Elizabeth Hand
DŁUGA NOC ZIMOWA
Tłumaczył Jacek Spoiny
Tytuł oryginału WINTERLONG
(...) wiemy w głębi duszy,
Grzebiąc swoich umarłych, że cierpienie n...
3 downloads
7 Views
Elizabeth Hand
DŁUGA NOC ZIMOWA
Tłumaczył Jacek Spoiny
Tytuł oryginału WINTERLONG
(...) wiemy w głębi duszy,
Grzebiąc swoich umarłych, że cierpienie nie znaczy
Nas nadaremnie jak pustyni (...)
Kogokolwiek złapałby reflektor,
cokolwiek głośnik nam wykracze,
Mamy nie poddać się rozpaczy.
Dla Paula Witcovera
Gdy z głębi jego gardła zaczęło dobywać się charczenie, spytałem: „O czym myślisz?”
Zawsze dopytuję się o myśli człowieka w agonii. I odpowiedział mi: „Cały czas nasłuchuję
deszczu”. Po grzbiecie przebiegły mi ciarki. „Cały czas nasłuchuję deszczu”. Tak powiedział.
Bertolt Brecht, Baal (przeł. J. Spoiny)
*
CZĘŚĆ PIERWSZA
CHŁOPIEC NA DRZEWIE
Serce zamiera nam w piersi
Jestem w jej wnętrzu, jestem cieniem w jej mózgu. Odległe kaniony, w nich widmowe
błyskawice: wyładowania neuronów, gdy przysysam się do serca poetki, do ciemnego jądra,
w którym stapiają się groza i pożądanie, a Morgan raz po raz wygląda przez okno autobusu.
Ciemność ustępuje. Przez chwilę czuję smak metalicznej żółci, który jest sygnałem, że
rozpoczyna się terapia. Potem mnie nie ma.
Jadą autobusem, siedzą z tyłu, gdzie przy dość szybkiej jeździe można poczuć wyboje
na kruszącej się autostradzie. Wpadający przez otwarte okno strumień wiosennego powietrza
rozwiewa mi włosy. Później dojdzie mnie woń kwiatów jabłoni w kasztanowych warkoczach.
Na razie czuć zsiadłe młeko w miejscu, gdzie Ronnie Abrams rozlał wczoraj swoją porcją.
- Posuń się, Yates!
Ronnie spada z siedzenia naprzeciwko, kopie mnie po nogach, po czym cofa się i
okłada piąściami brata. Z przodu dobiega głos kierowcy, ryczącego: „Zamknąć się!”, na
próżno usiłującego uciszyć czterdzieścioro kilkoro rozśpiewanych dzieciaków.
Mój biedny nauczyciel Padł cały zlany krwią W sercu najdzikszej głuszy, Gdzie
zastrzeliłem go.
Ronnie szczerzy do mnie zęby w uśmiechu, błyszczą mu oczy, wtem pluje mi prosto na
brodą. Zatykam uszy i kulą się przy oknie.
Wyszedłem na podwórko Ze swą wierną dwururką I biedaczek już mnie nie uczy.
Autobus wjeżdża do miasta i zwalnia, przystaje za ciążarówką pełną żołnierzy,
janczarów z ostatniej Ascenzji. Przyciskam twarz do pąkniątej szyby, aż okulary dotykają
szkła, i widzą wyraźnie ulicą. Młoda kobieta w łachmanach stoi przy krawążniku, trzymając
na rakach dziecko zawiniąte w brudny różowy kocyk. U jej nóg plącze się pies, wynądzniałe,
kłapouche szczenią, które gorączkowo macha ogonem i kąsa ją po gołych nogach. Stukam w
szybą, próbując zwrócić uwagą psa. Dwaj mążczyźni w wytartych żółtych mundurach
gramolą się z ciążarówki przed autobusem i zaczynają się kłócić. Kobieta z twarzą
wykrzywioną grymasem, odzywa się do mążczyzn, najwyraźniej ze złością. Pies znowu rzuca
się na nią, ona delikatnie go kopie i szczeniak obija się o krawążnik. Żołnierze spoglądają na
kobietą, dostrzegają stojący autobus i wracają do ciążarówki. Słyszę syk zwalnianych
hamulców. Autobus rusza i moje okulary uderzają w szybą. Tylne koła pojazdu ocierają się o
krawężnik.
Pies szczeka i skacze na kobietą. Gdy unosi ręce w geście przerażenia, kwiaty jabłoni
opadają z drzewa poza nią; nasadzam okulary na nos, a kobieta upuszcza dziecko pod koła
autobusu.
Robi mi się niedobrze, próbuję odciągnąć Morgan od okna. Wilgotna mgiełka kreśli
zarysy jaskrawych płatków na szybie i na jej plastikowych szkłach kontaktowych. Szyja mnie
boli, kiedy próbuję odwrócić się od okna i na zawsze wymazać z pamięci ten bezgłośny deszcz.
Ale nie mogę się poruszyć. Ona jest zbyt silna. Nie jestem w stanie odwrócić wzroku.
Szarpię przytrzymujące mnie więzy. Adiutant zrywa mi z głowy przewody, Morgan
Yates wrzeszczy tuż obok mnie. Słyszę aksamitny szelest myśli pompowanych do jej szarych
komórek. Połączenie zostaje przerwane.
Usiadłam, gdy odwozili ją do pomieszczenia obok. Krzyki Morgan raptownie ucichły,
w miarę jak zaczynały działać endorfiny, a głowa osunęła się na stół na kółkach. Gdy
Adiutant Justice doszedł z Morgan do drzwi, na chwilę odwrócił się i rzucił na mnie okiem.
Unikał mojego wzroku.
Tak jak wszyscy.
Przez szybę widziałam, jak Emma Harrow biegnie z jakiegoś laboratorium. Pochyliła
się nad Morgan i wyciągnęła przewody spomiędzy białych warkoczy, w których migotały
miedziane kosmyki. W porównaniu z nią Adiutant Justice sprawiał wrażenie zmartwionego. Z
sąsiednich pokoi zeszli się inni lekarze z wyrazem napięcia na twarzach i zasłonili widok.
Gdy nabrałam pewności, że o mnie zapomnieli, wygrzebałam papierosa - dostałam go
rano od Anny za dawkę fenotiazyny - i zapaliłam. Popiół strząsałam do buta, dym
wydmuchiwałam w kratkę wentylacyjną. Wiedziałam, że Morgan sobie nie poradzi. Zawsze
byłam w stanie to określić, lecz tym razem doktor Harrow mnie nie słuchała. Morgan Yates
była zbyt ważna: jedna z nielicznych żyjących pisarek, których dzieła były wciąż aprobowane
przez Ascendentów.
- Załamie się - oświadczyłam doktor Harrow po lekturze biogramu kobiety. Siedem
tomików poetyckich i dwa autoryzowane manifesty, które ukazały się w czasie ostatniej
insurekcji; powieść historyczna, zawierająca szczegółowe opisy przerażającej, stuletniej Nocy
z okresu Pierwszej Ascenzji; udramatyzowana wersja biblioklazmu, wystawiona przed
nowymi Rządcami Ascendentów, która zdecydowała o uchwaleniu Dialektycznego
Przekleństwa. Od tamtej pory nawiedzały ją koszmary o jakimś traumatycznym przeżyciu w
janczarskim żłobku, seksualnym sadyzmie i patologicznym lęku przed psami. Nic
szczególnego; ale wiedziałam, że nie da sobie rady.
- Skąd wiesz?
- Jest zbyt silna. - Wzruszyłam ramionami.
Doktor Harrow wbiła we mnie wzrok, zagryzła wargi. Nie bała się moich oczu.
- Może się jednak uda - mówiła w zadumie, pociągając kosmyki krótko przyciętej,
szarej grzywki. - Twierdzi, że z tego powodu nie napisała nic od trzech lat, i obawia się, że
zabiorą jej pozwolenie na publikację.
- Może się i powiedzie - ziewnęłam - ale nie zgodzi się, żebym jej to odebrała.
Nikomu nie pozwoli.
Miałam rację. Gdyby doktor Harrow nie zależało aż tak bardzo na ocaleniu jednej z
przeklętych, a przy okazji i własnego dobrego imienia, też by się tego domyśliła.
Psychopatów, autystów, artystów ascendenckich mniejszego formatu dało się zmienić za
pomocą empatoterapii. Wysysałam ich choroby i nocne zmory, wdychałam fobie jak eter, od
którego kręciło mi się w głowie przez następne parę dni. Ale ci najwięksi - u których obłęd
był wypielęgnowany równie troskliwie co związki chemiczne mózgu, pozwalające istotom
mojego typu przyssać się do nich - byli odporni. Czepiali się swych szaleństw gorączkowo jak
prawdziwi narkomani. Nie odstraszały ich nawet niebezpieczeństwa towarzyszące
empatoterapii: nie mogli ulec.
Stojąca w sąsiednim pomieszczeniu doktor Harrow uniosła głowę i na widok mojego
papierosa zmarszczyła czoło. Zgasiłam go w bucie i cofnęłam nogę, czując pod stopą piekący
żar.
Wyszła z laboratorium ekspresowego. Z westchnieniem oparła się o szybę i spojrzała
na mnie.
- Jak było, Wendy? Usunęłam z wargi okruszek tytoniu.
- Nie najlepiej. - W tym momencie poczułam napływającą do mózgu krew i
przypomniałam sobie, jak stojąca przy oknie Morgan zawodzi. Musiałam zamknąć na chwilę
oczy, pozwalając unieść się tej fali, aż serce zwolniło, i wtedy mogłam spojrzeć w twarz
zdawkowo uśmiechniętej doktor Harrow.
- Czyli nie najgorzej. - Jej zaciśnięte usta nigdy nie okazywały pogardy lub niechęci
do innych. Tylko umiarkowane osłupienie, coś w rodzaju niezdrowej dumy z istoty, którą
stworzyła z pewnej autystycznej dziewczyny i kilku uncji lśniących związków chemicznych.
- No to... - Westchnęła i podeszła do biurka. - Możesz zająć się tym teraz. - Rzuciła mi
raport i wróciła do laboratorium ekspresowego.
Usiadłam z powrotem na leżance i wbiłam wzrok w kartkę.
IMIĘ, NAZWISKO I NUMER: Błędna Wendy, Przypadek 117
Rozbudowany neurologicznie empat, wyznaczony do emocyjnej terapii
engramowej
Litery zlały się w jedną plamę. Złapałam za brzeg leżanki. Nagle poczułam mdłości, w
głowie narastało palące ciśnienie, aż zaczęłam walić czołem w brzeg stołu, raz za razem,
dopóki Adiutant doktor Harrow nie podbiegł do mnie z krzykiem i nie wbił mi w szyję
zawartości jakiejś ampułki. Stał nade mną i czekał, aż lek zadziała, gotowy powstrzymać
mnie, gdy tylko będę chciała znów walić głową w stół. Po kilku minutach wzięłam głęboki
oddech i utkwiłam wzrok w ścianie; potem złożyłam sprawozdanie z nieudanego spotkania z
poetką.
Tego wieczoru poszłam nad rzekę. Trzy łodzie ochrony, w kolorze brudnej piany,
dryfowały z prądem. Zawsze sądziłam, że łodzie są po to, by strzec nas tutaj w LIL, ale
Adiutant Justice uświadomił mi, że kontrolują tereny po drugiej stronie rzeki, zarośnięte alejki
i ogrody w ginącym Mieście Drzew.
- Przemytnicy - stwierdził, pociągając za kolczyki z brązu, będące oznaką jego stopnia
i poziomu. - Ascendenci kupują u Botaników z Miasta opium i rzadkie zioła w zamian za
metale szlachetne i żywice. Czasami ich hojność jest tak wielka, że giniemy przez nią jak
muchy od jakiejś nowej zarazy.
Czyjaś drobna postać na jednej z łodzi uniosła rękę i pomachała w moją stronę.
Odpowiedziałam tym samym gestem, po czym odwróciłam się. Szłam brzegiem rzeki,
mijając po drodze próchniejące, dębowe ławki i ruiny szklanych budowli, patrząc, jak słońce
tonie pośród srebrzystych burzowych chmur.
Nad promenadą wznosił się jedyny ocalały ziggurat usługowy, w którego cieniu leżały
ruiny budynków dla uciekinierów z krótkiego okresu Drugiej Ascenzji. W tamtych czasach
istnieli jeszcze na świecie uchodźcy i rozbitkowie, dopiero później Rządcy zaczęli zwalczać
zgłodniałych buntowników za pomocą mutagenów pierwszej generacji.
Taka przynajmniej była wersja wydarzeń przedstawiona przez Adiutanta Justice’a.
Pochodził z Miasta i wiedział wiele dziwacznych rzeczy, chociaż o swoich ludziach, którzy
tam pozostali, wspominał rzadko.
- Tęsknisz za nimi? - spytałam go pewnego razu. Czekaliśmy na wyniki
prześwietlenia, które miało wyjaśnić, czy u leczonej przeze mnie kobiety występują objawy
schizotymii. Uśmiechnął się ze smutkiem i skinął głową.
- Oczywiście, że tak. Ale to ludzie prości, zupełnie inni niż ci tutaj...
Po wyrazie twarzy widać było, że trochę się ich wstydził. Podniecało mnie to: wstyd
nie był uczuciem zbyt często spotykanym w Laboratorium Inżynierii Ludzkiej.
- Czy są przemytnikami? - zapytałam.
- Niektórzy pewnie tak. - Justice zaśmiał się.
Wtedy opowiedział mi o Mieście, historie zupełnie różne od opisywanych przez
doktor Harrow i wersji oficjalnej, zawartej w programach nauczania Czwartej Ascenzji. W
LŁ bowiem dowiadywaliśmy się, że po długiej nocy Pierwszej Ascenzji opuszczona stolica
została znów zaludniona i stała się centrum kultury, w którym grupa naukowców i żołnierzy
czuwała nad Muzeami, Archiwami i Bibliotekami upadłego narodu. Niestety po Drugiej
Ascenzji o Mieście wszyscy zapomnieli. Dowódcy nielicznej ludności Miasta zostali zabici
lub wygnani na terytorium Wspólnoty Bałkańskiej (w tym okresie w jej olbrzymich stepach i
górach zginęło więcej więźniów, niż liczyła sobie obecnie ludność całego świata). A
mieszkańców Miasta spotkało zapomnienie, samotność, samo Miasto zaś opustoszało;
większość wyginęła w czasie Pierwszej Ascenzji. Tych, którzy pozostali, nie warto było
chwytać czy zatrzymywać w areszcie. Było to kilkuset naukowców, żołnierzy i prostytutek,
które poszły śladem tamtych do Miasta nad rzeką. Ich potomkowie stali się mieszkańcami
ruin, squatterami, którzy utrzymywali się przy życiu dzięki ludożerczym obrzędom i płodom
zanieczyszczonej ziemi.
Adiutant Justice mówił jednak o Kuratorach z szacunkiem. Ludzi swego plemienia
nazywał Dziećmi Magdaleny. Należało się bać jedynie łazarzy, ofiar wirusowych uderzeń
buntowników i partyzantów ze Wspólnoty Bałkańskiej. Łazarzy i niewolników genetycznych,
którzy błądzili po lasach i pustkowiach.
- Ono jest piękne, Wendy, piękne są nawet ruiny i zatrute lasy...
Właśnie w tym momencie przerwała nam doktor Harrow, która chciała, żeby Justice
pomógł jej ustanowić łączność między mną a kolejnym pacjentem.
Rozpadające się ławki promenady zostały zastąpione lekkimi konstrukcjami z
zardzewiałego, żelaznego filigranu. Przy jednym z tych stołów zobaczyłam kogoś z
Laboratorium Inżynierii Ludzkiej.
- Anna czy Andrew? - zawołałam. Gdy zbliżyłam się na taką odległość, że mogła
mnie już usłyszeć, poznałam, że to Anna: pawie i błękitne papuzie pióra zdobiły miękkie,
nabrzmiałe żyły na jej wygolonych skroniach.
- Wendy. - Sennym ruchem ręki wskazała betonową ławkę. - Usiądź.
Przysiadłam przy niej, gdy gładziła jakieś pióro barwy kobaltu, i z miejsca
pożałowałam, że nie nałożyłam ognistych piór pardwy, które podarowała mi wiosną zeszłego
roku. Uroda Anny była jak zwykle olśniewająca: błyszczące od oktyny piwne oczy, małe
piersi, sterczące pod obcisłym frakiem. Była jedynym spośród pustko w, z którymi
utrzymywałam częstsze kontakty, mimo że ogrywała mnie w faraona, a pewnego dnia
Andrew w amfetaminowym amoku złamał mi zęba. Na stole przed nią stał spodek z
połamanymi słomkami do kandykainy. W żłobkowanym, szklanym pucharku do lodów leżało
kilka pipet. Napełniłam jedną z nich i rozsiadłam się wygodniej, uśmiechając się od ucha do
ucha.
- Miałaś dzisiaj tę kobietę - syknęła mi do ucha Anna. Na dźwięk jej chrapliwego
głosu przechodził mnie dreszcz rozkoszy. - Tę poetkę. Chyba jestem wściekła.
- Podziękuj za to tym słomkom. - Wzruszyłam ramionami.
- Jaka była? - Zamrugała powiekami, a ja patrzyłam, jak powietrze między nami
wypełnia się złotym pyłem. - Dobra? - Pogłaskała mnie po udzie, a ja zachichotałam.
- Świetna. Była świetna. - Spuściłam głowę i mrużyłam oczy, dopóki stół nie zmienił
się w stalową krawędź siedzenia w autobusie.
- Pokaż. - Jej oddech przypominał pisk hamulców. - Wendy... Nie potrafiłam oprzeć
się narastającej rozkoszy. Przyciągnęła mnie do siebie, najpierw zetknęły się nasze policzki,
potem usta. Poczułam smak jej śliny, a w nim metaliczną gorycz kandykainy; potem żółć,
letnie powietrze i spaliny...
Za szybko. Gwałtownie uniosłam głowę i odsunęłam się od Anny. Wpatrywała się we
mnie pustym wzrokiem.
- Uff - sapnęła, drobina śliny wylądowała w pucharku. Zaklęłam, złapałam ją za
podbródek i popatrzyłam z bliska w twarz.
- Anna! - zawołałam. - To ja, Wendy...
- A-a-ch. - Jej spojrzenie było już przytomne, cofnęła się. - Wendy. Niezły towar. -
Oblizała usta; miała jeszcze trochę bezwładny język i ciekła jej ślina. Skrzywiłam się.
- Jeszcze, Wendy...
- Nie teraz. - Złapałam dwie słomki i jedną przełamałam. - Kolejna sesja z nią jutro
rano. Na mnie już czas. - Pokiwała głową. Rzuciłam jej serwetkę. - Anno, wytrzyj usta.
Powiem doktor Harrow, że się z tobą widziałam, więc nie będzie się martwiła.
- Do zobaczenia, Wendy. - Pojawił się serwant, pokrzywionymi kołami zgrzytając o
spękany beton, gdy przechylał się w stronę stołu. Zobaczyłam w jego pustej czarnej twarzy
swoje odbicie i przyspieszyłam kroku, podczas gdy za moimi plecami Anna zamawiała
kolejne pipety.
Nie pamiętam czasów przed doktor Harrow. Podawane mi leki - zbyt duże dawki jak
na trzylatka - spopieliły wszystkie tego typu wspomnienia i wytrawiły swym żarem każdą
gałąź układu nerwowego, dzięki której mogłabym, jak inni ludzie, wspiąć się, by poczuć
ciepło słońca. Ale dzięki lekom przestałam się miotać, walić głową i krzyczeć. Nowe
medykamenty powoli torowały sobie drogę przez plątaninę neurytów i tworzyły nowe ścieżki.
Po kilku miesiącach odzyskałam wzrok. Po paru kolejnych - władzę w palcach. Przewody,
które już raz uciszyły moje wrzaski, kazały mi krzyczeć na nowo, aż wreszcie pękła jakaś
neuronowa tama i po roku zaczęłam mówić. Fundusze Ascendentów płynęły już wtedy
innymi, równie krętymi kanałami, które także wiodły do splotu elektrod w moim mózgu. W
pierwszych etapach swoich prac, tuż po moim przybyciu do LIL, doktor Harrow
wypróbowała na nas dwóch szereg neuroelektrycznych wszczepów. Była to nieudana próba
odwrócenia szkód wyrządzonych przez substancje biochemiczne. Siedmioro dzieci zmarło,
zanim ustalono minimalną dawkę: wystarczającą do przekształcenia układów nerwowych
odpowiedzialnych za zachowania autystyczne, lecz niewystarczającą do samodzielnego
wytworzenia przez pacjenta własnych reakcji emocjonalnych na bodźce wewnętrzne i
zewnętrzne. Do dzisiaj po szczepach pozostały mi blizny, mięsiste węzły, niczym niewielkie
uszka, które usiłują wyrosnąć ze skroni.
Z początku żyło nam się dobrze. Później Rządcy uznali, iż badania mogą stworzyć
nową technologię, równie rewolucyjną i zabójczą jak wynalazki, przez które, dwa stulecia
wcześniej, w kraju zaczęły grasować mutageny. W miarę jak kształtowano nowych empatów,
a z funduszy tymczasowych Ascendentów spływało coraz więcej środków, żyliśmy na
wysokim poziomie. Doktor Harrow uważała, że możliwość odczuwania wrażeń pozwoli w
końcu na wytworzenie prawdziwych uczuć u jej emocjonalnie obojętnych wychowanków. W
ten sposób Laboratorium Inżynierii Ludzkiej przeniosło się z ciemnego i zimnego hangaru
fug do rozległego, porzuconego majątku Linden Glory za murami starożytnego Miasta.
Do wyłożonych boazerią sypialni wprowadzili się neurologowie Ascendentów.
Psychobotanicy z chwilowo Zjednoczonych Prowincji uprawiali zapuszczone francuskie
ogrody i w cieplarniach w kształcie dzwonów wyhodowali nowe szczepy oleandra. Pustki
zajęły chaty zamieszkiwane niegdyś przez lokajów i kucharzy.
Dawno temu Lawrence Linden był mecenasem sztuk. Ozdobę bibliotek w Chwale
Lindenów stanowiły autografy Joyce’a i Stein oraz zagubione rękopisy Crowleya. Mieliśmy
jedno z mniej znanych płócien Botticellego, dwa wystrzępione obrazy Rothko i wiele
Rafaelów; osławiony zbiór sztuki prekolumbijskiej, o który rozegrała się cała wojna; monety
o wartości antykwarycznej i półki zastawione pięknymi i rzadkimi szkłami z Egiptu. W
wiktoriańskich pokojach muzycznych z próchniejącymi boazeriami Whistlera rozlegały się
pawie wrzaski pustków i pacjentów, którzy byli poddani terapii.
Pozostawałam ulubienicą doktor Harrow: potworem doskonałym, zdolnym do
naśladowania każdego ludzkiego uczucia, wręcz doznającym niektórych z nich poprzez
terapię, której się poddawałam. Lekarze co wieczór robili nam zastrzyki, podawali kapsułki i
plastry, które tkwiły przyczepione do skroni niczym rzepy, wydzielając związki chemiczne
wprost do naszego corpus striatum. Co rano budziłam się z cudzych snów.
Gdy przyszłam na spotkanie, Morgan siedziała w pawilonie widokowym, głowę
okrywał jej aksamitny beret koloru indygo, zsunięty na tył jak czepiec. Zdążyła już zjeść, lecz
zapracowane serwanty LIL nie sprzątnęły jeszcze ze stołu. Zaczęłam żuć kawałki słodkiej
skórki brioszki.
- Podobno brakuje wam ogłady, co? - Uśmiechnęła się, lecz zaczerwienione oblicze
przesłaniała chmura nienawiści. - Mówili o tym podczas orientacji.
- Zgadza się. - Skinęłam głową i wydłubałam z siekacza słodką grudkę.
- Niczego nie czujecie ani się nie uczycie, jeżeli nie wsypią wam tego rano do kawy.
- Ja piję herbatę. - Rozglądałam się po Ogrodzie Orficznym za serwantem. - Wcześnie
pani przyszła.
- Nie mogłam spać.
Pokiwałam głową i dokończyłam brioszkę.
- Nie mogłam spać, bo nic mi się nie śniło. - Pochyliła się nad stołem i wysyczała: -
Nic mi się nie śniło. Zachowywałam to wspomnienie przez sześćdziesiąt lat, a nocą nic mi się
nie śniło.
Ziewnęłam, podrapałam się z tyłu głowy, poprawiając przy okazji pióro.
- Nie utraciła pani żadnych wspomnień. Doktor Harrow mówiła, że chce się pani
pozbyć koszmarów. Trudno mi uwierzyć, że nam się powiodło.
- Wcale ci się nie powiodło. - Stanęła nade mną, chwytając za krawędź stołu i
przechylając go w swoją stronę. - Potworze.
- Święty potworze. Sądziłam, że lubi pani takie istoty. - Roześmiałam się od ucha do
ucha, cieszyłam się, że zapamiętałam wiersz dołączony do karty jej przypadku.
- Ty suko. Jak możesz się ze mnie śmiać. Ty kurwo... Same z was kurwy i złodzieje. -
Zrobiła krok w moją stronę, obcasem zahaczyła o szczelinę między kamykami mozaiki. -
Koniec... koniec z kradzieżą mojej osoby...
Odsunęłam się trochę, w szmaragdowym świetle mrugając powiekami i czując
pierwszy zastrzyk adrenaliny.
- Nie powinna pani zostawać sama. Czy doktor Harrow o tym wie? - zapytałam.
Zasłoniła słońce, które rozkwitło wokół ...