpi jej synek. – Jest słodki – zauważa Mónica, mając na myśli Luisa. – Dlaczego nie zostawiłaś go z Valentínem? Czy tu nie jest dla niego zbyt głośno? – Nigdzie nie będzie mu lepiej niż przy matce, bez względu na hałas – odparowuje
ostro Nora. Mónica nigdy nie sprzeciwia się Norze w kwestiach związanych z położnictwem czy pediatrią. Już na początku kariery nauczyła się milczeć w tych sprawach, w których nie może rywalizować,
bo
stawia
czoło
przeciwnikowi
znacznie
bardziej
od
siebie
wykwalifikowanemu. Kelnerzy zaraz zaczynają serwować kolację. Na początek wino i chleb, starannie podany na osobnych talerzach, które każde z nich ma po prawej ręce. Alberto z uwagą i pewnym zakłopotaniem przygląda się bułeczce, jaką właśnie mu przyniesiono. – Mylę się, czy to jest to, na co wygląda? Nora się śmieje. – To jedna z niespodzianek, jakie zarezerwowałam dla Móniki. Wybrałam kolację erotyczną. Czy to nie zabawne? A chleb przedstawia pierś, jakie to oryginalne. Rzućcie okiem na menu. Mónica i Alberto wspólnie oglądają kartę, gdzie, jak w ślubnym jadłospisie, wyliczono potrawy, które będą spożywać. Tyle tylko, że te różnią się od tych, jakich kiedykolwiek w życiu próbowali. Przynajmniej jeśli chodzi o ich nazwy: „Krewetkowa orgia”, „Podniecone jajka”, „Pierś w szparagach”, a na deser, najlepsze: „Aromatyczne figi w mlecznym sosie”. Po krewetkach na scenie pojawia się pierwszy tancerz. Jest to wielkie, niemal dwumetrowe chłopisko, w płaszczu, kapeluszu i w wysokich butach. Kiedy kelnerzy wykonują swą pracę, usuwając puste nakrycia i podając jajka, chłopak pozbywa się odzienia w rytm szalonej muzyki. Osiąga pełną nagość w szczytowym momencie muzyki i powrocie normalności na sali, gdzie współbiesiadnicy mogą rozpocząć drugie danie. W owej chwili Nora zaczyna filozofować i wszczyna dyskusję na temat piękna kobiecego ciała w porównaniu do męskiego. Według niej kobieta znacznie przewyższa mężczyznę pod tym względem. – Jesteśmy jednym z nielicznych gatunków zwierząt, u których samica jest barwniejsza od samca.
Alberto zgadza się z nią pod każdym względem i tylko zauważa, że to szkoda, iż nie może tego potwierdzić dzisiejszej nocy. Z kolei Mónica woli męskie ciała. – Cholera, ja też, no co ty! – mówi Nora. – Ale nie oznacza to, że nie mam pary oczu i umiejętności przedłożenia tego, co obiektywne, nad moje osobiste upodobania. To zbyt głębokie na taki szalony wieczór, myśli Mónica. Mimo to stara się zażegnać spór pojednawczym stwierdzeniem: – Piękno jest względne, Noro. Na szczęście nie istnieją kanony estetyczne, które działają w odniesieniu do wszystkich. Nora, zawodowa polemistka, nie zgadza się z tym stwierdzeniem. – Mogę odeprzeć także ten argument. Adekwatnym przykładem jest to, co dzieje się w świecie reklamy. Opinie się nie różnią. Wszyscy klienci wiedzą, jaki jest kanon piękna. I mogę cię też zapewnić, że nie ma relatywizmu ani rozbieżności w opiniach. Tyle jeszcze musimy nauczyć się w tym względzie. Na szczęście muzyka ratuje ich przed kłótnią. Inny chłopiec uprzyjemnia koniec drugiego dania i przejście do trzeciego. Jest czarny, ma imponujące mięśnie i jego przepaska skrywa erekcję, jaką Alberto chciałby mieć, chociaż równocześnie wstydzi się swojej. Kiedy podają figi, atmosfera jest rozpalona do czerwoności. Pokaz stał się bardziej złożony: teraz tańczą trzej mężczyźni, którzy koordynują swe ruchy w rytm muzyki, żeby pozbyć się odzienia. Ostatnią sztuką są złote slipki, tak maleńkie, że z trudem można je dostrzec pomiędzy ich jędrnymi pośladkami. W owej chwili muzyka ustaje, na sali zapalają się światła, a w rękach trzech chłopców pojawiają się mikrofony. – Chcielibyśmy zaprosić trzech ochotników do zakończenia tego numeru – mówi stojący pośrodku. – Te zapięcia są takie skomplikowane… – żali się ze sztucznością i pewną kokieterią stojący z prawej strony, patrząc na złoty trójkąt wciąż skrywający jego klejnoty. Z grupy młodych kobiet ozdobionych wiankami z kwiatów wyłaniają się pierwsze ochotniczki. Z łatwością można odgadnąć, że jest to wieczór panieński, a ręka, jaką na siłę unoszą trzy lub cztery inne, należy do biedaczki, której godziny wolności są policzone.
Na scenie stojący po lewej stronie chłopak zaprzecza ruchem głowy i mówi: – Nie, nie, nie wyjaśniliśmy tego dobrze. Powiedzieliśmy „ochotnicy”, kochane. Chcemy mężczyzn. Panów. Samców. Na sali jest ich kilku. Potrzebujemy waszej pomocy, moi drodzy. Większość obecnych mężczyzn odczuwa nagle nieodparte zainteresowanie świeżymi figami w mlecznym kremie, które nadal mają na talerzu, podczas gdy kobiety siedzące z nimi przy stole doświadczają przypływu emocji i, piszcząc, zachęcają ich do wyjścia na scenę. Stół Alberta nie stanowi wyjątku. – Bądź odważny, wejdź i zdejmij slipki jednemu z nich – nalega Nora, która w tej chwili opróżnia drugi kieliszek szampana. Alberto się czerwieni. W głębi duszy myśli: nie zrobiłbym czegoś takiego nawet za całe złoto świata. Na zewnątrz skrywa zakłopotanie za eleganckim uśmiechem. Mónica czuje, jak dreszcz poczucia władzy przebiega jej po kręgosłupie. Pije łyk wina i przysuwa usta do ucha Alberta. Tylko jedno zdanie i sprawi, że ten w trymiga rozbierze któregokolwiek z trzech tancerzy, a nawet wszystkich trzech, jeśli będzie trzeba. Nigdy nie była czegoś tak pewna, jednak czuje chęć sprawdzenia tego na wszelkie sposoby. Meszek Alberta jeży się, gdy tylko czuje przy uchu łaskotanie oddechu Móniki. Przez ułamki sekundy, kiedy spotkały się dwie pary źrenic, mierzyli swe siły. Na jego wargach pojawia się grymas, nawet nie cień uśmiechu, któremu towarzyszy zwężenie oczu, oznaczające: „To niemożliwe, że robisz mi coś takiego”, lecz ociera usta serwetką, odsuwa się nieco od stołu i rzuca Mónice wyzywające spojrzenie, po czym unosi rękę i zgłasza się na ochotnika. Na scenie chłopcy wydają entuzjastyczny okrzyk: – Oto mamy pierwszego mężczyznę, odważnego pana ze stolika w głębi. Nasz pierwszy ochotnik, oklaski dla niego. Naprzód, przystojniaku, podejdź bez strachu. Chociaż widząc towarzystwo, w jakim przebywasz dzisiejszej w nocy, łobuzie, już wiem, że nie możemy poważnie potraktować twojej propozycji. Niezła para dam jest z tobą, dwie lepiej niż jedna. Nie miejcie złudzeń, chłopcy, nic z niego nie będziemy mieli. Widzieliście, jakie wspaniałe kobiety? Dlaczego nas drażnisz, mając pod ręką takie dwie piękności? Proszę, raz jeszcze oklaski dla nich. Dziękuję, dziewczęta. Zwrócimy wam go całego i zdrowego. Następują oklaski, śmiechy, wiwaty. Ze sceny chłopcy przesyłają pocałunki w stronę
stolika, gdzie na Norze i Mónice skupia się potężny snop światła. Zaraz któryś z obecnych się ożywi. Zanim jednak numer się zacznie i Alberto ruszy ku swej najbliższej przyszłości, Nora pyta przyjaciółkę: – Gdybym tego nie widziała, nie uwierzyłabym. Co, do cholery, mu powiedziałaś? Mónica rozkoszuje się sytuacją, nim odpowiada: – Że jeśli wejdzie na scenę, prześpię się z nim dzisiaj. – Ależ jesteś głupia! Więc to zrobił. I co teraz zamierzasz? – Naturalnie przespać się z nim. Zawsze dotrzymuję obietnic. Nora zaprzecza ruchem głowy, skupiona na swych myślach. Sprawia wrażenie, jakby myślała, że kwiatowe krople Bacha nie są wystarczające dla Móniki. Będzie musiała pomyśleć o czymś mocniejszym. Po drugiej stronie stołu przyjaciółka z upodobaniem przygląda się spektaklowi. Ochotnicy chwytają za pas trzech niemal nagich chłopców i tańczą w rytm muzyki, poruszając biodrami. Na znak jednego z nich mają mocno pociągnąć za materiał slipek i ich obnażyć. Robią to prawie równocześnie, w tak skoordynowany sposób, że ktoś, kto ich nie zna, mógłby pomyśleć, że ich uczestnictwo w numerze było przygotowane. Tańczą jeszcze kilka taktów, do finałowych werbli, żeby publiczność doceniła śmieszność, jaką stanowią trzej nadzy mężczyźni i trzej mężczyźni w garniturach tańczący razem przy dźwiękach karnawałowej muzyki. Kiedy Alberto wraca do stolika, przynosi także przygotowane na tę okazję zdanie: – Nie odpłacisz mi się za to prostą robótką, ślicznotko.
Szósty atak: informacja (2) Mónica wraca do domu o świcie z kacem i bólem całego ciała. Z przykrością stwierdza, że nie jest już w najodpowiedniejszym wieku do rozwiązłego życia. Tytułem śniadania wypija napój izotoniczny i zażywa środek przeciwbólowy. Jedyne, co zamierza zrobić przed opuszczeniem żaluzji w sypialni i położeniem się, to odsłuchanie wiadomości na sekretarce. Ma nową wiadomość. Znajomy głos, którego początkowo nie rozpoznaje – i który się nie przedstawia – przybiera ton słodkiej niewymuszoności. Wiadomość brzmi następująco:
– Cześć, Móniko, wybacz, że znowu cię nękam. Wyobrażam sobie, że przechodzisz przez jeden z najgorszych okresów w swoim życiu, a poza tym należę do osób winnych tego, że tak jest. Zapewniam cię, że nie dzwoniłabym do ciebie, gdyby nie było to bardzo ważne, ale muszę cię prosić o coś, co omyłkowo zostawiłam… Och, oczywiście, mówi Paulina, jeśli mnie nie rozpoznałaś. Cóż, nie wiem, gdzie to zostawiłam, Samuel miał mi to oddać. Sądzę, że może znajduje się to w jego teczce albo w którejś kieszeni jego marynarki. Męska marynarka ma tyle kieszeni, prawda? Bardzo się wstydzę, że muszę cię o to prosić, ale to naprawdę bardzo ważne, niemal sprawa życia i śmierci dla Grupy Empata. Cóż – śmieszki, Mónica uznaje, że nerwowe – może trochę przesadzam, ale praca wielu ludzi od tego zależy. Gdybyś mogła sprawdzić, czy to masz, to zadzwoniłabym ponownie. Och, ależ mam głowę, sądzę, że ci nie powiedziałam, co to jest. Jestem okropna. Zostawiłam jeden z tych gadżetów do komputera, kartę pamięci. Jest kwadratowa i niebieska, z plastiku. Zadzwonię później, na wypadek, gdybyś ją znalazła, dobrze? Naprawdę nie chcę cię kłopotać. Wybacz, jeśli to zrobiłam. Mónica wyłącza telefon i idzie do łóżka, myśląc o tym, jak pomyślnie układają się okoliczności w jej nowym życiu prawdziwej suki.
II. TYPOLOGIA KOBIECEJ NIEWIERNOŚCI PAULINA Główne przyczyny kobiecego cudzołóstwa według corocznego raportu Organizacji Lekarzy Katolickich (luty 2002): 1. Brak odpowiedniej orientacji moralnej od dzieciństwa. 2. Obojętność w stosunku do doktryn katolickich. 3. Brak osobistego spełnienia. 4. Brak pewności lub równowagi emocjonalnej (bardzo częste u kobiet). 5. Brak dzieci. 6. Naśladowanie wiarołomnego postępowania przyjaciółek (jest rzeczą wiadomą, że wpływ kobiecych przyjaźni może być dla kobiety wyraźnie zgubny).
Muza szóstego piętra (1) W ostatniej chwili wysmukłe palce Pauliny o nienagannym manikiurze przytrzymują drzwi windy, które rozsuwają się, by pozwolić wejść zabójczej muzie szóstego piętra. Dzisiaj zachwyca swych wielbicieli opinającą pośladki maleńką przepaską z czarnej skóry i zwiewną bluzką bez rękawów, bez kołnierzyka, a nawet bez materiału, która uwydatnia jej wspaniały rowek między piersiami, oblamowany koronkami biustonosza w bordowym kolorze. Paulina staje obok Alberta i szepcze tylko do niego: – Chcę z panem porozmawiać, odkąd zobaczyłam pana na pogrzebie Samuela Martíneza. Czy mogłabym? O tej porze winda pustoszeje na drugim piętrze, gdzie mieści się firmowa kantyna. Dania barowe po umiarkowanej cenie i zimny bufet przypominający taśmę montażową:
każdy pracownik z metalową tacą stoi w kolejce, aż dotrze do pary pulchniutkich rąk, które rozdzielają sałatki, lody, piersi kurczaka, buteleczki wody lub torebki z musztardą. – O co chodzi? – pyta Alberto, kiedy zostają sami. – To trochę niezręczna sprawa – Paulina używa słów zaplanowanych w najdrobniejszym szczególe podczas ostatnich dni – i wolałabym omówić ją poza wydawnictwem. Byłam osobistą sekretarką Samuela. – Wiem – pospiesznie odpowiada Alberto. I powtarza, dając jej do zrozumienia, że wie wszystko i obrzucając ją spojrzeniem z góry na dół: – Wiem. Drzwi otwierają się w głównym hallu. Razem podchodzą do kontuaru ochrony i wychodzą na zalany słońcem i pusty trotuar. Nad ich głowami chromowana tablica Grupy Empata ma pewien odcień nieuchronnej groźby. – Zależy ci na czasie? – pyta Alberto. – Ogromnie. – Możemy wypić kieliszek dzisiaj wieczorem. Odpowiada ci wpół do dziewiątej? Paulina nie może odmówić i Alberto to wyczuwa. Jest jednak gotowa na wiele więcej, niż podejrzewa Alberto, i to także stanowi część jej planu. – Gdzie pan chce. – W „Miramelindo”. Znasz ten lokal? – Tak. A więc o wpół do dziewiątej. – Ach, jeszcze jedno, Paulino. Masz na imię Paulina, prawda? – Wolę Pau. – W porządku, Pau. Jeszcze jedno. Bądź tak miła i mów mi po imieniu. Nie jestem przyzwyczajony, żeby zwracano się do mnie jak do mojego ojca. Pau uśmiecha się, żegna się krótko do wieczora i kieruje w stronę przystanku autobusowego. Za dziesięć minut dotrze do domu, gdzie czeka na nią narzeczony, jedząc żelki i oglądając każdy szajs w telewizji. Dzisiaj, w końcu, coś ruszyło do przodu. Paulina przez dwadzieścia minut ukrywała się za sztucznymi paprociami na korytarzu, nim zobaczyła, jak Alberto wchodzi do windy. Plan
nakreślony w najdrobniejszych szczegółach przez ponad siedem dni niezdecydowania. Chociaż nadal ma wątpliwości. Początkowo myślała, że łatwo przyjdzie jej odzyskać kartę pamięci, ale zostawiła już ponad tuzin wiadomości na sekretarce Móniki, nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi. Dlatego postanowiła spróbować nowej strategii, zaczepienia w windzie nowego dyrektora marketingu, kogoś przebywającego bardzo blisko Móniki, zatem również blisko przedmiotu, który pilnie musi odzyskać. Następnym krokiem będzie próba dotarcia do łóżka Alberta, lecz być może jedna randka nie wystarczy: istnieją mężczyźni, którzy lubią udawać trudnych, a Paulina przeczuwa, że dyrektor marketingu do nich należy. Tymczasem przygotowuje teren. – Dziś wieczór mam służbową kolację – mówi Żelkożercy, zdejmując w sypialni buty. – Nie ma sprawy. Puszczają w telewizji kolejną powtórkę Strażnika Teksasu i mam ochotę ją obejrzeć. Pięć odcinków jeden po drugim. Hurra. Paulina cieszy się, że ma alternatywny plan dla takiej orgii telewizyjnych śmieci. Pięć godzin z Chuckiem Norrisem mogą okazać się śmiertelne. Mówi dalej. – I być może w tym tygodniu będę jeszcze mieć jedną czy dwie. Trzeba omówić bardzo ważny projekt, a w biurze nigdy nie mamy czasu – kłamie. On nawet nie pozwala jej skończyć. – Wiesz już, w które dni? – Jeszcze nie. – Dobrze, coś dadzą – rzuca, zupełnie się nie przejmując, jako że oczywiście, zawsze coś dają. Tymczasem ona weszła do kuchni i stuka talerzami, szykując lunch, który będzie gotowy – oblicza – za niewiele ponad dziesięć minut. Doskonale, tyle czasu brakuje do końca odcinka, jaki ogląda Żelkożerca.
Żelkożerca (1) Istnieją mężczyźni zasługujący na to, by przyprawić im rogi, mówi sobie Paulina, jedząc pierwsze czereśnie w sezonie i myśląc, raz jeszcze, że wcześniej czy później musi podjąć decyzję co do mało przekonującego aspektu swego życia. Dziewczyna wiąże się z kimś z dnia na dzień, nawet nie zastanawiając się nad ważkością swej decyzji, gdy tylko
skończy siedemnaście lat, i nagle życie zaczyna się zmieniać, ciągnie ją wbrew woli niczym produkty na taśmie montażowej w fabryce, i raptem znajduje się na ulicy, doskonale opisana i gotowa do konsumpcji, aż po wieczność w towarzystwie kretyna, w którym zakochała się, kiedy właściwie nie posiadała zdolności posługiwania się rozumem. Potem pojawiają się powody. Oczywiste przyczyny, dla których zakochała się w wieku siedemnastu lat różnią się bardzo od powodów, które sprawiają, że nadal jest zakochana w wieku dwudziestu dwóch lat, nie mówiąc już o trzydziestu pięciu. Dla usprawiedliwienia wszystkich kretynów pod wszystkimi szerokościami geograficznymi wystarczyłoby powiedzieć, że próba czasu jest tak ciężka, iż w istocie niewiele par przechodzi ją zwycięsko. Toteż lepiej jest cały czas zastępować partnera odpowiedniejszym osobnikiem, nowocześniejszym, lepiej przygotowanym lub bliższym jej gustom i potrzebom, w miarę jak zachodzi w niej zmiana, naturalna u wszystkich ludzkich istot. Nieważne, czy potrzebuje kilku zamian w ciągu życia. Ważne jest – jak ma to miejsce ze sprzętami gospodarstwa domowego – nigdy nie grzęznąć z nieprzydatnym egzemplarzem. Pociąga to za sobą konieczność uwalniania się co pewien czas od miłosnych przeszkód z przeszłości. To bardzo zdrowe. Bezwarunkowo nie jest tym trwanie z nimi. Pau i Żelkożerca są jawnym przykładem tego, czego nigdy nie powinno się przyjmować za normalną praktykę. Prócz tego, że Pau nie miała bladego pojęcia o tym, jaki ciąg błędów sprawił, że się z nim związała, ani z jakich powodów, nie potrafiła także sprecyzować, czy on zawsze był taki, czy też, przeciwnie, stopniowo się zmieniał – w tym powolnym, lecz niepowstrzymanym tempie, w jakim zachodzą wielkie katastrofy na ziemi – w nieistotnego, niesmacznego i flejtuchowatego mężczyznę, jakim jest dzisiaj. Jakby z całą precyzją chciał zobrazować jej myśli, w tej właśnie chwili wkłada sobie palec wskazujący do ucha, porusza nim szybkimi kolistymi ruchami, by następnie wyjąć go i z zainteresowaniem entomologa przyglądać się opuszkowi. A może dokładniejsze byłoby stwierdzenie, że przygląda się żółtawym osadom przyczepionym do opuszka palca. Pau podejrzewa, że padła ofiarą ślepego zakochania, które w przeszłości przeszkodziło ujrzeć jej rzeczy takimi, jakimi są w rzeczywistości. Uniemożliwiło jej, na przykład, dostrzeżenie, że mężczyzna dysponujący kluczami do jej mieszkania myje zęby raz na tydzień, prysznic bierze co drugi dzień, nawet latem, a jego zainteresowanie seksem, nawet najbardziej mdłym, przypomina zainteresowanie, jakie odczuwają meduzy dla logarytmów
naturalnych. Ujmując to w inny sposób: założywszy, że był już taki, kiedy go poznała, nie potrafiła zdać sobie z tego sprawy z uwagi na ową mentalną przeszkodę, którą większość zgodnie nazywa miłością, teraz jednak ma niemal mdlącą świadomość tego wszystkiego (czasami jasność umysłu może okazać się bardzo bolesna). Jak również jest, z drugiej strony, świadoma własnych zmian, osobistej przemiany, podsycanej ambicjami i chęciami poznania innych światów, jakie znajdują się na tym padole. Kiedy go poznała, Żelkożerca był mniej więcej pilnym studentem chemii. Widywali się raz na tydzień, toteż podczas spotkań seks był niemal obowiązkowy i można rzec odświętny (co nie zawsze sprawiało, że był zadowalający). Po ukończeniu studiów został handlowcem pokonującym tysiące kilometrów, by sprzedawać powłoki pokrywające puszki. Król konserw, napojów, anchois czy konserwowanych papryk przyjeżdżał i odjeżdżał firmowym samochodem, marząc o płacy uzależnionej od wyników – którą miał otrzymać tylko w przypadku, gdyby potrafił na tyle dobrze kłamać, by ukraść konkurencji potrzebnych klientów – i weekendach, kiedy z kanapy i łakoci uczynił swój styl życia. I niemal nie rozmawiali o seksie, a jeśli go uprawiali, to nigdy nie porzucając szablonu rutyny, aż do uzyskania spełnienia tak smutnego jak kwartalne bilanse firmy, dla której przemierzał kraj. – Przy nim zapominam, że jeszcze jestem młoda – zwykła mawiać, kiedy przystawała, by zanalizować sytuację. Pau często zastanawiała się nad powodami trwania u jego boku. W końcu dochodziła do wniosku, że są tymi samymi, przez które nigdy nie porzuciłaby pieska czy wodnego żółwia: człowiek czuje się odpowiedzialny za ich wyżywienie, ich higienę, a nawet mizerne życie towarzyskie. Bez niej Żelkożerca nieuchronnie zmieniłby się również w Pizzożercę, Pochłaniacza Telewizyjnej Papki, Zawszonego Pustelnika i Hodowcę Brudu. A ona godziła się, by do tego wszystkiego doszło, jednak nie na jej odpowiedzialność. Tak naprawdę chciałaby zrobić coś, co zupełnie nie jest możliwe, lecz lubi o tym marzyć. Poszukać odpowiedniej publikacji. Jednego z tych czasopism, w których ludzie wszystko kupują, sprzedają i wymieniają, i zamieścić w nim ogłoszenie: Z powodu zmiany pory roku pilnie podaruję, wymienię lub (tanio) sprzedam mężczyznę w dobrym stanie, bez żadnego życia wewnętrznego, ze znikomym apetytem seksualnym, lubiącego śmieciowe jedzenie i telewizyjną papkę.
Chociaż praktyczniej byłoby porzucić go na pastwę losu i wziąć się za siebie: Młoda, wykształcona kobieta o miłej aparycji, bardzo potrzebująca seksu i towarzystwa osoby myślącej (mężczyzny), oferuje się, czy to na godziny, czy na wyłączność. Na miłość boską, przeciętniacy i idioci, powstrzymajcie się. Byłoby to zabawne. Nie odrzuca tej myśli. Kończy czereśnie, układa talerze, rzuca ostatnie spojrzenie na narzeczonego, myje zęby, zbiera manatki – przede wszystkim powieść Kena Folleta, którą będzie czytać w chwilach wolnych od innych zajęć – i wychodzi, udając się na przystanek autobusowy i na nowe popołudnie w pracy.
Edmundo de Blas Fenomeny wydawnicze są niczym letnie burze: po prostu się zdarzają. Nikt nie jest w stanie ich przewidzieć, a zatem nikt też nie ośmiela się szukać ich wyjaśnienia. Albo człowiek je znosi, albo się z nich cieszy – zgodnie z tym, jak wpływają na jego firmę lub na konkurencję – kiedy trwają. A potem, jak o wszystkim, co jest niedorzeczne – zapomina o nich. Samuel Martínez poznał Edmunda de Blasa, kiedy ten był anonimowym mężczyzną, który pisał w domu, podczas gdy żona na niego pracowała. Jak wszyscy pisarze, był istotą dość niezrównoważoną, z pragnącym się zamanifestować superego i z niewspółmiernym pragnieniem bycia uwielbianym przez resztę ludzkości, a w szczególności przez jakiegoś podejmującego decyzje wydawcę. Oryginał – czterysta stron powtórzeń i banałów – wylądował na biurku Samuela wśród czterech finalistów jednej z nagród wydawnictwa. Nie zdobył stu tysięcy euro nagrody, zdołał jednak zwrócić uwagę jury, którego raport po przeczytaniu utworu był na tyle pozytywy, by nie oddać oryginału niszczarce do papieru. Po czym przez kilka miesięcy wędrował przez różne gabinety – drobiazg, jakim mierzy się czas w świecie wydawniczym, zwłaszcza jeśli jest się nieznanym autorem – aż spłynął, wraz z notatką dyrektora literackiego, na biurko Samuela Martíneza Feblesa. Nic wielkiego: jedna z tych żółtych przylepnych karteczek na nazwisku autora z wypisaną na niej szpiczastym pismem szefa prośbą, by rzucił na utwór okiem, a jeśli uzna, że jest wystarczająco wartościowy, zrobił na niego miejsce w swoim katalogu na następne lata. Sprawa śmierdziała czyimś zobowiązaniem i, jak zwykle bywa, to on wylądował z kukułczym jajem, z którym nikt nie wiedział, co zrobić. Gdyby powiedzieć to elegancko,
brzmiałoby to mniej więcej tak: „Eklektyzm katalogu «Sumy rzeczy» pozwala zdecydowanie wspierać nowe głosy w naszej literaturze”. Lub bez elegancji, przede wszystkim zgodnie z prawdą: „«Suma rzeczy» to śmietnik, do którego wszyscy ważniacy w firmie wrzucają odpadki. To znaczy zobowiązania”. Odkleiwszy karteczkę dyrektora literackiego, Samuel odkrył nazwisko autora, z którym miał się zetrzeć: Edmundo de Blas. Nic mu nie mówiło. Zadzwonił do jednej z sekretarek pracujących dla wierchuszki i dowiedział się: – Dzięki tomikowi wierszy napisanym w wieku dziewiętnastu lat wygrał turniej poetycki w Laguna de Duero. Później napisał dwa poradniki, biografię polityka z Partii Ludowej i scenariusz filmu pornograficznego. Smutny życiorys, który umieszczony na skrzydełku okładki książki wyglądałby następująco: Edmundo de Blas urodził się w Barcelonie w 1962 roku. Podczas swej długiej już kariery uprawiał poezję, eseistykę popularnonaukową i scenopisarstwo filmowe. Dzięki tej powieści zdecydowanie wkracza w świat narracji powieściowej w literaturze hiszpańskiej. Tytuł powieści brzmiał: Śmiech klawikordu. Oczywiście trzeba będzie go zmienić na jakiś bardziej komercyjny, który miałby większy pazur, a już na pewno taki, w którym nie figurowałoby słowo „klawikord”, albowiem tytuł w obecnej formie jedynie odstraszyłby 75 procent potencjalnych kupujących. Samuel przeczytał pierwszy wiersz w poszukiwaniu czegoś, czego nie potrafił sprecyzować: „Pewnego poranka zdałem sobie sprawę, że moje życie zawiera się w tekście jakiegoś tanga”. Już miał: Tango życia. Zanotował to na samoprzylepnej karteczce, pod spiczastym pismem. Przeszedł od razu na ostatnią stronę i przeczytał końcowy wiersz: „Jutro wracamy do domu”. Następnie napisał pewne nazwisko pod tytułem i wezwał Paulinę, swoją sekretarkę. – Bądź tak miła, Pau, zatelefonuj do Ramóna Andrésa i powiedz mu, że mamy tu dla niego pracę. Ramón Andrés był jego najlepszym redaktorem. Sprawiedliwy recenzent, szybki i o niezawodnym oku. Kiedy Ramón mówił, że książka chwyci, nigdy się nie mylił. Poza tym nie zawsze poszukiwał tylko czegoś na miarę nowego Ulissesa Joyce’a, niszcząc autorów
niepotrafiących pisać lub nieosiągających literackich wyżyn, co zwykła czynić większość zawodowych redaktorów, lecz potrafił zrozumieć, że bardzo często oryginał jest tylko brudnopisem numeru jeden na listach bestsellerów, a literatura wysokich lotów niemal zawsze okazuje się fiaskiem i zazwyczaj czymś, czego prawie nikt nie rozumie, a bardzo niewielu umie docenić. Nie pomylił się również przy tej okazji. – Ma perspektywy, lecz wymaga dogłębnego przeredagowania – zawyrokował. – Znasz autora? – Jeszcze nie. – Ja bym to opublikował tylko wówczas, gdyby zgodził się na dokonanie ważnych zmian. Ambicja Edmunda de Blasa była odwrotnie proporcjonalna do jego talentu literackiego. Fakt, że aż nadto dobrze znał swe plusy i minusy i wiedział, iż jest okropnym powieściopisarzem, świadczył poniekąd o tym, iż był człowiekiem inteligentnym, zatem posłuchał rad kogoś, kto niebawem został jego redaktorem. Dogłębna redakcja Śmiechu klawikordu, już przemienionego dla pozostałych w Tango życia, prócz nieodzownych dostosowań jego ortografii i składni do zasad powszechnych u piśmiennych użytkowników języka hiszpańskiego, obejmowała skasowanie około osiemdziesięciu stron – gdyż były opisowe i nudne – zlikwidowanie trojga bohaterów, wcześniej uważanych za głównych, stworzenie kilku tuzinów nowych scen – w jednej z nich mordowano protagonistę w okrutny sposób – włączenie paru tajemniczych wątków i, oczywiście, rozwiązanie odmienne od tego, jakie na początku przewidział. – Gotowe – zawyrokował Ramón. – Do licha, w tym kraju nie ma już pisarzy, którzy sami umieją doprowadzić sprawę do końca. Samuel zlecił Ramónowi Andrésowi żmudne zadanie nadzorowania korekt i dokonanie jeszcze jednego czyszczenia oryginału, nim przekaże mu go do ostatecznej lektury. Kiedy to zrobił, Tango życia było inną powieścią, a także potencjalnym hitem w następnym cyklu wydawniczym. Całkiem słusznie nazwisko Ramóna Andrésa pojawiało się na ostatnim miejscu na stronie z podziękowaniami, tuż po żonie autora. Był to wyraźny znak: większość pisarzy jego pokroju tego by nie uczyniła. Samuel zaplanował dyskretne wypuszczenie dzieła na rynek z początkiem września, w miesiącu wybieranym przez wydawców na dodawanie do katalogów nazwisk, których nikt nie zna. Od początku prasa dobrze
zareagowała. Miesiąc po dotarciu do księgarń powieść uzyskała pozytywne recenzje, a podczas kampanii
bożonarodzeniowej
zajmowała dobrą pozycję. Po czym w
niewyjaśniony sposób nie zniknęła z lad i zaznała drugiej fali powolnej, lecz płynnej sprzedaży. Chwilę tę wykorzystał Samuel na zorganizowanie promocji, podczas której jeden z uświęconych autorów wydawnictwa – osiemdziesięcioletnia jędza, od czterdziestu pięciu lat żyjąca z dochodów ze swego wygasłego talentu, poświęciła powieści przesadne pochwały. Począwszy od owej chwili sprawa wymknęła się Samuelowi z rąk, kapuśniaczek przemienił się letnią burzę, a nawet tropikalny cyklon. Krążyły pogłoski, powtarzano sobie wieści z ust do ust, pojawiły się pierwsze przekłady, powieść znalazła się na listach najlepiej sprzedających się książek na nierzucającym się w oczy dziesiątym miejscu, którego miała już nie opuścić przez ponad sześćdziesiąt tygodni. Tymczasem Samuel otrzymywał od dystrybutora miesięczne raporty, a widząc wyniki sprzedaży, zacierał ręce i zlecał nowe dodruki. Okładka powieści często gościła na wystawach, i to nie tylko krajowych. Edmundo de Blas stał się nowym odkryciem młodej hiszpańskiej prozy. A Samuel wydawcą, który odkrył Edmunda de Blasa, i począwszy od owej chwili zasługa ta ani przez jeden dzień nie przestawała wbijać go w dumę. Marzenie każdego wydawcy: jeszcze jedno trofeum. Dwa lata później Edmundo de Blas posiadał mocno wypchane konto bankowe, nową książkę i tajemniczą agentkę literacką, której nazwiska nie chciał wyjawić. – Jeszcze przyjdzie czas, żeby pomówić o pieniądzach. Na razie chciałbym poznać twoją zawodową opinię i opinię twojego redaktora – powiedział Edmundo do swojego wydawcy. I dodał z emfazą: – Przede wszystkim Ramóna. – Pieprzony analfabeta – rzucił wydawca, kiedy Ramón pojawił się, żeby odebrać oryginał, zdeponowany w maleńkich wnętrznościach karty pamięci – nawet nie umie dobrze odmieniać czasowników, a już wie, jak wybawić nas z opresji. Ramón Andrés jak zwykle doskonale wykonał pracę. Zaznaczył, zasugerował, nabazgrał, przepisał na nowo, ocenzurował i wypełnił kartę pamięci komentarzami, które, przetrawione i przerobione przez autora tomiszcza, w rezultacie przyniosą nowy sukces u krytyków i czytelników. Tym razem nie trzeba było zmieniać tytułu. Był sugestywny i nie zawierał klawikordów: Syndrom madame Bovary. Była to drapieżna krytyka sytuacji kobiet, pomnik mizoginii, jakiego dotychczas nie widziano. Trzydzieści dni później karta
pamięci ponownie znalazła się na biurku wydawcy, a Ramón, kiwając głową, wyjaśniał, że, mimo iż Edmundo de Blas odniósł pisarski sukces, nie stał się większym idiotą, niż był wcześniej, i nadal był całkowicie posłuszny jego poleceniom. Po wielkich zmianach potrzebne były jedynie drobne retusze i książka będzie gotowa do końcowego czytania, które powinien wykonać Samuel, nim zapuści się w gąszcz negocjacji z tajemniczą agentką literacką pisarza, gwiazdy swojego katalogu. – Jest jeszcze gorsza niż poprzednia, lecz sprzeda się tak samo dobrze albo lepiej – oświadczył Ramón, kiedy położył na biurku wydawcy mały niebieski prostokąt z powieścią. – Dlaczego tak sądzisz? – zapytał Samuel. – Z uwagi na temat. Rogi się sprzedają. Jeśli zakładają je kobiety, to jeszcze lepiej. Ostrzegam cię jednak, że go zjedzą. Pożrą go jak piranie. Za machismo. Za polityczną niepoprawność. – Wspaniale. Skandal także się sprzedaje. A jeśli jest gorący, tym lepiej. W ten sposób mamy spokój. Samuel oczywiście się z tym zgadzał. Wziął kartę, położył na swoim terminarzu i pomyślał, że weźmie ją do domu, żeby w spokoju przejrzeć poprawki. Wstał, żeby pożegnać się z Ramónem, wręczając mu jednak wcześniej inny oryginał, nie tak bardzo zaangażowany i z pewnością znacznie lepszy od tego, o którym przed chwilą rozmawiali. Uścisnął mu rękę przed otwartymi drzwiami gabinetu, po czym wykorzystał następne trzy sekundy, żeby gestem wskazać Paulinie, by do niego przyszła. Paulina natychmiast to uczyniła, z notatnikiem w rękach tytułem alibi. Miała na sobie najbardziej obcisłe dżinsy, jakie Samuel kiedykolwiek widział, a na nogach szpilki. – Jeśli masz wolny wieczór, chciałbym zaprosić cię na kolację tam, gdzie ostatnim razem. Pięć minut później Paulina rozmawiała z narzeczonym, który na odmianę siedział na kanapie, oddając się niekontrolowanemu przeżuwaniu żelek. – Dzisiaj wrócę późno. Muszę zostać, żeby poprawić kilka próbek tekstu. – Nie przejmuj się – brzmiała nie pozbawiona entuzjazmu odpowiedź. – Lubię myśleć, że mieszkam w kawalerce. Zawsze chciałem taką mieć.
Dwie godziny później Pau wchodziła z Samuelem do hotelu, gdzie już ją znali i witali po imieniu. Wiedziała dokładnie, co się wydarzy – znała nawet menu obsługi hotelowej – przez najbliższe, w przybliżeniu, dwieście minut. Tyle tylko, że tym razem zakończenie miało całkowicie się różnić od finału przy innych okazjach.
Muza szóstego piętra (2) O ósmej dwadzieścia Paulina wchodzi do „Meramelindo”, ubrana odpowiednio do okazji i z powieścią Folleta pod pachą. Jedno spojrzenie rzucone wokół wystarcza jej, by stwierdzić, że Alberta jeszcze nie ma. Szuka spokojnego miejsca, w którym nie straci z oczu wejścia, i prosi kelnera o gin z tonikiem. Otwiera książkę, zakłada nogę na nogę, pozwala opaść na ramię długiemu kosmykowi włosów i udaje zagłębioną w lekturze. Alberto spóźnia się dziesięć minut, tłumacząc się korkami. Zdejmuje marynarkę, siada wygodnie, waha się przez chwilę, widząc kelnera, lecz natychmiast mówi: – Proszę mi przynieść to samo. I obrzuca ją spojrzeniem po części znamionującym ciekawość dowiedzenia się, co się mu nadarza, a chęcią przelecenia jej na płytkach podłogi. – Wybacz, że skłoniłam cię do przyjścia – zaczyna Pau. – Coś się dzieje? – Prawdę mówiąc, tak, chociaż to wszystko jest dla mnie bardzo przykre. Nie zrobiłabym tego, gdybym nie była naprawdę zdesperowana. – Nie strasz mnie. To tak poważne? – Chodzi o nową powieść Edmunda de Blasa. Dyrektor marketingu ma wystarczające doświadczenie, by wiedzieć, że wszystko, co dotyczy najlepiej sprzedającego się autora grupy wydawniczej, jest naprawdę poważną sprawą. – Powiedz, w czym mogę ci pomóc. – Szef wierzy, że już pracujemy nad powieścią. Zaplanował nawet jej promocję na wielką skalę.
– Wiem. Sprawa znajduje się na moim biurku. Także budżet. Na wielką skalę. – Dobrze. Więc jeśli jej nie odzyskam, nie będzie powieści. Prostuje nogi przemyślanym ruchem, przypominającym ruch giętkiego wentylatora, jak to namalował Dalí, po czym ponownie krzyżuje je w przeciwną stronę. Przez trzy sekundy pokazuje Albertowi czarny trójkąt, który on bierze za majtki. – Jeśli jej nie odzyskasz? A kto ją ma? Nagle Alberto myśli, że może to nie majtki. Pau pod każdym względem wygląda na jedną z tych dziewczyn, które wychodzą na ulicę bez nich. Czuje się speszony. Niespodzianie ogarnia go fala gorąca wywołana przez własne myśli. – Mónica. To znaczy pani Martínez, wdowa po Samuelu. Alberto myśli, że ktoś o tak jasnych włosach, nie może mieć tak czarnego owłosienia łonowego, chociaż doświadczenie nauczyło go, że w kwestii farbowania kobiety mogą sprawić prawdziwe niespodzianki. Włosy Pauliny równie dobrze mogą być farbowane, mówi sobie, przyglądając się jej uważnie. Poza tym od niedawna wie również, że w pewnych zakładach fryzjerskich można sobie zafarbować owłosienie ciała, toteż możliwości są niemal nieskończone. Wyobraża sobie Paulinę w chwili, gdy poddaje się operacji farbowania włosów łonowych i zastanawia się, jaką powinna przy tym przyjąć pozycję. Wtedy zdaje sobie sprawę, że ona czeka na odpowiedź w związku z jakąś kwestią. – Słucham? – reaguje. – Na dzień dzisiejszy powieść ma wdowa po Samuelu Martínezie – powtarza Paulina. Alberto mruga i wzrusza ramionami. Nie rozumie, co Mónica ma wspólnego z powieścią Edmunda de Blasa. Wtedy Pau czuje, że nadeszła pora, żeby zaatakować. Przysuwa się do rozmówcy, który dotychczas w odniesieniu do całej sytuacji zdołał poniekąd zachować swobodną postawę człowieka interesów, z założonymi nogami i ramieniem wspartym na oparciu wiklinowego fotela, nachyla się do niego w taki sposób, że jej piersi zdają się wypływać z dekoltu, a zapach jej niezmiernie drogich perfum lekko go otula, kiedy szepcze mu następujące słowa: – Przypuszczam, że cię nie zaskoczę, jeśli ci powiem, że moja relacja z Samuelem dość znacznie przekraczała zawodową.
Alberto prostuje nogi, ledwie na kilka sekund łącząc kolana, i nie mrugnąwszy okiem, odpowiada: – Coś wiedziałem. – Nie przejmuj się, nie obchodzi mnie to. Nikt nie powinien się wstydzić tego, co robił, jeśli wypływało to z serca, nie sądzisz? – Oczywiście – odpowiada Alberto, podejmując wysiłki, by nie patrzeć Paulinie prosto w serce. – Bardzo kochałam Samuela, a jego śmierć była dla mnie strasznym ciosem – kontynuuje Pau. – Szczególnie z powodu okoliczności, w jakich do niej doszło. Sądzę, że już wiesz, iż umarł, jak to się mówi, w moich ramionach. – Coś do mnie dotarło, tak. – Oczywiście wielkie wrażenie zrobiła na mnie wersja wydarzeń, jaką przedstawiłeś na pogrzebie. To wszystko o partii padla i uderzeniu w siatkę. Niemal w to uwierzyłam – śmieje się. – Bardzo profesjonalne. – Dziękuję – Alberto łyka pochlebstwo, ukrywając zmieszanie. – Cóż, więc możesz sobie wyobrazić, jak się czuję – mówi dalej Pau. – Nie przejmuj się, nie będę się przy tym upierać. Wiem, że byliście dobrymi przyjaciółmi i że także dla ciebie jest to trudne. Opowiedziałam ci to tylko po to, żebyś zrozumiał, co się wydarzyło. W noc śmierci Samuela powieść Edmunda de Blasa znajdowała się w jednej z kieszeni jego marynarki. Ponownie zdziwiona mina Alberta, który domaga się od dziewczyny dalszych wyjaśnień. – Na jednej z tych kart pamięci. – Ach, tak. – Powinnam oddać ją do redakcji następnego dnia, żeby rozpoczęto prace nad składem, tyle że po tym wszystkim, co zaszło, karta została tam, gdzie była. Teraz ma ją Mónica, to jasne, ale nie odpowiada na moje telefony. Może jej telefon nie działa. A może udała się w podróż. Byłoby to zrozumiałe, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło. – Nie wyjechała – wyjaśnia Alberto – lecz musisz zrozumieć, że nie ma chęci
rozmawiać z tobą. – Rozumiem, jednak znalazłam się w ślepej uliczce. Od tego, czy odzyskam tę kartę, zależy znaczna część zysków wydawnictwa w przyszłym roku. Może takie stwierdzenie jest nieco przesadne, lecz w końcu niebezpodstawne, myśli dyrektor marketingu. – A jeśli poprosisz autora o oryginał? Nie byłoby to łatwiejsze? – Istnieje kilka powodów, żeby tego nie robić – odpowiada Pau, wracając do wcześniejszej pozycji. – Z jednej strony byłoby to w pewnym sensie przyznaniem się do naszej nieudolności. Stworzylibyśmy niezbyt poważny wizerunek firmy. Poza tym była to wersja poprawiona przez Ramóna Andrésa, redaktora, którego Edmundo darzy zaufaniem, i przejrzana przez samego Samuela. Można by powiedzieć, że to jedyna i niezastąpiona wersja. I, jeśli pozwolisz mi na pewną złośliwość, znacznie lepsza od oryginału Edmunda. – Rozumiem – odpowiada Alberto, kiwając głową i przyjmując wcześniejszą swobodną postawę. – Tak dobry jest ten Ramón? – Arcydobry. Gdybyś wiedział, ilu autorów wydawnictwa wszystko mu zawdzięcza… – Dobrze – kończy sprawę Alberto. – Pozwól mi porozmawiać z Móniką. Z pewnością to zrozumie. Nie martw się. – Nie wiesz, jak jestem ci wdzięczna. Przez tę sprawę nie śpię od wielu dni. Oddajesz mi wielką przysługę. – Tym słowom Pau towarzyszy gest gwarantowanych wyników: kładzie dłoń na spoczywającej na oparciu fotela ręce Alberta i obdarza ją przelotną pieszczotą, delikatną i niedbałą, którą jej paznokcie kończą z kocią miękkością na lekko opalonym grzbiecie jego dłoni. – Nie mogę powiedzieć, że cię nie rozumiem – odpowiada z uśmiechem Alberto. – Zanotuję ci numery moich telefonów, gdybyś w jakiejś chwili ich potrzebował. Pau wyjmuje z torebki firmową wizytówkę, na której długopisem dodaje dziewięć cyfr swojej komórki i innych dziewięć domowego telefonu. Kiedy podaje ją Albertowi, rzuca mu ostatnie wiele mówiące spojrzenie, mrucząc: – Jeśli mogę ci się w jakiś sposób odwdzięczyć, jakikolwiek, za to, co dla mnie robisz, z przyjemnością to uczynię.
Albertowi wyrywa się głupi śmieszek. Robi ruch, jakby chował wizytówkę w nieistniejącej kieszeni, lecz wraca do realnego życia, znowu się śmiejąc i wygłaszając komentarz, stanowiący deklarację zamiarów: – Nie mówię nie, lecz pozwól, że najpierw zobaczę, co uda mi się dla ciebie zrobić.
Dies Irae Jeszcze zanim spojrzała na ekran telefonu, wiedziała, kto dzwoni o tej porze i że nie może ponownie go zlekceważyć. Wsuwa klucz do zamka i ostrożnie otwiera drzwi, mówiąc: – Cześć, Edmundo. W głosie autora Tanga życia pobrzmiewa wściekłość. – Kurwa, najwyższy czas. Nie masz pojęcia, jak mnie wkurza, że nie odbierasz moich telefonów. Przysięgam ci, że jeśli przypadkiem znajdę się bliżej, przyjdę, żeby osobiście skopać ci drzwi mieszkania. Mam nadzieję, że masz jakieś przekonujące wyjaśnienie tego wszystkiego, i niech to nie będzie, że padła ci bateria, skończyły ci się minuty czy rozwaliłaś komórkę. – Jeśli mi pozwolisz, wszystko ci wyjaśnię – odpowiada Paulina, zachowując spokój. Edmundo robi trzysekundową przerwę i natychmiast mówi, tak samo lub nawet bardziej wzburzony jak wcześniej: – Kurwa, czekam. – Miałam poważny powód, żeby niepotrzebnie cię nie niepokoić. Teraz nie mogę rozmawiać. Jest bardzo późno, mój narzeczony śpi, lecz jeśli chcesz, zadzwonię do ciebie jutro z samego rana i spokojnie porozmawiamy. Tobie także nie zaszkodzi, jak się trochę uspokoisz, jaśniej wtedy będziesz myślał. Edmundo nie pozwala jej skończyć: – Posłuchaj, dziewczyno, nie odgrywaj mojej matki, dobrze? Zaraz się wkurzam, kiedy kobiety biorą nas za idiotów. Nie chcę rozmawiać jutro. Zadzwoniłem do ciebie teraz i nie zamierzam przerywać rozmowy – a dla twojego dobra mam nadzieję, że ty także tego nie zrobisz – dopóki nie wyjaśnisz mi tego, co chcę wiedzieć. Co to miało znaczyć, żebym niepotrzebnie się nie martwił? Mów jaśniej, bo nie mam na to całej nocy.
Paulina rezygnuje z dyplomacji i mówi jasno: – Twoja powieść zaginęła. Trzy następne sekundy i zdumienie: – Co? – To była wina Samuela. Miał przy sobie twoją kartę pamięci w nocy, kiedy umarł. Szukam jej przez wszystkie te dni. Wydaje mi się, że ją znalazłam. Paulina wzdycha z ulgą, stwierdzając, że Edmundo przełknął to, co można uznać za uproszczoną wersję wydarzeń. Na szczęście pisarz ma więcej powodów do zmartwień, niż ona podejrzewa. – Pierdolę to, Paulino, co znaczy „wydaje mi się”? Masz ją czy nie? – Możemy powiedzieć, że jestem na dobrej drodze. Nie martw się. – Jak to, mam się nie martwić? Co ty, kurwa, mówisz? Możesz zrobić mi łaskę i mówić prościej? Masz powieść czy jej nie masz? Paulina, stojąc w łazience przy zamkniętych drzwiach, przygląda się sobie w lustrze, nie widząc. Zdjęła buty i figi, a w tej chwili rozpina minispódniczkę i uwalnia się od niej ruchem bioder. Przesadnie wielka głośność, jaką osiąga wściekłość Edmunda de Blasa, zmusza ją do odsunięcia od ucha telefonu i ze zwykłą u siebie cierpliwością poczekania, aż skończy, nim próbuje go uspokoić: – Edmundo, proszę. Edmundo, pozwól, że ci opowiem. No, Edmundo, słuchasz mnie? Mogę mówić, Edmundo? Proszę. W końcu odnosi wrażenie, że potok wściekłości autora Tanga życia zaczyna się wyczerpywać. A może jej słowa zdołały nieco go osłabić. Faktem jest, że intensywność jego głosu stopniowo maleje, aż przemienia się w pełne posapywania oczekiwanie. – Posłuchaj, powiedziałam ci to, kiedy zaproponowałam, że zostanę twoją przedstawicielką: oddam temu całe serce. W pełni na ciebie stawiam i zapewniam cię, że wszystko bardzo dobrze ci pójdzie. Jestem świetna w negocjacjach, Edmundo, już zwróciłam ci na to uwagę. I mam podły charakter. Wiem, jak być wredną suką, jak powiedziałeś, pamiętasz? Przytakujące parsknięcie potwierdza, że dzika bestia w końcu zaczyna się uspokajać.
– Proszę, nie każ mi podawać ci szczegółów. Zapewniam cię, że jestem wykończona. Proszę cię tylko, żebyś zaufał mi jeszcze przez czterdzieści osiem godzin, których potrzebuję, żeby odzyskać kartę pamięci i zacząć kreślić dla nas nowe wspaniałe plany. Wszystko przewidziałam. Pozwól, żebym to ja martwiła się za nas dwoje, żebym to ja spędzała nieprzespane noce, myśląc o tym kłopocie, w którym niechcący się znaleźliśmy. Edmundo, ty nie możesz cały czas zajmować się takimi bzdurami, nie widzisz tego? Ty masz tylko myśleć o swojej następnej książce. Jesteś twórcą, artystą, nie powinieneś tracić czasu na przyziemne sprawy. Zostaw je nam, zwykłym ludziom, a ty poświęć się tylko myśleniu o tematach swoich powieści, o twoich bohaterach, o twoich historiach. Proszę cię jedynie o wotum zaufania i czterdzieści osiem godzin. To niewiele. Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze. Nadal mi ufasz? Edmundo? Przez chwilę cisza, jaką słyszy w telefonie, sprawia, że obawia się najgorszego. Chwilę potem dociera do niej jego głos, niemal szept, w którym nie sposób rozpoznać furiata sprzed chwili: – Kurwa, jasne, że ci ufam. Wydaje mi się, że jesteś bardzo dobra. – Nie wiesz, jak jestem ci wdzięczna za te słowa, Edmundo. Zobaczysz, że niczego nie będziesz żałował. Pozwól mi działać. – W porządku. Proszę, powiadom mnie, jak będzie coś nowego. I nie każ mi wisieć na telefonie, nie wiesz, jak mnie to wkurwia. – Spokojnie, człowieku. Musisz zdać sobie sprawę, że czasami jestem na ważnych rozmowach i nie mogę odbierać telefonu. Nie martw się. – Pau przewiduje następną odpowiedź swojego klienta i dodaje: – W takiej sytuacji zadzwonię do ciebie, gdy tylko skończy się spotkanie. Następne trzy sekundy urabiania i Edmundo uznaje się za przekonanego. – W porządku. Wybacz przekleństwa i krzyki. Jestem po prostu zdenerwowany. Miałem wypadek informatyczny. Hekatomba. – Wypadek? – niepokoi się Pau. – Jakiego rodzaju wypadek? – Właśnie dlatego tak się denerwuję, bo zginęła karta pamięci. Zainfekowało mi komputer. Jakiś cholerny wirus. Zaatakował mi twardy dysk. A jak mówi informatyk, nie ma na to ratunku. Wszystko straciłem. Całą pamięć.
– I co? – pyta Pau. – Nie miałeś kopii bezpieczeństwa swoich dokumentów? – Otóż nie, kobieto, ty także mnie o to nie pytaj. Wszyscy pytają mnie o to samo. Przysięgam ci, że od teraz będę kopiował nawet listy zakupów. – Cóż – zastanawia się Paulina – to oznacza, że kopia, którą ścigam… Głos Edmunda jedynie potwierdza jej najgorsze obawy: – Tak, jest jedyną.
Własne, cudze Paulina przyciska dzwonek już przez ponad dziesięć minut, kiedy w końcu drzwi mieszkania Móniki otwierają się i pojawia się drobna kobieta w fartuchu, która przesłodzonym głosem pyta ją, czego sobie życzy. – Chcę się widzieć z panią – odpowiada Paulina, starając się nie uwidaczniać zbytnio zdenerwowania. Jest wpół do dziewiątej rano. Ledwie zmrużyła oczy od chwili, gdy Edmundo de Blas zadzwonił do niej późno w nocy. Bezsenne godziny spędziła na obmyślaniu taktyki, jaką ma obrać, by dotrzeć do karty pamięci. – Pani nie ma w domu – mówi dziewczyna. – Nieważne, poczekam na nią – odpowiada Pau, wchodząc do mieszkania, chociaż dziewczyna stara się zagrodzić jej drogę. – Nie może pani tutaj zostać, ja także muszę wyjść. – Nie zamierzam ruszyć się stąd, dopóki nie porozmawiam z wdową Martínez – odparowuje, tak pewna swych słów, i tak stanowczo, że młoda służąca nie znajduje sposobu, żeby się im sprzeciwić. – Dobrze, proszę się rozgościć – mówi wskazując krzesło, na którym Paulina już siadała. – Ale powiedziałam już pani, że nie może zostać. – Nieważne, poczekam – odpowiada Paulina, jakby nie słyszała słów dziewczyny lub jej odpowiedź stanowiła część innej rozmowy. Służąca odchodzi teraz lekkim krokiem w stronę szerokiego korytarza, a Paulina dobrze wie, dokąd zmierza: powiadomić o sytuacji panią, która o tej porze być może bierze
prysznic, je śniadanie albo jeszcze nie wstała z łóżka. Kilka minut później dziewczyna wraca, a jej mina świadczy, że została zrugana. Nietrudno zrozumieć, z jakiego powodu. – Nie powiedziała mi pani, kogo mam zaanonsować – mówi do Pauliny tkwiącej w tym samym miejscu, gdzie ją zostawiła. – Paulinę. Dziewczyna ponownie pozostawia ją samą i ponownie wraca z kwaśną miną. – Pani mówi, że nie ma już z panią żadnych spraw do załatwienia i nie zamierza pani przyjąć. Paulina wścieka się jak diabli, ale usiłuje pohamować gniew. – Proszę powiedzieć pani, że ma coś, co należy do mnie, i że przyszłam, by to odzyskać. Służąca znowu przebywa niewdzięczną drogę tam i z powrotem, po czym wraca z poleceniem Móniki. – Moja pani poleciła mi, żebym pani powiedziała, że nie ma nic, co do pani należy, i żeby łaskawie pani sobie poszła. – Nie odejdę, dopóki nie da mi dobrze wie czego – upiera się Pau. Następna podróż w obu kierunkach i wysłanniczka przekazuje wiadomość: – Pani mówi, że jeśli natychmiast pani nie wyjdzie, wezwie policję. Tym razem dziewczyna postanawia dodać coś od siebie: – Proszę mi wierzyć, to bezużyteczne. Niech jej pani nie złości. Lepiej będzie, jak pani wróci kiedy indziej. To wmieszanie się służącej w tak trudne sprawy nieco mityguje Paulinę, która natychmiast zdaje sobie sprawę, że może ma ona rację. – W porządku – mówi, wstając. – Wrócę jutro. Proszę powiedzieć pani, że się nie poddam. Ze strony dziewczyny pospiesznie otwierającej jej drzwi słyszy tylko na wpół znużony, na wpół zrezygnowany komentarz:
– No cóż…
Spowiednik Nikt lepiej od Ramóna Andrésa nie wie, jak okropnym pisarzem jest Edmundo de Blas. Mimo że od tak wielu lat tym się zajmuje, iż nic go już nie przeraża. Łatwo przyswajalna literatura triumfuje nad prawdziwie pożywną, stąd rzeczywistość, przeciwko której nawet się nie buntuje. Także pasteryzowane i zapakowane w kartony mleko w końcu zwyciężyło to prosto od krowy. Inną rzeczą jest, że ludziom zanika poczucie smaku i w rezultacie wolą coca-colę od zacnej szklaneczki dojrzałego czerwonego wina, co też właśnie się dzieje. Przed kilkoma laty Ramón Andrés określiłby się jako pesymista, dzisiaj wyznaje obojętność, wiarę opartą na tych samych zasadach, lecz znacznie wygodniejszą, zwłaszcza dla tego, kto ją wyznaje. Ze swego zwyczajowego stanowiska pracy w domu, w pantoflach i skarpetkach, Ramón pełni posługę spowiednika. Autor, który najlepiej się sprzedaje w największej firmie wydawniczej na świecie, jest zdenerwowany, a on, filolog, w wolnych chwilach nadal czytający Clarína i Unamuna, słucha go z cierpliwością, jaką w innych czasach, łaskawszych dla tego anonimowego klasztoru, uznano by za atrybut świętości. Kiedy Edmundo wyłuszcza mu swe problemy, Ramón układa na komputerze pasjansa, przybierając możliwie najbardziej ojcowską pozę, lecz to, co mu wychodzi, jest raczej czystą pobłażliwością. – Ależ, zastanówmy się, Edmundo. Jeśli nie znałeś Pauliny wystarczająco dobrze, jak mogło ci przyjść do głowy, żeby podpisać z nią podobną prawną aberrację? Wiesz, do czego się zobowiązałeś? Mowa tam, że dajesz jej wszelką swobodę podpisywania z kimkolwiek w twoim imieniu tylu umów, ile uzna za konieczne. Krótko mówiąc: może zrobić wszystko, co nakażą jej jajniki, w jakimkolwiek miejscu na świecie. Chyba nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. Edmundo gotuje się z wściekłości, stara się jednak usprawiedliwić swoją słabość. – Znasz Paulinę? – Oczywiście, była sekretarką Martíneza – odpowiada Ramón, przeciągając siódemkę pik po tle zielonego ekranu. – Poza tym wszyscy w wydawnictwie znają Paulinę. Ściśle mówiąc, jest kobietą, której nie da się nie zauważyć.
– Więc nie muszę ci wiele wyjaśniać. Umówiłem się z nią kilka razy, upiłem się wódką, zaprosiłem ją do siebie… – Sądzę, że jeśli to komuś proponuje, zdolna jest przekonać nieboszczyka. – Prostacki śmiech przerywa rozmowę. – Och, ten komentarz nie wydałby się Martínezowi zbyt odpowiedni. Biedak. Przynajmniej na tobie ta dziewczyna jeszcze nie wywarła śmiertelnych skutków. Cisza, jaka zapada po drugiej stronie telefonu, wskazuje Ramónowi, że Edmundo de Blas nie ma bladego pojęcia, o czym on mówi. Dogodna sytuacja dla takiego jak on człowieka, który nigdy nie potrafi przemilczeć podobnej informacji, zwłaszcza jeśli dotyczy osób niezasługujących u niego na najmniejszy szacunek. Jednak w owej chwili zmartwienia rozmówcy biorą górę nad ciekawością związaną z sentymentalnymi dziwactwami swojego zmarłego wydawcy. – Myślałem, że będziesz mógł skierować mnie do kogoś, kto się zna na takich sprawach. Chcę dać w dupę tej bezużytecznej cwaniarze – stwierdza sławny obecnie pisarz, nie bawiąc się w metafory ani nie pozostawiając wątpliwości co do swych zamiarów. Niestety, Ramón jest znacznie zręczniejszy w usuwaniu zbędnego przecinka, w zmienianiu nieodpowiedniego przymiotnika lub w bezlitosnym usuwaniu akapitów, które nie zasługują na lepszy los, niż w doradzaniu względem adwokatów i prawnych postępowań. Mimo to, kiedy kompletuje szereg kierów i z zadowoleniem przygląda się jak na znak zwycięstwa na ekranie mrugają ułożone karty, myśli, że ma przed sobą możliwość jasnego i niespodziewanego zagrania. – Adwokaci nie mają bladego pojęcia o prawach autorskich, to już wiesz – udaje, jakby się zastanawiał. – Kobieta, której potrzebujesz, to Mónica Oliveira. Bez wątpienia. – Facetka? Po prawdzie wolałbym mężczyznę. Chodzi o to, że baby zaraz pakują mnie w awantury i dzieje się to, co się dzieje. – Edmundo, chłopcze, kontroluj się trochę. Zapewniam cię, że Mónica by się wyjątkowo nadała, lecz za nic na świecie nie doradzałbym ci jej angażować. – Dlaczego? Jest wredna? – Nie, nie. Jest wdową.
– Słuchaj, przecież naprawdę nie zamierzam od razu jej bzykać, jak pewnie sobie myślisz. Tyle tylko, że jestem bardzo podatny na ich prowokacje. – Właśnie. Nie umiesz powiedzieć nie. – Owszem. Sądzę, że wielu to się zdarza. – Zanotuj jej dane i posłuchaj mnie. Wiem, że jako adwokatka jest świetna. Poza tym nienawidzi Pauliny. – Kuźwa, nie mów. A to dlaczego? – To wdowa po Martínezie. – Adwokatka, którą mi polecasz, jest wdową po…? Jakim Martínezie? Chyba nie po zmarłym? – Po Martínezie. Twoim wydawcy. – Kurwa. – Z którym, z całą pewnością, Paulina bzykała się w nocy, kiedy umarł. Tym razem milczenie Edmunda de Blasa było wynikiem nadmiaru informacji. – Cóż, dokładniej mówiąc – dodaje Ramón, zamykając program z pasjansem – właśnie ją bzykał, gdy wysiadła mu pompka. – Naprawdę? Umarł, posuwając panienkę? Można pozazdrościć. Kurwa, Ramón, a ty skąd wiesz takie rzeczy? – Widzisz, my spowiednicy, tak już mamy. Chcesz ten telefon czy nie?
Zemsta (1) Czarny koronkowy biustonosz w szufladzie z zastawą może jedynie być albo głupotą, albo prowokacją. Jeśli ktoś, kto go znajduje, jest panią domu i jeden rzut oka wystarcza jej, by stwierdzić, iż nie należy do niej, istnieje większe prawdopodobieństwo, że to ten drugi przypadek. Dzisiaj Żelkożercy nie ma w domu. To ułatwia jej ruszenie na całkiem swobodne przeszukiwanie całego mieszkania. Zamierza znaleźć znaki, które poinformują ją, co się dzieje. Z jednej strony wydaje jej się mało prawdopodobne, żeby ktoś tak niemrawy jak jej
narzeczony był w stanie przyprawić jej rogi w dniu, gdy lecą dwa kolejne odcinki jakiegoś serialu z akcją toczącą się poza naszym systemem słonecznym. Z drugiej jednak, bardzo wkurzyłoby ją, gdyby tak zrobił, i to nie z powodu rogów samych w sobie, lecz z powodu roli zdradzonej samicy, w jakiej byłaby przez to obsadzona. Jeśli ma w życiu w jakiejś sprawie jasność, to co do faktu, że nie narodziła się, by odgrywać rolę ofiary, w żadnym z jej wariantów. Po pierwszym rekonesansie w głąb i wszerz szuflad szafy robi inwentarz tego, co znalazła, a nie jest tego wiele: brudna koszula zwinięta w kłębek w kącie, na której wyczuwa, chociaż nie jest to łatwe w smrodzie nagromadzonego potu, zapach damskich perfum. Znajduje także białe spodenki pobrudzone szminką w okolicach rozporka. Począwszy od tego drugiego znaleziska postanawia działać w inny sposób. Żadnych więcej rekonesansów. Stara się zastosować logikę. Na skopanych prześcieradłach na łóżku, prócz innych zaschniętych wydzielin, widnieją spore plamy szminki (po szybkim sprawdzeniu jest pewna, że chodzi o ten sam kolor intensywnej fuksji co na spodenkach). W końcu decyduje się przetrząsnąć pierwszą szufladę nocnego stolika Żelkożercy. Paczka prezerwatyw, która przez sześć miesięcy pozostawała nienapoczęta, teraz jawi się jej oczom poszarpana i otwarta. W środku brakuje trzech sztuk. Trzech. Stwierdza to, wyrzucając zawartość opakowania na materac i zadając sobie trud ich przeliczenia. Na poplamionym prześcieradle leży teraz dziewięć gotowych do użytku prezerwatyw, które Paulina szybko z powrotem wkłada do opakowania, jakby chodziło o dowód zbrodni. Teraz doskonale już wie, co musi zrobić ze swoim życiem we dwoje. Tyle czasu się wahała, a wszystko się rozstrzygnęło, gdy otworzyła kilka szuflad. Coś podobnego. Wraca do kuchni, by sprawdzić, czy aby nie natknie się na inne ślady właścicielki ust w kolorze fuksji. Nie zdziwiłaby się, gdyby znalazła pozostałości po szmince na jakiejś szklance lub filiżance, lecz szybko zdaje sobie sprawę, że inne były apetyty, które nieznajoma przyszła zaspokoić w jej domu. Musi jeszcze znaleźć definitywny dowód, kiedy otwiera lodówkę i pociąga prosto z puszki łyk soku jabłkowego. Właśnie zamykając drzwi tego sprzętu gospodarstwa domowego, zauważa niewielki prostokąt białego kartonu. Wizytówkę, przyczepioną jednym z magnesów – w tym przypadku niewielką wieżą Eiffla – którą czyta, tylko trochę odsuwając magnes przytrzymujący ją na wysokości jej oczu: „Mónica Oliveira. Adwokatka”. A na odwrocie krótka notka napisana grubym pociągnięciem czarnego atramentu: „Teraz nasze rachunki zostały wyrównane”.
Pau szuka komórki i dzwoni do narzeczonego. Musi go skląć, żeby poczuć się lepiej. Odpowiada sekretarka, na której bezbarwny głos nakazuje jej nagrać wiadomość. Czeka na sygnał i mówi: – Jesteś sukinsynem. Niech ci nawet nie przyjdzie do głowy, żeby wrócić do domu. Nie wie, co myśleć. Do chwili pojawienia się białej wizytówki skłaniała się do myśli, że wszystkie te ślady zostawiła jakaś prostytutka. Może znęcony nowością i niezdrowym pociągiem bardziej niż potrzebą – gdyż narzeczony-meduza uprawia seks tylko raz lub dwa do roku – poczuł pokusę wybrania jednego z tych numerów zamieszczanych w poświęconych relaksowi działach pewnych czasopism. Zaledwie w ciągu kilku sekund upadły niedawno zbudowane hipotezy, a prawda, jaka się wyłoniła, jedyna, jaka się pojawiła, przykra i nieodparta, wydaje się jej najtrudniejszą do uwierzenia wersją. Taki mężczyzna jak jej narzeczony z taką kobietą jak Mónica Oliveira, jakież dziwne jest życie. Kiedy myje twarz i nieco poprawia makijaż, ma taki mętlik w głowie, że odczuwa chęć opróżnić mózg z myśli do umywalki, tak samo jak w końcu robi to z paczką prezerwatyw, i zaprowadzić jakiś porządek. Po czym idzie po torebkę, chowa w niej czarny biustonosz i wychodzi z domu z zamiarem zatrzymania taksówki na środku ulicy i poproszenia kierowcy, żeby zawiózł ją do domu Móniki. Nie ma służącej i Mónica przez pomyłkę odbiera telefon, lecz rozmowa nie budzi u niej najmniejszego zainteresowania. – Proszę wybaczyć, ale niech się pan nie kłopocze ponownym wyjaśnianiem mi sprawy. Bardzo mi przykro z powodu tego, co stało się z pana powieścią, lecz raz jeszcze panu powtarzam, że nie mam doświadczenia w sprawach związanych z prawami autorskimi, a nawet gdybym miała, nie mogłabym panu pomóc. Już panu powiedziałam, że biorę rok bezpłatnego urlopu, a w tej właśnie chwili nie mogę myśleć o niczym, co miałoby cokolwiek wspólnego z moją pracą. Choćby nie wiem jak wspaniałe relacje łączyły pana z moim zmarłym mężem, co niezmiernie mnie cieszy. Obawiam się jednak, że w najmniejszym stopniu nie zmienia to sprawy. Mogę jedynie polecić panu bardzo poważnego kolegę, który bez wątpienia będzie zachwycony, mogąc… Jednak po drugiej stronie linii nie ma kogoś gotowego zrobić użytek z tego polecenia, a także ustąpić.
– Błagam, niech mnie pan nie zmusza do powtórzenia wszystkiego, co już powiedziałam – kontynuuje Mónica, tym razem ostrzejszym tonem. – Mogę pana zapewnić, że nie chodzi o pieniądze. Obecnie mam więcej pieniędzy, niż potrzebuję, zapewniam pana. Ach, pan także? Cóż, zatem cieszę się z uwagi na nas oboje. Wie pan zatem, o czym mówię. Nie chodzi również o nic osobistego. Tyle tylko, że nie czuję się na siłach bronić pana sprawy, moja osobista sytuacja jest dość szczególna, a wszystko, czego domagam się od pana i wszystkich ludzi, to byście dali mi spokój. Mam nadzieję, że potrafi pan to zrozumieć. W tym momencie rozlega się natarczywy dzwonek do drzwi. – Przepraszam na chwilę, muszę otworzyć. Na podeście, z wyzywającą miną, Paulina opiera się o framugę drzwi i trzyma nad głową koronkowy czarny biustonosz, podobnie jak robi to rybak z imponującą zdobyczą, którą właśnie złapał. – Cóż, proszę pana, przykro mi, ale muszę przerwać rozmowę. Pod moimi drzwiami stoi pewna ankieterka i muszę wysłuchać jej z uwagą, na jaką zasługuje – mówi to ze wzrokiem cały czas wbitym w Paulinę. – Proszę o wybaczenie. Mogę panu jedynie poradzić, by poszukał pan dobrego adwokata i by wymierzył pan solidnego kopniaka w tyłek tej panience, o której mi pan mówił, a która, jak się wydaje, chce tylko nadużyć pańskiego zaufania. Miłego dnia. Kończy rozmowę i chowa telefon do kieszeni jedwabnego szlafroka, nie spuszczając wzroku z Pauliny i jej trofeum. Kiedy odgaduje, że ta zamierza coś powiedzieć, odzywa się pierwsza: – Nie musiałaś się kłopotać, Pau. To stary biustonosz, którego już właściwie nie nosiłam. Sama mogłaś go wyrzucić. – W rzeczywistości przynoszę ci go, żeby zaproponować wymianę. Nadal masz coś, co do mnie należy – mruczy Paulina, nie wypuszczając biustonosza. Niedowierzanie, malujące się na twarzy Móniki, nie pozostawia wątpliwości co do jej zamiarów. – Należy do ciebie? Nie powiedziałabym tego. Należy do wydawnictwa, w każdym razie to ono za to zapłaciło. Nadmiar gorliwości z twojej strony, moja droga. A może
czegoś jeszcze. Jednak bzykanie się z wydawcą nie daje ci żadnego prawa, nie wiedziałaś? Paulina czuje się jak szybkowar, który zaraz eksploduje. – To wszystko, tak? Zemsta? Prawo talionu. Ja sypiam z twoim mężczyzną, a ty sypiasz z moim. – Nie narzekaj. Sądzę, że to najlepsze, co ci się przydarzyło w życiu. Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o sobie. Chcesz wejść? Przygotowałam mrożoną herbatę. A może wolisz lipową? Paulina ma chęć podrapać twarz wdowy po swoim szefie. – Jesteś suką – rzuca. – Tak jest. Właściwa diagnoza. Teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zamknę drzwi. Lepiej sobie idź. Wielka wściekłość nagromadzona w Paulinie nie pozwala jej milczeć. Potulność nie jest jej największą cnotą. A najmniej przy takich rywalkach jak Mónica. – Przynajmniej ja bzykałam się wcześniej z twoim mężem. A jemu, to pewne, bardzo brakowało emocji. Drzwi, które już się zamykały, ponownie i gwałtownie otwierają się na oścież. Teraz w oczach Móniki zapala się groźna iskra furii. Błyszczy intensywnie, kiedy wypowiada zdanie kończące ich rozmowę. – Tylko dla czegoś takiego mogłabym podjąć wysiłek i pozwolić, by dotknął mnie ten wieprz mieszkający z tobą. Cuchnie. Ma przedwczesny wytrysk. A przede wszystkim brakuje mu jednego jaja, prawda? Albo tak mi się wydawało. Nie dziwi mnie, że pieprzysz się ze wszystkim, co się rusza, moja śliczna. Drzwi zatrzaskują się z suchym trzaskiem przed twarzą Pauliny, na której maluje się zdumienie. Biustonosz zwisa jej przy boku, a nim wsiądzie do windy, żeby zjechać na dół, zawiesza go na nieskazitelnej, wypolerowanej tego samego ranka przez najemną pracownicę złoconej klamce, w której odbijają się podest i drzwi sąsiada, pusta scena, na jakiej w końcu zapada całkowity spokój.
Finał lub dwa (lub trzy)
Paulina jest wściekła, ponieważ sprawy nie przybierają takiego obrotu jak przewidywała, lecz nadal podąża do przodu z subtelnością czołgu podczas operacji specjalnej. Teraz należy wykonać telefon. Wygrzebuje z torby komórkę i wybiera numer dyrektora literackiego Wydawnictwa Sintonison, największej konkurencji Grupy Empata na całym hiszpańskojęzycznym terytorium. Telefon odbiera doskonale wyszkolona zaporowa sekretarka. Gdy tylko słyszy, że ktoś pyta o jej szefa, metaliczny i neutralny głos dziewczyny wie, co należy odpowiedzieć: – W tej chwili przebywa na zebraniu. Jeśli pani chce, może mi powiedzieć, o co chodzi, a ja przekażę mu wiadomość od pani. – Jestem Paulina Torres, agentka Edmunda de Blasa. Nazwisko jej klienta jest niczym niezawodny wytrych i Paulina to wie. Nie może powstrzymać uśmiechu, kiedy po drugiej stronie linii głos staje się bardziej ludzki i odpowiada: – Proszę chwilę poczekać, zaraz panią przełączę. Natychmiast, niczym za zrządzeniem magii, dyrektor literacki Wydawnictwa Sintonison już nie jest na zebraniu. – Proszę wybaczyć, że nie zadzwoniłam wczoraj, jak panu obiecałam – zaczyna Pau – ale właśnie wróciłam z podróży. Jeśli to panu odpowiada, możemy się spotkać, żeby porozmawiać o nowej powieści mojego klienta. Tak, mam ostatnią wersję, niedawno poprawioną – trochę drży jej głos, gdy kłamie, lecz mówi dalej, z animuszem i niezachwianą ambicją: – Cóż, nie wiem, czy moja osobista opinia na wiele się panu przyda. Proszę mieć na uwadze, że jestem ogromną wielbicielką Edmunda – stara się wymuszenie roześmiać – lecz chyba się nie mylę ani nie mijam z prawdą, jeśli powiem panu, że to najlepsza powieść, jaką napisał. Oczywiście dotychczas. Możemy się spotkać, kiedy pan zechce, chociaż jeśli zamierza pan złożyć ofertę na powieść, radziłabym panu, by uczynił pan to szybko. Jak się pan domyśla, jest kilku starających się, bardzo zainteresowanych i poważnych – znowu śmieszek. – Bardzo dobrze, doskonale. Nie, pan Blas nie będzie mógł nam towarzyszyć. Z pewnością się porozumiemy, i niech się pan nie martwi, on ślepo mi ufa. Jak pan powiedział, jak nazywa się restauracja? Nie znam jej, lecz to żaden problem. Znajdę ją. Jeśli poda mi pan adres, tam się spotkamy.
Przed pożegnaniem dyrektor literacki zadaje dziwne pytanie, które zmusza Paulinę do ponownego skłamania, tym razem z większą pewnością, jaką daje recydywa. – Zatem to pani ma oryginał powieści? „Najpierw starannie wyceluję, a potem coś wymyślę”, postanawia Paulina i odpowiada: – Oczywiście, mam ją u siebie. Jej rozmówca sprawia wrażenie niezmiernie zadowolonego, gdy żegna się ze zwyczajową w takich razach serdecznością i ponownie przełącza rozmowę do sekretarki, która gładko podaje Paulinie szczegółowe dane dotyczące restauracji, po czym żegna się z uprzejmością wydającą się niemożliwą na początku tej krótkiej rozmowy. Pau przyjmuje niewiarygodną pozycję, by zanotować adres w terminarzu. Następnie powraca do zwykłego pionu, by swobodnie się pożegnać: – Wspaniale. Do zobaczenia. Następny telefon nie będzie tak miły. Kiedy dzwoni jego komórka, Żelkożerca przebywa w fabryce konserw anchois, w lateksowych rękawiczkach i zielonym fartuchu, pod uważnym wzrokiem dyrektora fabryki sumiennie sprawdzając grubość warstwy powłoki pokrywającej wnętrze dziewięćdziesięciogramowego opakowania. Przed odebraniem telefonu zdejmuje jedną rękawiczkę. – Przyłapuję cię w nieodpowiedniej chwili, ty sukinsynu? – pozdrawia go Paulina, wypowiadając wojnę. – Właściwie tak, trochę. Rozmawiam z klientem. Może zadzwonię do ciebie za pół godziny? – Za pół godziny nie będę już chciała z tobą rozmawiać, skurwysynie. Zamierzałeś mi powiedzieć, że pieprzyłeś się z Móniką Oliveirą, czy też chciałeś, żebym to sama zgadła? – Z kim? – bardzo zaniepokojony zdejmuje okulary i gdzieś je kładzie. – Z Móniką Oliveirą. – Nie znam żadnej Móniki. Ach, tak. Powiedziała mi, że ma na imię Vanessa. Była ankieterką.
– Ankieterką? Pieprzyłeś się z jakąś ankieterką? – Nie… Cóż, technicznie rzecz ujmując, tak, przyznaję. Ale nie chciałem. To ona. Sprawiała wrażenie, jakby była bardzo zainteresowana. Nie wyobrażasz sobie, jak się wystroiła. Dyrektor fabryki patrzy, jak człowiek odpowiedzialny za nadzorowanie jakości wykończenia jego puszek czerwieni się i zaczyna pocić. – Bardzo zainteresowana pieprzeniem się z tobą, ty impotencie? – Cóż, na to wyglądało, chociaż już wiem, że to może dość dziwnie wyglądać. Prawdę mówiąc, mnie także to zdziwiło. – Tak. Teraz mi powiesz, że cię zgwałciła, czy co? – Cóż, mniej więcej. Posłuchaj, nie możemy o tym później porozmawiać? Żelkożerca patrzy teraz z niemałym osłupieniem, jak jego okulary, odłożone na taśmę montażową szklanych słoików o pojemności 125 gramów, podążają ku całkowitej zagładzie. Jednak właśnie w tej chwili zatrzymują się w drodze, by zrosiła je spora dawka oliwy z oliwek. – Otóż nie, nie możemy porozmawiać o tym w żadnej innej chwili – kontynuuje Pau. – Nigdy więcej w życiu nie chcę cię widzieć. Gdy wrócę do domu, zmienię zamki, ty podły wieprzu. Idź poprosić o schronienie Vanessę, która faktycznie nazywa się Mónica i jest wdową po moim zmarłym szefie. – Wdową… po kim? Dyrektor fabryki nie może zrobić nic, by nie doszło do zagłady. Okulary w końcu spadają pomiędzy szklane pojemniki na pas transmisyjny unoszący je aż do swoistej automatycznej myjni, gdzie zostaną poddane strumieniowi gorącej wody pod ciśnieniem, który, gdyby jakiś ich fragment był jeszcze rozpoznawalny, całkowicie je zniszczy. Stara się uratować choćby fragment, nim wpadną pod natrysk, lecz mu się to nie udaje. Tymczasem technik nadal rozmawia przez telefon, a sądząc po jego minie, chodzi o jakąś bardzo poważną sprawę. – Wdową po moim szefie, ty idioto! I żebyś wiedział, pieprzyłam się z Martínezem. Pieprzę się z każdym, by tylko nie sypiać z tobą, ty odrażająca kreaturo.
Napotykając spojrzenie dyrektora fabryki, technik przybiera profesjonalną minę i mówi: – Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym, żebyś wyjaśniła mi ten ostatni aspekt. – Wieprz! – Nie chodziło mi o ten aspekt. Po drugiej stronie linii Paulina tak krzyczy, że jej narzeczony obawia się, iż w końcu usłyszy ją cała fabryka: – Otóż nie, nie zamierzam ci niczego wyjaśniać. Nie chcę cię więcej znać, żebyś sobie to zapamiętał. Idź do diabła, ty bydlaku. Pieprz się z wszystkimi ankieterkami, jakie spotkasz. W owej chwili w myjni ponownie pojawiają się okulary – chociaż słuszniej byłoby powiedzieć, że to, co z nich zostało – i spadają do zbiornika z czystymi słoikami. Właśnie stamtąd dyrektor fabryki wydobywa kawałeczki szkła, zauszniki wyrwane z oprawy, złocone fragmenty z kawałkami ochronnych szkieł, niemożliwych do odgadnięcia, z którego miejsca pochodzą. Z braku lepszego rozwiązania postanawia wrzucić pozostałości po okularach do jednej z dziewięćdziesięciogramowych puszek poddawanych oglądowi. – Proszę, nie zachowuj się tak. Zapewniam cię, że to nieodpowiednia chwila. Pozwól, że zadzwonię do ciebie za parę minut. – Radzę ci jednak, żebyś, jeśli chcesz przelecieć więcej ankieterek, zwłaszcza tych, które będą chciały zemścić się na mnie, bo wcześniej pieprzyłam się z ich mężami, trochę się umył i wyleczył z przedwczesnego wytrysku, którego musiałeś nabawić się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, gdyż ja nawet nie wiedziałam, że go masz. Spieprzaj, sukinsynu. Spierdalaj. Paulina kończy rozmowę. Dotarła na przystanek autobusowy, gdzie się zatrzymuje, starając się oddychać głęboko, żeby się uspokoić, a równocześnie pozwolić uspokoić się dwóm staruszkom, którzy niezamierzenie, i wyraźnie zniesmaczeni, uczestniczyli w ostatnich rzężeniach jej miłosnego związku. W fabryce anchois Żelkożerca stara się jak może robić dobrą minę do złej gry i, zważywszy na okoliczności, najmocniejszym głosem, na jaki go stać, wypowiada ostatnie zdanie:
– W porządku pani Roviralta, więc uzgodnione. Zatem do poniedziałku. Dyrektor fabryki podaje mu puszkę z rozdrobnionymi zwłokami okularów. Żelkożerca patrzy na nie z rozpaczą, starając odświeżyć sobie pamięć. Zrobiono mu je, kiedy miał czternaście lat, po skończeniu szkoły podstawowej. Były z nim przez ponad połowę życia. Jak widać, dzisiaj jest dzień, mówi sobie, odpowiedni na zakończenia. Ledwie usiadła, Paulina wbija wzrok w horyzont. Ulica jest pusta. Z autobusu wysiadła właśnie para w trzecim wieku. Z odległości zaledwie kilku metrów dobiega hałas jednej z arterii tego obszaru miasta. Linia, która ją interesuje, tutaj ma swój początek, lecz autobus jeszcze nie przyjechał. Korzysta z tego, żeby przejrzeć terminarz i zaplanować pozostałą część dnia. Szuka telefonu ślusarza, gdy słyszy zbliżające się szybkie kroki. Dostrzega w oddali autobus, lecz nie potrafi stwierdzić, czy to ten, na który czeka, czy jakiś inny. Począwszy od owej chwili Paulina nie potrafiłaby sprecyzować, ani nawet nie mogła tego zrobić, jak się sprawy potoczą. W uszach dudnią jej odgłosy kroków. Przypominający wycie krzyk dobiegający z jakiegoś okna. Jakiś głos coś do niej mówi rozkazującym tonem. Chudy cień kogoś z twarzą zasłoniętą kominiarką. Pierwszy cios w plecy. Następny. I jeszcze jeden. Sekcja wykazuje, że w sumie otrzymała siedem ciosów nożem. Oddalające się kroki. Zbliżający się autobus. Kobieta w oknie, niedawno przybyła z Dominikany, która myła szyby, reaguje i powiadamia panią domu, a ta z kolei zawiadamia policję. Ktoś wzywa karetkę, jednak ta przybywa za późno. Pasażerowie autobusu czynią znak krzyża, widząc leżące na chodniku ciało Pauliny, ze skręconą głową, z ubraniem poplamionym krwią, definitywnie zakłóconym pionem i otwartymi z wściekłości oczami patrzącymi na daszek przystanku autobusowego. Ktoś powie, taka ładna i taka młoda. Trzydzieści dwie minuty później Paulina jako zwłoki trafia do szpitala. Przez kilka dni nikt nie jest w stanie określić jej narodowości, dokładnego wieku ani nazwiska. Ciało dotarło bez dokumentów. Dominikanka myjąca oka opowiedziała już policji, że mężczyzna w kominiarce, który tak brutalnie dźgnął dziewczynę nożem, zabrał jej torebkę i dokładnie ją przetrząsnął – odniosła nawet wrażenie, że wsunął rękę pod podszewkę – nim uciekł w stronę alei.
ÁNGELA „Z wiekiem wszystkie upodobania stają się bardziej wyrafinowane. Także seksualne. W chwili odkrywania seksu sama w sobie penetracja jest wszystkim. Jednak po tysiącu penetracji może będziesz potrzebować czegoś jeszcze, prawda? I nie mówię o biczu, lecz po prostu o większej zabawie. Powtórzenie prowadzi do rutyny, a rutyna do znudzenia. A ja sprzeciwiam się nudzie w łóżku. Szkoda, że mężczyźni są tak przyziemni i mają tak małą wyobraźnię”. Oto prawdziwe zeznanie, będące przykładem, dlaczego brak zręczności czy wyobraźni u mężczyzn stanowi jedną z głównych przyczyn niewierności i cudzołóstwa kobiet. Przesłanie jest jasne: mężczyźni, nie rozsiadajcie się na kanapie. Kobiety będą należeć do tych, którzy na to zapracują. Isidonio Do Melo Egútzirre, Dlaczego kobiety się nudzą, a mężczyźni nie znajdują zadowolenia Editorial Sinécdoque
Żałoba Tym razem to Alberto wybrał restaurację. Nad talerzem sałat w różnych odcieniach zieleni Ángela mówi bez ustanku: – Przypuszczam, że nie wiesz, nikt tego nie wie, że od wielu lat przyjaźniłyśmy się z Pauliną. Co więcej: byłam pierwszą żoną jej brata. Ofiary losu, z którą szybko się rozwiodłam. Z tego powodu byłyśmy ponadto szwagierkami, chociaż, oczywiście, tylko pod względem prawnym. Uznałyśmy, że lepiej trzymać to w sekrecie. Znasz zasady firmy wobec rodzin pracowników. Nigdy by jej nie zatrudniono, gdyby się o tym dowiedziano. To ja jej powiedziałam, żeby przyszła na testy kwalifikacyjne, i ja ją zarekomendowałam na to stanowisko. Wiesz przecież, że Samuel liczył się z moim zdaniem. Że Samuel i ja… cóż, przecież wiesz. – Alberto kiwa głową ze zmarszczonym czołem. – Dowiedziałam się rano, w windzie, kiedy jechałam do biura. Miałam spotkanie i bałam się spóźnić, lecz ktoś o niej mówił, nie wiem kto. Dzisiaj wszyscy o niej mówili, o młodej i ładnej dziewczynie z „Sumy rzeczy”, o jej niezrozumiałym zabójstwie w biały dzień, w dobrej dzielnicy
miasta. Najpierw pomyślałam, że to nie może być ona. Nie chciałam w to uwierzyć. I faktycznie, nie wierzyłam w to wszystko, dopóki nie zatelefonowałam na jej numer wewnętrzny i nie natknęłam się na jeden z tych brzydkich głosów, który mówi ci, że masz zostawić wiadomość. To był definitywnie zły znak, a ja, głupia, zaczęłam w owej chwili myśleć, że nie zobaczę już więcej Pau. Wtedy właśnie postanowiłam porozmawiać z tą kobietą, jej koleżanką z pracy. Wszystko mi opowiedziała, a przynajmniej wszystko, co wie: że tego rana do biura zadzwonił ten idiota, jej narzeczony, żeby przekazać nam wiadomość. Zamordowano ją w ubiegłym tygodniu, lecz prawdopodobnie ukradziono jej dokumenty i wszystko inne, więc nie można było jej zidentyfikować aż do wczorajszego popołudnia. Zaatakowano ją nożem, jak na filmach. Nie chcę sobie wyobrażać tego fragmentu. To obraz zbyt naładowany negatywną energią. Lepiej wyobrażać sobie, że nie żyje i jest piękna. Rozmawiałam także z tym jej narzeczonym, prawdziwym imbecylem. Nie wiem, co Paulina z nim robiła, chociaż, jeśli prawdą jest to, co mi mówiła, nic już nie robiła. Zapytałam go, dlaczego nie zgłosił jej zniknięcia, a wtedy powiedział mi, że tego samego popołudnia, kiedy ją zabito, odesłała go w diabły. Oznajmił mi, że powiedziała mu straszne rzeczy. Nie dziwi mnie to, powinna była zrobić to dużo wcześniej. Widocznie, gdy rozmawiali ostatni raz, była strasznie wściekła. Miał zamiar poczekać aż się uspokoi, i nie zdziwił się, że nie wróciła na noc do domu. Nie mogę powiedzieć, żebym mu w pełni wierzyła, chociaż w przypadku kogoś tak głupiego, nigdy nie wiadomo… Zaczął podejrzewać, że dzieje się coś dziwnego, dopiero gdy zadzwoniono z firmy i zapytano go, czy coś się Pau stało. Od kilku dni nie pojawiła się w wydawnictwie. Wtedy ten idiota zaczął jej szukać: w szpitalach, na policji… Zaczął wszędzie zostawiać jej dane i swoje. Aż zatelefonowali z kostnicy, żeby przyszedł zidentyfikować ciało. I w końcu ją znalazł, coś strasznego. Nie mogę – Ángela rzuca widelec w geście bezsilności. – Nie będziesz nic jeść? – pyta Alberto, zakłopotany, gdyż kelner podszedł już kilka razy, by dyskretnie sprawdzić talerz Ángeli. Ona skubie liść masłowej sałaty od strony karbowania. – Wiedziałeś, że sałata na właściwości uspokajające? Bardzo dobrze nadaje się do leczenia bezsenności i dostarcza dużo witaminy C, chociaż wtedy musi być świeżo ścięta. Ta pod każdym względem wygląda tak, jakby wiele godzin leżała w lodówce. Zamówiłam ją, gdyż myślałam, że dobrze mi zrobi, ale nie mogę.
Nagły zwrot w rozmowie na tematy ogrodnicze dezorientuje Alberta. Na szczęście trwa to krótko. – Cały dzień spędziłam jak zombie. Niemal co godzinę zamykałam się w łazience, płacząc, co za wstyd. Pewnie mnie słyszano. Jestem bardzo emocjonalna. Ryczę jak dziecko, jeśli sprawa na to zasługuje. Alberto rozmyśla nad możliwymi konotacjami tego ostatniego zdania. Ángela mówi dalej: – Zostawiłam tych ludzi od zarządzania ryzykiem. Moja sekretarka umówiła ich na środę. Nigdy nie zrobiłam czegoś podobnego. Nie wiem, czy ci powiedziano, lecz cieszę się opinią osoby obowiązkowej, nawet za bardzo. Potem, widząc, że nie mija mi chęć płakania, postanowiłam spotkać się z tobą. Przepraszam, że ci przeszkadzam i się naprzykrzam. Jesteś jedyną osobą w firmie, której mogę zaufać. Sprawiasz wrażenie tak dobrego, tak wyrozumiałego, w dobrym sensie tak mało męskiego. Nie wiesz, jak tego potrzebowałam, ramienia, na którym mogłabym oprzeć głowę i do woli się wypłakać. Gdyby mój mąż nie przebywał na jednym z tych swoich kursów, może pomyślałabym, żeby poprosić go o pomoc, chociaż on niezbyt nadaje się do spraw uczuciowych. Nie byłabym w stanie znieść samotnie wszystkich tych godzin. – Bardzo dobrze cię rozumiem… – szepcze Alberto. – Jeśli chcesz – kontynuuje Ángela – możemy potem pójść do mnie. Dobrze mi zrobi, jak się zrelaksuję. Seks działa jak potężny antydepresant, jeśli umie się go dobrze użyć. Jak sałatę, myśli Alberto, mówiąc tymczasem: – Zgoda, lecz tym razem niech to będzie u mnie. – Już kiedy cię poznałam, Alberto, wydałeś mi się bardzo dobrą osobą. To była pierwsza rzecz, jaką pomyślałam: to facet dobry z kościami. Nie wiesz, jak ci jestem wdzięczna za to, co dla mnie robisz. Dzisiaj potrzebuję, żeby ktoś mnie rozpieszczał. Słowa Ángeli przerywa muzyka z Jeziora łabędziego Czajkowskiego. Ángela patrzy na ekran komórki i informuje Alberta: – To mój mąż. Zawsze dzwoni do mnie o tej porze, gdy jest poza domem. Intuicja jej nie zawodzi.
– Cześć, Epi, aniołku – wita się, nim zagłębia się w okolicznościową rozmowę. – W restauracji, jem kolację z kolegą z pracy. Potem idziemy do niego. A ty? Jak tam idzie ci z kursem? Alberto nie może zaradzić temu, że jego myśli ulatują, kiedy obserwuje Ángelę. Jakże lubi tych nieszczęsnych mężów, którzy zawsze są w podróży. Na samą myśl o obudzeniu się z letargu jego penis doświadcza nowego wzburzenia. Alberto dokłada wszelkich starań, bacząc na wszystko, co go otacza, by gesty go nie zdradziły. W duszy pragnie, by jak najszybciej zakończyła się ta nienawistna scena przejścia do naprawdę dobrego zakończenia.
Po co komu Unamuno Profesor uniwersytetu Epicteto Morrón Villanueva, profesor tytularny na Wydziale Literatury Hiszpańskiej Uniwersytetu Autonomicznego, koncentruje się na kunsztownym ssaniu sutka nieznajomej, która zagadnęła go po zakończeniu wykładu na temat „Aspektów ornitologicznych i lotnych u Miguela de Unamuna” podczas kursu zorganizowanego w Toledo przez Uniwersytet Kastylii-La Manchy. Dziewczyna leży naga na wąskim łóżku w jedynce nędznego hostelu, gdzie organizatorzy lokują wykładowców, stojącym równolegle do grubych zasłon, które zaciągnęli, nie po to, żeby ich nie widziano, lecz po to, żeby nie widzieć nieistniejącego krajobrazu. Profesor Morrón klęka obok pryczy i patrzy na kobietę od dołu, jakby stwórca obserwował właśnie ukończoną istotę, w pozycji nieco przypominającej religijne uwielbienie. Wyciąga szyję, aż trzeszczą mu kręgi, by dosięgnąć sutka, który ona mu oferuje. Gdyby ktoś zapytał go w tej chwili, jak do tego doszło, jak ta olśniewająca kobieta znalazła się w jego łóżku, profesor stwierdziłby, że nie ma bladego pojęcia. Zwykle dzieje się tak, że po zakończeniu wystąpienia na jednym z tych kursów dla specjalistów, tak licznych na hiszpańskich uniwersytetach, do wyczerpanego wykładowcy podchodzi kilku uczestników. Normalną rzeczą jest, że wyrażają podziw dla postaci mówcy czy przedstawionego tematu, bądź też dręczą go swoimi wątpliwościami, mogącymi z kolei objawiać się pytaniami lub innymi bzdurami. Profesor Morrón nie ma dobrze ustalonego przeciętnego modelu tych gamoni, którzy nie pozwalają odejść temu, kto już od pewnego
czasu tego pragnie, lecz powiedziałby, że zwykle są to doktorantki lub profesorowie innych specjalności, pragnący poszerzyć pole swojej naukowej działalności. W żadnym razie nie jest zwykłą rzeczą napotkanie podczas tych sesji takich kobiet jak Mónica, otwarcie podziwiających jego pracę, zdolnych przebyć setki kilometrów tylko po to, by usiąść wśród znudzonych studentów filologii hiszpańskiej, i które poza tym niczego nie udają, pragnąc jedynie rozkoszować się wykładem, a może też wiedzą kogoś, kto go wygłasza, gdyż od pewnego już czasu postanowiły czerpać z życia tylko pewne dobra. Profesorowi Morrónowi wydaje się po prostu cudem, że wśród tych dóbr życia, dla kogoś takiego jak Mónica, znajduje się żywe zainteresowanie Miguela de Unamuna skrzydlatymi stworzeniami. Nie zastanawiał się zatem dwa razy nad zaproszeniem jej do wypicia czegoś w barze przy placyku, co ułatwiło mu odrzucenie litościwym kłamstwem zaproszenia na kolację z organizatorami. – Proszę mi wybaczyć, pani profesor – powiedział dyrektorce kursu – lecz nagłe pojawienie się starej znajomej zmusza mnie do zmiany planów na ten wieczór. Zobaczymy się jutro rano przy okrągłym stole. I już na placyku profesor Morrón zainteresował się opowieścią swej niespodziewanej wielbicielki. – Od dawna datuje się u pani zamiłowanie do Unamuna? – zapytał ją. Poruszyła go szczerość Móniki, której towarzyszył zachwycający uśmiech. – Od niedawna. Dopiero od chwili, gdy zostałam wdową, mogę w pełni oddawać się swoim zamiłowaniom. Jestem nowicjuszką, analfabetką, która jedynie ma aspiracje uczenia się od takich ludzi jak pan. – Ależ, niech się pani nie osądza ze zbytnią surowością – odparł, odpowiadając uśmiechem na jej śmiech. – Ani nie osądza takich jak ja ze zbytnią przychylnością. Zjedli kolację w restauracyjce odległej stamtąd o kilka kroków. Carpaccio z renifera i delikatne kalmary we własnym atramencie, wszystko zakropione znakomitym winem z Ribera de Duero i przy dźwiękach dyskretnej muzyki z piosenkami Beatlesów w tle. To podczas przerwy między daniami Epicteto po raz pierwszy dostrzegł możliwość spędzenia godnej zapamiętania nocy. W jego przypadku godną zapamiętania jest możliwość
uprawiania miłości z nieznajomą, coś, co nie przydarza się mu od czasów studenckich, wcale nie świetnych ani romantycznych. I nawet wtedy nie miało to wielkiej wartości, gdyż w owych czasach większość koleżanek odczuwała taką samą jak on potrzebę, a cielesność wśród rzeszy studentów była czymś częstszym, niż podejrzewał czy chciał zaaprobować. Dzisiaj jest inaczej. W dojrzałym wieku nie mógł oczekiwać takiej okazji, toteż sili się na uwodzicielskie maniery, których, jako takich, nauczył się z kinowego ekranu. Ona sprawia jednak wrażenie chętnej, toteż jego wysiłek nie okazuje się za bardzo konieczny. Przed deserem już go zapytała, czy przypadkiem w hostelu, gdzie mieszkają wykładowcy, nie ma wolnych miejsc. On z wielką skwapliwością dzwoni do hostelu i przeprowadza dość krótką wymianę pytań i odpowiedzi z nocnym stróżem, gburowatym osobnikiem, który odpowiada mu tak, jak podejrzewał: że w tych dniach z powodu kursu mają komplet gości. Udając ubolewanie, przekazuje wiadomość towarzyszce, na co ona szybko reaguje komentarzami na temat swej postrzelonej głowy i pośpiechu, z jakim podjęła decyzję o podróży aż tutaj, gdy tylko dowiedziała się o jego udziale w programie kursu i stwierdziła, że nadal są wolne miejsca. – Nieważne – dodaje zdecydowanie. – Nie pierwszy raz prześpię się w samochodzie. Gdyby Mónica wypowiedziała to zdanie w dniu pogrzebu Samuela lub w jakimkolwiek innym czasie w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nikt by jej nie uwierzył. Jej wygląd po prostu nie pasuje do kobiety zdolnej w niesprzyjających okolicznościach do spędzenia nocy w samochodzie. Jednak gdy jest przebrana za studentkę, jej stwierdzenie wydaje się prawdopodobne. Mónica przybyła tutaj wciśnięta w swoje stare dżinsy, w sportowych butach i nieco za luźnym czarnym T-shircie. Zrezygnowała z biżuterii i innych kosztownych błyskotek, wybierając do uszu srebrne kółka. Ta Mónica istotnie sprawia wrażenie zdolnej do spędzenia nocy gdziekolwiek, nawet w pokoju Epicteta, który, oczywiście, jest tak gotowy zaproponować to drugie, jak nie dopuścić do pierwszego. – Nie, nie, w żadnym razie – stwierdza z taką samą gwałtownością, z jaką wcześniej mówił o wybitnie symbolicznej wartości rzeczy lotnych w pewnych wierszach mistrza z Salamanki. – Przenocuje pani w moim pokoju. Ja będę spał w samochodzie. Mónica zdecydowanie odmawia. – I mam pozwolić, żeby jutro zasiadł pan przy okrągłym stole bez odpowiedniego
wypoczynku? Nie mogłabym tego zrobić – mówi – to zbytnia odpowiedzialność. Chociaż jest pan bardzo miły. – Więc niech pani zostanie na noc w moim pokoju. Poprosimy o dodatkowe łóżko i na zmianę będziemy korzystać z prysznica, którego kabina, przestrzegam panią, jest bardzo wąska. W obliczu tej nowej propozycji, która tak dobrze sprzyja jej celom, Mónica nie odpowiada i pozwala, żeby to rozmówca zrobił wszystko. – Jeśli jednak pani woli, i mimo niewielkiego prawdopodobieństwa powodzenia o tak późnej porze, zawsze możemy spróbować znaleźć pani lokum gdzie indziej. Niedaleko znajduje się zajazd turystyczny. – Nie mogę sobie na to pozwolić – stwierdza Mónica, patrząc mu prosto w oczy i po raz pierwszy chwytając za rękę. – Oczywiście, jeśli nie sprawię panu zbytniego kłopotu. – Kłopotu? – parska profesor, unosząc rękę, by poprosić o rachunek. – Móniko, jest pani darem. Niespodziewanym darem. Pierwszy pocałunek, który zainicjowała Mónica, a który ma miejsce w windzie, rozpoczyna ów cud widziany jedynie w pewnych filmach klasycznej produkcji: przestają zwracać się do siebie pan, pani i mówią sobie per ty. Ona idzie do łazienki, bierze prysznic, stojąc w ciasnym baseniku i wychodzi naga, pachnąc lawendą i jaśminem. W tym wszystkim profesor literatury widzi pewne reminiscencje ze świata fikcji, któremu tyle godzin poświęcił w życiu. Zaciąga zasłony, kiedy ona kładzie się na łóżku, i szybko klęka obok ciała bogini, by adorować ją, jak jej się to należy. Mónica zamyka oczy i rozkoszuje się sytuacją, która staje się znacznie przyjemniejsza, niż sobie wyobrażała, planując ją w chłodzie swojego ogromnego mieszkania. Profesor nie okazał się mumią pachnącą kamforą, ale zachwycającym człowieczkiem o takich samych potrzebach jak wszyscy inni mężczyźni, lecz ze znacznie większym taktem w chwili ich wyrażania. Każda kobieta, w tym własna żona, uznałaby go za powściągliwego, u niej jednak wzbudza niesłychaną czułość. Przez chwilę, kiedy ustami o cienkich wargach profesor tytularny dziewiętnasto-i dwudziestowiecznej literatury hiszpańskiej ssie jej prawy sutek, czuje dla niego litość i myśli o zaniechaniu swoich planów. Niemniej wystarcza jej jedno zdanie, by zapomniała o litości i przypomniała sobie, co ją tutaj sprowadziło. Zdanie wypowiada on, przerywając
pieszczoty: – Przepraszam, muszę zadzwonić do żony. To, co sprowadziło ją aż tutaj, niczym błyskawica przelatuje jej wściekle przed oczyma, chociaż zamyka je i udaje senną: zemsta.
Interruptus – Biedaczek, ma zmęczony głos. Te wysoko specjalistyczne kursy są straszne – mówi Ángela po skończeniu rozmowy. Alberto niczego nie rozumie i robi odpowiednią minę. – Mój mąż jest profesorem uniwersyteckim. Teraz przebywa na kursie w Toledo. Całodzienne maratony. Kiedy wraca do domu, pada z nóg. – Profesorem czego? – Dziewiętnastego i dwudziestego. Alberto rzuca coś i wzrusza ramionami. – Przepraszam. Literatury hiszpańskiej dziewiętnastego i dwudziestego wieku. – Och, cholera. Są ludzie, którzy to studiują? – Tak sądzę. I to sporo. Jest coraz więcej chętnych. Z jego miny można by wywnioskować, że Alberto kwestionuje gusta studentów. Potrafi jednak być rozsądny. – Dlatego nie ma już energii na inne rzeczy. Nauka zabrała mu wszystko. Alberto przytakuje. Ángela skubie następny liść sałaty. – Idziemy? – proponuje. Proszą o kawę i rachunek. Ángela sprawia wrażenie ożywionej perspektywą kontynuowania lekcji wschodniego erotyzmu. – Ostatnio poczyniłam wielkie postępy – wyjaśnia mu już na ulicy. – Na przykład przed kilkoma dniami, kiedy oglądałam w telewizji program Sáncheza Dragó, miałam trwający pięć godzin orgazm bez żadnego rodzaju fizycznej stymulacji. Takie samo przedstawienie jak poprzednim razem rozpoczyna się zaraz po
przekroczeniu progu mieszkania: – Muszę się przygotować. Gdzie jest łazienka? Wychodząc z niej: – Masz świece? Widząc łóżko: – Masz coś przeciw temu, żebyśmy położyli materac na ziemi? Sprawdzając kompakty: – Nigdy nie kupujesz muzyki relaksacyjnej? Przed rozebraniem się: – Pożyczysz mi do ubrania coś obszernego i długiego? Kładąc się: – Nie masz przypadkiem kadzidła? Już leżąc: – Możesz trochę przyciemnić światło? Patrząc na sufit z rozmarzoną miną: – Nie zapaliłbyś sobie skręta? Muszą zadowolić się kilkoma sporymi łykami ginu, lecz chyba nie sprawia to Ángeli różnicy. Alberto się rozbiera, kładzie obok niej i wykorzystuje być może skutki alkoholu, żeby zaproponować jej, choćby na jedną noc, powrót do tradycji zachodniej. – W końcu, kobieto, jest to nasza tradycja i nie może być taka zła – mówi, żeby ją przekonać. – Ani dobra – stwierdza ona i wydaje się, że na pancerzu jej przekonań nie da się dokonać choćby drobnej rysy. Jednak po upływie kilku minut rzuca: – Od bardzo dawna tego nie praktykuję. Ale chyba nic się nie stanie, jeśli zrobię to ten jeden raz. Alberto nie zastanawia się dłużej i nie pozwalając, by zmieniła zdanie, rzuca się na nią.
Ángela wydaje cichy krzyk przerażenia, który on ucisza długim pocałunkiem w usta. Aby jeszcze bardziej ją powstrzymać, drugą rękę unosi do jej karku, gdzie wsuwa ją w jej średniej długości włosy, po czym przyciska jej głowę do swojej. Każda dziewczyna powiedziałaby, że ten pierwszy pocałunek, albo gin, wywołał u Ángeli narkotyczny skutek. W następstwie tego pozwala mu się ponieść, a on kieruje nią jak lalką: zdejmuje z niej luźny T-shirt, który dał jej wcześniej, spina jej włosy klamerką do prania, żeby nie przeszkadzały, i tak ją odwraca, żeby mieć dostęp do jej pleców i pupy, podczas gdy jej głowa dobrowolnie zagłębia się w poduszkę. Prosi ją na ucho, żeby rozłożyła nogi, a ona robi to bez protestu, chociaż szepce coś, czego on nie rozumie (w rzeczywistości, zachwycona sytuacją, mruczy: „To takie genitalne…”). Finałowy manewr Alberta polega na rozdzieleniu jej pośladków i poszukaniu skarbów tam, gdzie, jak wie, może je znaleźć. Ledwie musnął palcami jej odbyt, kiedy ona wydaje przeciągły i słaby jęk, jak jakieś zwierzątko, unosi głowę i patrzy na niego sennymi oczami. Jednak to spojrzenie poddania trwa bardzo krótko, zaledwie ułamki sekundy. Zaraz zainteresowanie Ángeli kieruje się w stronę odległego punktu pokoju, oczy robią się jej wielkie jak spodki, a zwierzęcy jęk przeradza się w krzyk paniki, po którym następuje nagły skok, sprawiający, że siada na łóżku, bardziej rozbudzona niż kiedykolwiek w życiu. – Paulina! – krzyczy. Alberto również się zrywa. – Właśnie zobaczyłam Paulinę. Przez lustro – mówi wyraźnie roztrzęsiona Ángela. Wskazuje na trzydrzwiową szafę, w której lustrach odbija się część pokoju. – Siedziała na fotelu bujanym. Uśmiechała się – dodaje. W owej chwili w komórce Alberta rozbrzmiewa „Pretty Woman”. – Słucham, Móniko. – Coś przerywam? – Nie zadawaj głupich pytań. Gdzie jesteś? – Na szosie, niemal trzysta kilometrów od domu. Nudziłam się i pomyślałam, że mogłabym chwilę z tobą porozmawiać, jeśli ci nie przeszkadzam. – Nigdy mi nie przeszkadzasz, moja śliczna.
Zemsta (2) Powinna była go ostrzec, myśli Epicteto Morrón w samotności pokoiku w toledańskim hostelu. Logika rzeczy zwykle jest bardziej złożona, bardziej makiawelistyczna. Gdyby bystre i piękne kobiety chodziły po świecie, sypiając z profesorami literatury, wszyscy chcieliby być profesorami literatury. Gdyby przespanie się z taką kobietą jak Mónica było równie łatwe, świat byłby przyjemniejszym miejscem, mężczyźni istotami mniej krnąbrnymi, a szczęście dobrem w zasięgu wszystkich ludzi. Niestety sprawy tak się nie mają. Epicteto to wie, wiedział to, zanim obecność Móniki całkowicie go oszołomiła i kazała mu uwierzyć w to, w co rozum nigdy by nie uwierzył. Teraz, sam w pokoju, patrząc na światła poruszające się po suficie jak ryby w akwarium, czuje się, jakby przeżył miraż. Piękny miraż, który, gdy trwał, dostarczył mu intensywnej przyjemności, lecz z którego się ocknął z ostrym bólem, jak kolka czy wrzód. Nie przedstawimy szczegółów miłosnej sceny, jaką odegrali Epicteto i Mónica na pryczy szerokości dziewięćdziesięciu centymetrów i długości stu osiemdziesięciu. Odnotujemy jedynie, że w rezultacie Epictetowi pozostało lekkie pieczenie odbytu i ogólne poczucie zadowolenia przypominające to, jakie odczuwa heroinista będący pod wpływem narkotyku. Dla Móniki sprawa była mniej godna zapamiętania, lecz musiała przyznać, rozważając ów przypadek, że nie ma wdzięczniejszego kochanka od takiego, co od zbyt długiego czasu skupia się na innych sprawach lub ogólnie żywiącego przekonanie, iż nie jest zbyt błyskotliwy w pozycji horyzontalnej. W przypadku Epicteta zachodzą obie okoliczności, a Mónica, będąc kobietą inteligentną, umiała dobrze rozegrać tę sytuację. Aczkolwiek podczas znużenia po stosunku, owej chwili, którą większość ludzi wykorzystuje do zwierzeń, pomrukiwań, na papierosa czy skomentowanie zabawy, ona uruchamia bombę zegarową: – Wiesz, że główną przyczyną kobiecej niewierności jest zemsta? On oczywiście bierze jej słowa na poważnie, przecież nie ma powodów, by tego nie robić. – Cóż, nie. Szczerze mówiąc, nie znałem tego faktu. Wydaje mi się osobliwy. – Chociaż, pod względem technicznym, ja nie zdradzam męża. – Oczywiście, kobieto, twoje wdowieństwo uwalnia cię od wszelkiej winy.
– W rzeczywistości nie, Epicteto. Nie jestem całkiem niewinna. Chciałam przespać się z tobą, nawet nim cię poznałam. Tak brzmi zdanie, które sprawia, że czar pryska. Zdanie zmuszające bezbarwnego profesora do przyznania, że to nie jego zasługi, naukowe czy osobiste, przyciągnęły Monikę aż na jego wąskie łóżko. Zmuszające go do ujrzenia rzeczywistej kobiety, która dotrzymuje mu towarzystwa, a nie takiej, którą chciał wymyślić. Co też kończy się masakrą, gdyż kiedy mężczyźni dokładają starań, by ujrzeć kobiety takimi, jakie są, w rzeczywistości przestają w ogóle je widzieć. – Przykro mi, lecz obawiam się, iż nic nie rozumiem – mówi półgłosem Epicteto, ogarnięty nagłym poczuciem porzucenia. Mónica spogląda na zegarek i dokonuje obliczeń. Dopiąwszy celu, może wracać do domu. Zawsze lubiła prowadzić samochód nocą, a jeśli teraz wyruszy, może dotrzeć przed świtem. Nie zastanawia się nad tym dwa razy. Wkładając ubranie, kończy to, co rozpoczęła, i mówi Epictetowi o Samuelu, o Ángeli, o rzekomych partiach zmarłego w padla, o mieszkaniu, gdzie odbywał przypadkowe spotkania z kobietami wszelkiego rodzaju – ponownie wspomina panią Morrón – a nawet o wibratorach, jakie znalazła w szafie podczas niedawnej wizyty w tymże mieszkaniu. Stara się nie pominąć żadnego szczegółu, w przekonaniu, że jej słuchacz dobrze to notuje i będzie umiał przekazać jedynej osobie, która tak naprawdę od początku znajdowała się na jej celowniku: Ángeli. – Cóż, jestem oszołomiony, naprawdę – tylko tyle jest zdolny wymamrotać Epicteto, zanim pozwoli Mónice wyjść w ten sam sposób, w jaki można pozwolić poruszać się gwiazdom czy płynąć godzinom. Nie ma pocałunku na pożegnanie, gdyż nie miałby sensu. Tylko pocieszające zdanie, nim zamkną się drzwi: – Bardzo miło spędziłam czas, Epictecie. Powtórzymy to, gdy tylko zechcesz. Wystarcza, by mimo wszystko poczuć się umiarkowanie zadowolonym.
Objawienia Ángela przeżywa pełną mistyczną ekstazę obok bujanego fotela, gdzie rzekomo miał się właśnie pojawić duch Pauliny.
– Ślicznie wyglądała w czerwonej minisukience. Wydaje mi się, że w tej samej, którą miała na sobie, kiedy zmarła. To znaczy, kiedy ją zamordowano. Alberto nie znajduje niczego, co mógłby dodać. – Sprawiała wrażenie zadowolonej – kontynuuje Ángela. – I bardzo spokojnej. Uśmiechała się. Włosy jej błyszczały, jakby dopiero co je umyła. I miała coś w ręku. Coś okrągłego. Może pomarańczę. – Ángela zda się z wielkim trudem o czymś rozmyślać. – Zmarli wracają, ponieważ chcą nam coś powiedzieć. Także Pau zjawia się, by wyjawić nam imię swojego zabójcy. Ostatnie zdanie wypowiedziała z intensywnym błyskiem w oku. Alberto zaczyna myśleć, że nie doceniał dyrektorki zasobów ludzkich: nie ma do czynienia z dziwną dziewczyną, która lubi bzykać się, komplikując sobie życie; ma do czynienia z całkowicie niezrównoważoną psychicznie kobietą, która w cudzych domach widzi zmarłych jedzących pomarańcze. Stara się jej przemówić do rozsądku: – Strata Pauliny była ciężkim ciosem, lecz nie możesz pozwolić, by odcisnęła na tobie takie piętno. To bardzo dla ciebie niedobre. Teraz Ángela spogląda na niego pustymi oczyma, wilgotnymi, wytrzeszczonymi. Rzuca mu spojrzenie, przez które każdy straciłby spokój. Na szczęście Alberto się nie lęka. – Nie wierzysz mi? Sądzisz, że jej nie widziałam? Jak myślisz, co robię? Kłamię? – Nie, kobieto, nie przekręcaj moich słów. Mówię ci tylko, że ból może nas wytrącić z równowagi. Wybrał niewłaściwe słowo. Zdał sobie z tego sprawę, nawet nim skończył zdanie. – Wytrącić z równowagi? Uważasz, że jestem niezrównoważona? Była tutaj, na twoim bujaku. Gdybym ośmieliła się usiąść na nim, pokazałabym ci, w jakiej pozycji. Wyraźnie ją widziałam w lustrze szafy. Miała na sobie czerwoną sukienkę i jadła pomarańczę. I była doskonale widoczna. Myślisz, że to wszystko można sobie wyobrazić, ot, tak sobie? Dawno już Alberto przestał lekceważyć możliwości kobiecej inwencji, lecz teraz nie pora o tym mówić. – Ángelo, mówisz o osobie zmarłej w zeszłym tygodniu.
– Zamordowanej – uściśla ona. – Na to samo wychodzi. Mówisz o osobie nieżyjącej. Nie mogła siedzieć przed chwilą na moim bujaku, tym bardziej jedząc pomarańczę. Zdajesz sobie sprawę, że to absurd? – Nie wydaje mi się to tak absurdalne. Może ma nam coś do powiedzenia. A może pomarańcza coś symbolizuje. Ja wierzę w takie rzeczy. Zdaję sobie sprawę, że ty nie. To, czego nie widać, także istnieje, wiesz? Problem w tym, że bardzo niewielu ludzi gotowych jest to pojąć. Tak, oczywiście, myśli Alberto, istnieje schizofrenia, paranoja, mania prześladowcza, delirium, psychoza, a nawet bezsenność. W te nieliczne niewidzialne rzeczy wierzy. Pozostałe są poronionymi wytworami fikcji. A fikcja, zwłaszcza gdy myli się ją z rzeczywistością, może okazać się zgubna. Stojąc obok szafy, Ángela głaszcze fotel bujany, jakby znajdowała się wiele kilometrów stamtąd. Myśli na głos, szepcząc: – Byłoby logiczne, gdyby Paulina chciała przekazać nam imię swego zabójcy, a może nawet jakieś dotyczące go fakty, żebyśmy mogli ją pomścić. W takim przypadku jak jej, byłoby to aż nadto usprawiedliwione. Nie wiem wiele o takich sprawach, lecz wydaje mi się to najbardziej prawdopodobne. Jutro zatelefonuję do pewnej przyjaciółki, medium, żeby mi udzieliła jakiejś rady. Alberto zastanawia się, dlaczego generalizuje. Nie mogąc znaleźć odpowiedzi, jak i przejąć kontroli nad sytuacją, postanawia wziąć prysznic. Zachowywać się tak, jakby było mu obojętne, czy Ángela tam jest, czy jest zjawą. – Może istnieje jakiś sposób wezwania jej ducha do powrotu… Nie mam pojęcia, dlaczego odszedł, mimo że z taką przyjemnością go ujrzałam… A może telefon go odstraszył. Nie wiem, jaki jest związek między duchami a nowymi technologiami – nadal szepcze Ángela. Ponownie wdziewa obszerny T-shirt i biegnie szukać świec, które Alberto wygrzebał z dna szuflady, żeby stworzyć przy łóżku odpowiedni nastrój. Rozstawia je wokół bujaka, tym jednym gestem przemieniając go w przedmiot kultu. Po czym siada przed ołtarzykiem w jednej z tych pozycji, jakie ludzie Wschodu przyjmują do medytacji, zamyka oczy i nieco głośniej mówi:
– Paulino, jeśli jesteś tutaj, ukaż się. Pod strumieniem letniej wody Albertowi ukazuje się jedynie własny penis zmarszczony z frustracji.
Dżungla lady Chatterley Cudzołóstwo jest bardzo konwencjonalną formą wzniesienia się ponad konwencję. Powiedział to Vladimir Nabokov, autor Lolity, mówiąc o Madame Bovary Flauberta. W samotności swojego pokoju profesor Epicteto Morrón rozważa przypadek zgodnie z kazuistyką, którą zna najlepiej. Historia literatury usiana jest znudzonymi mężczyznami którzy pchali swe żony w ramiona chętnych kochanków. Nie musi długo myśleć, żeby przypomnieć sobie wysiłki Flauberta, wsiadającego raz na tydzień do pociągu niedawno zbudowanej linii kolejowej łączącej Rouen z Paryżem, żeby spotkać się z wiarołomną Louise Colet i stawić czoło jej wymówkom. Jej nie wystarczały te krótkie i periodyczne spotkania. Kobietom często nie wystarczają. Epicteto nie rozumie i wie, że w sekrecie Flaubert podałby mu tego powód, dlaczego to oni, mężczyźni, cieszą się sławą wybitnie niezadowolonych, podczas gdy często prawda jest tak odmienna. Przypomina sobie, jak dużą przyjemność odczuwał, przygotowując wykład na temat tego, jak rozbudowa kolei sprzyjała cudzołóstwu wśród europejskich intelektualistów. Za kilka lat w identyczny sposób można będzie mówić o telefonii. Kiedy jednak zastanawia się szczególnie nad swoim przypadkiem, natychmiast przychodzi mu do głowy Konstancja Chatterley, dwudziestotrzyletnia dziewczyna poślubiona wojennemu kalece, tak potrzebująca cielesnego kontaktu, że szuka go u krzepkiego gajowego z posiadłości męża, który, zapewniwszy jej wiele orgazmów, jak się zdaje bardzo zadowalających, w mroku swej chaty odbywa z nią stosunek analny. Epicteto pyta teraz siebie, czy jego żona, znacznie od niego młodsza, nie jest od pewnego czasu cichą lady Chatterley. Im dłużej rozważa zbiegi okoliczności, tym bardziej się niepokoi: także Ángela, jak bohaterka powieści Lawrence’a, wyszła za niego, poznawszy uprzednio seks z różnymi nastoletnimi i uniwersyteckimi kochankami. Z kolei on, mimo że wyznanie tego przyprawia go o rumieniec wstydu, dożył do małżeństwa jako całkowicie niedoświadczony prawiczek. W rzeczywistości nie stało się tak z braku okazji, gdyż, jeśli się nad tym zastanowić, profesor mógł znaleźć w swej przeszłości ślad pewnej niewiasty, z
którą osiągnięcie cielesnego złączenia byłoby możliwe. W jego przypadku był to całkowity brak zainteresowania. Zwykł mawiać, przy nielicznych okazjach, kiedy w ogóle o tym myślał, że wysiłek wymagany przy jakimkolwiek fizycznym czynie nie jest równoważony uzyskaną korzyścią. To samo z pewnością uważał Geoffrey Chatterley, co Epicteto stwierdził, analizując postać tego przyzwalającego męża, a tym samym rogacza bez prawa do czegokolwiek. Chatterley został okaleczony na wojnie, był sparaliżowany od pasa w dół, oczywiście, lecz znawcy literatury – a on mienił się jednym z najlepszych – zwykle zgodnie przyznawali, że jego niemoc była przede wszystkim symboliczna, a wspierali swą tezę pewnymi artykułami napisanymi przez autora w obronie dzieła, kiedy całe przyzwoite społeczeństwo Anglii oskarżało go o obsceniczność i pornografię. Jak często się dzieje z wieloma ekspertami od tego rodzaju kwestii, profesor odnosi teraz wrażenie, że znacznie lepiej zna Konstancję Chatterley niż własną żonę. Dlatego też przywołuje w pamięci różne fragmenty powieści, by własnej historii nadać nieco spójności. Przypomina sobie na przykład krótką rozmowę, jaka ma miejsce po dosadnej scenie seksu w chacie gajowego. Konstancja i jej krzepki kochanek przeżywają właśnie wspólny orgazm – cud, o którym Epicteto nie ma żadnej wiedzy poza tą zaczerpniętą z tej i jakiejś innej powieści – i gajowy poczuwa się do udzielenia wyjaśnień w tym względzie. Wtedy właśnie mówi coś, co profesor uznaje teraz za wyrok: „Wiele par nigdy nie dochodzi w tym samym czasie. Można to poznać po ich rozgoryczonych minach”. Epicteto nigdy nie pomyślał o zanalizowaniu swej egzystencji w świetle jednej z najbardziej przez siebie przebadanych powieści. Kiedy teraz to robi, to jakby po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze swych niedociągnięć, tych, które pchnęły Ángelę do cudzołóstwa, tych samych, które uczyniły z lady Chatterley kobietę uprawiającą seks analny z gajowym. Co do seksu analnego, jeszcze jednego doświadczenia, o jakim Epicteto wie jedynie z książek, przypomina sobie teraz dość obszerny fragment powieści Lawrence’a, który lubi przytaczać raz po raz, a rozpoczynający się słowami: „Była to noc zmysłowej namiętności”. Opisane jest tutaj miłosne uniesienie o takiej intensywności, że zawiodło bohaterkę do „samego serca dżungli w niej samej”. Teraz słowa łączą się i zmawiają, by w pamięci Epicteta odwzorować ów krajobraz niemal nieokrzesanej lubieżności. Chciałby wiedzieć, czy Ángela kiedykolwiek poczuła, że dociera do samego serca dżungli w sobie samej. A ustaliwszy to, chciałby wiedzieć, z kim przeżyła takie wrażenie, ponieważ jedyne, co jest jasne dla profesora Morróna, a szczególnie po tej nocy, to fakt, że nie trwa u jego
boku dzięki żadnej z praktyk erotycznych, w jakich może uważać się za zręcznego. Podobnie jak Chatterley ma świadomość własnych ograniczeń i nawet przyjmuje cudzołóstwo żony jako własne niepowodzenie. Inna sprawa, czy jest mu to obojętne – i pod tym względem w jaskrawy sposób różni się od protagonisty powieści – albo też, czy jest gotów temu zaradzić. On nie jest inwalidą wojennym, nie porusza się na wózku ani nie potrzebuje Ángeli jedynie jako asystentki czy gospodyni. On jest gotów i postanawia, patrząc w sufit i nadal wdychając ulotne perfumy Móniki, zrobić coś, by temu zaradzić. Zamierza pomyśleć o czymś lubieżnym, o jakimś przedmiocie, słowie, pierwszej rzeczy, jaką zdoła przywieść na myśl, byle tylko była najbardziej sprośna, jaką w życiu sobie wyobraził. Ponownie pojawiają się słowa gajowego, kiedy, leżąc obok lady Chatterley, mówi jej rzeczy wykraczające poza zwykłą bezwstydność. „Jesteś świetną cipą. Najlepszą cipą, jaka została na świecie”. Epicteto nie może pomyśleć o powiedzeniu Ángeli czegoś podobnego, by nie wywołać u niej wybuchu nerwowego śmiechu. Z drugiej strony podejrzewa teraz, że wcześniej inni mówili jego żonie równie bezwstydne rzeczy, a może nawet bardziej. Musi wymyślić inną strategię. Udaje mu się odłożyć na bok Lawrence’a i przypomnieć sobie słowa Móniki, kiedy opowiadała mu o miejscu, w którym Ángela dopuściła się cudzołóstwa. O mieszkaniu opłacanym przez kochanka. Wspomniała również o asortymencie erotycznych zabawek. Wibratory w różnych rozmiarach i o różnych fakturach. Zatrzymała się przy krótkim opisie niektórych z nich, jak Epicteto myśli, w taki sam sposób, jak uczyniłby to Lawrence, dysponując w swoich czasach taką informacją. W końcu gajowy z powieści jest najdoskonalszym prototypem wibratora, jaki znany jest w naszych czasach, a także przypuszcza, że ona, Konstancja Chatterley, doskonale z niego korzystała. W swej perwersyjnej wyobraźni, chronionej przez ciemność nocy i poszukiwanie rozwiązań, Epicteto zaczyna wyobrażać sobie okrutną scenę seksu analnego w leśnej chacie z zastosowaniem urządzeń wibrujących. Przywiodłoby to do obłędu bohaterkę powieści, w owej chwili z taką uległością dającą się powieść ku fizycznej przyjemności i pozwolić przekształcić w bierny i zgodny obiekt, w znajdującą w tym przyjemność fizyczną niewolnicę. Kiedy myśli o tej scenie, zmieniając lady Chatterley w Ángelę i przez kilka sekund odgrywając zbyt wielką dla siebie rolę gajowego, wyobraża sobie, jak penetruje swoją słodką i cudzołożną żonkę jednym z tych urządzeń, których nigdy nie próbował, podczas gdy ona krzyczy z rozkoszy i osiąga, po raz pierwszy w jego ramionach, samo serce dżungli w samej sobie.
W paroksyzmie literackiego i innego uniesienia osiąga pewność, że podobne urządzenie – wibrujące, o szczodrych proporcjach, może pokryte chropowatościami – sprawiłoby wiele dobrego większości cudzołożnych heroin z dziewiętnastego stulecia. Jakże odmienna, mówi sobie, byłaby samotność młodej Any Ozores w nudnym prowincjonalnym mieście, gdzie jej mąż był prezesem sądu okręgowego, gdyby miała do dyspozycji takowe urządzenie. Jakże inny los spotkałby Annę Kareninę, gdyby mogła rozpraszać swój smutek podobnym aparacikiem o trzech prędkościach. I rozważając to, Epicteto zaczął sobie wyobrażać, że nie zaszkodziłoby to także niezwykłej Zofii, despotycznej żonie dobrotliwego Tołstoja, zaspokajającej swą próżność przemądrzałej matrony tym sprzętem domowym, wygodnie zainstalowanym pod siedmioma halkami. I
pośród
tych
rozkosznych
marzeń,
wyobrażając
sobie
te
wszystkie
dziewiętnastowieczne nimfy oddające się lubieżnej zabawie z samymi sobą, Epicteto zasypia, znacznie później niż zwykle, nie pamiętając o nastawieniu budzika w telefonie i nie podejrzewając, że następnego dnia spóźni się na spotkanie przy okrągłym stole na temat Pokolenie 27: czy znajdują się wszyscy, którzy są, i czy są wszyscy, którzy się znajdują?, na które został zaproszony.
Fotel bujany Alberto również późno się położył, zostawiając Ángelę na ziemi, przed bujanym fotelem otoczonym na wpół wypalonymi świecami. Nim zamknął oczy, zabawił się pewnymi elukubracjami. Przywołał na pamięć historię tego domowego mebla, bujanego fotela, od co najmniej dwóch pięcioleci osiadłego na mieliźnie obok szafy. Należy zauważyć, po pierwsze, że o szczęściu, jakie spotkało wspomniany mebel, w dużej mierze zadecydowały jego mierne zasługi. Wyprodukowany z niezbyt szlachetnego materiału – sosny, buka, kto tam wie – i należący do pokolenia składanych mebli, jakimi nowoczesność smaga nowe pokolenia, bujak przybył do domu jako część wiana Loreny, żony, która kupiła go nieco wcześniej, z myślą o swoim panieńskim pokoju. Już na miejscu został polakierowany i kilkakrotnie przemalowany. Podczas jednej z tych transformacji przybrał obecny kolor, raczej zmierzający w stronę wiśniowego, który tak bardzo podobał się przyszłej żonie uciekinierce. W tym sensie, myśli dyrektor marketingu przed zamknięciem oczu, bujak jest jedną z niewielu pozostałości przypominających o jej krótkim pobycie w mieszkaniu, swoistego rodzaju świadectwem, że kiedyś tu przebywała, będąc
równocześnie niemym towarzyszem jego własnego losu: losu porzuconego grata, przedmiotu, który przestał interesować właścicielkę, części przeszłości niezasługującej już nawet na wysiłek rzucenia na niego okiem po raz ostatni. Są to aż nadto wystarczające powody, by ze wszystkich sił się go pozbyć, bujaka, a także nadal bolesnego wspomnienia, coraz mniej alkoholowego, a czasami nawet beznadziejnego, jego życia z Loreną. Istnieją kobiety, które znikają ze wszystkimi przynależnościami. Zabierają nawet ostatnią kulkę waty z łazienki, nawet ostatnią fotografię, na jakiej widnieją. Bez wątpienia są bardziej litościwe niż pozostałe, ponieważ odchodzą w siną dal, zacierając wszelki ślad swojego przejścia przez twoje życie, oszczędzając ci traumy stawiania czoła trupom dawnego szczęścia wyłaniającym się ze wszystkich szaf. Są też takie, które odchodzą bez bagażu lub zaledwie z kilkoma niezbędnymi przedmiotami, zostawiając wszystko za sobą, nawet suknię ślubną, jakby nie odeszły, lecz umarły. Na szczęście Lorena należała do pierwszej grupy. Z wyjątkiem bujanego fotela, oczywiście. Kiedy wcześnie rano Ángela zadaje mu pytanie, Alberto nie ma żadnych wątpliwości. Pytanie jest jednak tak dziwne, że prosi ją, by je powtórzyła. – Podarujesz mi bujak? Ani prysznic, ani kawa nie zdołały wymazać cieni pod oczami Ángeli. – Spędziłaś tak całą noc? – Tak, ale nie miałam szczęścia – odpowiada Ángela ze smutną miną. Alberto nie wie, o czym mówi. – Paulina nie wróciła – wyjaśnia Ángela. – Chociaż jestem pewna, że wszystko jest kwestią uporu i wiary. Dlatego chcę zabrać fotel, żeby nie musieć wracać do twojego mieszkania co noc, objuczona świecami, kadzidłem i czym tam jeszcze. Alberto oczywiście we wszystkim się z nią zgadza. Kłopotliwa byłaby konieczność znoszenia co noc jej uniesień wiary. Tym bardziej że tego wieczoru zamierza zabrać Mónikę na kolację do dobrej restauracji i ma nadzieję, że spotkanie zakończy się w jego mieszkaniu. – Co mówisz? Mogę go zabrać? – Ángela powtarza pytanie. – Oczywiście, kobieto. Oddajesz mi przysługę. Zamierzałem go wyrzucić.
– To prawda, że nie jest zbyt ładny – zastanawia się na głos Ángela – ale teraz to nieważne. Prawdziwą wartością jest jego moc jako przedmiotu pośredniczącego, jest swoistą tablicą do wywoływania duchów. Pau objawia się z jego pomocą, chociaż jeszcze nie wiem, dlaczego. Może lubi fotele bujane. Alberto nie czuje się na siłach, by kontynuować tę rozmowę. Kończy się ubierać i porządkuje rzeczy w teczce, po czym siada na brzegu łóżka, by włożyć buty, ostatnia czynność, jaką codziennie wykonuje przed wyjściem do biura. – Od dawna mieszkasz sam? – pyta Ángela. Alberto udaje, że nie słyszy pytania. Nie chce udzielać wyjaśnień. Nie na temat Loreny i tych ponad ośmiu miesięcy, odkąd odeszła z innym, twierdząc, że między nimi dawno już skończyła się namiętność, i oskarżając go o niewrażliwość, gdyż jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy. Potem dowiedział się podczas pijackich zwierzeń osób tak samo jak on opuszczonych przez współmałżonki, że ten rodzaj opartej na retroakcji argumentacji jest tarczą, jakiej one zwykle używają, kiedy postanawiają zwiać z innym. Na początku wszystko było nie do zniesienia. Nie dlatego, że samotne życie domowe mu ciążyło, czy dlatego, że nie był przyzwyczajony do prasowania sobie spodni. Nie dbał o to wszystko: był mężczyzną nowoczesnym, wychowanym w idei równości, który nie użalał się, jeśli musiał chwycić za żelazko, myjkę czy łyżkę cedzakową. Jego przypadek był znacznie bardziej patetyczny i oddałby kilka lat życia, by lepiej to przetrwać: był zakochany w niej do szpiku kości, miał tysiące jeszcze nieco mglistych planów na przyszłość, które bez niej straciły wszelki sens, a nawet teraźniejszość nie miała wartości, jeśli Loreny z nim nie było. Po prostu ta dezercja z życia, jakie razem nakreślili i w którym do owej chwili nigdy nie wyobrażał sobie tylko siebie, stawała się dla niego niestrawna. Jego pierwszą reakcją było popadnięcie w banał: upił się, roztrzaskał fajansowe i porcelanowe naczynia w
mieszkaniu, wylał
łzy wściekłości
przed Samuelem
(występującym w charakterze najlepszego przyjaciela), odnowił swój repertuar obelg pod adresem kobiet, a nawet pieścił myśl o dyskretnym i bezbolesnym samobójstwie. Potem przyszły mu do głowy inne alternatywy: sprzedać mieszkanie i wyjechać gdzieś, gdzie wspomnienia nie będą go ranić. Kupić żaglówkę i opłynąć świat. Przeprowadzić się do Szwarcwaldu, nad Amazonkę, do Tybetu (była to druga faza jego rozpaczy, charakteryzująca się znacznie weselszym bredzeniem). Po upływie kilku miesięcy był w
stanie dostrzec pierwsze korzyści swojej nowej sytuacji: zużywał mniej papieru toaletowego, nie musiał wycierać kropli, jaka zawsze spada na sedes podczas oddawania moczu, mógł rozkoszować się powolną śmiercią z odwodnienia roślin (oczywiście kupionych i ustawionych tam przez Lorenę). Był to początek ostatecznego zabliźniania się rany. Po jego zakończeniu zdał sobie sprawę, że nauczył się żyć z pamięcią, coś, co wcześniej czy później wszyscy muszą zrobić. – Jeśli nie masz nic przeciwko, przyjadę dzisiaj wieczorem po fotel. Kiedy wyjdę z biura – mówi Ángela. – Lepiej jutro – odpowiada Alberto, myśląc o swoich planach na dzisiaj – o każdej porze, jaka będzie ci odpowiadać. – W porządku. Jutro. Obiecaj mi jednak, że zostawisz zapaloną przynajmniej jedną świecę. Odpowiedź dobiega do niej od drzwi. Alberto skupia uwagę na kluczach i ich brzęk miesza się z jego zaniepokojonym głosem: – Zwariowałaś czy co? Chcesz, żeby dom mi się spalił? Na szczęście nie może usłyszeć komentarza Ángeli, jaki po tym następuje, a który ona wygłasza z niewzruszoną pewnością: – Nic się nie spali. Pau chroni ten dom. – Wychodząc, zatrzaśnij za sobą drzwi – brzmi jego pożegnanie. A ona, z łazienki: – Nie martw się.
Inicjacja Otworzywszy matowe drzwi prowadzące do sklepu z zabawkami dla dorosłych, profesor Epicteto Morrón poczuł, że wnika w nieznany świat, który nie znajduje żadnych odniesień w czymkolwiek, co w życiu przeczytał. Przed nim korytarzyk spowity niebieskawym półmrokiem i ze ścianami przykuwającymi jego uwagę. W głębi, za ladą, niezbyt wysoki chłopak w obcisłej czarnej koszulce i czapce z daszkiem. W owej chwili w sklepie nie ma żadnego innego klienta, co pozwala profesorowi nieco się uspokoić. Natychmiast sądzi, że w jednej z bocznych witryn rozpoznaje przedmiot, jakiego szuka.
Jednak różnorodność i mnogość napotkanej oferty, jest czymś, czego nie przewidział. Przy niewielkiej wiedzy w tej sprawie myślał, że zrealizowanie celu będzie proste. Przyjść, poprosić o to, czego pragnie, i wyjść z paczką w rękach. Nic z tego. Na widok przedmiotów wystawionych w szklanej witrynie nie ma już bladego pojęcia, czego pragnie. Z głębi lokalu chłopak w czapce pyta, czy może mu pomóc. – Właściwie tak – odpowiada zmieszany Epicteto, przyglądając się produktom. Na jego polecenie chłopak pilnie przybiega. Pyta go, czego szuka. – Wibratora – odpowiada profesor. – Jaki chcesz? Brak informacji sprawia, że nie udziela odpowiedzi. W rzeczywistości nie zna zastosowania żadnego z urządzeń, które widzi. Reklamy na niektórych z opakowań przykuwają jego uwagę, lecz nie jest w stanie się zdecydować. – To dla chłopca czy dziewczyny? – pyta sprzedawca. – Dla żony. – Świetnie, zatem to łatwiejsze. Jak się wydaje, ta pierwsza informacja pchnęła chłopaka w stronę określonej gamy produktów. Z kieszeni spodni wyciąga klucz i otwiera witrynę. – Chcesz go w jakimś specjalnym rozmiarze? – pyta teraz. Epicteto odnosi wrażenie, jakby był poddawany niemożliwemu przesłuchaniu. – Cóż… nie… Nie wiem… W normalnym rozmiarze. – Och, w tym nie ma normalności. Zależy od tego, jaki wam się podoba. Bardzo twardy czy bardzo miękki? Epicteto czuje, że wątpliwości pulsują mu w skroniach jak gorączka. – Niech pan posłucha, nie mam w tym wielkiego doświadczenia. Będzie musiał mnie pan pokierować – wyznaje. – W porządku. Poleciłbym ci więc jeden z tych dwóch. Pokazuje mu dwa pudełka. Zewnętrzny plastik jest przezroczysty i dobrze pozwala zobaczyć zawartość. Na jednym z pudełek można przeczytać: „Wyprodukowano z żelatyny.
W dotyku praktycznie ludzki”. Z wyjątkiem koloru – intensywnie różowego – wygląda jak zwykły i przeciętny penis, nieco bardziej rozwinięty i krzepki niż jego, i oczywiście podczas erekcji. Drugi jest czarny. Na opakowaniu można przeczytać: „Wodoszczelny motor. Niemal bezgraniczna przyjemność”. Sprzedawca informuje: – Ten czarny jest z lateksu. Do obu dołączone są baterie alkaliczne. – I musi być czarny? – pyta Epicteto. Chłopak rzuca szybkie spojrzenie: – Przykro mi, ale w kolorze ciała mi się skończyły. Za trzy albo cztery dni będę miał nową dostawę. – Nieważne, wezmę ten. – Profesor decyduje się na różowy. Kilkoma szybkimi ruchami sprzedawca odkłada pudełka na swoje miejsce i zamyka witrynę. Już przed kasą fiskalną pyta, czy zapakować go na prezent. – Nie, to niepotrzebne. – Potrzebuje pan jakiegoś lubrykantu? Później Epicteto pomyśli, iż to jego rzucające się w oczy niedoświadczenie skłoniło chłopaka do zadania tego pytania. W tamtej jednak chwili wydaje się mu interesujące. – Uważa pan, że jest potrzebny? – Są bardzo praktyczne. Ja zawsze ich używam. Profesora intryguje dwuznaczność tego ostatniego zdania, którego znaczenie chciałby rozwinąć. Natychmiast decyduje się na ćwierćlitrową buteleczkę naturalnego lubrykantu „Pięć róż”. – Mnie wystarcza co najmniej na tydzień – chłopak dalej wspaniałomyślnie udziela wyjaśnień. – Oczywiście zależy to od częstotliwości, z jaką używa się sprzętu. Przed sfinalizowaniem transakcji sprzedawca informuje o pewnych zasadach konserwacji produktu: – Kiedy skończysz, nie zapomnij umyć wibratora wodą i mydłem. Tylko wodą i mydłem. Oczywiście zawsze starając się nie zamoczyć części z bateriami. Profesjonalizm chłopaka robi na Epictecie wrażenie, jego uprzejmość przy
pokazywaniu, jak zabawka funkcjonuje, jej różnych prędkości, komory, do której wkłada się baterie, i całej reszty. Kiedy jego karta kredytowa zostaje zaakceptowana, znacznie swobodniejszy już Epicteto, ze swoim zakupem w czarnej torbie, rozgląda się wokół. Na prawo od miejsca, gdzie stoi, na przyczepionej do witryny informacji sugeruje się klientom konieczność nabycia praktycznej torby do przechowywania wibratora, by móc go zawsze mieć przy sobie na wypadek nagłej konieczności. Notka jest zredagowana w formie dekalogu i Epicteto natychmiast zauważa, że jest skierowana do czytelniczek. Nosi tytuł: „Dziesięć powodów, by zawsze mieć go przy sobie”. Z uśmiechem na ustach profesor czyta poszczególne punkty: 1. Nie chce oglądać meczów piłkarskich. 2. Jego erekcja trwa tak długo, jak zechcesz. 3. Nie prosi cię, żebyś w zamian go possała… – Ha, ha, to pomysłowe… – szepcze. Kiedy Epicteto wychodzi ze sklepu, czuje, że niesie rozwiązanie wszystkich swoich problemów. W jakiś sposób ta ceremonia inicjacji zmieniła go w innego człowieka.
Preliminaria Alberto sam przed sobą się do tego nie przyznaje, ale woli spędzić noc z dala od bujanego fotela. Z tego też względu tak trafna wydaje mu się propozycja Móniki, żeby zjedli kolację w jakimś ładnym i drogim miejscu, a resztę wieczoru spędzili, sącząc leniwie wino. Jednak wybrane przez nią miejsce znajduje się bardzo blisko mieszkania przelotnych schadzek Samuela i aż nadto jest widoczne, że chce od niego wyciągnąć informacje na ten temat. – Przypuszczam, że wiedziałeś o istnieniu tego miejsca. Samuel musiał ci coś powiedzieć. Byłeś jego najlepszym przyjacielem. Prawdą jest, że Samuel za wiele mu nie mówił. Nie był typowym macho, który chełpi się swoimi triumfami z dziewczynami. Kilka wzmianek, kiedy o nich mówiono, pozwalały Albertowi być na bieżąco z ostatnimi imionami dołączonymi do listy, już wtedy ogromnej. Zamiłowanie Samuela do kobiet było niemal patologiczne, a jego energia w sprawach seksu i uwodzenia właściwsza dla mitologicznego herosa niż normalnego mężczyzny. Dlatego też lubił pełnić rolę mentora w cudzych miłosnych przygodach, zwłaszcza najlepszego przyjaciela. Nie tylko po to, by odstępować mu pewne dziewczyny, które przestały go interesować, lecz także po to, by dać mu duplikat klucza do tego tajnego
mieszkania i udzielić błogosławieństwa, by z niego korzystał według własnego uznania. – Istnieją kobiety wszelkiego rodzaju: hotelowe, mieszkaniowe i domowe. Są także samochodowe, a nawet z publicznej toalety, ale te już mnie tak bardzo nie interesują. Powiedzmy, że przeszedłem już ten etap – zwykł mawiać Samuel. Alberto nie ma tak dobrze sformułowanej teorii typologii kobiet, toteż jego potrzeby łatwiej jest zaspokoić niż potrzeby przyjaciela. Faktycznie, zadowala się jedną kobietą, która śpi u jego boku i która pomaga mu ejakulować kilka razy na tydzień. Cała reszta jest mniej lub bardziej dodatkiem. Powtórzenie pytania wyrywa Alberta z rozmyślań. – Wiedziałeś o mieszkaniu czy nie? – Tak, mówił mi o nim – przyznaje. – Nie musisz przede mną udawać. Wiem, jakim sukinsynem był mój mąż. Nie zdziwiłoby mnie również, gdybyście kiedyś razem z niego korzystali dla uprawiania seksu grupowego. – Nigdy do tego nie doszło, lecz nie będę zaprzeczał, że raz tam byłem. – Wyobrażałam to sobie. Mónica robi przerwę, żeby skosztować wina. Alberto czuje, że jej ruchy wywołują u niego skutki podobne do hipnozy. Jedyne, co nadal postrzega jasno, kiedy na nią patrzy, to fakt, że Samuel był idiotą. – Ty także masz teorię, że są kobiety dla każdego miejsca? – pyta Mónica. Alberto szeroko otwiera oczy. – Myślałeś, że tego nie wiedziałam? – Mónica wybucha śmiechem. – Widzę, że bardzo łatwo cię zaskoczyć. Na przykład ja. Nigdy nie byłam dziewczyną do samochodu, publicznej toalety czy bramy. Ogólnie mówiąc, nigdy nie byłam dziewczyną otwartych przestrzeni ani niewielkiej intymności. Najwyżej hotelu i mieszkania, chociaż w tamtych czasach Sam nie miał garsoniery. Pociąga łyk wina i mówi dalej: – Paulina, na przykład, była inna. Ona była do hotelu. Nie wiem, dlaczego nie pieprzył
jej w mieszkaniu. Ty wiesz? – Paulina była bardzo niedyskretna. – Ja powiedziałabym, że bardzo ambitna. – W każdym razie Samuel to wiedział. Nie był głupcem. Ponowny wybuch śmiechu, tym razem pełen goryczy, poprzedza słowa Móniki: – Nie, z pewnością nie. Co się tyczy kobiet, bardzo trudno było go oszukać. Przerwy czynione przez Mónikę zdają się mieć wielkie znaczenie. Tak bardzo, że jej badawcze spojrzenie, jej palce bawiące się nóżką kieliszka, budzą u Alberta szacunek. Jakby spodziewał się, że w każdej chwili może się coś wydarzyć. Nie myli się tak bardzo. – A co sądzisz o Ángeli? Ona nie jest niedyskretna? – Ángela jest upierdliwa – prycha Alberto. – Ale to ją zabierał do garsoniery. Alberto myśli, że wszystko ma swoją logikę. Ángela potrzebuje miejsca, gdzie mogłaby rozwijać swoją choreografię świec, kadzidła i strusich piór. Zbyt kłopotliwe byłoby noszenie tylu rekwizytów do hotelu. Lepsze jest miejsce, gdzie czas byłby dobrem, którym możesz dysponować do woli. – O czym myślisz? Miej jaja i powiedz mi. Alberto oczywiście ich nie ma. – Myślałem, że miał swoje powody. – Miałam nadzieję, że mi je wyjawisz. Ty także ją posuwałeś, prawda? Albo, jak sądzę, ją posuwasz. Ponownie oczy Alberta niemal wychodzą z orbit. – Dziwi cię to, jak dobrze jestem poinformowana? – Faktycznie. Bardzo mnie dziwi. Chociaż w tej sprawie nie jesteś tak dobrze poinformowana jak sądzisz. Mogę cię spytać, skąd wysnułaś to ostatnie przypuszczenie? – Jasne. Ona sama mi to powiedziała. – Znasz Ángelę?
– Od tygodnia. Chciała odegrać rolę siostry miłosierdzia. Przyszła, żeby mi opowiedzieć jakieś bzdury o wschodnich terapiach, które pomogą mi uporać się ze stratą Sama. Niewiele z tego zrozumiałam, lecz sądzę, że w zasadzie polega to na częstym pieprzeniu się. A potem ta zdzira powiedziała mi, że sypia z tobą. I że wcześniej sypiała z Samuelem. Alberto nienawidzi mówić z jedną kobietą o drugiej. Tym bardziej, jeśli musi zagłębiać się w tak intymne tematy jak te, które obecnie poruszają. Jednak w zaistniałych okolicznościach musi coś powiedzieć. – Ángela jest wariatką i nie powinno się wierzyć w każdą bzdurę, jaką opowiada. Nigdy ze mną nie spała. Co najwyżej narobiła mi chętki. Tym razem Mónica sprawia wrażenie, jakby ważyła słowa Alberta. Ma nieprzeniknioną minę Mony Lisy, lecz tym razem uśmiech zda się walczyć o zwycięstwo. Nagle rzuca niespodziewane pytanie: – Chciałbyś spędzić ze mną noc w garsonierze? – Chciałbym spędzić z tobą noc gdziekolwiek, przecież wiesz. – Nie o tym mówię. – Bez względu na to, o czym mówisz, odpowiedź brzmi tak. – Zachwycają mnie łatwi mężczyźni. Zapłać rachunek.
Noc Leżąc już w łóżku przy zgaszonym świetle, Epicteto wdycha intensywny kadzidlany zapach docierający z pokoju gościnnego. Zmieszany ze słodkawym aromatem płynu do kąpieli, jaki rozsiewa świeżo umyta skóra Ángeli, uderza mu do głowy. Kilkakrotnie oddycha głęboko dla zwielokrotnienia efektu, cały czas leżąc twarzą do góry, z dłońmi opartymi na materacu, z wyciągniętymi nogami i ramionami i z głową spoczywającą na jednym z tych kwadratowych jaśków używanych jako dodatki do poduszek. Epicteto uśmiecha się ze szczęścia, a jego szeroko otwarte, śmiałe oczy badają mrok, który byłby całkowity, gdyby nie blask świec rozstawionych przez żonę wokół starego bujanego fotela, sprzętu, jakiego w domu wcześniej nigdy nie widział. W rzeczywistości pokojem gościnnym nazywają pomieszczenie używane jedynie do
przechowywania ubrań oraz gratów i robią to tylko dlatego, że za podwójnymi skrzydłami drzwi kurzy się składane, nigdy nieużywane łóżko, kupione z założeniem, iż pewnego dnia może pojawić się krewniak potrzebujący gościny. Ale oni nie zapraszają rodziny ani nie mają najmniejszego zamiaru tego robić. Dla każdej normalnej pary ten ustronny pokój, o kilka kroków od ich własnego, byłby przeznaczony dla przyszłego dziecka, lecz ich także potomstwo nie pozbawia snu, na razie. W ten sposób prócz szafy z wieszakami, bieliźniarki i półek pełnych butów i papieru w tym pokoju nikt nigdy nie zagościł z wyjątkiem drewnianego bujaka, zużytego i brzydkiego, wokół którego Ángela zbudowała domowy ołtarzyk. Przez długą chwilę Epicteto leży nieruchomo, sprawdzając w głowie swój plan. Aby go zrealizować, musi poczekać, aż oddech żony stanie się równy i głęboki. Będzie to znaczyło, że śpi mocno, i wyznaczało początek jego skrytego i niespodziewanego ataku. Kiedy nadchodzi ta chwila, Epicteto ostrożnie odsuwa pościel i kołdrę, ze zwinnością gada zsuwa z łóżka jedną nogę, następnie drugą i sięga do pantofli, jak zwykle równo ustawionych na dywaniku. Idąc bezszelestnie, kieruje się teraz do łazienki, gdzie uwalnia się z piżamy, a przy okazji sztafiruje się, sięgając po butelkę wody kolońskiej, grzebień, a nawet dezodorant w kulce, któremu pozostaje wierny od dwudziestu lat. Po czym wraca do bazy operacyjnej, lecz w tym celu przechodzi przed bujakiem, przemienionym w obiekt kultu, i stwierdza, że wszystko jest na swoim miejscu, a stosy starych gazet nie zapaliły się od świec. Także żona śpi niezmąconym snem. Można by nawet powiedzieć, iż jest teraz głębszy niż wcześniej, gdyż długie oddechy osiągają pułap pomrukiwania, nie dochodząc do chrapania. Epicteto jest zadowolony: dotychczas wszystko idzie zgodnie z jego najbardziej drobiazgowymi planami. Siada na swoim brzegu łóżka i w ciemności sięga po omacku do nocnego stolika, aż natrafia na gałkę szuflady. Równocześnie odkłada pantofle na zwykłe miejsce na dywaniku, gdzie spodziewa się je znaleźć, gdy zadzwoni budzik. Kiedy ręka znajduje wibrator, czuje niewysłowioną radość, podobną do tej, jaką musi odczuwać żołnierz, czując dotyk bojowego karabinu. Chwyta go zdecydowanie i wraca na swoją połowę łóżka, z której szybko zamierza zdobyć pozycje. Wolna ręka – przemyślanie lewa – zbliża się teraz do pupy Ángeli. Zlokalizowawszy ten pierwszy cel, nie zamierza tracić czasu na sięgnięcie do sromu, jeśli zajdzie taka potrzeba odsuwając, a nawet szarpiąc nocną koszulę. Liczy na to, że Ángela woli niezbyt długie koszule, a poza tym podczas naturalnego wiercenia się w łóżku te zwykle marszczą
się i unoszą, pozostawiając na widoku tę część anatomii jego żony, która do dzisiaj nie wydawała mu się tak nęcąca. Możliwe, że zbliżenie będzie jeszcze łatwiejsze, jeśli postanowiła dzisiejszej nocy obyć się bez majtek, coś, co – jeśli przeczucie go nie myli – nie jest pozbawione podstaw. Nocna operacja Epicteta zostaje zwieńczona powodzeniem. Zadek Ángeli znajduje się dokładnie tam, gdzie przewidywał. Zejście do sromu było gładkie i szybkie. Nie napotkał przeszkód nie do pokonania, a wręcz przeciwnie: faktycznie Ángela postanowiła, jak niemal zawsze, spać bez bielizny. Z kolei koszula była wystarczająco uniesiona, a nogi Ángeli wystarczająco rozłożone – nie wziął pod uwagę tych okoliczności, cóż, niedoświadczenie nowicjusza – jeszcze bardziej ułatwiając osiągnięcie celu. I brakuje tylko, by urządzenie, które dzierży w prawej ręce, przebyło swą trajektorię, a wszystko zakończy się powodzeniem. Epicteto ma świadomość, że właśnie ta ostatnia część jest najsubtelniejszą w całej operacji: ta, podczas której jego plan osiągnie słaby punkt, a w konsekwencji on będzie słabszy. Jedyne, co może zrobić dla złagodzenia tych negatywnych skutków, to działać tak szybko, jak tylko jest w stanie. Podczas pierwszego dotykowego badania chrapanie Ángeli ustaje. Epicteto nie ośmiela się zaatakować różowym pociskiem, teraz w stanie spoczynku, dopóki nie upewni się, że obiekt jest tym, czym powinien być. W tym celu nieco intensyfikuje poszukiwania. To znaczy bada palcami tu i tam, pokonując trudności i uciekając się do wyobraźni. Spokojny oddech śpiącej żony nagle się zatrzymuje, a w jego miejscu pojawia się pełna wyczekiwania cisza. Epicteta zalewa pot i przeżywa wątpliwości. Mocno chwyta wibrator i dla dodania sobie odwagi myśli o swym katalogu osowiałych dziewiętnastowiecznych cudzołożnic. O Kareninie, o Bovary, o lady Sodomitce, o iberyjskiej Regentce, a nawet o pani Tołstoj, która nie ma nic wspólnego ze wszystkimi poprzednimi, i zaciska dłoń na aparacie z miną zbawcy, współczesnego świętego Jerzego, nocnego obrońcy szlachetnych spraw. Tymczasem jego euforia rośnie. Co pomaga mu znaleźć nowe chęci, by za wszelką cenę kontynuować swą wyzwoleńczą misję. Czując się tak zaatakowana, Ángela wydaje przeciągły i dźwięczny skowyt, który on postrzega jako znak, jako sygnał do startu. Nie myśli zatem dłużej, ściska broń i naciera z takim zdecydowaniem i siłą, że od razu udaje się mu ją zagłębić, równocześnie uruchamiając panel sterowania aparatu, zatrzymując go na średniej prędkości. Teraz
Ángela mówi głośno, niemal krzyczy, odwraca się wokół własnej osi i ciekawą ręką bada ciemność. – Kim jesteś? – pyta, nadal na wpół pogrążona w śnie. – To ja, aniołku. Twój Epi – bełkoce on, nie mogąc złapać tchu z powodu niespodziewanego podniecenia. W odpowiedzi ona jedynie wybucha śmiechem. W rzeczywistości jest to dziwny dźwięk, wpół drogi między śmiechem a dyszeniem. To dopiero początek. Jęki natychmiast nabierają intensywności. Epicteto zaczyna martwić się o spokój sąsiadów i chce już ostrzec żonę, lecz nie udaje mu się tego zrobić. Jej szybka ręka chwyta go za kark i przyciąga do siebie, by następnie powalić na materac jak kukłę. Epicteto natychmiast czuje, jak ciepłe i pachnące ciało Ángeli wkracza na jego teren, sadowiąc się okrakiem na jego biodrach i po omacku szukając jego radosnego członka. Potem więcej jej jęków, niespodziewany żar, ciężar jej ciała i wznoszące się i opadające ruchy. Podczas wrzawy Epicteto nie wie, gdzie wepchnął penisa. Jako że miejsce, w którym, jak sądzi, w owej chwili się znajduje, jest tym samym, w którym zgodnie z jego obliczeniami powinien znajdować się różowy oręż. Myśli te jednak nie przeszkadzają mu w wytrysku, który następuje dość szybko, aczkolwiek nie na tyle – oblicza – by można go było oskarżyć o chorobliwy pośpiech. – Zaraz dojdę – oznajmia Ángela tak głośno, że przez kilka sekund Epicteto czeka na reakcję sąsiadów. Począwszy jednak od tej chwili sprawy przybierają obrót odmienny od nakreślonego przez Epicteta planu. Nagle Ángela wygina plecy w łuk, blask świec uwydatnia jej sylwetkę, i przygląda się samej sobie w lustrze znajdującym się u wezgłowia łóżka. To właśnie wtedy, zauważając bujany fotel odbijający się w lustrze, widzi ją całkiem wyraźnie: Paulinę z pomarańczą w każdej ręce i spokojem malującym się na twarzy. Znowu ma na sobie czerwoną sukienkę, nogę założoną na nogę, a włosy ściągnięte w koński ogon. Jest może bledsza, niż była za życia, lecz to logiczne, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Jej wargi szepczą coś, czego Ángela nie może dosłyszeć. Epicteto oczywiście nie ma pojęcia o tej wizji z innego świata. W tej chwili martwi się jedynie tym, żeby nie stracić pary, zanim jego żona nie osiągnie tego, co zapowiedziała.
– Ukaż się! – krzyczy Ángela pół sekundy przed orgazmem. Epicteto stara się ją zadowolić. – Jestem Epi, kochanie. Co chcesz, żebym zrobił? – Ukaż się i powiedz, czego ode mnie oczekujesz – nalega ona, patrząc w kierunku ducha Pauliny, która nadal się uśmiecha i buja wśród płomieni i kadzideł. Epicteto zachowuje milczenie. Żona nigdy nie okazywała takiej troskliwości. Być może nie ośmieliłby się bez jej nalegania, lecz Ángela powtarza, a jej słowa mieszają się z głośnym skowytem rozkoszy: – Zrobię, co mi rozkażesz, by tylko cię zadowolić. Wtedy więc, przezwyciężając wstydliwość, Epicteto atakuje, jak nigdy wcześniej: – Bardzo bym chciał, żebyś mnie uderzyła. To wielka szkoda, lecz Ángela go nie słucha. Potężniejszy głos niż jego dociera do jej uszu: głos Pauliny, która, nie przestając się uśmiechać ani nie zdejmując założonej nogi, w końcu objawia prawdę: – Ramón. To Ramón. Ramón. To Ramón…
MAIKA Syndrom madame Bovary: opisany jako poszukiwanie romantycznej miłości równie idealnej, co nieistniejącej, wywołującej u kobiet frustrację, urazę, a w najgorszych przejawach depresję. Kobiety, które jak Emma Bovary nie czują się szczęśliwe („nigdy nie była”, mówi się nam o dziewiętnastowiecznej cudzołożnicy) i spędzają życie na wiecznym poszukiwaniu tego nieosiągalnego ideału, skłonne są również do stawiania sobie zbytnich wymagań i nietolerancyjności względem siebie, gdy nie osiągają tego, czego pragną. Zwykle są to kobiety, które pozornie mają wszystko: pieniądze, urodę, inteligencję, a może nawet pozycję społeczną lub satysfakcjonującą pracę. Czują jednak „ów niedostatek życia, owo nagłe rozsypanie się w pył rzeczy, na których się opierała” (Madame Bovary, cz. III, rozdz. VII). Z tej przyczyny wdają się w końcu w nieszczęśliwe relacje. Jest to również przyczyna, przez którą często zmieniają partnera i/lub kochanka, utrzymując nawet kilka związków równocześnie. Encyklopedia nowej kobiecej seksualności, Suma de cosas, 2000
Słabe punkty – Powinnam zoperować sobie piersi, gdy jeszcze był czas – szepcze Maika przed lustrem, przed którym na chwilę przystanęła, by się sobie przyjrzeć. Mimo upływu czasu jej piersi nadal trzymają się mocno. Przynajmniej bardziej niż wiele innych, o rozsądniejszych proporcjach. Są dwoma powodami do dumy, lecz Maika nie potrafi ich docenić. W jej przypadku tak samo dzieje się z innymi ważnymi rzeczami w jej życiu. Na przykład z Ramónem. Zawsze była dumna z dzielonej z nim wolności. Już od pewnego czasu to jej nie wystarcza. Chce więcej. Chce być sama. Maika nie tylko zatrzymała się przed lustrem, lecz spenetrowała także lodówkę, przez piętnaście minut wyglądała przez okno, zainteresowała się stanem swoich paznokci i usiadła na sedesie, by uzyskać słabą, lecz przyjemną mikcję. Wszystko to stanowiło część wędrówki po mieszkaniu, jaką odbywała w nadziei na znalezienie jakiejś inspiracji do artykułu, który powinna mieć gotowy, zanim położy się spać. Tego samego artykułu, którego
nawet nie zaczęła pisać z tej prostej przyczyny, że nie wiedziała, co napisać. Wracając do biurka, ponownie zatrzymuje się przy lodówce. Po raz drugi tego wieczoru. Ze wszystkich wykonywanych codziennie czynności otwieranie białych drzwiczek sprzętu AGD jest tą, która budzi największe poczucie winy, równające się tylko, chociaż w minionej już epoce, rozkładaniu nóg. Węszy trochę po półkach, gardząc korniszonami i marchewkami, aż natyka się na dojrzały ser kupiony przez Ramóna podczas jednej z eskapad do estremadurskiej masarni na rogu. Wie, że nie powinna, lecz ulega. I ponownie upada, kiedy postanawia uciąć wielki kawałek zamiast małego i pożreć go na miejscu, opierając się pupą o szufladę ze sztućcami. Ser tak jej smakuje, że popada w recydywę: następny spory kawałek. Prosta analiza pozwala jej wyliczyć, że z pozostałej części da się wykroić aż pięć takich kawałków jak te, które właśnie zjadła. Nie chce takiej pokusy w zasięgu ręki, toteż bez namysłu wyrzuca do śmieci pozostałą resztę i spokojniejsza wraca do komputera, z serem w ręku i z tymi samymi wątpliwościami co do tematu artykułu. W nocnym odrętwieniu Maika opada z sił przed komputerem. Biel ekranu razi jej źrenice niczym wyjawiona prawda: nic ci się nie dzieje, nic ci się nie dzieje… A może: już wszystko to powiedziałaś, już wszystko to powiedziałaś. Tak jednak nie może dalej być. Coś musi się wydarzyć, gdyż jutro ma przepełniony dzień, a dziennik o największym w kraju nakładzie niewątpliwie czeka na jej artykuł. Czuje, że o tej godzinie i w takim nastroju nie zareaguje na każdy bodziec. Potrzebuje silnych emocji: obrzezania kobiet, nierówności w pracy lub ostatniej kampanii reklamowej marki dezodorantów dla mężczyzn. Przynęty. Bardzo skutecznej, lecz niemożliwej do zaatakowania bez powtarzania się. A ostatnio bardzo się udzielała: w telewizji, w radiu, na konferencjach, kongresach, inauguracjach, przy wręczaniu nagród i na innych uroczystościach. Poruszała problem nierówności w pracy, fałszywych parytetów, seksizmu w języku, obraźliwej reklamy – i dyskryminującej, i fałszywej, i banalnej, i arbitralnej – machismo parlamentarne, kościelne, wojskowe, medyczne, seksualne; tematy feministek, prezenterek, a nawet najbliższego otoczenia. Kiedy przejrzała je wszystkie, znajduje się w tym samym miejscu, w jakim była na początku: nie wie, co napisać. Ziewa. Co za nuda. Wówczas słyszy trzask w korytarzu, a po brzęku, stukocie butów i odgłosie zamykanych drzwi poznaje, że przyszedł Ramón. Mechanicznie odpowiada na jego pozdrowienie i robi
spis niedogodności związanych z jego obecnością w domu: przyniesie rzeczy do prania, być może nie jadł kolacji, włączy telewizor, by walczyć z bezsennością, zapełni łazienkę swoimi flakonikami i pędzlami. Przed oślepiającą bielą ekranu Maika postanawia, że kiedy tej nocy się położy, pomyśli o tym, czy nie powinna zakończyć tej znajomości. Lubi brać obowiązki do łóżka, lepiej myśli podczas półsnu, to stan, kiedy trafniej podejmuje drastyczne decyzje. Chociaż tę decyzję praktycznie już podjęła: znacznie wygodniej jest być samą. W końcu usługi, jakie świadczy Ramón, są łatwo dostępne niemal wszędzie. – Co robisz? – pyta postać partnera pojawiająca się nagle w drzwiach. – Staram się znaleźć coś, o czym mogłabym napisać. – I z jakim powodzeniem? – podchodzi do niej od tyłu i całuje ją w szyję i nagie ramiona. Co za sukinsyn, myśli Maika, odchylając głowę, jak dobrze zna moje słabe punkty. Chociaż tylko fizyczne, gdyż to na nich zawsze skupiało się jego zainteresowanie. Mimo swej słabości, której sprzyja zmęczenie, przygnębienie, nocna pora, a może dni samotności, podejmuje decyzję podobną do tej, jaką niedawno podjęła w kwestii sera: wstaje i stara się, by jej słowa zabrzmiały bardzo pewnie, kiedy mówi: – Teraz nie. Muszę to skończyć. Ramón mruży oczy i patrzy na ekran, jakby miał nadzieję, coś na nim znaleźć. Zarys akapitu, kilka linijek, choćby nawet kilka słów. Jednakże na oślepiającej bieli nie ma niczego. – A co to jest? – pyta. – Nie kpij. Jestem wykończona. Ramón sadowi się obok Maiki i przyjmuje swą rolę miłego-pomocnika-który-doniczego-nie-dąży-lecz-uznałby-się-za-dobrze-wynagrodzonego-odrobiną-seksu. – Dokąd ma to pójść? – pyta. – Nigdzie szczególnie. Tam, gdzie zechcę. Maika nie znosi tej protekcjonalnej postawy, pozy eksperta pełnego altruizmu, którą tak lubi szermować Ramón. Złości ją sam ton jego głosu i zaczyna jeżyć się w oczekiwaniu na lawinę pytań, jakie na nią spadną.
– Przemoc domowa? Dzisiaj zasztyletowano następną kobietę w Albacete. Sądzę, że to już dwudziesta ósma ofiara tego roku. – Dwudziesta szósta – odpowiada Maika, prężąc się jak kot. – Mamy także kampanię reklamową dezodorantu, tę budzącą u ciebie takie obrzydzenie, jak się nazywa? – Pisałam o niej w ubiegłym miesiącu. – Prawica nie powiedziała niczego głupiego w tym tygodniu? – Och, tyle, że nie wiedziałabym, od czego zacząć. W tej chwili Maika nie pragnie doradcy, lecz troskliwego mężczyzny, który zniży się do tego, by wejść do kuchni i przygotować smakowite ziemniaki z papryką. Ona jeszcze przez chwilę łamałaby sobie głowę, aż obmyśliłaby artykuł pełen argumentów, jakie tyle razy powtarzała, równocześnie słuchając w oddali stymulującego szczęku poruszanych przez kogoś talerzy i sztućców. Co za szczęście móc wyłączyć komputer, wiedząc, że stół jest nakryty i czeka ciepły posiłek. I może posłane łóżko, szklanka z wodą na wypadek nocnego pragnienia przygotowana na książce, włączony telewizor, lampka na nocnym stoliku oświetlająca miłą przestrzeń i, już szczyt nieziszczonego marzenia, ciepła, pienista kąpiel, czekająca, by się w niej zanurzyła i odleciała z przyjemności. Nic z tego się nie wydarzy. Ramón uznaje się za pokonanego, odchyla się do tyłu na oparcie fotela i parska jak zwierzę: – Cóż, dziewczyno, nie mam pojęcia. Nie masz żadnego starego tekstu nadającego się do ponownego wykorzystania? To byłby jakiś pomysł, lecz nie czuje się dobrze wykorzystując stary tekst, a poza tym gruntowne przeredagowanie go być może kosztowałoby ją więcej pracy niż jakiś całkiem nowy artykuł dla czasopisma płacącego lepiej niż te, z którymi współpracuje. Zasługują na coś więcej niż odgrzewane danie. – Nie przejmuj się – mówi w końcu, z nadzieją na uwolnienie się od Ramóna i jego rad – coś mi przyjdzie do głowy, jeśli spokojnie o tym pomyślę. Była bardzo ostrożna. Naprawdę chce mu powiedzieć: „Coś mi się uda, jeśli się zmyjesz i dasz mi spokój”.
Ramón posiada jednak, jak tylu mężczyzn, pewnego rodzaju szósty zmysł pozwalający wyczuć ukryte groźby i zdania o dwuznacznym znaczeniu, toteż wstaje, całuje Maikę w policzek i obwieszcza swoje odejście, chociaż, wziąwszy pod uwagę okoliczności, w dość niewłaściwy sposób: – Co jest na kolację? Gdyby ta rozmowa była jakimś konkursem, Ramón w najgłupszy sposób straciłby punkt. – Rzuć okiem do spiżarni. Odpowiedź Maiki przypomina jedno z tych długich i eleganckich zagrań tenisisty, który nie ma nic do stracenia. W rzeczywistości nigdzie nie trafia. Ani ofensywa, ani defensywa: zwykłe zagranie. W przeciwieństwie do następnego strzału Ramóna: – Nie ma nic przygotowanego? Tym razem Maika odpowiada suchym uderzeniem: – Nie. A powinno? Przeciwnik w osobie Ramóna traci oparcie w obliczu takiej agresywności: – Ma się rozumieć, że nie, kochanie. Wkrótce jednak odzyskuje teren: – Chciałem tylko wiedzieć, czy nie zostały jakieś resztki. To, co myśli Maika, gdyby ośmieliła się powiedzieć, byłoby całkowitą porażką, zmuszeniem rywala do odwrotu: „Jedynymi resztkami tutaj jesteś ty”. Znowu się jednak powstrzymuje, wzrusza lub zmusza do milczenia. To, co mówi, nawet nie przypomina tego ciosu pałką: – Przygotuj sobie, co chcesz. Muszę to skończyć. Skutek jest taki sam. Ramón się wycofuje, a z przedpokoju oznajmia: – Czekam na ciebie w łóżku. Można by odnieść wrażenie, że potyczka skończyła się remisem, gdyby Maika nie
wyszeptała ostatnich didaskaliów w tym pozornie bezkrwawym dialogu: – Ohyda. Przeszukując skoroszyty pełne artykułów, natyka się na szkic biograficzny Emmy Goldman, jednej z pierwszych bojowniczek współczesnego feminizmu. To tekst przeładowany nieznośnym romantyzmem, może zbyt wojowniczy, jaki musiała napisać co najmniej dziesięć lat wcześniej, lecz się nada. Dokonując kilku retuszy, nadając tytuł i pisząc finał stojący na wysokości zadania, udaje się jej skończyć artykuł w mniej niż godzinę i wysłać mailem do czekającego na niego szefa działu. Kiedy wchodzi do kuchni, wykończona, lecz z poczuciem spełnionego obowiązku, spotyka ją niemiła niespodzianka, że ser, który poświęciła, wrócił na dawne miejsce w szufladzie lodówki. Jest także niespodzianka pod postacią nieistnienia: ani śladu ziemniaków z papryką, żadnego nakrytego stołu, ani szklanki z wodą, ani gorącej kąpieli. Obok palnika kuchennego nie czeka na nią żadna mizerna grzanka. Tylko sterta ubrań do prania i dwa brudne talerze. W pokoju telewizor chodzi dla nikogo, czuwając nad snem Ramóna, który zajmuje całe łóżko, leżąc po przekątnej i chrapiąc, jak rzekomo chrapią koty podczas łączenia się w pary, lecz Maice bardziej przypomina to wieprza. Nie potrafi tego uniknąć. Jakże by chciała, aby łóżko było puste.
(Intermedium: Ramón w porównaniu z Samuelem) Już od pewnego czasu Maika przeżywa etap wielkich odkryć. Najważniejsze dotyczą mężczyzn i dalekosiężnych planów. Zdarzyło się to podczas posiłku z Ramónem, przed ledwie kilkoma tygodniami. On cały czas mówił, podekscytowany, o swej zawodowej przyszłości. Po śmierci Samuela wakowało stanowisko redaktora naczelnego „Sumy rzeczy” i, jak się wydawało, do jego objęcia nie było nikogo odpowiedniejszego od niego. W pewnym sensie było to coś, o czym zawsze marzył: opuścić margines świata wydawniczego i zająć tapicerowany fotel za biurkiem zasłanym papierami przez nikogo jeszcze nieczytanymi. Przestać poprawiać, oceniać, od czasu do czasu przekładać, łykać kurz wykładzin przemysłu wydawniczego i stać się częścią tegoż przemysłu, tą częścią, która nigdy na nic nie ma czasu, ponieważ zawsze musi zająć się czymś ogromnie pilnym, która wyjeżdża do Frankfurtu w
październiku, do Meksyku w listopadzie, do Londynu w kwietniu i może do Buenos Aires w maju i która między jednymi targami a drugimi często spożywa kolacje i lunche z autorami ze swojego katalogu, kreśli plany z nimi, a także bez nich, w samotni swojego wyściełanego fotela. Do tego wzdychał Ramón Andrés od dnia, gdy postawił stopę w pewnym wydawnictwie, uzbrojony w tytuł filologa, który przysłużył mu się jedynie do sprowadzenia największych rozczarowań w życiu. – Tutaj na nic się nie przydaje szacunek do literatury, jakiego pan nabył podczas czterech lat studiów – powiedział mu pierwszy wydawca w jego karierze. – Tutaj nie żywimy żadnego szacunku do pisarzy. Są jedynie jeszcze jednym ogniwem w łańcuchu pokarmowym, rozumie pan? Potrzebnym ogniwem, prócz tego, że najbardziej dokuczliwym. Najważniejszą rzeczą, jakiej musi się pan nauczyć, to wykiwać ich, nim oni pana wykiwają, kiedy będzie się pan martwił jedyną naprawdę ważną sprawą: sprzedażą. Miesięcznymi raportami dystrybutora. Tym należy na coś pozwolić. Nie istnielibyśmy bez dystrybutorów. Ramónowi wydało się to straszne, lecz z biegiem lat stwierdził, że była to dobra rada. Pisarze są nudziarzami. Zawsze tak przekonani, iż są niezbędni, tak czuli na swoim punkcie, tak nieprzyjaźnie nastawieni do jakichkolwiek zmian, kiedy chodzi o ich dzieła, czy jest to powieść, czy poradnik ogrodniczy. I tacy upierdliwi, zdolni zatrzymać proces druku tylko dlatego, że na stronie osiemdziesiątej drugiej chcą zmienić słowo „nosorożec” na „ssak nieparzystokopytny”. Bez sensu jest próbować przekonywać ich, iż większość czytelników nie zwraca uwagi na coś takiego, że naprawdę takie rzeczy nie są ważne: są przekonani, że genialność zasadza się na tego rodzaju gestach, a czasami są nawet w stanie doprowadzić swojego redaktora na skraj samobójstwa. Ramón widzi jasno, i mówi to Maice, że nie ma nikogo, kto mógłby usunąć go w cień: w „Sumie rzeczy” są tylko sekretarki i tzw. redaktorzy czytający. Nie mają tam nawet własnego rzecznika prasowego. Na poziomie kierownictwa także jest chyba najlepszym kandydatem, jako że żaden inny redaktor nie posiada stałego etatu w grupie wydawniczej i nie ma tam nikogo, kto tak dobrze znałby słabości firmy oraz – następny punkt przemawiający na jego korzyść – jej najlepszego autora, którego również trzeba krócej trzymać. Ramónowi Andrésowi z ambicji błyszczą oczy, kiedy rozkoszuje się swoimi słowami. I coś jeszcze: pomyślnemu zbiegowi okoliczności sprzyja również zaufanie,
jakim obdarza go ten idiota Edmundo de Blas, mogące zaowocować pewną zawodową propozycją, jaką powinien przeanalizować ze spokojem, gdyż Edmundo jest teraz być może najbardziej przeciętnym pisarzem spośród sprzedających książki w naszym języku, lecz liczba czytelników kupujących jego wypociny uczyniła z niego również najbardziej pożądanego i cieszącego się najlepszą pozycją w naszej literaturze. Co za żenada! Toteż bycie agentem literackim Edmunda de Blasa jest gwarancją niezłej kasy w przyszłości. Tak by było nawet, gdyby nie napisał żadnej więcej powieści, jak też według Ramóna się stanie. Nagle ta kwestia budzi ciekawość Maiki. – Dlaczego ma nie napisać innej powieści? – Odniósł ogromny sukces. Jest zbyt wielkim idiotą, żeby się po tym otrząsnąć. Ramón pociąga łyk wina i kontynuuje: – Poza tym nigdy nie był pisarzem i nigdy nie będzie. Wszyscy to wiedzą. On także. Kiedy Ramón nadal wyłuszcza, z tą wyższością, która wydaje się jej tak odrażająca, swe perspektywy na przyszłość, ona myśli o paradoksach. Samuel nie żyje od dwóch tygodni. Ledwie tyle czasu minęło od chwili, gdy się z nim przespała. A teraz jej partner mówi o wspaniałej przyszłości, jaką może mu zwiastować śmierć Samuela. Życie jest niewiarygodną partią szachów. – Nie jesteś zadowolona? – pyta nagle Ramón. Pytanie ją denerwuje. Nie, prawdę powiedziawszy, nie jest zadowolona. Lub raczej, owszem, jest, lecz nie chce stanowić części tych planów. Naprawdę to chce zostać sama. Od dwudziestu sześciu lat, w ten czy inny sposób, mieszka z mężczyznami. Co oznacza dwadzieścia sześć lat opuszczania deski klozetowej przed oddaniem moczu, zbieranie męskich skarpetek pod łóżkiem, spanie mimo chrapania lub znoszenie transmisji telewizyjnych ze wszystkich lig piłkarskich na świecie. Nadeszła pora, by nie czynić wysiłków ani poświęceń. Chwila, by z żarem oddać się egoizmowi. Chwila, aby zmienić zamki i nigdy więcej nie dawać już komuś kompletu kluczy. Myśli także o Samuelu. Mężczyźni i dalekosiężne plany. Tak ona, jak jej przyjaciel z dzieciństwa przez lata chełpili się, że nigdy ze sobą nie spali. I nagle, kiedy już można było założyć, że przebyli niebezpieczny kryzys czterdziestki, wpadli we własną pułapkę jak para
głupców. Najgorsze jest to, że nie może w pełni zrzucić winy na niego. Jakby oboje usłyszeli wewnętrzny głos, mówiący im, że stoją w obliczu ostatniej okazji, jaką daje im życie, by być niewiernymi względem samych siebie, i jakby oboje, nie zamieniwszy ani słowa, zgodzili się, że należy ją wykorzystać. Wybuch spowodował jej telefon. Jeden z tylu, jakie zwykle wykonywali przynajmniej raz na tydzień. Miał miejsce w dzień po kolacji w tajskiej restauracji, do której przyszli parami, wszyscy czworo, i podczas której niemal cały czas rozmawiali o polityce, aż podszedł do nich kierownik sali, by zwrócić im uwagę, że zaraz zamykają. Rano Maika zatelefonowała do wieloletniego przyjaciela. Powiedziała mu nie tylko, że według niej Mónica jest szczuplejsza, lecz także ładniejsza niż kiedykolwiek, ale zadała sobie trud zapytania go, czy nie zauważył czegoś dziwnego między nią, Maiką, a Ramónem. – Jestem ciekawa, czy sprawiamy dobre wrażenie – dodała. Samuel znał ją zbyt dobrze. – Zamierzasz go zostawić, co? – Mam z nim problem – powiedziała. – Tak. Że go nie znosisz – odważył się Samuel. – Tak bardzo da się to zauważyć? – Kobieto, zauważam, bo dobrze cię znam. Chociaż nie o to chodzi. Zawsze jest z tobą tak samo. Zachwycasz się, aż czujesz przesyt, obie rzeczy ekstremalnie. A teraz jesteś w drugiej fazie. Trzecia to rzucenie go i zaczęcie od nowa. Spokojnie, za miesiąc będziesz miała innego. Kiedy indziej nie przeszkadzałaby jej taka dosadność w tak poważnej sprawie. Teraz jednak sprawy przybrały inny obrót. – Za każdym razem gorzej to znoszę, Sam. Życie w parze. Przypuszczam, że jest to związane z wiekiem. Zaskoczę cię, lecz tym razem nie mam ochoty na zastępstwo. Nie chcę już mężczyzn w moim życiu. – Nie jestem pewny, czy nie słyszałem już tego od ciebie, ale cóż. Wierzę ci. Może któregoś dnia pójdziemy na kolację i opowiesz mi o swoim kryzysie egzystencjalnym, co ty na to?
– Bardzo chętnie. Jutro mam nagranie w telewizji. Jeśli masz ochotę, możemy spotkać się przy wyjściu. Nie pierwszy raz Samuel zapraszał ją na kolację, żeby o czymś pomówić. Lecz tym razem Maika po raz pierwszy ubrała się w wyjątkowy sposób tylko dlatego, że miała się z nim spotkać. Jej zachowaniem kierował wewnętrzny głos, zachęcający ją do popełnienia głupstwa. Gdy tylko Samuel zobaczył ją po wyjściu ze studia telewizyjnego, gdzie raz na tydzień brała udział w dyskusji, zmienił plany, wykrzyknąwszy uprzednio: – Ależ ślicznie wyglądasz, Maika. A ja nawet cię nie tknąłem… Zbyt kuszące, żeby z tego nie skorzystać. Maika odparła atak wystrzałem z artylerii: – Wykorzystaj dzisiaj, Sam, gdyż jestem nieodporna na ataki. Wówczas on zaskakuje ją niespodziewanym oświadczeniem: – Nie pójdziemy do żadnej restauracji. Zabiorę cię do miejsca, którego nie znasz. Zabrał ją do mieszkania. Maika nie była głupia i znała go zbyt wiele lat. Kiedy przekroczyła próg, doskonale wiedziała, w jakim rodzaju mieszkania się znajduje i po co. Od dawna znała również teorię Samuela na temat rodzajów kobiet dla każdego miejsca i bardzo się ucieszyła, że nie jest dziewczyną na tylne siedzenie samochodu, na motel, na publiczną toaletę czy nędzny hotelik. Wolałaby być dziewczyną na pięciogwiazdkowy hotel, ale to mieszkanie nie było takie złe. Zamówili chińskie jedzenie i zjedli je na niewielkiej kanapie w salonie, niczym dojrzałe małżeństwo, które ma sobie tyle do powiedzenia, że stać je na luksus obywania się bez telewizora. Raz po raz napełniali kieliszki winem i rozmowa przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Nie tylko ona mówiła: on także miał małżeńskie problemy, chociaż nigdy dotąd nie ośmielił się tak otwarcie do nich przyznać. Maika wiedziała z doświadczenia, że jest to coś, czego mężczyźni na ogół nie robią. Być może dlatego, że mają mniejszą chorobliwą skłonność do samoanalizy. A może dlatego, że zawsze i w każdych okolicznościach muszą udawać, iż zachowują w życiu przynajmniej tę ostoję niewzruszoności. Możesz być kochanką jakiegoś mężczyzny przez dwadzieścia lat, lecz niech ci nawet nie przyjdzie do głowy, by chcieć być czymś więcej, bo nie układa mu się z żoną. Prawowite małżonki są nietykalne.
Poza tym Maika wykorzystuje przewagę, jaką jest fakt, że darzy Mónikę wielką estymą. Co nie oznacza, że dzisiaj nie jest gotowa pieprzyć się z jej mężem tyle razy, ile będzie chciał. Właściwie w takiej sytuacji nie ma nic łatwiejszego. Kilka kieliszeczków, bliskość, miękkie światło i rozmowa są dobrymi afrodyzjakami. Podczas pierwszego pocałunku Maika czuje niemal kazirodczą odrazę. Jakby całowała się z bratem. Już ma mu powiedzieć, że to nie najlepszy pomysł. Jednak jego dłoń tak sprawnie porusza się między jej udami, że postanawia nie być tak surową i zamknąć oczy. Przyjemnością jest pozwolić prowadzić się doświadczonym dłoniom. Pragnie, by Sam myślał to samo o niej, gdyż podczas krótkiej chwili, jaką trwa spotkanie, Maika nie przestaje zadawać sobie pytania, czy stoi na wysokości zadania. Później poświęcają chwilę na śmiech i komentowanie najlepszych zagrań. – Jesteś bardzo dobry. Jakaż głupia byłam przez wszystkie te lata, pozostając twoją przyjaciółką zamiast kochanką. – Nie myśl tak. Kiedy miałaś dwadzieścia lat, nie powiedziałabyś tego samego. Może. W końcu to jeszcze jedna lekcja, jaką dostaje Maika: w okresie dorastania i we wczesnej młodości seks cieszy się wielką sławą, lecz bardziej się nim człowiek cieszy w dojrzałym życiu.
Kanapki zemsty (3) Maika już prawie dotarła do łóżka, gdy rozlega się dzwonek domofonu. Jest druga w nocy. O tej porze nie może to być roznosiciel ulotek reklamowych, chociaż kiedy podnosi słuchawkę, stwierdza, że nie zdziwiłaby się, słysząc w niej tę samą co zawsze eufemistyczną śpiewkę: – Poczta handlowa. Nie. To nie roznosiciel ulotek. To mężczyzna o poważnym głosie, który mówi, że nazywa się Edmundo de Blas i pyta o Ramóna. – Edmundo de Blas? Pisarz? – zaciekawia się zdumiona Maika. – Ten sam. Maika wybucha śmiechem. – Wie pan, która godzina?
– No, otwórz mi. Mam swoje powody, żeby chcieć się zobaczyć z Ramónem. On je zrozumie. – Zrozumie, jeśli zdoła otworzyć oczy – szepcze Maika, równocześnie naciskając mechanizm otwierający bramę. Edmundo de Blas miał rację: Ramón rozumie jego powody. Albo przynajmniej gotów jest pozwolić, żeby przeszkodzono mu w dopiero co rozpoczętym wypoczynku. Wstaje, wkłada mokasyny i, powłócząc nogami, wychodzi do przedpokoju w piżamie. Otwiera drzwi, nim zabrzmi dzwonek. Czeka za nimi Edmundo de Blas, z przyspieszonym oddechem i twarzą zlaną potem. – Człowieku, wybacz mój stan. Sram ze strachu. Ramón przeciera oczy. – Widziałem Paulinę. Wiem, pomyślisz, że oszalałem, lecz wyglądała jak duch. Unosiła się dwie piędzi nad ziemią w moim pokoju. Chociaż nie odrzucam myśli, że był to sen, rodzaj przedłużenia moich fantazji. Prześlicznie wyglądała i miała na sobie taki bardzo obcisły kombinezon, lecz powiedziała rzeczy straszne. Może zdradza mnie własna podświadomość. To nie może być dobre, jak cały czas chodzi się napalonym. Człowieku, jestem bardzo wzburzony. Poczęstujesz mnie whisky? Ramón idzie do kuchni po lód, kiedy spotyka kryjącą się w mroku korytarza Maikę w nocnej koszuli. Przychodzi mu ochota, żeby przesunąć językiem po rowku między jej piersiami, tym cielistym i miękkim zagłębieniu, lecz śmiało zgaduje, że nie jest to odpowiednia chwila. – Długo zostanie? – pyta ona niezbyt przyjaznym w tonie szeptem. – Skąd mam wiedzieć? Nie widzisz, w jakim jest stanie? – Prócz tego, że jest pieprznięty? Maika uznaje, że nie sposób z nimi wytrzymać, i otwiera lodówkę. Jest strasznie głodna, a teraz dodatkowo odczuwa początki bezsenności. Wraca do dojrzałego sera, ciesząc się, że Ramón przywrócił go do życia, i z kawałkiem większym niż poprzednie w palcach idzie do łóżka. Ponownie czając się w ciemnościach korytarza, zaciekawia się tym, co dzieje się w przyległym pokoju, i wydaje się jej, że słyszy szloch. No proszę, fakt, iż mężczyźni szlochają, musi być symptomem (być może pozytywnym), że czasy się
zmieniają. Kładzie się na łóżku wymoszczonym poduszkami i skupia na znalezieniu czegoś do obejrzenia w telewizji. W owej chwili, chociaż wydaje się to niewiarygodne, po raz drugi rozlega się dzwonek domofonu. Ramón sprawia wrażenie bardzo zdziwionego, kiedy odpowiada: – Ángela! Co tutaj robisz? Skąd zdobyłaś mój adres? Pogryzając ser, ani na centymetr nie odrywając głowy od poduszki, Maika pozostaje czujna. Czuje łaskotanie zadowolenia, tylko sobie wyobrażając, że Ramón mógłby mieć kochankę. Ależ ułatwiłoby to jej sprawy w obecnych okolicznościach, mówi sobie tak, tak, tak. Konstatuje, że owa Ángela została zaproszona na górę i przez chwilę jej nadzieje wzrastają, lecz rychło zachowanie nowo przybyłej zbija ją z tropu. Ułamki sekund później nie ma innego wyjścia, jak zejść z chmurki, na którą sama się wdrapała. – To byłeś ty, łajdaku? Kazałeś zamordować Pau? – rozlega się, zbyt głośno jak na tę porę, głos kobiety, która wdarła się na podest przed jej mieszkaniem. Głos zadający pytanie jest nie tylko kobiecy, lecz także drżący i wściekły. Sądząc z jego słów, Ramón broni się przed czymś więcej niż słowny atak: – Chwileczkę, Ángelo! Co robisz? Uspokój się. Spokój. Jesteś ogromnie wzburzona. Wejdź, pozwól mi zamknąć drzwi. No, chodź, jest tutaj Edmundo. – Ty podła gnido! – słyszy Maika słowa wymówione przez przybyłą, nim rozlega się stukot jej obcasów na parkiecie. Podła gnida? Kobieta, która jest zdolna powiedzieć coś takiego, musi być wyjątkowa. W owej chwili Maika pojmuje, że tej nocy widowiska nie powinna szukać w telewizji, tylko we własnym salonie. Wstaje z łóżka i postanawia dołączyć do ożywionego spotkania przyjaciół. Wszelako, by nie wydać się jedynie szpiclem, przechodzi wcześniej przez kuchnię i w okamgnieniu przygotowuje kilka kanapek. Jej trud wspaniałej gospodyni przerywa nowy dzwonek domofonu. Nim dowiaduje się, kto przyszedł i po co, dodaje trzy kromki na przygotowywaną tacę. Na wszelki wypadek. Tym razem zmieszanie Ramóna podnoszącego słuchawkę domofonu jest przeogromne: – Jak pan mówi, kto?… Ach, tak, jest tutaj. Proszę wejść, proszę wejść, niech się pan nie denerwuje, człowieku.
Epicteto Morrón wyszedł z domu, podążając w ślad za żoną. Jego zamiar jest, tej nocy, kiedy na świecie zda się panować absurd, najszlachetniejszy z możliwych: pilnie musi stwierdzić, czy jego żona tak pospiesznie wyszła z domu, gdyż gdzieś czeka na nią kochanek. Słysząc głos Ramóna, utwierdza się w swoich podejrzeniach. Przybywa pod drzwi łagodny jak baranek, mówiąc rzeczy, których nikt nie rozumie: – Dobry wieczór. Proszę nie sądzić, że przyszedłem w czymś przeszkodzić. Pragnę jedynie pana poznać i, jeśli to możliwe, wymienić z panem wrażenia. Oczywiście nie musi to być teraz. Rozumiem obecną sytuację i, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, poczekam, w miejscu, które pan wskaże, aż będzie pan wolny. Nie ma tu jakiegoś tarasu, gdzie mógłbym poczekać niezauważony? Jeśli stamtąd mógłbym widzieć państwa razem, tym lepiej. Poza tym jestem gotów czekać, ile będzie konieczne – mówi, nie przekraczając progu. – Świetnie, gdyż w tej chwili jestem trochę zajęty – tłumaczy się Ramón. Epicteto przerywa mu, by udowodnić, iż jest najbardziej wyrozumiałym człowiekiem na ziemi: – Nie ma sprawy, proszę pana. Poza tym w takich sprawach przerwanie może bardzo drogo kosztować. Teraz, kiedy pana poznałem, czuję się znacznie spokojniejszy, naprawdę. Sprawia pan wrażenie dobrego człowieka. Sądzę, że nie zniósłbym tego, gdyby było inaczej. Widzę, że Ángela umie wybrać. W owej chwili w przedpokoju pojawia się Maika z tacą świeżo zrobionych kanapek. Wzrok Epicteta od razu przeskakuje od zdumionej twarzy Ramóna do jej piersi, gdzie zatrzymuje się, jakby nie mógł uwolnić się od ich magnetyzmu przez sekundy pozwalające, by Ramón poczuł się nieswojo, a Maika zaczęła odradzać się z popiołów. Chwilę później Epicteto reaguje jak ktoś, kto wybudził się z hipnozy. – Dobry wieczór. Ma pan ochotę na kanapkę? – proponuje uprzejmie Maika z najlepszym ze swych uśmiechów. Epicteto bierze jedną z kiełbasą i jajkiem, odwracając wzrok w strasznej torturze, gdyż nie może zatrzymać go tam, gdzie pragnie, zmuszony błądzić nim bez celu, gdyż, jak się wydaje w całej okolicznej przestrzeni nie ma na co patrzeć poza piersiami Maiki. – Mogę wiedzieć, czego pan sobie życzy? – pyta Ramón, który nadal nic nie rozumie.
– Sam tego nie wiem – odpowiada Epicteto, zawzięcie przeżuwając. – Przypuszczam, że z całej duszy pragnę odzyskać żonę i sądzę, że zaczyna się to od poznania rywali. – Bzykasz żonę tego pana, kochanie? – pyta Maika z błyskiem nadziei, głęboko jednak ukrytym co do swych intencji. Szybka i stanowcza odpowiedź Ramóna nie pozostawia miejsca na żadne wątpliwości. – Oczywiście, że nie. Znowu rozlega się dzwonek. Inny jeszcze palec nocnego marka naciska bez ustanku przycisk domofonu. Następna niespodziewana wizyta. – Obawiam się, że nie będziemy mogli dokończyć w spokoju tej fascynującej rozmowy – przeprasza Ramón, spiesząc do domofonu. Maika prostuje plecy, zauważając spojrzenie Epicteta, gdy partner jej nie widzi, i ze słodkim uśmiechem pyta: – Przygotować więcej kanapek, kochanie? – A może pan napije się whisky? – pyta Ramón Epicteta. – Szanowny panie, nie odmówiłbym. Profesor uniwersytetu zdejmuje płaszcz i wchodzi do salonu, gdzie czeka go niespodzianka, gdy zastaje żonę z innym panem, który także nie jest jej kochankiem. – Tym razem to do ciebie, kochanie – oznajmia Ramón, podając drinki. – Ach, tak? I kto to? To Mónica. Spośród wszystkich osób, które pojawiły się tej nocy, można powiedzieć, że ta jest najmniej zaskakująca. Nie pierwszy raz Mónica dobija się do nich o niewczesnej porze. Zawsze miała zwyczaj pracować do późna, toteż nierzadko traci wyczucie czasu i sądzi, że wszyscy są przytomni o trzeciej nad ranem. Aczkolwiek nigdy wcześniej nie pojawiła się bez zapowiedzi i o tej godzinie. Niemniej wdowa po Samuelu nie musi zapowiadać się w tym domu i doskonale o tym wie. – Nigdy cię nie pytałam, kochana, czy to wszystko jest twoje własne, czy może kiedyś wstrzyknęłaś sobie silikon – patrząc na piersi Maiki, mówi tytułem powitania, gdy tylko zamykają się za nią drzwi.
Mónica sprawia wrażenie nieco wesolutkiej. Jakby od śmierci Samuela jej życie zmieniło się w niepohamowaną hulankę. – To wszystko moje, skarbie – odpowiada Maika. – Niebywałe. Gdzie mogę zostawić żakiet? Niełatwo przychodzi wyjaśnić, co się tutaj dzieje tej nocy. Mimo wszystko Maika próbuje: – Mamy w domu pewne zamieszanie – mówi. – W salonie odbywa się zgromadzenie, nie wiem czemu poświęcone. Idę przygotować więcej kanapek, na wypadek, gdyby jeszcze ktoś przyszedł. Nigdy nie wiadomo. – Pomogę ci – proponuje Mónica. Obie kobiety świetnie się bawią, szukając w szafkach puszek z pasztetem, topionym serem, z imitacją kawioru, mielonką. Ich zawartością smarują grzanki z chleba tostowego, które Maika dzieli na pół, tworząc dwa bliźniacze trójkąty. – Dobrze się czujesz? Jesteś pijana? – chce wiedzieć Maika. – Całą noc piłam i pieprzyłam się – odpowiada Mónica, zlizując resztki pasztetu, które przywarły jej do kciuka. – Cholera, tylko pozazdrościć. – Ostatnio dużo się pieprzę. – Ach, tak? Więc cieszę się ze względu na ciebie. Postępuj ostrożnie. W naszym wieku zwykle nie myśli się już o AIDS, ale on nadal istnieje. U Móniki wywołuje to wybuch śmiechu: – AIDS? Ty myślisz o AIDS, gdy bzykasz się z kimś, kto nie jest Ramónem? Ależ jesteś nowoczesna. Kiedy słyszy to pytanie, Maika czuje, że serce zaczyna jej szybciej bić. W pierwszym odruchu chce przyjąć postawę obronną. Przerywa robienie trójkątów. Mónica chwyta nóż i zaczyna kroić chleb. – Ja nigdy nie… Maika przerywa zdanie w połowie. Poczucie winy nie pozwala jej go dokończyć.
– Co chciałaś powiedzieć? Że ty nigdy nie sypiasz z mężczyznami, którzy nie są Ramónem? – pyta Mónica. Nóż ześlizguje się z deski, poza puszki i grzanki, aż ociera się o nieruchomą dłoń Maiki i kreśli na jej skórze delikatną czerwoną niteczkę. Napadnięta wydaje jęk bólu, cofając rękę. – Oj, przepraszam – tłumaczy się Mónica – ależ jestem niezdarna. Przecież zranienie nożem o ząbkowanym ostrzu tak boli… Dzwonek domofonu rozprasza nieco gęstą atmosferę, która nie znajdowała ujścia. – Idę – oznajmia Maika. Kiedy gościnna gospodyni wraca do kuchni, ogłasza odwiedziny kogoś, kto interesuje ją najbardziej ze wszystkich obecnych: – Móniko, to Alberto. Pyta o ciebie… Na twarzy Móniki maluje się głupkowaty, pijacki uśmiech. Rzuca nóż, wyciera dłonie i przygładza włosy. – Z tym mężczyzną jest jak w niebie… – mówi, by po chwili wrócić na ziemię, przyjrzeć się piersiom Maiki i dodać: – Gdyby było to możliwe, pożyczyłabym od ciebie na noc tę parę balonów. Zrobiłabym z nimi cuda, dziewczyno. Po błyszczących oczach Alberta z łatwością można odgadnąć, że także wypił ponad miarę i że tej nocy nie ma dla Móniki lepszego mężczyzny. Żadne z nich nie wykazuje najmniejszego zainteresowania zebraniem odbywającym się w salonie. Całują się w przedpokoju z natarczywością nastolatków, po czym wchodzą do kuchni, żeby wyjeść kanapki. Alberto pochłania aż cztery, wykorzystując okazję, by zamienić kilka zdań z Maiką, która nie posiada się ze zdumienia, nie mogąc również poradzić nic na to, że czuje się trochę niezręcznie. Tak poważny mężczyzna, kto by powiedział, myśli. – À propos – mówi Alberto w chwili, gdy udaje się mu wyswobodzić od przyssanych warg Móniki – jakiś mężczyzna o nieciekawym wyglądzie śledził mnie aż tutaj. Wydaje mi się, że siedzi na schodach. Maika zabiera kanapki, nim ta dwójka zrzuci je na ziemię w przypływie miłosnego szału. Idąc do salonu, zatrzymuje się na sekundę przy drzwiach, by zerknąć na podest przez
wizjer. Faktycznie, jakiś osobnik siedzi na stopniu schodów prowadzących na wyższe piętro. Ubrany jest w czarną skórzaną kurtkę, dżinsy i ma, co może wydać się dziwne, zważywszy na porę, wielkie okulary przeciwsłoneczne. Sprawia wrażenie, jakby bardzo się nudził. Co jest naturalne, gdyż nic nie robi. Maika wnikliwie mu się przygląda. Nigdy wcześniej go nie widziała. Wyczuwa pewien odór, którego nie potrafi dobrze określić, jakby któryś z sąsiadów zostawił śmieci na schodach. Zastanawia się nad ewentualnością otwarcia drzwi i zaproszenia znudzonego mężczyzny do środka, lecz się na to nie decyduje. Panuje atmosfera zgody, przynajmniej do czasu, aż Alberto i Mónica skończą to, co robią, i przyłączą się do grupy, a ona nie chce być osobą kładącą kres tak szczęśliwym okolicznościom. Kanapki zostają przywitane okrzykami przez grupę w salonie, która rozłożyła się na kanapie i dywanie, w półmroku zapewnionym przez Ramóna przez przyćmienie lampy halogenowej. Edmundo śpi spokojnie, chrapiąc powściągliwie na jednym z bujanych foteli, jakie stoją pod oknem. Maika odnosi wrażenie, że widząc ją, Epicteto wydaje lekki jęk, i nie odrzuca myśli, iż został on spowodowany przez ponowne i niespodziewane spotkanie z jej piersiami. Kiedy Maika stawia tacę na stole, z pełnym wyrachowaniem pochyla się bardziej, niż jest to konieczne, nie spuszczając oczu z Epicteta. Po czym siada obok profesora. Nie jest to oczywiście przypadkowa decyzja (w jej wieku, i w tym, co dotyczy mężczyzn, żadna już taka nie jest), lecz niemal fizjologiczna konieczność poczucia, że Epicteto niemal traci dech, ponieważ jego dłonie nie mogą spocząć tam, gdzie spoczywa jego wzrok. – Wybaczcie, jeśli wam przerwałam – mówi Maika. – Rozmawialiście o czymś ważnym? – Ángela właśnie uczyniła nam zaskakujące wyznanie – mówi Ramón, gestem zachęcając dziewczynę, by powtórzyła to, co przed chwilą wyznała obecnym. – Nie wiem, dlaczego tak was to dziwi – odparowuje Ángela, która wygląda na obrażoną. – Ja tylko powiedziałam, że zawsze mam ochotę na seks. Epicteto spieszy wyjaśnić Maice powód tak tajemniczego wyznania: – Wszystko sprowadza się do kwestii poruszonej przez… przepraszam, jak ma pan na imię?
– Ramón – odpowiada Ramón. – W rzeczy samej, dziękuję. Ramón utrzymuje, że potrzeba, powiedzmy, fizyczna, seksu ze strony samic rodzaju ludzkiego jest mniejsza niż ta, jaką odczuwamy my, samce. Maika bierze kanapkę i rozważa tę informację. – Nie zgadzam się – zdecydowanie obstaje przy swoim Ángela. – Mówię tylko, że u nas fizyczne przyczyny powodują częstszą potrzebę seksualną – dowodzi Ramón. – Przyczyny, jakie, oczywiście, nie występują u kobiet. – Jak to nie? Mam taką samą fizyczną potrzebę seksu jak ty – odpiera jego argument Ángela. – Mam nawet dowody na to, że bez mojej minimalnej dawki cierpię na migrenę i bóle mięśni. Tobie to się nie przydarza, Maika? Maika zostaje zaskoczona z ustami pełnymi świeżego sera z pigwą. – Prawdę mówiąc, nie. Migreny i bóle mięśni? To straszne. Jak wiele osób, odczuwam mrowienie, ale nie wiem, czy ma to coś wspólnego z tym, co mówisz. Ramón natychmiast się zrywa, jakby zdanie jego partnerki dostarczyło mu atutu: – Przecież mrowienie nie jest fizyczną potrzebą. Ja mówię o potrzebie, nie chęci. – Ja odczuwam potrzebę – upiera się Ángela. Maika jest zaciekawiona potrzebą Ángeli. – Tak? I naprawdę uważasz, że jest porównywalna z męską? Epicteto odważa się unieść do ust kanapkę. Ma zmarszczone czoło i z powagą kiwa głową, jakby znajdował się na kongresie specjalistów od Fernán Caballero lub Emilii Pardo Bazán, i szepcze: – To kwestia trudna do zgłębienia. – A czym, do cholery, jest męska potrzeba? Możesz mi to wyjaśnić? – chce wiedzieć Ángela. Teraz to Maika zabiera głos. – Konieczność przelecenia wszystkiego, co się rusza. – Oczywiście, nie wyraziłbym tego lepiej – cieszy się Epicteto.
– Wydaje mi się to nieco przesadzone, lecz może nie odbiega tak bardzo od rzeczywistości – zgadza się Ramón. Maika z dumą przytakuje ruchem głowy. – Oczywiście, że nie. Swoją następną odpowiedzią Ángela zaskakuje wszystkich obecnych: – Właśnie. To samo ja czuję. Maika unosi brwi i zakłada nogę na nogę z pewną niepotrzebną choreografią, mającą jeszcze bardziej przyciągnąć, jeśli to możliwe, spojrzenie Epicteta. – Naprawdę? Idziesz ulicą, myśląc, że chciałabyś się pieprzyć ze wszystkimi facetami, których widzisz? Ponieważ oni tak robią, mniej więcej. Prowokuje to reakcję obecnych mężczyzn. Ramón rozkłada ręce i trochę się kołysze, nie aprobując opinii swojej partnerki. Epicteto nadal kiwa głową, lecz tym razem z uniesionymi brwiami, jakby usłyszane dopiero co stwierdzenie wymagało sumiennej analizy przed wydaniem oceniającego je sądu. – Nie wszystkich. Lecz co najmniej siedmiu z każdych dziesięciu – odpowiada Ángela. – Do licha – dziwi się Maika – to pewnie młodość. Z wiekiem stałam się bardziej wybredna. Epicteto przeżuwa swoją kanapkę z łososiem i podróbką kawioru i przytakuje: – To normalne… – szepcze. – Tak dzieje się w wypadku wielu rzeczy. Ja w młodości czytałem Echegaraya. – Epictecie, teraz rozumiem, dlaczego podążyłeś za nią aż tutaj – żartuje Ramón. Epicteto odpowiada, ponownie kiwając głową z uśmiechem winowajcy, co znajduje oddźwięk u Ángeli. Dziewczyna wyciąga rękę i głaszcze udo swojego mężczyzny, z zadowoloną miną stwierdzając: – Jesteś cudowny, naprawdę. Cudowny ostrożnie ociera sobie wargi i sprawia wrażenie, jakby rósł pod wpływem dotyku żony. Chociaż kątem oka nadal uważnie baczy na rowek między piersiami Maiki, który wypełniłby tą samą pastą łososiową, którą właśnie zjadł, by następnie zanurzyć w
niej twarz i wysmarować się nią aż po nasadę włosów, rozkoszując się po ostatnią odrobinę. Gdy tylko to sobie wyobraża, jego penis po niedawnym recyklingu czuje zew instynktu. Dokładnie w tej chwili do zebranych dołączają dwie pijane turkaweczki. Kiedy Epicteto widzi wchodzącą Mónikę, wykonuje podskok, odwrotnie proporcjonalny do reakcji jego genitaliów, które szybko się kurczą. Ujrzawszy ją, Ramón także wygląda na zakłopotanego. Obserwując reakcję Ángeli, nikt nie mógłby stanowczo stwierdzić, czy pojawienie się nowych gości zdenerwowało ją, czy wprost przeciwnie. Alberto i Mónica wchodzą, trzymając się za ręce, po czym padają na fotel. Gwoli ścisłości, Alberto pada pierwszy, a Mónica opada na niego, aż oboje zlewają się w swoistą ludzką kulę, przy czym brak światła sprawia, że jej ewidentne indywidualności są mniej rozpoznawalne. – Ależ jestem zmęczona. Nie ma nic do picia? – pyta Mónica. Ramón spieszy zaproponować drinki wszystkim zebranym. – Dla mnie mocny gin z tonikiem, kochanie – mówi Mónica. Ramón wrzuca lód do szklanek, podczas gdy za jego plecami dalej toczy się rozmowa. Ángela podtrzymuje swoją teorię względem potrzeby seksualnej dziewcząt. Włączenie do debaty innej kobiety wzbogaca wnioski. Fakt, że ta jest w stanie bardziej niż ewidentnego upojenia alkoholowego, nadaje zespołowi rys rozhamowania. Mónica zabiera głos, by oświadczyć to, z czego ostatnio tak jest dumna (choć gdy nie jest pijana, przemilcza to): – Ostatnio pieprzę się więcej niż kiedykolwiek. I, prawdę mówiąc, im więcej się pieprzę, tym większą mam ochotę. – Właśnie to mówiłam. Widzicie? To właśnie jest fizyczna potrzeba! – Ángela dostaje skrzydeł. – Właśnie. – Mónica wyciąga palec wskazujący, którym porusza w kierunku rozmówczyni. – A większą potrzebę mamy w wieku czterdziestu lat niż trzydziestu. Epicteto nie zgadza się z tym, lecz nikt prócz Maiki go nie słyszy, gdyż wyraża swe opinie nie na forum, lecz dla siebie, po cichu: – Ten punkt jest dość dyskusyjny w świetle tradycji literatury dziewiętnastowiecznej. – Zaczynam nawet odnosić wrażenie, że nie wystarcza mi jeden kochanek – dodaje
Mónica, która jutro będzie żałowała wszystkiego, co się tutaj wydarzyło. Oczywiście, jeśli uda się jej to zapamiętać. Alberto obserwuje ją w alkoholowym zdumieniu. Przez chwilę sprawia wrażenie, jakby miał się rozpłakać, ale nie. W rzeczywistości wybucha śmiechem: – Jest bardzo dobra – mówi zgromadzonym – myślę, że najlepsza. Ja bym o was od razu tak nie pomyślał. Epicteto przypomina sobie słowa gajowego, kiedy mówił o cipce lady Chatterley, że jest najlepsza, jaka została na świecie, i wydaje mu się, że znajduje pewne podobieństwa między tym stwierdzeniem a tym, co przed chwilą powiedział Alberto. Ramón chrząka, lekko się unosi, krzyżuje nogi i rozpoczyna to, co Maice wydaje się manewrem pogoni i ewidentnym atakiem na jej przyjaciółkę Mónikę. Nie dziwi jej to: elementarne mechanizmy poruszające jej partnera uruchomiły właśnie jego plan awaryjny, gdy tylko usłyszał ostatnie zdania, jakimi przyprawiono rozmowę. Ramón z zachowaniem wszelkiej tajemnicy podchodzi do Móniki, żeby powiedzieć jej coś na ucho. Ona natychmiast wybucha teatralnym śmiechem, który pozwala obecnym podziwiać piękno jej porcelanowego uzębienia. – Wy, mężczyźni, jesteście ograniczeni – stwierdza Ángela. – Jeden nigdy nie wystarcza. Trzeba szukać drugiego, który da nam to, czego nie udaje się dać pierwszemu, a to zwykle dużo. A jeszcze lepiej, jeśli jest ich trzech, gdyż przy odrobinie szczęścia trzeci wypełni puste miejsca pozostawione przez tamtych dwóch. To była teoria Pauliny, nie moja. Ona, owszem, wiedziała, o czym mówi. – Gdybyśmy my powiedzieli to samo, napiętnowano by nas jako mizoginów – protestuje Alberto. – Gdybyście powiedzieli to samo, bylibyście durniami – poprawia go Ángela. – My nie jesteśmy ograniczone, lecz wprost przeciwnie: w waszych oczach jesteśmy nieodgadnione, nieosiągalne. Jeśli podążacie tą drogą, szukając kłopotów, to nie dlatego, że nie wystarcza wam jedna kobieta, lecz dlatego, że chcecie świeżego mięsa, a im młodsze, tym lepiej. Pochłaniając następną kanapkę, Epicteto odczuwa chwilę uniesienia przy tym ostatnim zdaniu Ángeli. – Tak jest! Tak należy powiedzieć! – wykrzykuje.
Wszyscy patrzą na niego zdziwieni, podczas gdy on, nieco zawstydzony, skupia się na zawziętym przeżuwaniu. Ramón rusza bronić znieważonego męskiego kolektywu. – Jakby wam, moje śliczne, nie podobali się młodzi mężczyźni. – Mnie wcale nie. Dwudziestolatkowie nie umieją nami kierować, zupełnie nas nie znają – stwierdza Mónica. – I sześćdziesięciolatkowie także – dodaje Maika ze śmiechem. Ramón i Alberto parskają. Ten ostatni usiłuje wtrącić się do rozmowy, która nieprzyjemnie zbacza z kursu: – Kobiety, czegoś się uczymy podczas długich lat współżycia, nie? – Lub lat ewolucji – żartuje Ramón. Wszelako dyskusja tak roznamiętnia kobiety, że nikt już nie słucha mężczyzn. Sprawa zda się jednak rozwijać wśród obecnych niewiast, zaplątanych w autoanalizie, jak to tylko potrafią zrobić trzy kobiety o tej porze i w takim stanie. – Mamy na przykład kwestię orgazmów. Mężczyźni z ciekawością czekają, aż Mónica poruszy ten problem i skończy swój wywód. I tak robi: – Niech podniosą rękę te z was, które kiedyś udawały orgazm. Maika i Ángela podnoszą ręce. Mónica z powagą przytakuje. – Ja także, koleżanki. A potrafiłybyście powiedzieć mi, dlaczego? Ramón, Alberto i Epicteto czują się ofiarami swoistego spisku na skalę światową. – Aby od razu z tym skończyć. Czasami robicie się tak uciążliwi… – mówi Maika. – Lub żeby was uszczęśliwić. Jeśli nie dochodzisz, mężczyźni zachowują się jak zbite pieski, a potem nie potrafią mówić o niczym innym. Mónica rzuca inne pytanie: – A czy udajecie także wielokrotne orgazmy? – Oczywiście. To jeszcze bardziej ich uszczęśliwia – mówi Ángela.
Po części zmieszany, po części wzburzony, Ramón rzuca pytanie, które okazuje się kluczowe: – Czasami jednak naprawdę dochodzicie, co? Odpowiedzi nie są zapowiedzią męskiego szczęścia. – Tak, w wannie. Odkąd odkryłam masturbację wodą – spieszy z odpowiedzią Mónica. Ángela natychmiast się zaciekawia, czy aby ze zdobycia nowej wiedzy nie będzie mogła wyciągnąć czegoś dla siebie: – Wodą? I jak to się robi? Podczas gdy Mónica przykłada się, by wyjaśnić młodej adeptce tantry technikę masturbacyjną, która jej dała więcej przyjemności niż jakikolwiek mężczyzna, Maika informuje uważnego Epicteta, że ostatnio nie może uwierzyć w dobrodziejstwa aparaciku podobnego do wibrującego jajka, który kupiła w Londynie za skromne czternaście euro i z którym nie rozstaje się już ani na jedną noc. – Wibratory są bardzo przydatne, owszem – ośmiela się włączy do rozmowy, jako ten, co przeszedł już inicjację w tej materii. Jednak jej wiedza natychmiast skazuje go na milczenie przykładnego ucznia w obecności doświadczonego nauczyciela: – Och, człowieku, to jest znacznie lepsze niż wibrator. Jest dużo mniejsze, można nosić pod bielizną albo używać podczas stosunków seksualnych. Teraz na przykład mam to w majtkach. Epicteto kiwa głową, notuje w pamięci, uczy się i szepcze: – Aha. Zebranie podzieliło się na małe konwentykle. Mónica i Ramón dyskutują w ramach głównego tematu udawanych orgazmów o miłosnych umiejętnościach mężczyzn. W pewnej chwili, pod wpływem działania alkoholu, Ramón odkrywa się, niczym uwodziciel z meksykańskiego serialu, mówiąc Mónice, która sprawia wrażenie gotowej przyjąć wszelkie wyzwania: – Kiedy tylko zechcesz, pokażę ci, że ze mną nie będziesz musiała udawać.
Alberto, nadal zajmujący pozycję pod Móniką, nie jest świadom debaty. W końcu późna pora i wysoki procent alkoholu we krwi połączyły się w narkotycznej kombinacji, która uśpiła go na fotelu, z głową i stopą zwisającymi w próżni. Ángela zajmuje się zdejmowaniem mu butów. – Biedaczek, tak będzie mu wygodniej – mówi, klękając przed nim na dywanie. Natychmiast odwraca się do Móniki, żeby ją skarcić: – A ty powinnaś się podnieść. Zrobisz mu krzywdę. Mónica natychmiast jej słucha, zamieniając miękkie nogi Alberta na nieco krępe Ramóna. Potrząsa głową i otula twarz mężczyzny falą delikatnej ciemności. W zamiarze nieprzeszkadzania swojemu partnerowi w cudzołożnym epizodzie, Maika szepcze na ucho spoconemu Epictetowi: – Chodź ze mną do kuchni, żeby przygotować więcej kanapek. – Z wielką przyjemnością – odpowiada profesor, idąc za nią z radością salonowego pieska. Zaledwie pięć minut później Mónica udaje orgazm z Ramónem, którego wytrysk nie pozostawia miejsca na wątpliwości co do jakiejkolwiek autentyczności, a Maika eksperymentuje na blacie z Epictetem zajętym manipulowaniem niewielkim pilotem w fioletowym kolorze. – Zobaczmy, przełączę go na maksimum – szepcze Epicteto, bardzo ostrożny, podczas gdy Maika opiera się na kawiarce, jakby omdlała. I tak mogłoby to trwać przez niewiele godzin, jakich brakuje do świtu, gdyby nowa wizja nie wyrwała gwałtownie ze snu Edmunda, który wstaje, zlany zimnym potem, wymachując rękami w powietrzu i z zamkniętymi oczami powtarzając: – Zostaw mnie w spokoju, zdziro! Zostaw mnie w spokoju!
Pejzaż po bitwie Na pamiątkę minionej nocy Maika daje Epictetowi w prezencie wibrujący gadżet, który tak go zafascynował. – Przyznaję, że nigdy nie przyszłoby mi do głowy coś takiego – mówi profesor, przyglądając się jajku. – To rozwój technologiczny porównywalny jedynie ze zmywarką do
naczyń czy elektryczną golarką. Jakie przydatne. Nie przestaje mnie dziwić, że świat tak szybko postępuje naprzód. – Świat postępuje naprzód, odkąd mężczyźni wymyślili urządzenia tylko do sprawiania kobietom przyjemności – zauważa Maika. Przygotowuje teraz mocną kawę dla sześciu bardzo jej potrzebujących osób. Edmundo już poszedł, oczywiście w opłakanym stanie. Chciał się tylko napić herbaty z kwiatu lipowego. Obmył sobie twarz zimną wodą i przed lustrem poprawił rozchełstaną koszulę. Gdy żegnał się z gospodynią – i tylko z nią – miał podkrążone oczy, pomiętą, bladą twarz i nic nie mówił. Wydawał się być cieniem człowieka z ubiegłej nocy. Sporo czasu kosztowało Ramóna, Alberta i Ángelę zmuszenie go do powrotu z hipnotycznego stanu, w którym przypuszczał ataki w próżnię, nie przestając rzucać przekleństw i bezsensownych wypowiedzi „Ty nie”, „Zostałaś odprawiona, kurwo”, „Nigdy więcej, świnio”… Kiedy w końcu udało się im sprawić, by otworzył oczy – teraz wychodzące z orbit z powodu jakiejś strasznej wizji – i zdał sobie sprawę, że wszystko było snem, wyglądał, jakby wrócił z piekła. – Ta suka nigdy nie zostawi mnie w spokoju – szepnął. Nadaremnie pytali go, o kim mówi, co lub kogo ujrzał po drugiej stronie świadomości, lecz Edmundo nie chciał odpowiadać na więcej pytań. Zbył ich wyniosłym gestem, jak gest hollywoodzkiego artysty, i pobiegł do kuchni, przeszkadzając Maice w zajęciach i prosząc ją o napar lipowy dla uspokojenia nerwów. Nadal znajdował się tak daleko od rzeczywistego świata, że niemal nie spostrzegł, że w czymś przeszkodził. Nawet nie pamięta, kim jest ten pan w okularach towarzyszący Maice ani czy był już tutaj ubiegłego wieczoru, czy też później dołączył do tej zabawy w wątpliwym guście, której również nie jest w stanie zinterpretować. Edmundo odczuwa jedynie chęć odejścia stamtąd, jak gdyby robiąc to, uwalniał się od wszystkiego, co w owej chwili zaciemnia jego stan ducha. Nie może wiedzieć, do jakiego stopnia się myli. Pozostali w salonie snują się jak zjawy. Ángela i Alberto wracają na fotel, żeby nadal spać przed dłuższą chwilę. Ramón z niedowierzaniem przeciera oczy, widząc, jak Mónica ponownie zakłada spodnią bieliznę. – Nie mogę uwierzyć, że się pieprzyliśmy – mówi jej.
Mónica rzuca mu czarujący uśmiech, któremu towarzyszy pytanie: – A dlaczego nie? – Nie wiem… Byłaś żoną szefa… Znam cię od tak dawna i nigdy… Nigdy nie pojawił się między nami pociąg. W porządku, bardzo mi się podobałaś, lecz nie czułem się na siłach, by się do ciebie zbliżyć. To znaczy, nigdy nie miałem okazji… ani zaszczytu… Nadal nie wiem, co się stało. Mónica zaskakuje go przyprawiającym o mdłości matczynym gestem, który powoduje u niego zmieszanie: chwyta go pod brodę, lekko unosząc jego twarz, i szepcze mu, z tak bliska, że czuje, jak jej oddech pieści mu policzki: – Oj, moje wybuchowe bomby hormonów… Oto powód, przez który my, kobiety, zawsze gramy pierwsze skrzypce. Te rzeczy wam się tylko wtedy przydarzają, kiedy my tego chcemy. Niepotrzebnie łamiesz sobie głowę, doszukując się innych powodów. Chciałam się z tobą przespać. I tyle. Ramón nie wie, czy to, co właśnie usłyszał, jest pochlebstwem, czy też czymś, czym powinien się martwić. Szósty zmysł podpowiada mu, że chodzi raczej o obrazę, a jego niezdrowa męska ciekawość musi to wyjaśnić. – Czy mogę zapytać, dlaczego? – Oczywiście – odpowiada ona, szukając butów pod kanapą – tak czy owak miałam ci to wyjaśnić. Chociaż zdziwi cię to u kogoś takiego jak ja: chodzi o zemstę. Twoja kobieta przespała się z moim mężem w tym samym tygodniu, gdy kopnął w kalendarz. Teraz jesteśmy kwita. Czy będziesz tak miły i powiesz to Maice, jeśli nie sprawi ci to zbytniego kłopotu? Ramón kilkakrotnie kiwa głową, jednak bez zrozumienia. Patrzy, jak Mónica, już obrana i obuta, zmierza do łazienki. Pojmuje, że musi pobiec za nią. – Powiedz mi przynajmniej, czy ci się podobało – błaga. Przy drzwiach ubikacji powtarza się ten sam matczyny gest sprzed chwili. Potworny gest między dwiema osobami, które przed chwilą kopulowały jak zwierzęta, myśli Ramón. – Ależ jasne, głuptasie. Teraz czuję się dużo lepiej. Nie jest to, oczywiście, rodzaj odpowiedzi, jaką pragnął usłyszeć, lecz Mónica kończy
sprawę, zamykając drzwi łazienki. Ramón staje w obliczu niesmacznej alternatywy: walić w nie albo poddać się w milczeniu. Woli zadać jeszcze jedno pytanie: – I przypuszczam, że teraz odejdziesz, prawda? Głos Móniki dobiega zmieszany z szumem wody z kurka umywalki: – Mam wizytę u masażystki, kochanie. Zobaczymy się później, kiedy tylko zechcesz. Ramón już ma zadać pytanie, czy w jej planach zemsty mieści się ponowne przespanie się z nim, czy też raz jej wystarczy, lecz nie wydaje się mu ono stosowne. Toteż odchodzi ze swoim smutkiem. Mijając kuchnię, rzuca mimochodem polecenie: – A ty przestań świntuszyć z tym biedakiem i przygotuj mocną kawę. – Oczywiście – przechwytuje go Epicteto, zanim Ramón zdoła dotrzeć do salonu. – Maika mówiła mi o pańskim zamiłowaniu do Unamuna. Nie wie pan, jak bardzo się cieszę, że także to nas łączy. Są takie chwile, że zatrzymanie się, by porozmawiać o Unamunie, może okazać się bardzo szokujące. – Lubię pisarzy pokolenia dziewięćdziesiąt osiem, to prawda – przyznaje Ramón, jak ktoś, kto przyznaje się do perwersyjnego występku – a szczególnie Unamuna. – Należy zgodzić się, że był jednym z najświatlejszych umysłów swoich czasów, mimo że dzisiaj krytykuje się go za konserwatyzm i hiszpańskość. Chociaż, wie pan? Mnie te aspekty najmniej u niego interesują. Tak naprawdę pasjonuje mnie jego potrzeba transcendencji, z którą w pełni się utożsamiam. To, co inni nazywają jego filozofią, żebyśmy się zrozumieli. Są tacy, którzy uważają ją za nierozłączną z jego katolicyzmem, ale ja mam odmienne zdanie. Ciekaw jestem, co pan myśli na ten temat. Ramón nie ma pojęcia. Kiedy profesor peroruje, on nie spuszcza oczu z Maiki, która obserwuje ich z uśmieszkiem tak enigmatycznym, że przez chwilę przyciemnia on wspaniałość jej biustu. Od dawna już tak na nią nie patrzył, a jeszcze dłużej nie widział jej tak rozpromienionej. Może dlatego, w czasie gdy to robi, w głowie pobrzmiewają mu wersy mistrza z Salamanki, które zawsze go wzruszały: Wszystko, co ma korzenie w ziemi/ w końcu wraca! Rok to strofa/ nieprzerwanej pieśni! W zachwycie i oszołomieniu nie zdaje sobie sprawy z tego, że wypowiada je na głos i
z niemałą gwałtownością. Epicteto przyjmuje jego słowa z wielką radością. – Właśnie o tym mówiłem! Widzę już, że jest pan w pełni znawcą, człowiekiem Boga. Niezdolny do wypowiedzenia zdania sprostającego okolicznościom – są one, jakie są – Ramón tylko dodaje: – Robi się, co można. – Zostawię moją wizytówkę – Epicteto wsuwa rękę do tylnej kieszeni spodni i podaje mu biały kartonik – żeby zatelefonował pan do mnie, gdy będzie miał ochotę pogawędzić. Wspaniale jest znaleźć kolegów, z którymi można dzielić niezbyt powszechne pasje. – Oczywiście – zgadza się Ramón, nie przestając patrzeć na Maikę ani zwracać uwagę na blask jej oczu czy niesłychaną przejrzystość jej skóry, równocześnie podejmując drogę powrotną do kanapy, idąc ciężkim krokiem i z równie ciężkim sercem. Tymczasem Alberto zajmuje drugą łazienkę. Konieczność pójścia do biura bez zahaczenia o dom budzi w nim wstręt, lecz nie ma innego wyjścia. Gorszy jest ten ból głowy, któremu, jak sądzi, nie zaradzi przez cały dzień, a który raczej będzie się zwiększał w miarę upływu godzin i odbytych spotkań. Już mniej więcej doprowadzony do porządku, dzwoni do swojej sekretarki, by przypomniała mu o pierwszym dzisiejszym zebraniu. Ma się odbyć za trzy kwadranse, z przedstawicielami działu handlowego. Jeśli nie napotka zbytnich korków, przybędzie na czas, ze zwykłą dla siebie punktualnością. Pije w kuchni kawę, nalewa drugą, taką samą, dla Móniki, i idzie w stronę łazienki, żeby jej poszukać. Drzwi, które zatrzasnęły się przed Ramónem, przed nim natychmiast się otwierają. Mónica odparowuje wszelki zarzut i przekreśla jakikolwiek początek rozmowy, nim Alberto ma czas się odezwać: – Będzie lepiej, jeśli uznamy wszystko, co wydarzyło się tutaj tej nocy, za niebyłe – mówi. Zdrowy rozsądek podpowiada Albertowi, że tak będzie lepiej, chociaż pociąga to za sobą niezaspokojone chęci dowiedzenia się, dlaczego Mónica uznała za stosowne przyjść tutaj tylko po to, żeby przespać się z brzuchatym Ramónem. Mónica pozostaje nieświadoma tych i innych rozważań, czesząc sobie brwi przed lustrem. – Już nie nadaję się do tych szaleństw – skarży się. – Czasami zapominam, że nie mam dwudziestu lat.
– Szkoda, że cię wtedy nie znałem – mówi on. Ona udaje, że go nie słyszała. A może rzeczywiście go nie słyszała. Alberto próbuje szczęścia w innej sprawie: – Mam nadzieję, że nie musimy również zapomnieć, co zdarzyło się tej nocy przed przyjściem tutaj. Tym razem Mónica go nie ignoruje. – Oczywiście, że nie – odpowiada – ale też nie spędź całego dnia na myśleniu o tym. To nie będzie łatwe, mówi sobie Alberto. Była to druga noc godna zapamiętania, odkąd zostawiła go Lorena. I pierwsza także była związana z Móniką. Kto oparłby się złudzeniu fantazjowania, że będą następne. – Kiedy się zobaczymy? – pyta ją, naglony przez pośpiech. – Zapraszam cię na kolację w przyszłym tygodniu – proponuje Mónica. – Będziemy świętować. – Oczywiście. A co będziemy świętować? Mónica całuje go delikatnie w usta i żegna z uśmiechem: – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, powiem ci to wtedy. Teraz lecę, bo jestem spóźniona. Powiedziawszy to, podaje mu pustą filiżankę i wychodzi z łazienki zdecydowanym krokiem, stukając obcasami. W przedpokoju natyka się na Epicteta, który także wychodzi, żegnany przez Maikę w koszuli nocnej, tej samej, jaką miała na sobie podczas całego spotkania. O tej porze jej piersi wydają się większe i jędrniejsze niż ubiegłej nocy. Może to skutek dziennego światła padającego na dekolt. W salonie, gdzie wchodzi po torebkę, Mónica przypadkiem słyszy strzęp rozmowy między Ramónem a Ángelą prowadzących w owej chwili dyskurs, jakby żywcem wyjęty z niskobudżetowego filmu. – Mam swoje powody, by myśleć, że masz coś wspólnego ze sprawą Pauliny. Jeśli tak jest, możesz być pewny, że to wykryję. A nie zostaję teraz, aby dotrzeć do sedna, ponieważ
nie chcę spóźnić się do pracy. Ramón pozostaje opanowany. Kątem oka obserwuje, jak Mónica wchodzi i wychodzi, a kiedy rozumie, że sobie idzie, podnosi głos: – Zadzwonić do ciebie, Móniko? Na co ona, już w przedpokoju, odpowiada: – Lepiej nie, kochanie. Trzymaj się. Dziesięć minut później w domu nie pozostaje ślad po gościach. Jako ostatni wychodzą Ángela i Alberto. Jego zaskakuje smród, jaki wyczuwa na podeście, i przez chwilę zastanawia się, czy aby nie wrócić i nie powiedzieć o tym zainteresowanym. Nikt nie pamięta dziwnego typa, który spędził noc na schodach. Może dlatego, że już go tam nie ma. Gdy tylko Maika słyszy trzask zamykających się drzwi, mówi: – Idę do łóżka. Ramón nie może zrobić tego samego. Za niewiele ponad godzinę ma spotkanie z dyrektorem generalnym Grupy Empata, co jest równoznaczne z tym, że ma spotkanie ze swoją najjaśniejszą przyszłością. Lepiej, myśli, odwlecze to rozmowę, jaką, wcześniej czy później, musi odbyć z Maiką. Ona jednak tak nie sądzi i jest gotowa rozwiązać problemy raczej wcześniej niż później. – Mam nadzieję, że oboje zgadzamy się, że ta noc była ostatnią. Uważam, że powinieneś się wyprowadzić. Ramón się z tym zgadza. – To był dobry finał – mówi, nieco zdruzgotany ciosem. – Faktycznie – potwierdza ona. Maika wyłącza komórkę, zaciąga żaluzje, zdejmuje koszulę i rzuca się na łóżko. Przynajmniej raz nie myśli o dotrzymaniu jakiegoś zobowiązania. Daje wolny dzień kobiecie odpowiedzialnej, punktualnej i obowiązkowej, którą od dwudziestu sześciu lat dźwiga na plecach. Niech na nią czekają. Niech ją bezskutecznie szukają. Niech ją przeklinają. Niech nie wierzą. Nakrywa się pierzyną i zamyka oczy.
NORA Do przyczyn kobiecej niewierności, które są powszechnie znane, należy dodać przyczyny związane z niedawnym macierzyństwem, może mniej powszechne, a dla wielu mniej zrozumiałe: 1. Potrzeba ponownego poczucia się zmysłową i atrakcyjną po porodzie, związana z odrzuceniem postaci kobiety matki, mającej dla niektórych mężczyzn szczególny urok. 2. Poszukiwanie upragnionych i niezaznanych doświadczeń, podobne do pragnienia przeżywania nowych doznań. 3. Irracjonalne pragnienie wykorzystania okazji, jaka się nadarza, jakby była ostatnią (najbardziej paradygmatycznym przypadkiem jest zwykle jednonocna przygoda podczas letnich wakacji). 4. Kryzys w związku spowodowany pojawieniem się nowej istoty: zmęczenie, rozbieżności między rodzicami, nowe sytuacje, do których należy się dostosować. 5.
Niewierności
platoniczne
(bardzo
powszechne
począwszy
od
okresu
popołogowego), nawet z nieistniejącymi mężczyznami. Wielokrotnie nie są realizowane z braku odwagi, okazji lub dlatego, że nie ma z kim ich realizować. Dr Filomena Rosen Vinge, Saint Louis University Seks czy połóg?, Ediciones del Wolframo, 1995
Egzegeza Kiedy Nora po raz pierwszy ujrzała Samuela Martíneza, sprawił na niej wrażenie jednego z tych mężczyzn, którym kobiety w ciąży wydają się atrakcyjne pod względem seksualnym. Są tacy, nawet więcej, niż można by sądzić, co nie czują obrzydzenia do odbywania stosunków seksualnych z kobietami w trzydziestym tygodniu ciąży lub późniejszym, okrągłymi jak kule. Sama myśl wywołała u niej mdłości. Musiała jednak udawać. Grupa Empata wynajęła właśnie jej agencję do kilku ważnych kampanii reklamowych, a ona musiała być na każde zawołanie, co pociągało za sobą spotkania z kilkoma redaktorami odpowiedzialnymi za wprowadzanie książek na rynek,
wśród nich, oczywiście, z Samuelem Martínezem Feblesem. Fakt, że Samuel był ponadto mężem jej najlepszej przyjaciółki, stanowił dodatkową poważną niedogodność. Od chwili gdy Mónica i Nora się poznały, jakieś dziesięć lat wcześniej, postanowiły odsunąć mężczyzn na margines. Nie chciały kolacji w czwórkę ani żadnego rodzaju męskiej ingerencji. Ich przyjaźń była należącą wyłącznie do nich działką życia, na którą nikt nie mógł się wcisnąć. Poza tym fakt, że nigdy żadna z nich nie widziała twarzy współmałżonka drugiej, dawał im większą swobodę mówienia o nich, co też bardzo często robiły. Przypominało to rozmowę o fikcyjnych postaciach, o nieistniejących w rzeczywistości osobach. Toteż kiedy Samuel wdarł się nagle w realny świat Nory, w jakiś sposób została złamana od wielu lat pozostająca nienaruszoną zasada. Gdy tylko Nora wróciła do domu, zatelefonowała do przyjaciółki. – Poznałam twojego męża – powiedziała jej, chociaż zachowała dla siebie opinię o Samuelu. – Może nadeszła chwila, żebym ja przedstawiła ci mojego. Mónica odparła, że o tym pomyśli. W owym czasie Nora była w trzydziestym drugim tygodniu ciąży. Oczywiście od wielu miesięcy zrezygnowała z jakiegokolwiek intymnego kontaktu z Valentínem. Dokładnie od chwili, gdy przeczytała artykuł pewnej nieznanej psycholog dziecięcej, gdzie ta twierdziła, że rozwój sensoryczny dziecka następuje znacznie wcześniej, niż dotychczas sądzono, zatem z wnętrza matczynego łona jej przyszły syn może słyszeć, odczuwać smak i zapach, jak również – z pewnym trudem – dotyk, a nawet widzieć pewną jasność za każdym razem, kiedy matka wystawia brzuch na wystarczająco silne światło słoneczne. Czasopismo wpadło Norze w ręce mniej więcej w trzecim miesiącu ciąży. Na seksualne żądania Valentína odpowiedziała, przedstawiając artykuł, w którym palcem wskazującym pokazała mu odpowiedni akapit. Jako że on niczego nie zrozumiał, nawet po uważnej lekturze, zadała sobie trud udzielenia mu wyjaśnień: – Wyobrażasz sobie? Jesteś płodem, który w spokoju i ciepełku przebywa w swoim wodnym worku, słuchając dobiegających z zewnątrz głosów albo telewizji, czy czegoś tam. A wtedy nagle zaczynasz słyszeć krzyki, pomruki i inne zwierzęce odgłosy, jakby jakiś drapieżca pożerał twoją matkę. Nie sądzisz, że wpłynęłoby to na ciebie pod względem psychologicznym? Przecież to logiczne, chociaż nie mówi się tego tutaj. Po to, żeby nie mówić o złu, jakie zna nasienie, i bezużyteczności, jaka z tego dla niego wynika,
zakładając, że zrobimy coś, a ja je połknę, jak do tej pory. Lub o pozycjach, które, skoro są niewygodne dla mnie, to wyobraź sobie, jakie są dla niego. A pomyślałeś w ogóle, co czuje za każdym razem, kiedy atakujesz mnie swoim penisem? Valentín nie wiedział, co powiedzieć, by jego słowa nie obróciły się przeciwko niemu. – Piszą tutaj o tym wszystkim? Uważam, że twoja interpretacja jest nieco przesadzona. – Masz, przeczytaj. Nora rzuciła czasopismo na kanapę i poszła do łazienki, by z nabożnością poddać się codziennej godzinie nawilżania i specjalnych zabiegów. Sesja ta obejmowała ćwiczenia oddechu, relaksacji i delikatnej gimnastyki, pomyślanej tak, by pobudzić dziecko, lecz mu nie zaszkodzić. W niektóre wieczory Valentín towarzyszył jej podczas tego egoistycznego rytuału i z radością obserwował, jak masuje sobie piersi, rozsuwa kolana, wykonując ćwiczenia, czy wmasowuje w wielki brzuch krem przeciw rozstępom. Chociaż bardzo starał się ujrzeć ją w inny sposób, nadal wydawała się mu atrakcyjna. Nigdy nie był w stanie tego ukryć. Jednak nawet przed fatalną egzegezą w gazecie, musiał stawić czoło trudnemu do przełknięcia komentarzowi: – Jeżeli podniecam cię także teraz, to jest z tobą gorzej, niż myślałam. Albo coś takiego: – Facetom jest wszystko jedno, byle tylko miało otwory i ulegało. Nagle wszystko to wydawało się jej chorobliwe i poniżające. Jego żona tak się zmieniała, i w takim tempie, że zaczynał z trudem ją poznawać. Aby nie mówić o tym, że nie ma pojęcia, jak powinien ją traktować, w oczekiwaniu na lepsze czasy postanowił milcząco przyznać jej rację, udając obojętność, jakiej w żadnym razie nie czuł. Zatem Nora była w trzydziestym drugim tygodniu, gdy poznała Samuela Martíneza, który początkowo wydał się jej jedynie kopią własnego męża, mężczyzną zdolnym pożądać przyszłej matki. Wydedukowała to, co z pewnością wcale nie było tak dalekie od prawdy, poczuwszy, jak na nią patrzy podczas pierwszego roboczego spotkania. Na pytanie Móniki: – Więc mój mąż cię nie podrywał? To dziwne, zazwyczaj to robi, kiedy przedstawiają mu kobietę, której nie zna.
Nora odpowiedziała eleganckimi wykrętami. To znaczy odpowiedziała: – Dziewczyno, widziałaś mój brzuch? Sądzisz, że wyglądam jak ktoś, kogo można podrywać? Czuję się równie atrakcyjna jak hipopotam. Były jeszcze inne robocze spotkania, a Samuel nie zmienił nastawienia. Nie podjął również poważniejszych kroków. Sprawiał wrażenie, jakby cierpliwie czekał na swoją kolej. To znaczy, kiedy skończy się ciąża Nory. W geście, wydającym się jej ogromnie interesującym i bardzo nie na miejscu, po urodzeniu się Luisa, Samuel wysłał do kliniki bukiet białych róż. Przed wyjściem do domu Nora podarowała go jednej z pielęgniarek, która najlepiej się nią zajmowała. Był jedynym bukietem, jakiego nie zabrała ze sobą. Nie posiadała się z wściekłości, kiedy dyrektor naczelny firmy zażądał, żeby odwiedziła Samuela Martíneza, gdy przebywała już na urlopie macierzyńskim, który tak bardzo miał się przedłużyć: – Na miłość boską, jestem na urlopie. Ty idź. – Noro, proszę cię o to jako o osobistą przysługę. Tylko jedno spotkanie. Nie musisz później tutaj przychodzić. Zobaczysz się z nim, wysłuchasz go, wyjaśnisz mu swój punkt widzenia, uspokoisz go i opowiesz mi wszystko przez telefon. On mówi, że nikt jak ty nie rozumie jego idei i że jeśli nie będzie mógł pracować z tobą, to woli poczekać, aż wrócisz z urlopu. A ja, do cholery, nie chcę ryzykować utraty tego klienta. To jeden z lepszych. – Kurczę blade – mruknęła Nora, nim uległa: – Dobrze, ale wiedz, że zamierzam pójść z dzieckiem. Karmię go piersią i teraz nie mogę się od niego oddalać. – Jasne, kobieto, idź, z kim chcesz, nawet, jeśli masz ochotę, zabierz matkę, żeby zobaczyła, jak wyglądają panowie, którzy produkują książki. Lecz idź, proszę, nie zostawiaj mnie na lodzie. Weszła do biurowych pomieszczeń „Sumy rzeczy”, pchając spacerowy wózek Luisa. Samuel zobaczył ją przez przeszklone ściany swojego gabinetu i wyszedł jej na powitanie. Norze spodobał się szczegół, że nim przywitał się z nią, całując w oba policzki – co jest z pewnością drażniącym zwyczajem, kiedy chodzi o robocze spotkania – zachwycił się śpiącym jak aniołek dzieckiem. Nie spodziewała się po nim czegoś takiego. Samuel pochylił się, by przyjrzeć się Luisowi, ujął jego rączkę i powiedział: – Kolego, chciałbym być na twoim miejscu.
Niejasne stwierdzenie, które częściowo pokonało linie obronne Nory. Następne całkiem je zniweczyło. Gdy tylko Samuel zobaczył, że zamierza zostawić dziecko pod opieką Pauliny i jej koleżanki, natychmiast temu przeszkodził: – W żadnym razie. Niech wejdzie z tobą. Teraz nawet na pięć minut nie powinnaś rozstawać się z dzieckiem. Zaskoczyło ją takie zrozumienie u mężczyzny. A także fakt, że nie dostrzegła ani śladu owego zachowania, które tak ją drażniło jeszcze kilka tygodni wcześniej. Albo Samuel nagle stracił całe zainteresowanie jej osobą, albo należał do tych zboczeńców, których interesują wyłącznie kobiety w ciąży. Ta ostatnia opcja nieco ją zdziwiła, wziąwszy pod uwagę sławę kobieciarza, jaką cieszył się mąż jej przyjaciółki. Zamiast tego Samuel okazywał teraz nową twarz, niebywale pochlebną, do tej chwili skrywaną: raz po raz rozważała jego zalety, nie jako kobieta, lecz jako profesjonalistka, jako pracownik twórczy, osoba o niespotykanej inteligencji i talencie, a także jako matka zdolna szczęśliwie połączyć troskę o syna z inną aktywnością. Nora zaczęła myśleć, że być może osądziła go, patrząc tak niechętnie, że nie była w stanie dojrzeć tego, co oczywiste. Wszystko w życiu jest kwestią interpretacji. Przede wszystkim osoby. Nawet osoby, które sprawiają wrażenie tak niezdolnych do zaskoczenia nas, jak Samuel. Wydawca wyłuszczył jej pewne wątpliwości co do kampanii reklamowej Tanga życia, do której chciał włączyć pewne odniesienia do nowej, jeszcze nieukończonej powieści Edmunda de Blasa, gwiazdy wydawnictwa. Omówili kilka punktów i doszli do pewnych wniosków, w których Samuel okazał jawny podziw dla opinii Nory. Zrobili notatki, ustalili terminy i szybko przeskoczyli przez punkty spotkania. Kiedy Luis obudził się ze snu i cichutkim kocim kwileniem zaczął domagać się swojej porcji pożywienia, Samuel wstał i bez chwili wahania powiedział: – Przepraszam, zatrzymałem cię dłużej, niż sądziłem, nie zważając na Luisa. Możesz nakarmić go tutaj. Wyjdę, żebyś miała więcej intymności. Proszę, usiądź w moim fotelu. Tak będzie wam wygodniej. Po czym dyskretnie opuścił gabinet. Tego wieczoru, kiedy Luis wypił swoje mleko i beknął obowiązkowo, Nora zadzwoniła do przyjaciółki.
– Może cię zaskoczę – powiedziała jej – ale uważam, że Samuel byłby dobrym ojcem. Kiedy ponownie zatelefonował do niej dyrektor naczelny, rozpływał się w pochwałach i podziękowaniach. Zapewnił ją, że klient jest ogromnie zadowolony, a ona jest najlepszym kreatywnym pracownikiem firmy, czego, z drugiej strony, nie musiał mu mówić żaden klient, gdyż od dawna to wiedział. W innym czasie Nora poczułaby się bardzo usatysfakcjonowana tymi słowami. Od urodzenia Luisa zmieniła się jednak jej skala wartości. Teraz najważniejszą rzeczą było dla niej bycie matką. Tak nieposzlakowaną matką, jak wcześniej była kreatywnym pracownikiem agencji reklamowej: kimś, kto przewiduje najmniejszą przeciwność na długo przed tym, nim się wydarzy, i kto w zarodku potrafi zażegnać każdy konflikt, choćby nie wiadomo jak trudny się wydawał. Zanim Nora zakończyła rozmowę, wypowiedziała pewną kwestię, choć zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej nie uwierzyłaby, że może paść z jej ust: – W rzeczywistości to nie było nic takiego. Samuel Martínez jest zachwycającym mężczyzną. Sporadyczne odwiedziny w jego gabinecie absolutnie mi nie zaszkodzą. Dwa tygodnie później Nora, Luis i spacerowy wózek ponownie minęli przeszklone drzwi gabinetu Samuela. Ta jednak wizyta, w przeciwieństwie do tego, co tak zdecydowanie stwierdziła wcześniej, miała zaburzyć jej spokój, i to w sposób, jakiego by nie podejrzewała.
Wściekłość i wrzask Odkąd urodził się Luis, noce są katorgą. Dzieci przychodzą na świat z wrodzonym celem dręczenia rodziców, który udaje się im osiągnąć z zadziwiającą łatwością. Problem się pogłębia, kiedy matka pokłada ślepą wiarę w pewnych organizacjach, takich jak Liga Mleka, wszechświatowe mleczne bractwo, gwałtownie broniące zalet karmienia piersią o wszelkich porach i w jaskrawych barwach przedstawiające inne teorie, jak na przykład karmienie zgodne z ustalonym harmonogramem. Valentín jest przekonany, że Liga Mleka jest niczym innym, jak politycznym podstępem najgorszego rodzaju: starym wilkiem uległości kobiet i sprowadzeniem ich do ról żon i matek w skórze nowoczesnej owcy zdrowego odżywiania i zalet korzystnych nawyków. Jemu jednak wydaje się straszną wszelka doktryna pozwalająca, by dzieci ssały pierś dobrze po skończeniu roku, kiedy tylko chcą i jak długo chcą, czy to za dnia, czy nocą. I nie tylko dlatego, że on sam padł
ofiarą tych teorii jako enta ofiara Ligi Mleka, która być może wśród swoich głównych celów ma rozdzielenie par, utworzenie świata zaludnionego młodymi matkami z ssącymi ich piersi dziećmi, bądź też uwolnienie mężczyzny wbrew jego woli, pozbawiając go balastu rodziny. Ale cóż, gdyby Valentín był kobietą, też bez wahania uwierzyłby każdemu, kto pewnie stwierdziłby: „W pierwszych latach swego życia twoje dziecko będzie cię potrzebować bardziej niż ktokolwiek. Lepiej będzie, jeśli zapomnisz, że na świecie istnieje ktoś czy coś jeszcze, i skupisz się na najlepszym zadaniu, jakie będziesz mieć kiedykolwiek: byciu matką”. Początkowo Valentín wyrażał swe rozdrażnienie parskając. Nigdy nie zaprzeczał, nie podnosił głosu, nie groził malcowi i nie walił pięścią w ścianę, które to zachowania wcale nie dziwią u ojców pod jakąkolwiek szerokością geograficzną. Tylko parskał. Norze jednak wystarczył ten szczegół, by dojść do wniosku, że jej mąż nie osiąga mało wyśrubowanych norm cierpliwości niezbędnych przy obcowaniu z noworodkiem, toteż począwszy od tej nocy ona z Luisem mieli spać w pokoju gościnnym. Valentín zinterpretował tę ucieczkę nie tylko jako wybieg żony, by mieć Luisa tylko dla siebie, ale także jako doskonałą wymówkę, by uciec od niego. Podejrzenie, później przemienione w obsesję, zrodziło się u Valentína w nocy, kiedy o czwartej nad ranem wstał, by się wysikać, i zastał Norę siedzącą na bidecie i z wielką pieczołowitością myjącą sobie krocze. Zdziwił się, zastając ją w takiej sytuacji i o takiej porze, lecz znacznie bardziej zaskoczyło go wzdrygnięcie, jakiego nie zdołała pohamować, widząc go, a które, mimo jego prób nadania mu pozorów normalności, świadczyło jednak o czymś przeciwnym: że jest coś dziwnego, coś niedozwolonego w takim zachowaniu o takiej porze, chociaż w tamtej chwili nie przyszło mu do głowy, co by to mogło być. – Co się dzieje? – zapytał ją. – Nic – rzuciła w odpowiedzi Nora, opuszczając nocną koszulę. – Dotykałaś się – obstawał przy swoim. – Nie dotykałam się – sprecyzowała. – Myłam się – musiała mu wyjaśnić. – Trochę mnie boli. – Chcesz, żebym ci pomógł? Valentín natychmiast pożałował, że to zaproponował. Taki skutek wywierało na nim
zachowanie Nory w ostatnich czasach. Z takim uporem mówiła o jego egoizmie i perwersyjności, gdy domagał się odrobiny seksu, że sama chęć zbliżenia się do waginy żony sprawiała, iż czuł się jak satyr. – Nie potrzeba – odparła, bardzo spokojna. – Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdę do lekarza. Był to początek długiej historii o nieprzewidywalnym zakończeniu. Następnego dnia Valentín zapytał ją, czy była u lekarza. – Jestem zapisana na jutro – odparła Nora. Dwa dni później ponowił pytanie. Tym razem zaskoczyła go niecodzienną odpowiedzią: – Dlaczego nagle tak bardzo interesujesz się stanem mojej waginy? Było to niezbyt trafne pytanie. Nora zdała sobie sprawę, że strzeliła głupstwo w chwili, gdy Valentín otworzył usta, by wyrzucić z siebie przemowę o oktawę głośniejszą, niż było to u niego normalne, na temat ogromnego zainteresowania, jakie budziła w nim jej wagina od pierwszej chwili, kiedy ujrzał ją (i jej waginę), i nadal będzie budzić aż do dnia, kiedy umrze (on), to znaczy, gdyby ona (Nora) nie stawiała tak wielkiego oporu przed tym, by śledził jej ewolucję (waginy) w naturalny i logiczny sposób, w jaki mężowie zwykle śledzą ewolucje wszystkich razem i każdej z osobna części ciała swoich żon, zwłaszcza tych, które budzą ich największe zainteresowanie. – Jak jest w tym przypadku, chociaż wydaje ci się to takie złe – dodał, unosząc z dumą głowę. Nora milczała przez kilka sekund, patrząc na niego wyzywająco. Valentín musiał ją zbesztać: – Nie masz mi nic do powiedzenia? – Nie wiesz, jak bardzo mi przykro, że jedyną rzeczą, która cię interesuje, jest moja wagina. Valentín jest człowiekiem powściągliwym. W żadnych okolicznościach nie krzyczy: nigdy na żadnym weselu nie zdarzyło się mu zachęcać państwa młodych do pocałunku. Niezbyt lubi koncerty, lecz jeśli kiedyś szedł na jakiś, powstrzymywał się od chóralnych
śpiewów, a jeszcze bardziej od gwizdów. Nie podnosi głosu nawet wtedy, gdy jego drużyna, która zaledwie dwa sezony wcześniej grała w drugiej lidze, pakuje gola liderowi tabeli. Tej jednak nocy Valentín stracił panowanie nad sobą i krzyknął. Było to zwięzłe zdanie, krótkotrwała utrata kontroli, i nawet wtedy daleka od wszelkiej przemocy, lecz wytyczyła początek jego degradacji. Powiedział: – Nie wkurzaj mnie, Noro! Nora zamilkła. Może podejrzewała, że oznacza to początek czegoś. Lub przypadkiem pomyślała, że lepiej będzie pozostawić sprawy swojemu biegowi. Valentín zinterpretował jej milczenie jako dokładnie to, czym było: oznaką niespodziewanej troski, by nie zgłębiać problemu. I obiecał sobie uważnie przyglądać się wszystkiemu, co od tej pory działo się z waginą Nory. Chociażby było to wbrew woli jej posiadaczki. Zaczął od obserwacji. Nora starała się to ukryć, lecz sprawiała wrażenie, jakby odczuwała pewien dyskomfort przy siadaniu. Coś podobnego do tego, czego doświadczała po porodzie, kiedy rany po nacięciu krocza były jeszcze świeże. Kilka dni później zauważył, że przestała nosić spodnie. Początkowo było to jedynie podejrzenie, może zbieg okoliczności. Wkrótce odkrył jednak, że nie przypadkiem Nora codziennie nosi spódnice, a nawet kupiła sobie jedną nową. Następnym krokiem, decydującym, było zbadanie bielizny żony. W ten właśnie sposób odkrył bardzo dziwne żółtawe plamy na tych zabudowanych białych majtkach, które wciąż upierała się nosić po urodzeniu Luisa. Pomyślał, że może cierpi na jakąś dolegliwość związaną z porodem, lecz szybko doszedł do wniosku, że coś takiego nie powinno mieć miejsca cztery miesiące po nim. Postanowił przetrząsnąć szuflady w pokoju, w którym Nora spała z dzieckiem. W tym celu musiał kilkakrotnie zadać sobie trud, by wykorzystać krótkie chwile, gdy Nora brała prysznic, lub nieliczne okazje, kiedy wychodziła z domu, a on w nim zostawał. Podczas pierwszej rewizji znalazł pudełko antybiotyków. Zarekwirował wewnętrzną ulotkę i tak dowiedział się, że jest to lek wskazany przy infekcjach okolic waginy. Dopiero cztery dni później znalazł raport ginekologa żony. I wtedy dowiedział się o istnieniu niewielkiej rany na większych wargach sromowych Nory. Nieistotna ranka, początkowo, „wywołana przez zszywkę ze zwykłego zszywacza”, która nie zostałaby zainfekowana, gdyby nie była wystawiona na kontakt z „płynem nasiennym i narażona na inne otarcia związane z aktem płciowym, tak w chwili zajścia, jak jeszcze dwukrotnie w okresie następnych siedemdziesięciu dwóch godzin”.
Następnie zalecano pacjentce dokładną higienę, gruntowną codzienną dezynfekcję, a ponadto przyjmowanie specyficznych antybiotyków, o których już wiedział, oraz rygorystyczną abstynencję seksualną. Biedny mąż potrzebował czasu, by zrozumieć obszerną medyczną informację i to, co można było z niej wydedukować. Mianowicie: Nora przypadkowo przekłuła sobie zszywką cipkę, kiedy ktoś, kto nie był nim, pieprzył ją w jakimś miejscu, gdzie mógł znajdować się zszywacz. I jak się wydaje, rzeczony zszywacz był świadkiem trzech różnych intymnych spotkań jego żony z jakimś mężczyzną w bardzo krótkim odstępie czasu, chociaż tylko przy jednej okazji miał możliwość uczestniczenia w zabawie. Zapytał ją jeszcze kilka razy, nim podjął decyzję: – Czy lekarz powiedział ci coś o twoich dolegliwościach waginy? – Już ze mną dużo lepiej, dziękuję – brzmiała odpowiedź. – Bardzo się cieszę, kochanie, lecz czy może wiesz, czym były spowodowane? – Kobiece sprawy. Nic ważnego. Krew wrzała w żyłach tego łagodnego i spokojnego mężczyzny. Za dnia i nocą. Odkąd się o tym dowiedział, nie potrafił dobrze odpoczywać i rankami śledził kroki Nory idącej ze swojego pokoju do łazienki i z łazienki do pokoju. Słuchał, jak płynie woda w bidecie i nadsłuchiwał plusku zdradzieckiej wieczornej higieny, podejmując równocześnie nadludzkie wysiłki, by nie pobiec do łazienki i nie potrząsnąć wiarołomną jak opętaniec, jakim nigdy nie był. W jego głowie kołatało się tylko jedno pytanie, raz po raz, aż do obłędu, bez ustanku, bez wytchnienia, nocą i dniem. Dokładnie to samo pytanie, jakie zadał podczas bezsennej nocy, gdy nie mógł już dłużej tego zdzierżyć i popędził, szukając żony. Z wykrzywioną twarzą obiema rękami oparł się o framugę drzwi łazienki i podnosząc głos bardziej niż kiedykolwiek, wyrzucił z siebie: – Czyj był ten zszywacz?
Petrus 226 Zszywacz był modelem Petrus 226 o klasycznym wzorze, chromowany, otwierany od przodu, nieblokujący się, na sto zszywek, mogący zszyć czterdzieści kartek o wadze 345 gramów i posiadający pięcioletnią gwarancję. Samuel miał nieprzyjemny nawyk bawienia
się nim, kiedy skupiał się na lekturze zaległych maszynopisów, a owego dnia zostawił go, bezczynny i otwarty, na biurku, gdy tylko zobaczył, jak w biurze pojawia się Nora, pchająca swój wózek z dzieckiem. Było to fatalne niedopatrzenie. Spotkanie przebiegło bez niespodzianek. Nora przychodziła teraz bardziej uśmiechnięta niż wcześniej, jak zwykle w towarzystwie Luisa, u którego spacer wywoływał zwykle skutki usypiające. Wykorzystując sen dziecka, omówili pewne punkty kampanii promocyjnej, zmuszającej ich do utrzymywania tak częstych kontaktów przy czym tym razem po raz pierwszy pojawiła się kwestia fizycznego wyglądu Edmunda de Blasa. Samuel przygotował cały arsenał fotografii, by słynna doradczyni wiedziała, czemu stawia czoło, ona zaś obejrzała je z niemal jawnym zainteresowaniem, nim wydała zawodowy osąd: – Jest mnóstwo do zrobienia. Będę musiała przyjść kilka razy. Luis nadal spał, kiedy skończyli. Samuel zaproponował gościowi coś do picia. Nora zgodziła się na tonik, a Samuel pospiesznie polecił przynieść go Paulinie, i drugi dla siebie. W tej właśnie chwili, wykorzystując jako pretekst dbałość o spokojny sen niemowlaka, Samuel opuścił żaluzje sprawiające, że jego gabinet stawał się niewidoczny dla pozostałych członków biura. – Nie wiem dlaczego ty z tą twoją niezwykłą wrażliwością nie nakłoniłeś Móniki do posiadania dzieci – zauważyła Nora, bardzo podatna na półmrok i prowadzące do zbliżenia subtelne manewry wydawcy. Samuel nie odpowiedział. Nie lubił powracających tematów. Ograniczył się do uśmiechu, usiadł naprzeciwko Nory i przejął wodze w rozmowie. – A ty? Chcesz mieć więcej dzieci? Zaplanowałaś to? – Nie wiem – odparła i z głupawym wyrazem twarzy odwróciła się w stronę śpiącej latorośli. – Na razie Luis tak mnie zajmuje, że nie chcę planować zastąpienia go innym dzieckiem. – Kobieto… Nie chodzi o zastąpienie go. Raczej o uzupełnienie. Weszła Paulina z napojami i postawiła je na stole, nie przestając przyglądać się Norze w sposób, a jaki Siuks obserwowałby obecność w swojej wiosce 7. Regimentu Kawalerii. – Nie przekonuje mnie nic, co oznacza pozbawienie go głównej roli. Zobaczymy, jak
będzie w przyszłości. A także czy Valentín będzie chciał… – dodała Nora. Samuel pokręcił głową, udając umiarkowany sprzeciw: – To nie Valentín powinien tego pragnąć, lecz ty. Tylko matka może podjąć taką decyzję. W takich kwestiach jesteście znacznie ważniejsze od nas, a mężczyzna, który nie potrafi tego uznać, jest zgubiony. – Och, gdyby Valentín tak jasno to widział, wszystko by inaczej wyglądało. Powiedziała to niemal ze smutkiem. Tak bardzo zgadzała się ze słowami Samuela i równocześnie tak była pod wrażeniem, że wypowiada je mężczyzna, iż jej zdziwienie ocierało się niemal o wzruszenie. A ona nie należy do tego typu kobiet, które raczej próbują ukryć lub zminimalizować swe emocje, niż je okazać. Wprost przeciwnie: zdecydowanie wierzy w to, że uczucia powinny się ujawniać. Jak burze, jeśli to konieczne. Dokładnie to zrobiła: podeszła do Samuela i złożyła pocałunek na jego elegancko wygolonym policzku. Poza jego gładkością wyczuła lekki zapach płynu po goleniu, który się jej spodobał. – To szczęście móc z tobą pracować – powiedziała. Samuel schwycił dłoń Nory w swoje. – Mylisz się. Całe szczęście jest po mojej stronie. Obyśmy mieli okazję nadal to robić. Następnie dłonie wydawcy, wprawne w ucieczkach i szacunkach, spoczęły na kolanach doradczyni. Był to szybki, przemyślany kontakt, który z uwagi na swą wagę i nieodwołalność miał w sobie coś z ataku. Jego dwie ciepłe, duże i miękkie dłonie na dwóch kobiecych kolanach. Dwie piki na podbijanym terenie. Nora zareagowała podskokiem, który zmusił ją do wstania i oparcia się o biurko. – Wybacz mi – szepnął, głaszcząc jej policzki ciepłymi dłońmi. – Nie chciałem cię przestraszyć ani wydać ci się brutalny. Norę znacznie bardziej przestraszyła własna reakcja niż zachowanie Samuela. Nagle się obnażyła, po kilku miesiącach seksualnego letargu, pragnąc jednego z ostatnich mężczyzn, z jakim powinna się przespać. Nie tylko był jej klientem, był także mężem – niemal nieznanym, co ją przynajmniej trochę rozgrzeszało – najlepszej przyjaciółki. Mimo tych myśli złapała drugą dłoń Samuela i przyłożyła do swojego drugiego policzka.
– Nie przestraszyłeś mnie – powiedziała, odsuwając uprzednio na bok wszystkie swoje poglądy na temat tego, co jest dobrem, a co złem, i pocałowała go. Wprawne ręce Samuela przetarły drogę. Robiły to wystarczającą ilość razy, by wiedzieć, że spódnica nad kolana nigdy nie stanowi zapory nie do przebycia. W porywie chwili, a także z uwagi na to, jak się sprawy miały, zdołał uniknąć pułapki, jaką mogły stanowić wysokie po pas białe majtasy Nory. Pozbył się ich, nie patrząc, czystym ruchem opuszczając je jej do kolan, by odpowiednio zbliżyć ją do swoich klejnotów. Zawsze świeżo wypolerowana powierzchnia biurka, jak i jego idealna wysokość – choć nie na to została przewidziana – bardzo ułatwiły sprawę. Nieuchronne było, że przy pierwszym pchnięciu tu i ówdzie spadły jakieś papiery. Stos odrzuconych maszynopisów, mających zostać zwróconych autorom, rozsypał się po podłodze, wyściełając wykładzinę akapitami o wątpliwej składni, haniebnymi scenami zdrady, opowieściami o przerażających chorobach i miejskimi epopejami, w których młodzi bohaterowie woleli umrzeć na marskość wątroby, niż zarejestrować się jako bezrobotni. Jakąż konsternację, jaki niepokój i jaką ludzką hańbę przeżyliby zapewne ich autorzy, wszystkie te nieprawe dzieci Camila Joségo Celi, Francisca Umbrala czy znacznie gorszych ojców, gdyby wiedzieli, jaki los spotkał owoc ich ambicji. Na biurku, już nieco opróżnionym z niepotrzebnych przeszkód, trwały poranne zajęcia wydawcy i jego doradczyni, która z równą pilnością przykładała się do spółkowania, jak do wszystkiego innego. Było to całkowite oddanie, frenetyczny spazm, nieopanowana utrata kontroli, a wobec braku logiki, jaki zwykle powodują takie sprawy, pozwolenie na poniesienie się ślepej sile, która pchała ich do drapania, łapania, dławienia jęków i wymachiwania rękami w powietrzu. Podczas jednego z tych spazmów łapska Samuela schwyciły tyłek Nory i uniosły go na kilka centymetrów. Był to przypadek orgazmicznej lewitacji, jako że zbiegła się w czasie z raptownym szczytowaniem, jakie niespodzianie porwało ich oboje. A także Luisa, który w tej chwili otworzył oczka i patrzył na matkę unoszącą się pięć centymetrów nad biurkiem pełnym różnych drobiazgów, podczas gdy jakiś pan, który nie był mu całkiem nieznany, cisnął ją z wielką śmiałością. Z nie mniejszym zdumieniem, mimo braku rozeznania, dziecko patrzyło, jak lot matki nad blatem biurka kończy się w gwałtowny sposób. Lądowanie Nory nastąpiło zaledwie kilka centymetrów od miejsca startu, lecz tak nieszczęśliwie, że zimne i różowe pośladki oraz ciepły i wilgotny srom roztrzaskały się na obszarze, który można by nazwać roboczym,
zajmowanym przez ołówki, temperówkę, kalkulator i zszywacz Petrus 226 o klasycznej linii, chromowany, i tak dalej, otwarty, jak to zwykle bywało u Samuela po nużącym dniu czytania maszynopisów. Gardziel zszywacza odpowiedziała na atak niemiłosiernym ugryzieniem. Nora zawyła z bólu. Po drugiej stronie szklanego przepierzenia Paulina poczuła chęć złapania szefa za jaja. Instynktownie Samuel poszukał ganiącego lub zbawiennego spojrzenia Luisa, swego wspólnika w przestępstwie. A Luis, zafascynowany nowymi doświadczeniami słuchowymi i wzrokowymi, odpowiedział rozgrzeszającym gaworzeniem, które bardzo uspokoiło wydawcę. – Zabierz to ode mnie – krzyczała Nora, wskazując na zszywacz Petrus 226, przyczepiony do jej sromu niczym futurystyczny pasożyt. Bardzo ostrożnie Samuel ukląkł przed nią na wykładzinie i stawił czoło zonie zero. Tam znajdował się metalowy wampir, wpity w swoją ofiarę, której wcale nie zamierzał uwolnić. – Aj, bardzo boli – jęczała Nora. – Uważaj, proszę. Samuel zdołał usunąć zszywacz Petrus 226 z delikatnym wysiłkiem. Dwie zszywki niczym dwa szpikulce przewierciły większe wargi sromowe Nory. Byłby to ciekawy sposób sprzedawania produktu, pomyślał Samuel, którego zmysł handlowy nigdy nie zaznawał chwili spoczynku: „Innowacyjny zszywacz Petrus 226, o klasycznej linii, chromowany, i tak dalej, zdolny zszyć kobiecy srom, gdyby było to konieczne”. Przeanalizowawszy sytuację w terenie, Samuel wyznał, że jest niezdolny wyciągnąć zszywki. – Nie ośmielę się – przeprosił. – Ja to zrobię – postanowiła Nora, gdy już doszła do siebie – lecz w łazience. Potrzebna mi będzie apteczka. Polecono Paulinie, by przyniosła apteczkę ze środkami pierwszej pomocy, którą zostawili ludzie od bhp po ostatniej kontroli medycznej. Przed opuszczeniem gabinetu Samuela i udaniem się do łazienki zgnębiona Nora spojrzała na synka i poprosiła, w sposób nie pozbawiony dramatyzmu: – Proszę, zajmij się nim. To pierwszy raz, kiedy nie daję mu piersi o jego porze.
Ogród rozkoszy W podobnych okolicznościach Otello wygłosiłby monolog o potworze zazdrości o zielonych oczach, karmiącym się własnym zgniłym oddechem. Valentín nie był w poetyckim nastroju, a stan jego ducha bardziej przywodził na myśl rozszalałego klasycznego herosa gotowego wypatroszyć wroga, by następnie wlec go, właściwie samą skórę, wokół murów miasta. Przez trzy dni zaangażował się bez reszty w sporządzenie mapy swej nowej sytuacji. To, co wcześniej wydawało mu się niegodną go nikczemnością, staje się teraz metodami, których nie odrzuca, pragnąc odgadnąć to, co chce wiedzieć. Jedną z najbardziej nikczemnych było śledzenie żony. Inni najęliby prywatnego detektywa, lecz on musiał czuć, jak wrze mu krew i narasta w nim wściekłość. Musiał, choćby tylko raz, pokonać swe usposobienie rozsądnego mężczyzny, spokojnego, roztropnego. To śledzenie na piechotę po ulicach miasta sprawia pewne trudności: zachowywanie odległości, od czasu do czasu przechodzenie na drugą stronę ulicy, baczenie, żeby nie stracić z oczu zdobyczy i nie zapominać o chronieniu się prostymi strategiami, takimi jak wczytywanie się z niezwykłym zainteresowaniem w szczegółowe rozkłady jazdy na przystanku autobusowym, przyglądanie się towarom wystawionym w jakimś kiosku lub zatrzymywanie się przed pierwszą wystawą, jaka pojawi się na trasie. Później wszystko okazuje się znacznie prostsze, niż wydawało się w pierwszej chwili: Nora chodzi tak skupiona na Luisie, patrzy na niego z tak głupią miną, kiedy pcha wózek, że nie zdałaby sobie sprawy, iż jest śledzona, nawet gdyby jechała za nią gwardia konna. Najbardziej niepokoi Valentína jej marszruta. Nie ma pojęcia, dokąd Nora zmierza. Obszar, po którym się poruszają, jest oddalony od centrum. To jedna z tych dzielnic mieszkaniowych zbudowanych wokół wielkiego centrum handlowego. Mieszkania, wszystkie identyczne, wyrosły tutaj niczym grzyby jesienią, z taką samą łatwością i z taką samą szybkością, niemal jakby było to zjawisko naturalne. Valentínowi coś się nie wydaje, by jakaś firma miała się już ulokować w tej dzielnicy. Nigdzie nie widać także biur, tylko puste lokale i wielkie plakaty agencji handlu nieruchomościami zachwalające cuda nowego budynku i oferujące wizytę w pokazowym mieszkaniu. Im dalej idzie, tym bardziej rośnie jego ciekawość względem tego, co, do diabła, zamierza robić Nora w takim miejscu w sobotę po południu. Jej wyjaśnienie, suche jak zwykle, kilka sekund przed wyjściem z domu,
brzmiało tak samo jak w ostatnich tygodniach: – Przypadło mi rozwiązanie jeszcze jednego nieprzyjemnego problemu mojego szefa. Kiedy nagle Nora skręca za róg, robi pięć kroków i zatrzymuje się przed bramą, Valentín zdaje sobie sprawę, że dzisiaj wszystkie jego pytania pozostaną bez odpowiedzi. Widzi, jak jego żona naciska domofon i czeka kilka sekund. Nie słyszy głosu, który odpowiada na jej dzwonek, widzi jednak, że zdecydowanie wchodzi do bramy na chwilę przed tym, jak metaliczny trzask kładzie kres wszelkim jego poszukiwaniom. Mimo wszystko czeka chwilę i również podchodzi do bramy, w której dopiero co zniknęła jego rodzina. Nic nie wskazuje na czynności, na jakich jego żona ma spędzić popołudnie. Nie ma żadnego szyldu, wywieszki czy jakiejś nazwy ułatwiającego mu śledztwo. Nie udaje się mu przeczytać tabliczek na skrzynkach do listów, by zobaczyć, czy ktoś tu mieszka. Mając zamiar to odgadnąć, postanawia poczekać na ulicy, w nadziei, że może któryś z mieszkańców wyjdzie lub wejdzie. Tak robi, lecz nie ujrzawszy przez ponad trzy kwadranse żywej duszy, nie pozostaje mu nic innego, jak się poddać. Nie tylko dlatego, że jego planom nie sprzyjałby fakt zobaczenia go przez Norę po wyjściu, lecz także dlatego, że dzięki spędzeniu chwili przed bramą zdaje sobie sprawę, że jego żona nie może przebywać na żadnym roboczym spotkaniu. Nie, przynajmniej nie na takim, jakie jeszcze kilka miesięcy temu uznałaby za spotkanie robocze. Co się tyczy obecnego postępowania Nory, to wydaje mu się ono tak obce i tak niezrozumiałe, jak jego własne, kiedy bawi się w szpiega. Toteż w obliczu niemożności znalezienia wyjaśnień dla czegokolwiek, co się dzieje, postanawia wrócić do domu i czekać na swoich bliskich, układając puzzle. Ogród rozkoszy ziemskich Boscha, 13 200 elementów. Układankę podarowała mu Nora na ubiegłą Gwiazdkę, a do dzisiejszego dnia nie znalazł okazji, żeby ją rozpocząć. Będzie to największe wyzwanie, z jakim zmierzy się jego zamiłowanie do montowania wszelkiego rodzaju rzeczy rozmontowanych. I by móc temu sprostać, jak tego wymaga skala przedsięwzięcia, wspomaga się potrójną whisky. Nora wraca do domu ponad dwie godziny później. Zastaje go skupionego na grupowaniu 13 200 maleńkich elementów pod względem koloru, niemal leżącego na stole z głupim uśmiechem malującym się na twarzy. – Co robisz? – pyta Nora. Odpowiada, a język mu się plącze:
– Twoją układankę, kochanie. Ona spogląda na niego z pogardą, po czym oświadcza: – Idę spać. Nie kładzie się jednak od razu. Musi jeszcze dać pierś Luisowi i zaaplikować sobie kremy. Nim układa się w łóżku, bez najmniejszego zamiaru poznania stanu męża, unosi dłoń do dekoltu i czuje, że czegoś brakuje: wisiorka w kształcie muszli, który przed laty podarowała jej Mónica. „W porządku”, myśli, „to da się załatwić, poproszę Samuela, by go u siebie poszukał”. I zasypia spokojnie i natychmiast. Także Valentín zasnął nad 13 200 kawałkami pogrupowanymi kolorystycznie. Chociaż nie można powiedzieć, by stosiki były dość miękkie. Następne śledzenie ma miejsce cztery dni później. Valentín prosi w firmie o wolny dzień i zasadza się w bramie własnego domu. Dzisiejszym zadaniem jest podążanie za Norą na jej robocze spotkanie w Grupie Empata. Sądząc z kierunku, jaki Nora obiera, natychmiast zdaje sobie sprawę, że tym razem jego żona udaje się tam, dokąd powiedziała, że idzie. W hallu ogromnego budynku z bezpiecznej odległości Valentín śledzi rozmowę Nory ze strażniczką. Sprawiają wrażenie starych przyjaciółek, bardzo zadowolonych, że się widzą. Są nawet pieszczoty dla Luisa i komentarze, z rodzaju tych, jakie może robić tylko ktoś, kto jest obznajmiony z pewnymi sytuacjami: – No, proszę, dzisiaj moje maleństwo nie śpi. W końcu widzę te oczyska. Z tego wszystkiego Valentín dedukuje, nie bez przyczyny, że Nora bywała w tym miejscu znacznie częściej, niż sądził. Musi tylko poczekać kilka minut i powiedzieć tej samej sympatycznej strażniczce, że jest ojcem Luisa i przychodzi zobaczyć się z rodziną, by pozwoliła mu przejść bez problemów. Po czym utwierdza się ostrożnie: – Siódme piętro, prawda? – Nie, kochany, szóste – informuje go kobieta. Tak właśnie Valentín dociera do „Sumy rzeczy” w najgorszym do wyobrażenia dniu. Z drugiego końca korytarza przez chwilę ukradkiem śledzi osobliwą atmosferę, ponure miny wszystkich obecnych, nieustanne wchodzenie i wychodzenie różnych osób, podejrzane nawet dla kogoś, kto nic nie wie o tym, co się tam dzieje. Patrzy, jak jakaś sekretarka,
bardzo świadoma swych wdzięków, rozpływa się w wyjaśnieniach, szlochając i śliniąc się. I widzi spokojną Norę, wstrząśniętą utratą złudzeń, przyjmującą wiadomość, stojącą nieruchomo wśród biurek pełnych papierów i sztywną jak drzewo, które właśnie dosięgnął piorun. Kiedy jego żona żegna się i wraca do windy, pchając wózek z Luisem, Valentín uznaje, że nadeszła pora, by zaatakować. Ze wszystkich obecnych do przesłuchania wybiera Paulinę, do której podchodzi z ostrożnością podyktowaną przez instynkt. – Czy coś się stało? – pyta. Nawet w obecnych okolicznościach Valentín dostrzega zdziwione spojrzenie dziewczyny, zaskoczonej jego nagłym pojawieniem się. Mimo wszystko dostarcza mu informacji, o jaką prosi: – Widzi pan. Zmarł nam szef. – Och, cóż – szepcze Valentín. I natychmiast przychodzi mu do głowy sposób usprawiedliwienia swojej tam obecności: – Właśnie byłem z nim umówiony. – Czy pan Gordillo? – pyta ona z dyplomatycznym entuzjazmem. – We własnej osobie – kłamie Valentín. – Cały ranek próbujemy się z panem skontaktować. Żeby pana powiadomić i oczywiście odwołać spotkanie. Bardzo mi przykro, że niepotrzebnie się pan do nas fatygował. – Niech się pani tym nie przejmuje w takiej chwili – odpowiada Valentín, nagle przepełniony współczuciem. Rozmowa ma miejsce zaledwie kilka centymetrów od drzwi wiodących do miejsca, które do dzisiaj było gabinetem Samuela Martíneza, zmarłego – według oficjalnej wersji – na zawał serca podczas partii padla rozgrywanej z najlepszym przyjacielem. Z miejsca, w którym stoi, Valentín rzuca okiem do pustego gabinetu. Szuka bardzo konkretnego przedmiotu: tego, który przed kilkoma dniami wpił się w jego żonę. Chociaż tak wypatruje, zapominając o początkowym wybiegu, podobnie jak dziecko zapomina o wstydzie, nie udaje się mu dojrzeć zszywacza Petrus 226. – Widok tego gabinetu bez Samuela wydaje się niewiarygodny – zauważa dziewczyna, której nie umyka zainteresowanie gościa.
Ponownie okoliczności sprzyjają Valentínowi, udającemu bardzo teatralnie wzruszenie, by podejść do wyściełanej wykładziną przestrzeni, gdzie jeszcze przed dwudziestoma czterema godzinami pracował zmarły. Paulina podąża za nim wilgotnymi oczami. Przed przeszklonymi drzwiami Valentín taktownie się zatrzymuje i pyta: – Czy mogę…? – Ma się rozumieć, oczywiście – spiesznie odpowiada dziewczyna. Kiedy Valentín rozgląda się wokół po raz pierwszy, nie udaje się mu dostrzec zszywacza. Dopiero okrążając stół, przechodząc za skórzanym fotelem wydawcy, odkrywa przyczajony za stertą papierów, które nie mają już na kogo czekać, zszywacz Petrus 226. Natychmiast go rozpoznaje. Nie może powstrzymać się przed dreszczem wściekłości na myśl o tym, co reprezentuje ten niewielki biurowy przyrząd. Bierze go do rąk i głaszcze jak domowe zwierzątko. Lub pociera jak lampę, z której miałby wydostać się dżin. – Widzę, że bardzo przeżywa pan śmierć pana Martíneza – mówi Paulina, która nie może wyjść ze zdziwienia z powodu takiego zachowania. – Czy był pańskim przyjacielem? – Wiele nas łączyło – usprawiedliwia się Valentín. Piękność szlocha: – Ja także bardzo go ceniłam. To ostatnie zdanie nie daje jej jednak pociechy, jakiej szuka. W tej samej chwili, kiedy Valentín zastanawia się nad naturą rozpaczy sekretarki, ponad doskonałą linią jej ramion widzi Norę i spacerowy wózek swojego synka. Nora zatrzymuje się przed windami i przygląda tej scenie. Trudno powiedzieć, czy niedowierzanie malujące się w jej oczach spowodował widok Valentína w gabinecie Samuela, czy drapieżnego zszywacza Petrus 226 w dłoniach męża. Valentín również czuje się w pewien sposób zaskoczony, toteż odkłada zszywacz o klasycznej linii, chromowany, i tak dalej, na miejsce, w którym go znalazł, i z wielką galanterią żegna się ze swoją uroczą towarzyszką zwiedzania. Kiedy dołącza do Nory, nie zadaje sobie trudu, by na nią spojrzeć. Nawet się z nią nie wita. Pozwala, by role się odwróciły. To nie jego nakryto, lecz on coś odkrył, a scena, jaką Nora właśnie przerwała, nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Wszystko zależy od zajęcia stanowisk, od obrania właściwej drogi. Nie dać się przemienić w ofiarę. Nie znosi być upokarzany. Kiedy dotrze do domu, myśli, w milczeniu skupi się na Ogrodzie
ziemskich rozkoszy. Zaczynając od tego miejsca, gdzie widać, jak Adam wskazuje na Ewę oskarżycielskim palcem, winiąc ją za wszystkie nieszczęścia na świecie.
Spowiedź i pokuta Jego pęcherz domaga się opróżnienia każdej nocy około czwartej nad ranem, a Valentín ma tak wymierzoną trasę między łóżkiem a ubikacją, że wielokrotnie pokonuje ją niemal bez otwierania oczu. Na szczęście tej nocy otwiera je przed odsunięciem kołdry i widzi siedzącą obok Norę, bladą jak duch. Gdyby mógł dobrze zobaczyć jej oczy, zdałby sobie sprawę, że płakała. Szczęśliwie nie dostrzega szczegółów. A poza tym nie ma zbytniej ochoty dać się wzruszyć łzom. – Przepraszam – szepcze Nora cichutkim głosem. Valentín interpretuje to jako cios poniżej pasa, który zadaje mu, kiedy śpi i nie może się bronić. Dla zyskania na czasie mówi: – Odsuń się, chcę iść do łazienki. Nora usuwa się mu z drogi, a tym samym on dokonuje nocnego rytuału. Wraca do łóżka, jakby jej tam nie było, nakrywa się kołdrą i odwraca do Nory plecami. – Chciałabym z tobą porozmawiać – nalega Nora. A w obliczu milczenia męża rozpoczyna pierwszą próbę wyjaśnienia. – Nie będę mogła spać, jeśli nie spróbujemy tego rozwiązać. Byłam głupia, Vale. Nie chcę niszczyć wszystkiego z powodu nieistotnego potknięcia. Zaręczam ci, że to było tylko to. Uwierz mi, proszę. Musimy to jakoś załatwić. Chociażby tylko ze względu na Luisa. Valentín czuje, jak jego wściekłość narasta niczym gotujące się mleko. Jeszcze dwa jej słowa, a się przeleje. – Przypuszczam, że była to nowość, choroba, nie wiem co. Nigdy nie zrobiłam niczego podobnego. Był dla mnie miły, dopadł mnie w chwili obniżonego nastroju. To wszystko musi być winą hormonów, ponieważ nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, wiesz to. Cóż, mam nadzieję, że wiesz. I że teraz nie będziesz wyobrażał sobie czegoś dziwnego. Poza tym Martínez nawet mi się nie podobał. Był mężczyzną eleganckim, owszem, lecz nie zakochałam się w nim ani nic w tym stylu, co byłoby gorsze. Była to tylko nagła chęć na romans, a on był osobą, która znajdowała się pod ręką. Uwierz mi, bardzo się wstydzę, że
do tego doszło. Nie wiem, jak mam to naprawić. Gdyby jego wściekłość była mlekiem, w owej chwili zalałaby pistacjową piżamę Nory i zaczęła ściekać po brzegach materaca, tworząc wielką kałużę na płytkach podłogi… – Wiem, że ostatnio byłam dla ciebie oziębła – kontynuuje Nora – i nie sądź, że nie pamiętam, jak dawno nie uprawialiśmy seksu. Wiem także, że to z mojej winy. Nie dlatego, że nie mam ochoty, lecz dlatego, że kiedy jestem w domu, sytuacja mnie przerasta. Przypuszczam, że chcę wszystko zrobić zbyt dobrze, stwierdzam, że mi się to nie udaje, a wtedy zawsze pomijam to samo, własną korzyść. I oczywiście twoją, nie sądź, że nie zdaję sobie z tego sprawy. To wszystko jest bardzo skomplikowane. Sądzę, że po to, byś to dobrze zrozumiał, musiałbyś być kobietą i urodzić. Ciało się nam całkiem zmienia i mózg także. Pożądanie seksualne nie działa już tak jak wcześniej, nie w ten sam sposób. Chcę tylko, żebyś wiedział, że chodzi o coś przelotnego, że z mojej strony zrobię wszystko, aby to przezwyciężyć. Proszę, Valentín, powiedz coś. …i podchodząc coraz wyżej, coraz wyżej, coraz wyżej, jak piana, zostawiając ślad na ścianach, docierając do uchylonego okna i przesączając się przez nie, wylewając się na taras, wcześniej zatapiając donice z geranium, a stamtąd w otchłań dzielącą je od ulicy. Jeśli ona nadal będzie mówić, kałuża rozleje się również po chodniku, zaklejając dziuple w drzewach, przesączy się przez kanały ściekowe, aż wypchnie pokrywy i, nie dając się zatrzymać, podąży dalej, wypełniając swą wściekłą trucizną morze, które nie uspokaja się, lecz wzburza od dyskursów. Valentínowi wydaje się teraz, że słyszy zdławiony szloch. Nora chyba płacze. Daleki od chęci pocieszenia jej, bo jej łzy wcale go do tego nie zachęciły, doświadcza teraz swoistej rekompensaty za to wszystko, co się wydarzyło. Odrzuca możliwość odpowiedzenia żonie. Tak naprawdę pragnie oka za oko. Upokorzenia za upokorzenie. Ma plan. Wytyczyło go jego nowe ja. Wcześniejszy on nie byłby zdolny do takiej podłości. Czeka jeszcze przez pięć sekund i wydaje chrapnięcie. Jedno, dyskretne, po którym następuje miarowe oddychanie, w które stopniowo, dzięki koncentracji, udaje mu się wpleść inne chrapnięcia, mocniejsze. Nora milknie. Jest skonsternowana. Teraz pewnie zadaje sobie pytanie, od kiedy jej nie słucha. Ociera łzy. Robi ruch, jakby chciała wstać. Waha się, lecz w końcu się decyduje. Valentín czuje wbite w siebie od dobrej chwili jej uporczywe spojrzenie, prawie od trzech minut, po czym słyszy jej oddalające się kroki.
Dałby wszystko za te trzy minuty myśli swojej żony. Później słyszy, jak zamyka drzwi gościnnego pokoju i w nocnej ciszy rozkoszuje się słodyczą swego triumfu. Rano Nora snuje się po mieszkaniu niczym zombie w kolorze pistacjowym. Jest sobota. To bardzo utrudnia sprawy. Valentín nie idzie do pracy. Nie ma rozejmu. – Chciałabym, żebyśmy porozmawiali. Próbowałam tego ubiegłej nocy – mówi Nora, kiedy go widzi. Valentín siada przy stole, na którym czeka na niego 13 200 kawałków układanki. Nora przynosi mu kawę z mlekiem i bułkę. Po czym siada przy nim, troskliwsza niż była przez ostatnie czternaście miesięcy. – Proszę, Valentín, powiedz coś do mnie – błaga go. Valentín unosi głowę i przygląda się jej, jakby nie widział jej do dzisiejszego dnia. – Dziękuję za śniadanie – mówi. – Nie musiałaś się kłopotać. – Nie o tym mówiłam – protestuje Nora niemal dziecinnym głosikiem. On ujmuje lupę i bada niektóre ciemniejsze kawałki. Na pierwszy rzut oka wszystkie są takie same. – To skomplikowane – mruczy. – Wiem przecież, że nie będzie łatwo, lecz przynajmniej pozwól mi spróbować… – Nora popełnia błąd, mruży oczy, dodaje: – Nie wiem, czy mówisz o nas, czy o układance. Za pomocą lupy Valentín bada teraz pełne zdjęcie klasycznego tryptyku. – Trzeba dopasować za dużo kawałków – mówi pod nosem. Jego żona jest zawzięta, zna ją dobrze. Tylko jedna rzecz zmusi ją do poddania się. Dokładnie w tej chwili, jakby odgadywał jego myśli, Luis zaczyna zawodzić. Pora karmienia, myśli Valentín. I Nora wstaje, by wykonać zadanie, którego nie może nikomu zlecić.
Informacja (3) Deszczowe dni są dogodne na pojedynki, pogrzeby i śledzenie. Znacznie łatwiej przejść niezauważonym, chroniąc się pod parasolem lub w kamuflażu płaszcza
przeciwdeszczowego, jeśli to możliwe za zasłoną wody, im gęściejszą, tym lepiej, niż udawać zabawę w detektywa w pełnym słonecznym świetle. Sherlock Holmes nie odniósłby takiego sukcesu w śródziemnomorskim kraju. Valentín śledził Norę aż na pogrzeb Samuela Martíneza, lecz tym razem jego celem nie była żona, lecz jej przyjaciółka, której nigdy osobiście nie poznał. Pętając się w pobliżu grupy żałobników, zdaje sobie sprawę, że Nora pociesza Mónikę w żałobnym stroju. Łatwo poznać, że to wdowa, a zatem jego cel. Nora cały czas tkwi u jej boku, obejmuje za plecy, równocześnie ściskając ją za rękę. Grupa jest liczniejsza, niż można by się spodziewać. Wśród uczestników pogrzebu Valentín rozróżnia kilka kobiet w takim wieku, że na miejscu puściłyby się z każdym, kto by je poderwał. Jest pewny, że także Nora będzie umiała docenić ten ważny szczegół, odzierający z wyjątkowości i romantyzmu jej własne pieprzenie się, ku ogromnej uciesze milczącego obserwatora. Kiedy kończy się nużąca ceremonia, a nieboszczyk spoczywa już za marmurową płytą, zza której nie będzie mógł wyjść, by kogokolwiek i kiedykolwiek jeszcze pieprzyć, kondukt wolno rusza w kierunku dwóch wkurzonych archaniołów strzegących wejścia na cmentarz. Valentín podąża za nim w niewielkiej odległości, z oburzeniem przyglądając się, jak jego żona żegna się z wdową dwoma pocałunkami w policzki i coś jej szepcze na ucho, co, jak odgaduje, jest wyrazem jakiejś pociechy czy dodaniem ducha. Wredna suka. Po czym lekkim krokiem Nora udaje się na poszukiwanie taksówki, która ma ją zawieźć do domu matki (jej piersi pewnie pękają, Luis musi bezzwłocznie je opróżnić), podczas gdy elegancki mężczyzna pod krawatem oferuje Mónice pomoc. A ona chyba ją przyjmuje, gdyż idą razem do wyjścia, a stamtąd do samochodu zaparkowanego kilka metrów od głównej bramy. Valentín także idzie do swojego samochodu, który znajduje się niedaleko. Musi się pospieszyć, by nie stracić ich z oczu. Później wszystko okazuje się łatwe i sprowadza do zachowania odległości, by nie budzić podejrzeń. Mężczyzna odprowadza Mónikę do domu, luksusowego mieszkania w jednej z najlepszych dzielnic miasta. Rozmawiają przez pięć minut, nie wysiadając z auta – Valentín obserwuje ich, zaparkowawszy kilka metrów z tyłu – i żegnają się kilkoma dalszymi pocałunkami w policzki i jeszcze kilkoma słowami pocieszenia. Valentín zgaduje, że jedno jej słowo wystarczyłoby, by mężczyzna za nią poszedł, śliniąc się, aż do jej łóżka, lecz nic takiego się nie dzieje. W czasie gdy ona
kieruje się do bramy, on nie spuszcza z niej wzroku i odwzajemnia jej nieokreślone pozdrowienie ręką. Następnie zapala silnik i znika. Kiedy ruch uliczny zamiera, Valentín pojmuje, że nadeszła jego kolej. Kolej na naciśnięcie dzwonka mieszkania Móniki i wyjaśnienia jej, że lepiej zrobi, jeśli nigdy więcej nie zaufa najlepszej przyjaciółce.
Zachowanie drapieżników Z zazdrością drapieżnika Luis trzyma się mocno lewej piersi Nory. Ona podtrzymuje go jedną ręką, wspomagając się dużą poduszką. Drugą ściska telefon. Po drugiej stronie aparatu słucha jej ze zwykłym nabożeństwem jej ciamajdowaty szef. – Nie, nie, nie. Powiedz klientowi, że wszystko bardzo się zmieniło. Teraz to niemal obowiązkowe, żeby na reklamach lalek pojawiali się chłopcy. Przynajmniej jeden, chociaż byłoby lepiej, gdyby więcej. Na ile dziewczynek liczysz? Tylko dwie? A przy tym bliźniaczki? Błąd. Co z tego, że chłopcy nie będą po matczynemu ściskać lalek. Niech się, do cholery, nauczą, niech im pokażą. Co to znaczy, że nie mają takiego instynktu? No dobrze… Co ty, z księżyca spadłeś? Nie czytasz corocznych raportów na temat seksizmu w reklamie czy co? Nie ja to wymyślam. Dziewczynki zawsze są przedstawiane jak kołyszą lalki lub je usypiają, przekazując odwieczne wartości kobiety, opiekunki i matki. Właśnie, widzę, że już to rozumiesz. Tak, jest znacznie lepiej, by dziewczynki nawet nie dotykały produktu. Niech oni to zrobią. Koniec już z dobroczynnymi aniołami, które całkiem wyszły z mody. Zamiast tego w reklamach rzekomo męskich zabawek zawsze mówi się o męstwie, odwadze, przygodzie czy wyjątkowych czynach. A zatem zakonotuj to sobie: ma być grupa dziewczynek reklamująca jeden z tych torów superszybkich samochodów, ubranych jak kierowcy Formuły 1 i z umorusanymi twarzami. Dadzą nam wszystkie doroczne nagrody, zobaczysz. Luis ssie, niepomny na taki bełkot. Kątem oka Nora sprawdza upływ czasu. Maluchowi należy się zmiana piersi. Bez żenady przerywa szefowi w połowie długiego wywodu. – Poczekaj chwilę, bardzo cię proszę. – Serią precyzyjnych i wypróbowanych ruchów wykuwa spektakularny wizerunek samej siebie: Luis przy prawej piersi, podtrzymywany poduchą. Telefon w lewej ręce. Wszystko w ciągu siedmiu sekund. Szef niczego nie spostrzega, nawet lekkiego odgłosu bólu w głosie swej najlepszej doradczyni, jakiego
Nora doświadcza w chwili, gdy Luis zaczyna ssać drugi sutek. – Co się tyczy drugiej sprawy, to doradziłam ludziom z działu promocji Waudiego, żeby zamiast angażować do swojej reklamy jakąś celebrytkę, dajmy na to Angelinę Jolie, poszukali czegoś odmiennego. Kogoś takiego jak Whoopi Goldberg czy kogoś w typie Kathy Bates. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Nie jakiejś seksbomby, lecz raczej kobiety z klasą, w średnim wieku, w typie matki licznej rodziny. A jeśli będzie czarna i będzie miała tłusty tyłek, to jeszcze lepiej. Jasne, że nie będą mogli skorzystać z garderoby, bo jak, do cholery, mają kazać Whoopi Goldberg założyć buty na dwunastocentymetrowej szpilce lub suknię z dekoltem do pępka? A Kathy Bates? Już sobie wyobrażam. Jeśli chcą wykorzystać garderobę, lepszy jest ktoś w typie Angeliny Jolie, lecz, wiesz, ja jako pierwsza na nich doniosę. Nic mnie nie obchodzi, że kupującymi będą mężczyźni. A teraz nie wychodź mi z tym, że reklama jest robiona po to, by marzyć. Reklama jest odbiciem społeczeństwa, a społeczeństwo jest ohydne. Zaczęliśmy wykorzystywać piękne kobiety do sprzedawania samochodów, a skończymy propagowaniem klitoridektomii i nakazem noszenia burki. Dzwonek domofonu akustycznie wieńczy jej zapalczywą tyradę. Nie zważa na niego, gdyż nie zamierza otworzyć. Kiedy karmi Luisa, nie chce żadnego rodzaju zakłóceń. Przez telefon szef bez wielkiego przekonania przyznaje jej rację. Nora nalega, coraz bardziej pedagogicznym tonem, na jaki zasługuje sprawa. – Ty także musisz unowocześnić swoje poglądy. Reklama może być ideologicznym galionem zmiany, jakiej potrzebujemy w naszym sposobie oglądu świata. W jej telefonie rozlega się tylko zmęczone westchnienie. Nora drąży dalej: – Możesz na mnie w tym liczyć, przecież wiesz. To niełatwe przedsięwzięcie, lecz warto będzie walczyć o wyeliminowanie potworów patriarchalnego społeczeństwa, w którym nadal żyjemy. Ponownie rozlega się dzwonek. Tym razem bardziej natarczywie. – Ktoś dzwoni – mówi szef, pragnąc, by gadanina Nory wreszcie się skończyła. – Jeszcze porozmawiamy, teraz mam sporo zajęć. Luis także odrywa się od sutka matki, wydając dźwięk przypominający odgłos odkorkowywanej butelki. Patrzy Norze w oczy i uśmiecha się, zadowolony, domagając się,
by ułożono go w pozycji do rytualnego beknięcia, które zaraz nastąpi. By się zabawić, gorączkowo uderza rączkami w pierś i brzuch matki. Kiedy Nora zapina biustonosz do karmienia, ze stuprocentowej bawełny i ze wzmocnionymi miseczkami – okropny, mimo dobrych intencji – zaczyna dzwonić jej komórka. Odbiera ją po trzecim dzwonku. – Nie zamierzasz otworzyć mi drzwi? – rozlega się głos Móniki. – Karmiłam Luisa – tłumaczy się Nora. – Natychmiast ci otwieram. Zostawia niedomknięte drzwi i kończy porządkować ubranie, chodząc w kółko po salonie, któremu uroku przydaje gaworzenie Luisa, delikatnymi rączkami energicznie szarpiącego matkę za włosy. Nora nie zauważa, że przyjaciółka wita się z jej synem („Cześć, śliczny, dobre było jedzonko?”), lecz nie z nią. Dostrzega natomiast, że Mónica siada na kanapie nie zdejmując kurtki, nie uśmiechając się i niemal na nią nie patrząc. – Zostanę tylko chwilę – oznajmia. – Masz ochotę na coś do picia? – Nie. Ta odmowa, padająca niczym żelazna kurtyna, sprawia, że Nora obawia się najgorszego. Nie myli się. Luis siedzi jej na kolanach, nieco odchylony do przodu, a ona lekko poklepuje go po plecach. On kontratakuje, mocno kopiąc ją w kolana. – Robisz mi krzywdę, kochanie… – szepcze synowi na ucho, jakby ten mógł ją zrozumieć. – Przyszłam coś ci oddać – oznajmia nagle Mónica. Ma to w dłoni. Zbliża zaciśniętą pięść do szklanego stolika. Powoli ją otwiera, można by powiedzieć, że z rozkoszą. Nawet Luis jest zainteresowany zagadką jej zawartości, ale w przeciwieństwie do matki nie rozumie znaczenia niewielkiego przedmiotu, który z niej się wyłania: srebrnej muszli przymocowanej do łańcuszka. Nora blednie, tylko raz rzuciwszy na nią okiem. Trupi kolor jej cery kontrastuje teraz mocno z czerwoną twarzą chłopca, który nadyma policzki i mruży oczy, po czym wydziela gaz z odgłosem przypominającym ryk pantery. – Maleństwo – zauważa Mónica.
– Nie wiesz, jak się cieszę, że ją odzyskałam. – Nora bierze muszelkę i przywraca ją na jej miejsce, na swoją szyję. – Zawsze miała dla mnie szczególne znaczenie. Mónica patrzy na nią, nie wierząc w ani jedno wypowiadane przez zdrajczynię słowo. – Na pewno? – pyta. – Słuchaj, odpuść mi. Bardzo się wstydzę z powodu tego, co się wydarzyło. Prawdą jest, że nawet nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. Ludzka natura jest bardzo dziwna. – Oczywiście. I zdolna do wszelkiej podłości. Nie przejmuj się jednak, kochana. Nie można zmienić tego, co już się stało. – Mónica wstaje, nie tracąc ani odrobiny chłodu, który chce zaznaczyć. – A twojej zdrady nie da się już naprawić, choćbyś nie wiem jak się biczowała. Nora czuje się zakłopotana postępowaniem przyjaciółki. Nigdy wcześniej nie widziała, by tak się zachowywała. Oczywiście w stosunku do niej. A właściwie także w odniesieniu do innych. Jakby z dnia na dzień przemieniła się w inną kobietę. – Jeszcze tylko dwa drobiazgi – dodaje Mónica z podestu schodów. – Gencjana bardzo dobrze mi zrobiła. Naprawdę, przywróciła mi siły. Nawet ja sama w to nie wierzę. – Bardzo się cieszę – odpowiada nadal zmieszana Nora. – Mogę przynieść ci więcej, kiedy tylko zechcesz. Luis znowu angażuje się w jedną ze swoich ulubionych zabaw: ciągnięcie matki za włosy i obserwowanie, co się stanie. W ostatnie pociągnięcie włożył tyle zapału, że w rączce został mu kosmyk włosów. Nora nie może powstrzymać łez napływających jej do oczu z powodu bólu. – A drugi? – pyta. Boi się, że odpowiedź będzie potworna. Taka agresywność ze strony Móniki przyprawia ją o chęć do płaczu. Dla odmiany przypisuje ją hormonom. Na szczęście Luis ułatwia jej zadanie. Mónica naciska przycisk przywołujący windę. Przed zniknięciem dostarcza Norze powodu do paru nieprzespanych nocy i kilku propozycji poprawy. – Wiem przecież, że nie będzie to mieć dla ciebie znaczenia, kochana. Dzieliłyśmy się tyloma rzeczami, a ty także nie okazujesz zbytniego zainteresowania. Cóż, tak czy owak
bym to zrobiła, lecz wolę cię ostrzec: zamierzam pieprzyć się z twoim mężem.
Pola Valentín śpi beztrosko nagi w poprzek łóżka, które w dawnych czasach było małżeńskim. Po wprowadzeniu w życie pierwszej części swej strategii i ułożeniu niemal całej układanki z 13 200 kawałków, w końcu zaznał nieco wypoczynku. W głębi jego nieświadomości, gęstej jak marcepan, pojawia się znikąd niejasno znajoma postać. Dziewczyna o włosach chłostanych przez wiatr, otulona niczego nieukrywającym przezroczystym woalem, która aksamitnym głosem go pyta: – Pamiętasz mnie? Przywodzi na myśl Wenus, jednak bez krągłości renesansowego wizerunku. Gdyby nie było to głupotą, a wie to, chociaż śni, powiedziałby, że nieco przypomina grzeszną Ewę przedstawioną przez Boscha na tryptyku. Woli jednak milczeć, niż strzelić głupstwo, myląc się co do wyobrażeń. – Poznaliśmy się w biurze „Sumy rzeczy”, w dniu, gdy zmarł Samuel Martínez – wyjaśnia ona, nie zmieniając zdumiewającego tonu głosu. Valentín przypomina sobie sekretarkę w minispódniczce, która tak mile się nim zajmowała w dniu, kiedy zdarł maskę z twarzy Nory. Nie rozpoznał jej z rozwianym włosem, bez żadnego makijażu i w woalu. – Oczywiście – puka się w czoło wewnętrzną stroną dłoni. – Ale co ty tutaj robisz? – Umarłam – odpowiada z całą naturalnością. – A ty? Ogłusza go kategoryczność wiadomości. – Sądzę, że tylko śnię – odpowiada z pewnym poczuciem niższości. – Cóż, w rzeczywistości nie umarłam. Zabito mnie. – Coś takiego, to straszne. A czy przynajmniej szybko? Ona ściąga usta i macha ręką, jakby chciała odpędzić owada. – Nie mówmy o tym, wpędza mnie to w zły nastrój. Jestem tutaj, ponieważ dowiedziałam się, że od wielu miesięcy nie pieprzyłeś się z żoną. Tak naprawdę przychodzę, żeby ci pomóc.
Valentínowi wyrywa się nerwowy śmieszek. – Och, jak miło. Czy ktoś cię przysyła? Paulina ujmuje go za ręce. – Milcz i chodź. Nagle Valentín nie jest całkiem pewny, jaką pozycję zajmuje w przestrzeni. Równie szybko odnosi wrażenie, że leży na górze puchu, jak i że stąpa po morzu galarety. Równocześnie, nie posuwając się dużo dalej, nie umiałby powiedzieć, czy idzie, ślizga się, płynie czy robi coś innego. Szybko zaczyna odczuwać bardzo miłe łaskotanie, obejmujące całe jego ciało. Otwiera oczy i widzi bardzo niebieskie niebo, po którym przemyka z pół tuzina gęstych i białych jak roczne jagniątka chmur i dziesiątki par uprawiających miłość i zawieszonych w powietrzu, jakby były kometami. Ciekawość skłania go do spojrzenia w dół. Bardzo daleko od miejsca w przestrzeni, które zajmuje z Pauliną, widzi zielone i schludne pola, coś w rodzaju angielskiej wsi, tak nierealne, jak dekoracja z Teletubisiów. Biegają po nim króliki i rosną mówiące kwiaty. Między tą nieprawdopodobną połacią a nimi samymi inne pary oddają się cielesnym rozrywkom, sprawiając wrażenie, że także nie odczuwają siły grawitacji ani, w rzeczy samej, żadnej innej ziemskiej niedogodności. Ma chęć zapytać, gdzie się znajdują, jak, do licha, tutaj się znalazł, lecz jej piersi, zajmujące nagle całe jego pole widzenia, wyrywają go z rozmyślań. Ładnie pachną i są miękkie jak skóra niemowlaka. Ona prosi go, Valentín nie wie, czy żywym głosem, czy we władczym języku faktów dokonanych, by je polizał. W owej chwili nic nie sprawia mu większej przyjemności. Powiedziałby, chociaż tutaj łatwo jest pomylić wrażenia, że podczas gdy jego język wykonuje swą pracę poza jamą ustną, inny, równie zwinny jak jego, toruje sobie drogę przez jego pośladki. Z tego, jak przebiega scena, dedukuje, że nie może to być język Pauliny, lecz przyjemność jest taka, że postanawia kontynuować to, co robi, nie zadając pytań nawet w głębi ducha. Ona potwierdza tę teorię, kiedy mówi: – Ciesz się i nie staraj się dowiedzieć, kochanie. Wprowadzam cię na drogę pozacielesnego seksu. Wrażenia niepodobne do żadnych z tych, jakich doznałeś. Valentín tak bardzo zgadza się z tym sloganem, że natychmiast czuje, iż jest gotów do dalszych inicjacji. Podobnie jak jego penis, który kilka sekund przed rozwianiem się
wszystkiego – pola, kochanków, królików, mówiących kwiatów, baranków na niebie, a nawet Pauliny w muślinie – doświadcza tak gwałtownego i tak ziemskiego wytrysku, że służy mu za bezpośrednie połączenie ze światem rzeczywistym. Budzi się zlany potem, jeszcze dysząc, z brzuchem i udami umazanymi własnym nasieniem – które również moczy pościel – i z idiotycznym uśmiechem malującym się na twarzy. Kiedy wstaje, żeby oddać mocz, a przy okazji trochę się umyć, natyka się na jakieś pudła na środku przedpokoju. To te, w których Nora schowała dawną bieliznę, te same, z których chciała ją wyjąć przed kilkoma godzinami w zamiarze odświeżenia owego zapomnianego fragmentu swej przeszłości. Teraz jednak Valentína wcale to nie interesuje. Nie ma ochoty na domowe śledztwa. Pragnie jedynie wrócić do łóżka i odnaleźć drogę ponownie wiodącą go na pola.
III. I CO TERAZ Jimmy Dyrektor literacki Wydawnictwa Sintonison jest żywym okazem tego pokolenia młodych wydawców wykutych w świecie marketingu i reklamy, którzy żywią się jedynie nieumiarkowaną ambicją. Pilnie studiuje raporty dystrybutorów, gdy pracę przerywa mu zawiadomienie sekretarki: – Jest tutaj Jimmy Borges de Mendoza – oznajmia metaliczny głos przez interkom na biurku. Dyrektor był na tyle przezorny, by przygotować maszynopis kandydata na pisarza, który za kilka chwil przekroczy próg jego gabinetu, anemiczny plik kartek formatu A4 połączonych metalową spiralą, opatrzony dającym niewielką nadzieję tytułem Palanci. Z kolei recenzja, jaką zlecił jednemu ze współpracowników, spoczywa dobrze ukryta w szufladzie jego biurka. Nie wypada, by autorzy znali takie tajemnice. Tym bardziej w tym przypadku, gdy recenzent nie skąpił obelg. Wydawca ma jednak powody, by doprowadzić do opublikowania tego utworu, niemające związku z osobowością kandydata, po nim bowiem spodziewa się niemal wszystkiego (i niczego dobrego), sądząc po jego krótkiej biografii, jedynej informacji o nim, jaką posiada. Także tym talentem potrafił się wykazać: na maszynopisie Palantów spoczywa egzemplarz jedynej książki, jaką młodzieniec opublikował do dzisiejszego dnia, jedynej, jaką udałoby mu się wydać w całym życiu, gdyby ktoś taki jak on nie potrzebował jego usług i nie byłby gotów dobrze za nie zapłacić. Nosi tytuł O dziwkach i została opublikowana w 2003 roku przez Radę Miasta L’Espluga de Francolí, uzyskawszy wyróżnienie
jury
podczas
III
Konkursu
Literackiego
Młodzież
i
Rolnictwo,
organizowanego co dwa lata przez tę właśnie radę miejską. Jest to kieszonkowe wydanie, bez skrzydełek, topornie zszyte, na podłym papierze o rażącej oczy bieli i wykończone potworną okładką. Na odwrocie okładki miejscy drukarze zadali sobie jednak trud
dołączenia, prócz kilku frazesów mających rzekomo dać hipotetycznemu czytelnikowi pojęcie o tym, co znajdzie w środku, jeśli tylko odważy się otworzyć ten poroniony twór, krótkie streszczenie pobytu autora na powierzchni ziemi, jak mniej więcej zwykło się robić w odniesieniu do większości książek, które pojawiają się na rynku, tyle tylko, że w tym przypadku, być może z braku doświadczenia redaktora, skłonności do ekshibicjonizmu autora, czy obu tych rzeczy połączonych w osobliwym koktajlu, notka biograficzna nie przypomina żadnej z tych, jakie dyrektor literacki Wydawnictwa Sintonison kiedykolwiek w życiu widział. W popisie oryginalności notka mówi, co następuje: Jimmy Borges de Mendoza ma dwadzieścia trzy lata, węża boa i iguanę. Odwiedził sześć krajów Trzeciego Świata i widział mnóstwo rzeczy. W latach 1998–2001 przebywał w więzieniu za napad z bronią w ręku. Jego psychoterapeuta polecił mu zapisanie obsesji, toteż napisał O dziwkach, zbiór aforyzmów, haiku, nowel, listów, dystychów i pięciowierszy. Odkrył, że pisanie go uspokaja, i teraz kończy swą pierwszą powieść, opowieść autobiograficzną zatytułowaną Palanci, która, jak ma nadzieję, niebawem zostanie opublikowana. Ostatnie zdanie w notce biograficznej służy wydawcy za pretekst do rozpoczęcia rozmowy: – Robi na mnie wrażenie pewność, z jaką zdajesz się tutaj uważać za pewnik, że opublikujesz swoje drugie dzieło. Dyrektor literacki Wydawnictwa Sintonison ma przed sobą okaz wyrośniętego nastolatka, który mimo założenia koszuli (dżinsowej) i mokasynów, z pewnością po to, by pokazać się od najlepszej strony tu i teraz, nie zdołał pozbyć się na policzkach pewnej ilości ropiejących śladów po młodzieńczym trądziku, jak również nie uznał za konieczne zdjąć założonej na odwrót czapki – której daszek rzuca cień na owłosiony kark – kryjącej jego długie włosy w brudnym blond kolorze. Ma zeza i jest tak chudy, że ociera się to o niedożywienie, co sprawia, że jego nogi wydają się jeszcze dłuższe niż są w rzeczywistości. W wymuszonej pozie zgina je tak, że sprawia wrażenie, iż kolana znajdują się na wysokości jego pępka, przywodząc na myśl czaplę lub flaminga, a fotel, na którym siada, wydaje się fotelem dla lalek. Ukoronowaniem wyglądu gościa jest para wyłupiastych oczu, szeroko otwartych, co pozwala dojrzeć białe rogówki przecięte czerwonymi żyłkami. Ma spojrzenie osoby niezrównoważonej psychicznie.
– Nie wiem – odpowiada chłopak. – Wszyscy moi koledzy opublikowali swoje książki. To nie takie trudne, nie? Zawsze znajdzie się ktoś, komu wydasz się kurewsko odlotowy. Wydawca nie spodziewał się takiej szczerości już w pierwszej odpowiedzi. Mimo to uważa za konieczne wygłosić uwagę osoby biegłej w tej materii: – Powiedz mi, jak sprzedała się twoja pierwsza książka? Jakie dane przekazali ci wydawcy? Chłopak przyjmuje pytanie, jakby dostał kulę. Szybko się jednak opanowuje. – Nie mam pojęcia. Czy powinienem był zapytać o to przed przyjściem tutaj? Wydawca wybucha tym wyważonym śmiechem, który jest czystą obłudą, czystą wyuczoną rolą. – Nie, to nie będzie konieczne. Jeśli o mnie chodzi, podjąłem już decyzję. Chciałbym zapytać się o powód, dla którego piszesz. Jimmy bębni palcami obu rąk w kolana. – Nie wiem – odpowiada. – Włączam komputer, otwieram dokument Worda i dodaję jedne słowa do drugich, które już w nim są. Słowa tworzą zdania, a zdania akapity. Kiedy uznaję, że jest ich wystarczająco dużo, wysyłam je na jakiś konkurs lub do jakiegoś wydawnictwa. Tym razem śmiech wydawcy brzmi nerwowo. Ma wrażenie, że w tym smutnym okazie, jaki na niego patrzy, nie ma żadnego oszustwa. Nie ma osobowości, nie ma żadnego wymyślania samego siebie, nie ma niczego prócz tego, co widać na pierwszy rzut oka. Wszystko jest szczerością. Czystą, brutalną, odrażającą szczerością. Ani pułapki, ani ozdóbki. Spodziewał się spotkać żałosnego pisarza, lecz nie przewidział, że napotka osobę tak pozbawioną
jakiegokolwiek zainteresowania.
Szkoda.
Przede
wszystkim z
marketingowego punktu widzenia. Nic się z nim nie da zrobić, chyba że coś wymyślą. – Cukierka? – Wydawca podaje swemu autorowi wielki talerz wypełniony po brzegi cukierkami w złotych papierkach. – Są cytrynowe? Zaskoczył go. – Cóż, nie potrafię powiedzieć.
Jimmy wyciąga rękę – dłonią na zewnątrz niczym wszechwładca – nim odmówi, mówiąc: – Więc nie. Lubię tylko cytrynowe. – Zobaczmy… – Dyrektor literacki bierze jednego i z wielką powściągliwością zaczyna go rozwijać. – Inną rzeczą, która zwróciła moją uwagę w twojej biografii, tej z książki, jest twoja przestępcza przeszłość – mówi. – Ach, tak, co za jazda, nie? Umieścić to o napadzie. Moim kolegom brzuchy pękały ze śmiechu. – Twoi koledzy także w tym uczestniczyli? – W napadzie? Wydawca kiwa głową, wkładając do ust cukierek. Jest cytrynowy. – Nie, nie. Jestem wolnym strzelcem. Nie mam ochoty mieszać ich do moich spraw. Poza tym tego napadu dokonałem pod wpływem chwili. To było jak nagły cios. Przechodziłem przed bankiem i pomyślałem: „Kurwa, zrobię to”. Tobie nigdy nic podobnego się nie przydarzyło? Ja uważam, że wszyscy kiedyś tak pomyśleli, tyle że trzeba mieć jaja, żeby to zrobić. Nie ma już ludzi z jajami. Wydawca unosi brwi, a jego czoło pokrywa się falistymi fałdami. Do tej pory nie przeszkadzało mu, że Jimmy mówi mu przez ty, ani nawet nie zwrócił na to uwagi. Teraz przeciwnie, obraża go to. Niepokoi go trochę również fakt, że nie całkiem nie zgadza się z tym wyrzutkiem społeczeństwa. Czuje, że nadeszła chwila, by przejść do rzeczy, toteż idzie na skróty, co doprowadza tę ożywioną pogawędkę tam, dokąd chce dotrzeć. – Powiedz mi, czy byłbyś gotów ponownie popełnić przestępstwo? – Znowu zrobić napad? Nie wiem. Nie mówię ci, że nie. Zależy od banku – zastanawia się Jimmy. – Nie mówię o napadzie, lecz o czymś mocniejszym. – Mocniejszym? Jak co? – Teraz faliste fałdy pojawiły się na czole tego drugiego. Pytanie jest bezpośrednie, oczy chłopaka wpatrują się w oczy wydawcy w oczekiwaniu na odpowiedź w tym samym stylu. Nie jest to takie łatwe.
– Chcę zaproponować ci pewną umowę – mówi wydawca, wracając na okrężną ścieżkę wokół głównej sprawy, od której starał się przed chwilą uciec. Oczekujące spojrzenia się krzyżują. W gabinecie zapada gęsta cisza, jakby spowiła go mgła. Staje się nieco kłopotliwa. – Opublikujemy twoją powieść. Trzeba dokonać pewnych poprawek, może nieco ją wydłużyć, lecz mamy wykwalifikowany personel, który może to zrobić za ciebie. Niczym nie musisz się martwić. Zaliczka nie będzie duża, lecz będzie – a to już sporo – i będzie umowa. Wszystko po kolei, jak w przypadku prawdziwych pisarzy. – A czego chcesz w zamian? Żebym zabił kochanka twojej żony czy coś takiego? – Nie, nie, nie. – Wydawca ponownie przerywa rozmowę, tym razem machnięciem ręki. – Mylisz się, to nic osobistego. Mówię o interesach. Jesteśmy profesjonalistami. Chodzi o konkurencję. O autora z konkurencji, który najwięcej sprzedaje, mówiąc dokładniej. Nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Zrozum. – Edmundo de Blas? Prosisz mnie, żebym napadł na Edmunda de Blasa? Do licha! Euforia Jimmy’ego ponownie odbiera wydawcy mowę, chociaż wie, że po autorach, a zwłaszcza nowicjuszach, młodych i okropnych, wszystkiego się może spodziewać. Czuje się zmuszony do zainterweniowania z rzadką u siebie szybkością. – Nie, nie, nie. Nie rozpędzaj się. Ma to coś wspólnego z nim, lecz nie musisz go zabijać. Ani jego, ani nikogo. – Ach, nie? – Chłopak traci entuzjazm. – To o co biega? – Twoją ofiarą ma być pewna dziewczyna. Wystarczy cios pałką. Na tyle silny, żeby trochę ją ogłuszyć. Musisz zabrać jej coś, co ze sobą nosi. Zaraz przekażę ci szczegóły, lecz najpierw muszę wiedzieć, czy przyjmujesz moje warunki. – Nie wiem. – Jimmy drapie się po czapce i łączy kolana. – Jest w tym coś, co mi się nie podoba. – Może uda się temu zaradzić… – oferuje się skwapliwie wydawca. – Nie podoba mi się, że chcesz zmienić moją powieść. Uważam, że dobrze jest tak, jak jest. – Cóż, nie mówiłem o zmianach. Mówiłem o pewnych poprawkach.
– Na przykład jakich? Ortografii i takich tam? – Tak, między innymi o ortografii. Młodzian rzuca: – To wszystko idiotyzmy. Po co komu wiedzieć, czy pisze się samo h czy ch? Albo łamać sobie głowę nad ż czy rz? Ja całkowicie pomijam ortografię, to kaprys. W moim stylu nie chcę zmienić ani kropki. Wiele osób jest ze mną. Nawet Miguel García Márquez. – Jestem przekonany, że będziemy mogli dojść do jakiegoś porozumienia – kontynuuje wydawca, pan sytuacji. – Pomyśl, że wszystkie zmiany, jakie możemy ci zasugerować, mają za cel jedynie ulepszenie dzieła. – A co jeśli mnie się wydaje, że nie ma czego ulepszać? – Już ci powiedziałem – cierpliwość wydawcy zaczyna się wyczerpywać – że wszystkie te sprawy podlegają dyskusji. Nie sądzę, by w ostatecznym rozliczeniu stanowiły wielki szkopuł. Zajmę się tym. Muszę jednak wiedzieć, czy przyjmujesz pozostałą część umowy. Jimmy ponownie drapie się po czapce. Nie zwlekając odpowiada: – W porządku, lecz tylko wtedy, jeśli nikt nie będzie grzebał brudnymi łapami w mojej książce. Dyrektor literacki wyciąga rękę niczym most w kierunku żałosnego osobnika, który mu towarzyszy. – Sprawa załatwiona. Ja się tym zajmę. Jimmy ściska dłoń z bezpośredniością bandyty napadającego na banki. – W porządku. Kim jest ta kurwa i co mam jej ukraść? – Szukamy pewnej karty pamięci. Jednej z tych malutkich kart. Będziesz musiał dokonać przeszukania przed albo po napaści, to już twoja sprawa. Nie wiem, gdzie ona ją nosi, lecz zapewniono mnie, że zawsze ma ją przy sobie. – Zrozumiałem. Na stosie najpilniejszych papierów leży fotografia. Wydawca przewidział nawet najdrobniejszy szczegół spotkania. Odsłania ją szybkim i teatralnym ruchem. Na biurku, w
całym jej blasku postmodernistycznej nimfy, Jimmy po raz pierwszy w życiu widzi Paulinę. – To ta suka, o której mowa. Nazywa się Paulina Torres i pracuje dla Grupy Empata. Wredna baba. Jimmy sprawia wrażenie, jakby go nie słuchał. Chwyta fotografię w dwa palce i szepcze: – Niezła laska. Masz coś przeciwko, żebym ją trochę zgwałcił? – Lepiej nie. – Ach. Dobra. Szkoda.
Przymioty Epicteta Tym razem profesor uniwersytetu pewnym krokiem wchodzi do sklepu z zabawkami dla dorosłych. W pierwszej kolejności wita miłego sprzedawcę, który obsługiwał go poprzednim razem, a teraz czeka za ladą w tej samej czapce. – Znowu tu jestem – wita się, z królewską elegancją machając prawą ręką. – Cieszę się, że cię widzę, człowieku. Żonie podobał się prezent? Wystarczająco
wymownym gestem uzupełnia
Epicteto
wszelką
szczegółową
informację, jakiej można by dostarczyć na ten temat, po czym opiera łokcie na ladzie, jak uczyniłby to stały bywalec baru. – Dzisiaj także przychodzę w dobrze określonym celu, chociaż nie wiem, czy będzie pan miał to, czego chcę. Wydaje mi się, że jest to produkt z importu. Zmiana w zachowaniu klienta dziwi sprzedawcę. – Mów. – Ma kształt jajka i wibruje. Działa na baterie, z trzema różnymi prędkościami. Chłopak uśmiecha się, w natchnieniu unosi palec wskazujący i z samozadowoleniem wychodzi zza lady. – Nie mów nic więcej. Natychmiast wraca z małym plastikowym opakowaniem, w które wciśnięte jest urządzenie bardzo podobne do tego, którego zalety odkrył profesor w kuchni Maiki Espín.
Ciska go na ladę w taki sposób, że zabawka zakreśla krótką parabolę, nim zatrzymuje się na linii wzroku Epicteta. – Tego szukasz – oświadcza sprzedawca. Na twarzy klienta maluje się taka nadzieja, jak w dzień Gwiazdki. – Prezenty, tak! – wykrzykuje, patrząc na opakowanie, i dodaje: – Biorę. Proszę, z łaski swojej, zapakować mi to na prezent. – Kosztuje osiemnaście euro. – Niech kosztuje ile bądź! To niezrównane urządzenie nie ma ceny, przyjacielu! W porywie emocji profesorowi uniwersytetu miesza się styl i, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczyna używać słów, jakie zwykle nie krążą poza akademickimi dziedzińcami. Sprzedawca po raz pierwszy zadaje sobie pytanie, czy klient nie jest aby niebezpiecznym wariatem, zamiast sympatycznym nowicjuszem, jakim wydał mu się podczas wcześniejszej wizyty. – Tej nocy będę triumfował, chłopie – oznajmia mu, ciągnąc dalej: Będę szalony, żarliwy, zapalczywy! Muszę pokonać całą armię! Mam dziesięć serc i tysiąc ramion i pragnę Walczyć z olbrzymami. Małość mnie nudzi! Epicteto recytuje, bardzo impostując głos, z dłonią spoczywającą na piersi i tak wysokim tonem, że mocno dojrzały mężczyzna w garniturze, który od dobrej chwili z zainteresowaniem przegląda półkę z filmami w dziale „Japońskie dziwki”, odwraca się, by spojrzeć na niego z głęboką naganą. Sprzedawca zda się oczekiwać wyjaśnień, których udzielenie nie sprawia Epictetowi, urodzonemu pedagogowi, żadnej trudności: – To aleksandryny napisane przez Edmonda Rostanda w dziewiętnastym stuleciu. Dokładnie mówiąc, scena siódma z pierwszego aktu. Nie czytał pan Cyrana de Bergerac, najwspanialszego dzieła francuskiego neoromantyzmu? Chłopak kręci głową z lewa w prawo. Sprawia wrażenie wystraszonego, jakby właśnie
wywołano imię diabła. Epicteto dobrze zna to zachowanie: postawę całkowitego ignoranta w obliczu absolutnej wiedzy. – Zobowiązuję się następnym razem przynieść panu egzemplarz. Czyta pan po francusku? Następne pełne wstydu zaprzeczenie sprzedawcy, który właśnie się dowiedział, że istnieje ktoś taki, kto czyta po francusku, mimo że nie urodził się we Francji. – Zatem najlepszy będzie przekład Jaimego i Laury Campany – kontynuuje niepokonany Epicteto – chociaż istnieje inny po katalońsku, Xaviera Bru de Sali, równie wspaniały. Lecz może nie czyta pan również po katalońsku. Sprzedawca ponownie zaprzecza w milczeniu. – Oczywiście. To naturalne. Niech więc będzie to przekład Jaimego i Laury Campany i nie mówmy o tym więcej. Zobaczy pan, jak bardzo będzie mi pan wdzięczny za ten prezent. Tutaj musi pan mieć sporo czasu na czytanie, kiedy nie ma klientów. Kasa wydaje niemal muzyczny dźwięk, podczas gdy sprzedawca ogłasza: – Należy się szesnaście euro. – Nie powiedział pan osiemnaście? – Jako stałemu klientowi dałem panu zniżkę. – Och, jakże miłe płatności, paniczu… – Czy to z jakiejś innej powieści? – Ha, ha! Nie zdziwiłbym się. Mówi pan tak, gdyż niejasno zabrzmiało to panu, jak coś z Lope de Vegi, Calderona, a może Tirsa, nieprawdaż? Już widzę, że ma pan dobrze wyczulone ucho na nasz teatr złotego wieku. Zdumienie, z jakim chłopak zza lady przyjmuje ten pokaz elokwencji, jest tak wielkie, że nie przychodzi mu do głowy żadna odpowiedź. Nie czuje się przygotowany do podtrzymywania takich rozmów. Tymczasem Epicteto dotarł do matowych drzwi sklepu i ustawionym głosem z wielką prozopopeją odwraca się niego, dodając: – Za pańskim pozwoleniem w końcu odchodzę. Bardzo jestem wdzięczny za wszystko, muszę to powtórzyć. Obiecuję panu zwięzłą kronikę osiągnięć dzisiejszej nocy. Zwięzłą i
do punktu, na jaki oczywiście pozwala prawość. Bądź zdrów, przyjacielu! Żegnam się do następnego razu! Mężczyzna przy filmach, który teraz stoi przy dziale „Zoofilia, koprofilia i sadomasochizm”, szepcze: – Do licha, co za osobliwi ludzie.
Brudne poszukiwania (1) Bez Pauliny – i w rekordowym tempie zaledwie kilku dni – Żelkożerca dodał do tej dającej mu miano właściwości inne, takie jak pierdziel, śmierdziel, telewizyjny gównożerca, pożeracz pizzy i obrzydliwy brudas. Nie istnieje już żaden ohydny serial, krajowy czy z importu, któremu by się oparł. Lubi przychodzić do domu, zrzucić garnitur i krawat, paść na kanapę z nogami opartymi o blat stołu, by dać podpórkę naczyniu z łakociami, z rozpiętą koszulą pozwalającą dojrzeć jego bladawą i nieowłosioną pierś, i oddać się przyjemności oglądania, jak Ganimedes zostaje ogarnięty plagą fioletowych tarantul, z wyglądu mutantów, przybyłych z Plutona w wyłącznym celu pozbawienia władzy jedynej międzygwiezdnej władczyni wartej zachodu, pięknej i niezłomnej Mirmicaidy, która mogłaby ją przejąć. Co się tyczy węglowodanów, stał się wybitnym znawcą. Jego dieta składa się niemal wyłącznie z nich, zmieszanych jedynie ze skrobią, cholesterolem i nasyconymi tłuszczami. W ciągu kilku dni nauczył się na pamięć ulotek reklamowych, jakie zostawiają w jego skrzynce trzy działające w tym rejonie firmy dowożące pizze do domu, włącznie z cenami, ofertami, nowościami, a nawet z przeróżnymi gratisami w wielkiej liczbie, których zwykle używają jako przynęty, a które on – oczywiście – chciałby mieć. Czasami zamawia droższą pizzę tylko po to, żeby dostać w podarunku komplet podstawek pod kieliszki lub praktyczny brelok do kluczy z otwieraczem do butelek. Ma już sporą kolekcję tego rodzaju smakowitości, obejmujących filiżanki, noże do pizzy, nigdy niedziałający zegar kuchenny (z plastiku), tablicę, pełne wyposażenie podróżnika (latarka, pasek, kompas i nieprzemakalny płaszcz), pojemnik na kostki lodu w pistacjowym kolorze, miarkę do porcjowania makaronu, niezamykający się termos (także w pistacjowym kolorze) i aż cztery tuziny garnków, a składowanie tych rzeczy, wszystkich opatrzonych odpowiednią marką pizzy, sprawia, że czuje się człowiekiem szczęśliwym.
Największą jednak swobodę nowa domowa wolność przyniosła mu w kwestii higieny osobistej. W końcu uwolnił się od krytycznych uwag, jakie zawsze wywoływały jego teorie, wpojone mu od najwcześniejszego dzieciństwa przez matkę, po której odziedziczył świńskie zwyczaje: mycie zębów więcej niż raz na tydzień uszkadza dziąsła. Ubrania się niszczą, jeśli nadużywa się pralki, toteż wyjściem jest noszenie ich dotąd, aż utracą oryginalny kolor, a na przykład biel zżółknie lub zzielenieje żółć. Inna dająca się udowodnić teoria: nie ma takiej plamy, której nie dałoby się zakryć, czy to krawatem, czy to marynarką, bądź też dobrym szalikiem, jeśli pogoda na to pozwala. Częste pociąganie za łańcuch ubikacji jedynie przyczynia się do niepotrzebnego zużycia wody, tak ograniczonego dobra. W końcu ten dokuczliwy zwyczaj codziennego prysznica. Problem stanowi odpowiednia pora: rano jest zimno i prowadzi to do kataru i przeziębienia; wieczorem powoduje stratę czasu i zaburza godziny wypoczynku potrzebne do przystosowania się do następnego dnia pracy. Lepiej pocić się jak wieprz pod pierzyną i następnego dnia wstać wypoczęty i gotowy na nowy flejowaty roboczy dzień. Dzięki tym praktykom wywodzącym się z wolności, dysponuje większą ilością czasu na rozrywkę i odpoczynek, oszczędza na szamponie, płynie pod prysznic, paście do zębów i wielu innych rzeczach, które nigdy więcej nie zajmą miejsca w jego szafkach. Wreszcie Żelkożerca cieszy się nową przyjemnością: nie ma konieczności nawiązywania z nikim rozmowy. Może milczeć przez trzydzieści dni – miesiąc urlopu – jeśli ma na to ochotę, a nikt nawet nie zapyta go, czy jedzenie mu smakuje lub nie poprosi o podanie soli. Zrezygnował z telefonu i udaje, że nie słyszy komórki, jeśli oczywiście kiedyś dzwoni. Oderwany od świata, folgując swym odwiecznym, usankcjonowanym tradycją zwyczajom, po raz pierwszy od bardzo dawna czuje się człowiekiem umiarkowanie szczęśliwym. Jego spokój nie jest jednak całkowity, odkąd Ángela opowiedziała mu pewne rzeczy tym bezpośrednim i agresywnym stylem, jakiego zawsze używa, kiedy z nim rozmawia, jakby żywiła do niego jakąś urazę. – Jeszcze do ciebie nie dotarło, ty idioto? – pyta kobiecy głos w telefonie podczas jednej z nielicznych rozmów telefonicznych, jakie odbyli po zniknięciu Pauliny i pojawieniu się jej na ladzie chłodni w kostnicy – twoja dziewczyna szukała czegoś bardzo ważnego i była o krok od znalezienia tego. Czegoś, co było warte kupę kasy. Tyle, że
zapłaciła za to życiem. – Naprawdę? – pyta on, jak gdyby nagle wosk w jego uszach się roztopił, żeby przepuścić tę informację. Jest tylko jedna rzecz, jaką Żelkożerca lubi bardziej niż pizze, prezenty dołączone do nich, prostackie seriale o Marsjanach czy same żelki: pieniądze. Nie ma takiej rzeczy na świecie, której nie byłby gotów zrobić dla pieniędzy, nikogo, kogo nie byłby gotów poświęcić za satysfakcjonującą cenę. Tylko pieniądze są w stanie jeszcze sprawić, że unosi swój gnuśny tyłek z kanapy, by pomyśleć o czymś innym niż planety zaatakowane przez tarantule lub podkładki pod naczynia w pistacjowym kolorze z nadrukami marek pizz. Pierwsze, co robi, to telefonuje do Ángeli: – Zdruzgotałaś mnie tym, co mi powiedziałaś. Nie mogę uwierzyć, że są na świecie ludzie tak podli, by byli zdolni zaatakować tak młodą dziewczynę, aby zdobyć… Co właściwie było warte tyle pieniędzy? – Pewna karta pamięci. Jedna z tych służących do gromadzenia danych. – A na tej konkretnie, jakie dane były zgromadzone? – Jak się wydaje jakaś powieść. Powieść warta kupę pieniędzy. W swym mizernym móżdżku sprzedawcy powłok do puszek Żelkożercy nie mieści się, że sterta głupot, które nawet nie są prawdą, napisanych obojętnie przez kogo, może budzić tak krwiożercze zainteresowanie. Ángela wyrywa go z rozmyślań: – Nie widziałeś gdzieś takiej karty w domu, prawda? – Nie – odpowiada pospiesznie, w ten sam sposób, jakby to zrobił, gdyby miał przed oczami to niewielkie elektroniczne urządzenie – lecz jej poszukam, obiecuję ci. – Zadzwoń do mnie, jeśli ją znajdziesz – dodaje ona, nim uznaje rozmowę za zakończoną. Żelkożerca ponownie kłamie, w wielkim stylu domokrążcy: – Oczywiście. Możesz być pewna. Zastanawia się teraz nad tym, że policja również pytała go, czy ma jakąś wiedzę o tym, co jego dziewczyna mogła nosić w torebce. Odpowiedział z naiwnością, która, gdyby nie
była autentyczna, teraz mogłaby wydać się mu bardzo dogodna: – Cóż, to, co wszystkie noszą… Tampony, lusterka, papierowe chusteczki, pastylki, torebki z cukrem podwędzone w jakiejś kawiarni, słodzik, cień do powiek, perfumy, kredkę do ust… Mnóstwo rzeczy. – Rozumiem… – stwierdził młody policjant przyjmujący jego zeznanie. – I nic więcej? Coś niezwykłego? – Zwykle nosiła swój terminarz i jakąś książkę, którą czytała – dodał. Wyszedł z komisariatu z wrażeniem, że jego słowa na niewiele się zdały. Teraz, kiedy połączył kilka wątków, zaczął myśleć, że mógłby spróbować zbliżyć się do sedna sprawy. W następstwie przewrócił do góry nogami własne mieszkanie. Przeznaczył na to całe sobotnie przedpołudnie, lecz przeszukanie okazało się bezowocne. Niedzielę spędził w kalesonach – tych samych, które czyste założył we wtorek, jeśli dobrze pamiętał – zadając sobie trud zapisania wszystkiego, co wie. Stracił ducha, widząc, jak tego niewiele: zaledwie kilka faktów, a wszystkie dostarczone przez tę samą osobę, Ángelę, kogoś zbyt bliskiego Pau i zbyt dalekiego jemu, by być godnym zaufania. Przede wszystkim potrzebował lepszego źródła informacji. Natychmiast przypomniał sobie starą jędzę pracującą z Pau biurko w biurko. To ona zatelefonowała, żeby zaalarmować go, iż od kilku dni jego narzeczona nie pojawiła się w biurze. Zaraz rano w poniedziałek wybrał jej bezpośredni numer. – Współpracuję z policją przy śledztwie związanym ze śmiercią Pauliny – wymyślił. – Ach, tak? – natychmiast zainteresowała się kobieta. – Czy coś już wiadomo? – Na razie nie robimy wielkich postępów. Właśnie dlatego dzwonię, bo może przypominasz sobie coś, co by mi się przydało. Nam się przydało. Z kim widziała się Paulina w ostatnich dniach, co robiła… cokolwiek. Wszystko jest ważne. Jędza zamyśla się na chwilę, po czym udziela pierwszych informacji: – Twoja kobieta była skryta. Swój terminarz zawsze nosiła przy sobie, a tutaj prawie nie zostawiała notatek. Mówiła szeptem, jakby bała się, że ktoś może usłyszeć rozmowę, lub jakby rzeczywiście dostarczała mu ważnych danych.
– Jedyną istotną rzecz, jaką mogę powiedzieć o jej ostatnich dniach tutaj, to to, że przyszła zobaczyć się z Albertem, dyrektorem marketingu. Miałam oczywiście tego nie wiedzieć, lecz przypadkiem się dowiedziałam, w windzie. Nie zorientowali się, że tam jestem. Czasami słucham cudzych rozmów, wiesz? Nie potrafię się oprzeć. – Ach, ty hultajko… – zganił ją Żelkożerca, wypowiadając te słowa najbardziej absurdalnym tonem, jakiego użył w życiu. – Nie mogę nic więcej ci powiedzieć. To tylko przeczucie… Milczące pytanie wystarczyło, żeby kobieta dokończyła: – Sądzę, że Paulina nie grała czysto. Nie chcę mówić źle o zmarłych, ale zawsze krążyło wokół niej tyle much. Wybacz, właśnie tobie nie powinnam tego mówić. Żelkożerca nie wie, jak zachęcić ją, aby mówiła dalej. – Jakbym tego nie wiedział, kobieto. Tylko tego by brakowało. Mów dalej. Co masz na myśli, mówiąc, że nie grała czysto? – Mam wrażenie, że coś podejrzanego łączyło ją z panem Martínezem, niech spoczywa w pokoju, było jasne, że utrzymywała z nim stosunki wykraczające poza zawodowe… To także wiedziałeś? – Nie było między nami tajemnic – kłamie Żelkożerca, w wielkim stylu unosząc rogi. – Ach, co za ulga. Lecz byli inni. Dość liczni. A ona była bystrą dziewczyną, bardzo ambitną i bardzo atrakcyjną. Nie winię jej. Robiłabym to samo, gdyby natura mi nie poskąpiła urody. To choroba naszego postindustrialnego społeczeństwa. Czym może się stać taka kobieta – bystra, żądna kariery, ładna – jeśli nigdy nie trafi się jej okazja? Żelkożerca wyczekująco czeka, by jędza rozwiązała tę zagadkę. – Potwornym kurwiszonem, mój drogi. Wybacz ordynarność. Kiedy najbardziej flejtuchowaty śledczy, jakiego świat widział, odkłada telefon, ma już pewną wskazówkę, kto powinien być jego następnym celem: Alberto Bango. Następne godziny mijają Żelkożercy na knuciu podstępów i opracowywaniu różnych sposobów machinacji. Po szybkiej konsultacji w internecie zjawia się w „Sklepie sprytnego detektywa” – nowej sieci franszyzowanych sklepów wyspecjalizowanych w artykułach szpiegowskich, z filiami w kilku najważniejszych miastach kraju – z zamiarem
nabycia podstawowego sprzętu. W niecałe pół godziny i za sumę niższą niż dwa tysiące euro kupuje mikrofon-odbiornik model telefoniczny, mający zastosowanie w przypadku każdego aparatu o stałym łączu, oraz parę okularów noktowizyjnych model Night Owl, pozwalających widzieć w ciemności na odległość 500 metrów. – Życzy pan sobie czegoś jeszcze? – pyta obsługująca go staruszka. – Atrament sympatyczny? Długopisy z kamerą? Zestaw wytrychów? Właśnie otrzymałam nowości tego sezonu w dziale okularów wstecznych. Są śliczniutkie. – Na dzisiaj nic więcej – odpowiada Żelkożerca, który stwierdza, że mnogość wynalazków wystawiona w witrynach sklepu podoba mu się nawet bardziej niż prezenty marek pizz. – Młody człowieku, jako że widzę, iż ma pan powołanie, i nos mi mówi, że pan tu wróci, zrobię panu prezent na koszt firmy – oświadcza staruszka, kładąc na ladzie kwadratowe pudełko. – To praktyczny zmieniacz głosu, dający się zastosować do każdego telefonu. Zobaczy pan, jak bardzo pożyteczny się okaże. Ileż racji mają czasami starsze osoby, mówi sobie Żelkożerca, stwierdzając u siebie powołanie, jakie dopiero co zauważyła staruszka. Dziękuje za drobiazg, obiecuje go wykorzystać i wrócić niebawem, po czym wychodzi ze sklepu, zmierzając ku następnemu przystankowi:
„Eleganckiej
konfekcji”,
wielkiemu
domowi
towarowemu
wyspecjalizowanemu w odzieży roboczej, gdzie całkiem bezpiecznie będzie mógł kupić niebieski kombinezon dla pracownika z obsługi technicznej służby porządkowej. W oczach Żelkożercy płonie ogień makiawelistycznych planów. Wejście do budynku nie może być łatwiejsze. Wybiera późną porę w piątek i prosi o pomoc jędzę, która, jak zakłada, musi o tej porze śnić o weekendowym wypoczynku. Gdy jest już w środku, prosi ją, żeby wskazała mu, jak dotrzeć do gabinetu dyrektora marketingu. Kobieta od razu zauważa wypchaną sportową torbę, którą Żelkożerca niesie na ramieniu. – Nie chcę mieć kłopotów – mówi kobieta – jeśli w moim wieku wyrzucą mnie stąd, nie znajdę innej pracy. I zrozum, nawet nie chcę myśleć o narażeniu na szwank mojej emerytury. Przez wiele lat dawałam się deptać wszelkiego rodzaju wydawniczym
despotom. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby prosić cię o coś, co mogłoby cię narazić – stara się ją przekonać. – Chcę tylko, żebyś mi wskazała, gdzie znajduje się gabinet. Ja zajmę się resztą. Nikt się nie dowie. – Jest piątek i jest późno. O tej porze szefowie już poszli. Nikogo w gabinecie nie zastaniesz. – Nieważne. Nie zamierzam się z nim spotkać. Bądź spokojna, wiem, co robię. Jędza nie sprawia wrażenia przekonanej, sądząc po ostrym spojrzeniu, jakim go obrzuca. – Co tam masz? To wszystko wydaje mi się nieco dziwne. – Chce wiedzieć, co znajduje się w torbie. Lękając się, że wszystko przepadnie z winy starej sekutnicy, Żelkożerca postanawia wystrzelić ostatni pocisk. – Już ci wyjaśniłem, że współpracuję z policją – mówi, zniżając głos i rozglądając się na boki, jakby bał się, że ktoś może ich usłyszeć. – W tej chwili nas słuchają. – Oni? Policja? – Pierwszy komisariat. A konkretnie komisarz Escriche, specjalista od trudnych spraw. Chcesz przesłać mu pozdrowienie? – Komisarzowi? – Jędza zdaje się rumienić. W przypływie wstydu spuszcza oczy. – Przed wieloma laty miałam narzeczonego policjanta. Żelkożerca unosi rękę do prawego ucha, gestem każe jędzy zamilknąć i marszczy brwi, jakby słuchał czegoś z uwagą. – Komisarz Escriche prosi mnie, żebym ci podziękował w jego imieniu za współpracę w tych trudnych chwilach i zapewnia cię, że nie uczyni ani nie powie nic, co by naraziło twoje miejsce pracy – mówi Żelkożerca, tak pewny siebie i tak przebiegły, że sam się sobie dziwi. Zaczerwieniona po same uszy jędza skręca się w starczym geście kobiecej kokieterii. – Nie ma za co – dodaje. – Co musisz dokładnie wiedzieć?
Dziesięć minut później Żelkożerca wychodzi z jednej z łazienek na szóstym piętrze przebrany w niebieski kombinezon pracownika obsługi technicznej mogąc wydać się podejrzanym tylko z uwagi na swoją czystość. Niesie skrzynkę z narzędziami, w której ukrył wszystko potrzebne do pierwszej misji. Bez problemu dociera do miejsca, gdzie zgodnie ze wskazówkami koleżanki Pauliny znajduje się gabinet Alberta Banga. Luzacko wita się z kilkoma sekretarkami, a one odpowiadają mu na pozdrowienie nie ruszając się ze swoich miejsc, po czym kieruje się do ostatnich drzwi, jakie musi przebyć. Jako że są zamknięte, puka, aby pokazać, iż jest dobrze wychowany, chociaż dobrze wie, że o tej porze nikt z wyższych szczebli nie pracuje. Potwierdza to jedna z dziewcząt nadal jeszcze trwających na stanowiskach: – Nie ma już nikogo. Mogę panu w czymś pomóc? – Przyszedłem wymienić telefon – mówi. Dziewczyna patrzy na niego ze zdziwieniem. Z pewnością jest to najczystszy pracownik obsługi, jakiego w życiu widziała, oczywiście sądząc po stroju. – Jestem z obsługi technicznej – dodaje Żelkożerca, żeby przydać sobie wiarygodności. – Dzwonią przez cały dzień, ale mogłem przyjść dopiero teraz. Sekretarka otwiera jedną z szuflad swojego biurka i wyjmuje pęk kluczy, z którym podchodzi do rzekomego robotnika. W miarę jak zbliża się do niego, ma wrażenie, że wyczuwa nieprzyjemny zapach zjełczałych cielesnych wyziewów, który w jakiś sposób kłóci się z nieskazitelnym kombinezonem. W każdym razie nie zatrzymuje się, by zastanowić się nad tą kwestią. Przy tej gównianej pensji, jaką jej płacą, nie uważa, by powinna zadać sobie trud myślenia. Otwiera drzwi gabinetu szefa i życzy robotnikowi szczęścia i miłego weekendu, ponieważ ona wychodzi za pięć minut. W ten oto sposób Żelkożerca z powodzeniem inicjuje nowy etap swego życia, w którym po raz pierwszy i ostatni poczuje się przebiegły, nieustraszony, a nawet inteligentny, szukając tajemniczej karty pamięci mogącej sprawić, że stanie się kimś, kim od zawsze pragnie być: człowiekiem bogatym.
Lorena i bliskoznaczność Kurwa, dziwka, prostytutka, ladacznica, wywłoka, cichodajka, lafirynda, flądra,
dupodajka, wszetecznica, zdzira, szmata, jawnogrzesznica, kurtyzana, nierządnica, puszczalska, kokota, kurwiszon, rozpustnica… W ciągu pierwszych dni po tym, jak Lorena go porzuciła, Albertowi skończyła się lista synonimów, gdy rozmyślał nad powodami mogącymi usprawiedliwić postępowanie uciekinierki. Najpierw wyprowadziła się do matki z sześcioma pękającymi w szwach walizkami, udając ogromną potrzebę zapewnienia sobie czasu tylko dla siebie. – Ulokuję się w moim dawnym pokoju, aż zobaczę jasno pewne sprawy, które teraz są dla mnie niejasne – powiedziała, a on nie był w stanie pojąć, do jakiej jasności i niejasności odnoszą się tak abstrakcyjne słowa. Podczas dwóch następnych nocy, kiedy nie mógł już pohamować chęci usłyszenia głosu żony lub nie mógł oprzeć się rutynie wyjaśnienia jej tego, co robił w pracy, wymyślał głupią wymówkę (np. jak nastawić program delikatnego prania w pralce czy gdzie są nowe baterie do pilota…) mogącą posłużyć mu jako pretekst do zatelefonowania do teściowej. – Wyszła, żeby się trochę odprężyć – powiedział za pierwszym razem głos czarownicy. Wiadomość tak go zaskoczyła, że tylko pospiesznie jej podziękował i rozłączył się, jakby powiedział coś nieodpowiedniego. Kiedy jednak następnego dnia powtórzyła się ta sama bajka, był w stanie zareagować. – Gdzie odprężyć? Po czym musi się odprężać? – Och, mój drogi, po czym. Po pracy, po rutynie, ogólnie po życiu. Biedactwo, przeżywa trudne chwile. Wolał udać, że nie słyszał ostatniego zdania, gdyż gdyby chodziło o rywalizację, kto ma się gorzej, był pewien, że wygrałby w cuglach. W tego rodzaju zawodach właściwie zawsze wygrywa najgłupszy. – A wiesz, dokąd poszła? – drążył dalej. – Nie mam pojęcia, Albercie. Lorena jest dorosła. Nie musi mi mówić, dokąd idzie. A tym bardziej podawać godzinę, o której zamierza wrócić – z pewnym triumfalizmem stara wyprzedziła jego następne pytanie. – Wyszła sama? – zapytał Alberto. – Posłuchaj, lepiej, żebyś z nią porozmawiał. Ja nie jestem osobą, która mieszałaby się
do waszego życia. „No, a to nowina”, pomyślał Alberto, rozłączając się, mocno dotknięty. Trzeciego wieczoru Lorena także się odprężała. – I z kim, do cholery, się odpręża, Maruja? I nie mów mi, że nie wiesz. – Już ci powiedziałam wczoraj, synu, że powinieneś z nią porozmawiać – odparła teściowa. – To właśnie usiłuję zrobić. Tyle że mi się nie udaje, bo ona cały czas się odpręża. Nastąpiła pięciosekundowa pauza, podczas której milczenie teściowej dało mu do myślenia. Po czym jej głos zabrzmiał mniej opryskliwie: – Posłuchaj, jeśli chcesz, po jej powrocie poproszę ją, żeby do ciebie zadzwoniła. Niech z tobą porozmawia i wyjaśni ci wszystkie wątpliwości. Proszę, nie mieszajcie mnie do tego. Ani mnie to ziębi, ani grzeje, a ciebie zawsze bardzo lubiłam. Tym razem głos starej brzmiał błagalnie. Nawet budził litość. To niesłychane, jak wszystko może się zmienić. – W porządku – godzi się wreszcie Alberto. – Daj jej jasno do zrozumienia, że nie zamierzam się kłaść, dopóki z nią nie porozmawiam. Proszę, Maru, skłoń ją. – Tak, synu, tak. Ja także chcę, żebyś przestał mnie przepytywać, jakbym to ja wyprowadziła się z domu. Telefon zadzwonił po drugiej nad ranem. – Najwyższa pora – brzmiało powitanie Alberta, gdy tylko go odebrał. – Można wiedzieć, gdzie byłaś do tej pory? Nie pracujesz jutro? – No, no, nie mów do mnie tym tonem. – A jakim tonem chcesz, żebym mówił, jeśli oznajmiasz mi, że wyprowadzasz się do matki, by rozwiać swe niejasności, a okazuje się, że wychodzisz z domu więcej niż w ciągu ubiegłych dwudziestu lat? W słuchawce telefonu tylko cisza. – Nic nie masz do powiedzenia? – naciska Alberto. Długotrwała pauza, jaka nastąpiła, była wstępem do najbardziej niezrozumiałych
wyjaśnień, jakich Lorena kiedykolwiek mu udzieliła. Tylko jeszcze jedno westchnienie, oddech, szloch – mogło to być wszystko i nic nie było jasne – nim zaczęła filozofować: – W tych dniach wiele się wydarzyło, Albercie. Jestem w rozsypce i muszę pomyśleć. Nadal jestem niepewna, nic nie widzę jasno. Muszę również wychodzić. Niczego nie chcę tracić, jeszcze jestem młoda. Nie wycofałam się z życia, lecz od dawna już miałam wrażenie, jakbym to zrobiła. Jeszcze potrzebuję namiętności, a z tobą… Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Wszystko jakby stało się czystą rutyną, czystym automatyzmem. Ty tego nie odczułeś? Nie. Alberto tego nie odczuł, nie miał jednak czasu, żeby odpowiedzieć. – Sądzę, że ostatnio było to oczywiste. Sprawiałeś, że czułam się niewidzialna, jakbym nie istniała. Lub jakbym istniała w taki sam sposób, co ściany i meble. Rzeczy, które znajdują się tutaj, lecz którym nie trzeba poświęcać zbytniej uwagi. Nie mogę już tego dłużej znieść, kochanie. Potrzebuję, a nie sądzę, by było to tak niezwykłe, poczuć, że jestem jeszcze zdolna rozbudzić uczucia, nawet namiętności. Nawet coś głębszego, co nie ma nic wspólnego z fizycznością, tylko z duszą. Czasem tak się dzieje. Rzadko, ale się dzieje. Zdarza się między dwiema osobami, które przypadkowo się spotykają i pojawia się pewne wzajemne uczucie, którego nie sposób wyjaśnić. To wszystko jest bardzo dziwne, także dla mnie. Bardzo źle znoszę tę historię. Nikomu nie chcę wyrządzić krzywdy, nawet sobie samej. Potrzebuję jednak trochę przestrzeni, żeby rozwinąć skrzydła. A teraz właśnie czuję, że ani przy tobie, ani w naszym domu nie mam tej przestrzeni. To bardzo poważne, lecz tak właśnie czuję i uważam, że muszę być z tobą szczera. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, to wyrządzić ci krzywdę. Zamilkła wyczerpana, jakby mówiła przez wiele godzin. – Jesteś tam, Alberto? Był. Dało się to zauważyć. – Nie odpowiesz mi? – Szczerze, Loreno. Nie wiem, co ci powiedzieć. Niczego nie rozumiem. – Och, jak pięknie. Otwieram przed tobą serce, a ty nie wiesz, co mi powiedzieć i niczego nie rozumiesz. Czego nie rozumiesz? Nie sądzę, by było to tak skomplikowane. – Prawdę mówiąc, mnie się takie wydaje.
– Widzisz, że mamy poważny problem z brakiem porozumienia? – W tym momencie Lorena zaczęła tracić cierpliwość. – Jedyne, co widzę jasno, to fakt, że z kimś wychodzisz – zamknął sprawę Alberto. – To rzecz drugorzędna. Główną jest to, że ty i ja przeżywamy kryzys od… – Przespałaś się z nim? Oto pytanie, które przyspieszyło sprawę. – Co? O co mnie pytasz? Nie mogę w to uwierzyć! Natychmiast zyskał jasność: tak, przespała się z nim. Bitwa była z góry przegrana. Ona nadal się broniła, chociaż nie był świadom, że ją zaatakował: – Jesteś prostakiem. Jedyne, co ci przychodzi na myśl, to zapytać mnie, czy się z nim przespałam. Zasługujesz na to, żebym powiedziała ci to, czego nie chciałam ci powiedzieć: to nie twoja sprawa. Alberto ma odmienne zdanie względem tego, co jest jego sprawą, a co nie, lecz milczy. Pozwala jej mówić dalej: – Nadajesz seksowi znaczenie, jakiego nie ma. A nawet gdyby miał, sądzę, że to, co ci powiedziałam, zasługuje na odpowiedź innego rodzaju. Alberto, zaczynam uważać wszystko za stracone. W końcu mogą w czymś się zgodzić. Daje jej to do zrozumienia: – Ja także, kochanie – mówi. – Naprawdę, Alberto, jest bardzo późno i jestem bardzo zmęczona. Zostawmy to. Nie dzwoń do mnie więcej. I przykro mi, że będę tak brutalna, ale powinieneś zacząć zakładać, że nie wrócę. Jesteś młody, dobrze zarabiasz. Jesteś tym, co nazywają dobrą partią. Znajdziesz inną kobietę i będziesz szczęśliwy. Jeszcze zobaczysz. – Przyjdziesz po fotel na biegunach? To logiczne, że w samym środku litościwej przemowy Lorena nie mogła spodziewać się tego pytania. – Co? – Fotel bujany. Tylko to tutaj zostawiłaś. A jest ohydny.
Tym razem pięciosekundowa pauza jest wstępem do ostatniego ataku wściekłości, który poprzedza nagłe – i z jej strony dobrowolne – przerwanie rozmowy: – Wsadź sobie, wiesz gdzie, cholerny fotel! Ta ostatnia odpowiedź ożywia jego potrzebę odwołania się do synonimii. Na szczęście pod tym względem język jest litościwy i zawsze daje pociechę temu, kto, jak on, jej potrzebuje: pieprzony, denny, chujowy, gówniany, kurewski, jebany, zasmarkany, zasrany, syfiasty, pierdolony, dziadowski, parszywy, przeklęty… Niemal dziewięć miesięcy później, gdy zamierza wycofać swój samochód ze strefy VIP-ów na parkingu Grupy Empata, Alberto natyka się na niezwykle niemiłą niespodziankę: Lorena czeka na niego przy drzwiach kierowcy. – Co tutaj robisz? – pyta. Dopiero kiedy przygląda się jej z bliska, wydaje mu się, że jest szczuplejsza i bardziej zaniedbana niż ją zapamiętał w dniu, kiedy odeszła. Wygląda jak ptaszek po burzy. Alberto cieszy się chwilą, niewzruszony. – Muszę z tobą porozmawiać – mówi Lorena. – Wsiadaj. Nie zapala silnika. Pozbywa się marynarki i krawata, a nim wysłucha tego, co ona ma do powiedzenia, wypuszcza zatrutą strzałę: – Nie mam dużo czasu. Cokolwiek to jest, załatwmy to szybko. Wargi tej, która formalnie jest jego żoną, ściągają się w gorzkim grymasie. – Dobrze wyglądasz – mówi. – Ty wydajesz się szczuplejsza. – Jestem. Przechodzę zły okres. Wyrzucili mnie z pracy. Przez chwilę raduje go możliwość, że może Lorena przyszła prosić go o zatrudnienie. Jak dobrze by się bawił, wymyślając dla niej szereg testów kwalifikacyjnych zgodnych z nienawiścią, jaką w nim budzi. Jak mówią, po kimś, kto cię rzuca z dnia na dzień, można się spodziewać niemal wszystkiego. Nie takie są jednak jej zamiary, z czego zdaje sobie sprawę, kiedy Lorena otwiera usta i ponownie wydobywają się z nich powaga refleksji,
przenikliwość, z jaką traktuje mentalne bzdury, i cała jej zwyczajowa salonowa filozofia. – Fatalnie to znoszę. Okazuje się, że sprawy nie były tak łatwe, jak myślałam. Sądziłam, że wolność mi pomoże, że jedyne, czego potrzebuję, to poczucie zerwania łańcuchów. Dlatego pomyślałam, że powinnam wykorzystać okazję, jaka pojawiła się na mojej drodze. Początkowo mi to służyło, lecz potem zaczęło mnie przytłaczać, źle sypiałam, budziłam się zaniepokojona w środku nocy i, co najgorsze, nie wiedząc, dlaczego. Pozornie byłam szczęśliwa, ale tliło się we mnie coś, jakieś wewnętrzne światełko, które uświadamiało mi pomyłkę. Nagle odniosłam wrażenie, że nic nie ma sensu, że moje życie jest ogromną głupotą, i zaczęłam pytać sama siebie, dokąd idę, gdzie pragnę dotrzeć i czy to wszystko ma jakiś sens. Najgorsze ze wszystkiego było to, że nie umiałam znaleźć przekonującej odpowiedzi. Zmierzałam donikąd. Czułam się strasznie: brudna, głupia, zła na to, że w taki sposób odeszłam. Byłam niemądra, że wszystko zostawiłam. Teraz, kiedy o tym myślę, zdaję sobie sprawę, że naprawdę mnie kochałeś. Różnimy się w tym, jak odczuwamy rzeczy, lecz nie oznacza to, że ty, na swój sposób, ich nie czujesz. To prawda, czasami trochę tęsknię za głębią. Nazwijmy to duchowością. Nie wiem. Myślenie sprawia mi trudność. Przyszłam ci powiedzieć, że jestem gotowa wrócić do domu, kiedy zechcesz. Alberto czuje, że pozostaje nieprzemakalny w tej ulewie. Jeszcze przed kilkoma miesiącami nie byłby, teraz jednak argumentacja Loreny do niego nie trafia. Tylko trochę go nuży. – Źle ci poszło z tamtym? – pyta, mając już pewność, że skończyła. Przez chwilę dostrzega w niej pokusę, by wszcząć awanturę. Ocenia jej wysiłek, by się powstrzymać i nie utracić wszystkiego. Nie jest głupia, nigdy nie była, i wie, że nie ma na tyle mocnej pozycji, by podjąć walkę. Być może nie wie jednak, że wszystko poszło w diabli w nocy, kiedy odłożyła słuchawkę telefonu i w ten sposób rozpoczęła dziewięciomiesięczne milczenie. – Pomyliłam się, już ci powiedziałam. – Ale czy to on cię zostawił, czy ty jego? – Alberto, proszę, nie pytaj mnie o takie rzeczy. Udzielanie ci wyjaśnień jest dla mnie bardzo trudne. W rzeczywistości nie jest to ważne. Ważne jest, że zdałam sobie sprawę ze
swojego błędu i że tutaj jestem. Jedna ręka Loreny ośmiela się przesunąć w górę po bawełnie z poliestrem, która okrywa prawe udo jej męża. Alberto przygląda się jej ruchowi z takim samym entuzjazmem, jaki okazywałby, gdyby krwiożerczy pająk pełnym pędem zmierzał do jego krocza. Zatrzymuje ją silnym uciskiem, po czym stwierdza: – Masz całkowitą rację. Lorena wzdycha z ulgą i opada na siedzenie ruchem, który zdaje się wskazywać na jej powrót, po takim czasie, do tego, co było jej życiem. Wyuczonym gestem zapina nawet pas. – Co robisz? – pyta wówczas Alberto. – Nie jedziemy? Zadziwiające jest, że Lorena wykazuje taką samą zdolność komplikowania tego, co proste, jak i upraszczania tego, co skomplikowane. – Nie. Przynajmniej nie razem. W przewidywaniach Loreny nie mieści się to, że nie postawiła na swoim, więc po niespodziewanej odmowie Alberta wbija w niego wzrok. – Co się dzieje? Nie wierzysz mi? – Och, tak, wierzę ci. – Co się więc dzieje? – Proszę, kochanie. Nie pytaj. Strasznie się czuję, musząc ci to tłumaczyć. Poza tym nic z tego nie jest ważne. Ważne jest, że w końcu zdałaś sobie sprawę, jak się sprawy mają. Na szczęście w samą porę, już myślałem, że nie będziesz umiała. Ona jeszcze szerzej otwiera pełne niedowierzania oczy. – Mścisz się na mnie! Oddajesz mi cios! – rzuca. – Niedokładnie. Do niedawna zrobiłbym to szybko i chętnie. Teraz już mi się nie chce, stałem się leniwy, co za koszmar. Przykro mi, że cię rozczaruję, ale nie chcę, żebyś wracała do domu. Jeśli któregoś dnia będziesz miała ochotę, możemy się umówić. Zjemy kolację i będziemy się pieprzyć, albo na odwrót. Tak powspominamy dawne czasy. Poza tym, już mnie nie interesujesz. Nie bierz tego za grubiaństwo. To szczerość. Uważam, że zasługujesz
na całkowitą szczerość. Lorena naciska przycisk pasa bezpieczeństwa i natychmiast się z niego uwalnia. Otwiera drzwi i wysiada z samochodu. Nie sprawia wrażenia, jakby miała się rozpłakać, czego przez chwilę obawiał się Alberto. Bardziej chyba potrzebuje analizy tego, co przed chwilą tutaj zaszło. Potrzebuje dnia na refleksję. – Przepraszam, kochanie, ale czekają na mnie. Zobaczymy się któregoś dnia – mówi Alberto. – Tak – odpowiada ona, obciągając spódnicę i potulnie podając mu dłoń na pożegnanie. – Do następnego razu. Przed zapięciem pasa i wyjechaniem z parkingu, lekki i zadowolony, jakby właśnie odmłodniał o dwadzieścia lat, Alberto rzuca na pożegnanie ostatnie zdanie: – I, proszę, pozdrów ode mnie twoją matkę. Dużo o niej myślę. Co za wspaniała kobieta. Lorena nie słyszy dokładnie zakończenia, gdyż miesza się ono z piskiem opon na bruku.
O płatnych mordercach i mężczyznach Sex-shop, który współcześnie określa się pięknym eufemizmem: „sklep z zabawkami dla dorosłych”, zawsze jest dyskretnym miejscem na umówione spotkanie. Matowe drzwi, by z zewnątrz nie można było zobaczyć, co lub kto jest w środku, nieliczna klientela, zwłaszcza o określonych porannych godzinach – i personel, który nie zadaje pytań, nie patrzy ani nie słyszy, chyba że ktoś go potrzebuje. Doskonałe miejsce, by Ramón odbył z Jimmym Borgesem de Mendozą krótką pogawędkę mającą zmienić bieg wydarzeń. Wszedłszy do sklepu, Ramón obrzuca lokal spojrzeniem: jakiś starszy mężczyzna z zainteresowaniem przegląda dział filmów, a sprzedawca, oparty na ladzie, z głową elegancko okrytą czapką, czyta coś, co wydaje się literaturą pornograficzną. W głębi, przed witryną z nadmuchiwanymi lalkami, dokładnie tam, gdzie się z nim umówił, czeka na niego Jimmy. Witają się za pośrednictwem żółwiego ruchu głowami, a Ramón wskazuje chłopakowi, by odsunęli się o kilka kroków w prawo, gdzie obaj mogą schronić się dzięki rzekomej lekturze świerszczyków. – Jak poszło w Sintonison? – chce wiedzieć Ramón.
– Zgodnie z przewidywaniem – odpowiada chłopak. Ramón, którego macki sięgają dużo dalej niż wykładziny w gabinetach Grupy Empata, uśmiecha się z zadowoleniem, stwierdziwszy, że jego zalecenia są przestrzegane przez wydawców wszelkiego autoramentu niczym dogmaty wiary. – Zlecił ci, żebyś dał łomot tej kurwie, prawda? – Tak. Chociaż łomot chyba zbytnio go nie interesował. Tak naprawdę chodziło mu o to, żebym ukradł jej torebkę i przetrząsnął kieszenie, po czym zabrał kartę pamięci, którą podobno nosi przy sobie. Myślę, że przeszukam jej coś więcej. To niezła laska. A takie małe ustrojstwo może na przykład upchnąć w majtkach. Albo w tyłku… – Nie rozpędzaj się. Mogą cię z tym powiązać i będzie gorzej. Chłopak wzrusza ramionami. Nie wygląda na bardzo zmartwionego tym, że może trafić za kratki. Przecież tam czuje się jak w domu. A może w domu nie ma tylu wygód, jakie posiada wiele cel. – A nie dał ci żadnych wytycznych co do łomotu? – kontynuuje recenzent. – Nie. I właśnie to chciałem z tobą skonsultować. Co sądzisz? Wystarczy kilka złamanych żeber, czy też mam się lepiej przyłożyć? Szczęka, ramię, oba piszczele… Co mi radzisz? Ramón bierze ze stojaka jakieś pismo i zaczyna je kartkować. Ma tytuł „Tornado” i znajdowało się w dziale „Dzikie penetracje”. Gdyby nie był takim profesjonalistą i tak bardzo zajętym, chętnie by je pooglądał. – Dokładnie o tym chcę z tobą porozmawiać – mówi, nagle ściszając głos. – Podejdź bliżej. Tylko staruszek, który grzebie wśród filmów, zdaje sobie sprawę z tego, jak dziwnie wyglądają dwaj mężczyźni tak przyklejeni do siebie przed stojakiem ze świerszczykami. Z kolei sprzedawca zbytnio zagłębił się w lekturze, by zwracać uwagę na to, co dzieje się w sklepie. – Mam dla ciebie dalszą robotę – oznajmia Ramón. Chłopak unosi wzrok znad ogromnego członka wielkiego Murzyna, tłustego i owłosionego, by z radością przyjąć tę wiadomość:
– Super! – W rzeczywistości to dwa zlecenia. Jedno z nich nie będzie pewnie stanowić dla ciebie żadnego wyzwania. Drugie, prócz korzyści finansowych, o których teraz mówimy, przyniesie ci wielką satysfakcję. – To coś związanego z seksem? – pyta nagle zachwycony młody pisarz. – Nie, nie. Nic z tego. Chociaż satysfakcja będzie podobna. Jimmy się niecierpliwi: – Zaintrygowałeś mnie, człowieku. No, mów wreszcie. Ramón zerka za plecy. Stary od filmów znajduje się wystarczająco daleko od nich, by nie stanowić żadnego zagrożenia. Nie trzeba się również martwić sprzedawcą: nadal jest pochłonięty swoją lekturą. Jimmy odkłada na miejsce pismo, które przeglądał, a Ramón zauważa jego osobliwy tytuł: „Nieposkromione niedźwiedzie”. Chłopak bierze inne z tej samej półki. Tym razem jest to „Fallusomania”, wydanie specjalne z okazji piątej rocznicy. – Ile bierzesz za dobry łomot? – pyta Ramón. – To zależy. Od ciebie wezmę stawkę przyjacielską. – To mi jednak nie wystarcza. Chcę, żebyś w jednym z przypadków posunął się dalej. – Dalej? Żebym kogoś wykończył? Słysząc to słowo, Ramón się niepokoi: – Ciii…, proszę. Bądź ostrożny. – Chowa twarz w fotos, na którym pewna zjawiskowa Murzynka ukazuje dość nieortodoksyjne zastosowania bakłażana o wielkim rozmiarze, po czym dodaje: – Chcę, żebyś spuścił niezły łomot Edmundowi de Blasowi. Ramón nie mylił się, uważając, że to zlecenie sprawi wielką przyjemność młodemu kandydatowi na pisarza. – Ale frajda, człowieku! Mogę połamać mu ręce? – Pozostawiam to twojemu wyborowi, ale nie przesadzaj. Chcę tylko, żebyś go nastraszył. Żeby potem był potulny jak baranek. Nie rozzłość się zbytnio. – W porządku. – To ostatnie polecenie przyjmuje Jimmy z pewną trudnością. – A to drugie? Kogo mam… mamy?
– Masz. Już ci powiedziałem, że nie nastręczy ci wielkich kłopotów. Ani zbytnich trudności. Musisz jedynie nieco przesadzić z agresją w stosunku do tej suki. W istocie dość sporo. – Prosisz mnie, żebym… – Paulina Torres – mówi szeptem Ramón, ponownie kryjąc twarz za fotografią z wygolonym sromem – musi umrzeć. Poza płatnego mordercy z filmu kryminalnego, jaką u siebie dostrzega, sprawia, że Ramonówi przebiega po plecach zimny dreszcz. Jimmy wykorzystuje chwilę milczenia, żeby wybrać egzemplarz „Magiczne kurki w akcji” i przerzucić go z dużym entuzjazmem. – I najważniejsze. Ta karta pamięci, którą musisz ukraść. Chcę, żebyś mi ją oddał. Zrozumiałeś? – Ależ, człowieku, a co mam oddać temu gostkowi, kiedy pójdę się z nim zobaczyć? Ramón jakby tracił opanowanie. – Oddaj mu inną. Możesz taką gdziekolwiek kupić. Ta prawdziwa jest moja, jasne? Jeśli nie, wynajmę kogoś innego. – Ale przecież wtedy nie będzie chciał opublikować mojej powieści. – On może nie, ale ja to zrobię. Stoisz przed nowym wydawcą „Sumy rzeczy”. Jimmy to przeżuwa. W końcu sytuacja nie wydaje się niekorzystna. – Będziemy musieli porozmawiać o honorariach – mówi niewzruszony. – Przejrzyj pocztę elektroniczną. Tam znajdziesz wszystkie szczegóły. Instrukcje, adres Edmunda i finansową ofertę, sądzę, że dość solidną. Jeśli uznasz ją za niewystarczająco hojną, możesz dać mi znać pod adres, z jakiego nadeszła wiadomość. Jeśli nic nie odpiszesz, uznam, że wszystko jest uzgodnione i się zgadzasz. Czy wystarczy ci czterdzieści osiem godzin na wypełnienie twojej części umowy? – Aż nadto – odpowiada Jimmy. – Dobrze. Zatem wszystko jest jasne. Wyjdź dopiero za dziesięć minut. Ramón wybiera ostatnie z przeglądanych pism i zamierza skierować się do lady, kiedy zawraca, żeby zaspokoić ciekawość.
– Przepraszam, Jimmy. Zauważyłem, że wykazujesz wielkie zainteresowanie pismami ze zdjęciami kopulujących ze sobą mężczyzn. Wybacz, że się wtrącam. Czy jesteś może gejem? Jimmy uśmiecha się, zadowolony z tego, że może udzielić w tym względzie wyjaśnień. – Nie jestem pewny. Czuję, że jestem w fazie eksperymentów – odpowiada, siląc się na wyciągnięcie wniosków: – Wielu pisarzy jest pedałami. Super. Ramón kilkakrotnie kiwa głową, zadowolony z wyjaśnień, i z wybranym świerszczykiem podchodzi do lady. Pan przy filmach nadal jest całkowicie pochłonięty czymś, co bardziej już przywodzi na myśl inwentaryzację niż zwykłe oglądanie. Przy ladzie sprzedawca odkłada na bok swoją lekturę, żeby obsłużyć Ramóna, z tą nieprzytomnością kogoś, kto z trudem unosi wzrok od czegoś, co całkowicie go pochłonęło. Dopiero wtedy Ramón zauważa, co jest przedmiotem takiej uwagi: Cyrano de Bergerac Edmonda Rostanda. Co, oczywiście, sprawia mu dziwną radość, jakby świat okazał się nagle lepszy, gdyż sprzedawcy w sex-shopach czytają francuskich klasyków. Poza tym wszystko poszło tak, jak przewidywał. Płaci za swój świerszczyk, serdecznie się żegna, przechodzi przez matowe drzwi sklepu i wrzuca zakup do pierwszego kosza na śmieci, jaki napotyka po drodze. Teraz pozostaje tylko czekać.
Ostatni lot nad polami Dwa tygodnie nocnych onirycznych spotkań z Pauliną na polach uczyniły z Valentína nowego człowieka. Teraz budzi się odprężony, uśmiechnięty, z uczuciem, że wszystko na świecie znajduje się w miejscu, w którym powinno się znajdować. Każdemu nowemu dniu pracy stawia czoło, jakby był to pierwszy dzień szkoły. W biurze potrafi skupić się na bilansie, na trudnych kwadraturach numerycznego koła, czego co miesiąc wymaga od niego dyrekcja, jakby żadna sekretarka ani szefunio go nie irytowali czy złościli. Od czasu do czasu, i owszem, nie potrafi uniknąć przyjemnej myśli, zawsze ozdobionej wielobarwnymi chmurkami i pełnej królików kicających po zieleni, w dole, bardzo daleko od jego stóp. I, ma się rozumieć, o doskonałej geometrii jego najbardziej wytrwałej kochanki, tej pozacielesnej Pauliny, która, jakże miła, niezawodnie stawia się na randkę każdej nocy. Pozwala sobie natomiast na kaprys niezwracania zbytniej uwagi na Norę. Wolał
odwrócić wzrok w drugą stronę, kiedy żona, w tym zapale udoskonalonym przez macierzyństwo, wyjęła z pudła swoją dawną seksowną i bezwstydną bieliznę i wyprała ją w specjalnym antyalergicznym mydle dla dzieci. Rezultatem była suszarka zawieszona do niemożności
pasami
do
pończoch,
biustonoszami
balkonetkami,
koronkowymi
pończochami, figami z rozcięciem, przezroczystymi gorsecikami i innymi budzącymi pożądanie strojami, które za sprawą nowego obiektu w ich życiu teraz pachniały jak ich kilkumiesięczny syn. A najnowszym odkryciem Valentína było właśnie to, że jego syn Luis posiada zdolność całkowitego pohamowania jego libido. Przy pewnych okazjach miał nawet wrażenie, że pojawiła się u niego tak dogłębna fobia w stosunku do dziecka, że obawiał się, iż skończy się to odsunięciem go od siebie. Dnie prześladowań i nieprzespanych nocy na szczęście już się skończyły. Teraz życie Valentína przechodziło jeden z tych etapów, kiedy to tylko trzeba czekać na wydarzenia z całkowitą pewnością, iż takowe nadejdą. I w jaki sposób. W poniedziałek rano sześćdziesiąt dwa kilogramy rozłożone na sto siedemdziesiąt centymetrów zwieńczonych umysłem skłonnym do złośliwych figli i ironii weszły do jego gabinetu i przedstawiły się jako nowa radczyni prawna firmy. – Obawiam się bardzo, że jeśli plany się nie zmienią, będziesz musiał pracować ze mną ręka w rękę – powiedziała mu, wyciągając prawą dłoń pod nieco zazdrosnym okiem dyrektora. „Nawet ciało w ciało, jeśli będzie potrzeba”, szepnął przy tej wspaniałej okazji złośliwy głosik w głowie Valentína. Dobry wzrok niezwykle zdolnego szefa personelu oraz nieszczęścia niewydolnego rynku pracy w zapaści umożliwiły przyjęcie do biura tej nowej bogini dni roboczych. Świeży nabytek był specjalistką od prawa pracy, miał za sobą znakomitą akademicką karierę, doktorat i dwa magisteria (jedno z nich na Uniwersytecie Bolońskim), posiadał doskonałą znajomość angielskiego i niemieckiego oraz bezbłędnie posługiwał się komputerami. Nie minęło wiele czasu, a Valentín dokonał pewnych odkryć na terenie osobistym: była niezamężna, chyba nie mieszkała z nikim, miała pięcioletniego syna, którego ojciec nigdy nie dzwonił do biura ani nigdy po nią nie przychodził po pracy, nie paliła, nie wyglądała na to, by miała jakieś nałogi, a jej jedyną dającą się stwierdzić manią wydawał się być wegetarianizm.
Poza tym los zechciał, że z czterdziestu godzin tygodniowo, do jakich zobowiązywała oboje umowa, powinni spędzić razem w biurze, robiąc coś pożytecznego, niemal trzydzieści. Trzydzieści godzin na tydzień wiele dają dwóm tak uprzywilejowanym głowom jak ich. Valentínowi na przykład pozwalały, przy pilnym wypełnianiu obowiązków w firmie przez cały czas, upewnić się co do koloru bielizny współpracowniczki lub kroju jej fig pod ciemnymi spodniami nienagannego garnituru w paski. Jak większość mężczyzn, będących z natury podglądaczami, Valentín wierzył, że robi to na tyle ukradkiem, iż nie zostanie przyłapany. Ona z kolei nie tylko była tak zdolna, że potrafiła pozyskać dyplomy akademickie czy uwodzić szefów działu kadr, by dzięki aż nadto słusznym zasługom zdobyć dobre stanowisko. Umiała również dobrze rozgrywać swe karty jako aktywa i pasywa pragnienia, które w pełni mieściło się w jej planach. Zawsze podobali się jej mężczyźni ostrożni, pełni rezerwy, ci, co zaglądają kobiecie w dekolt z głęboką nadzieją, że nikt tego nie zauważy. Valentín zwrócił jej uwagę od chwili, gdy dyrektor ich sobie przedstawił. Reszta była czystą strategią: wybór bardziej lub mniej wydatnego dekoltu i połączenie go z biustonoszem, którego wystająca koronka przykuwała męskie spojrzenia. Nie unikać żadnej przynęty, lecz raczej ją uwidocznić, jednak bez popadania w wulgarność. Takiemu mężczyźnie jak Valentín, i to także się jej podobało, nie spodobałaby się wulgarność. Przynajmniej jeszcze nie. Wszystko polegało na przygotowaniu gruntu, by, kiedy nadejdzie pora, a wróg będzie uległy i bezbronny, znienacka go zaatakować. Wtedy trzeba się będzie uciec do cięższej artylerii. W jej przypadku, do czarnej biznesowej garsonki ze spódnicą nieco nad kolana, zakrywającą pończochy podtrzymywane pasem, którego obecności Valentín, tak lubiący patrzeć na jej pupę, natychmiast się domyśli. Nie mogła również ujść jej uwagi nagła próba ukrycia przez Valentína pod marynarką bardzo zdrowej erekcji, można by powiedzieć młodzieńczej. A nie ma na świecie nic bardziej rozkosznego niż mężczyzna o dobrych manierach, którego nagle zaskakuje sztywność członka i który usiłuje wyjść z opresji, starając się to ukryć. Po sprawach fizycznych, jakie obojgu przywróciły chęci do życia, uznane już przez nich za zapomniane, przyszło wszystko inne. Tuzin kolacji pełnych zwierzeń. Weekend w hotelu nad morzem ze zmienionymi godzinami snu, jakby byli niemowlętami. Lecz dopiero, kiedy pięcioletnie dziecko, jej syn, obdarzył go uśmiechem, Valentín zdał sobie sprawę, że właśnie przybił do brzegu nowego życia. Tego samego dnia kupił sobie zestaw walizek.
Największych, jakie znalazł. Jego dawna egzystencja nie utraciła jednak pełni możliwości dręczenia go. Podczas jednej ze swoich ostatnich nocy w małżeńskim łożu budzi go nieprzyjemna wilgoć, której towarzyszy niemożliwy do pomylenia zapach niemowlaka. Przez chwilę, kiedy jeszcze próbuje wydobyć się z półsnu, domyśla się, że Luis zsikał się na jego przyrodzenie. Absurd tej sytuacji przychodzi mu do głowy dopiero sporo później, znacznie później po tym, jak jego zaspane oczy dostrzegają Norę, wystrojoną w stringi, przy żmudnym trudzie zrobienia mu loda, udającą pożądanie, jakiego żadne z nich nie czuje. – Co robisz? – pyta, zaskoczony niezwykłą sceną. Nora nie odpowiada. Spogląda na niego znad horyzontu jego owłosionego brzucha i ogranicza się do kontynuowania trudu z udawanym zapałem. – Zostaw, Noro. Uspokój się. Nie mówi jej nic o tym, co przerwała. Za jego zmieszanie nie ponosi jednak winy seks oralny – pierwszy ze strony żony od osiemnastu miesięcy – lecz dziwny sen, z którego został brutalnie wyrwany, może nawet bez możliwości poznania zakończenia. Było to jedno z rozkosznych sennych marzeń z Pauliną. Ona unosiła się w przestrzeni nad polami ze swoim obowiązkowym woalem i dobrze widocznymi wdziękami. Poniżej, wśród zieleni, pyszniły się kwiaty – barwniejsze niż kiedykolwiek – i dokazywały te same króliki, co tyle razy wcześniej. Dzisiaj jednak Paulina nie była zbyt skłonna do podniebnego seksu, do którego już tak go przyzwyczaiła. Wszystko wskazywało na to, że dzisiaj nie będzie baranków na niebie ani słodkiej penetracji podczas fikania koziołków na falach tej gęstej atmosfery snów. Dzisiaj Paulina miała mu coś do powiedzenia i nie dała mu na to czekać. – Chciałam spotkać się tutaj z tobą ostatni raz, żeby się pożegnać – powiedziała mu, ściskając jego dłonie w słodkim cieple swoich. – Pożegnać? Dlaczego? – zapytał, gwałtownie wyrwany ze swego raju. – Już mnie nie potrzebujesz. Nadeszła pora, żebym sobie poszła. Patrzy na niego z taką słodyczą, że niemal wydaje się to niemożliwe, by mówiąc to, była tak nieugięta. Jej głos nie drży jednak, gdy przekazuje mu wiadomość.
– I dokąd idziesz? Nie zobaczmy się więcej? – dopytuje się Valentín. – Nie możesz pozwolić, by pokonał cię egoizm – mówi ona, a jej głos lekko zwielokrotnia echo. – Ty taki nie jesteś. Gdybyś był, nigdy byśmy się nie spotkali. Jeśli któregoś dnia będzie ci mnie brakować, odzyskasz mnie. Tymczasem muszę myśleć o bardziej potrzebujących od ciebie. Jest ich wielu. Muszę być przy nich. Valentín pojmuje jej motywy w taki sam sposób, w jaki pojmuje zasady komunizmu: gotów jest je bez protestu wyznawać, choć wcale nie wydają mu się idealne. – Nie mów nic więcej – mówi ona, kładąc palec wskazujący na wargach Valentína – tylko to zepsujesz. Zanim się rozejdziemy, mam dla ciebie ostatnie życzenie: niech od tej chwili szczęście ci sprzyja we wszystkim, czego się podejmiesz. Wiem, że nie będziesz tracił czasu, wspominając z nostalgią mnie czy naszą zieloną łąkę, poczuwam się jednakże do obowiązku, by ci przypomnieć, że nie powinieneś tego robić. Teraz to rzeczywistość musisz chwycić za rogi, tylko ona ma cię zajmować. Żegnaj, ukochany. Odniósł wrażenie, że wszystko zostało powiedziane, kiedy poczuł denerwującą wilgoć i otworzył oczy, lecz żałował, że nie miał więcej czasu, żeby wszystko zrozumieć. Zamiast tego jest Nora z miękkim brzuchem i obolałym sromem uwięzionym w tak obcisłej bieliźnie, dokonująca wysiłków, by ożywić jego na wpół sflaczałego penisa. – Zostaw mnie, Noro. Proszę. Jako że starał się, by jego głos zabrzmiał jak prośba, Nora unosi głowę i patrzy na niego, ocierając ślinę spływającą jej po brodzie. – Jest za późno – mówi Valentín, ale nie jest jasne, czy odnosi się do tego okresu życia, czy do wczesnych godzin poranka. Ona jednak wydaje się z tym zgadzać. Odpowiada lakonicznie. – Tak. – Jutro wyprowadzam się z domu. Musimy się rozwieść. – A Luis? – pyta Nora, dokładnie wypełniając scenariusz, który Valentín naszkicował w głowie, gdy wyobrażał sobie tę scenę. – Będę przekazywał dla niego alimenty. Będę widywał się z nim przez weekend co dwa tygodnie i w każdą środę, jak obowiązkowi ojcowie.
Nora nie odpowiada. Stara się znaleźć pozycję, w której mogłaby usiąść na łóżku bez udręki dla swej obolałej waginy. – Próbowałam – tłumaczy się – ale nie mogę. – Wiem, ty niemądra, wiem. – Valentín głaszcze policzek żony. To pierwszy gest bliskości, jaki udaje mu się wykonać od wielu miesięcy. – Ja także nie mogę. Sprawa mnie przerasta. Tej nocy Nora przeciąga kołyskę syna do dawnej małżeńskiej sypialni. Następują egzorcyzmy łez i wyznań. Potem oboje zasypiają. Nie obejmują się, lecz, owszem, leżą blisko siebie. Następnego dnia Valentín po raz pierwszy korzysta z zestawu walizek.
Brudne poszukiwania (2) Do dzisiejszego dnia godne pogardy zwyczaje Żelkożercy nie obejmowały podsłuchiwania cudzych rozmów. Zmieniło się to od chwili, gdy założył przekaźnik w telefonie Alberta. Teraz cały swój wolny czas poświęca na słuchanie rozmów dyrektora marketingu Grupy Empata, które, ku jego zdziwieniu, dostarczają mu większej rozrywki niż wiele telewizyjnych konkursów. Są zwyczajowe telefony. Na przykład od jego matki, która ani jednego dnia nie zapomina, zawsze między dziewiątą a dziesiątą rano, zadzwonić do syna w biurze, by przedstawić mu szczegółowy opis aktualnego stanu swojego zdrowia, obejmujący liczbę niedomagań, z jakimi wstała. Można zauważyć, że podczas tych pogawędek Alberto jest nieuważny, jakby w czasie, gdy matka dokładnie opisuje bóle w krzyżach lub podaje liczbę wizyt w ubikacji w ciągu nocy, zajmował się swoimi sprawami, porządkując papiery na biurku lub cichym głosem wydając sekretarce polecenia. Jego odpowiedzi ograniczają się do pewnych gardłowych dźwięków na zmianę z jakąś monosylabą. Dopiero kiedy zostaje zapytany wprost, wydaje coś więcej niż jeden dźwięk pod rząd: – Alberto, synu, słuchasz mnie? – Oczywiście, mamo. Albo też: – Sądzisz, że powinnam się tym wszystkim martwić? – Nie sądzę.
Inną wytrwałą osobą jest Ángela. A to niespodzianka. W stosunku do Alberta nie używa tego tonu wiedźmy, jaki on zna. Raczej wprost przeciwnie: można by powiedzieć, że chce go poderwać. A jeśli założyć, że już to zrobiła, to teraz chce go może odzyskać. Wszystkie ich rozmowy kręcą się wokół Pauliny. Ángela łatwo płacze i Alberto z galanterią stara się ją pocieszyć. Są odnośniki do kolacji i spotkań poza biurem, chociaż Alberto nie sprawia wrażenia, jakby miał ochotę je powtórzyć, w przeciwieństwie do wrażenia, jakie ona sprawia. Początkowo Żelkożercę bawi ta zabawa w kotka i myszkę, dająca mu takie same doznania, co jakiś program o sercowych rozterkach. W końcu jednak niezachwiany opór Alberta go nudzi, tak samo jak nie do zniesienia byłoby oglądanie co wieczór tego samego odcinka ulubionego serialu. A ta inna sprawa, ta, która naprawdę go interesuje, pojawia się tylko raz w ich rozmowach: – Czy ktoś zadaje sobie pytanie, co by się stało, gdyby słynna karta pamięci z powieścią się nie znalazła? – chce wiedzieć Ángela. – Wiele osób. Inna sprawa, czy ośmielą się uczynić to na głos. Niebawem trzeba będzie stawić czoło autorowi. A sądzę, że ten idiota nie zadowoli się słowami. – Martwisz się? – pyta dziewczyna głosem, który nie mógłby być słodszy. – Oczywiście, że się martwię. To gwiazda naszego wydawnictwa. Żebym się nie martwił, musiałbym być nieprzytomny albo pracować dla konkurencji – odpowiada Alberto. Wtedy Ángela mówi coś zaskakującego. Tak bardzo, iż Żelkożerca musi posłuchać tego kilka razy (jego uśpiony refleks jest wdzięczny, że rozmowy są nagrywane), żeby uzyskać całkowitą pewność. – Gdybyś chciał, mogłabym zapytać Paulinę, gdzie jest karta. Cały czas jestem z nią w kontakcie. Nawet ktoś tak tępy w rozumieniu bliźnich jak Żelkożerca odgaduje niesmak Alberta słyszącego to, co właśnie zostało powiedziane: – Nie sądzę, by taka informacja była wiarygodna, naprawdę. Lecz rób, co chcesz. Nie musisz niczego ze mną konsultować. Dziewczyna sprawia wrażenie obrażonej. – Nie wydaje ci się wiarygodne to, co Paulina ma nam do powiedzenia? Kto wie lepiej
niż ona sama? Alberto wydaje przeciągłe westchnienie poprzedzające najdziwniejsze oświadczenie, jakie Żelkożerca w życiu słyszał. Wychodzi ono oczywiście z ust Ángeli: – Jak więc zinterpretujesz fakt, że bezpośrednio oskarżyła Ramóna Andrésa? Mam ochotę zabić tego sukinsyna. – Na twoim miejscu nie brałbym tego tak poważnie – radzi jej Alberto. – Pomyśl, że mogło ci się to przyśnić. Nie będziesz przecież mordować ludzi tylko dlatego, że jakaś nieboszczka ich oskarża. – Mówisz mi, że wszystko sobie wyobrażam? Że kłamię? Co dokładnie chcesz powiedzieć? Przez chwilę ton rozmowy wzrasta o kilka decybeli. Na szczęście Alberto jest człowiekiem powściągliwym jak niewielu i wie, jak pohamować furię Ángeli: – To nie pora na prowadzenie takiej rozmowy. Umówimy się kiedyś i porozmawiamy. Poza tym, nie żebym się tłumaczył, ale mam bardzo dużo pracy. Ona w końcu okazuje się rozsądniejsza, niż zdawała się być przed chwilą. – Rozumiem, mój drogi. Ja przecież także… I nie chcę ci przeszkadzać. Ale wyprowadza mnie z równowagi to, że mi nie wierzysz. Paulina wystarczająco wyraźnie wymówiła jego imię. Jestem przekonana, że to jej zabójca. I osoba, która obecnie ma kartę pamięci z powieścią. W telefonie Alberta jest tylko jedna bardziej interesująca rozmówczyni niż Ángela, a jest nią Mónica. Natychmiast rozpoznaje jej głos, za pierwszym razem, gdy słyszy, jak zwraca się do dyrektora marketingu per „kochanie”. Kronika rozterek miłosnych trwa nadal, toteż bawienie się w szpiega sprawia Żelkożercy frajdę. Mónica należy do tej niewielkiej części damskiej populacji, która nie lubi prowadzić długich telefonicznych rozmów. To odróżnia ją od pozostałych znanych mu kobiet. Korzysta z aparatu tylko do tego, co niezbędnie konieczne: umówienia się na randkę, zdobycia informacji czy zainteresowania się czymś. W tych współrzędnych mieszczą się dokładnie wszystkie rozmowy, jakie wykonuje na podsłuchiwany telefon. Żelkożerca odkrywa, że między Albertem a wdową po jego najlepszym przyjacielu jest coś więcej niż pocieszanie i przyjaźń, kiedy podsłuchuje rozmowę, podczas której umawiają się na ten sam wieczór w
pewnej azjatyckiej restauracji, a z pełnych insynuacji zdań Móniki, a także jej pokrętnych słów wynika, że będzie coś więcej niż sushi i tempura. Restauracja nazywa się „Wielki Smok”. Mónica zobowiązuje się, przed podaniem mu adresu ze zwykłą u siebie drobiazgowością, zarezerwować stolik na rozsądną godzinę. W chwili, gdy tylko się rozłączają, Żelkożerca postanawia im towarzyszyć. W ten oto sposób czyni pewne postępy w swych śmiałych wysiłkach zostania detektywem z największym łupieżem w nowoczesnej historii. Tego wieczoru, wyposażony w okulary noktowizyjne i mając ze sobą zestaw wytrychów – na wypadek gdyby miał okazję jakoś je zastosować – przybywa do orientalnej restauracji dwadzieścia minut przed interesującą go parą. Prosi o stolik w kącie, gdzie, jak mu się wydaje, jego tyły będą chronione, a zarazem z dala od drzwi i środka sali. Następnie chowa się za kartą z menu, ogromnym dyptykiem z tektury ilustrowanym fotografiami delicji, jakie proponuje restauracja, wśród których on, tak mało wyrafinowany w swych gustach i tak przywiązany do pizz z czterema serami, nie znajduje niczego, co warte byłoby zainteresowania. W końcu decyduje się na półmisek smażonych naleśników, które wydają się mu niegroźne, oraz butelkę piwa. Obsługująca go kobieta o smoliście czarnych włosach i wytwornych manierach nie może ukryć grymasu obrzydzenia, kiedy wyczuwa dziwny odór towarzyszący klientowi w kącie. Mónica i Alberto zgodnie z przewidywaniami spożywają kolację. Ona wyraźnie go uwodzi. Żelkożerca ponownie zdaje sobie sprawę z tego, jak inaczej zachowują się kobiety, kiedy znajdują się blisko innych mężczyzn, a nie jego. Nie sprawia mu to jednak ani odrobiny przykrości: jest zbyt wielkim idiotą, żeby wiedzieć, co oznacza coś tak subtelnego. W celu przystosowania się do tempa pary czuje się zmuszony zamówić u zdumionej kelnerki trzy desery pod rząd. Po trzecim, co i rusz czując, jak głowa zaczyna opadać mu na piersi, dochodzi do wniosku, że dobrze mu zrobi odpowiednia dawka kofeiny, toteż prosi o rozwodnione espresso i rachunek. Japonka natychmiast spełnia jego życzenie, pragnąc, by ten cuchnący oryginał wreszcie poszedł. On robi to jednak dopiero dziesięć minut później i zaledwie dwadzieścia sekund po wyjściu dwóch turkawek, które uciekają dyskretnie objęte w kierunku nowej dzielnicy wyrosłej właśnie tam, w sąsiedztwie centrum handlowego. Kiedy widzi, jak znikają za przeszklonymi drzwiami niedawno wzniesionego budynku,
jeszcze nie w pełni zamieszkanego, przez chwilę zadaje sobie pytanie, co powinien teraz zrobić. Postanawia się trochę powałęsać. Wypróbowuje noktowizyjne okulary, patrząc w okna okolicznych bloków. Jako że nikt w nich jeszcze nie mieszka, zajęcie to okazuje się niezmiernie nudne. Wraca na swój posterunek w bezpiecznej odległości od bramy i zadaje sobie pytanie, co w podobnej sytuacji zrobiliby bohaterowie oglądanych przez niego filmów, ci, w których zawsze wcielają się Chuck Norris czy Steven Seagal. Nie znajduje odpowiedzi, a może pokonuje go zmęczenie po całym tygodniu sprzedawania powłok do puszek dyrektorom fabryk na tyle głupim, by mu zaufać. Nie wie, co się stało, budząc się nagle pół godziny później z głową opartą o maskę czerwonego seata toledo. Nie wie, czy Mónica i Alberto nadal przebywają w budynku, czy też już dawno oddalili się ze strefy jego oblężenia. Stara się dostrzec jakieś światło w którymś z okien budynku, lecz szybko zdaje sobie sprawę, że, co więcej niż prawdopodobne, czynności, jakim przyszli się tu oddawać i którym może teraz się oddają, lepiej uprawiać po ciemku. I kiedy właśnie zamierza porzucić swe stanowisko i odłożyć śledzenie na wieczór przed następnym wolnym dniem, widzi, że w bramie zapala się światło. Zaraz potem wychodzi Mónica, tak piękna jak wówczas, gdy wchodziła, lecz wyraźnie bardziej pijana, starając się iść jak zwykle szybko, chociaż nie trzeba mówić, że zupełnie się jej to nie udaje. Na chwilę zatrzymuje się na chodniku, zaledwie kilka kroków od przeszklonych drzwi, żeby wdzięcznym ruchem poprawić sobie spódnicę na biodrach, po czym idzie do swojego samochodu, zaparkowanego kilka metrów dalej. Żelkożerca widzi, że ledwie włączyła silnik i z pełną prędkością ruszyła, na drugim końcu ulicy pojawia się znane każdemu zielone światło taksówki. Z równą prędkością na chodnik wypada Alberto, rozczochrany, czerwony na twarzy i całkowicie zalany. Rusza, żeby wsiąść do taksówki, która zatrzymała się pod bramą, a Żelkożerca pojmuje, że jeśli to uczyni, jemu umknie ostatnia szansa tej nocy. Wyłania się z ukrycia, wywołując uzasadniony strach o życie niewinnego taksówkarza, i błaga nieświadomego niczego Alberta: – Proszę, mogę się z panem zabrać? Od kilku godzin czekam na taksówkę. – To nie po drodze – rzuca Alberto, zamykając drzwi. Żelkożerca nie zamierza się jednak poddać. Nalega, uczepiony jednego z okienek przy tylnym siedzeniu: – Proszę. Obojętnie, gdzie pan jedzie, zapłacimy po połowie.
Alberto nie może sobie pozwolić na stratę czasu. Tylne światła samochodu Móniki są ledwo widoczne w oddali. Żelkożerca wykorzystuje jego milczenie, żeby wsiąść do taksówki. Tymczasem Alberto, z całą gwałtownością swego upojenia alkoholowego i jakby od dawna pragnął to zrobić, rzuca kierowcy polecenie: – Niech pan jedzie za tamtym samochodem! Taksówkarz bierze to tak na poważnie, bądź też tak jest spragniony wrażeń, że opony piszczą po asfalcie. Wkrótce samochód Móniki znowu jest widoczny. Uspokoiwszy się już nieco, Alberto marszczy nos i pyta swojego niespodziewanego współpasażera: – Nie czuje pan tutaj jakiegoś potwornego smrodu? Żelkożerca nie ma bladego pojęcia, o czym Alberto mówi. Chwyta się za zagłówek przedniego siedzenia i stara się zachować spokój, podczas gdy taksówkarz bawi się w wyścigi po niedawno zroszonych ulicach miasta. Kiedy samochód Móniki zatrzymuje się na parkingu w obszarze płatnego parkowania kilka dzielnic dalej, dwaj pasażerowie sektora transportu publicznego oddychają z ulgą. – Ja wysiadam tutaj – mówi Alberto na sekundę przed opuszczeniem taksówki i zniknięciem wśród szeregu zaparkowanych samochodów. – Uzgodniliśmy, że zapłacimy… – protestuje Żelkożerca w tej samej chwili, gdy Mónica wysiada z samochodu i zdziwionym spojrzeniem obrzuca siedzącego w taksówce gapia, jakby wiedziała, że za nią jechał. „Na szczęście w noktowizyjnych okularach nie można mnie rozpoznać”, myśli Żelkożerca w tej samej chwili, gdy jego spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem Móniki. Natychmiast zauważa, że kobieta naciska przycisk domofonu. Alberto także śledzi jej ruchy z odległości zaledwie kilku metrów. Chociaż wydaje się to dziwne, ktoś odpowiada na dzwonek i Mónica bez przeszkód wchodzi do bramy, do której z taką pewnością podchodziła. Jest to sygnał startowy dla Żelkożercy w końcu widzącego szansę na uwolnienie się od samobójcy siedzącego za kierownicą. Płaci za kurs i czeka, żeby zobaczyć, co zrobi Alberto. Jak z łatwością można było podejrzewać, on także podchodzi do bramy, w której dopiero co zniknęła Mónica. W odróżnieniu od niej naciska wszystkie przyciski. Odpowiada tylko troje mieszkańców. Pierwszy głos, męski, wyzywa jego matkę, a może ojca (z miejsca, gdzie się znajduje, Żelkożerca nie słyszy wyraźnie). Drugi pozwala
mu wejść. Trzeci rzuca groźby, jakich Alberto już nie słyszy, bo biegnie schodami w górę, podczas gdy sam Żelkożerca przeciska się przez bramę i z ciekawością czyta napisy na skrzynkach na listy w poszukiwaniu rozwiązania tej zagadki. I ją znajduje. Nie jest w stanie pojąć, dlaczego dziwna astralna koniunkcja doprowadziła go dokładnie do miejsca, do którego chciał dotrzeć. Na jednej z badanych skrzynek pewne nazwisko jaśnieje jak światło gwiazdy: Ramón Andrés. Trzecie piętro na lewo. Przed wzmocnionymi drzwiami mieszkania na trzecim piętrze po lewej stronie spędza resztę nocy. Wewnątrz słychać podejrzany zamęt, coś jak odgłosy orgii lub konwentyklu homoseksualistów, który budzi jego ciekawość. Brak mu jednak śmiałości, by do niego dołączyć, a zbywa ambicji, by teraz odpuścić. Pozostaje na podeście, nadstawiając uszu, ćwicząc widzenie w ciemności poprzez okulary noktowizyjne za każdym razem, gdy gaśnie światło na schodach, przysypiając w przerwach, aż świt przynosi mu zapach kawy, a wtedy myśli, iż nadeszła pora, jeśli nie chce wzbudzać podejrzeń, opuścić schody i pójść odwiedzić głupich klientów, jakich ma zaplanowanych na dzisiaj.
Niewiarygodna i smutna historia podłego Edmunda i jego bezdusznego zabójcy Wiatr nieszczęścia zaczął wiać dla Edmunda de Blasa w tej samej chwili, gdy w jego życiu pojawiła się Paulina Torres. Dlatego też mężczyźnie o tak prostych mechanizmach jak u niego, tak łatwo było dojść do wniosku, że po to, by zniknęły wszystkie jego problemy, należy jedynie wyeliminować osobę, która, jak wierzył, je spowodowała. – Jest łatwą ofiarą – powiedział mu dyrektor literacki Wydawnictwa Sintonison, zapoznając go ze swoimi planami. – Zbytnio sobie ufa, uważa, że wszystko ma pod kontrolą. Biedaczka. W odniesieniu do Pauliny współczucie nie było cnotą duszy, która najbardziej przyozdabiała Edmunda de Blasa. W ciągu kilku tygodni ta żmija o jasnych oczach i doskonałym tyłku wpędziła go w najtrudniejszą w jego życiu sytuację. Nie tylko posłużyła się swoimi czarami i niegodziwymi sztuczkami, żeby skłonić go do podpisania umowy, która trzymała go za jaja, lecz ponadto zgubiła jedyny istniejący egzemplarz Syndromu madame Bovary, powieści, która miała stać się nowym fenomenem wydawniczym europejskiej literatury. I uczynić z niego pisarza zabezpieczonego, odpornego,
niewrażliwego na niemal każdą przeciwność losu, jakie zwykle dotykają innych, pospólstwo. Nie mógł jednak obwiniać dziewczyny za wirus, który spustoszył jego nowiusieńki komputer. To było tylko winą wiatru nieszczęścia. Podążając za wskazówkami Ramóna Andrésa, którego rady traktował jak ojcowskie, nie zawahał się ani chwili przed postawieniem po raz pierwszy stopy w wyściełanych korytarzach Wydawnictwa Sintonison, gdzie znalazł pociechę, jakiej potrzebował. – Proszę zostawić tę sprawę w naszych rękach, a zobaczy pan, że odzyskamy powieść, gdy tylko pozbędziemy się tej dziewczyny. To amatorka. Długo rozmawialiśmy o tym z Ramónem Andrésem i wiemy, jak należy postąpić. Niech się pan uspokoi i myśli jedynie o kampanii promocyjnej, która będzie długa i będzie wymagała całej pańskiej energii – mówił dyrektor literacki z pełnym przekonaniem, jakie nigdy nie dziwi u kadry kierowniczej. Głupcy uwielbiają kampanie promocyjne swoich powieści. Urzekają ich podróże od jednej prowincji do drugiej, gdzie zawsze odpowiadają na te same powierzchowne pytania – czują się jak ryba w wodzie skąpani powierzchownością, a powtarzalność nadyma ich pewność siebie – podczas gdy wszyscy liżą im tyłki i pozwalają poczuć się takimi, jakimi nigdy nie byli i nigdy nie będą: ważnymi. Edmundo de Blas śnił na jawie o swych przyszłych kampaniach promocyjnych. Czasami nawet sądził, że są głównym powodem tego, że został pisarzem. Tym razem jednak nie tak łatwo było przepędzić jego upiory. Kilka dni później Ramón Andrés zatelefonował do niego ze złymi wiadomościami. Do owego dnia Edmundo nigdy nie widział go tak zmartwionego. – Pozytywną częścią sprawy jest to, że ta dziwka nigdy więcej nie będzie nas dręczyć. A ty, jeśli chcesz, możesz zacząć szukać nowego agenta literackiego. Niedobre jest to, że ta zdzira nie miała twojej karty. Dokładnie ją przeszukano i nic. Nadal nie wiemy, gdzie, do kurwy nędzy, jest twoja powieść. Edmundo de Blas zrozumiał, że znajduje się w trudnym położeniu: zawarł umowę z dwoma rywalizującymi wydawcami, zobowiązując się oddać im oryginał, którego nie miał, a co gorsza, nie miał pojęcia, gdzie się on znajduje. Ponadto jedyna osoba mogąca go odzyskać, a przynajmniej ostatnia mająca go w rękach w jasny dzień została stuknięta przez swojego rodzaju podwójnego agenta. Jedyną dobrą rzeczą wynikłą z całego tego
zamieszania był fakt, że na zawsze uwolnił się od Pauliny Torres. Albo przynajmniej tak sądził. Raz jeszcze się pomylił. Być może Paulina Torres utraciła zdolność dręczenia go za dnia, lecz teraz posiadła straszny dar wdzierania się w jego podświadomość. Bardzo szybko to odkrył, kiedy obudził się zlany potem po ujrzeniu złowrogiej zjawy, jaką była jego agentka literacka idąca ku niemu w korytarzu płomieni, z oczami żarzącymi się nienawiścią i pragnieniem zemsty, podczas gdy ze wszystkich części jej anatomii sączyła się ciemna i lepka krew, szczerze mówiąc znacznie niwecząc urodę, tak bardzo podziwianą u niej przez wielu. Jakby sam taki widok nie wystarczał, sen miał własną ścieżkę dźwiękową, gdzie z doskonałą czystością rozlegał się grobowy głos, który, dzieląc słowa na sylaby, powtarzał raz po raz: „Ty będziesz następny, sukinsynu…”. Tego wieczoru pognał do Ramóna Andrésa i schronił się w jego domu. Nadaremnie, gdyż demoniczna zjawa ponownie przerwała jego sen, tym razem w chwili, gdy starał się odpocząć, rozwalony na jednym z foteli w mieszkaniu swego spowiednika. Nim z nastaniem poranka poszedł do domu, sam wyszeptał wyrok na siebie: – Ta suka nigdy nie zostawi mnie w spokoju. Podzielił drogę do domu na etapy, zatrzymując się, żeby kupić gazety lub wypić kawę, i z podkrążonymi oczami i przygnębiony dotarł na miejsce przed jedenastą. Miał tylko ochotę wziąć prysznic i wleźć do łóżka, by postarać się spokojnie przespać. Wcześniej jednak chciał wykonać telefon. Do Ramóna. – Kiedy jadłem śniadanie, pomyślałem, że chcę, byś został moim agentem literackim. Sądzę, że masz jaja, dasz sobie z tym radę, a to mi się podoba. Jedyną niezbędną rzeczą, jaką trzeba mieć w obecnych czasach, to jaja – powiedział. Po drugiej stronie linii telefonicznej Ramón ujrzał, jak otwiera się przed nim niebo świetlanej przyszłości. – W porządku – odparł neutralnym głosem nieujawniającym jego entuzjazmu. – Zaraz wyślę ci mailem umowę. Musisz tylko ją wydrukować i podpisać. Dwa egzemplarze, jeden dla ciebie, drugi dla mnie. Jeśli chcesz, wpadnę później i go odbiorę. – Kiedy tylko będziesz mógł. Lecz nie przed szóstą, a nawet siódmą. Zamierzam się trochę przespać.
Jimmy Borges de Mendoza wysłuchał całej tej rozmowy schowany za drzwiami jadalni. Przed jakimiś pięcioma godzinami wszedł do mieszkania Edmunda de Blasa przez kuchenne okno wychodzące na wewnętrzne podwórko, na które z kolei bez trudu można się było dostać z portierni. Zadanie nie było trudne, wymagało jedynie odrobiny obserwacji i trochę zwinności. Gdy już znalazł się w środku, pomyszkował do woli, szukając wskazówek, które pozwoliłyby mu jeszcze bardziej podsycić wilczy apetyt, jaki miał na pisarza sprzedającego więcej książek, niż jest ludzi mówiących po hiszpańsku. Żaden wydawca znający się na swoim fachu nie uznałby za niedorzeczne, że taki nieopierzony pisarz, o tak nikłych możliwościach jak Jimmy, może dyszeć taką nienawiścią do kogoś z tak niewielkim, a nawet mniejszym talentem niż on sam, lecz któremu okoliczności pozwoliły nabawić się niestrawności, gdy spijał miód sukcesu. Podobnego jednak zacietrzewienia w nienawiści należałoby się spodziewać jedynie po kimś takim jak on, będącym osobnikiem podchodzącym do wszystkich dotyczących go osobiście spraw z chorobliwym zapałem. Półki w salonie utwierdzają gościa, że Edmundo de Blas jest niemal analfabetą: zaledwie trzy tuziny tomów stoją na nich bez żadnego ładu. Znajduje się wśród nich jedna z tych encyklopedii reklamowanych jakiś czas temu na ulotkach wrzucanych do skrzynek na listy wszystkich domów, z zapewnieniem, iż jest wykonana na specjalnym lekkim papierze w celu uniknięcia wyginania się półek pod jej ciężarem. Czyste gówno. Wśród pozostałych woluminów Jimmy rozpoznaje kilka powieści Fredericka Forsytha, jedną Stephena Kinga, tomik, który pyszni się, iż zawiera 100 najlepszych wierszy języka hiszpańskiego, inny obiecujący Łatwe przepisy dla opornych, zbiór Krytyki literackiej w prasie hiszpańskiej, 1990–2004 oraz słownik koreańsko-kataloński, z którego nie zdjęto jeszcze plastikowej folii. Przez chwilę Jimmy nie odrzuca myśli, by rozpalić z nich wszystkich stos na środku salonu. Zanim stawi czoło niższym półkom, potrzebuje wlać do gardła coś mocniejszego. Musi poczuć, jak płoną mu wnętrzności. Przeszukuje szafki i znajduje coś w rodzaju barku, skąd wyjmuje nieotwartą butelkę trzydziestoletniej whisky Glenfiddich single malt, z którą kieruje się do kuchni w poszukiwaniu szklaneczki z lodem. Taka whisky nie zasługuje na upokorzenie wypicia jej jednym haustem. Bez trudu znajduje to, czego szuka, i przed powrotem do oceny bibliotecznej, nalewa sobie spory łyk. Szczęście, że był przygotowany, gdyż wśród tomów, jakie jeszcze musiał zbadać,
znajduje egzemplarz swojej ulubionej powieści Francisca Umbrala, dokładnie w tym samym wydaniu, które traktuje jak skarb, a którego nie można już dostać w żadnym antykwariacie. Obecność tego klejnotu pośród takiego bagna, zamiast wzbudzić w nim radość, jeszcze bardziej rozpala jego gniew. Aby się nieco uspokoić, leje następny szczodry strumień whisky Glenfiddich i unosząc szklaneczkę, zabiera się za przeszukanie mieszkania. Na wannie znajduje szampon przeciwłupieżowy, na umywalce maść na hemoroidy, gotowe dania w zamrażarce, a na nocnym stoliku w sypialni ostatni model konsoli gier wideo. Nie musi więcej zobaczyć, by wiedzieć, że Edmundo de Blas jest biedną ofiarą losu, która nie zasługuje nawet na maleńką część szczęścia, jakie jest jego udziałem. Może jednak powinien mówić w czasie przeszłym: szczęście, jakie było jego udziałem. On zajmie się tym, by tak się stało. Uśmiecha się złośliwie i pada na kanapę, by uraczyć się trzecią szklaneczką tego wieczoru. Zdejmuje czapkę, żeby się trochę zdrzemnąć, a w tym celu włącza telewizor i pozwala, by ogarnęła go emanująca z niego gęsta nuda. Idzie do kuchni, szukając czegoś do jedzenia i znajduje paczkę nerkowców (także nieotwartą), którą natychmiast konfiskuje. W końcu, zwyciężony przez ten przyjacielski zachwyt, jaki zwykle towarzyszy pijanym, uwalnia książkę Umbrala ze smutnego szeregu i zaczyna czytać ją na głos, głosem drżącym od etylowego entuzjazmu. W butelce zostaje whisky zaledwie na trzy palce, kiedy Jimmy słyszy hałas na schodach. Chowa się za drzwiami salonu i tam czeka na rozwój wydarzeń. Sądząc po jego wyglądzie, Edmundo de Blas wraca do domu po okrutnej bitwie. Podchodzi do telefonu i odbywa znaną nam już rozmowę. Następnie udaje się do sypialni, włącza komputer i błyskawicznie drukuje kilka kartek, na których następnie coś gryzmoli. Jimmy podgląda go, schowany w cieple jakichś zasłon. Zaraz potem, zostawiwszy zszyte kartki na stole, Edmundo de Blas kieruje się w stronę łazienki, gdzie jego kroki zatrzymują się przed ubikacją. Tam z obrzydzeniem patrzy na liczne pozostałości gęstych brązowych wymiocin, jakie ktoś, w niewielkim stopniu obdarzony darem celności, pozostawił w jego sedesie. Jego wyobraźnia nie sięga jednak tak daleko, by zdołał pojąć, dlaczego ktoś wybrał jego klozet do puszczenia pawia. Ledwie ma czas na sformułowanie dalszych pytań na temat proweniencji wymiocin, kiedy Jimmy ukazuje już w korytarzu swoją twarz przemądrzałego i pijanego płatnego mordercy. Na kostkach jego palców coś pobłyskuje metalicznie, co sprawia, iż Edmundo de Blas nie spodziewa się niczego dobrego.
– Kim jesteś? – pyta, nawet nie drgnąwszy. – Jimmy Borges de Mendoza – odpowiada pijany gość. – Jestem pisarzem. Coś ci mówi moje nazwisko, nieszczęśniku? De Blas dostrzega konieczność zachowania ostrożności. Dlatego też, chociaż nazwisko nic mu nie mówi, odpowiada: – Cóż… Przyznaję, że gdzieś je słyszałem. Pierwszy cios w żołądek. Potężny prawy sierpowy, wzmocniony przez kastet, który przyniósł, będąc na tyle przebiegły. Edmundo de Blas zgina się wpół z ręką na brzuchu, czym ułatwia Jimmy’emu zadanie drugiego ciosu, nie trzeba dodawać, ze znaczną skutecznością. Następny cios pada na kark nieszczęsnego Edmunda, chociaż był wymierzony w jego szczękę. Zataczając się, cieszący się powodzeniem pisarz usiłuje się czegoś przytrzymać, lecz jego ręce napotykają na swej drodze jedynie zasłonę przy wannie. Jest to jednak nietrafny wybór, jak się okazuje, gdy szarpiąc ją gwałtownie, ciągnie za sobą nie tylko zasłonę, lecz także podtrzymujący ją pręt. Edmundo wpada do wanny, a za nim cała wielka konstrukcja, która na dodatek uderza go w głowę i całkowicie zakrywa, czyniąc z niego niezdarną zjawę w nieprzemakalnym płaszczu. – Kiedy na ciebie czekałem, czytałem Umbrala – mówi Jimmy, ściągając wargi w niemal psim grymasie i odsłaniając kły. De Blas nie odpowiada. Zajęty jest pozbywaniem się zasłony z twarzy i szukaniem czegoś do obrony. Na swe nieszczęście w zasięgu jego ręki znajduje się tylko butelka o objętości trzech czwartych litra z aloesowym żelem pod prysznic i szampon z wyciągiem ze słodkich migdałów w ofercie trzy za cenę dwóch, kupiony na wyprzedaży w Carrefourze. Z braku czegoś innego, a ponadto zdając sobie sprawę, że jego broń ustępuje broni wroga, rzuca jedną po drugiej trzy butelki z oferty z całą siłą, na jaką pozwalają mu jego mięśnie i postura. Borges zuchwale unika dwóch pierwszych pocisków, lecz trzeci rozbija się o jego twarz, tak dobrze trafiony, że powoduje pewne przefasonowanie jego przegrody nosowej i górnej wargi, chociaż nie poważne. Daje to pewną przewagę ofierze, która wykorzystuje ją na wyjście z wanny, pozbycie się plastiku i rzucenie pędem w kierunku kuchni, gdzie spodziewa się znaleźć lepszą broń obronną. Nie dociera jednak do szuflady ze sztućcami,
tak pełnej teraz skarbów, ponieważ chwilę wcześniej wróg stosuje blok sprawiający, że pada na ziemię jak długi. Gdyby jakiś nieuświadomiony obserwator mógł uczestniczyć w rozgrywającej się tutaj scenie, prócz stopnia gwałtowności, jaka z niej emanuje, spostrzegłby ewidentną nierówność fizyczną między dwoma przeciwnikami: podczas gdy Edmundo de Blas jest znacznie roślejszym mężczyzną, wysokim i dość przy kości, Jimmy Borges de Mendoza jest słabowity, na pograniczu wychudzenia, sama skóra i kości, tylko dzięki sile swej nienawiści mającym jakąkolwiek szansę na zwycięstwo. Szkoda, że ta ostateczna walka nie jest filmowana, gdyż telewidzowie mieliby okazję uczestniczyć w niesłychanym triumfie, który rozpaliłby masy, tak skłonne wielbić zwycięstwo Dawida nad Goliatem. Scena, jaka potem następuje, mogłaby być wszakże pokazywana ku uciesze mas tylko późno w nocy i nie w porze oglądania telewizji przez dzieci, gdyż w tej chwili Dawid, który zmusił Goliata do uległości, powalając go na ziemię, chwyta spodnie rywala i ciągnie je, aż zostawia na wierzchu jego szeroki i pokaźny tyłek. – Powiedz mi, jaki tytuł ma powieść Umbrala, którą masz w salonie, to cię nie zerżnę – proponuje mu krzykiem. Edmundo de Blas – na dobrą sprawę – traci nerwy. – Nie, proszę. Zostaw mnie. Nic ci nie zrobiłem – błaga. – Powiedz. Na pewno to wiesz. Tylko tytuł. – Nie pamiętammmm – kłamie de Blas, niemal płacząc. – Wysil pamięć albo nadzieję cię na pal – kontynuuje z uporem Jimmy. – Nie mogę tak myśleć. Pozwól mi wstać. – Powiedz coś, matole. W owej chwili Edmundo de Blas stara się przejrzeć wszystkie zapisy znajdujące się na twardym dysku jego mózgu w folderze „Dzieła Francisca Umbrala”. – Nie wiem… – Po czym ryzykuje: – Śmiertelnik i róża! – Nie trafiłeś, łajzo. Ponieważ jednak ta także bardzo mi się podoba, dam ci drugą szansę. No, wymień inną.
– Proszę… Puść mnie. – No, podaj mi inny tytuł. Nie mam całego dnia. – Aj… – De Blas podtrzymuje grę: – Zabójstwo przegranego? – To Celi, sukinsynu. Spieprzyłeś sprawę. Jimmy grzebie w rozporku, żeby wyciągnąć broń, którą zamierza dokonać własnej zemsty. – Nieee, proszę, nie krzywdź mnie. Chcesz pieniędzy? Mam dużo pieniędzy. Człowieku, sram pieniędzmi. – Nie chcę twoich pierdolonych pieniędzy, łajzo. O tej porze wszyscy sąsiedzi są w pracy. Nikt nie słyszy ryków Edmunda de Blasa, gdy Jimmy dokonuje swej zemsty. Nie słyszą również namiętnej przemowy chłopaka, kiedy, pchając z całej siły, oświadcza: – To od twoich nabywców, od wszystkich powieściopisarzy, od tych, którym udało się tylko opublikować pierwszą książkę, od tych, którzy wygrywają prowincjonalne konkursy, od tych, którzy naprawdę mają talent, od dziennikarzy, którzy musieli cię znosić, od szefowej działu prasowego twojego wydawnictwa i od wszystkich, o których zapomniałem… Masz, masz, masz, mendo! Kiedy Dawid skończył, zostawiwszy Goliata na ziemi wyczerpanego i z rozłożonymi nogami, idzie po swój plecak. Przyniósł pojemnik z czarną farbą w sprayu. Wzdłuż całego przedpokoju pisze nią: To dzieło Jimmy’ego Borgesa de Mendozy, najlepszego pisarza swojego pokolenia. Potem szuka noża, który kupił na ten chwalebny dzień, myśliwskiego, na jelenie, ze składanym stalowym ostrzem o długości siedemnastu centymetrów, na swój sposób zamierzając zwieńczyć dzieło, niebędące, oczywiście, tym, co zlecił mu Ramón. Robi to, myśląc o swoich czytelnikach, obecnych i przyszłych, wszystkich tych, którzy nie będą tracić czasu i pieniędzy na czytanie gówna, bo Edmundo de Blas nigdy więcej niczego nie napisze. O krajowych czytelnikach muszących znosić go w ojczystym języku nękanym niezręcznościami, powtórzeniami, a nawet błędami ortograficznymi, które umknęły spieszącym się korektorom. I tysiącach czytelników za granicą, do których nieodzownie dotrze powieść dzięki handlowej przebiegłości tylu pozbawionych skrupułów wydawców. Żadna z tych rzeczy się nie wydarzy, mówi sobie w upojeniu. A wszystko dzięki niemu,
Jimmy’emu Borgesowi de Mendozie, obrońcy literatury powszechnej, w tej chwili zajmującym miejsce nad spoconym ciałem Edmunda de Blasa i niczym w rytuale ofiarnym unoszącym nóż do zabijania jeleni, po czym wbijającym go w swą ofiarę pół tuzina razy. Na koniec Jimmy opróżnia butelkę whisky Glenfiddich i telefonuje. A właściwie oddzwania do Ramóna. Odzywa się sekretarka, a on zostawia wiadomość: – Trochę mnie poniosło z tym idiotą. Pomyślałem, że w więzieniu napiszę powieść autobiograficzną. Zatytułuję ją Dzień, w którym zgwałciłem Edmunda de Blasa. To będzie bomba. Jeśli cię to interesuje, szukam agenta.
Objawienie Sceneria jest taka sama jak poprzednim razem: sypialnia w półmroku, przedpokój oświetlony blaskiem świec, które cały czas palą się wokół bujanego fotela, i ta rozkoszna nocna cisza, gdy sypialnia zda się wychodzić na podwórko. Scena również jest identyczna jak poprzednio: wyperfumowana Ángela wróciła z łazienki w nocnej koszuli w misie i na pół minuty zatrzymała się przed domowym ołtarzykiem. Słyszy, jak wyszeptuje tę samą litanię co każdej nocy, po czym wchodzi do pokoju z tym wielkim i pięknym uśmiechem, kładzie się obok niego na łóżku i gasi światło. Epictetowi nie umyka fakt, że wreszcie jego żona więcej się uśmiecha. W jakiś sposób zachęca go to do dalszych poszukiwań strategii, jak ją zaskoczyć, coś, co zamierza robić z całym zapałem, do jakiego jest tylko zdolny profesor uniwersytetu. Nie szukając daleko, tej nocy Ángela zaczęła głęboko oddychać po dziesięciu minutach, uprzednio wymieniwszy z nim zwyczajowe życzenia dobrej nocy. On z premedytacją schował wcześniej w szufladzie nocnego stolika nową zabawkę i czeka na dogodniejszą chwilę, żeby jej użyć. Tego popołudnia poświęcił trochę czasu na sprawdzenie jej gotowości: upewnił się, że dobrze działa, do właściwej przegródki włożył nowe baterie – alkaliczne – i przez chwilę wypróbowywał różne prędkości, aż zabawka nie miała dla niego tajemnic. Teraz ze słodyczą nadziei czeka w ciemności. W panującym spokoju uśmiecha się, myśląc o tym, jak inna byłaby dziewiętnastowieczna literatura, gdyby istniało jakieś urządzenie podobne do tego wynalazku o jajowatym kształcie, jak odprężone i zadowolone byłyby bohaterki najbardziej znanych ówczesnych powieści, gdyby mężowie kupili im coś podobnego. Może Anna Karenina nigdy nie opuściłaby miasta i nigdy nie
byłaby zmuszona do rozstania z synem, który rósłby szczęśliwy i rozpieszczany u boku matki, która także, co oczywiste, nie umarłaby w młodym wieku. Może Emma Bovary znalazłaby taką samą przyjemność w lekturze, lecz ta nie doprowadziłaby już jej do cudzołożnych wybryków, do jakich skłoniło ją życie, lecz być może erudycja, a nawet samo pisarstwo, uczyniłyby z niej Charlotte Brontë jej kraju i czasów. I to samo myśli profesor o swej ukochanej Anie Ozores, ileż zmarnowanego temperamentu, dzięki któremu ta kobieta mogłaby przewodzić pierwszym przejawom iberyjskiego feminizmu. Byłaby prekursorką, swojego rodzaju Mary Wollstonecraft z Asturii, z całą pewnością zdolną wydobyć ze znudzonych klas rządzących najwcześniejsze owoce dla swej sprawy. Epicteto rozumie teraz, że od takiego jak ten wynalazku, swobodnie mieszczącego się w dłoni, niezbyt dużego, zależy spokojny rozwój historii. Jak bowiem mają się utrzymać filary społeczeństwa, które uważa się za rozwinięte, w smutnej rzeczywistości wiecznego niezaspokojenia kobiety? Gdyby był politykiem, widziałby to bardzo jasno: broniłby absolutnej rozkoszy kobiet, ich ciągłej przyjemności, nieustannego orgazmu. W szkole podstawowej chłopcy musieliby się uczyć mechanizmów kobiecości w ten sam sposób, w jaki dzisiaj wpaja się im szacunek dla środowiska czy zalety integracji. Tak pojmowany świat jawi się podnieconemu Epictetowi jako przyszła oaza pokoju. I teraz samego siebie, już zaopatrzonego w jajko, postrzega jako prekursora, postępowca swojej epoki, jednego z tych szermierzy postępu, którzy w końcu stają się osobami odpowiedzialnymi za zmiany biegu historii. Ángela zwykle śpi na plecach, co bardzo ułatwia manewr. Z całkowitą pewnością Epicteto odsuwa prześcieradło i kołdrę. Wkłada jajko do ust, by dobrze je poślinić. Kiedy jest już dokładnie namaszczone, wsuwa je w wyściełany obszar, gdzie zaczyna się wagina. Przypomina to wypuszczenie wagonika po dobrze naoliwionych szynach. Gdy tylko lekko go popycha, urządzonko ślizga się, aż zatrzymuje się na pierwszej przeszkodzie. Ángela mruczy jak kocica przy pierwszej pieszczocie. Kiedy Epicteto ma wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu, włącza pierwszą prędkość. Reakcja żony jest natychmiastowa. Przeciągły jęk niczym ziewnięcie i głośna owacja: – Och, Epicteto, jakie to wspaniałe. Profesor czuje coś na kształt uniesienia ego, co powoduje, że być może po raz pierwszy nie zachowuje się jak istota skłonna do refleksji, lecz jak ktoś, kto daje się ponosić
impulsom. Toteż niemal o tym nie myśląc, chwyta Ángelę za kark i wyciska na jej wargach pocałunek, którego siła odśrodkowa trwa dobrych kilka sekund. Gdy odłącza się od żony, sprawiającej wrażenie omdlałej, słyszy, jak ona mówi: – Epi, ty wcześniej taki nie byłeś. Ángela tego nie wie, lecz tymi słowami bardzo go uszczęśliwiła. Tak samo jak swoimi biodrami, swoimi porywami westchnień i tym spokojnym oddaniem pozwala mu działać, nie stawiając żadnego oporu. Epicteto działa. Nie analizuje, nie ocenia, nie wyciąga wniosków. Tylko działa dalej, wiedziony prymitywnymi popędami, tymi samymi, które wydawały się nieobecne, z czystego powodu, że były uśpione. Dzisiaj cieszy go, że Ángela zauważa zmiany, jakie w nim zaszły, i że także napawają ją zdumieniem. Z mężczyzny o takim samym seksualnym apetycie co ameba, powiększył grono dwudziestu trzech procent Hiszpanów, którzy choć raz użyli zabawek erotycznych. To sprawia, że nagle czuje się tak nowoczesny, tak przynależący do obecnego świata i tak seksualnie aktywny, że zaczyna zmieniać pojęcie, jakie miał o sobie, a wraz z nim swoje schematy myślowe, zaczynając od priorytetów. Teraz Ángela – a nie jego powieściowe heroiny – zajmuje pierwsze miejsce na tej liście. I od chwili, gdy ona zdaje sobie z tego sprawę, życie nabiera innego wymiaru. – Epi, ukochany, chodź do mnie – szepcze Ángela, wyciągając w ciemności ramiona. – Jestem tutaj – odpowiada Epicteto, mocno przyciskając się do żony. Następne zdanie wydaje się mu omal cudem: – Chcę twojego fallusa – mówi. I przewidując zaniepokojenie męża tym zdaniem, ujmuje jego bardziej krzepkiego niż kiedykolwiek penisa i powtarza swoje pragnienie, równocześnie je spełniając: – Twój fallus. Chcę go w środku. Już dłużej nie mogę. Epicteto w okamgnieniu zrywa się, uwalnia od zapiętej na guziki piżamy o smokingowym kołnierzu, po czym rzuca się na żonę z tym krzykiem, jaki zawsze się wydaje, gdy odnajduje się coś, co uważało się na zawsze utracone. Ángela ma szeroko otwarte oczy, kiedy wśród spazmów orgazmu tak rozkosznego jak poprzedzająca go zabawa znowu widzi pojawiającą się przed nią Paulinę. Tym razem odziana jest w przejrzysty muślin, który uwydatnia jej nagie piękno. Ángela nie może pozbyć się myśli, że jest to zbyt nieformalny strój na wielkie objawienia – a nie wiadomo
skąd docierający wiatr rozwiewa długie, swobodnie rozpuszczone głosy Pauliny. Jej nagie stopy unoszą się kilka centymetrów nad podłogą. Żuje cząstki obranej pomarańczy, którą trzyma w ręku. Uważnie wpatruje się w Ángelę, lecz uniósłszy palec wskazujący do ust, daje jej do zrozumienia, że z powodu jej obecności nie powinna przerywać tego, co robi, jak to zwykli czynić goście cieszący się wystarczającym zaufaniem. W rzeczywistości pojawiła się tutaj, żeby się pożegnać, gdyż zakończyła to, co chciała zrobić na tym nikczemnym świecie, nim odejdzie na zawsze do miejsca, w którym będzie musiała przebywać od tej pory. Nie podaje żadnych szczegółów o tym miejscu ani o tym, co robiła tutaj. Ángela właściwie nie potrafi sobie wyjaśnić, jak mogła jej tyle powiedzieć, nie otwierając ust, jedynie tym uspokajającym spojrzeniem i tym spokojnym obliczem, zwłaszcza kiedy ją samą ujeżdża rozgorączkowany Epicteto, szalejąc z zadowolenia z powodu swoich osiągnięć. Być może orgazm sprzyja porozumieniu z drugim światem, myśli Ángela, patrząc, jak cząstki pomarańczy spadają na podłogę, lecz jej nie brudzą, gdyż natychmiast rozpływają się w powietrzu, jakby wyparowywały. Podczas tego ostatniego objawienia Paulina wygląda na szczęśliwą. Żuje w najlepsze, jest ładniejsza niż kiedykolwiek i patrzy na nich, jak mogłaby patrzeć matka zadowolona z osiągnięć swoich dzieci. Sprawia wrażenie, jakby chciała im powiedzieć: korzystajcie z tej chwili, biedacy, gdyż ja mogę już tylko jeść pomarańcze z tamtego świata, równocześnie trochę naprzykrzając się niektórym sukinsynom na tym.
Żegnaj, laleczko Mónica dopilnowała wszystkich szczegółów. W swojej ulubionej restauracji zarezerwowała najlepszy stolik, z widokiem na port rybacki. Kazała przynieść butelkę szampana Dom Pérignon rocznik 95 dla popicia langusty, którą zamówiła na przystawkę. Zrobiła sobie francuski manicure, lekko zmieniła kolor włosów i po raz pierwszy ma na sobie ekskluzywny model Lorenza Caprilego. Alberto traci panowanie nad sobą. Nie z powodu luksusu, który doprowadza do utraty opanowania tylko idiotów. Traci panowanie z powodu Móniki. – Wyjeżdżam – wyjaśnia ona. – Zakończyłam toczące się sprawy. Mam pieniądze. Teraz nadeszła ta chwila – mówi przy świetle jednej świecy i z nocnym morzem za plecami.
Ta wiadomość zaskakuje Alberta. – Jak to wyjeżdżasz? Dokąd? Zbija go z tropu naturalność, z jaką podjęła tę decyzję. Ona nadal udaje: – Do Kostaryki. Mam tam przyjaciółkę. Mieszka w rajskim miejscu, gdzie wystarczy tylko położyć się w hamaku pod palmą, żeby być szalenie szczęśliwym. Z tymi pieniędzmi, jakie mam, mogę do śmierci wieść całkiem beztroski żywot. Kupiłam dom na bajecznej plaży. Możesz przyjechać mnie odwiedzić, kiedy tylko zechcesz. Nie zapomnij stroju kąpielowego. Mónica jest zachwycona. Rzuca się w oczy, że jest szczęśliwa z powodu podjętej decyzji, i że nie żałuje niczego, co zostawia. Mimo iż tak bardzo zaprasza go, by ją odwiedził. – Nic nie mów. Nie cieszysz się ze względu na mnie? – Bardzo się cieszę – kłamie Alberto. – Chciałabym się odpowiednio pożegnać. A poza tym mam dla ciebie niespodziankę – oznajmia, wyjmując z torebki złożoną kartkę papieru, którą rozkłada przed zdumionym Albertem. – Mieszkanko Samuela. Miejsce schadzek. Daję ci je w prezencie. Alberto usiłuje się uśmiechnąć, lecz jest tak zmieszany, że nie ma pewności, czy mu się to udaje. – Musisz tylko podpisać w tym miejscu – kontynuuje Mónica, teraz już bardzo w swojej skórze adwokatki, wskazując puste miejsce z wyraźnie widocznym krzyżykiem nakreślonym niebieskim atramentem. – Nie musisz – mówi Alberto. Mónica wybucha śmiechem zaledwie o kilka milimetrów od widelca z kawałkiem langusty, który miała właśnie włożyć do ust. – Bierz, przecież to jasne. Dlatego jest prezentem. Chcę, żebyś się nim cieszył. – Sprawiasz, że czuję się nieco niezręcznie. Nie uważam, że na nie zasługuję. – Jesteś głupi. Euforia Móniki wzrasta w miarę, jak znika szampan. Także złe samopoczucie Alberta.
Kiedy ona podnosi rękę i prosi kelnera o następną butelkę, jest już oczywiste, że ich stany ducha zmierzają w przeciwnych kierunkach. – Co się dzieje? – pyta Mónica, starając się brać go na poważnie. – Bardzo dziwnie się zachowujesz. Alberto ma trudności z wysłowieniem się. Słowa pojawiają się powoli. – Po prostu nie spodziewałem się tego. – Co masz ma myśli? – Wkurza mnie, że wyjeżdżasz, naprawdę. Pewnie jestem idiotą, ale miałem pewne nadzieje. Dopiero w tej chwili Alberto zauważa pas chmurek przypominających łagodne baranki, które zaczynają włóczyć się po horyzoncie. Chociaż wydają się takie niegroźne, nie zdziwiłoby go, gdyby o tej porze roku były pierwszym zwiastunem wielkiej burzy. – Nadzieje? Jakiego rodzaju nadzieje? To, co stanie się z chmurkami, może również zajść w tej rozmowie, jeśli Mónica nadal będzie nalegać, tak jak to teraz robi. – Proszę, nie każ mi się spowiadać jak nastolatkowi. Nie znoszę narażać się na śmieszność. – A ja na mężczyzn, którzy to robią. – Więc już wiesz, o czym mówię. – Wcale nie. Pewnie do ciebie nie pasuję. Alberto czuje, że stan jego ducha przypomina popękaną ścianę zbyt pełnego zbiornika. Wystarczy niewielki ruch, trzepot skrzydeł motyla na drugim krańcu świata, by wszystko poszło w diabli. Oczywiście to ostatnie, co chce, żeby się wydarzyło w tej chwili. Skoro jest to chyba ostatnia kolacja, jaką je z dziewczyną, która opętała go bardziej niż którakolwiek z tych, jakie w życiu poznał, ma nadzieję, że przynajmniej zdoła zachować spokój. – Zakochałeś się we mnie? – pyta ona znienacka. Księżyc zniknął za barankami na niebie. Morze wydaje się teraz masywniejsze i
czarniejsze. Z jego przeczuciami dzieje się to samo. – To stara sprawa – odpowiada. – Nie rozumiem. – Mónica sprawia wrażenie zdecydowanej wydobyć z niego ostatnią sylabę dostępnej informacji. Lub ostatnią kroplę jego krwi. – Zakochałem się w tobie przed laty. – Ach, tak? Zamyśla się przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w widok rozciągający się za oknem. Wydaje się, jakby z mozołem obliczała liczbę okazji, które utraciła, nie dysponując wcześniej tą informacją. A może pyta samą siebie, jak mogła nie zdać sobie z tego sprawy, ona, kobieta biegła w tego rodzaju kwestiach. – Szkoda – oświadcza w końcu. – Czego szkoda? – Tego, że o tym nie wiedziałam. Sprawiłoby mi przyjemność przyprawienie rogów Samuelowi tuż pod jego nosem. Alberto uśmiecha się, wyobrażając sobie taką możliwość, która wcale nie jest nieprzyjemna. Wyższość, jaką zawsze okazywał mu najlepszy przyjaciel w sprawach związanych z kobietami, sprawiała, że dobrze sobie zasłużył na taką nauczkę. – Żałuję… – Ponownie tasuje słowa, odrzuca je, ponownie ostrożnie je zbiera, po czym rzuca na stół. – Czego? – niecierpliwi się Mónica. – Prócz tego, że jestem idiotą… – Tak? – Spojrzeniem nakazuje mu, by mówił dalej. – Żałuję, że chyba popełniliśmy błąd… – I to wielki, owszem – zgadza się ona. Znowu milczenie. Pozwala im na zjedzenie – z wyrafinowanymi manierami, jakie narzuca restauracja – resztek martwej langusty. – Poprosimy o coś jeszcze? Jeszcze jedną taką butelkę? – pyta Mónica.
– Lepiej o whisky. Mónica ponownie przywołuje kelnera, który podbiega z ogromną gorliwością i miłym uśmiechem. – Pan napije się whisky. – Jakąś konkretną, proszę pana? – Knockando? – Pozwolę sobie zaproponować extra old. – Nieważne – oświadcza Alberto – byle podwójną. Kelner kiwa głową, dając swoje błogosławieństwo, i zwraca się do Móniki: – Ja chcę czekoladę. Ten ciepły tort z lodami waniliowymi… – Oczywiście, proszę pani. Zaraz przynoszę. Kelner odchodzi, a oni uśmiechają się do okoliczności. Chmury są teraz większe niż wcześniej. Po księżycu nie pozostał nawet ślad. – Czuję się trochę śmieszny. Nie jestem już w wieku stosownym do oświadczyn. Jej ręka przesuwa się po bieli stołu, aż dosięga jego dłoni. – Nie gniewaj się, Alberto, ale nie chcę cię słuchać. W obecnej chwili twoje zakochanie napawa mnie wielkim strachem. – Strachem? – Zbyt cię cenię. Nie chcę, żebyś dał mi szansę na zrujnowanie ci życia. Z portu zaczynają wypływać rybackie łodzie. Oboje oczarowuje ten widok. W jakimś sensie przywodzi na myśl chmurę świetlików. Mónica wskazuje na horyzont. – Sądzę, że dzisiaj wrócą przed czasem. Będzie niezła burza. Gęstej rozmowie bardzo sprzyja widokowa przerwa. Jeszcze się nie skończyła, kiedy podchodzi kelner z dwoma zamówieniami. Chmury cały czas coraz bardziej się kłębią, lecz przy pierwszym łyku whisky Albertowi robi się nieco lżej na duszy. Nadeszła pora, by zmienić temat rozmowy. – Porozmawiajmy o czymś innym – proponuje. – Chcesz coś wiedzieć o Paulinie?
– Jasne. O tej suce wszystko. – Poprosiła mnie, bym wstawił się u ciebie w sprawie oddania karty pamięci. – Nie zrobiłeś tego. – Nie. Mónica się uśmiecha. Kąciki warg ma pobrudzone czekoladą. – Ach, ta słynna karta pamięci… – mówi. – Gdyby wszyscy, którzy jej szukają, połączyli wysiłki, być może by ją odzyskali. Tyle że, oczywiście, jest to niemożliwe. – Przynajmniej w obecnej chwili. Wszędzie chorobliwy indywidualizm. Zbyt wiele interesów wchodzi w grę. – Ty zawsze wiedziałaś, gdzie jest, prawda? – pyta Alberto. Mónica uśmiecha się złośliwie. Jej oczy błyszczą pod wpływem alkoholu lub światła świec. Ma minę niegrzecznej dziewczynki. Dobrze do niej pasuje. – Oczywiście. Chcesz to wiedzieć? – Nie obawiasz się, że mógłbym przekazać tę informację któremuś z nich? – Nie sądzę, by tam, gdzie się znajduje, ktokolwiek ośmielił się sięgnąć po nią. Albertowi podoba się to łobuzerskie spojrzenie. Pragnie wysłuchać Móniki. – Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po znalezieniu karty w kieszeni Samuela w noc jego godnego pożałowania zejścia – zaczyna Mónica – to sprawdziłam, co zawiera. Trochę się rozczarowałam, widząc, że to tylko jakaś powieść. Szczerze mówiąc, po takim jak on człowieku spodziewałam się niemal wszystkiego. Tylko jakaś powieść, i to nawet niezbyt interesującego autora: było to nowe dzieło Edmunda de Blasa. Nie jestem głupia i spędziłam u boku Samuela zbyt wiele czasu, żeby wiedzieć, że ten oryginał wart jest sporo pieniędzy. – Dużo więcej niż sobie wyobrażasz. Nie ma innej kopii. – Co to znaczy, że nie ma kopii? – To, że to jedyny egzemplarz. Autora spotkała informatyczna katastrofa i utracił swój. W obecnej chwili ta powieść istnieje wyłącznie na twojej karcie pamięci. Mónica raz jeszcze wybucha głośnym śmiechem, odrzucając w tył głowę.
– Usiłowałam ją przeczytać, naprawdę. Nie zdzierżyłam nawet trzydziestu stron. Była straszna. Obrzydliwa, uwierz mi. Najgorsza, jaką w życiu czytałam. Zapewniam cię, że literatura hiszpańska powinna być mi wdzięczna. – Jeszcze nie powiedziałaś mi, co zrobiłaś z kartą. – Zwróciłam ją osobie odpowiedzialnej za wszystko. Człowiekowi, który zapisał na swój rachunek haniebne odkrycie Edmunda de Blasa. – Samowi? – Tak. – Na twarzy Móniki maluje się triumfalny uśmiech. – Pochowałam go z nią. Teraz Alberto wybucha śmiechem. – Jako to? Słynna karta pamięci znajduje się w trumnie Samuela? – Nadal się śmieje. – Tej samej, którą niemal wszyscy oni przyszli złożyć w grobie? – Tej samej. – A więc, żeby ją odzyskać, wystarczy tylko sprofanować jego grób i… – Nie sądzę, by było to takie łatwe, jeśli o tym myślisz, ty degeneracie. Poprosiłam balsamistów, wiesz, tych ludzi z domu pogrzebowego, którzy poświęcają się temu, by nieboszczycy dobrze wyglądali, żeby coś dla mnie zrobili. Alberto patrzy na nią z mieszaniną przerażenia i podziwu. – Nawet nie chcę sobie wyobrażać, gdzie poprosiłaś, żeby ją włożyli… – Mogłoby być gorzej. Zasługiwał na to, żeby wepchnąć mu ją do tyłka. – Oczywiście – przyznaje jej rację Alberto. – Lecz nie. Nie było żadnej potrzeby sprawiać kłopotu tym panom z domu pogrzebowego. Ich praca jest już wystarczająco nieprzyjemna, żeby jeszcze musieli grzebać w odbytach nieboszczyków. – A zatem? – Ze względu na ciebie nie sprofanowałam twojego najlepszego przyjaciela. Jeśli jednak znalazłbyś kartę, to nie sadzę, żeby po upływie tego czasu była w nadającym się do użytku stanie. Alberto przygląda się jej badawczo. Mónica robi teatralną przerwę, która zwiększa
napięcie. – Poprosiłam, żeby włożyli mu ją do ust. Między język a podniebienie. A potem skleili wargi klejem, jak wszystkim zmarłym. Jak sądzisz? Ośmieliłbyś się ją odzyskać? Nad morzem zaczyna siąpić deszcz. To dopiero początek zbliżającej się burzy o biblijnych rozmiarach. Służby zagrożenia kryzysowego już kilka godzin wcześniej ogłosiły stan alarmowy. Oni oczywiście o tym nie wiedzieli. Nie widzi się problemów z taką samą jasnością ani nie przykłada do nich takiej wagi, kiedy patrzy się na nie od strony najlepszego stolika w dobrej restauracji, w świetle świec, z pełnym kieliszkiem w ręku i naprzeciwko morza gęstego jak krew.
IV. ULEWA Padało przez całą noc. Niezbyt stosowne byłoby stwierdzić, że chodzi o jedną z tych nieobliczalnych ulew, które zwykle zdarzają się na wiosnę, gdyż to coś znacznie większego. Nikt nie potrafi dobrze wyjaśnić tych wcieleń meteorologii, odkąd świat stał się tak zawikłany, tak apokaliptyczny. Ta burza oczywiście grozi wystąpieniem z brzegów wszystkich wód. A nasze miasta nie są przecież przygotowane na tego typu zjawiska. Tym bardziej miasta zmarłych. Tutaj się znajdujemy, właśnie wśród zmarłych. Już jest ich więcej niż żywych, a ich liczba rośnie. Jakiś czas temu były problemy z odwadnianiem na cmentarzu katolickim. Najstarsi ludzie z tamtych okolic pamiętają także podtopienie wodami gruntowymi podczas lata okropnej suszy. Wtedy to zniszczeniu uległy panteony bogaczy, a wykopane w ziemi groby tonęły w błocie, tak że wszyscy odczuwali wyrzuty sumienia, że przodkowie przebywają w niezbyt przyjemnej wilgoci, jeśli nie w akwarium, kiedy złożono ich w bardziej pożądanym miejscu wiecznego spoczynku. Wszędzie widywało się wówczas krewnych, z mozołem wypompowujących wodę z grobowców lub zajętych konstruowaniem nad nimi daszków, gdyż początkowo sądzili, iż przyczyna zatopień przychodzi z góry, a nie z dołu. Cały trud był nadaremny, gdyż problem rozwiązał się dopiero po upływie kilku miesięcy, pozostawiając tylko ślad w pamięci nielicznych i na ścianach niektórych grobów, na których nawet dzisiaj są dobrze widoczne zielone smugi znaczące poziom wody, nim się cofnęła. Dzisiaj problemem jest co innego. Już od wczesnych godzin porannych dozorca cmentarza jest zaniepokojony: ta ilość wody, jaka spadła, i ta, która ma spaść, mogą sprawić kłopot. Na podlegającym mu terenie brak przyzwoitego systemu odprowadzania wody, a jedyny kanał odwadniający zatyka się z taką łatwością, że nie wróży to niczego dobrego. Faktycznie, po najniżej położonych ścieżkach już zaczyna płynąć potok wody. Już pojawiają się wazony, ramki fotografii, paskudne wielkie kwiaty z plastiku zostawione
tutaj przed pięcioma laty, zwiędłe naturalne gałęzie, a nawet wieńce pozostawione przy jakimś niedawno pochowanym nieboszczyku. Dozorca spogląda w niebo, nadsłuchuje sygnałów ostrzegawczych w środkach przekazu i własnych przeczuć. Wydaje się, że dzisiaj nikt go nie uratuje przed najgorszym. Cmentarz zamieni się w żeglowny kanał, a zmarli udadzą się nim na ostatnią i niewyobrażalną przechadzkę, zanim pochłonie ich przypominający ujście rzeki lej, utworzony przez archaniołów przy bramie. Dozorca, który już dawno powinien przejść na emeryturę, nagromadził zbyt dużo doświadczenia, by mylić się na tym etapie. W drugim rzędzie nisz spoczywa Samuel Martínez Febles. Przy jego grobie nie pozostał już nawet ślad wieńców, jakie złożono tam w dniu pogrzebu. Służba porządkowa usuwa je po upływie rozsądnego czasu, by nie zakłócały ruchu na ulicach śmierci. Pozostaje stal nierdzewna i czarny marmur wmurowanej pospiesznie przez grabarzy tablicy, a przytrzymujący ją cement rozmięknie dzisiaj pod wpływem nigdy wcześniej nie widzianego przyboru wody. To skutki zmian klimatycznych,
globalnego
ocieplenia,
efektu cieplarnianego
i
wszystkich tych
współczesnych plag, które tak martwią pewnych żywych, a teraz nie zostawiają już w spokoju nawet zmarłych. Nie wszyscy są jednakowo narażeni. Dotyczy to Samuela, gdyż jego nisza znajduje się w drugim rzędzie, na drugim piętrze, jak powiedzieliby dowcipnisie, a aż tam, i nawet trochę wyżej, docierają wezbrane wody wylanej rzeki z całą jej siłą unoszenia ze sobą wszystkiego. Najprawdopodobniej uratowałby się, gdyby pochowano go choćby o jeden poziom wyżej. Z nieba spada jednak drugi potop, sprawiając, że ci, co jeszcze oddychają, wznoszą w górę oczy, znacznie bardziej martwiąc się o samych siebie, niż o zwłoki, które tutaj porzucili. Dlatego na cmentarzu nie ma nikogo i nikogo też nie obchodzi, co może się tutaj wydarzyć, choćby nie wiadomo jak niewiarygodne się okazało. I rzeczywiście tak jest: niektóre z nisz pękają lub odpadają z nich tablice, jakby były to zapory przeciwpowodziowe. Szczęście, jeśli spadają do tyłu, gdyż wówczas przeszkadzają w wypłynięciu trumien, zatarasowanych w niewielkiej przestrzeni. Jeśli przeciwnie, odchylają się w przód i spadają na dno potoku, woda bez przeszkód i bezlitośnie wlewa się do wgłębienia i unosi drewniane pudło z jego mniejszym lub większym ciężarem – co zależy już od czasu, jaki tam przebywa – i niekiedy zmusza je do wyjścia, do unoszenia się na powierzchni wód w poszukiwaniu rozleglejszych i swobodniejszych przestrzeni.
Taki jest przypadek trumny Samuela, zbitej z desek grubości 45 milimetrów, wyściełanej marszczonym sztucznym jedwabiem, gładkim na bawełnianym watowaniu, z ręcznie haftowanym całunem, w standardowym wymiarze metr dziewięćdziesiąt na trzy czterdzieści osiem centymetrów, model „Ostatnia wieczerza”. Szkoda, że taka praca jest ukryta w jakimś otworze w ścianie. Teraz ma okazję się popisać, toteż w ulewnym deszczu majestatycznie podąża do przodu, szukając archaniołów strzegących bramy, którą nie tak dawno przebyła podczas, jak się wydawało, swej ostatniej podróży. Ta faktycznie taką będzie, a gdyby ktoś obserwował to z wysokości schodów kościoła, ujrzałby, jak „Ostatnia wieczerza” tego, kto był wydawcą „Sumy rzeczy”, spiesznie podąża uliczkami w kierunku morza, dającego się dojrzeć nie tak daleko stąd, ruszając ku swej ostatniej przygodzie, takiej, o jakiej za życia nigdy nie mógł marzyć. To kataklizm. Bez wątpienia tragedia. Nasza epoka jest w istocie tragiczna. Wiemy to my, żywi, którzy teraz ze strachem spoglądamy w niebo. Właśnie dlatego nie chcemy tragizować. I tak będzie, dopóki będziemy mogli albo się nam pozwoli, albo też zachowamy odrobinę inteligencji lub minimum poczucia humoru, ironii, śmieszności lub dystansu, na wieki wieków – jeśli tylko wcześniej wszystko nie pójdzie w diabli. Amen. Pisanie tej powieści rozpoczęło się w dniu św. Celestyna, który został kanonizowany dlatego, że był bezużyteczny. Zostało ukończone około godziny na Anioł Pański w dniu św. Mateusza, mądrego męża: był celnikiem, a został Ewangelistą. Jedno i drugie miało miejsce w roku 2005. ***