Elizabeth Gaskell
Szara Dama
…………………………………….
Fundacja FESTINA LENTE
Na brzegu rzeki Neckar stoi młyn wodny, przy nim
ogródek, do którego uczęszczano n...
4 downloads
0 Views
Elizabeth Gaskell
Szara Dama
…………………………………….
Fundacja FESTINA LENTE
Na brzegu rzeki Neckar stoi młyn wodny, przy nim
ogródek, do którego uczęszczano na kawę, jak to jest w
zwyczaju w Niemczech. Położony na drodze z
Mannheimu do Heidelbergu młyn ten nie przedstawiał
ani wyjątkowo pięknego widoku, ani specjalnych ponęt;
ale za dobrze zbudowanym domem młynarza znajdował
się ogród, wprawdzie niezbyt umiejętnie utrzymany,
lecz pełen kwiatów, wierzb i altanek, ocienionych
pnączami. W każdej altance stał stolik pomalowany na
biało i kilka krzesełek.
Zaszłam tam w 184.. r. z kilkoma przyjaciółmi na
kawę. Stary, dobrej tuszy młynarz wyszedł powitać nas
uprzejmie, gdyż znał osobiście parę osób z naszego
kółka. Był to dobrze zbudowany człowiek o wesołym,
sympatycznym głosie i pogodnych, rozumnych oczach;
ubrany w garnitur z cienkiego sukna, sprawiał wraz z
całym otoczeniem dodatnie wrażenie. Drobiu różnego
rodzaju nie brakowało na dziedzińcu, należącym do
młyna, gdyż pożywienia było dużo, a młynarz całymi
garściami rzucał ziarno z worka; toteż kury i koguty
zlatywały się do niego. Ot i teraz drobiazg ten lazł mu
prawie pod nogi, a on z kieszeni rzucał im przysmaki,
co mu nie przeszkadzało wcale w rozmowie z nami i w
wydawaniu rozkazów służącej, ażeby nam szybko
przyniosła podwieczorek. Wszedł za nami do altanki
zobaczyć, czy czego nie zapomniano, po czym obszedł i
inne, ażeby sprawdzić, czy wszyscy goście są dobrze
obsłużeni; podczas tego spaceru ów zadowolony i
szczęśliwy człowiek pogwizdywał jedną z
najsmutniejszych melodii, jakie zdarzyło mi się słyszeć.
— Młyn ten, a raczej grunt — objaśnia ktoś ze
znajomych — od niepamiętnych czasów jest własnością
jego rodziny. Mówię grunt, bo już dwa razy młyn był
spalony przez Francuzów, toteż jeśli kto chciałby
doprowadzić Scherera do wściekłości, niech tylko
wspomni Francuzów.
W tej właśnie chwili młynarz, skończywszy
przegląd, schodził po schodkach z nieco wyżej
położonego ogródka do swego mieszkania, pogwizdując
wciąż ową tęskną nutę. Nie mieliśmy zatem
sposobności wywołania jego gniewu.
Zaledwie skończyliśmy pić kawę z dobrymi
ciasteczkami, kiedy grube krople deszczu zaczęły padać
na nasze liściaste pokrycie; krople te, zrazu rzadkie,
przemieniły się w ulewę, tak że wszyscy goście
spiesznie poczęli uciekać, jedni do oczekujących na
nich powozów, drudzy w poszukiwaniu innego
schronienia.
Na schodkach ukazał się młynarz z ogromnym
czerwonym parasolem, za nim córka i parę służących
uzbrojonych też w parasole.
— Wejdźcie, państwo, do domu, bardzo proszę! To
letnia burza, która równie prędko przeleci, jak przyszła.
Proszę za mną.
Skorzystaliśmy z zaproszenia i weszliśmy naprzód
do kuchni. Takiego szeregu błyszczących blaszanych i
miedzianych naczyń nigdy jeszcze nie widziałam, a
drewniane statki w niczym im nie ustępowały. Ceglana
podłoga była nieposzlakowanej czystości, gdyśmy tam
weszli, ale w przeciągu paru minut przybyli zabłocili ją
nie do poznania, co nie przeszkadzało gościnnemu
młynarzowi wprowadzać pod swoim parasolem coraz
nowych gości. Nawet psom wskazał legowisko pod
stołem.
Córka powiedziała coś do niego po niemiecku, na
co wesoło kiwnął głową, a wszyscy się roześmieli.
— Co ona mu powiedziała? — zapytałam.
— Żeby sprowadził jeszcze kaczki; ale doprawdy,
jeśli więcej osób przyjdzie, to się udusimy. Już
powietrze było parne przed burzą, a tu gromada ludzi w
przemoczonych ubraniach! Po prostu jesteśmy w łaźni;
spytam się, czyby nie można odwiedzić pani Scherer.
Mój przyjaciel udał się do córki z prośbą o
pozwolenie odwiedzenia jej matki, a po chwili
zaproszono nas do bardzo małego, ale jasnego saloniku,
z widokiem na Neckar. Posadzka była świecąca i mocno
wywoskowana. Wąskie wysokie lustra, odbijające
widok rzeki, biały porcelanowy piec ze starodawnymi
mosiężnymi ozdobami, kanapa kryta Utrechtem ze
stołem stojącym przed nią na włóczkowym ręcznie
wyszywanym dywaniku, wazon ze sztucznymi
kwiatami stojący na stole, stanowiły umeblowanie. Przy
saloniku tym była alkowa, w której na łóżku leżała
sparaliżowana żona młynarza, robiąc pończochę.
Mój przyjaciel prowadził z gospodynią rozmowę w
języku dla mnie niezrozumiałym, ja zaś rozglądałam się
wokoło i ujrzałam w ciemnym kąciku pokoju obraz,
którego przedtem nie spostrzegłam.
Był to portret nadzwyczaj pięknej młodej
dziewczyny, widocznie ze średniego stanu, o wyrazie
tak subtelnej wrażliwości, iż odczuwało się prawie, że
raził ją śmiały wzrok malarza, z jakim się w nią
wpatrywał. Ubiór jej wskazywał, iż musiała być
malowana w drugiej połowie zeszłego wieku.
— Proszę — rzekłam, korzystając z chwilowej
przerwy w rozmowie — niech się pan zapyta, czyj to
portret?
Znajomy mój powtórzył moje zapytanie i otrzymał
długą niemiecką odpowiedź, którą mi przetłumaczył.
— To jest portret ciotecznej babki młynarza —
rzekł, stanąwszy za moimi plecami, wpatrując się w
urocze oblicze — wprawdzie niezbyt artystycznie
malowany, ale z widocznie uchwyconym
podobieństwem. Patrz pani, tam na stronicy otwartej
Biblii wyryte nazwisko: ,,Anna Scherer 1778 r.”. Pani
Scherer mówi, że w rodzinna tradycja mówi, iż to
dziewczę o cerze liliowej i różanej zarazem, wskutek
doznanego przerażenia, tak straciło w jednej chwili
swoją świeżość, że przezwano je Szarą Damą. Żyła ona
podobno w nieustającej trwodze, ale pani Scherer nie
zna dokładnie jej losów, odsyła nas do męża, który
podobno posiada pamiętnik, pisany dla córki przez tę
osobę z portretu. Umarła tutaj, w krótkim czasie po
ślubie obecnych właścicieli. Chce pani, to możemy
prosić Scherera o ten pamiętnik.
— Ach, tak, bardzo byłabym z tego rada.
W tej właśnie chwili wszedł młynarz z
zawiadomieniem, że posłał do Heidelbergu po powozy,
bo niebo tak się naokoło zachmurzyło, iż całą noc może
trwać ulewa.
Podziękowawszy mu, zapytaliśmy o portret. Wyraz
jego twarzy zmienił się.
— Ciotka Anna — odrzekł — miała smutne życie,
a to przez jednego z tych piekielnych Francuzów.
Również jej córka cierpiała z tego powodu.
Nazywaliśmy ją kuzynką Urszulą. Była ona córką jej i
tego niegodziwca. Dzieci odpokutowują winy rodziców.
Pani chciałaby dowiedzieć się więcej? Mam tu jej
pamiętnik, napisany w celu usprawiedliwienia się przed
córką, dlaczego jej matka nie mogła się zgodzić na
małżeństwo Urszuli z ubóstwianym przez nią
człowiekiem. Pismo to wpłynęło na zerwanie tego
małżeństwa i Urszula, nie mogąc się pocieszyć po
stracie ukochanego, nie chciała wyjść za mąż, choć mój
ojciec chętnie byłby się z nią ożenił.
Mówiąc to, Scherer otworzył szufladę biurka i
przeszukawszy ją, wyjął zwitek papierów, które mi
wręczył z prośbą, żebym mu je odesłała po
przeczytaniu.
Tym sposobem dostał się do moich rąk rękopis,
który przetłumaczyłam, skróciłam i który tu podaję.
Zaczynał się on od rozpaczliwego błagania o
przebaczenie córki za ból, jaki musi jej zadać.
Widocznie pismo to wywołane było jakąś gwałtowną
sceną miedzy matką, córką i kimś trzecim; trudno by
jednak było w tym się połapać, gdyby nie poprzednie
objaśnienia młynarza.
„Nie kochasz dziecka twego, matko! Nie obchodzi
cię, iż rozdzierasz mu serce!” O Boże! Te słowa mojej
ukochanej Urszuli brzmieć mi będą w uszach aż do
śmierci. Jej zapłakane oblicze wciąż mam przed
oczyma! O dziecię moje, serca nie pękają z bólu, a życie
równie jest twarde jak ciężkie. Ale nie będę stanowiła
za ciebie; opowiem ci wszystko, a ty sama
zadecydujesz. Może się mylę, nigdy nie posiadałam
zbytniej mądrości, a życie stępiło mój umysł, lecz
rozum zastępowałam instynktem, a ten mi mówi, że nie
wolno ci zaślubić twojego Henryka. Być może, iż nie
mam słuszności; pragnęłabym tego, skoro chodzi tu o
twoje szczęście. Przeczytaj to pismo, poradź się księdza
i sama postanów. O jedno tylko proszę, żebyś nigdy ze
mną o tym, co przeczytasz, nie mówiła; wszelakie
pytania byłyby dla mnie torturą, gdyż odnowiłyby
wszystkie moje cierpienia.
Mój ojciec –– jak ci wiadomo –– posiadał młyn nad
Neckarem, w którym obecnie mieszka twój świeżo
odnaleziony wuj Scherer. Przypomnij sobie, z jakim
zadziwieniem przyjęto nas tam rok temu; z jakim
niedowierzaniem twój wuj patrzył na mnie, gdym mu
powiedziała, że jestem jego siostrą Anną, którą on już
miał za umarłą; jak musiałam ciebie umieścić pod moim
portretem, ażeby udowodnić niedające się zaprzeczyć
podobieństwo, oraz przypominać najdrobniejsze
szczegóły naszego dzieciństwa, kiedyśmy jako
szczęśliwe dzieci bawili się razem, zwyczaje naszego
ojca, nieomal słowa, któreśmy ze sobą zamieniali.
Nareszcie Fryc uwierzył; zawołał żonę i powiedział
jej, że jestem jego siostrą Anną, która ––choć bardzo
zmieniona –– powróciła do ojcowskiego domu. Nie
chciała wcale temu wierzyć, mierzyła mnie
podejrzliwym spojrzeniem, dopiero gdym ją zapewniła,
gdyż znałam dobrze Babettę, że żyję w dostatku i wcale
nie dla otrzymania wsparcia wróciłam do rodziny,
raczyła zapytać, i to zwracając się do męża, dlaczego
tak długo się ukrywałam i pozwoliłam, żeby ojciec i
brat mieli mnie za umarłą. Brat mój odpowiedział na to,
że wcale nie nalega, ażebym mu opowiadała wypadki
mojego życia, skoro na to nie mam ochoty; wystarcza
mu, że jestem jego ukochaną Anną, która była radością
jego młodości i będzie błogosławieństwem starości. Za
te słowa podziękowałam mu z głębi serca; widząc
jednak, do jakiego stopnia bratowa nie była mi rada,
postanowiłam zmienić powzięty przedtem zamiar
zamieszkania w Heidelbergu, coby mnie było zbliżyło
do brata. Prosiłam tylko Fryca, ażeby mi przyrzekł, iż w
razie mojej śmierci zaopiekuje się moją Urszulą jak
swoim własnym dzieckiem.
Ta Babetta Mueller była powodem wszystkich
moich nieszczęść. Była ona córką piekarza z
Heidelbergu i słynęła z urody, że zaś ja, jak to można
wnosić z mojego portretu, byłam też uznana jako
piękność, przeto Babetta uważała mnie za rywalkę.
Lubiła być podziwianą, gniewało ją, gdy nie dość ją
podziwiano. Zaś ja miałam ojca, brata, starą służącą
Kasię i głównego czeladnika Karola, którzy mnie
ubóstwiali; wszędzie też, gdzie się pokazałam,
wzbudzałam zachwyt i nazywano mnie piękną
młynarzówną".
Były to pogodne, szczęśliwe czasy. Kasia pomagała
mi w zajęciach domowych, stary kochany ojciec zawsze
był zadowolony ze wszystkiego; o ile bowiem był
wymagającym dla młynarczyków, o tyle pobłażliwym
dla nas kobiet. Lubił bardzo Karola, i jak dziś miarkuję,
życzył sobie, żebym go poślubiła, co się zgadzało z
pragnieniem czeladnika. Ten jednakże był gwałtowny
i szorstki, wprawdzie nie względem mnie, lecz
względem innych, więc go unikałam, co zapewne
musiało mu robić przykrość. W tym czasie Fryc ożenił
się i Babetta zajęła miejsce gospodyni w młynie. Nie
bardzo mnie obeszło ustąpienie z mojego stanowiska,
gdyż zarząd dużym gospodarstwem (co wieczór do
kolacji siadało nas jedenaścioro) sprawiał mi niejaką
trudność, ale zabolało mnie mocno, kiedy Babetta
zaczęła łajać niesłusznie moją wierną Kasię.
Zauważyłam też, że nastawała na Karola, żeby się
oświadczył i jak najprędzej zabrał mnie do swego
domu. Mój ojciec był stary i nie spostrzegał mojego
udręczenia. Im bardziej Karol starał się mi przypodobać,
tym bardziej go nie lubiłam; nie miałam wcale ochoty
do zamążpójścia.
Tak stały rzeczy, kiedy otrzymałam zaproszenie od
koleżanki, z którą żeśmy się bardzo lubiły, ażeby ją
odwiedzić w Karlsruhe. Co prawda, niezbyt wielką
miałam ochotę jechać, gdyż byłam nieśmiała i nie
lubiłam znajdować się między obcymi, ale Babetta
nalegała i w rezultacie mój wyjazd został postanowiony
poza moimi plecami; przedtem jednak ojciec i Fryc
zasięgnęli wiadomości o pani Ruprecht, matce mojej
przyjaciółki Zosi. Dowiedzieli się, iż była wdową po
jakimś urzędniku wielkiego księcia, że nie była bogata,
ale za to ze szlacheckiego rodu, bardzo szanowana i że
miała dwie córki. Wobec tego ojciec nie miał nic
przeciw mojemu wyjazdowi, Babetta gwałtem nań
namawiała i wywierała w tym kierunku wpływ na
mojego brata. Jedna tylko Kasia, a obok niej Karol byli
temu przeciwni, i właśnie ten jego w niezręczny sposób
ujawniony upór sprawił, że uległam namowom Babetty
i prośbom Zosi. Pamiętam, że drażniło mnie, iż Babetta
wtrącała się do tego, jakie suknie mam ze sobą zabrać, i
że za ojca pieniądze kupowała, nie zawsze w moim
guście, to czego w mojej toalecie brakowało.
W końcu opuściłam dom rodzicielski, a Fryc
odwiózł mnie na samo miejsce. Koleżanka moja
mieszkała w śródmieściu w niewielkim dziedzińcu, do
którego wejście było od ulicy na trzecim piętrze.
Przypominam sobie, jak małymi wydały mi się pokoiki,
a jednak zaimponowały mi swoją elegancją, mimo że na
meblach znać było ząb czasu. Pani Ruprecht była za
wielką damą dla mnie; wobec niej nie czułam się nigdy
swobodna, Zosia natomiast była równie jak kiedyś w
szkole miła, serdeczna, psująca mnie swoimi
pochwałami. Mała siostrzyczka trzymała się na uboczu,
nie narzucając nam swego towarzystwa.
Utrzymanie towarzyskich stosunków było jedynym
celem życia pani Ruprechtowej, a że po śmierci męża
znalazła się w bardzo trudnych warunkach
materialnych, przeto żałowała sobie w codziennym
życiu wszystkiego, byle na zewnątrz zachować pozory
dostatku, w zupełnym przeciwieństwie do zwyczajów
przyjętych w domu mojego ojca. Przypuszczam, że pani
Ruprechtowa niezbyt była rada z mojego przybycia, boć
trzeba było żywić jedną osobę więcej, ale Zosia tak ją o
zaproszenie mnie przez cały rok molestowała, że
wreszcie uległa; a była zbyt dobrze wychowana, ażeby
mi okazać niechęć.
Życie w Karlsruhe różniło się bardzo od tego, do
którego byłam przyzwyczajona w domu. Wstawano
później, oszczędzano na potrawach, mięso podawano
bez dodatków, za to ubrania były strojniejsze i trwały
ciągle wieczorne przyjęcia. Te bezustanne odwiedziny
nie były w moim guście. Robienie pończoch nie było
przyjęte, siadywałyśmy tedy w zwartym panieńskim
kółku, rozmawiając ze sobą, a tylko od czasu do czasu
któryś z panów odłączał się od radzącej przy drzwiach
grupy mężczyzn, przybliżał się na palcach z kapeluszem
pod pachą, i stając w trzeciej pozycji przed damą
wybraną, niskim ukłonem zapraszał ją do tańca.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tę ceremonię,
nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, lecz nazajutrz
pani Ruprecht, która to spostrzegła, napomniała mnie
surowo:
— Na twojej zapadłej prowincji — rzekła do mnie
— nie mogłaś poznać zwyczajów francuskich i tych,
jakie są przyjęte na dworach, ale nie przystoi, żebyś się
z nich wyśmiewała.
Starałam się tedy jak najmniej uśmiechać w
towarzystwie. Pojechałam do Karlsruhe w 1789 roku;
wtedy, kiedy oczy wszystkich były zwrócone na
wypadki, jakie się rozgrywały w Paryżu; a jednak
zajmowano się w towarzystwie modami paryskimi
więcej niż polityką; zwłaszcza Ruprechtowa uwielbiała
wszystko, co z Francji pochodziło. W moim rodzinnym
domu przeciwnie – nie cierpiano Francuzów, i jedynym
zarzutem, jaki Fryc stawiał moim odwiedzinom, było to,
iż Ruprechtowa kazała się nazywać zamiast Frau,
Madame.
Pewnego wieczoru siedziałam z Zosią w
oczekiwaniu kolacji i chwili, kiedy wrócimy do swego
pokoju i będziemy się mogły z sobą nagadać, czego
nam pani Ruprecht stanowczo w towarzystwie
wzbroniła. Do pokoju weszli dwaj panowie, z których
widocznie jednego nikt nie znał, gdyż go bardzo
formalnie przedstawiono najpierw gospodyni domu, a
potem ogólnie całemu towarzystwu.
Nigdy wcześniej nie widziałam równie pięknego i
wytwornego człowieka. Miał naturalnie upudrowane
włosy, lecz można było wnosić z białości cery, że jest
blondynem. Rysy miał regularne i prawie za delikatne
jak na mężczyznę, a dwie muszki, jedna przy ustach,
druga pod okiem, stosownie do ówczesnej mody,
podnosiły jeszcze jego wdzięki. Ubranie miał niebieskie
przerabiane srebrem.
Byłam tak oczarowana jego postacią, że
uradowałam się, gdy gospodyni domu przyszła mi go
przedstawić. Okazało się, że nazywa się Monsieur de la
Tourelle. Zaczął ze mną rozmowę po francusku;
aczkolwiek doskonale rozumiałam, nie odważyłam się
odpowiadać w tym języku; przeszedł tedy na niemiecki.
Mówił nim z lekkim seplenieniem, które wydawało mi
się uroczym. Przed końcem wieczoru jednak, zmęczył
mnie trochę jego wyszukany, zbyt ugrzeczniony, pełen
słodyczy i przesadzonych komplementów, sposób
mówienia, który w dodatku zwrócił na nas uwagę
całego towarzystwa. Pani Ruprechtowa wszakże była
bardzo zadowolona, gdyż będąc próżna, lubiła, żeby już
jeśli nie jej córka, to przynajmniej przyjaciółka tejże,
robiła sensację; toteż przy pożegnaniu zamieniła z
panem de la Tourelle kilka uprzejmych słówek, z
których wniosłam, iż ów Francuz odwiedzi nas
nazajutrz. Myśl o tym może bardziej mnie przestraszyła,
niż ucieszyła, bo już miałam dosyć górnolotnych i zbyt
wymuskanych grzeczności tego arystokratycznego
młodzieńca. Wszelako pochlebiało mi mocno, iż pani
Ruprecht powiedziała, że go zaprosiła tylko przez
wzgląd na to, iż mnie tak nadskakiwał, a Zosia z
radosnym uniesieniem dodała, że podbiłam wstępnym
bojem serce tego dżentelmena.
Następnego dnia kazano mi się ubrać w
najładniejszą suknię, a i gospodynie wystroiły się na
jego przyjęcie. Swoją drogą, miałam ochotę wymknąć
się z saloniku, gdy usłyszałam jego głos w przedpokoju.
Po jego wyjściu pani Ruprechtowa powinszowała mi
podboju. Rzeczywiście, pan de Tourelle, zamieniwszy z
domownikami tylko tyle słów, ile konieczna grzeczność
wymagała, wyłącznie mną się zajmował i nieledwie sam
zaprosił się na wieczór, oznajmiając, iż przyniesie
najnowsze pieśni, które teraz wszyscy w Paryżu
śpiewali. Pani Ruprecht powiedziała mi, że cały ranek
biegała, ażeby zasięgnąć wiadomości o panu de
Tourelle. Posiadał on zamek i ziemię w Wogezach, a
oprócz tego duże dochody z innych źródeł; słowem –
według niej – stanowił świetną partię. Nie przychodziło
jej nawet do głowy, żebym mogła mu odmówić, i mam
to przekonanie, że gdyby ktoś równie majętny był się
starał o Zosię, to nie pytając jej o zdanie, byłaby ją
wydała, choćby nawet był stary i wstrętny w
przeciwieństwie do pana de Tourelle.
Tyle wydarzeń od tego czasu przeszło, iż nie
umiem sobie obecnie zdać sprawy, czy go kochałam.
Był ogromnie we mnie zakochany i niekiedy przerażał
mnie wybuchami swojej miłości. Wszyscy przy tym
byli zachwyceni jego uprzejmością, jego rzadkimi
zaletami i uważali mnie za najszczęśliwszą z dziewcząt.
Nigdy jednak nie czułam się swobodną w jego
towarzystwie i byłam zadowolona, kiedy odchodził,
choć z drugiej strony, kiedy go nie było, brakowało mi
jego towarzystwa. Przedłużał umyślnie swój pobyt w
Karlsruhe, ażeby się o mnie starać, obsypywał mnie
prezentami, lecz nie mogłam odmawiać, gdyż pani
Ruprecht na to nie pozwalała. Dary te były to
najczęściej stare kosztowne klejnoty, należące
widocznie do jego rodziny; a przyjmowanie ich
ścieśniało, mimo mej woli, węzły pomiędzy nami. W
owych czasach rzadko się zamieniało listy, i w tych
niewielu, jakie do domu pisałam, nie wspominałam o
panu de Tourelle, wszelako po jakimś czasie
dowiedziałam się ze zdumieniem, że pani Ruprecht
zawiadomiła ojca o świetnej partii, jaka mi się trafiła, i
prosiła go o przybycie na zaręczyny. Nie
przypuszczałam wcale, żeby aż tak daleko zaszło. Na tę
moją uwagę Ruprechtowa wybuchnęła oburzeniem:
— Jak to — rzekła — więc przyjmowałaś starania
pana de Tourelle, jego nadskakiwania, kosztowne dary,
a teraz wahasz się, czy wyjść za niego? Cóż to za
postępowanie!
Miała po części rację, tylko że ja byłam bardzo
młoda, niedoświadczona i nie miałam wielkiej ochoty
poślubienia pana de Tourelle, przynajmniej tak nagle.
Cóż tedy miałam zrobić, musiałam ulec woli silniejszej
od mojej.
Dowiedziałam się później, że były pewne trudności.
Oto ojciec i brat życzyli sobie, żebym wróciła do domu,
a moje zaręczyny i wesele odbyło się w starym młynie.
Wszelako pani Ruprecht, pan de Tourelle, a nade
wszystko Babetta, byli temu przeciwni. Tej ostatniej
zależało na tym, żeby uniknąć kłopotu, przy tym na
pewno była zazdrosna, żem robiła na pozór partię o tyle
świetniejszą. Niestety, gdyby to można wszystko
przeczuć i przewidzieć!
Zatem mój ojciec z bratem przyjechali na
zaręczyny. Mieli zatrzymać się w oberży w Karlsruhe
przez dwa tygodnie, po czym ślub miał się odbyć. Pan
de Tourelle zawiadomił mnie, iż musi na czas, dzielący
te dwie uroczystości, udać się do domu, w celu
załatwienia różnych interesów. ...